CHARLES FRAZIER ZIMNA GÓRA Z angielskiego przełożyła Zdzisława Lewikowa Katherine i Annie Nie do uwierzenia, jak straszliwą, choć cichą wojnę toczą ze sobą utworzenia zamieszkujące spokojne lasy i pogodne pola. Darwin. 1839 (zapis w dzienniku) Ludzie pytają: Którędy do Zimnej Góry? Zimna Góra? Do niej nie wiedzie żaden szlak. Han-shan Cień kruka O brzasku dnia pierwsze ożywiły się muchy. Zleciały się do oczu Inmana i obsiadły długą ranę na szyi. Bzykanie owadów i łechczący dotyk ich nóżek okazały się skuteczniejszą pobudką niż pianie podwórkowych kogutów. Tak się zaczął dla Inmana jeszcze jeden dzień pobytu w szpitalu. Pacnął ręką muchy i powiódł spojrzeniem wzdłuż łóżka w stronę okna. Wzrokiem sięgał zwykle czerwonej drogi, gdzie rósł dąb i stał niski mur z cegieł. Potem wędrował oczami po polach i sosnowych lasach, ciągnących się płasko aż do linii horyzontu na zachodzie. Widok miał rozległy, bo okolica była równinna, a szpital zbudowano na jedynym wzniesieniu, jakie znajdowało się w polu widzenia. Dziś jednak było jeszcze za wcześnie, by cokolwiek dojrzeć. Równie dobrze całe okno mogło być zamalowane szarą farbą. Gdyby nie było tak ciemno, Inman wziąłby się do czytania. W ten sposób mógłby zabić czas do śniadania. Miał interesującą książkę, która przykuwała uwagę i absorbowała myśli. Ale poprzedniej nocy, kiedy czytał, aby sprowadzić sen, wypaliła się ostatnia świeczka. Szpital miał za mało nafty do lamp i nie godziło się dla samej tylko rozrywki używać światła. Wstał wiec, ubrał się i usiadł na drewnianym krześle, tyłem do ponurej sali pełnej łóżek i leżących w nich połamańców. Opędzając się od much, wyjrzał przez okno; ujrzawszy pierwszą smugę mglistego świtu, czekał, aż tam, na zewnątrz, świat zacznie przybierać realne kształty. Okno było wysokie, niemal tak wysokie jak drzwi. Wiele razy wyobrażał sobie, że gdy je otworzy, oczom jego ukaże się jakaś inna okolica. „Wyjdę oknem - myślał - i znajdę się w nowym miejscu”. Podczas pierwszych tygodni w szpitalu nie mógł poruszać głową. Jedynym jego zajęciem było wtedy wpatrywanie się w okno i wyobrażanie sobie dawnych, pełnych zieleni zakątków, które pamiętał z domu, z czasów dzieciństwa. Oczyma wyobraźni widział wilgotny brzeg strumienia, gdzie rosła korzeniówka, miejsce na łące, które upodobały sobie brązowoczarne gąsienice, pojawiające się tam jesienią, i hikorę rozkładającą swe gałęzie nad polaną. Inman często siadywał na drzewie i obserwował ojca, gdy o zmierzchu pędził krowy do obory. Przechodziły tuż pod nim. Zamykał oczy i wsłuchiwał się w człapanie krowich kopyt odrywających się od błotnistej polnej drogi. Odgłos stąpania stawał się coraz słabszy, stopniowo cichł i w końcu zanikał. Zastępowało go cykanie koników polnych i pisk ptasich piskląt. Okno pozwalało Inmanowi cofnąć się pamięcią w przeszłość. Z przyjemnością do niej wracał. Nie lubił bezdusznego oblicza współczesności; teraźniejszość nieustannie go zdumiewała. Gdy zaś wybiegał myślami w przyszłość, jawił mu się świat, z którego wszystko, co uważał za ważne, zostało dokładnie wymiecione lub z własnej woli odeszło. Dopóki trwało późne lato, całymi dniami wpatrywał się w okno. Powietrze było tak gorące i wilgotne, że dniem, i nocą miał uczucie, że jakby oddychał przez mokrą ścierkę. Na skutek wilgoci gniły pod nim świeże prześcieradła, a miękkie stronice książki, którą trzymał na stoliku przy łóżku, w ciągu nocy pokrywały się malutkimi czarnymi grzybami pleśni. Tak długo obserwował okno, że miał prawo przypuszczać, iż powiedziało mu ono wszystko, co miało do powiedzenia. A jednak zaskoczyło go tego ranka - przywiodło mu na myśl dawno zapomnianą scenę ze szkoły: Oto siedzi w klasie przy oknie, równie wysokim jak to szpitalne. Widok z niego rozciągał się na pastwiska i niskie zielone wzgórza, tarasowato wznoszące się ku rozległemu garbowi Zimnej Góry. Był wrzesień. Na łące, tuż za ubitym gruntem szkolnego boiska, rosła trawa sięgająca pasa. Końce źdźbeł już pożółkły, widać przyszła pora kośby. Nauczyciel - krępy, niski, łysy mężczyzna z zaczerwienioną twarzą - miał tylko jeden zrudziały garnitur i parę za dużych butów z zadartymi do góry noskami. Buciska były tak znoszone, że ich starte obcasy przypominały kliny. Nauczyciel stał przed ławkami, kołysał się na palcach i bez przerwy mówił. Tego ranka zajmował się historią. Przerabiał ze starszymi uczniami dzieje słynnych wojen, przed wiekami toczonych w Anglii. Po jakimś czasie znudzony mały Inman, który robił wszystko, byle nie słuchać wykładu, wyjął spod ławki swój kapelusz, chwycił za rondo i jednym ruchem wyrzucił za okno. Kapelusz porwany wiatrem wzbił się wysoko w powietrze i wylądował daleko na końcu boiska, niemal na skraju łąki. Wyglądał jak cień kruka, który przysiadł na ziemi. Nauczyciel zobaczył, co się stało. Kazał Inmanowi pójść po nakrycie głowy i przynieść je do klasy. Zapowiedział, że czeka go kara chłosty. Do tego celu lubił używać łopatki koła wodnego; była duża i miała wywiercone otwory. Inman do tej pory nie wie, co go wtedy napadło: wyszedł z klasy, podniósł kapelusz, szykownie włożył go na bakier... i nigdy nie wrócił do szkoły. Wspomnienie tego wydarzenia opuściło Inmana dopiero wówczas, gdy do sali zawitało światło dnia. Mężczyzna leżący na sąsiednim łóżku usiadł i wziął w ręce swoje kule. I tak jak każdego ranka podszedł do okna, tu z wielkim wysiłkiem raz po raz wypluwał flegmę zalegającą mu płuca, dopóki ich zupełnie nie oczyścił. Następnie przeciągnął grzebieniem po równo uciętych czarnych włosach, zwisających po obu stronach wymizerowanej twarzy. Włosy opadające na czoło wetknął za uszy, a na nos włożył okulary z dymnego szkła. Nosił je mimo szarości poranka; widocznie jego oczy nie mogły znieść nawet najsłabszego światła. Potem - wciąż w nocnej koszuli - podszedł do stolika i zabrał się do pracy nad plikiem papierów. Mówił monosylabami, nie wypowiadając więcej niż dwa słowa naraz. Inman zdołał się od niego dowiedzieć tylko tyle, że nazywa się Balis i przed wojną chodził do szkoły w Chapel Hill, gdzie uczył się greki. Kiedy nie spał, ślęczał nad swoją grubą książką i przepisywał starożytne gryzmoły zwykłym pismem, tak by każdy je mógł przeczytać. Siedział zgarbiony przy stoliku z twarzą nisko pochyloną nad tekstem i wiercił się w krześle, usiłując przyjąć jak najwygodniejszą pozycję. Prawą stopę mu odjęli, gdy strzaskał ją kartacz pod Cold Harbour. Kikut nie chciał się goić i gnił od kostki w górę, centymetr po centymetrze. W wyniku następnych amputacji skrócono kończynę aż powyżej kolana, ale i tak biedak śmierdział jak zeszłoroczna szynka. Przez dłuższą chwilę słychać było tylko skrobanie piórem i przewracanie stron. Potem inni leżący w sali zaczęli się ruszać i kaszleć, niektórzy jęczeli. Wreszcie na dworze pojaśniało tak, że można było dokładnie zobaczyć wszystkie rysy na lakierowanych ścianach z groszkowanych tekturowych płyt. Inman przechylił się na tylnych nogach krzesła i policzył muchy na suficie: według niego było ich sześćdziesiąt trzy. Pilnie wpatrując się w okno, dojrzał ciemne konary dębów, następnie skrawki trawnika, a w końcu czerwoną drogę. Czekał na ślepca. Przez kilka tygodni obserwował go z daleka. Teraz, wyleczony na tyle, że mógł chodzić, postanowił podejść do wózka i porozmawiać z mężczyzną. Przypuszczał, że niewidomy długo już żyje ze swoim kalectwem. Inman został ranny podczas walk o Petersburg. Kiedy dwaj najbliżsi towarzysze zerwali z niego odzież i zobaczyli ranę na szyi, sądzili, że wkrótce umrze. Powiedzieli mu uroczyście: „Żegnaj, spotkamy się w lepszym świecie!” Tymczasem Inman wciąż żył. Zabrano go do przyfrontowego lazaretu, ale i tam lekarze nie wierzyli, że przetrzyma. Zaliczyli go do umierających i położyli na łóżku polowym z dala od innych, aby spokojnie czekał na śmierć. Nie myślał jednak rozstawać się z tym światem. Po dwóch dniach, z braku miejsca, odesłano go do zwykłego szpitala w stanie, z którego pochodził. Po cierpieniach, jakich doznał najpierw w lazarecie, a potem w czasie podróży pociągiem na południe, gdy umieszczono go w wypełnionym rannymi towarowym wagonie, Inman uwierzył swoim przyjaciołom i lekarzom, którzy twierdzili, że umrze. Z tej podróży zapamiętał jedynie straszliwe gorąco, odór krwi i ludzkich odchodów, wielu bowiem rannych cierpiało na biegunkę. Ci, co czuli się na siłach, kolbami karabinów wybili spore otwory w bokach drewnianych wagonów i głowy wystawili na zewnątrz, aby złapać trochę powietrza. Przypominali drób przewożony w skrzynkach. W szpitalu lekarze, obejrzawszy go, powiedzieli, że niewiele mogą pomóc. Być może przeżyje - takiej pewności jednak nie mieli. Dali mu szarą szmatkę i niewielką miskę z wodą, żeby sam próbował czyścić sobie ranę. Gdy po kilku dniach odzyskał przytomność tak, że mógł to robić, przemywał szyję szmatką, póki woda w misce nie stała się czerwona jak grzebień indora. Wkrótce się okazało, że rana sama się oczyszcza. Zanim zaczęła się zabliźniać, wypluła z siebie przeróżne rzeczy: guzik od kołnierza, kawałek wełnianego materiału z bluzy, którą Inman miał na sobie, gdy go trafił odłamek, skrawek miękkiego szarego metalu wielkości ćwierćdolarówki i coś zadziwiającego, co przypominało pestkę brzoskwini. Położył tę rzecz na nocnej szafce i przez kilka dni jej się przyglądał. Nie potrafił orzec, co to było: cząstka jego ciała czy co innego. Ostatecznie wyrzucił to przez okno, ale potem męczyły go sny, że się ukorzeniło i wyrosło do monstrualnych rozmiarów, niczym jasiowa fasola. Szyja zaczęła mu się wreszcie goić. Miał jednak za sobą trudne tygodnie, kiedy nie mógł obrócić głowy ani utrzymać w ręce książki. Leżał w łóżku i codziennie przez okno obserwował niewidomego. Ten zjawiał się zawsze o świcie. Przychodził sam i mozolnie pchał przed sobą wózek. Robił to bardzo sprawnie, zachowywał się jak widzący. Rozkładał kramik pod dębem po przeciwnej stronie drogi, ustawiał krąg z kamieni i w środku rozpalał ognisko. Potem w żelaznym garnku prażył na ogniu fistaszki. Cały dzień siedział na krześle, plecami do ceglanego murku i sprzedawał orzeszki oraz gazety szpitalnym pacjentom, którzy mogli chodzić. Gdy nie miał klientów, odpoczywał: siedział nieruchomo jak wypchany manekin, z rękami złożonymi na kolanach. Tego lata Inman oglądał świat przez okno, niczym obraz oprawiony w okienne framugi. Mijały godziny, a scena, jaką obserwował, wcale się nie zmieniała. Mogła uchodzić za stary pejzaż przedstawiający ulicę, murek, drzewo, wózek i ślepca. Nieraz odmierzał czas, wypowiadając po cichu kolejne liczby, aby się przekonać, jak długo to, co widział przed sobą, trwać będzie w bezruchu i kiedy nastąpi jakieś znaczące przeistoczenie. Dla tej wymyślonej przez siebie zabawy ustanowił nawet pewne reguły. Przelatującego ptaka nie brał pod uwagę, ale osobę przechodzącą ulicą - tak. Uwzględniał tylko istotne zmiany pogody: wychodzące zza chmur słońce i nagły deszcz, natomiast przepływające niebem obłoki, oferujące jedynie chwilowy cień, nie wchodziły w rachubę. Bywały dni, gdy doliczał się do tysięcy, zanim następowało coś, co można było uznać za rzeczywistą zmianę elementów składających się na widziany obraz. Wierzył, że widok, jaki stale miał przed oczami: murek - ślepiec - drzewo - wózek - droga, nigdy go nie opuści, jak długo będzie żył. Gdy o tym myślał, w wyobraźni widział siebie jako starego człowieka. Te elementy pejzażu razem wzięte miały pewnie jakieś znaczenie, ale nie wiedział jakie, i podejrzewał, że nigdy się nie dowie. Tego dnia, jedząc śniadanie składające się z gęstej owsianki z masłem, nie przestawał obserwować okna. Wkrótce zobaczył ślepca, który, garbiąc się pod ciężarem pchanego wózka, z trudem pokonywał drogę. Obracające się koła wzbijały dwa małe obłoki kurzu. Gdy mężczyzna rozpalił ognisko i zabrał się do prażenia fistaszków, Inman odstawił talerz na parapet okna i wyszedł, szurając nogami jak stary człowiek. Przeciął trawnik i znalazł się na drodze. Niewidomy miał barczyste ramiona i szerokie biodra. Nosił bryczesy, które ściągał mocnym skórzanym rzemieniem, szerokim jak pasek do ostrzenia brzytwy. Nawet podczas upałów chodził bez kapelusza, ukazując krótko obcięte gęste i siwe włosy, szorstkie niczym szczecina w szczotce do rozczesywania konopi. Siedział zadumany, z pochyloną głową, wstał jednak, gdy Inman się pojawił, jakby widział, że nadchodzi. Lecz jego powieki były martwe. Zapadły się w głąb zaciśniętych oczodołów, gdzie kiedyś znajdowały się gałki oczne. Inman nawet nie pozdrowił mężczyzny, tylko od razu obcesowo zapytał: - Powiedz, kto ci wyłupił oczy? Niewidomy przyjacielsko się uśmiechał. - Nikt! - odparł. - Nigdy ich nie miałem... Inman ogromnie się zdziwił. Był zaskoczony, spodziewał się bowiem, że nieznajomy stracił oczy w jakiejś desperackiej i krwawej bójce, w wyniku jakiejś niepohamowanej kłótni. Wszystkie okropności, z jakimi się ostatnio spotykał, dokonywały się ludzkimi rękami, więc już niema! zapomniał o tym, że istnieją jeszcze inne nieszczęścia. - Jak to możliwe, że nigdy nie miałeś oczu? - Nie wiem! Po prostu tak się zdarzyło. - No, dobrze... - zgodził się Inman. - Muszę przyznać, że jesteś niezwykle spokojny jak na człowieka, o którym większość ludzi by powiedziała, że szczęście się od niego odwróciło. - Gorzej by było - zauważył ślepiec - gdyby mi najpierw dano szansę spojrzeć na świat, a potem straciłbym wzrok. - Być może... Ale ciekaw jestem, ile byś dał za to, by móc widzieć, choćby tylko przez dziesięć minut... Założę się, że bardzo wiele... Niewidomy zamyślił si? nad pytaniem i w zadumie wodził językiem po kąciku ust. Wreszcie stwierdził, że nie dałby nawet złamanego grosza w obawie, że zrodziłaby się w nim nienawiść. - Masz rację! Tak właśnie stało się ze mną - wyznał Inman. - Wielu rzeczy wolałbym nigdy nie oglądać... - Nie o tym myślałem - zaoponował ślepiec. - Chodzi mi o te dziesięć minut, o których wspomniałeś. Straszne jest mieć coś i potem to utracić, rozumiesz? Niewidomy skręcił z gazety rożek i zanurzywszy łyżkę cedzakową w garnku, napełnił go fistaszkami po czym wręczył Inmanowi. - Wymień mi, proszę - powiedział - choć jedną przyczynę, dla której wolałbyś być ślepy. Od czego zacząć? - zastanawiał się Inman: Malvern Hill, Sharpsburg, Petersburg... Każda z tych miejscowości mogła stanowić dobry przykład tego, czego wolałby nie widzieć. Ale szczególnie utkwił mu w pamięci dzień, który kojarzył się z Fredericksburgiem. Siedział tyłem do dębu i rozłupywał skorupki fistaszków, wyciskając orzeszki wprost do ust. Postanowił opowiedzieć ślepcowi o tym, co mu się przydarzyło pod Fredericksburgiem. Zaczął od tego, że gdy rankiem tego dnia podniosła się mgła, ujrzeli masę wojska maszerującego leżącą w dole drogą. Wojsko kierowało się w stronę kamiennego muru znajdującego się na wzgórzu. Pułk, w którym służył Inman, otrzymał rozkaz przyłączenia się do oddziałów rozmieszczonych za murem. Żołnierze szybko się uformowali i ustawili wzdłuż wielkiego białego domu, wzniesionego na szczycie Maryes Heights. Generał Lee, Longstreet i elegancki Stuart, stojąc na trawniku przed werandą, lornetowali pozycje po drugiej stronie rzeki i wymieniali między sobą uwagi. Longstreet miał szary wełniany szal zarzucony na plecy. W odróżnieniu od pozostałych mężczyzn wyglądał jak gruby poganiacz świń. Mimo to Inman, śledząc tok rozumowania generała Lee, doszedł do wniosku, że wolałby walczyć pod dowództwem Longstreeta. To nic, że wyglądał głupio, ale cały czas się głowił, gdzie by znaleźć tak ukształtowany teren, żeby żołnierz, przykucnąwszy, mógł zabijać ludzi, sam pozostając względnie bezpieczny. General Lee nie uznawał takiej formy walki, jaką tego dnia narzucała sytuacja we Fredericksburgu. Natomiast Longstreet chętnie ją stosował. Kiedy pułk Inmana się uformował, żołnierze opuścili szczyt wzgórza; schodząc w dół, dostali się pod słabnący już ogień unionistów. Tylko raz się zatrzymali, aby dać salwę, po czym biegiem ruszyli w stronę drogi za kamiennym murem. Wtedy właśnie trafił Inmana pocisk, który jednak tylko otarł się o skórę nadgarstka, nie czyniąc mu żadnej krzywdy. Inman poczuł jedynie coś, co przypominało liźnięcie kocim językiem, i zobaczył niewielkie otarcie w postaci małej pręgi. Gdy doszli do drogi, Inman od razu się zorientował, że jest to właściwe miejsce. Żołnierze, którzy już tam byli, okopali się wzdłuż masywnej ściany muru, tak że mogli wygodnie stać wyprostowani, będcąc jednocześnie w ukryciu. Unioniści, aby wejść na wzgórze, musieli przebyć ogromne połacie otwartej przestrzeni. Żołnierzy z pułku Inmana tak bardzo ucieszyło ich dogodne położenie, że jeden z nich wskoczył na mur i stojąc na nim, wykrzykiwał w stronę unionistów: - Popełniacie błąd! Słyszycie? Popełniacie straszliwy błąd! - Po chwili, gdy wokół niego zaczęły gwizdać kule, zeskoczył do rowu za murem i odtańczył skoczną gigę. Dzień był zimny, błoto na drodze zamieniło się w marznącą papkę. Niektórzy żołnierze byli boso. Wielu nosiło mundury domowej roboty; miały zgaszone kolory, jakie zwykle przybierają tkaniny farbowane roślinnymi barwnikami. Natomiast wszyscy unioniści, ustawieni w szeregach na polu widocznym dla konfederatów, zostali świeżo wyekwipowani. Mieli nowe, jasne i lśniące, fabrycznie szyte mundury, a na nogach nowe buty. Gdy zaatakowali, konfederaci ukryci za murem, nie przerywając ognia, głośno ich wyzywali. Jeden zawołał: - Podejdźcie no bliżej, mam chrapkę na wasze buty! Pozwolili unionistom podejść na dwadzieścia kroków, a potem otworzyli do nich ogień. Strzelali spoza muru na odległość tak bliską, że któryś z żołnierzy wyraził żal, iż używają papierowych naboi, gdyby bowiem mieli oddzielnie proch, kule i przybitki, mogliby sporządzić znacznie mniejsze ładunki i w ten sposób zaoszczędzić prochu. Kiedy Inman przykucnął, by załadować broń, słyszał nie tylko strzały, lecz także dźwięki, jakie wydają pociski, wbijając się w ludzkie ciało. Żołnierz stojący obok niego z ogromnego przejęcia czy może zmęczenia walką zapomniał wyciągnąć wycior z lufy. Wystrzelił i trafił unionistę w pierś. Ranny upadł na plecy. Gdy wydawał ostatnie tchnienie, wycior wystający z jego ciała drżał jak upierzona strzała. Unioniści kontynuowali atak - całymi tysiącami nacierali na mur. Szturm trwał cały dzień. Wspinali się na wzgórze i zestrzeleni, spadali w dół. Na polu bitwy stały w pewnej odległości od siebie trzy lub cztery budynki z cegły. Unioniści w pewnym momencie schronili się za nimi; była ich tam taka masa, że przypominali długie niebieskie cienie, jakie o wschodzie słońca kładą się za domami. Co jakiś czas własna kawaleria wyganiała ich z ukrycia. Kawalerzyści uderzali ich na płask szablami, niczym nauczyciele rozdający klapsy niesfornym uczniom. Żołnierze rzucali się biegiem w stronę muru, pochyleni do przodu, ze zgarbionymi plecami. W oczach wielu świadków bitwy wyglądali jak ludzie szukający osłony przed gwałtowną ulewą. Dawno już przekroczyli granicę, której zachowanie mogłoby dać zwycięzcom satysfakcję z pokonania wroga. Inman wręcz ich znienawidził za to, że z głupią determinacją szukali śmierci. W tej walce jak we śnie wrogowie mieli nieporównywalnie lepszą i mocniejszą od niego pozycję, a jednak padali bez końca, aż zostali zupełnie zniszczeni. Inman strzelał, dopóki jego prawe ramię nie zmęczyło się ubijaniem ładunków, a szczęki nie rozbolały od odgryzania końcówek papierowych nabojów. Jego karabin rozgrzewał się nieraz do tego stopnia, że proch się zapalał, zanim zdążył wbić pocisk do lufy. Pod koniec dnia twarze żołnierzy pokryła warstwa prochu rozpryskującego się z luf, tak że ich skora mieniła się różnymi odcieniami błękitu. Inmanowi przypominali wielką małpę z bulwiastym, kolorowym zadem, oglądaną kiedyś w wędrownym cyrku. Przez cały dzień walczyli pod okiem generała Lee i Longstreeta. Wystarczyło, że żołnierze ukryci za murem wykręcili nieco szyję, by mogli zobaczyć obu dowódców: stali też nad nimi wysoko na wzgórzu i przyglądali się walce. Obaj generałowie spędzili popołudnie na wzgórzu i jak przystało na starych kawalarzy, wymyślali różne „mądrości”. Longstreet oznajmił, że jego ludzie znajdujący się na biegnącej dołem drodze zajmują tak niezwykle dogodną pozycję, że gdyby całej armii Potomacu kazano przejść przez rozciągające się przed nimi pole - wybiliby wszystkich żołnierzy - zanimby doszli do muru. - Unioniści - dodał - padali w czasie tego długiego popołudnia tak miarowo jak krople deszczu spadające z okapu. Generał Lee, nie chcąc pozostać w tyle, oświadczył, że to dobrze, iż wojna jest tak straszna, bo inaczej za bardzo byśmy ją polubili. I te jego słowa - jak wszystko, cokolwiek ów „bożek wojny” powiedział, zostały od razu podchwycone przez żołnierzy; ciągle je powtarzali i przekazywali sobie z ust do ust, jakby sam Bóg Wszchmogący je wyrzekł. Gdy owo powiedzenie generała dotarło do miejsca na końcu muru, stojący tam Inman potrząsnął tylko głową. Już wówczas, na początku wojny, jego opinia znacznie się różniła od zdania generała Lee. Inmanowi wydawało się bowiem, że żołnierze ogromnie wojnę lubią i im jest straszniejsza, tym lepiej. Podejrzewał, że właśnie Lee ją najbardziej ze wszystkich lubi, i gdyby mu dano wolną rękę, poprowadziłby swoich żołnierzy choćby przez wrota śmierci. Szczególnie niepokoiło Inmana to, że Lee nie ukrywał, iż uważa wojnę za narzędzie służące do objaśniania trudnej do pojęcia woli boskiej. Jeśli chodzi o rangę świętości, to jego zdaniem tylko modlitwa i czytanie Biblii stoją wyżej od walki. Inman się obawiał, by zgodnie z tą logiką wygrywający w byle bójce czy awanturze nie byli od razu obwoływani wybrańcami Boga. Nie mógł się podzielić swoimi przemyśleniami z towarzyszami broni ani im powiedzieć, że nie po to zaciągnął się do wojska, żeby się przeciwstawiać wojowniczym zapędom Roberta Lee, mimo iż tego dnia na wzgórzach Maryes Heights generał zrobił na nim wrażenie poważnego i szlachetnego człowieka. Późnym popołudniem unioniści przestali szturmować wzgórze i strzelanina ucichła. Tysiące martwych i konających żołnierzy legły pokotem na pochyłym pobojowisku za murem. Gdy nastała ciemność, zdolni jeszcze do poruszania się, ułożyli ciała zabitych w stos, za którym znaleźli osłonę i schronienie. Przez całą noc na niebie płonęła zorza, rozświetlając niesamowitymi, kolorowymi błyskami północną część firmamentu. Obserwując to niezmiernie rzadko spotykane zjawisko, żołnierze po obu stronach frontu widzieli w nim jakiś niezwykły omen, znak z góry, i prześcigali się nawzajem, aby prostym i zrozumiałym językiem przekonująco wyjaśnić, co to zjawisko oznacza. Gdzieś na wzgórzu nad nimi ktoś zaczął wygrywać na skrzypkach smutne akordy „Loreny" [Popularna piosenka wojskowa, powstała w czasie wojny między stanami (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). ]. Na oszroniałym polu ranni unioniści jęczeli, lamentowali lub charczeli przez zaciśnięte zęby, niektórzy głośno po imieniu wołali swoich bliskich. Przy tym akompaniamencie źle obuci żołnierze z oddziału Inmana, pokonywali mur i przedostawali się na pole walki, by ściągnąć buty z nóg zabitych unionistów. Inman, chociaż buty miał jeszcze w całkiem niezłym stanie, też wyszedł późną nocą na pobojowisko, ale jedynie po to, by się przekonać, jaki rezultat przyniosły poniesione tego dnia trudy. Zobaczył martwych unionistów grubą warstwą zalegających ziemię. Rozrzucone w nieładzie, ociekające krwią stosy ciał były porozrywane na wszelkie możliwe do wyobrażenia sposoby. Żołnierz idący obok Inmana powiedział, patrząc na ten straszny obraz: - Gdyby to ode mnie zależało, sprawiłbym, aby wszystkie pola na północ od Potomacu wyglądały tak samo jak to... do ostatniego szczegółu... Inmana zaś na widok zabitych żołnierzy ogarnęło tylko jedno pragnienie: wrócić do domu! Niektórzy zabici mieli przypięte do mundurów kartki z nazwiskiem, inni pozostali anonimowi. Inman widział żołnierza, który przykucnąwszy obok leżącego na wznak, martwego unionisty, usiłował ściągnąć mu buty. Gdy uniósł stopę i pociągnął za but, nieboszczyk nagle usiadł i powiedział coś z tak silnym irlandzkim akcentem, że jedynym słowem, jakie Inman zrozumiał, było „gówno”. Później, grubo po północy, Inman zajrzał do jednego z domów, znajdujących się na polu bitwy. Z otwartych drzwi frontowych sączyło się słabe światło. W środku siedziała stara kobieta z dziko splątanymi włosami i przerażoną twarzą. Obok niej na stole stał lichtarzyk z płonącym ogarkiem świecy. Próg zalegały ciała zabitych żołnierzy; inne znajdowały się już w środku. Widać śmierć dopadła ich w momencie, gdy wczołgiwali się tu, szukając schronienia. Kobieta osłupiałym wzrokiem patrzyła przed siebie. Jej oczy ani na chwilę nie zatrzymały się na progu, prześlizgnęły się obok twarzy Inmana, jakby niczego nie widziały, Inman przeszedł przez cały dom i opuściwszy go tylnymi drzwiami, zobaczył żołnierza, który młotkiem dobijał ciężko rannych unionistów. Ułożył ciała rzędem, głowami w jednym kierunku, i idąc wzdłuż szeregu, sprytnie się uwijał, by jednym uderzeniem w skroń uśmiercić rannego. Czynił to bez jakiejkolwiek złości, po prostu po kolei zabijał jednego po drugim, jak ktoś, kto stara się fachowo wykonać swoją robotę. Pogwizdywał przy tym półszeptem melodię z „Cory Ellen”. Gdyby żołnierza przyłapał któryś z wrażliwszych oficerów, groziłoby mu rozstrzelanie. Inman się domyślał, że żołnierz, zmęczony już wojną, skorzystał z okazji, by niewiele ryzykując, pozbyć się jak najwięcej wrogów. Żołnierz ten szczególnie utkwił mu w pamięci; kiedy bowiem doszedł do końca szeregu równo ułożonych ciał, na jego twarz padło pierwsze światło poranka. Ślepiec bez słowa wysłuchał opowiedzianej historii i zwracając się do Inmana, radził: - Staraj się o tym zapomnieć! Musisz przestać o tym myśleć! - Wiem - odparł Inman. - Całkowicie się z tobą zgadzam. Nie przyznał się jednak, że widok owego pobojowiska, zapamiętany tamtej strasznej nocy, nigdy go nie opuszcza, żeby nie wiadomo jak się o to starał. Przeciwnie... Obraz ten wraca do niego w majakach sennych i ciągle go tu, w szpitalu nawiedza. Widzi w tym śnie płonącą zorzę, a krwawe ludzkie ochłapy: ręce, głowy, nogi, tułowia... powoli ku sobie ciągną, łączą się i przeobrażają w monstrualne ciała, złożone z nie dopasowanych do siebie części. Cielska krążą po ciemnym polu bitwy i utykając, zataczają się, rzucają jak pijani ślepcy na nieswoich nogach. Odskakują od siebie i w odrętwieniu klaszczą w krwawe rozczapierzone dłonie. Wymachują w powietrzu nie pasującymi do siebie ramionami. Tylko nieliczni mają ręce naprawdę do pary. Niektórzy głośno wymawiają imiona swych kobiet, inni śpiewają ciągle ten sam fragment jakiejś pieśni, jeszcze inni stoją z boku i wypatrując czegoś w mroku, uparcie przywołują swoje psy. Jeden ze stworów, którego rany były tak okropne, że bardziej przypominał mięso niż człowieka, próbował wstać, ale nie mógł się podnieść i runął na ziemię. Leżał cicho, spokojnie, obracając tylko głową, po czym nagle wykręcił szyję, spojrzał martwymi oczami na Inmana i niskim głosem wymówił jego imię. Po takim śnie Inman budził się rano w nastroju tak czarnym jak najczarniejszy z kruków, jakie kiedykolwiek latały nad tą ziemią. Kiedy Inman, zmęczony wyprawą, wrócił na oddział, Balis nadal siedział w ciemnym pokoju w przydymionych okularach i skrobał piórem po papierze. Inman wszedł do łóżka z zamiarem przedrzemania reszty poranka, nie mógł jednak zasnąć. Wobec tego postanowił czytać książkę. Miał u siebie trzeci tom „Podróży” Bartrama. Wyjął go z pudła z książkami, które panie ze stolicy ofiarowały szpitalowi. Widać zależało im nie tylko na tym, by pacjenci poprawiali się fizycznie, ale by rozwijali także swój intelekt. Przypuszczalnie ktoś oddał tę książkę na zbiórkę, ponieważ brakowało przedniej okładki. Dla symetrii Inman oberwał także tylną i pozostał już tylko skórzany grzbiet. Zwijał teraz książkę w rulon i wiązał sznurkiem. Nie była to książka, którą należało czytać strona po stronie, od początku do końca. Co noc w szpitalu Inman otwierał ją gdzie popadło i czytał, by się uspokoić i móc zasnąć. Podobnie uczynił teraz. Przygody samotnego wędrowca, którego Czirokezi nazwali „Zbieraczem kwiatów”, zawsze potrafiły odegnać złe myśli. Ów zbieracz nosił skórzane torby pełne roślin i całą swoją uwagę skupiał na dzikiej, górskiej przyrodzie. Tego ranka Inman wrócił do lektury ustępu, który najbardziej mu się podobał. A zaczynał się następująco: „Kontynuowałem wspinaczkę, póki nie dotarłem na sam szczyt wyniosłego skalnego grzbietu. Tu otworzyła się przede mną przełęcz prowadząca do następnych, jeszcze wyższych szczytów. Szedłem więc dalej, jak długo pozwalała na to trudna kamienista droga, biegnąca tuż nad krętymi brzegami szerokiego, rwącego potoku. Potok w końcu skręcił w lewo. Spływając po zboczach skalistych przepaści, mijał ciemne gaje i wysokie lasy, użyźniając i uszczęśliwiając swoimi wodami leżące na dole pola”. Takie opisy dawały mu wiele radości, podobnie jak dalsze strony książki, na których zachwycony autor relacjonuje swą wędrówkę do Doliny Cowee, położonej wysoko w górach. W dech zapierającym stylu opisuje urwiska i turnie, nie kończące się górskie grzbiety, zanikające gdzieś w sinej dali. Wędrowiec głośno skandował szczegółowe nazwy wszystkich napotkanych roślin, tak jakby wymieniał składniki jakiejś silnie działającej mikstury. Dopiero po jakimś czasie Inman zauważył, że porzucił książkę i po prostu odtwarza z pamięci topografię rodzimych stron: Zimną Górę ze wszystkimi jej grzbietami, grotami i strumieniami. Ich nazwy: Gołębi Potok, Mała Wschodnia Odnoga, Szczawiowa Zatoka, Bezdenna Przełęcz, Ognisty Szczyt - znał na pamięć i powtarzał je sobie, jak powtarza się słowa zaklęć i czarów, aby odegnać to, czego się najbardziej boimy. Kilka dni później Inman wybrał się do miasta. Bolała go szyja. Miał uczucie, że jest połączona z palcami u nóg czerwonym postronkiem, który przy każdym kroku drga i silnie się napina. Nogi miał jednak zdrowe i to go martwiło. Wiedział, że gdy będzie zdolny do walki, natychmiast wyślą go z powrotem do Wirginii. Był rad, że teraz nie pracuje i zbija bąki. Ale musiał uważać, żeby nie wyglądać zbyt dziarsko, kiedy stanie przed lekarzem. Z domu otrzymał przesyłkę pieniężną, wypłacono mu też część zaległego żołdu, chodził więc po ulicach i robił zakupy w sklepach z czerwonej cegły z białym obramowaniem. U krawca nabył czarną marynarkę z gęsto tkanej wełny; świetnie na nim leżała, choć uszyto ją na miarę innego człowieka, który jej nie odebrał, bo zginął. Krawiec sprzedał ją za grosze. Od razu włożył marynarkę na siebie i wyszedł na ulicę. W sklepie z artykułami przemysłowymi kupił spodnie ze sztywnego niebieskiego drelichu, kremową wełnianą koszulę, dwie pary skarpetek, scyzoryk, nóż w futerale, mały garnuszek i kubek. Zaopatrzył się także we wszystkie, jakie tylko mieli na składzie, papierowe naboje i okrągłe puszki z kapiszonami. Wszystko razem zapakowano mu w brązowy papier i przewiązano sznurkiem. Niósł tę paczkę na zgiętym palcu, który włożył pod krzyżujące się sznurki. W innym sklepie nabył czarny kapelusz opasany popielatą wstążką, z połową ronda zagiętą w dół. Gdy wyszedł ze sklepu, zdjął stary, zatłuszczony kapelusz i zamachnąwszy się, wyrzucił go daleko przed siebie; wylądował wśród rzędów fasoli w czyimś ogrodzie. „Przyda im się na przybranie stracha na wróble” - pomyślał. W nowym kapeluszu udał się do szewca, gdzie znalazł parę dobrych, mocnych butów, które pasowały jak ulał na jego nogi. Stare buty zostawił na podłodze. Stały tam wykrzywione, znoszone i oklapłe. W składzie papierniczym kupił pióro ze złotą stalówką, buteleczkę atramentu i kilka arkuszy listowego papieru. Gdy zrobił wszystkie zakupy, okazało się, że wydał na nie plik niemal bezwartościowych papierowych banknotów; była ich taka masa, że mogłyby posłużyć za podpałkę do rozniecenia ognia. Zmęczył się zakupami i zajrzał do knajpy usytuowanej tuż obok Kapitolu [Kapitol - tu gmach parlamentu stanowego]. Usiadł przy stoliku pod drzewem i wypił filiżankę cieczy, którą właściciel lokalu nazwał kawą. Twierdził, że przemycano ją przez blokadę, choć wygląd ziaren wskazywał raczej, że jest to głównie cykoria i palona kasza kukurydziana z dodatkiem odrobiny kawowego miału. Stolik, przy którym siedział, rdzewiał po brzegach. Dookoła blatu powstało kruszące się pasmo pomarańczowego koloru. Gdy Inman odstawił filiżankę z kawą na spodek, musiał uważać, aby nie otrzeć rękawów nowej marynarki o to niszczejące miejsce. Siedział sztywno wyprostowany, dłonie zaciśnięte w pięści położył na udach. Gdyby ktoś stanął pośrodku drogi i, obserwował go, patrząc od tylu na stolik ustawiony w cieniu dębu, pomyślałby, że ma przed sobą poważnego mężczyznę, który czuje się nieswojo w czarnej marynarce z białym opatrunkiem opasującym szyję jak ciasny krawat. Może by go omyłkowo wziął za kogoś pozującego do dagerotypowej fotografii, wymagającej dłuższego naświetlania, kogoś, kto siedzi oszołomiony i zdezorientowany, podczas gdy zegar wciąż tyka, a posrebrzana płytka nasiąka rysami jego twarzy i na zawsze utrwala na sobie część jego duszy. Inman rozmyślał o niewidomym. Tego ranka jak co dzień kupił od niego gazetę „Standard”. Ogromnie współczuł ślepcowi, szczególnie teraz, odkąd poznał historię jego kalectwa. „Jak to jest - myślał - gdy ktoś nie ma na kim wywrzeć złości za to, co mu się stało, gdyż to się stało samo z siebie? Jaką cenę płaci poszkodowany, gdy nie ma kogo obwinić za swoją szkodę? Na kim rna się mścić, jeśli nie na sobie samym?” Wypił kawę, zostawiając tylko osad na dnie, i wziął do ręki gazetę z nadzieją, że znajdzie w niej coś, co zajmie jego uwagę i skieruje myśli na inne tory. Zaczął czytać artykuł opisujący złą sytuację, jaka panuje na przedpolach Petersburga, ale nie potrafił się tym przejąć. I tak już wszystko na ten temat wiedział. Gdy doszedł do trzeciej strony, natrafił na notkę informacyjną, którą rząd skierował do dezerterów, uciekinierów i ich rodzin. Ostrzegano w niej, że dezerterzy będą ścigani, ich nazwiska znajdą się na czarnej liście, a w każdym okręgu miejscowy oddział Gwardii Narodowej zostanie postawiony w stan alarmu i dniem i nocą będzie patrolował okolice. Następnie Inman natknął się na wzmiankę ukrytą na samym dole strony, gdzieś w środku gazety. Wynikało z niej, że w rejonach przygranicznych, w pobliżu zachodnich gór stanu, generał Thomas i dowodzone przez niego oddziały Czirokezów stoczyły liczne potyczki z unionistami. Oskarżono ich o branie skalpów. „Tego rodzaju praktyki - pisano w gazecie - są barbarzyństwem, niemniej jednak mogą stanowić poważne ostrzeżenie, że za napaść na cudzy kraj płaci się określoną cenę”. Inman odłożył gazetę i zamyślił się nad chłopcami z plemienia Czirokezów, którzy oskalpowali unionistów. Rozśmieszyło go, że tym bladym robotnikom fabrycznym, którzy przyszli na Południe pewni siebie i przekonani, iż uda im się ukraść cudze ziemie, w tutejszych lasach zdarto z głów skórę razem z włosami. Inman znał wielu Czirokezów. Sporo z nich było akurat w takim wieku, że mogliby walczyć pod dowództwem generała Thomasa. Zastanawiał się, czy jest wśród nich Swimmer. Spotkał go pewnego lata, gdy obaj mieli po szesnaście lat. Inmanowi przypadło wtedy w udziale miłe zajęcie: zlecono mu wypas kilku jałówek, które miały się karmić ostatnią tego lata trawą na wysokich, bezdrzewnych łąkach góry Balsam. Inman wziął ze sobą jucznego konia, załadował na niego naczynia do gotowania, boczek i mąkę, przybory do łowienia ryb, strzelbę, koce i płachtę brezentu na namiot. Spodziewał się, że czeka go pasienie krów w samotności i będzie zdany tylko na siebie. Tymczasem gdy dotarł na łąkę, stwierdził, że jest tam sporo ludzi, którzy świetnie się bawią. Kilkunastu mężczyzn z Catalooch rozłożyło się obozem na samej grani górskiego grzbietu. Przebywali tu już przeszło tydzień, spędzając czas na wesołym próżnowaniu. Powietrze na wyżynie było przyjemnie chłodne, i chłopcy mogli się rozkoszować poczuciem całkowitej swobody, znajdowali się bowiem daleko od swoich domów i rodzin. Pobyt na łące bardzo im odpowiadał. Roztaczał się stąd wspaniały widok na wschód i na zachód, mieli tu dobry teren do wypasania bydła, a pobliskie strumienie obfitowały w pstrągi. Inman przyłączył się do mężczyzn biwakujących na łące i razem z nimi zajmował się przygotowywaniem obfitych posiłków, złożonych z chleba, smażonej kukurydzy, pstrągów i duszonej dziczyzny. Potrawę gotowali na dużym ognisku, w którym dniem i nocą utrzymywali ogień wysoki do kolan. Popijali przy tym najróżniejsze trunki - od kukurydzianego likieru i jabłecznego koniaku po gęsty miód. Wielu zapijało się na umór; od świtu do świtu leżeli pijani. Wkrótce na drugą stronę przełęczy przybyła grupa Czirokezów z Cove Creek. Przyprowadzili ze sobą wychudłe stado łaciatych krów różnych ras. Rozbili swój obóz tuż obok biwaku ludzi z Catalooch i od razu zabrali się do ścinania wysokich jodeł, z których sporządzili bramki. Ustawili je w wyznaczonych miejscach i wytyczyli pole do gry w piłkę. Swimmer był nieco dziwnym chłopcem. Miał wielkie dłonie i szeroko rozstawione oczy. To on właśnie zjawił się w obozie Inmana i zaprosił grupę chłopców z Catalooch do wspólnej zabawy. Rzucił przy tym tajemnicze ostrzeżenie. Powiedział, że ludzie nieraz giną w tej grze... Inman i inni chłopcy podjęli wyzwanie. Zaczęli od zaopatrzenia się we własne rakiety. Ścięli młodziutkie zielone drzewka, rozszczepili je, tworząc ramy do rakiet, a następnie rozpięli na nich struny ze skórzanych rzemyków i sznurowadeł. Przez dwa tygodnie obie grupy biwakowały w tym miejscu obok siebie. Młodsi chłopcy całe niemal dnie spędzali na grze w piłkę lub hazardowali się, próbując obstawiać wyniki. Rozgrywali zawody bez uprzedniego określenia czasu ich trwania, ustanowili tylko niewiele reguł. Grający wybiegali naprzeciw siebie, atakowali z impetem okładając się nawzajem rakietami jak kijami. Trwało to dopóty, dopóki któraś z drużyn nie osiągnęła ustalonej liczby punktów za trafienie piłką w bramkę przeciwnika. Po grze chłopcy co najmniej połowę nocy spędzali na piciu i opowiadaniu sobie różnych historyjek przy ognisku. Zjadali przy tym mnóstwo małych plamistych pstrągów, które w całości smażyli. W górach prawie przez cały czas utrzymywała się dobra pogoda. W przejrzystym powietrzu, pozbawionym mgieł, widok rozciągał się daleko, daleko na łańcuchy niebiesko- sinych gór, coraz bardziej bledniejących, aż po ostatnie pasmo, którego już nie sposób było odróżnić od nieba. Odnosiło się wrażenie, że cały świat składa się jedynie z dolin i górskich grzbietów. Kiedyś podczas przerwy w grze Swimmer spojrzał na góry, podziwiając ich wyniosłe kształty. Zauważył, że Zimna Góra jest na pewno najwyższa na świecie. Gdy go Inman spytał, skąd wie, że tak właśnie jest, Swimmer przeciągnął dłonią po linii horyzontu do miejsca, gdzie wznosiła się Zimna Góra, i odparł: - A czy widzisz tu jakąś większą? Poranki na tej bezdrzewnej wyżynie były rześkie. W dolinach utrzymywała się mgła, a szczyty górskie wynurzały się z niej, sprawiając wrażenie, jakby były oderwane od podłoża i z niczym nie połączone, niby strome niebieskie wyspy rozrzucone po bladym morzu. Inman budził się zwykle jeszcze trochę pijany i schodził na dół do zatoki, aby razem ze Swimmerem łowić ryby. Siadywali nad rwącym potokiem z wędkami. Stosowali różne przynęty: zakładali na haczyk i muchy, i robaki. Łowili godzinę lub dwie, a potem wracali, by nie spóźnić się na grę w piłkę. Swimmer przeważnie mówił cichym i monotonnym głosem, zlewającym się z szemrzącym szumem wody. Snuł różne opowieści o zwierzętach, o tym, jak stały się takimi, jakimi są obecnie. Tłumaczył, dlaczego oposy mają łyse ogony, a wiewiórki puszyste, po co jeleniom rogi, a panterom potężne zęby i pazury, dlaczego wąż Uktena ma długie kręte ciało i zęby pełne jadu. W tych opowieściach Swimmer wyjaśniał, jak powstał wszechświat i dokąd zmierza. Wymawiał także zakłęcia, których się nauczył, chcąc sprawić, by się spełniało to, czego pragnął. Wiedział, jak sprowadzić nieszczęście, chorobę i śmierć i jak za pomocą ognia to zło odwrócić. Znał sposoby, jakimi może się obronić samotny piechur wędrujący nocą, i potrafił zaczarować drogę, by wydawała się krótsza. Wiele jego zaklęć miało pewien związek z duszą. Swimmer znal kilka sposobów na zabicie duszy wroga i wiele metod służących uratowaniu własnej duszy. W jego zaklęciach dusza przedstawiała się jako coś bardzo kruchego, nieustannie atakowanego i potrzebującego silnego wsparcia, wciąż jej bowiem groziło śmiertelne niebezpieczeństwo. Inman uważał tę ewentualność za szczególnie przygnębiającą, ponieważ wierzył zgodnie z tym, czego dowiedział się z kazań i hymnów, że ludzka dusza jest nieśmiertelna i umrzeć nie może. Siedząc i słuchając opowieści i zaklęć Indianina, Inman obserwował strumień w miejscu, gdzie prąd uderzał w zanurzoną linkę wędki. Głos Swimmera, jednostajny potok dźwięków, działał na niego kojąco jak szum strumyka. Gdy obaj zapełnili worki małymi pstrągami, przestawali łowić i wracali do swoich obozów; resztę dnia spędzali na grze w piłkę, podczas której okładali się wzajemnie rakietami, popychali, roztrącali i rozdzielali ciosy, nie stroniąc od rękoczynów. Wreszcie po wielu dniach nastąpiła pora deszczowa. Nikt nie uważał, że przyszła za wcześnie. Po obu stronach ludzie byli już zmęczeni, skacowani i mocno potłuczeni. Mieli połamane palce i nosy i różne rany na ciele. Wszyscy nosili ślady od uderzeń rakietą: od kostek do bioder byli poznaczeni siniakami. Ludzie z Catalooch przegrali do Indian wiele rzeczy, bez których mogli się obyć, ale też i takie, bez których żyć nie sposób, na przykład patelnie, piekarniki, worki mąki, kije do wędek, strzelby i pistolety. Inman przegrał calutką krowę i nie miał pojęcia, jak się wytłumaczy przed ojcem. Zakładał się o nią, stawiając ją na szalę kawałek po kawałku. W zapale gry wykrzykiwał: - Stawiam polędwicę mojej jałówki, że zdobędziemy następny punkt! - Albo: - Zakładam się o każde żebro po lewej stronie mojej krowy, że to my wygramy...! Kiedy przyszedł czas pożegnania i obozy rozeszły się w dwie strony, jałówka Inmana była jeszcze w niezłym stanie, ale rozmaici Czirokezi zgłaszali pretensje do poszczególnych części jej ciała. Tytułem rekompensaty i na pamiątkę Inman otrzymał od Swimmera dobrą rakietę do gry w piłkę. Sporządzono ją z hikory, sznurowanie zaś wykonano ze skórek wiewiórki przeplecionych wąsami nietoperza. „Ta rakieta - mówił Swimmer - użyczy siły swojemu użytkownikowi, sprawi, że będzie szybki i sprytny jak nietoperz”. Udekorowano rakietę piórami jaskółki, jastrzębia i czapli. „Chodzi o to - wyjaśnił Swimmer - by także cechy tych ptaków przeniosły się na Inmana”. Miał odziedziczyć po nich obrotność, wdzięk, wysokie loty, umiejętność rzucania się na zdobycz i bezwzględną uczciwość. Nie wszystko się spełniło, ale Inman wierzył, że Swimmer nie zaciągnął się do wojska, by walczyć z unionistami, lecz nadal żyje w szałasie z kory nad rwącym potokiem. Z restauracji doszły do uszu Inmana dźwięki skrzypiec, które ktoś właśnie stroił. Słychać było jakieś szarpnięcia, próbne pociąganie smyczkiem, a potem powoli, jakby szukając po omacku, ktoś usiłował zagrać melodię „Aury Lee”. Co parę chwil dźwięki się urywały, a na ich miejsce wdzierały się jakieś niezamierzone piski i wycia. A jednak ten piękny i znany utwór potrafił się obronić i nie poddał się mimo złego wykonania. „Jak przejmująco świeżo brzmi ta pieśń” - pomyślał Inman. Słuchając jej, trudno sobie wyobrażać przyszłość jako coś chmurnego, zawikłanego czy nieważnego... Inman podniósł filiżankę do ust i stwierdził, że tylko trochę zimnej kawy zostało na dnie. Postawił filiżankę z powrotem na stole. Zajrzał do środka i wpatrzył się w ciemne ziarenka zanurzone w resztce płynu; nie było jej więcej niż kilka milimetrów. Czarne plamki chwilę wirowały, a potem ułożyły się w pewien deseń i już tak zostały. Przez moment Inman myślał o tym, że z układu ziaren kawy można wróżyć i przepowiadać przyszłość tak jak z listków herbaty, świńskich wnętrzności i kształtu chmur. Ale w gruncie rzeczy nie wierzył, żeby z tych układów wynikało coś, co warto by było wiedzieć. Odsunął filiżankę, aby skończyć z czarami, i spojrzał na ulicę, gdzie za rzędem młodych drzewek wznosił się Kapitol. Ten kopulasty gmach, zbudowany z kamiennych bloków, robił wielkie wrażenie. Wydawał się tylko o odcień ciemniejszy od wysoko na niebie płynących chmur, przez które przeświecało słońce. Jego szara tarcza już się chyliła ku zachodowi. We mgle Kapitol wyglądał jakby się wznosił nieprawdopodobnie wysoko. Był masywny i wielki niczym jakaś urojona średniowieczna wieża oblężnicza. Poruszone wiatrem firanki wydymały się z otwartych okien biur i falowały przy każdym podmuchu. Nad gmachem krążyły sępy i na różowym jak ostryga niebie zataczały ciemne koła. Na ich tępo zakończonych skrzydłach wyraźnie było widać długie pióra, przypominające kwef. Obserwując ptaki, Inman zauważył, że wcale nie uderzają skrzydłami, a mimo to wzbijają się w górę i szybują wraz z wznoszącym się pionowo kominem powietrza, krążąc coraz wyżej i wyżej, aż stają się jedynie małymi czarnymi plamkami na firmamencie. Inman przyrównywał kręte ścieżki lotu sępów do wzoru, jaki ziarna kawy utworzyły na dnie filiżanki. Doszedł do wniosku, że każdy może zabawić się w wyrocznię i przewidzieć, w jaki sposób ułożą się przedmioty, które ślepym trafem na siebie poupadały. Nietrudno też wywróżyć, co przyniesie przyszłość, jeśli ma się niezachwiane przekonanie, że będzie na pewno gorsza od przeszłości, a upływający czas nie doprowadzi ludzkości do niczego innego, jak tylko do stanu wielkiego i stałego zagrożenia. Przyszłość jawiła się Inmanowi w mrocznych barwach. Uważał, że gdybyśmy wydarzenia, które miały miejsce w Fredericks- burgu, uznali za wyznacznik obecnych czasów, to można przypuszczać, że za wiele lat, gdy nadal będziemy szli naprzód w takim tempie jak obecnie, dojdzie do tego, że ludzie będą się nawzajem pożerali na surowo... Tak to sobie wyobrażał. Doszedł też do wniosku, że rację miał Swimmer, gdy się zaklinał, że duszę ludzką można oderwać od ciała i unicestwić, a ciało będzie żyło nadal. Śmiertelne ciosy mogą ugodzić duszę lub ciało niezależnie od siebie. Sam był najlepszym tego przykładem, a jego przypadek wcale nie należał do rzadkości. Czuł, że się jego dusza niemal do cna wypaliła, a jednak żył i chodził, jakby nigdy nic. Co prawda miał wrażenie, że jest wewnętrznie pusty, jak pusty jest środek drzewa gumowego. W dodatku uważał, że skoro istnieje coś takiego, jak powtarzalny karabin Henry’ego czy choćby przenośny moździerz, wszelka rozmowa o duszy od razu staje się nieaktualna. Bał się, że skoro jego dusza została unicestwiona, będzie już na zawsze samotny i wyobcowany z otoczenia jak smutna stara czapla, stojąca bez celu na warcie w błotnistym stawie, w którym nie ma żab. Za niezbyt pocieszające uznał odkrycie, że jedynym sposobem na ustrzeżenie się lęku przed śmiercią jest zachowanie dystansu i przyjęcie postawy obojętności, jakbyśmy już byli martwi i nic z nas nie zostało tylko worek pełen kości. Gdy tak siedział, rozmyślając i tęskniąc za swoją utraconą duszą, nagle mu się przypomniała jedna z interesujących opowieści, jaką wtedy nad potokiem usłyszał od Swimmera. Otóż Swimmer utrzymywał, że ponad błękitnym sklepieniem nieba znajduje się puszcza, którą zamieszkują niebianie. Puszcza jest niedostępna dla ludzi, nie mogą w niej żyć ani przebywać, lecz w tych wysokich niebiańskich regionach zmarłe dusze mogą się na nowo narodzić. Swimmer mówił, że to miejsce jest bardzo od nas odległe i nieosiągalne, twierdził jednak, że najwyższe góry dotykają ciemnymi szczytami dolnych granic puszczy. Z tamtego świata do naszego przenikają nieraz różne tajemnicze znaki i cudy - zarówno wielkie, jak i małe. A głównymi posłańcami stamtąd do nas są zwierzęta. Inman zwrócił mu uwagę, że niejednokrotnie wspinał się na Zimną Górę i dochodził do jej szczytu; wspinał się także na górę Pisgah i Stering, a nie zna gór, które by się wznosiły wyżej od tych, które wymienił. Jednak gdy stał na ich szczytach, nie widział stamtąd żadnych wyższych regionów. - Tu nie chodzi o samo tylko wspinanie się, ale o coś więcej! - odpowiedział mu Swimmer. Inman nie mógł sobie przypomnieć, czy Swimmer wyjaśnił mu wtedy, w jaki inny sposób można by dojść do tej odległej krainy, przywracającej duszom życie. Niemniej Zimna Góra pozostała dla niego miejscem, gdzie wszystkie roztrwonione siły można by zebrać na nowo. Chociaż nie uważał się za człowieka przesądnego, wierzył jednak, że istnieje także świat niewidoczny dla człowieka. Nie uważał tego miejsca za niebo ani nie wierzył, że dostaniemy się tam po śmierci. W to już dawno przestał wierzyć. Ale nie mógł zadowolić się istnieniem świata, który składa się wyłącznie z części widzialnej, szczególnie że to, co widział dokoła, często wydawało mu się złe. Nadal więc trzymał się myśli o innym, lepszym świecie i sądził, że miejscem tym, równie dobrym jak każde inne, mogłaby być Zimna Góra. Zdjął nową marynarkę, zawiesił ją na oparciu krzesła i zabrał się do pisania listu. List miał być długi. Od południa wypił jeszcze kilka filiżanek kawy i maczając pióro w atramencie, zapełnił po obu stronach wiele kartek papieru. W pewnej chwili zdał sobie sprawę, że wspomina coś, o czym nie chciał z nikim rozmawiać: walkę. W jednym miejscu napisał: „Pole było zalane krwią. Widzieliśmy, jak spływała po kamieniach, i znajdowaliśmy ślady krwawych rąk na pniach drzew”. Potem się zatrzymał, zmiął kartki już zapisane i zaczął jeszcze raz od nowa: „Wrócę do domu tak czy inaczej, ale nie wiem, jak sprawy między nami stoją. Początkowo zamierzałem opowiedzieć Ci w tym liście, co na tej wojnie robiłem i widziałem, żebyś mnie mogła osądzić, zanim powrócę. Doszedłem jednak do wniosku, że aby tę opowieść spisać, trzeba by mi na to stronicy tak szerokiej jak cały nieboskłon; nie mam na to ani chęci, ani siły. Czy przypominasz sobie tę noc przed Bożym Narodzeniem cztery lata temu, kiedy siedzieliśmy w kuchni przy piecu i wziąłem Cię na kolana? Powiedziałaś mi wówczas, że chciałabyś już zawsze tak siedzieć z głową spoczywającą na moim ramieniu. Myślę z goryczą o tym, że gdybyś wiedziała, co ja widziałem i co czyniłem na wojnie, bałabyś się do mnie zbliżyć”. Inman wyprostował się w krześle i spojrzał na trawnik przed Kapitolem. Kobieta w białej sukni z niewielką paczuszką w ręce, śpiesząc się, biegła na przełaj przez trawę. Ulicą przejeżdżał właśnie czarny powóz, minął Kapitol i zbliżał się do kościoła z czerwonego kamienia. Wiatr podniósł kurz na drodze. Inman zauważył, że jest już późne popołudnie. Promienie słońca padały ukośnie na ziemię: znak, że nadchodzi jesień. Poczuł, że podmuchy wiatru przenikają przez bandaż, którym okręcił szyję, i zranione miejsce znowu zaczyna boleć. Wstał, złożył list we dwoje, a potem podniósł rękę do szyi i włożywszy palce za kołnierz, dotknął zasklepionej rany. Choć doktorzy uważali, że rana szybko się goi, miał wrażenie, że może włożyć w nią patyk i przeciskając go na wylot, nie napotkać oporu większego, niż gdyby przebijał zgniłą dynię. Odczuwał ból, gdy mówił i jadł, a czasem nawet, gdy oddychał. Kiedy na dworze panowała wilgoć, dokuczały mu również silne bóle w biodrze od rany, którą przed laty odniósł pod Malvern Hill. Te wszystkie cierpienia sprawiały, że zwątpił, iż kiedykolwiek przyjdzie do siebie i będzie znowu cały i zdrów. Ale kiedy schodził w dół ulicą, by nadać list, i potem gdy wracał do szpitala, stwierdził, że jego nogi są zadziwiająco silne i sprawne. Zaraz po wejściu na oddział zauważył, że Balis nie siedzi już przy stole, jego łóżko jest puste, a ciemne okulary leżą na stosie papierów. Spytał o niego; powiedziano mu, że Balis umarł tego popołudnia cichą, spokojną śmiercią. W pewnym momencie poszarzał na twarzy, wstał od stolika i przeniósł się na łóżko. Po chwili odwrócił się twarzą do ściany i umarł tak, jakby pogrążył się we śnie. Inman podszedł do pozostawionych przez Balisa papierów i dokładnie je przewertował. W pisaninie zmarłego panował bałagan i trudno się w niej było rozeznać. Pismo miał pająkowate, cienkie i kanciaste. Więcej było przekreśleń i miejsc zakreślonych krzyżykami niż poprawnych słów. Tylko tu i ówdzie można było znaleźć linijkę, której treść wydawała się jasna i zrozumiała. Czasem nie było to nawet pełne zdanie, tylko jakaś jego mała, pokiereszowana część. Sentencja, która wpadła Inmanowi w oko, kiedy kartkował rękopis, głosiła: „Niektóre dni określamy jako dobre, a inne jako złe, bo nie dostrzegamy faktu, że każdy dzień jest taki sam”. Inman uznał, że wolałby raczej umrzeć, niż zgodzić się z tym zdaniem, i ze smutkiem stwierdził, iż Balis ostatnie swoje dni strawił na rozważaniach nad słowami jakiegoś idioty. Potem jednak natrafił na linijkę, która wydawała mu się sensowniejsza. Brzmiała tak: „Najlepszy porządek na ziemi osiąga się w wyniku wielkiego, nie zaplanowanego sprzątania”. „Z tym mógłbym się zgodzić” - pomyślał. Kilka razy uderzył plikiem kartek o blat biurka, aby wyrównać ich brzegi, a potem odłożył rękopis na poprzednie miejsce. Po kolacji przejrzał klamoty, które trzymał pod łóżkiem. Do koca i wyjętej spod prześcieradła ceraty, znajdujących się w tornistrze, dorzucił teraz filiżankę, mały garnuszek i nóż w futerale. Chlebak już jakiś czas temu napełnił sucharami i mąką. Włożył też do niego płat solonej wieprzowiny i trochę suszonego mięsa wołowego, które odkupił od szpitalnego personelu. Usiadł przy oknie i obserwował kończący się dzień. Zachód słońca wyglądał dość niepokojąco. Nad płaską linią horyzontu zgromadziły się niskie szare chmury, ale gdy zachodzące słońce znalazło się tuż nad ziemią, odkryło szczelinę w chmurach i wystrzelił przez nią prosto do góry strumień światła, kolorem przypominający płomień głowni z hikory. Słup ognistych promieni miał cylindryczny kształt i był zakończony ostro jak lufa karabinu. Przez całe pięć minut stał wzniesiony do nieba. Dopiero potem światło zaczęło gwałtownie mrugać i po chwili się rozproszyło. Przyroda - Inman był tego w pełni świadom - nieraz specjalnie ukazuje ludziom różne nadzwyczajne zjawiska, by skłonić do ich wyjaśniania. Choć starał się, jak umiał najlepiej, nie potrafił wytłumaczyć tego dziwnego znaku na niebie inaczej niż tylko czekającą go walką, niebezpieczeństwem i smutkiem, a o tym nie trzeba mu było przypominać. Uznał więc, że obserwowanie tego zjawiska jest daremnym wysiłkiem. Położył się do łóżka i podciągnął koc pod brodę. Zmęczony całodziennym chodzeniem po mieście, przez krótki czas czytał, po czym szybko zasnął, choć na dworze panował jeszcze szary zmierzch. Zbudził się głęboką nocą. W pokoju panowała zupełna ciemność. Słychać było, jak śpiący obok mężczyźni oddychają, chrapią i przewracają się z boku na bok. Przez okno wpadał słaby blask. Widział jasną tarcze Jupitera, chylącą się ku zachodniej stronie horyzontu. Wiatr dął w okna i stronice rękopisu zmarłego Balisa fruwały po stole. Kilka z nich wywinęło się z pliku i ustawiło prawie pionowo. Prześwietlone nikłym światłem padającym od okna lśniły niby małe duszki, które zjawiły się tu, by straszyć. Inman wstał z łóżka, włożył nowe ubranie i zapakował do tornistra zwiniętą w rulon książkę Bartrama. Potem zapiął pasy tornistra i chlebaka, podszedł do otwartego okna i wyjrzał. Na dworze było ciemno jak zawsze podczas nowiu. Wstęgi mgły wolno snuły się po ziemi, lecz nad głową niebo było czyste. Inman postawił stopę na parapecie i wyszedł. Ada i ziemia Ada siedziała na progu domu, który teraz należał do niej. Na kolanach ustawiła chwiejący się nieco, przenośny pulpit, zamoczyła stalówkę pióra w atramencie i napisała: „Pragnę, byś wiedział, że pomimo Twojej długiej nieobecności, mam całkowitą jasność, jeśli chodzi o nasze wzajemne stosunki, i nigdy nie będę przed Tobą skrywać tego, co czuję. Chcę, by wszystko między nami odbywało się w duchu najwyższej szczerości. Uważam, że to nasz obopólny obowiązek, że jesteśmy to sobie winni. Miejmy dla siebie zawsze otwarte serca”. Podmuchała na papier, żeby wysuszyć atrament, a potem krytycznym okiem przejrzała to, co napisała. Nie dowierzała swej ręce, bo żeby nie wiadomo jak się starała, nigdy nie udawało jej się nadać odpowiedniej płynności owym zakrętasom i łukom, które decydują o tym, czy ma się ładny charakter pisma, czy nie. Litery, jakie wychodziły spod jej ręki, zawsze były duże i gęsto sadzone, jak w piśmie runicznym. Jeszcze bardziej niż forma nie podobała jej się treść listu. Zgniotła papier w kulkę i cisnęła ją w krzaki bukszpanu. - Tak się tylko mówi - powiedziała na głos - ale te słowa nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Spojrzała na podwórze i sięgnęła wzrokiem dalej, do kuchennego ogródka, gdzie jarzyny - fasola, dynia i pomidory - urodziły się niewiele większe od kciuka, choć sezon dojrzewania był w pełni. Insekty i robaki objadły liście tak, że zostały same żyłki. Chwasty gęsto zarosły grządki i górowały nad jarzynami. Ada nie potrafiła ich nawet nazwać i nie miała serca ani energii, by z nimi walczyć. Z tyłu za ginącym warzywnikiem rozciągały się stare pola kukurydzy, którą obrosły nadmiernie wybujałe szkar-łatka i sumak. W miarę, jak następowały poranne mgły, góry wznoszące się nad polami i pastwiskami stawały się coraz bardziej widoczne. Na razie jednak ich blade zarysy, które pojawiły się na horyzoncie, przypominały bardziej duchy niż prawdziwe góry. Ada cierpliwie czekała, by się jej wreszcie ukazały jasno i wyraźnie. Pomyślała, że z przyjemnością zobaczy coś, co wygląda tak, jak wyglądać powinno. Wszystko w jej polu widzenia nosiło ślady ogromnego zaniedbania i to spędzało jej sen z oczu. Od pogrzebu ojca prawie niczego w gospodarstwie nie tknęła. Jej zajęcia ograniczały się do dojenia krowy - którą jej ojciec, nie zważając na płeć, nazwał Waldo - i zadawania karmy koniowi o imieniu Ralf. Niewiele więcej robiła, bo nie wiedziała, jak się do pracy zabrać. O kurczaki zupełnie nie dbała, pozostawiła je samym sobie, toteż wkrótce stały się chude i bojaźliwe. Kury opuściły domek, gdzie wysiadywały jaja i ochraniały małe kurczątka. Teraz spały na drzewach, a jaja porzucały, gdzie i kiedy im przychodziła ochota. Denerwowały Adę swoją niechęcią do przesiadywania w gnieździe. Chcąc znaleźć jaja, musiała wyśledzić i przeszukać wszystkie kryjówki na podwórku. Ostatnio miała wrażenie, że odkąd kury zmieniły dietę i zamiast resztek ze stołu zjadały przeważnie owady i robaki, ich jaja nabrały dziwnego smaku. Ada chodziła ciągle głodna i gotowanie stało się dla niej palącym problemem. Latem jadła niewiele. Żywiła się tylko mlekiem, smażonymi jajami i sałatą. Zjadała też całe talerze miniaturowych pomidorów, które zbierała z zaniedbanych, zdziczałych krzaków. Nawet masło stało się dla niej czymś nieosiągalnym. Mleko nie chciało jej się ustać, a gdy usiłowała ubić je na masło, uparcie pozostawało płynne i konsystencją przypominało kwaśne mleko. Miała ochotę na rosół z makaronem, kurczaka i ciasto z brzoskwinią, ale nie miała pojęcia, jak się je robi. Rzuciła jeszcze jedno spojrzenie na odległe góry, wciąż słabo widoczne i blade, a potem wstała i udała się na poszukiwanie jaj. Przejrzała chwasty wzdłuż ogrodzenia przy łące, rozgarnęła wysoką trawę u stóp gruszy rosnącej w bocznym ogrodzie i przetrząsnęła klamoty na ganku z tyłu domu. Przeciągnęła nawet dłońmi po zakurzonych półkach w szopie na narzędzia. Niczego nie znalazła, ani jednego jaja. Przypomniała sobie, że czerwona kura często się ostatnio kręciła koło wielkich bukszpanowych szpalerów po obu stronach frontowych schodów. Podeszła do krzaka, w który przedtem rzuciła zmiętą kulkę listu, spróbowała rozdzielić gęste listowie i zajrzeć do środka, ale w ciemnym gąszczu niczego nie mogła dojrzeć. Ciasno owinęła spódnicę dokoła nóg i na czworakach, opierając się na rękach i kolanach, wtargnęła do wnętrza bukszpanowego szpaleru. Gałęzie drapały ją w przedramiona, twarz i szyję, ale nie zważając na nic, parła do przodu. Pod dłońmi czuła suchą ziemię, pogubione kurze pióra i stare zeschłe łajno, a także twarde, martwe liście bukszpanu. W środku szpaleru odkryła puste miejsce, otoczone jak łupiną gęstym zewnętrznym listowiem. Ta zamknięta przestrzeń przypominała maleńki pokoik. Ada usiadła w nim i rozglądała się po ziemi i gałęziach, szukając jaj. Znalazła tylko rozbitą skorupkę, a w jednej szczerbatej połówce wyschnięte żółtko koloru rdzy. Usadowiła się wygodnie pomiędzy dwiema gałęziami i odpoczywała, oparłszy się plecami o pień. W tej bukszpanowej altance czuło się kurz i ostry gorzkawy kurzy fetor. Światło było tu przyćmione i Adzie przypomniały się dziecięce zabawy, kiedy to chowała się albo pod stołem obwieszonym prześcieradłami i udawała, że jest w jaskini, albo w namiocie z dywanów zawieszonych na sznurach do bielizny. Najlepsze do chowania się były głębokie tunele, jakie ona i jej kuzynka Lucy wykopywały w stogach siana na farmie u wuja. Wygodnie usadowione, bezpiecznie osłonięte i suche jak lisy w jamie, spędzały tam długie deszczowe popołudnia i zwierzały sobie szeptem różne sekrety. Poczuła dobrze znany, miły dreszczyk radości i mocniej zabiło jej serce, bo sobie nagle uświadomiła, że jest teraz niemal tak samo ukryta przed ludźmi jak w tamtych dziecięcych latach. Ktoś, kto minąwszy bramę, skieruje się w stronę ganku, nigdy nie zgadnie, gdzie się schowała. Gdyby któraś z pań z misji charytatywnej Kościoła złożyła jej rutynową wizytę, aby zobaczyć, jak sobie radzi, Ada mogłaby udawać, że nie ma jej w domu. Nie poruszyłaby się nawet, gdyby ją wołała po imieniu i pukała do drzwi. Wyszłaby stąd dopiero w jakiś czas po usłyszeniu trzaśniecia klamki w zamykanej bramie. Tak naprawdę Ada nikogo nie oczekiwała. Odwiedzającym ją paniom z misji okazywała taki brak zainteresowania, że od jakiegoś czasu wszełkie wizyty ustały. Z pewnym rozczarowaniem spojrzała na delikatną koronkę bladobłękitnego nieba, widoczną przez liście bukszpanu. Wolałaby, żeby spadł deszcz. Sądziła, że gdyby rozszumiały się liście nad jej głową, poczułaby się jeszcze bezpieczniejsza. Przypadkowa kropla deszczu, która przebiłaby się przez gąszcz listowia i z pluskiem padając na ziemię, utworzyła maleńki krater w kurzu, jeszcze mocniej podkreśliłaby fakt, że Ada ukryta w bukszpanowym szpalerze pozostaje sucha, podczas gdy na zewnątrz leje jak z cebra. Nie miała ochoty opuszczać swego wspaniałego schronu. Myślała o krytycznej sytuacji, w jakiej się znalazła, i zastanawiała się, jak można ją było tak niepraktycznie wychować, wyprodukować człowieka zupełnie nieodpornego na wymagania, jakie stawiało życie. Wychowała się w Charlestonie i na skutek nalegań ojca otrzymała wykształcenie znacznie przekraczające granice dopuszczalne dla kobiet. Była mu uczoną towarzyszką, a przy tym pełną życia, wesołą i troskliwą córką. Wbito jej do głowy wiedzę z dziedziny sztuki, polityki i literatury i przygotowano do prowadzenia dyskusji w obronie swoich poglądów. Nie mogła jednak przypisywać sobie żadnych szczególnych talentów ani zdolności. Dobrze opanowała język francuski i łacinę, liznęła greki, a ponadto nieźle sobie radziła z wyszywaniem i haftem. Całkiem dobrze grała na fortepianie, ale daleko jej było do wirtuozerii. Miała niewielkie zdolności malarskie: potrafiła dość precyzyjnie namalować jakiś widoczek czy martwą naturę, posługując się kredką albo wodnymi farbami. No i była dość gruntownie oczytana. Trzeba zapisać na jej korzyść, że była średnio uzdolniona w różnych kierunkach. Żadna z tych umiejętności nie znajdowała jednak zastosowania w jej obecnym życiu. Nic nie mogło zmienić faktu, że posiada niemal trzysta akrów ziemi, składającej się z gór i dołów, że otrzymała w spadku dom, stodołę, oficyny i nie ma zielonego pojęcia, co z tym wszystkim robić. Owszem, gra na fortepianie sprawiała jej dużą przyjemność, ale marna to była rekompensata, gdy sobie uświadomiła, jak to się właśnie ostatnio zdarzyło, że nie potrafi wypleć paru rzędów sadzonek fasoli, żeby nie wyrwać połowy z nich razem z chwastami. Z żalem myślała o tym, że pewien zasób praktycznej wiedzy z dziedziny produkcji żywności i przygotowywania potraw byłby dla niej teraz o wiele korzystniejszy niż dobre rozumienie zasad perspektywy w malarstwie. Przez całe życie ojciec trzymał ją z dala od ciężkich robot. Sięgając pamięcią wstecz, przypominała sobie, że zawsze było u nich dużo służby. Ojciec czasem przyjmował do pracy wyzwolonych Murzynów, białych, przyzwoitych, lecz nie mających własnej ziemi, a bywało również, że zatrudniał niewolników; w tym wypadku nie płaciło się im, lecz ich właścicielowi. Przez całe niemal sześć lat, które spędzili w górach, ojciec miał rządcę. Był to biały człowiek, ożeniony z pół-Indianką z plemienia Czirokezów. Para ta zajmowała się prowadzeniem majątku i nie pozostawiała Adzie nic do roboty poza układaniem tygodniowego menu. Dzięki temu zawsze miała czas dla siebie i mogła oddawać się robótkom ręcznym, czytaniu i muzyce. Teraz jednak ludzie zatrudniani przez ojca odeszli. Rządca miał obojętny stosunek do secesji. Uważał, że szczęśliwie jest już za stary, żeby się zgłaszać do wojska na ochotnika. Tak było w pierwszych latach wojny. Ale tej wiosny, gdy armii w Wirginii brakowało ludzi, biały zarządca zaczął się martwić, iż mimo wieku mogą go niedługo powołać. Nic nikomu nie mówiąc, wkrótce po śmierci Monroego wymknął się wraz z żoną z domu. Uciekli w stronę gór. Stamtąd mieli zamiar dostać się na terytorium będące we władaniu unionistów. Adę zostawili na łasce losu: niech sobie sama radzi. Wtedy właśnie odkryła, że jest zastraszająco źle przygotowana do życia i bez pomocy nie potrafi się utrzymać na farmie. Monroe zajmował się gospodarstwem tylko po to, by w ten sposób urzeczywistniać pewne swoje idee; nie traktował majątku jako źródła utrzymania. Nigdy nie wykazywał większego zainteresowania rozwijaniem tych dziedzin rolnictwa, które uważał za pracochłonne. Był zdania, że skoro go stać na kupowanie ziarna na paszę i mąki, nie ma sensu uprawiać więcej zboża, niż mogą zjeść w postaci pieczywa czy wypieków. Jeśli mógł sobie pozwolić na kupowanie gotowego bekonu i kotletów, po co miał się zajmować hodowlą, by uzyskiwać inne, mniej atrakcyjne części wieprzowiny. Ada kiedyś słyszała, jak ojciec instruował rządcę, żeby zakupił tuzin owiec i wypuścił je na pastwisko za podwórkiem przed domem, by pasły się razem z krową. Rządca się sprzeciwił, argumentując, że krowy i owce nie pasą się dobrze razem. - Po co panu owce? - spytał ojca. - Na wełnę? Na mięso? - Nie! - odparł Monroe. - Chodzi mi o stworzenie miłej atmosfery. Ale z muej atmosfery nie da się wyżyć... Bukszpanowa kryjówka miała więc dać Adzie poczucie bezpieczeństwa, którego wkrótce mogła potrzebować. Postanowiła nie opuszczać krzaków, póki nie znajdzie co najmniej trzech przekonujących ku temu powodów. Ale pomyślawszy chwilę, doszła do wniosku, że wystarczy jej jeden powód, a mianowicie ten, że nie życzy sobie umrzeć w bukszpanowym schronie. W tym momencie czerwona kura przebiła się przez listowie i z rozmachem wpadła do jej kryjówki. Przez chwilę wlokła lekko rozpostarte skrzydła po zakurzonej ziemi, potem wskoczyła na gałąź obok głowy Ady i zaczęła gdakać, wydając głośne, podniecone dźwięki. Tuż za nią zjawił się wielki czarno-złoty kogut, którego dzikość Adę trochę przerażała. Miał zamiar skoczyć i deptać kurę, ale spotkawszy w tak nieoczekiwanym miejscu intruza, powstrzymał się przestraszony. Przechylił na bok głowę i utkwił w dziewczynę błyszczące czarne oko. Potem zrobił krok do tyłu i zaczął rozgrzebywać pazurami ziemię. Był tak blisko Ady, że dostrzegała brud, jaki się zagnieździł między łuskami na żółtych nogach. Bursztynowe ostrogi miał długie jak palce. Złoty hełm z piór na czubku głowy i na szyi nastroszył się i napęczniał. Lśnił przy tym takim blaskiem, że wyglądał niemal jak naoliwiony. Kogut potrząsnął piórami, by wróciły na miejsce. Ada zauważyła, że wszystkie czarne pióra połyskiwały zielonobłękitnie jak oliwa na wodzie, a żółty dziób to się otwierał, to znów zamykał. „Gdyby kogut ważył z siedemdziesiąt pięć kilogramów, zabiłby mnie na miejscu. Nie mam co do tego wątpliwości” - pomyślała Ada. Na kolanach odsunęła się w inne miejsce, nieco dalej. - A sio! - krzyknęła, zamachnąwszy się obiema rękami w jego stronę. To wystarczyło, aby kogut rzucił się jej do twarzy. Najpierw jednak wykręcił się w powietrzu i opuściwszy skrzydła, zaatakował ją wysuniętymi ostrogami. Ada podniosła rękę i mocno go odepchnęła. W tym momencie kogut drapnął ją w nadgarstek. Wprawdzie zrzuciła go na ziemię, lecz się podniósł i znowu na nią rzucił, trzepocząc skrzydłami. Kiedy gramoliła się niczym krab, by wyleźć spod krzaków, dźgnął ją ostrogą i zahaczywszy się o fałdy spódnicy, na dobre w niej utknął. Z wielkim trudem wydostała się spod krzaków i zerwała na nogi, chcąc uciec, ale kogut wciąż był wczepiony w spódnicę na wysokości kolan. Dziobał ją po łydkach, raz po raz kłując ostrogą nie uwięzionej nogi i cały czas walił w nią skrzydłami. Ada biła go otwartą dłonią, wymierzając silne ciosy, póki się od niej nie oderwał i nie padł. Wtedy puściła się pędem w stronę ganku i wbiegła do domu. Zwaliła się na fotel i zaczęła oglądać rany. Wytarła smugę krwi na nadgarstku i z ulgą stwierdziła, że ręka nie jest skaleczona, tylko mocno podrapana. Obejrzała spódnicę: była utytłana ziemią, zabrudzona kurzym łajnem i w trzech miejscach podarta. Podciągnęła spódnicę i przyjrzała się nogom. Sporo było na nich zadrapań i sińców, lecz obrażenia nie były na tyle głębokie, by krwawić. Twarz i szyja piekły ją od zadraśnięć i otarć, których doznała, gdy się na czworakach wydostawała z krzaków. Przesunęła ręką po włosach i stwierdziła, że są zmierzwione i w strasznym nieładzie. „Oto do czego doszłam, oto jak nisko upadłam - pomyślała. - Cóż to za życie? Co mnie czeka, jeśli tak się kończy zwykłe szukanie jaj?” Podniosła się z fotela, weszła na schody i skierowała kroki do swego pokoju. Zdjęła z siebie ubranie, stanęła przy umywalce z marmurową płytą, wlała wodę z dzbanka do miednicy, wzięła kostkę lawendowego mydła i ściereczkę i dokładnie się umyła. Następnie przeczesała palcami włosy, żeby usunąć z nich liście bukszpanu, i pozwoliła, by luźno opadły na ramiona. Nie siliła się na żadną z modnych obecnie fryzur. Jedna polegała na zebraniu wszystkich włosów, podniesieniu ich do góry, a potem skręceniu w dwa duże anglezy, które zwisały z obu stron kobiecej głowy jak uszy psa. Druga fryzura - to włosy ściągnięte ciasno do tyłu i związane w węzeł taki, w jaki się wiąże koniowi ogon, żeby go nie zabłocił. Ada nie czuła potrzeby czesania się w modny sposób i nie miała cierpliwości do układania fryzur. Nic jej to nie przeszkadzało, że wyglądała w domu jak stwór będący ni to mężczyzną, ni kobietą. Widziała takie sylwetki w ekslibrisach. Fryzura nie grała żadnej roli, bo i tak nieraz przez tydzień, a nawet dwa nie spotykała żywej duszy. Podeszła do komody i przejrzała szuflady, szukając czystej bielizny. Ale że już od pewnego czasu nie mogła się zmusić do prania, niczego czystego nie znalazła. Wzięła więc bieliznę, którą wyciągnęła z samego dna stosu z brudną odzieżą. Wymyśliła sobie na poczekaniu teorię, że brudne rzeczy zdjęte jakiś czas temu są świeższe niż te, które dopiero co z siebie ściągnęła. Na wierzch włożyła którąś z nieco czyściejszych sukien i zaczęła się zastanawiać, jak przeżyje godziny, które dzieliły ją od pójścia do łóżka. „Odkąd to moje życie tak się zmieniło - pomyślała - iż nie dbam o to, żeby spędzić dzień przyjemnie i z korzyścią dla siebie, lecz by go w ogóle przeżyć?” Straciła chęć do robienia czegokolwiek. Jedyną znaczącą pracą wykonaną w ciągu miesięcy, jakie upłynęły od śmierci ojca, było przejrzenie i posegregowanie jego rzeczy, ubrań i papierów. Ale nawet i to okazało się ciężką próbą, gdyż pokój ojca budził w niej jakieś dziwne i straszne lęki i nie była w stanie do niego wejść. Zdecydowała się dopiero wiele dni po pogrzebie. Zanim do tego doszło, często stawała w drzwiach i zaglądała do środka, podobnie jak to czynią ludzie, których kusi, by stanąć na krawędzi przepaści i patrzeć w dół. Ada tak długo nie wylewała wody z dzbanka na umywalce ojca, że płyn w końcu wyparował i zniknął. Kiedy się wreszcie zmobilizowała i weszła do pokoju Monroego, usiadła na łóżku i płacząc, zabrała się do składania ubrań ojca. Zapakowała białe, dobrze skrojone koszule, czarne marynarki i spodnie i postanowiła zanieść je na strych. Potem przejrzała, uporządkowała i włożyła do odpowiednio oznakowanych pudeł papiery ojca, jego kazania, notatki botaniczne i zwykłe czasopisma, Każde, najmniejsze nawet zadanie, które sobie wyznaczyła do wykonania, dawało początek nowej fali żałobnych myśli i nowemu pasmu pustych dni. Wreszcie doszło do tego, że na pytanie: „co dzisiaj robiłaś?” - miała nieuchronną odpowiedź: „nic!” Ada wzięła z nocnego stolika książkę i poszła z nią na górę do holu. Usiadła w miękkim fotelu, który wyciągnęła z sypialni ojca i tak ustawiła, aby mieć dobre światło od okna. W ciągu minionych trzech deszczowych miesięcy większość czasu spędziła w fotelu, czytając. Starannie owijała się kocem, by nie dopuścić do siebie chłodu, bo mimo iż był to lipiec, w domu panował ziąb. Książki, które sobie tego lata na chybił trafił wybierała z gabinetu ojca, należały do rożnych gatunków literackich. Zdarzały się wśród nich współczesne, całkiem niedawno wydane powieści, jak na przykład „Płaszcz i szpada” George’a Alfreda Lawrence’a, i inne podobne czytadła, których treści nazajutrz już nie pamiętała. Z kolei lepsze, poważniejsze książki sprawiały, że trudne losy bohaterek, przeważnie ponoszących wielką życiową klęskę, jeszcze bardziej pogłębiały jej smutek. W ostatnim okresie przerażała ją niemal każda wzięta z półki książka. Bohaterki tych powieści: nieszczęsne, ciemnowłose kobiety, zawsze podejmowały błędne decyzje i w rezultacie ukarane kończyły swoje dni na wygnaniu, w samotności. Po przeczytaniu „Młynu nad Flossą” George’a Eliota sięgnęła po krótką i trochę denerwującą powieść Hawthorne’a na podobny temat. Stwierdziła, że ojciec nie skończył czytać książki, bo strony były rozcięte tylko do trzeciego rozdziału. Domyślała się, że Monroe uważał tę historię za niepotrzebnie ponurą, jej jednak wydawała się pożyteczna, zawierała bowiem rady, które mogły jej się w życiu przydać. Jakąkolwiek książkę wzięła do ręki, zawsze się okazywało, że bohaterki wiodą życie o wiele pełniejsze od niej. Początkowo Ada lubiła czytać w wybranym przez siebie kąciku tylko dlatego, że był tam wygodny fotel i dobre światło. W następnych miesiącach zaczęła jednak doceniać także widok, jaki roztaczał się z okna. Przynosił jej ulgę i wytchnienie, koił jej nerwy po emocjach, jakie przeżywała, czytając ponure historie. Gdy podnosiła oczy znad książki, jej wzrok płynął daleko przez pola i unosił się ponad zamglone górskie szczyty, sięgając aż po niebieski masyw Zimnej Góry. Krajobraz, jaki się przed nią rysował, gdy patrzyła z fotela przez okno, przedstawiał kształty i barwy stanowiące w pewnym sensie odbicie tego, co przeżywała. Latem udzielały jej się nastroje odpowiadające ciemnym i ponurym barwom dominującym w przyrodzie. W wilgoci wciskającej się przez okno, Ada czuła bogactwo zapachów gnicia i rośnięcia, a wpatrując się w lśniące i gęste powietrze, odnosiła wrażenie, jakby patrzyła przez teleskop na wielką odległość. Wilgotność powietrza wpływała na jakość postrzegania, podobnie jak działa kiepskiej jakości szkło optyczne, to znaczy zniekształcająco. Zwiększała lub zmniejszała odległość i wysokość widzianych przedmiotów, na skutek czego co chwila musiała zmieniać ocenę ich rozmiarów. Okno dostarczało także Adzie pouczających informacji o tym, jakie najrozmaitsze formy może przybierać wilgoć: od lekkiej mgiełki, przez gęste zalegające dolinę mgły i strzępy chmur zawieszone niczym dywany na stokach Zimnej Góry, aż po szary deszcz przez cały dzień spływający strugami pionowo w dół, jakby jakieś stare grube sznury zwieszały się z nieba do ziemi. Ada się przekonała, że niełatwo było polubić ten zachmurzony, smutny kraj. Najogólniej mówiąc, było to zadanie znacznie trudniejsze i bardziej finezyjne niż na przykład zachwycanie się Charlestonem. Wspominała tak miłe dla niej spokojne odgłosy tego miasta, gdy na wieczornym spacerze mijała dzielnicę dawnych fortyfikacji „Battery” z widniejącym z dala fortem Sumter i usytuowanymi z tyłu dużymi białymi domami. Palmy, a raczej palmetty szumiały, gdy ich liście poruszał wietrzyk od morza. W porównaniu z charlestońską, tutejsza mażąca się przyroda oddziaływała na nią w sposób mniej stonowany, ostrzejszy. Zarówno górskie groty, jak też grzbiety i szczyty gór wydawały się dobrze osłonięte i niedostępne i stanowiły wymarzone miejsce na kryjówkę. Tego dnia Ada miała przed sobą jeszcze jedną z książek należących kiedyś do ojca. Powieść tę napisał William Cilmore Simms, mieszkaniec Charlestonu i przyjaciel Monroego. Ada spotykała go przy licznych okazjach, gdy bawił w mieście, bo na stałe mieszkał na swojej plantacji nad rzeką Edisto. Simms przypomniał jej się dlatego, że właśnie otrzymała z Charlestonu list od znajomej, która wspomniała jakby mimochodem, że pisarz straszliwie cierpi z powodu niedawnej śmierci żony. „Jedynie morfina uratowała go przed postradaniem zmysłów” - pisała znajoma i Ada nie mogła wyrzucić tego zdania z pamięci. Zaczęła czytać książkę Simmsa, ale mimo że opisane w niej wydarzenia były interesujące, nie mogła się skupić, bo wciąż myślała o jedzeniu. Szukanie jaj dziś się nie powiodło i choć dochodziło już południe, nie jadła jeszcze śniadania. Przeczytawszy zaledwie kilka stron, włożyła książkę do kieszeni i zeszła do kuchni. Myszkowała w spiżarni, szukając czegoś, z czego można by sporządzić posiłek. Niemal dwie godziny strawiła, próbując zapalić w piecu i usiłując upiec bochenek pszennego chleba. Do spulchnienia użyła sody oczyszczonej, gdyż niczego innego nie mogła znaleźć. Bochenek wyjęty z pieca wyglądał jednak bardzo mizernie, przypominał suchar. Skórka była wyschnięta jak biskwit, a środek nie wy pieczony, zakalcowaty i smakował jak surowa mąka. Początkowo próbowała poskubywać chleb, lecz szybko zrezygnowała. Wyrzuciła go na podwórko kurom, żeby miały co dziobać. Na kolację zjadła talerz małych pomidorków i ogórków, pokrojonych, skropionych octem i posypanych solą. Oczywiście, nie zaspokoiła tym daniem głodu, równie dobrze mogłaby się nałykać świeżego powietrza... Brudny talerz i widelec zostawiła na stole, wzięła szal, który leżał na sofie zwinięty w kłębek, otrzepała go i otuliła nim ramiona. Wyszła na ganek i przez chwilę stała, rozglądając się dokoła. Niebo było bezchmurne, ale tak zamglone, że jego błękit wydawał się spłowiały i rozwodniony. Pod stodołą zobaczyła czarno-złotego koguta. Skrobał pazurami ziemię, potem coś w tym miejscu dziobał, a następnie z zapałem je okrążał. Ada wyszła z domu, minęła bramę i znalazła się na polnej drodze. Ostatnio panował tu tak niewielki ruch, że na wyższym, środkowym paśmie drogi wybujały kępy astrów i łąkowych wyczyńców, zwanych także lisimi ogonami. Przydrożne rowy porastały żółte i pomarańczowe kwiatki. Podeszła do nich, dotknęła jednego i patrzyła, jak pęka, wyrzucając nasiona. - Niecierpek! - powiedziała na głos, ucieszona, że znalazła coś, co potrafiła nazwać, nawet gdyby nie była to oficjalna, tylko przez nią wymyślona nazwa. Ścieżką w dół przeszła mile, pozostawiła za sobą zatoczkę Black Cove i skręciła nad rzekę. Po drodze rwała, co jej wpadło w oko. Zebrała spory bukiet dzikich kwiatów; był wśród nich płesznik, dzięgiel leśny, biały lenek i różne lecznicze zioła. Gdy dotarła do potoku, ruszyła w górę rzeki, kierując się w stronę kościoła. Szła teraz drogą publiczną, porytą koleinami, wyżłobionymi przez koła fur i wozów. Z powodu częstego używania droga się zapadła i niżej położone miejsca, przez które przechodziły konie, krowy, i świnie, zamieniły się w czarne bagna. W takich miejscach piesi, chcąc obejść bagna, aby po kostki nie grzęznąć w błocie, wydeptali sobie na obrzeżach drogi ścieżki. Drzewa rosnące przy gościńcu uginały się pod bujnym listowiem, jako że zbliżał się koniec lata. Wyglądały na zmęczone rośnięciem i zdawały się omdlewać, ale nie z powodu suszy, gdyż lato było w tym roku mokre i czarny potok gładko toczył swe głębokie wody. W ciągu piętnastu minut Ada doszła do małej kapliczki, nad którą kapłańską pieczę pełnił dawniej jej ojciec. W porównaniu z pięknymi kościołami w Charlestonie architektura tej świątyni była niezwykle prosta; jej budowa wydawała się niewiele bardziej skomplikowana od konstrukcji sideł na ptaki, ale proporcje miała zdecydowanie udane i eleganckie: zwracała uwagę strzelistość dachu, odpowiedni stosunek długości do szerokości i wysokości budynku i dobre ustawienie wieży o niewyszukanych kształtach. Monroe pokochał tę kapliczkę, a zwłaszcza jej surową bryłę, tak dobrze odpowiadającą skromnym potrzebom jego zaawansowanego wieku. Nieraz, gdy idąc od strony rzeki, zbliżali się z Adą do kaplicy, pastor mawiał: - Oto masz przykład szczególnego języka, jakim przemawia do nas Bóg... Ada wspięła się na wzgórze, weszła na cmentarz, znajdujący się za kościołem, i stanęła przed kwaterą, w której spoczywał ojciec. Gęsta trawa jeszcze całkowicie nie pokryła czarnej, ziemnej mogiły. Wciąż jeszcze nie było tu płyty. Ada nie chciała zastosować się do tutejszych zwyczajów. W tych stronach kładziono na grobach albo płaski rzeczny głaz, albo dębową deskę z płytko wyżłobionym imieniem, nazwiskiem i datami. Ada zamówiła w stolicy hrabstwa rzeźbiony granitowy nagrobek, ale tamtejszy kamieniarz jakoś go długo nie dostarczał. Teraz położyła kwiaty w głowach grobu, wpierw usunąwszy poprzednią wiązankę, zwiędłą już i zamokłą. Wróciła myślami do owego majowego dnia, kiedy umarł ojciec. Było późne popołudnie i przygotowywała się do wyjścia w plener. Wzięła ze sobą akwarele i kartonik papieru. Miała zamiar namalować świeżo rozkwitnięte kwiaty rododendronu, który rósł nad potokiem. Wychodząc z domu, zatrzymała się, by porozmawiać z ojcem. Monroe z książką w ręku wypoczywał w pasiastym, płóciennym leżaku, ustawionym pod gruszą. Wyglądał na zmęczonego. Wątpił, czy zdoła skończyć stronę, którą właśnie czytał, bał się, że zapadnie w drzemkę i prosił, żeby go zbudziła, gdy wróci, bo się lęka wieczornej wilgoci. Powiedział jeszcze, że w jego wieku trudno bez pomocy wstać z niskiego leżaka. Była poza domem niespełna godzinę. Gdy wracała spacerkiem z pola, dochodząc do podwórka, zobaczyła, że ojciec śpi z otwartymi ustami. Pomyślała, że pewnie chrapie. Pośmieje się z niego podczas kolacji, że przybiera tak niedystyngowane pozy. Podeszła, by go zbudzić, ale gdy się zbliżyła, ujrzała, że ma otwarte oczy, a książka, która wypadła mu z rąk, leży na trawie. Ostatnie trzy schody pokonała jednym susem. Położyła mu rękę na ramieniu, chcąc nim potrząsnąć, lecz gdy go dotknęła, wiedziała, że nie żyje. Bezwład ciała wyraźnie o tym świadczył. Najszybciej, jak mogła, popędziła po pomoc. Trochę biegła, trochę szła. Wybrała drogę na przełaj, szlakiem przecinającym górski grzbiet, a następnie schodzącym w dół nad rzekę, tuż obok siedziby Swangerów ich najbliższych sąsiadów. Należeli do parafian ojca i Ada znała ich od samego początku, odkąd przyjechała w te strony. Dotarła do ich domu, dysząc z wysiłku i płacząc. Zanim Esco Swanger zdołał zaprząc konie do powoziku i wrócić z Adą okrężną drogą do domu, od zachodu nadciągnął deszcz i wkrótce na dobre się rozpadał. Kiedy przyjechali na miejsce, zapadała ciemność, Monroe, był mokry jak pstrąg, a na jego twarzy leżały płatki dereniu. Akwarela, którą Ada porzuciła pod gruszą, zamieniła się w abstrakcyjny obraz, cały w plamach rozmytego różu i zieleni. Noc spędziła u Swangerów, ale nie mogła zasnąć; leżała z szeroko otwartymi suchymi oczami. Przez dłuższy czas nękała ją myśl, że lepiej by było, gdyby umarła przed ojcem, choć w głębi serca wiedziała, że naturalnym porządkiem rzeczy jest, iż najpierw umierają rodzice, a potem dzieci. Wcale jej się taki układ nie podobał, uważała go za okrutny i nie przynoszący ulgi w bólu, oznaczał bowiem, że tym bardziej uprzywilejowanym przypadał w udziale los sierot. Dwa dni później Ada pochowała Monroego na wzgórzu, w miejscu, gdzie rozwidlają się rzeki Mała Wschodnia Odnoga i Gołębi Potok. Ranek był jasny. Z Błękitnej Góry spływał w dolinę wiatr, od którego podmuchów drżał cały świat. Natomiast w powietrzu wyczuwało się tego dnia tylko niewielką wilgotność i od razu wszystkie kolory i kształty stały się bardziej niż zwykle wyraziste. Czterdzieści osób ubranych na czarno zapełniło małą kaplicę. Z trumny zdjęto pokrywę i otwartą ustawiono pod amboną. Spoczywała na kozłach do piłowania drzewa. Po śmierci twarz Monroego jakby zapadła się w siebie. Malująca się na niej powaga wyżłobiła w wiotkiej skórze głębokie wklęsłości na policzkach i w oczodołach. Nos wydawał się ostrzejszy i dłuższy niż za życia. W jednym oku powieka się uniosła i przez powstałą szczelinę widać było blado połyskujące białko. Przysłoniwszy usta ręką, Ada pochyliła się nad mężczyzną, który siedział po drugiej stronie przejścia, i coś mu cicho powiedziała. Mężczyzna wstał i podzwaniając, przebierał rękami w kieszeniach, by poszukać drobnych. Po chwili wyjął dwa miedziaki, podszedł do trumny i położył po monecie na oczach pastora. Gdyby przykrył tylko to oko, które się otworzyło, zmarły wyglądałby dziwnie i po piracku... Nabożeństwo żałobne trzeba było na poczekaniu zaimprowizować, bo żaden z pastorów, wyświęconych w tym obrządku co Monroe, nie mieszkał dość blisko, by móc w porę dotrzeć na pogrzeb. A miejscowi pastorzy, należący do innych odłamów Kościoła baptystów, odmówili udziału w ceremonii. W ten sposób pragnęli ukarać ojca za to, że nie chciał, tak jak oni, wierzyć w Boga, którego cierpliwość i miłosierdzie mają granice. Przeciwnie, Monroe głosił, że Bóg, w odróżnieniu od ludzi, nie jest mściwy i nie dąży do tego, by dręcząc nas, sprawić, że nas krew zaleje i splami Jego białe szaty. Monroe wierzył, że Pan Bóg, lekko znudzony i ubawiony, z litością patrzy zarówno na to, co w ludzkości jest najlepsze, jak i na to, co najgorsze. Trzeba się było zadowolić słowem, wygłoszonym przez kilku tylko ludzi Kościoła. Jeden po drugim wstępowali na ambonę, wlokąc za sobą nogi, i stali ze spuszczoną głową, bo nie chcieli patrzeć w oczy wiernym zebranym w kaplicy, zwłaszcza zaś Adzie siedzącej w przedniej ławce po tej stronie nawy, która była przeznaczona dla kobiet. Żałobną suknie Ady wciąż jeszcze czuć było farbą. Przefarbowała ją poprzedniego dnia na kolor zielonkawo-czarny, niczym pióra na głowie kaczora. Pogrążona w smutku dziewczyna miała twarz bladą, niemal białą, jak obnażone ze skóry ścięgna. Przemawiający panowie z pewnym zakłopotaniem podkreślali to, co nazywali wielką uczonością Monroego, i przytaczali inne jego wspaniałe zalety. „Od przyjazdu z Charlestonu - mówili - jego płomienna energia promieniowała na całą okolicę”. Przypominali jego dobroć, uczynność i różne drobne świadczenia na rzecz miejscowej społeczności, a także mądre rady, jakich udzielał swoim parafianom. Jednym z mówców był Esco Swanger. Mówił nieco lepiej od pozostałych, choć był nie mniej od nich zdenerwowany. Zwrócił się do Ady, nawiązał do ogromnej straty, jaką poniosła, i zapewnił, że tutejszym ludziom będzie jej brakowało, gdy powróci do swego domu w Charlestonie. Potem stali nad grobem i przyglądali się, jak sześciu mężczyzn z miejscowej parafii, tych samych, którzy od kaplicy nieśli na ramionach trumnę, spuszczało ją teraz na sznurach w dół. Gdy trumna spoczęła już na swoim miejscu, jeden z duchownych, odmówiwszy ostatnie modlitwy, pożegnał Monroego, jeszcze raz przypomniał zebranym, jakim był energicznym człowiekiem, niezmordowanym w służbie dla Kościoła i społeczeństwa. Przywołał też na pamięć ów bolesny moment, gdy Monroe nagle zasłabł i zapadł w wieczny sen. W tych zwyczajnych wydarzeniach mówca dopatrywał się boskiego przesłania, zaadresowanego do wszystkich, którzy interesują się zmiennymi kolejami ludzkiego losu; to była lekcja dana ludziom przez Boga. Wszyscy patrzyli, jak grób zapełnia się ziemią, ale po jakimś czasie, choć zasypano tylko połowę dołu, Ada musiała odwrócić głowę i przenieść wzrok w stronę rzeki, inaczej nie byłaby w stanie wytrwać do końca pogrzebowej ceremonii. Gdy grób ubito i usypano ziemną mogiłę, ludzie zaczęli się rozchodzić. Sally Swanger wzięła Adę za łokieć i poprowadziła w dół ze wzgórza. - Zostań z nami, póki nie załatwisz wszystkich spraw związanych z powrotem do Charlestonu - zaproponowała. Ada zatrzymała się i spojrzała na nią zaciekawiona. - W najbliższym czasie nie wybieram się do Charlestonu - powiedziała. - Dzięki Bogu! - szepnęła pani Swanger. - A dokąd się wybierasz? - Wrócę nad zatokę do Black Cove i tam zostanę... przynajmniej na razie. Pani Swanger rzuciła jej zdziwione spojrzenie, ale się szybko zreflektowała. - Czy dasz sobie radę? - spytała. - Tego jeszcze nie wiem - wyznała Ada. - Na pewno nie pozwolę, żebyś dzisiaj była sama w tym wielkim, ponurym domu. Zjesz z nami kolację i zostaniesz u nas jakiś czas, póki nie poczujesz, że już możesz odejść. - Będę państwu wdzięczna - podziękowała Ada. Została ze Swangerami trzy dni, a potem wróciła do swego pustego domu. Była pełna obaw i czulą się bardzo samotna. Po trzech miesiącach jej lęk nieco osłabł, ale niewielka to była dla niej pociecha. Nowe życie nie zapowiadało się różowo. Wiedziała, że czekają w przyszłości los samotnej starej kobiety i że ma przed sobą o wiele mniejsze niż dawniej możliwości. Odeszła od grobu, kierując się wzgórzem do drogi. Gdy do niej dotarła, postanowiła, że pójdzie spacerkiem w górę rzeki i ścieżką na przełaj wróci do Black Cove. Ta droga była nie tylko krótsza; miała jeszcze tę zaletę, że prowadziła blisko urzędu pocztowego i obok domu Swangerów, gdzie - Ada miała taką nadzieję - zaproszą ją na obiad. Po drodze spotkała starą kobietę, która pędziła przed sobą rudego wieprzka i parę indyków. Gdy usiłowały uciekać na boki, kobieta biła je wierzbową witką. Potem jakiś mężczyzna, który szedł z tyłu, zrównał się z nią, a po chwili ją wyminął. Był przygarbiony, szedł szybko, w ręku niósł łopatę, na której ostrzu dymiła kupka gorących węgli. Przesłał Adzie uśmiech i nie zatrzymując się, rzucił przez ramię, że ponieważ dopuścił, by ogień u niego zagasł, musiał pożyczyć od kogoś żaru. Idąc dalej, Ada natknęła się na człowieka stojącego pod kasztanem, z którego gałęzi zwieszał się ciężki, żółty worek. Trzy wrony siedzące wysoko na drzewie obserwowały rozgrywającą się na dole scenę, ale nie dały poznać, co o tym myślą. Mężczyzna był wyraźnie zirytowany. Waląc w worek trzonkiem od złamanej motyki, uderzał z taką siłą, że aż kurz leciał. Przemawiał do worka i przeklinał go, jak gdyby to on był głównym winowajcą, że nie żyje mu się łatwo i przyjemnie. Do odgłosu głuchych uderzeń dołączyły inne jeszcze dźwięki: oddech mężczyzny, mruczenie pod nosem, chrzęst jego stóp, grzęznących w błocie i szukających punktu oparcia, by móc wymierzyć jeszcze jeden cios. Przechodząc obok mężczyzny, Ada najpierw mu się tylko przyjrzała, ale potem się zatrzymała, wróciła i spytała, co robi. - Wybijam ze strąków fasolę... - powiedział, dając Adzie do zrozumienia, że każda najmniejsza fasola w tym worku zasłużyła sobie na jego nienawiść. Ten człowiek orał i sadził w nienawiści, z nienawiścią przyuczał pędy fasoli, żeby się pięły po tykach, z nienawiścią odchwaszczał grządki, obserwował, jak roślina kwitnie, tworzy strąki i napełnia je nasionami. Zrywał fasolę, przeklinając każdą, której jego palce dotknęły, i wrzucał ziarna do koszy plecionych z łozy, z takim obrzydzeniem, jakby jakiś plugawy brud przylgnął mu do rąk. W całym tym procesie jedyną rzeczą, którą robił z upodobaniem, było bicie; jedzenie fasoli było dla niego sprawą drugorzędną. Zanim Ada doszła do młyna, poranna mgiełka jeszcze niezupełnie opadła, ale już zrobiło się gorąco. Zdjęła więc z ramion szal i zwinięty wsadziła pod pachę. Dostrzegła już koło młyńskie, zagarniające pod siebie i rozbryzgujące kolejną porcję wody. Od jego obrotów i zgrzytu żaren trząsł się cały młyn - Ada wyczuła tę wibrację, gdy tylko dotknęła framugi drzwi. Wsadziła głowę do środka i głośno, aby przekrzyczeć hurgot maszynerii, zawołała: - Panie Peek! W młynie czuć było zapach suszonej kukurydzy, zbutwiałego drewna i wodorostów z dna stawu. Światło, wpadające przez dwa małe okienka i dodatkowo wpuszczone teraz przez uchylone drzwi, nie rozjaśniało półmroku, jaki tu panował na skutek unoszących się w powietrzu tumanów kurzu. Zza żaren wychylił się młynarz i otrząsnął ręce z pyłu, przez co atmosfera stała się jeszcze gęstsza. W smudze światła Ada zauważyła, że nie tylko jego włosy, ale brwi i rzęsy, a nawet owłosione przedramiona były szare od kurzu. - Panienka po listy? - zapytał. - Tak, jeżeli jakieś przyszły. Młynarz przeszedł do małej szopy przylegającej do młyna, a pełniącej funkcję urzędu pocztowego. Przyniósł stamtąd list, który obejrzał ze wszystkich stron, zanim wręczył Adzie. Włożyła pismo do trzymanej w kieszeni książki Simmsa i skierowała się w stronę posiadłości Swangerów. Esco mocował właśnie koło przy wozie za pomocą akacjowego kołka, który pobijał młotkiem. Ujrzawszy z daleka Adę, odstawił młotek i oparł się o skrzynię wozu. Na jej tle ręce mężczyzny niewiele odróżniały się od deski, zbliżone do niej kolorem i twardością. Koszulę miał na wskroś przepoconą; gdy Ada podeszła bliżej, poczuła taką woń, jaką wydziela nie wypalony, gliniany garnek. Esco był wysokim, chudym mężczyzną o małej głowie, z szopą siwych włosów, zwężającą się ku górze jak czub sikorki. Chętnie skorzystał z pretekstu do przerwania pracy, aby otworzyć furtkę i wprowadzić Adę do domu. Płot odgradzający podwórze służył także do przywiązywania koni, toteż zaostrzone czubki sztachet były przez nie dokładnie obgryzione. Umiecionego do czysta obejścia nie zdobił nawet najmniejszy krzew ani grządka kwiatów - monotonię pustej przestrzeni urozmaicało jedynie sześć rozrosłych dębów i kryta daszkiem studnia. Urządzenie to stanowiło ewenement w okolicy, bogatej w rwące potoki, do tego stopnia, że farmę Swangerów nazywano „Doliną bez Strumieni”. Dom był przestronny, niegdyś pomalowany na biało, ale teraz farba łuszczyła się i opadała płatami wielkości dłoni. Na tym etapie przypominało to siwojabłkowitego konia, który prędzej czy później całkiem wysiwieje. Sally siedziała na werandzie i nawlekała na sznureczki strączki fasoli, aby je wysuszyć. Pięć takich sznurków wisiało już u krokwi dachowych. Gospodyni była kobietką złożoną z samych okrągłości, o cerze błyszczącej niczym łojowa świeczka i siwiejących włosach farbowanych henną na kolor tak czarny, jak pręga na grzbiecie muła. Esco podsunął Adzie wolne krzesło i wszedł do mieszkania, aby przynieść dla siebie jeszcze jedno. Sam też się zabrał do nawlekania fasoli i nikt jakoś nie wspominał o obiedzie. Ada spojrzała w niebo i z pewnym uczuciem zawodu skonstatowała, że takie położenie słońca oznacza późne popołudnie. Najwidoczniej Swangerowie dawno już zjedli posiłek. Na chwilę zapanowała taka cisza, że słychać było tylko trzask strączków i odgłos prześlizgiwania się przez nie igły z nitką. Z wnętrza domu dochodziło tykanie zegara na kominku, przypominające stukanie w skrzynkę zgiętym palcem. Esco i Sally pracowali w tak równym rytmie, że czasem jednocześnie sięgali do koszyka z fasolą i wtedy stykały się ich ręce. Ruchem flegmatycznym i wyważonym brali każdy strączek w palce tak ostrożnie, jakby były to szczególnie kruche przedmioty. Choć mieli dzieci, okazywali sobie uczucia tak wylewnie, jak to często czynią bezdzietne małżeństwa. Wydawało się, że nigdy nie przestaną się wzajemnie uwodzić. Ada uważała małżonków Swangerów za bardzo sympatycznych ludzi, ale nie widziała w ich pożyciu niczego nadzwyczajnego. Jej ojciec owdowiał tak dawno, że nie miała bladego pojęcia, jak może wyglądać życie małżeńskie. Pierwszym tematem, jaki podjęli, była wojna. Mówili, że Jankesi są już za górami, a sytuacja na froncie w Wirginii wydaje się poważna, jeśli gazety pisały prawdę o walkach pod Petersburgiem. Tak naprawdę to ani Esco, ani Sally nie rozumieli, po co w ogóle toczy się ta wojna. Oni wiedzieli tylko jedno; byli jej przeciwni, ponieważ Esco osiągnął już wiek, kiedy przydałby mu się ktoś do pomocy na farmie. Woleliby więc, żeby ta przeklęta wojna się skończyła i ich dwaj synowie wrócili do domu. Obydwaj bowiem walczyli na froncie. Gdy Ada spytała o wiadomości od nich - okazało się, że Swangerowie już od miesięcy nie otrzymali nawet najmniejszej informacji choćby tylko o tym, w którym stanie obecnie przebywają. Od początku nie podobała im się ta wojna. Do niedawna popierali Unię, tak jak wielu mieszkańców gór. Kiedy jednak Jankesi zbliżali się od północy, Esco zaczął się obawiać zarówno jednej, jak i drugiej strony, gdyż przeczuwał, że mogą zapuścić się i na jego farmę w poszukiwaniu pożywienia. A wtedy zabraliby, co by zechcieli, pozostawiając pustą spiżarnię! Choćby niedawno, kiedy był w stolicy hrabstwa, nasłuchał się niemało o wyczynach oddziału „Niebieskich” pod wodzą Kirka. O bladym świcie złupili do cna pewną farmę, wyprowadzili wszystek inwentarz, zabrali, co było do zjedzenia, i jeszcze na odjezdnym podpalili szopę na kukurydzę! - Ładni mi wyzwoliciele! - podsumował z goryczą Esco. - Ale i nasi nie lepsi. Teague i jego gwardziści grasują w okolicy jak banda zwykłych rzezimieszków. To same szumowiny, którym się wydaje, że mogą stanowić prawa, a tymczasem chcą po prostu wymigać się od wojska. Esco opowiedział o napadzie gwardzistów na rodzinę Owensów zamieszkałych w pobliżu Iron Duff. Napastnicy wywlekli gospodarzy z domu w porze obiadu i zarzucili im, że są sympatykami Unii i że ukryli na swoim terenie ogromne skarby. W poszukiwaniu kosztowności rozebrali dom i podźgali szablami podwórze, chcąc natrafić na ślad świeżo skopanej ziemi. Kiedy nic nie znaleźli, pobili najpierw gospodarza, a potem jego żonę. Następnie powiesili kolejno ich dwa psy myśliwskie, a kiedy i to nie zrobiło wrażenia na właścicielu - związali jego żonie ręce z tyłu i podciągnęli za same kciuki do góry liną przerzuconą przez konar drzewa, tak by tylko czubkami palców u nóg dotykała ziemi. Ponieważ farmer nadal nie wymówił słowa, opuścili kobietę na ziemię i przycisnęli jej kciuki kantem ciężkiej sztachety, ale nawet ta forma tortur nie zmiękczyła męża. Przy akompaniamencie płaczu dzieci kobieta jęła zeznawać, że wie, iż jej mąż miał srebrną zastawę i złote monety i gdzieś je ukrył, ale gdzie, nigdy jej nie powiedział. Błagała gwardzistów o zmiłowanie i zaklinała małżonka, aby ujawnił miejsce przechowywania kosztowności. Kiedy on nadal odmawiał odpowiedzi - zaczęła upraszać rabusiów, aby najpierw jego zabili i dali jej przynajmniej tę satysfakcję. Jeden z gwardzistów, nazwiskiem Birch, chłopak o jasnych jak len włosach, nieśmiało napomknął kolegom, żeby może dali już spokój. W odpowiedzi Teague wymierzył do niego z pistoletu i oświadczył, że nikt nie będzie go uczył, jak ma traktować ludzi pokroju Billa Owensa, jego baby i bachorów. Prędzej przystałby do Jankesów, niż żyłby w kraju, gdzie nie mógłby postąpić z tymi kreaturami tak, jak na to zasługują. - W końcu jednak nie zabili nikogo i wycofali się stamtąd - kończył Esco swoją opowieść. - Wprawdzie nie znaleźli sreber, ale widać im się odechciało. Natomiast pani Owens odeszła od męża i przeniosła się z dziećmi do miasta, gdzie mieszka jej brat. Oczywiście opowiada na prawo i lewo o tym, co przeżyła. Esco zamilkł i przez chwilę siedział pochylony; ręce trzymał na kolanach, z luźno zwisającymi dłońmi. Wyglądało to, jakby wpatrywał się w deski podłogi lub oceniał stopień zużycia swoich butów. Ada wiedziała, że gdyby znajdował się w tej chwili na dworze, splunąłby między stopy i z zainteresowaniem obserwował, jak ślina wsiąka w ziemię. - Wojna to coś więcej - dorzucił po przerwie. - To pot każdego z nas. A ile ludzkiego potu pożerają codziennie te wielkie plantacje bawełny na równinach? Czasem jednak myślę, że kto wie, czy plantatorzy nie woleliby sami obrabiać tej diabelnej bawełny. Tak samo i ja chciałbym, żeby moi chłopcy byli w domu i kopali ziemię nad rzeką, podczas gdy sam bym siedział tu, na werandzie, i co pół godziny wołał do nich, że dobrze robią! - Yhym - przytaknęła Sally. I na tym temat wojny został wyczerpany. Małżonkowie podjęli teraz inny wątek: znaków zapowiadających ostrą zimę. Ada z ciekawością słuchała ich opowieści o tym, jak szare wiewiórki uwijają się po drzewach: hikorowych, aby zgromadzić na zimę zapas orzeszków. Woskowy nalot pokrywający dzikie jabłka był w tym roku wyjątkowo gruby, a żerujące na nich gąsienice - czarno paskowane. Ziele krwawnika roztarte w dłoniach wydzielało zapach świeżego śniegu, a głóg wydał owoce tak jaskrawo-czerwone jak krew! - Widziano i takie znaki, które wróżą nieszczęście dodał Esco. Tym razem zaczął wymieniać złowróżbne wydarzenia, jakie ostatnio miały miejsce w hrabstwie. Podobno nieopodal Catalooch oźrebiła się mulica, a w Balsam przyszło na świat prosię z ludzkimi dłońmi zamiast raciczek. Pewien człowiek z Cove Creek, który zarżnął owcę, nie znalazł w jej wnętrznościach serca. Myśliwi zaś z Big Laurel zaklinali się, że widzieli sowę krzyczącą ludzkim głosem. Mieli sprzeczne zdania co do treści jej okrzyków, natomiast zgodnie oświadczyli, że jednocześnie widać było na niebie dwa księżyce. Mało tego, przez trzy ostatnie lata wilki wyły jakoś nietypowo, a urodzaje były kiepskie. Wszystko to zwiastowało, że nadchodzą ciężkie czasy. Esco cieszył się, że na razie są daleko od najgorszych okropności wojny, ale się obawiał, iż jej jad może przeniknąć wszędzie i zatruć wszystkich. Rozmowa się urwała, więc Sally znów zmieniła temat, kierując pytanie do Ady. - Czy wiesz już, co masz zamiar robić? - Nie - wyznała dziewczyna. - A więc nie myślisz o powrocie do domu? - naciskała Sally. - Do jakiego domu? - zmieszało ją to pytanie, bo przez całe lato gryzła się świadomością, że właściwie nie ma miejsca, które mogłaby tak nazwać. - No, przecież do Charlestonu - wyjaśniła Sally. - Nie, nie jestem jeszcze gotowa, aby tam wracać. - A miałaś stamtąd jakieś wiadomości? - Na razie nie. To znaczy... odebrałam teraz u pana Peeka jakiś list, chyba od adwokata mojego ojca. Może z niego dowiem się czegoś więcej. - Pokaż, zobaczymy, co tam napisano - zaproponował Esco. - Jakoś nie mogłam się zdobyć, żeby zajrzeć do środka. Przypuszczam, że dowiem się głównie tego, czy będę miała z czego żyć. Natomiast nadal nie będę wiedziała, gdzie zastanie mnie przyszły rok i co mam ze sobą począć, a to właśnie najbardziej mnie niepokoi. - Chyba tylko ja jeden mogę ci pomóc - uśmiechnął się szeroko Esco, zacierając ręce. - Mówią, że gdy się stanie tyłem do studni i spojrzy w lustro, można zobaczyć w wodzie swoją przyszłość. Adzie nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Zaraz stanęła przy omszałej studni w pozycji ani eleganckiej, ani zbyt wygodnej: przegięta do tyłu, oparła się plecami o cembrowinę, a dla równowagi szeroko rozstawiła nogi i wysunęła biodra do przodu. W ręku trzymała lusterko ustawione pod takim kątem, by odbijało się w nim zwierciadło wody w studni. Cóż jej szkodziło spróbować? Potraktowała tutejszy ludowy obyczaj jak swego rodzaju eksperyment, który mógł poprawić jej samopoczucie. Zbyt długo już zadręczała się czarnymi myślami, przetrawiając w nieskończoność wspomnienia z przeszłości, aby nie chciała skorzystać’ z możliwości spojrzenia w przyszłość. Nie liczyła jednak, że w studni zobaczy cokolwiek innego niż wodę. Zsunęła nogi, aby pewniej stać w tej niewygodnej pozycji, po czym spróbowała zajrzeć w lustro. Zobaczyła w nim blade niebo, przesłonięte podświetloną słońcem mgiełką. Dawało to połysk podobny do masy perłowej lub srebrzystej tafli. Fragment nieba otaczały korony dębów, tworząc wokół niego taką samą ramę jak drewniani oprawka lustra trzymanego przez Adę. Ta zaś wpatrywali się w ten obraz, licząc, że w głębi studni ujrzy swoji przyszłość. Tymczasem krążek wody na dnie czarnegi szybu odbijał światło słoneczne jak drugie lustro oł ramowane kępami paproci wyrastającymi spomiędzy mieni. Ada próbowała skupić uwagę na lustrze, ale bardziej przyciągało jej wzrok jasne niebo, olśniewające błyski odbitego światła, podwójne obrazy i ramy. Jej umysł był bombardowany zbyt wieloma bodźcami, aby zdążył wszystko zarejestrować. Od natłoku obrazów tak zakręciło jej się w głowie, że mogła w każdej chwili wpaść na dół w czarną czeluść studni. Wtedy ostatnim widokiem w jej życiu byłby jasny krążek nieba jak księżyc w pełni na tle ciemności. Była tak oszołomiona, że musiała wolną ręką przytrzymać się cembrowiny studni. Akurat w tym momencie na tafli lustra zaczęło się rysować coś konkretnego. Przypominało kiepsko wywołany dagerotyp, nieostry i z widocznym ziarnem. W lustrze ukazał się świetlisty krąg otoczony koronami drzew, jakby przesieka wycięta w gęstym lesie. W centralnym punkcie kręgu poruszała się ciemna sylwetka, na tyle niewyraźna, że trudno było ocenić, czy się przybliża, czy oddala. Postać miała w sobie coś, co wymuszało podjecie jakiejś stanowczej decyzji. Ada nie wiedziała tylko, czy ma iść za tym zjawiskiem, czy oczekiwać go na miejscu. Znów poczuła zamęt w głowie, i to taki, że kolana się pod nią ugięły i osunęła się na ziemię. Cały świat zawirował jej przed oczami, a w uszach brzmiały dźwięki psalmu „Chociażbym chodził ciemną doliną...” Sądziła, że zemdleje, lecz wirujący świat nagle jakby się zatrzymał. Ada rozejrzała się, czy ktoś zauważył jej upadek, ale na szczęście Sally i Esco byli nadto pochłonięci pracą. Podniosła się więc i wróciła na werandę. - No i jak, zobaczyłaś coś? - indagował Esco. - Nic konkretnego - odpowiedziała wymijająco. Sally obrzuciła dziewczynę krytycznym spojrzeniem i już chciała ponownie zabrać się do nawlekania fasolki, gdy coś ją powstrzymało. - Wyglądasz jakoś dziwnie. Źle się czujesz? Ada usiłowała wsłuchać się w słowa zacnej gospodyni, ale przed oczami miała wciąż tajemniczą, ciemną sylwetkę, a w uszach dźwięczały jej słowa psalmu: „Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną”. Była pewna, że ta postać, choć bez twarzy, odegra istotną rolę w jej życiu. - Zobaczyłaś coś w tej studni czy nie? - naciskała Sally. - Nie wiem na pewno - Ada nie chciała udzielić jednoznacznej odpowiedzi. - Popatrz, ona ma zupełnie błędne oczy! - szepnęła Sally do męża. - Pewnie ludzie tylko tak gadają - Esco starał się rozładować sytuację. - Sam nieraz zaglądałem do studni i nigdy nic nie zobaczyłem. - Rzeczywiście, nic tam nie było - przytaknęła Ada. Jednak mimo że głośno się tego wypierała, nie mogła wymazać z pamięci obrazu ścieżki biegnącej przez las i kroczącego po niej mężczyzny. I wciąż nie wiedziała, czy powinna iść za nim, czy raczej na niego czekać. Tymczasem zegar wydzwonił godzinę czwartą. Jego uderzenia przypominały klepanie kosy młotkiem. Ada zaczęła zbierać się do odejścia, lecz Sally ją powstrzymała. - No, gorączki to ty nie masz - stwierdziła, przykładając grzbiet dłoni do policzka dziewczyny. - Czyś ty dziś w ogóle jadła? - Coś tam jadłam - zapewniła Ada. - Ale pewnie tyle, co kot napłakał. Chodź, dam ci coś słodkiego, żebyś zabrała do domu. Ada podążyła za nią do wnętrza pachnącego ziołami i strączkami papryki, które suszyły się na sznurkach wzdłuż całego hallu. Sally miała czym przyprawiać wyroby swojej sławnej w okolicy kuchni! Gzymsy kominków, framugi drzwi i ramy luster były ozdobione czerwonymi kokardami, a słup podpierający poręcz wewnętrznych schodów, pomalowany w czerwone i białe pasy, przypominał reklamę fryzjera. Kiedy znalazły się w kuchni, Sally wyjęła z kredensu gliniany, zapieczętowany woskiem garnuszek konfitur z jeżyn i wręczyła Adzie. - Będziesz miała na wieczór do ciasta - powiedziała. Ada podziękowała, przemilczając fakt, że nie umiała piec ciasta. Na werandzie zatrzymała się jeszcze, by zaprosić Esco i Sally do siebie, gdyby akurat przejeżdżali tamtędy powozem. Potem wzięła swój szal i garnuszek z konfiturami i wyruszyła w powrotną drogę. Do Black Cove prowadziła ścieżka przecinająca pasmo górskie około pięciuset jardów [Jard = 0,91 m] powyżej drogi wiodącej od farmy Swangerów. Pięła się stromo ponad rzeką, potem przechodziła przez rzadki, debowo-hikorowy młodnik i zbliżała się do granicy nie tkniętego siekierą lasu, w którym takie same drzewa dorastały do potężnych rozmiarów; wśród nich zdarzały się świerki i daglezje, a także pojedyncze balsamowce. Podszycie zaścielały zwalone drzewa, bardziej lub mniej zbutwiałe. Ada niestrudzenie posuwała się naprzód. W pewnym momencie przyłapała się na tym, że bezwiednie wpada w rytm melodii psalmu o idącym przez ciemną dolinę. Pieśń dźwieczała jej w uszach i nieco podtrzymywała ją na duchu, jednakże Ada bała się podnieść wzrok, by nagle nie zobaczyć tej samej ciemnej sylwetki, którą widziała w studni. Dotarła wreszcie na samą grań i dla odpoczynku przysiadła na samotnej skałce. Spojrzała za siebie, w dolinę rzeki. W dole Ada widziała rzekę i drogę, a po swojej prawej ręce, na tle wszechogarniającej zieleni, białą plamę kaplicy. Odwróciła się i spoglądała w drugą stronę, gdzie w oddali wznosił się szary masyw Zimnej Góry. Kiedy zwróciła wzrok w kierunku Black Cove, stwierdziła, że z tej odległości jej dom i otaczające go pola nie zdradzały oznak zaniedbania. Przeciwnie - ziemie robiły wrażenie pulchnych i dobrze uprawionych; otaczały je lasy, wzgórza i potoki teraz należące tylko do niej. Ada jednak wiedziała, że jeśli ma tu zostać, będzie potrzebowała pomocy. W przeciwnym razie pola i obejście szybko pokryją się chwastami i chaszczami, a przy tempie wzrostu miejscowej roślinności dom wkrótce upodobni się do zarośniętego cierniami pałacu Śpiącej Królewny. Tyle tylko, że szansa znalezienia odpowiedniego parobka była obecnie znikoma; wszyscy zdolni do pracy mężczyźni walczyli na froncie. Ada ze swego kamiennego siedziska ogarnęła spojrzeniem granice swojej posiadłości. Zdawała sobie sprawę, że to pokaźny kawał ziemi. Nadal jednak z trudnością pojmowała, jakim cudem taki majątek trafił w jej ręce, choć pamiętała kolejne etapy swojej drogi życiowej. Przyjechała w te strony sześć lat temu wraz z ojcem, który miał nadzieję, że ostre, górskie powietrze zahamuje postęp choroby trawiącej jego płuca. Pluł bowiem krwią tak intensywnie, że w ciągu dnia potrafił przemoczyć sześć chusteczek. Lekarz w Charlestonie również wierzył w zbawienny wpływ ruchu na świeżym powietrzu, ale zalecał pacjentowi raczej renomowane sanatorium w luksusowym, górskim uzdrowisku, znanym z gorących źródeł. Wielebny Monroe nie był jednak zachwycony perspektywą bezczynności w otoczeniu zamożnych pacjentów zajętych swoimi przypadłościami. Uważał, że wykonywanie jakiejś użytecznej pracy lepiej mu zrobi niż popijanie siarczanych wód zdrojowych. Akurat nadarzyła się odpowiednia okazja, gdyż poszukiwano kaznodziei do zagubionego w górach kościółka. Bez zwłoki zaczął organizować przeprowadzkę. Pierwszą część drogi - do Spartanburga położonego w północnej części stanu - odbyli pociągiem. W miasteczku tym, przylepionym do zbocza wysokiego masywu górskiego, kończyła się linia kolejowa, toteż Monroe najął mulników, aby przetransportowali jego kufry i skrzynie na drugą stronę łańcucha Blue Ridge do wioski u podnóża Zimnej Góry. Sam tymczasem kupił powozik i konia. Miał szczęście, gdyż trafił na człowieka, który właśnie kończył polerować ostatnią warstwę lakieru na nowiutkim kabriolecie. Razem z powozem miał do sprzedania rosłego, siwojabłkowi-tego wałacha. Wkrótce się okazało, że i jeden, i drugi zakup był udany. Monroe nawet się nie targował, tylko wyliczył żądaną sumę wprost w zgrubiałą i pożółkłą dłoń rzemieślnika. Tym sposobem wszedł w posiadanie lekkiego, sportowego powoziku w sam raz odpowiedniego dla wiejskiego pastora. Ojciec z córką podróżowali tym pojazdem dużo szybciej niż juczne muły z rzeczami. Na pierwszy popas zatrzymali się w Brevard - małej mieścinie, gdzie nie było nawet hotelu, tylko zajazd. Przenocowali w nim i przed świtem udali się w dalszą drogę. Był piękny, wiosenny poranek; Monroe się cieszył, bo ktoś mu powiedział, że jeszcze w porze kolacji dojadą do Zimnej Góry. Siwek, rad z przejażdżki, ciągnął lekką dwukółkę w tak zawrotnym tempie, że aż wiatr świszczał w szprychach. Od samego rana jednak droga zaczęła piąć się pod górę, z obu stron otoczona ciasno zaroślami i altankami. Zataczała niezliczone łuki zakręty, wciąż się zwężając, aż przeszła w głęboki wąwóz, gdzie z nieba pozostał tylko wąski skrawek między ścianami zboczy. Dwukrotnie przejeżdżali z jednego na drugi brzeg górnego dopływu rzeki French Brood, a raz znaleźli się tak blisko wodospadu, że mgiełka rozpylonej wody opryskała im twarze. Ada nie widziała w życiu innych gór poza Alpami, dziwiła ją więc szata roślinna i ukształtowanie okolic, przez które przejeżdżali. Tu w każdej szczelinie skalnej krzewiła się bujna roślinność, zupełnie inaczej niż na piaszczystych i ubogich w nią terenach nizinnych. Korony dębów, kasztanowców i tulipanowców stykały się u góry, tworząc coś w rodzaju baldachimu zasłaniającego niebo. W niższych piętrach krzewy azalii i różaneczników tworzyły nieprzebyte podszycie. Adzie trudno było zaakceptować kiepską jakość tutejszych dróg. W porównaniu z piaszczystymi, szerokimi gościńcami na nizinach te były pożłobione koleinami, jakby wydeptało je bydło, a nie ludzie. Mało tego: za każdym zakrętem droga coraz bardziej się zwężała, co utwierdzało Adę w przekonaniu, że niedługo całkiem zniknie. Wtedy znaleźliby się na dzikich bezdrożach, które nie zmieniły się od czasu, kiedy Bóg je stworzył. Natomiast Monroe był w wyjątkowo różowym humorze jak na człowieka, który przeszedł już wiele krwotoków. Rozglądał się dookoła tak uważnie, jakby pod groźbą śmierci musiał zapamiętać każde zagłębienie i wypiętrzenie terenu oraz odcienie zieleni. Co jakiś czas deklamował na głos urywki wierszy Williama Wordswortha, płosząc tym konia. Kiedy pokonali zakręt i zatrzymali się przed miejscem, skąd było widać panoramę równiny, którą pozostawili za sobą - wyrecytował z patosem: „Cóż piękniejszego ma do pokazania Ziemia? I tylko człowiek otępiały Mógłby ominąć widok tak wspaniały”. [ Tłum. Jerzy Pietrkiewicz.] W porze popołudniowej wschodni wiatr nagonił na niebo masę skłębionych chmur. Mimo to zdecydowali się zatrzymać przy kępie balsamowców, gdzie gościniec wznosił się aż do przełęczy. Kończyła się tam droga przejezdna dla ciężkich wozów. Poniżej trakt gwałtownie opadał, równo ze wzburzonymi wodami rozwidlającego się rzeki Gołębiego Potoku. Przed nimi zaś wznosiła się masywna bryła Zimnej Góry, przekraczającej sześć tysięcy stóp, z wierzchołkiem ukrytym w chmurach i pasmach mgły. To odludne miejsce natchnęło Monroego do powtórnego zacytowania swego ulubionego poety: „Chory widok strumienia, rozhuśtany szał, Chmury zdjęte z łańcucha w niebieskich regionach Dziki tumult i spokój, ciemności i blask, A wszystko jakby dzieło jednego umysłu, Rysy tej samej twarzy, kwiat jednego drzewa, Znaki Apokalipsy nieskończenie dużej, Rodzaje i symbole tej samej Wieczności, Pierwszej, ostatniej, średniej i ciągle bez końca”.[Tłum. Jerzy S. Sito] Ada roześmiała się i ucałowała ojca w policzek. Pomyślała przy tym, że z tym kochanym staruszkiem pojechałaby choćby do Liberii, gdyby sobie tego życzył. Monroe rzucił okiem na kłębiące się chmury i na wszelki wypadek zdecydował się podnieść budę powozu. Zrobiona z woskowanego i lakierowanego płótna składała się jak skrzydło nietoperza i trzeszczała, bo nowy materiał był jeszcze sztywny. Ponaglił lejcami spoconego konia, który raźno ruszył do przodu, zadowolony, że teraz będzie z górki. Wkrótce jednak droga zaczęła opadać tak gwałtownie, że Monroe musiał naciskać hamulce, aby wóz nie staczał się na zad konia. Zaczął padać deszcz i od razu zrobiło się ciemno. Mroku nie rozpraszał blask księżyca ani światło jakiegoś przyjaznego domu. Gdzieś przed nimi znajdowało się miasteczko pod Zimną Górą, ale trudno było ocenić, jak daleko do niego mają. Monroe powoził po omacku, licząc, że koń nie potknie się o żaden występ skalny. To, że nigdzie nie było widać nawet pojedynczych chałup, oznaczało, że znajdują się jeszcze kawał drogi od osady. Być może ich informatorzy źle ocenili odległość. Deszcz ciął skośnie, więc nawet podniesiona buda nie chroniła przed strugami wody. Koń człapał z opuszczoną głową, a droga wiła się coraz bardziej zygzakowato. Na żadnym zakręcie nie spotkali drogowskazu, toteż na rozwid-leniach dróg Monroe musiał się domyślać, gdzie ma skręcić. Było już dobrze po północy, gdy - przemoczeni do nitki - dotarli do samotnej, nie oświetlonej kaplicy, która znajdowała się na wzgórzu, powyżej drogi i rzeki. Weszli do środka i tak jak stali, w mokrych ubraniach, pokładli się na ławkach i zasnęli. Ledwo przez poranną mgłę przebiło się wschodzące słońce, Monroe wstał cały zesztywniały i wyszedł na dwór. Po chwili Ada usłyszała jego śmiech i słowa: - Dzięki Ci, Boże! Kiedy dołączyła do ojca, ten, roześmiany, wskazał umieszczony nad wejściem do kaplicy napis „Parafia Zimna Góra”. - A więc po tylu trudach nareszcie dotarliśmy do domu! - cieszył się Monroe. Ada początkowo sceptycznie odnosiła się do tej perspektywy. Wszyscy bowiem znajomi w Charlestonie wmawiali jej, że tereny górskie to dzika kraina zapomniana przez Boga, gdzie wiecznie pada, a mężczyźni, kobiety i dzieci rosną w atmosferze nędzy i występku. Podobno tylko mężczyźni z najwyższych sfer noszą kalesony, a kobiety wszelkich stanów same karmią piersią swe dzieci, nie znając instytucji mamek! Innymi słowy, informatorzy Ady przekonywali ją, że mieszkańcy gór stoją w rozwoju cywilizacyjnym tylko o szczebel wyżej od dzikich plemion koczowniczych. W ciągu pierwszych tygodni po przyjeździe wielebny Monroe wraz z Adą odwiedzał wszystkich swoich aktualnych i potencjalnych parafian. Rzeczywiście, ludzie ci wydali się Adzie nieco dziwni, ale może nie w takim stopniu, jak uważano w Charlestonie. Przeważnie byli niepiśmienni, a jednocześnie wielce drażliwi i zamknięci w sobie. Nieraz zachowywali się tak, jakby Monroe lub Ada czymś ich obrazili, choć żadne z nich nie miało pojęcia, jak mogłoby do tego dojść. Wiele gospodarstw wyglądało, jakby ich właściciele szykowali się do odparcia ataku. Na powitanie gości wychodzili tylko mężczyźni i czasem zapraszali pastora do środka, a czasem nie. Często zresztą Monroe i Ada woleli stać na dworze, niż skorzystać z takiego zaproszenia; wkrótce odwiedziny u parafian zaczęły przejmować dziewczynę strachem. W domach tutejszych mieszkańców panował półmrok nawet w najsłoneczniejsze dni. Okiennice (tam, gdzie były) trzymano stale zamknięte, a okna zaopatrzone w story były z reguły zasłaniane. We wnętrzach unosiła się dziwna woń, stanowiąca mieszaninę zapachów gotujących się potraw, zwierząt gospodarskich i obsługujących je ludzi. Po wszystkich kątach stały strzelby, a także wisiały na kołkach nad kominami i drzwiami. Za każdym razem Monroe wygłaszał sążnistą przemowę, w której się przedstawiał, zapoznawał obecnych ze swymi poglądami na misję Kościoła i niektórymi problemami z zakresu teologii oraz namawiał do uczestnictwa we wspólnych nabożeństwach. Podczas gdy mówił, gospodarze siedzieli sztywno na krzesłach i wpatrywali się w ogień płonący na kominku. Wielu nie nosiło obuwia i nie krepując się gości, świeciło bosymi stopami, zupełnie jakby byli sami. Na ich twarzach nie poruszał się ani jeden mięsień, który by wskazywał, że rozumieją słowa pastora. Jeżeli Monroe pytał ich o coś wprost, długo się zastanawiali nad odpowiedzią. W końcu albo odpowiadali monosylabami, albo mierzyli pastora ostrym spojrzeniem, jakby uważali, że wystarczy ono za wyjaśnienie. Przez cały czas czuło się obecność członków rodziny ukrytych przed gośćmi. Słychać było, jak się krzątają w innych pomieszczeniach, ale nigdy się nie pokazywali. Ada przypuszczała, że są to kobiety, dzieci i staruszkowie. Najwyraźniej miejscowi uważali, że cały świat zewnętrzny jest usposobiony do nich nieprzyjaźnie i każdy kontakt z kimś stamtąd może być zgubny. Innymi słowy, wszystkich, poza swoimi krewnymi i znajomymi, traktowali jak wrogów. Po każdej takiej wizycie Monroe i Ada szybko odjeżdżali, a dopiero gdy się znacznie oddalili, pastor ubolewał nad ciemnotą swoich parafian i obmyślał sposoby jej zwalczania. Ada natomiast czuła nie tylko gorycz odwrotu, ale i niejasną zazdrość wobec ludzi, którzy zdawali się nie dbać o to, co ona i ojciec uważali za ważne. Najwyraźniej mieli zupełnie inne poglądy na życie i dobrze im z tym było. Jednak największą porażkę w swojej działalności misyjnej poniósł Monroe latem. Miało to związek z Esco i Sally Swangerami: pewien parafianin, nazwiskiem Mieś, doniósł pastorowi o ich porażającej wręcz ignorancji. Według niego Esco ledwo umiał czytać, a jego znajomość historii nie wykraczała poza Księgę Rodzaju, ściślej - kończyła się na słowach: „Niech się stanie światło”. Mieś twierdził, że Sally była jeszcze bardziej ograniczona. Oboje małżonkowie uważali Biblię za coś w rodzaju księgi wiedzy tajemnej i używali jej do czarnoksięskich praktyk, tak jak to czynią wróżące z ręki Cyganki. Na przykład upuszczali Biblię na podłogę, patrząc, na której stronie się otworzy. Potem na chybił trafił celowali w nią palcem i zgadywali, co oznacza słowo, które w ten sposób wskazali. Wróżbę t? traktowali jak wyrocznię i postępowali’ odpowiednio do niej, jakby otrzymali instrukcję od samego Pana Boga. Jeśli więc palec wskazał słowo „iść” - szli, jeśli „zostać” - nie ruszali się z miejsca, a gdy „zabijać” - Esco brał siekierę i ruszał na poszukiwanie najbliższego kurczaka. Mimo to Swangerom powodziło się nadspodziewanie dobrze, gdyż na ich ziemiach znajdowała się spora część zatoki rzecznej z żyzną, czarnoziemną glebą pochodzącą z namułów. Na takich gruntach dobrze udawały się słodkie bulwy, osiągające długość męskiego ramienia, nie wymagające1 większego nakładu pracy, prócz plewienia chwastów. Niewątpliwie stanowili materiał na dobrych parafian, gdyby tylko Monroe zdołał ich trochę uświadomić! Pastor zaczął zatem odwiedzać Swangerów, zawsze w towarzystwie Ady. Obaj panowie siadywali razem: w salonie i Monroe próbował wciągnąć Esco w dyskusję na tematy religijne. Ciężko mu jednak było przekonać człowieka, którego wiara przypominała raczej pogańskie oddawanie! czci zwierzętom, drzewom, skałom i zjawiskom atmosferycznym. Monroe doszedł w końcu do wniosku, że Esco i jest typowym przykładem konserwatywnego Celta, a nawet jeśli od czasu do czasu myśli, to pewnie też po gaelicku. Korzystając z okazji, Monroe próbował wyjaśnić mu główne prawdy wiary. Esco przez cały czas siedział i przygarbiony, ale kiedy doszli do Trójcy Świętej, podniósł głowę i podsumował: - Aha, rozumiem, to tak jak w indyczej stopce: trzy do jednego. Monroe wywnioskował stąd, że Esco nigdy nie zetknął] się z podstawowym kanonem kulturowym. Wykorzystał więc swoje kaznodziejskie zdolności, aby przedstawić mu1 cale życie Chrystusa, od narodzenia do śmierci na krzyżu, nie pomijając żadnego szczegółu. Kiedy skończył, usiadł i czekał na reakcję. - Prawicie, że to się wszystko działo dosyć dawno? - upewniał się Esco. - No, jeżeli dwa tysiące lat temu to dla pana „dosyć dawno”... - Toż mówię, że kupę czasu temu - poprawił się Esco, nie spuszczając krytycznego wzroku ze swoich luźno zwisających dłoni, jakby były źle dopasowanymi częściami jakiegoś nowego urządzenia. - Znaczy, że ten człowiek przyszedł na świat po to, żeby nas ocalić? - Zgadza się. - Od naszych własnych wad i innych takich rzeczy? - Tak. - I za to zrobili mu to wszystko? Przybili go do krzyża, przekłuli bok i co tam jeszcze? - Tak właśnie było - potwierdził Monroe. - Ale mówiliście, że to było prawie dwa tysiące lat temu? - Mniej więcej. - Czyli że dosyć dawno? - Nawet bardzo dawno. Esco uśmiechnął się szeroko, jakby znalazł właśnie rozwiązanie trudnej zagadki. Wstał, klepnął Monroego po ramieniu i oświadczył: - No, miejmy nadzieję, że to wszystko nieprawda, Monroe przez cały wieczór obmyślał plany, jakby tu wyrwać duszę Esco ze szponów pogaństwa i nawrócić na właściwą wiarę. Ani przez chwilę nie przypuszczał, że z niego zakpiono. Tak ostentacyjnie szukał przejawów ciemnoty, że poczciwy Esco, zamiast się obrazić, zatrzasnąć mu drzwi przed nosem, wylać na głowę wiadro pomyj lub wymierzyć w niego ze strzelby - dostarczył mu w szerokim zakresie tego, czego poszukiwał. Esco nie pochwalił się nikomu, jak nabrał pastora - nie zważał na to, czy Monroe dowie się kiedyś prawdy, czy nie. Naprawdę bowiem tak on, jak i jego żona byli zaprzysięgłymi baptystami. Natomiast Monroe rozpowiadał na prawo i lewo o bezprzykładnym pogaństwie Swangerów, wypytując przy okazji o nazwiska innych podobnych ignorantów. Dziwił się tylko, dlaczego słuchaczy to śmieszy. Mało tego, ludzie specjalnie go zatrzymywali, czy to w sklepie, czy na ulicy, prosząc, aby im opowiedział, jak „nawracał” Esco. Czekali, aż dojdzie do końcowego stwierdzenia, jakby chcieli usłyszeć pointę dobrego dowcipu. Niektórzy nawet dopowiadali ją za niego, jakby uważali, że bez tego anegdota byłaby nie dokończona. Ta zabawa trwała dopóty, dopóki Sally nie zlitowała się nad naiwnym pastorem: wytłumaczyła mu, że Esco z niego sobie zażartował. Wyjaśniła też, dlaczego to zrobił. Takie potraktowanie pastora przez mieszkańców osady na długo popsuło mu humor. Miał obawy, czy w tej społeczności kiedykolwiek znajdzie się dla niego miejsce. Ada przekonała ojca, że jest inaczej. - Myślę - stwierdziła - że otrzymaliśmy dobrą nauczkę. Teraz już wiemy, jak mamy się zachowywać. I rzeczywiście, od tej pory wszystko stało się jakby prostsze. Monroe wraz z Adą pojechał do Swangerów, aby ich przeprosić za brak taktu, jaki wykazał swoim natrętnym „nawracaniem”. Wkrótce zaprzyjaźnili się z nimi i często przyjmowali zaproszenia na posiłki. Jakby tytułem rekompensaty za żart, Swangerowie przenieśli się ze swego Kościoła baptystów do parafii Monroego. Przez pierwszy rok Monroe utrzymywał jeszcze dom w Charlestonie, a sam z córką mieszkał na małej, zagrzybionej plebanii nad samą rzeką, gdzie nawet w lipcu i sierpniu zalatywało stęchlizną. Dopiero gdy się okazało, że zmiana klimatu korzystnie wpłynęła na jego płuca, a miejscowa społeczność, jeśli nawet go nie zaakceptowała, to przynajmniej tolerowała - zdecydował się pozostać w nowej parafii na czas nieokreślony. Sprzedał wtedy posesję w Charlestonie i nabył ziemię nad rzeczną zatoką od rodziny Blacków, którzy podjęli nagłą decyzję wyjazdu do Teksasu. Monroemu przypadło do gustu malownicze położenie tego majątku, obejmującego ponad dwadzieścia akrów pól i łąk. Podobały mu się lesiste wzgórza wspinające się ku samotnej turni Zimnej Góry, przecięte łańcuchem górskim i doliną rzeki. Cieszyła go woda ze źródła, tak zimna, że nawet w lecie cierpły od niej zęby, mająca nieokreślony smak skał, spod których wypływała. Najbardziej jednak Monroe pokochał dom, który tu dla siebie zbudował, głownie dlatego, że czerpał z niego nadzieję na przyszłość. W końcu, jeśli ktoś się decyduje zapuścić gdzieś korzenie na dłużej, to spodziewa się pożyć przynajmniej jeszcze kilka lat... Monroe sam wykreślił plany domu i osobiście nadzorował budowę. Tak stanęła solidna konstrukcja według aktualnej mody, biało szalowana od zewnątrz, z ciemną boazerią z groszkowanych płyt w środku. Przez cały front biegła przestronna weranda, a z tyłu znajdowała się kuchenna przybudówka. W salonie zainstalowano okazały kominek, a w sypialniach - piece opalane drewnem, co w tych stronach było rzadkością. Kilkaset metrów wyżej, na stoku wzgórza zwróconym w kierunku Zimnej Góry, mieścił się szałas z okrąglaków, użytkowany przez poprzednich właścicieli. Podczas budowy świetnie się przydawał jako pomieszczenie dla najemnych robotników. Farma prosperowała świetnie, kiedy Monroe ją kupował. Ale później wiele dziedzin zaniedbał, tym bardziej że nie zależało mu na samowystarczalności. Nie potrzebował tego, gdyż liczył na dochody z kapitału, jaki, będąc jeszcze w Charlestonie, zainwestował w indygo, ryż i bawełnę. Okazało się jednak, że Ada nie może liczyć na zyski z tego tytułu. Tego się dowiedziała, gdy, siedząc na górskiej grani, przestała szacować wzrokiem rozmiary swojej posiadłości i sięgnęła po książkę, w której trzymała list. Stanowił on długo oczekiwaną odpowiedź na pismo, które zaraz po pogrzebie ojca wysłała do jego pełnomocnika i jednocześnie przyjaciela w Charlestonie. Zawiadomiła go wtedy o śmierci Monroego i prosiła o informacje dotyczące jej aktualnej sytuacji finansowej. Prawnik odpowiedział sucho i wymijająco, że w warunkach wojny i blokady trudno spodziewać się dochodów, przynajmniej do czasu zwycięskiego zakończenia walk. Gdyby zaś wojna skończyła się klęską, Ada mogłaby raz na zawsze pożegnać się z pieniędzmi zainwestowanymi przez ojca. Adwokat proponował też, by mu powierzyła zarząd nad gospodarstwem nabytym przez Monroego, gdyby nie czuła się na siłach sama go prowadzić. W słowach tych mieściła się zakamuflowana sugestia, że jest to zadanie wykraczające ponad doświadczenie i kwalifikacje Ady. Skończyła czytanie i wstała, chowając list do kieszeni. Zaczęła schodzić ścieżką w dół Black Cove, rozmyślając po drodze, że teraźniejszość niesie ze sobą wystarczająco wiele zagrożeń, a kto wie, co jeszcze przyniesie przyszłość. Ciekawe, czy zdobędzie się na odwagę, aby w tych czasach jeszcze mieć nadzieję? Tymczasem wyszła spomiędzy wysokopiennych drzew na skraju lasu i zauważyła, że mgła już się rozpłynęła lub wiatr ją rozpędził. Na tle czystego nieba Zimna Góra wydawała się nieomal w zasięgu ręki. Słońce znacznie się zniżyło - jeszcze dwie godziny, a zniknie za górami. W tych okolicach zmierzch zapadał niezmiernie długo. Z gałęzi hikory zacukała do niej wiewiórka, a kiedy pod nią przechodziła, osypał ją grad skorupek od orzechów. Doszła do starego kamiennego muru, który odgradzali pastwisko od góry. Zatrzymała się tu, gdyż było to jedno z jej ulubionych miejsc. Mur z polnych kamieni obrósł mchem i porostami, przez co wyglądał jak pokryty patyną wieków. Tymczasem w rzeczywistości zaczął go wznosić] ktoś ze starszego pokolenia Blacków po to, by oczyścić pole z kamieni, ale po wybudowaniu odcinka długości] dwudziestu stóp zrezygnował i dalej postawił zwykłe ogrodzenie z żerdzi. Mur przebiegał po linii północ-południe, toteż o tej porze jego zachodnią stronę ogrzewało jeszcze późne popołudniowe słońce. W pobliżu rosła jabłoń odmiany „Golden Delicious” i niektóre wcześniej dojrzałe jabłka leżały już w trawie. Zapach gnijących owoców przywabiał pszczoły, które brzęczały w powietrzu. Nie roztaczała się stamtąd zbyt szeroka panorama okolicy - widać było tylko skraj lasu, zarośla jeżyn i dwa rozrosłe kasztanowce. Dla Ady jednak najwięcej znaczyła cisza i spokój tego miejsca. Położyła się na trawie u podnóża muru, podkładając sobie pod głowę zwinięty szal. Z kieszeni spódnicy wyciągnęła książkę i zabrała się do lektury rozdziału zatytułowanego „Jak łapie się czarne ptaszki?” [Aluzja do polowania na Murzynów] Tak pogrążyła się w opisach wojny i zbrodni, że się zdrzemnęła w promieniach zachodzącego słońca, wśród brzęczących pszczół. Spała na tyle długo, by zdążyć prześnić skomplikowany i koszmarny sen. Oto znajdowała się w hali dworca kolejowego, otoczona tłumem podróżnych oczekujących na pociąg. Pośrodku poczekalni stała oszklona gablota, a w niej ludzki szkielet, jaki kiedyś widziała w muzeum. Gablota stopniowo wypełniała się błękitną poświatą, lecz Ada z przerażeniem zauważyła, że jednocześnie kości pokrywają się ciałem i mało tego - jest to ciało jej ojca! Inni podróżni musieli też to widzieć, gdyż ze zgrozą odsuwali się pod ściany. Ale ona mimo strachu podeszła do gabloty i włożyła do niej ręce. Rzeczywiście, na miejscu szkieletu pojawił się pan Monroe, ale nie taki, jakiego dobrze znała. Przypominał raczej żywego trupa, z cienką jak pergamin skórą, naciągniętą na kościach, i nieskoordynowanymi ruchami jak u tonącego. Przyłożył usta do szyby i próbował córce coś powiedzieć, robiąc minę sugerującą, że jest to bardzo ważne. Jednak Ada, nawet przykładając ucho do szkła, nie mogła złowić nic poza nikłym szeptem. Nagle jakby uderzył gwałtowny podmuch wiatru i okazało się, że gablota jest pusta. Tymczasem pojawił się konduktor i zaprosił pasażerów do pociągu. Ada miała świadomość, że jego końcową stacją jest Charleston sprzed dwudziestu lat, a więc gdyby wsiadła do tego pociągu, wróciłaby do czasów swego dzieciństwa. Nie mogła się jednak zdecydować. Wszyscy pasażerowie już wsiedli i teraz machali z okien chusteczkami, a z niektórych przedziałów dobiegał wesoły śpiew. W końcu pociąg ruszył i Ada sama została na stacji. Obudziła się pod nocnym niebem. Musiało być dobrze po północy, bo czerwony punkt oznaczający planetę Mars znajdował się poniżej linii drzew; poprzednią jego pozycję Ada zaznaczyła sobie w notesie. Wysoko na niebie jaśniał księżyc w półkwadrze. Noc była sucha i tylko trochę chłodniejsza od dnia. Dziewczyna rozwinęła szal i okryła się nim. Nigdy dotąd nie spędziła nocy sama w lesie, ale okazało się to mniej przerażające, niż myślała, nawet po tak koszmarnymi śnie. Promienie księżyca zalewały lasy i pola błękitną poświatą, a Zimną Gór? było widać w postaci smugi cienia na tle nieba. Wszechogarniającą ciszę mącił tylko oddalony krzyk przepiórki. Tej nocy Ada wcale nie spieszyła się do domu. Odłupała warstwę wosku uszczelniającego garnuszek z konfiturami i zapuściła dwa palce do środka. Wydobywała jedną po drugiej jeżynę i kładła do ust. Konfitury były mało słodkie, raczej cierpkie i orzeźwiające. Następne godziny Ada spędziła na obserwowaniu wędrówki księżyca po niebie i w tym czasie opróżniła do dna garnuszek. Rozmyślała wciąż o sennym wyobrażeniu ojca i tajemniczej postaci widziane w studni. Kochała Monroego z całego serca, ale wcale nie chciała, by straszył ją w snach czy nakazywał iść za nim. Nie śpieszyło jej się do pójścia w jego ślady. Siedziała tak, dopóki nie zaczęło świtać. Z bladego światła powoli wyłaniały się zarysy gór. Ich masywne bryły wchłaniły już całą ciemność nocy. Mgła snująca się wokół szczytów podniosła się i wyparowała w cieple poranka. Na rosie pokrywającej trawy pastwiska rysowały się wydłużone sylwetki rosnących tam drzew. Tylko pod dwoma kasztanowcami pozostał jeszcze zapach nocy, stwierdziła Ada, kierując się w stronę domu. Wzięła przenośny pulpit i zaniosła go do holu, gdzie lubiła siadać z książką. Panował jeszcze półmrok, ale na pulpit, który położyła na kolanach, padało akurat światło porannego słońca. Złotą plamę słoneczną dzieliły na kwadraty ramki kwaterowego okna, a na jej tle widać było unoszące się w powietrzu pyłki. Ada położyła w jednym z jasnych kwadratów kartkę papieru i skreśliła krótki liścik do adwokata ojca. Podziękowała mu za propozycję pomocy, ale odmówiła jej przyjęcia, gdyż uważała, że do zarządzania majątkiem, w którym niczego nie ma, jej kwalifikacje są aż nadto wystarczające. Podczas godzin nocnego czuwania rozważała wszelkie perspektywy, jakie się teraz przed nią rysowały. Nie miała zbyt wielkiego wyboru. Mogła oczywiście sprzedać gospodarstwo i wrócić do Charlestonu, ale w tych ciężkich czasach trudno było o kupca, i nie mogła spodziewać się dobrej ceny. Uzyskane pieniądze nie wystarczyłyby na długo. Potem musiałaby zaczepić się na łaskawym chlebie u znajomych, przyjąć posadę guwernantki, nauczycielki muzyki lub czegoś w tym rodzaju. Alternatywą było zamążpójście, ale robiło jej się słabo na samą myśl o tym, że miałaby wrócić do Charlestonu w charakterze starej panny rozpaczliwie polującej na męża. Musiałby wtedy większość pieniędzy wydać na przyzwoitą garderobę i rozglądać się wśród jeszcze nieżonatych, podstarzałych przedstawicieli określonych sfer charlestoń-skiego „towarzystwa” - bynajmniej nie tych najwyższych - bo przecież wszyscy mężczyźni w jej wieku walczyli teraz na froncie! Wyobrażała już sobie, jakby to wyglądało: wmawiałaby któremuś z tych panów, że go kocha, mając na myśli, że po prostu zjawił się w odpowiednim momencie. Nie, nawet pod presją obecnej ciężkiej sytuacji nie mogła wyobrazić sobie małżeństwa z kimś takim. Miała również świadomość, że niesławnym powrotem do miasta nie wzbudziłaby dla siebie współczucia, lecz raczej nieprzychylne komentarze. Wielu bowiem uważało, że zmarnowała najlepsze lata swego życia. Wtedy, kiedy młode damy stanowiły obiekt uwielbienia dżentelmenów, a reszta towarzystwa obserwowała z przejęciem, czy zaloty zakończą się małżeństwem - ona nie wykazywała żadnego zainteresowania tymi sprawami. Przyjaciele i znajomi pastora Monroego bardzo się temu dziwili. Rzeczywiście niewiele robiła, żeby pomóc losowi. Kiedy po przyjęciach panie zbierały się w swoim gronie, aby obgadywać kojarzoną partię, nie kryła opinii, że wszyscy starający śmiertelnie ją nudzą. Umieli rozmawiać tylko o interesach, koniach i polowaniach, toteż czuła, że właściwie chętnie wywiesiłaby nad swoim gankiem tablicę z napisem „Mężczyznom wstęp wzbroniony!” Wygłaszała takie poglądy, licząc, że sprowokuje wybuch „świętego oburzenia” u którejś ze starszych pań lub - odwrotnie - u debiutantek pragnących zyskać ich względy. Wyznawały wszak zasadę, że głównym powołaniem kobiety jest podporządkowanie się woli mężczyzny. Któraś wyraziła się nawet, że małżeństwo oznacza koniec kobiety. Ada natychmiast zareplikowała, że owszem, ale pod warunkiem, iż nie będziemy brać zbyt dosłownie znaczenia przedostatniego wyrazu. Oczywiście po tych słowach zapanowała cisza i obecni zaczęli odliczać wstecz, o który wyraz chodzi, co setnie ubawiło dziewczynę. Nic więc dziwnego, że takim zachowaniem wkrótce zasłużyła na opinię dziwaczki. Plotkowano, że to skutek wychowania, jakie dał jej Monroe. Opinie się potwierdziły, kiedy ku powszechnemu oburzeniu Ada w dziewiętnastym roku życia odrzuciła oświadczyny dwóch konkurentów. Odmów? swą uzasadniła tym, że obaj starający według niej mieli w sobie za mało... myśli, uczuć i życia! Przez grzeczności nie dodała, że wypomadowane do połysku fryzury tych panów nie były w stanie zastąpić braku bystrości umysłu. Natomiast większości jej znajomych tak ostentacyjne odrzucenie oświadczyn dobrze sytuowanych dżentelmenów, którym przecież nic nie brakowało, wydało się niepojęte, a w każdym razie niewybaczalne. Toteż już na rok przed wyprowadzką w góry Ada straciła wiele przyjaciółek, które uznały ją za osobę ekscentryczną i odstręczającą. Z tych właśnie względów duma nie pozwalała jej nawet myśleć o powrocie do Charlestonu. Zresztą nie bardzo miała do kogo wracać. Najbliższą jej krewną była kuzynka Lucy, a poza nią nie miała żadnej życzliwej cioci ani życzliwych dziadków! Brak rodziny dawał jej się boleśnie we znaki szczególnie tu, gdzie miejscową ludność łączyły wręcz klanowe powiązania. Mieszkaniec gór nie uszedłby nawet mili, nie napotykając po drodze krewniaka! Jednak mimo iż była tu obca, przywiązała się do tych ponurych gór. Utwierdzały ją w przekonaniu, że jedyne, na co może liczyć, jest to, co widzi wokół siebie. Sądziła, że tylko tu będzie mogła wieść szczęśliwe życie, kontentując się byle czym, choć nie miała najmniejszego pojęcia, jak to miałoby wyglądać. Łatwo było ojcu mawiać, że receptą na szczęście jest postępowanie w zgodzie ze swą naturą. Nie wątpiła w słuszność tych słów, ale co miał począć ktoś, kto jeszcze nie wiedział, jaka jest jego prawdziwa natura? Przesiedziała tak cały ranek przy oknie, zastanawiając się, co powinna teraz zrobić. Rozważania przerwał widok ludzkiej postaci idącej drogą w kierunku domu. Gdy się przybliżyła, Ada stwierdziła, że jest to niska, chuda dziewczyna o kościstych, stosunkowo szerokich biodrach. Wyszła więc na werandę i z ciekawością czekała, kim się okaże nieznajoma. Dziewczyna weszła na ganek i - nie pytając o pozwolenie - usiadła w bujaku obok Ady. Zaczepiła obcasami o poprzeczkę nad biegunami fotela i zaczęła się kołysać. Dało się przy tym zauważyć, że miała krępą figurę z nisko położonym środkiem ciężkości, a przy tym smukłe kończyny. Ubrana była w sukienkę z wycięciem w karo, utkaną z samodziału barwionego roślinną farbą domowego wyrobu na kolor szaroniebieski. - Stara pani Swanger mówiła, że warn trzeba pomocy - odezwała się przybyła. Ada nadal taksowała ją wzrokiem; skonstatowała, że dziewczyna ma ciemną cerę, żylastą szyję i mocne ramiona, zapadłą pierś, a włosy czarne i grube jak końska grzywa, ponadto szeroki nos i duże oczy o tęczówkach tak ciemnych, że zlewały się ze źrenicą, kontrastowo odcinając się od białek. Była boso, ale stopy miała czyste, a paznokcie jasne i połyskujące srebrzyście jak rybia łuska. - Rzeczywiście potrzebuję kogoś do pomocy - przyznała Ada - ale przydałby mi się raczej mężczyzna. Chodzi o cięższe prace, jak orka, siew, sadzenie, żniwa, rąbanie drzewa i tym podobne. Gospodarstwo musi być samowystarczalne. - Po pierwsze - ciągnęła niezrażona dziewczyna - byleście mieli konia, mogę orać choćby i cały dzień. A po drugie, pani Swanger powiedziała, co wam trzeba. Rzecz w tym, że teraz nie znajdziecie takiego chłopa, jakiego byście chcieli, bo wszyscy są na wojnie. Nic na to nie poradzimy, taka jest prawda. Ruby, bo tak brzmiało imię dziewczyny, swym wyglądem nie budziła zbytniego zaufania, ale potrafiła przekonać Adę, że poradzi sobie ze wszystkimi zajęciami w gospodarstwie. Już sama rozmowa znacznie podniosła Adę na duchu, gdyż wyczuła w dziewczynie szczere serce i dobre chęci. Mimo iż Ruby nie spędziła w szkole ani jednego dnia, nie umiała czytać czy choćby się podpisać, Ada dostrzegła jej błyskotliwą inteligencję. Z Adą łączyło ją też to, że obie chowały się bez matki, dzięki czemu mogły się lepiej zrozumieć. Dogadały się więc szybciej, niż można było przypuszczać. - Jeszcze u nikogo dotąd nie służyłam - wyznała Ruby. - i po prawdzie, tom się nasłuchała niejednego o takiej służbie. Ale Sally mówiła, że wam trzeba pomóc, i widzę, że mądrze gadała, więc ani chybi jakoś się ułożymy. Ada wyciągnęła stąd wniosek, że czas zacząć mówić o pieniądzach. Ojciec nigdy nie wprowadzał jej w sprawy zatrudniania służby, ale czuła przez skórę, że kandydatka pierwsza nie postawi swoich warunków. Zaczęła więc: - Z pieniędzmi na razie krucho i chyba jeszcze przez jakiś czas tak będzie... - Nie idzie o grosz - przerwała Ruby. - Widzicie, ja tak właściwie nie szukam roboty. Będę wam pomagać, ale nocniki to już niech każda sama po sobie wynosi. Ada zrazu potraktowała to jako dowcip, ale zaraz się zorientowała, że Ruby nie żartuje. Chciała w ten sposób dać jej do zrozumienia, iż musi traktować ją jak równą sobie. Adzie żądanie dziewczyny wydało się dziwne, ale zważywszy, że nie znalazła nikogo innego chętnego do pomocy i przez całe lato rzeczywiście sama sprzątała po sobie, uznała to za uczciwe postawienie sprawy. Podczas gdy uzgadniały dalsze warunki, na werandę przydreptał złoto-czarny kogut. Przechylając łepek, zerkał na nie spod chwiejącego się czerwonego grzebienia. - Nie cierpię tego ptaszyska - zwierzyła się Ada. - Próbował rzucić się na mnie! - W życiu nie trzymałabym takiego koguta! - oświadczyła Ruby. - No więc co mam z nim zrobić? - rozpaczliwie pytała Ada. Ruby zamiast odpowiedzi spojrzała na nią ze zdziwieniem, potem wstała i szybkim ruchem złapała koguta, wsadziła go sobie pod lewą pachę, a prawą ręką ukręciła mu głowę. Ciało miotało się jeszcze konwulsyjnie przez jakąś chwilę, a potem i to ustało. Ruby cisnęła łeb koguta między krzewy berberysu rosnące pod płotem. - Trzeba go dobrze poddusić - stwierdziła - bo na pewno jest łykowaty. Do obiadu mięso koguta zaczynało już odchodzić od kości, a w złocistym rosole gotowały się kluski wielkości kocich łbów. Kolor rozpaczy W innych okolicznościach jego wędrówka mogłaby przypominać przyjemną wycieczkę. Wszystkie bowiem składające się na nią elementy przywodziły na myśl ową legendarną swobodę otwartej przestrzeni: budzący się dzień, złote promienie nisko jeszcze nad ziemią stojącego słońca, bita droga, z jednej strony obsadzona czerwonymi klonami, a z drugiej ogrodzona płotem, i wysoki mężczyzna w kapeluszu z opuszczonym w dół rondem, z tornistrem na plecach, idący na zachód. Ale po nocach spędzonych w kiepskich warunkach, często na deszczu, jak to mu się ostatnio zdarzało, Inman stał się opieszały jak najbardziej marudny bachor pod słońcem. Zatrzymał się, oparł but na dolnej poprzeczce płotu i spojrzał w dal poprzez mokre od rosy pola. Pragnął powitać dzień wdzięcznym sercem, ale nie mógł, bo w bladym świetle poranka najpierw rzuciła mu się w oczy żmija należąca do jakiejś obrzydliwej, brunatnej, nizinnej odmiany tych gadów. Prześlizgiwała się drogą ślamazarnie jak łajno i kierowała w stronę gęstej kępy ptasiego ziela. Z tyłu za polami ciągnęły się niskie lasy. Nic tylko liche drzewa, takie jak sosny Banksa, sosny do wyrębu i czerwony cedr. Inman nienawidził tych sosnowych zarośli, wyniszczonych i splątanych, tych wszystkich płaskich krajobrazów, brudnoczerwonej ziemi, nędznych miast. Będąc w wojsku, walczył na ziemi podobnej do tutejszej, od podgórza po morze. Wszystko, co zepsute i żałosne, spływało tu z gór i zbierało się w niżej położonych miejscach doliny. To był kraj pomyj i nieczystości, ziemska kloaka, po prostu błotniste trzęsawisko, którego nie był już w stanie dłużej znosić. Daleko w lesie dzwoniły cykady, słychać je było wszędzie dookoła, blisko i daleko. Ich rytmiczne trzeszczenie brzmiało w uszach Inmana tak, jakby się o siebie ocierało wiele pogruchotanych kości. Hałas był do tego stopnia dokuczliwy, że mu się zdawało, iż to w jego głowie coś wibruje, a źródłem tej wibracji są jego własne niespokojne myśli. Uznał to za osobistą niedomogę, a nie jakieś ogólne doznanie, które przeżywa cały świat i wszyscy w nim uczestniczą. W ranie na szyi odczuwał teraz ból, jakby była świeża i otwarta. Za każdym razem gdy cykady wydawały swój rytmiczny, trzeszczący dźwięk, rana mocniej go bolała. Przesunął palcem po tym miejscu pod opatrunkiem, gdzie się znajdowała, spodziewając się, że wyczuje coś głębokiego i czerwonego, przypominającego szparę między skrzelami, ale znalazł tylko długą zeskorupiałą pręgę na linii kołnierzyka. Bał się, że w czasie wędrówki nie oddalił się dość daleko od szpitala. Stan jego zdrowia wymagał, by chodził wolniej i odpoczywał częściej, niżby tego chciał. Nie dawał rady przejść jednym ciągiem więcej niż kilka mil i nawet to powolne tempo kosztowało go wiele wysiłku. Był potwornie zmęczony i chyba trochę pobłądził, daremnie usiłując znaleźć drogę prowadzącą prosto na zachód, w stronę domu. Przechodził teraz przez okolicę, gdzie było sporo małych farm, poprzecinanych kłębowiskiem pogmatwanych dróg, nie oznakowanych żadnym drogowskazem. Szukał znaku, który by wskazywał, że idzie na zachód, a nie w innym kierunku. Tymczasem wciąż miał uczucie, że zapędził się dalej na południe niż zamierzał. W dodatku pogoda była bardzo zła. Przez cały czas wędrówki zarówno we dnie, jak i w nocy raz po raz dopadał go rzęsisty deszcz lub nagła ulewa z grzmotami i błyskawicami. Małe, oszalowane deskami farmerskie domy stały blisko siebie. Ich pola niemal się ze sobą stykały; jedną własność od drugiej oddzielały jedynie płoty. W każdej farmie trzymano dwa lub trzy złe psy, które tylko czekały, by ruszyć do ataku na intruza. Wystarczył najcichszy dźwięk, a już pędziły płasko przy ziemi, nie szczekały ani nawet nie warczały. Wybiegały z ciemnej strefy cienia, jaką na poboczu drogi tworzyły drzewa, by szarpać za nogi i zębami ciąć po łydkach niby kosą. Pierwszej nocy Inman, rozdając kopniaki, odparł kilka ataków. Jednak suka o cętkowanej sierści zdołała przebić mu kłami łydkę niczym dziurkownikiem do skór. Zmusiło go to do rozejrzenia się za jakąś bronią; znalazł w rowie grubą akacjową gałąź. I już bez większego wysiłku przegonił następnego psa, który usiłował go ugryźć. Zwalił go krótkimi ciosami, bijąc go tak, jak się ubija ziemię wokół nowo ustawionego słupa. Przez większą część tej nocy i wielu następnych zdzielą! psy tępymi uderzeniami, zmuszając je do ucieczki. Nadal nie wydawały żadnego dźwięku, ale się wycofywały w ciemność. Psy i groźba napotkania ludzi z miejscowej gwardii, polujących na dezerterów, a także ponure, chmurne noce - wszystko to razem kosztowało Inmana wiele nerwów. Najgorsza była noc, która właśnie minęła. Przez rozerwaną powłokę chmur oczom Inmana ukazały się meteory, wydostające się z jakiegoś pustego miejsca na niebie. Ze świstem i impetem zakreśliły trajektorie, które zdaniem Inmana były skierowane w jego stronę. Małe pociski wzbijały się stamtąd wysoko do góry. Potem z ciemności wynurzyła się wielka ognista kula i rycząc, powoli posuwała się do przodu, mierząc wprost w Inmana. Zanim go jednak dosięgła, niespodziewanie zniknęła jak płomień świecy zduszony naślinionymi palcami. W ślad za ognistą kulą pojawił się, szybując na kikutach skrzydeł, nocny ptak albo nietoperz z pyskiem świni i szumiąc, przeleciał nisko nad głową Inmana, który, by się z nim nie zderzyć, musiał zrobić unik i ze schyloną głową wykonać trzy duże kroki. Zaraz potem nadleciała „księżycowa” ćma i mignąwszy tuż przed nosem Inmana, otworzyła swoje wielkie nakrapiane skrzydła. Inman wziął ją omyłkowo za dziwaczną, zieloną, senną zjawę, która wyleciała z ciemności i znienacka się na niego rzuciła, aby przekazać mu jakieś przesłanie. Jęknął żałośnie i wymachując w powietrzu rękami, zadawał mocne ciosy, trafiające w pustkę. Potem usłyszał stuk kopyt, jakby jakieś konie pędziły cwałem. Natychmiast wdrapał się na drzewo i zobaczył przejeżdżający obok oddział gwardzistów. Żołnierze wypatrywali dezerterów takich właśnie jak on. Jeśliby go pojmali, zbiliby go i zmusili do powrotu do wojska. Gdy zszedł z drzewa i ruszył w dalszą drogę, w każdym napotkanym pniu drzewa widział czającego się w ciemności szpiega. Kiedyś nawet wyciągnął pistolet i wymierzył w sękaty krzew mirtu, który do złudzenia przypominał grubego mężczyznę w wysokim kapeluszu na głowie. Było już dawno po północy, gdy przekroczył głęboko w dole płynący potok, po czym wyciągnąwszy palec, wetknął go w mokry gliniasty brzeg rzeczki i na przodzie marynarki nagryzmolił dwa koła o wspólnym środku, w którym umieścił kropkę. Zaraz potem poszedł dalej, naznaczony niby cel na tarczy niebieskiego królestwa: nocny wędrowiec, uciekinier i tramp. „Ta ucieczka - pomyślał - to najważniejsza sprawa w moim życiu”. Kiedy się ta długa noc wreszcie skończyła, największym pragnieniem Inmana było przeleźć przez parkan, pójść na przełaj przez pola do lasu, tam ukryć się w sosnach i spać... Rozumiał jednak, że skoro wydostał się na otwartą przestrzeń, musi iść dalej. Zdjął stopę z dolnej listwy parkanu i ruszył w drogę. Słońce stało już wysoko na niebie i mocno grzało. Zapachy emanujące z ciała Inmana przyciągały całe chmary owadów. Pasiaste moskity latały, brzęcząc blisko jego uszu, i cięły w plecy przez koszulę. Kleszcze spadały z przydrożnych zarośli i wbijały mu się w skórę tuż nad czołem i w okolicy talii pod paskiem od spodni. Komary zaś szukały w jego oczach wilgoci. Przez jakiś czas leciał za nim koński giez, jak duża czarna brzęcząca kula, mniej więcej grubości kciuka, zawzięcie interesując się jego karkiem. Gdy giez usiadł, uciął i zaczął wysysać krew, Inman próbował go zabić, ale bez powodzenia, mimo że gwałtownie się miotał i uderzał po karku. Ciosy, jakie sobie zadawał, głośno rozbrzmiewały w panującej ciszy. Komuś, kto by go z daleka obserwował, mógł się wydać osobliwym muzykiem, realizującym nowe perkusyjne pomysły, albo puszczonym samopas, będącym w niezgodzie z lepszą stroną swojej natury szaleńcem, który sam się bije, bo czuje do siebie obrzydzenie. Na chwilę przystanął, by się wysiusiać. Sikał prosto na ziemię. Ledwo skończył, do moczu zleciały się wiosenne modraszki. Ich skrzydła lśniły w słońcu jak niebieszczący się metal. Przyszło mu do głowy, że motyle są za piękne, by pić urynę, ale widać takie były tutaj zwyczaje. Po południu doszedł do osiedla na skrzyżowaniu dróg. Zatrzymał się na skraju miasta i badał sytuację. Zobaczył sklep, kilka domów i przybudówkę, w której kowal obracał pedałem okrągły kamień szlifierski i ostrzył na nim kosę o długim ostrzu. „Źle to robi - pomyślał. - Odchylił ostrze od kamiennego koła, a powinien je przybliżyć, i trzyma je pod kątem prostym, zamiast ustawić ukośnie”. Nie zauważył, by po mieście kręcili się żołnierze. Zdecydował więc, że zaryzykuje, pójdzie do bielejącego z daleka sklepu i kupi jedzenie. Rewolwer ukrył w zrolowanym kocu, aby nie wyglądać groźnie i nie zwracać na siebie uwagi. Wstąpił na schody prowadzące do sklepu; dwaj mężczyźni, siedzący na ganku, nawet nie spojrzeli w jego stronę. Jeden z nich był bez kapelusza. Włosy na głowie sterczały mu tak, jakby dopiero wstał z łóżka i nawet nie przeczesał ich palcami. Był zajęty czyszczeniem paznokci za pomocą szpilki do przetykania kominka karabinu. Czynność ta bardzo widać zaprzątała jego uwagę, bo z kącika ust bezwiednie wysunął koniuszek języka szarego jak stopa gęsi. Drugi mężczyzna pilnie studiował gazetę. Miał na sobie jakieś pozostałości po wojskowym mundurze i czapkę bez daszka. Na głowie został mu tylko otok i denko, co przypominało fez. Włożył go tak zawadiacko na bakier, że Inman zaczął podejrzewać, iż ten człowiek udaje pijaka. Za jego plecami stał oparty o ścianę wspaniały karabin Whitwortha - pracowicie wykonane dzieło sztuki rusz-nikarskiej - zaopatrzony w lśniący mosiężny celownik optyczny z wieloma skomplikowanymi kółkami i śrubkami, służącymi do wprowadzania poprawki bocznej na wiatr i zmiany kąta podniesienia. Sześciokątna lufa była przytkana zatyczką z klonowego drewna, by brud nie dostał się do środka. Inman widział dotąd tylko kilka whitworthów; chętnie posługiwali się nimi snajperzy. Importowano je z Anglii, podobnie jak rzadko spotykane, drogie naboje w papierowych rurkach. Była to broń kalibru 45 i niezbyt groźna, jeśli chodzi o siłę rażenia, natomiast niezwykle celna, i to na odległość dochodzącą nawet do mili. Jeśli miałeś na oku jakiś cel i jaką taką zręczność w strzelaniu, whitworthem mogłeś weń trafić. Inman się zastanawiał, w jaki sposób takie podejrzane typy, jak ci tutaj mogli wejść w posiadanie tak wspaniałego karabinu. Minął ich, wchodząc do sklepu, ale wcale na to nie zareagowali. W sklepie blisko pieca dwaj starsi mężczyźni grali w jakąś dziwną grę na denku beczki: jeden położył dłoń na drewnianej powierzchni denka i rozczapierzył palce, a drugi wbijał między nie ostrze scyzoryka. Inman przyglądał się temu przez chwilę, ale nie mógł się domyślić, na czym polegały zasady gry, jak się zdobywa punkty, ani co się musi zdarzyć, by któryś z nich został zwycięzcą. Chociaż sklep był marnie zaopatrzony, Inmanowi udało się nabyć pięć funtów mąki kukurydzianej, kawałek sera, trochę suszonych biskwitów i wielki słodki marynowany ogórek. Gdy wyszedł ze sklepu, nie zobaczył już mężczyzn siedzących na ganku; opuścili go widać niedawno, gdyż ich fotele na biegunach wciąż się jeszcze kołysały. Inman wrócił na drogę. Miał zamiar iść dalej na zachód, a głód zaspokoić w marszu. Tuż przed nim para czarnych psów cicho przemknęła z jednej plamy cienia do drugiej. Dochodził właśnie do skraju miasta, kiedy dwaj mężczyźni, których przedtem spotkał na ganku przed sklepem, nagle wychynęli zza kuźni i stanęli na drodze, blokując przejście. Kowal porzucił pracę przy kole, podniósł się i patrzył, co się będzie działo. - A dokąd to sukinsynu? - zwrócił się do Inmana mężczyzna w czapce na bakier. Nie odpowiedział. Dwoma wielkimi kęsami zjadł mokry ogórek, a to, co zostało z sera i biskwitów, schował do chlebaka. Facet od manikiuru ruszył i stanął u jego boku. Kowal w ciężkim skórzanym fartuchu wyszedł z kosą w ręce z przybudówki i tak manewrował, żeby znaleźć się z drugiej strony Inmana. Nie byli wysocy, również kowal nie był rosły - chyba pod żadnym względem nie nadawał się do swego zawodu. Wyglądali na łazików lub może pijaków i zdradzali zbytnią pewność siebie. Sądzili, że skoro jest ich więcej i mają przewagę, pojmą go bez użycia broni, wystarczy im sama kosa. Inman usiłował sięgnąć za siebie do zrolowanego koca, ale wszyscy trzej naraz rzucili się na niego, stłoczyli i zaczęli go bić pięściami po głowie. Nie miał nawet czasu zdjąć tornistra i teraz wściekał się, bo mu przeszkadzał. W walce z napastnikami Inman zastosował taktykę uniku. Bardzo się bał, żeby go nie rzucili na ziemię, a więc cofał się, dopóki go nie przymusili, by się zatrzymał przy bocznej ścianie sklepu. Kowal zrobił krok do tyłu i z kosą w ręku stanął nad głową Inmana. Przyjął taką postawę, jakby chciał rozrąbać polano. Przypuszczalnie zamierzał rozpłatać Inmana na dwie połowy, rozcinając go od obojczyka aż po krocze. Był to jednak cios trudny do zadania, a trudność zwiększał jeszcze kształt samego narzędzia. Kowal nie trafił, chybił o kilkanaście cali i kosa wbiła się końcem ostrza w ziemię. Inman wyszarpnął kosę z rąk kowala i użył w sposób podobny do jej przeznaczenia: wykonywał nią długie, zamaszyste, półkoliste ruchy nisko nad ziemią. Dobrał się kosą do stóp swoich przeciwników, zmuszając ich do cofnięcia się, bali się bowiem, by im nie podciął kostek. Uznał za naturalne, że znowu trzyma w ręku kosę i jak dawniej nią pracuje, choć to, co robił obecnie, różniło się od koszenia zboża. Teraz jego uderzenia były mocne, chciał trafić w kość i wierzył, że mu się to uda. Ale nawet w tych niekorzystnych okolicznościach mógł się przekonać, że wszystko, co się wiąże z koszeniem - a więc sposób, w jaki trzyma się kosę, stanie na szeroko rozstawionych nogach, odpowiednie ustawienie ostrza w stosunku do powierzchni pola - wykonywał z taką samą wprawą jak dawniej. Wiedział, że umie to robić, i to naprawdę dobrze. Mężczyźni skakali do góry i w bok, aby uniknąć ostrza kosy. Wkrótce jednak zmienili taktykę i znowu razem rzucili się na Inmana. On tymczasem próbował trafić kowala w kość goleniową, ale kosa uderzyła o kamień. W górę buchnął snop białych iskier, ostrze się odłamało i w ręku zostało mu samo drzewce. Walczył nim dalej, chociaż nędzna to była broń: drzewce było długie, źle wyważone i w dodatku nieporęcznie wygięte. Udało mu się jednak rozłożyć nim napastników i rzucić na kolana w uliczne błoto. W tej klęczącej pozie przypominali modlących się katolików. Inman nie poprzestał na tym, lecz bił ich dalej, dopóki wszyscy trzej nie leżeli plackiem twarzami do ziemi. Cisnął drzewce daleko od siebie; przeleciało przez drogę i wylądowało w kępie krostawca. Ale w tej chwili kowal przekręcił się na bok, podniósł się nieco, wyciągnął spod fartucha małokalibrowy rewolwer i chwiejną ręką wziął Inmana na muszkę. - A gówno! Nie strzelisz!... - zawołał Inman. Wybił dłonią broń z ręki kowala i przyłożył mu ją do głowy tuż pod okiem. Pociągnął za cyngiel z czystej frustracji, rozwścieczony samowolą tych żałosnych szubrawców. Niestety, okazało się, że kapiszony albo zawilgły, albo były wadliwe, bo rewolwer tylko czterokrotnie trzasnął i nie wystrzelił. Inman zrezygnował więc z dalszych prób i uderzył nim kowala w głowę, potem wyrzucił broń na dach budynku i odszedł. Znalazłszy się za miastem, od razu skierował się do lasu. Bojąc się pościgu, wolał omijać drogę. Przez całe popołudnie wędrował na zachód, klucząc wśród konarów sosen i przedzierając się przez zarośla. Co jakiś czas przystawał, nasłuchując, czy nikt za nim nie idzie. Czasem mu się zdawało, że z oddali dochodzą jakieś głosy, bardzo jednak słabe, mogły więc być jedynie wytworem jego wyobraźni. Często bowiem, śpiąc blisko rzeki, mamy wrażenie, że we śnie słyszymy rozmowę, ale jest tak wyciszona, iż nic z niej nie można zrozumieć. Nie dolatywało do niego ujadanie psów, sądził przeto, że jeśli nawet głosy, które złowił uchem, należały do ludzi z miasta, on i tak już był bezpieczny, zwłaszcza że nadchodziła noc. Aby ustalić, w jakim kierunku powinien iść, obserwował drogę słońca i wędrował tak jak ono i w stronę zachodu. Idąc, przyglądał się sosnom i obserwował, słoneczne światło załamujące się na ich gałęziach. Przez cały czas myślał o pewnym zaklęciu, mającymi szczególną moc; nauczył go Swimmer. „Zniszczyć życie” - takie było hasło zaklęcia, a słowa składające się na jego] treść Inman dobrze zapisał w pamięci. Swimmer twierdził, że magia tej czarodziejskiej formułki działa jedynie w języku Czirokezów, a nie w języku angielskim, nie spodziewa się więc żadnych konsekwencji z tego powodu, iż nauczył tych magicznych słów Inmana. Ten jednak był zdania, że wszystkie słowa, bez względu na to, w jakim języku byłyby wypowiadane, zawsze mają swoje następstwa. Zgodnie z tym przekonaniem, wypowie-dział teraz zaklęcie, kierując je przeciwko światu w ogóle, a swoim wrogom w szczególności. W kółko je powtarzał podobnie jak niektórzy ludzie powodowani bądź to strachem, bądź to nadzieją powtarzają jedną i tę samą modlitwę, póki się piętnem nie wypali w ich myślach. Potem mogą pracować a nawet rozmawiać, a modlitwa i tak będzie niepowstrzy manie biegła swoim torem. Słowa czirokeskiego zaklęcia Inman zapamiętał mniej więcej tak: „Słuchaj! Twoja ścieżka prowadzi do Krainy Nocy. Będziesz samotny, będziesz cierpiał niczym pies w czasie upału. W złączonych dłoniach jak w miseczce będziesz niósł przed sobą psie gówno. Udając się w stronę Krainy Nocy, będziesz skowyczał niczym pies. Wysmarują cię psim gównem i przylgnie do ciebie na dobre. Obwieszą cię twoimi czarnymi wnętrznościami i oplotą ci nimi stopy. Będziesz żył na raty... Twoja dusza spłowieje i przybierze niebieski kolor rozpaczy. Twój duch zgaśnie, zniknie i nigdy się nie pojawi. Droga, którą idziesz, wiedzie do Krainy Nocy. Musisz nią iść. Innej drogi nie ma”. Inman bez końca powtarzał te słowa. Uszedł kilka mil i zauważył, że słowa jego zaklęcia wracają, by godzić w niego samego. Rozpamiętując je, przypomniał sobie kazanie, które wygłosił kiedyś pastor Monroe. Jak było w jego zwyczaju, tak je naszpikował cytatami z różnych mędrców, że przestało być zrozumiałe. Nie zaczerpnął treści z biblijnych wersetów, ale z tyleż kłopotliwych, co zaskakujących fragmentów prozy Emmersona. Inman dopatrywał się w kazaniu pewnego podobieństwa do zaklęcia Swimmera, doszedł jednak do wniosku, że słowa zaklęcia bardziej mu odpowiadają. Z kazania zaś najlepiej zapamiętał ustęp, który Monroe, przedzielając homilię dramatycznymi interwałami, powtórzył aż cztery razy. „Obecność Boga we mnie wzmacnia mnie - mówił pastor - a brak Boga sprawia, że jestem czymś na kształt narośli czy polipa i nie ma żadnego uzasadnionego powodu, abym nadal istniał. Już kładą się na mnie długie cienie przedwczesnego odejścia w niepamięć... Wkrótce zniknę na zawsze”. Inman uważał to kazanie za najlepsze, jakie kiedykolwiek słyszał. Tego samego dnia po raz pierwszy ujrzał Adę. Inman chodził do kościoła wyłącznie po to, by spotykać Adę. Od jej przyjazdu do Zimnej Góry minęło wiele tygodni i zanim ją w końcu zobaczył, dużo już o niej słyszał. Ada i jej ojciec zbyt długo zachowywali się jak naiwni nowicjusze w kraju, w którym się osiedlili. Dla rodzin mieszkających w tych stronach sposób bycia Ady i Monroego stanowił komiczne widowisko. By w nim uczestniczyć, wystarczyło siedzieć na ganku i patrzeć, jak przejeżdżają obok dwukołowym powozem, albo obserwować Adę, kiedy spaceruje na łonie natury, przechadzając się wzdłuż drogi nad rzeką. Czuli się wówczas bliżej teatru niż kiedykolwiek przedtem. Ożywione rozmowy o Adzie były nie mniej gorące niż te, jakie poświęcano najnowszym premierom w operze na Dock Street. Wszyscy się zgadzali, że dziewczynie nie brak urody, śmieszyły ich natomiast jej stroje, uszyte według mody panującej w Charlestonie, i wyszukane fryzury. Gdyby jeszcze widzieli, jak trzyma, w ręku i patrzy z podziwem na łodygę kwitnącej dziewanny albo jak się nachyla, by dotknąć kolczastych owoców i liści trującego bielunia, niejeden uznałby ją za niespełna rozumu. Bo jakże to? Jak można widzieć i nie rozpoznać kwiatu dziewanny? Inni, podśmiewając się po cichu, zastanawiali się, czy rzeczywiście jest tak dalece pozbawiona rozumu, żi mogłaby na przykład spróbować jeść owoce bielunia. Plotka głosiła, że Ada wszędzie chodzi z notatnikiem i ołówkiem. Najpierw intensywnie się w coś wpatrywała: mógł to być ptak, krzew, chwast, zachód słońca czy góra, a potem bazgrała coś w notesie. Czyżby była tak pozbawiona pamięci, że jeśli nie zapisze w notesie, to gotowa zapomnieć o tym, co jeszcze przed chwilą wydawało jej się ważne? Pewnego niedzielnego poranka Inman ubrał się szczególnie starannie: włożył nowy czarny garnitur, białą koszulę, czarny krawat i takiż kapelusz i wybrał się do kościoła, by w końcu dokładnie przyjrzeć się Adzie. Była zima, słotny i ponura, chłodny deszcz padał przez trzy dni bez przerwy. Chociaż tej właśnie nocy przestał wreszcie padać, poranne słońce nie zdołało jeszcze przebić się przez chmury. Skrawek nieba, widoczny między górskimi szczytami, wydawał się ciemny, mały i całkowicie pozbawiony wyrazu. Drogi tonęły w grząskim błocie. Inman przyszedł do kościoła spóźniony i usiadł na jednej z tylnych ławek. Śpiewano już hymn. Ktoś rozpalił w piecu, dokładając do ognia zielone gałęzie. Dym wydobywał się spod górnej płyty piecyka i dochodził do sufitu. Stąd rozciągał się płasko na ściany kryte groszkowanymi tekturowymi płytami i wisiał u góry jak szara miniatura nieba. Ze swego miejsca Inman widział jedynie tył głowy Ady i po nim ją rozpoznał. Nie sprawiło mu to trudności, bo jej ciemne włosy były uczesane w ciężki, wymyślny warkocz, który dopiero od niedawna stał się modny, a tu w górach był jeszcze zupełnie nieznany. Nisko na karku, tam gdzie zaczęła zaplatać włosy, po obu stronach białej szyi biegły ledwo widoczne pod skórą dwa sznury ścięgien, podtrzymujące jej głowę. Między nimi zauważył małe przyciemnione zagłębienie i loczki zbyt delikatne, by dały się wpleść w warkocz. Przez cały czas, gdy śpiewano hymn, oczy Inmana nie opuszczały tego dołeczka i zanim jeszcze zobaczył jej twarz, z całej siły zapragnął dotknąć tego tajemniczego miejsca koniuszkami palców. Monroe rozpoczął kazanie, nawiązując do treści hymnu, który właśnie gromadnie odśpiewali. Słowa hymnu mówiły o tym, że ludzkość z namiętną tęsknotą wypatruje czasów, kiedy się zanurzy w oceanie miłości. Monroe jednak tłumaczył, że wierni fałszywie by tę pieśń rozumieli, gdyby głupio uwierzyli, że pokocha ich każde boskie stworzenie. Rzecz bowiem w tym, żeby to oni pokochali wszystko, co Bóg stworzył. To zadanie było o wiele trudniejsze i sądząc po reakcji parafian, trochę ich ono zaszokowało i przygnębiło. W dalszej części kazania pastor zajął się problemem, któremu poświęcał wszystkie swoje homilie od chwili, gdy przybył do Zimnej Góry. Zarówno w niedziele, jak i w środy mówił jedynie o tym, co uważał za największą zagadkę boskiego dzieła stworzenia: dlaczego człowiek rodzi się, aby umrzeć. Pozornie był to bezsens. Pastor usiłował podejść do tego zagadnienia z różnych stron. Rozważał, co mówi na ten temat Biblia, jakich argumentów używali mędrcy wszech czasów, żyjący w wielu krajach. Wynajdywał odkrywcze przenośnie z dziedziny przyrody. Brał pod uwagę różne punkty widzenia i stanowiska. Robił, co mógł, aby uzyskać jakąś odpowiedź. Bez sukcesu. Po kilku tygodniach wywnioskował z narzekań parafian, że ich problem ten niepokoił daleko mniej niż jego. Dla wielu z nich śmierć wcale nie była taką tragedią, jaką jemu się wydawała. Przeciwnie - ludzie uważali, że jest w niej dużo dobrego. Nawet jej wypatrywali, oczekując, że przyniesie upragniony odpoczynek. Niektórzy parafianie sugerowali, że pastor miałby łatwiejsze zadanie, gdyby powrócił do metod, jakie w pracy duszpasterskiej stosował ich dawny, nieżyjący już kaznodzieja. Tamten w swych homiliach głównie potępiał grzeszników, a także w zabawny sposób opowiadał wiernym interesujące biblijne historie. Mówił im o tym, jak maleńkiego Mojżesza znaleziono w sitowiu i jak król Dawid za młodu strzelał kamykami z procy. Monroe nie skorzystał z rady parafian. Jednemu z szacow-niejszych powiedział wręcz, że nie taka jest jego misja. Ta uwaga natychmiast się rozeszła po całej okolicy. Interpretowano ją w taki sposób, że skoro pastor użył słowa „misja”, to znaczy, że miejscową społeczność uważa za gromadę ciemnych, nieoświeconych barbarzyńców. Przecież sporo parafian wpłacało pieniądze, by wspomóc wysyłanie misji do prawdziwych dzikich plemion, do różnych ciemnoskórych dzikusów żyjących w okolicach, które tutejsi ludzie uznawali za o wiele bardziej zabite deskami i pogańskie niż ich kraj. Tak więc uwaga zrobiona przez kaznodzieję nie spotkała się z życzliwym przyjęciem. Tej niedzieli, aby zdusić w zarodku hałas wokół swojej osoby, Monroe rozpoczął kazanie od wyjaśnienia, że zarówno mężczyźni, jak i kobiety mają do spełnienia jakąś misję, a słowo „misja” znaczy tu tyle, co pewne zadanie do wykonania. Do jego zaś zadań jako pastora należy między innymi zastanawianie się, dlaczego człowiek się urodził, aby umrzeć. Podkreślił, że ma zamiar kontynuować swoje dociekania i że będzie to robił z wytrwałością człowieka, który chce ujeździć konia albo oczyścić pole z kamieni. Powiedziawszy to, rzeczywiście powrócił do ulubionego tematu i potraktował go bardzo szczegółowo. Przez całe kazanie Inman siedział wpatrzony w kark Ady i słuchał, jak Monroe czterokrotnie powtórzył ustęp z Emersona o naroślach, polipach i zniknięciu na zawsze. Po skończonym nabożeństwie wierni opuścili kościół; oddzielnymi drzwiami wychodzili mężczyźni i oddzielnymi kobiety. Przed kościołem stały ubłocone konie, śpiąc w swoich zaprzęgach. I uprząż koni, i powozy, do których je zaprzężono, całe były dokładnie pobrudzone. Gdy ludzkie głosy obudziły zwierzęta, jedna klacz, kasztanka, otrząsając się z deszczu, wydawała dźwięki przypominające trzepanie brudnego dywanu. Dziedziniec kościelny wypełnił się zapachem błota, mokrych liści, wilgotnych ludzkich ubrań i zmokniętych koni. Ludzie stanęli w kolejce, by uścisnąć dłoń Monroego, a potem wszyscy dreptali po mokrym dziedzińcu kościelnym, rozmawiając ze znajomymi i wymieniając uwagi o pogodzie: czy deszcz już się na dobre skończył, czy tylko na chwilę przestał padać. Niektórzy starsi i poważani parafianie przyciszonym głosem komentowali kazanie Monroego. Twierdzili, że było jakieś dziwne, bo zawierało za mało odniesień do Pisma Świętego. Podziwiali jednak stanowczość pastora, że tak bardzo upiera się przy swoim, nie zważając na życzenia wiernych. Mężczyźni nieżonaci stali kołem i zabawiali się rozmową. Mieli ubłocone buty i obryzgane błotem mankiety spodni. Rozmowy, jakie prowadzili, bardziej by się nadawały na towarzyskie spotkanie w sobotni wieczór niż na niedzielny poranek po mszy. Co jakiś czas zerkali w stronę Ady, która stała na skraju cmentarza, wyglądała obco i pięknie zarazem i robiła wrażenie mocno zażenowanej. Tego dnia każdy miał na sobie wełnianą odzież, bo na dworze było chłodno i panowała duża wilgoć. Ada jednak włożyła lnianą suknię w kolorze kości słoniowej z koronkowymi wypustkami przy kołnierzu, u rękawów i na obrębku spódnicy. Wybierając ten strój, kierowała się chyba kalendarzem, a nie pogodą. Stała z założonymi rękami i trzymała się za łokcie. Starsze panie podchodziły do niej i coś jej mówiły, potem następowało kłopotliwe milczenie i panie odchodziły. Innian zauważył, że ilekroć ktoś się do niej zbliżał, Ada robiła krok do tyłu, aż się w końcu oparła o pomnik pewnego zasłużonego człowieka, który brał udział w rewolucji. - Jeśli do niej podejdę i jej się przedstawię, powinna mi odpowiedzieć, no nie? - pytał głośno facet o nazwisku Dillard, który przyszedł do kościoła dokładnie w tym samym celu co Inman. - Nie wiem, trudno powiedzieć... - odparł Inman. - Lepiej zostaw to mnie, Dillard! - przekonywał Hob Mars. - Ty nie masz zielonego pojęcia, jak się należy starać o jej względy. Mars był niskiego wzrostu, ale tors miał potężny. Nosił gruby zegarek, który wypychał mu kieszonkę w kamizelce. Srebrny łańcuszek od zegarka zwisał mu aż do pasa, a od łańcuszka szła jeszcze krótka dewizka w kształcie spirali. - Pewnie myślisz, że trzeba strzelać z grubej rury, co? - spytał Dillard. - Ja nie myślę... Ja to wiem! - chełpił się Mars. Po chwili inny mężczyzna o tak mizernej budowie i nieregularnych rysach, że mógł być jedynie widzem w tej rywalizacji, powiedział; - Założę się o sto dolarów i stawiam pół piernika, że ta kobieta ma już swego wybrańca w Charlestonie i on zostanie jej mężem. - To nie ma znaczenia - zauważył Hob. - Przerabialiśmy już takie sprawy. - Powiedziawszy to, przyjrzał się Inmanowi i krytycznie ocenił jego ubiór. - Wyglądasz jak policjant - stwierdził. - Mężczyzna, który chce emablować kobietę, musi być bardziej atrakcyjny... Inman przewidywał, że będą się teraz sprzeczali i bez końca rozprawiali na temat Ady, aż wreszcie któryś z nich nabierze odwagi, podejdzie do niej i... tylko się wygłupi. Brał też pod uwagę inną ewentualność: że będą się wzajemnie obrażać i w rezultacie dojdzie do tego, iż dwóch z nich będzie się musiało spotkać na końcu ulicy i pobić o Adę. Przytknął więc palec do brwi. - Cześć, chłopcy! - powiedział i odszedł. Udał się prosto do pani Sally Swanger. - Wykarczuję pani za darmo mórg gruntu, jeśli mnie jej pani przedstawi - zaproponował. Sally miała na głowie budkę z tak szerokim daszkiem, że musiała się cofnąć o krok i przechylić na bok głowę, by móc spojrzeć na Inmana, nie kryjąc oczu w cieniu. Zaśmiała się do niego, potem uniosła rękę, dotknęła tombakowej broszki, którą miała wpiętą w kołnierzyk, i przetarła ją palcami. - Zauważ, że nawet nie spytałam, komu mam cię przedstawić... - Teraz jest najlepsza okazja - powiedział, patrząc w stronę, gdzie Ada stała osamotniona, odwrócona plecami do ludzi, lekko pochylona i zafascynowana wpatrywała się w napis wyryty na nagrobku. Od wysokiej cmentarnej trawy zamoczył się obrębek jej sukni, a ogon parę razy wylądował w błocie. Pani Swanger dwoma palcami chwyciła Inmana za rękaw czarnej marynarki i tak ujarzmionego pociągnęła za sobą przez cały dziedziniec do Ady. Gdy go wreszcie puściła, uniósł rękę i zdjął przed Adą kapelusz. Drugą zaś ręką przejechał po włosach przyciśniętych i zagniecionych od ronda kapelusza. Włosy ze skroni odgarnął do tyłu i dłonią rozmasowywał twarz, chcąc ją ożywić. Pani Swanger odchrząknęła, by oczyścić krtań; Ada się odwróciła i spojrzała na nich. - Panno Monroy! - zaczęła Sally z rozjaśnionym obliczem. - Pan Inman gorąco pragnie być pani przedstawionym. Pani już poznała jego rodziców. To oni właśnie wznieśli tę kaplicę - dodała, po czym odeszła. Ada patrzyła Inmanowi prosto w oczy, a on trochę się za późno zorientował, że nie zaplanował, co ma jej powiedzieć. Zanim zdołał sformułować zdanie, usłyszał: - Słucham pana? Wyczuł nutę zniecierpliwienia w jej głosie i nie wiadomo dlaczego wydało mu się to zabawne. Spojrzał w bok, potem w dół, gdzie rzeka łagodnym skrętem opływała wzgórze, i próbował ściągnąć kąciki ust. Na drzewach i krzewach rododendronu, rosnących nad rzeką, liście błyszczały od deszczu i opadały pod ciężarem wody. Rzeka toczyła swe ciężkie i ciemne fale zakolami. Tu i ówdzie podnosiła się nad ukrytymi w głębi skałami i wtedy przypominała topione szkło, a potem znowu zapadała się w głęboką toń koryta. Inman nie wiedział, co mówić, trzymat kapelusz za denko od spodu i patrzył w jego pustą głębię. Miał nadzieję, że może stamtąd coś się wynurzy. Ada przez moment patrzyła mu w twarz, a potem też zajrzała w głąb jego kapelusza. Inman obawiał się, czy czasem wyrazem twarzy nie przypomina psa siedzącego przed norą świstaka. Nie spuszczał wzroku z dziewczyny, a ona rozłożyła dłonie gestem wyrażającym zapytanie i uniosła brwi, co miało znaczyć, że nie rozumie, o co chodzi. - Może pan już włożyć kapelusz na głowę. I wreszcie, niech pan coś powie... - Rzecz w tym, że dużo się u nas o pani plotkuje - wyznał. - Stanowię dla was nowość, prawda? Dlatego chciał pan ze mną porozmawiać? - Nie! - A więc ktoś pana namówił? Może ktoś z grona tych tępaków? - Nic podobnego! - Może łatwiej byłoby mi zrozumieć, gdyby pan posłużył się jakimś porównaniem... - To tak, jakbym wziął w rękę kolczastą łupinę kasztana... Tak się właśnie czuję, przynajmniej na razie... Uśmiechnęła się i kiwnęła przytakująco głową. Nie spodziewała się po nim takich słów. - Proszę, niech mi pan coś wytłumaczy. Pewna kobieta, mówiąc o dzisiejszej pogodzie, użyła zwrotu: to pogoda do zabijania owiec... Jej słowa nie wychodzą mi z głowy i wciąż się zastanawiam, co ona miała na myśli: czy pogodę nadającą się do tego, by w tym czasie zarzynać owce, czy też pogodę na tyle złą, że zdolna jest sama zabijać owce bez pomocy z zewnątrz; może na przykład spowodować, że się potopią lub dostaną zapalenia płuc. - Miała na myśli to pierwsze... - wyjaśnił. - Ach, tak? Bardzo panu dziękuję, oddał mi pan cenną przysługę. - Odwróciła się i odeszła do swego ojca. Inman obserwował ją i widział, że dotknęła ramienia Monroego i coś mu powiedziała. Potem oboje poszli do powozu, wsiedli i odjechali. Powóz coraz bardziej się oddalał, a w końcu zniknął na drodze, wzdłuż której po obu stronach biegły rowy, zarosłe krzakami kwitnącej jeżyny. Późnym popołudniem Inman opuścił wreszcie murszejący sosnowy las i znalazł się nad brzegami wielkiej, wezbranej rzeki. Słońce stało nisko tuż nad linią horyzontu na dalekim drugim brzegu. W powietrzu utrzymywała się mgła i wszystko tonęło w jakimś niesamowitym żółtym świetle. W górnym biegu rzeki musiało obficie padać, bo poziom wody znacznie się podniósł i sięgał już do krawędzi brzegów, a nawet wyżej. Rzeka wydawała mu się zbyt szeroka i rwąca, by mógł ją przepłynąć, nawet gdyby był dobrym pływakiem. Spodziewał się jednak, że znajdzie gdzieś jakiś strzeżony most lub kładkę. Piął się w górę rzeki wąską dróżką, mając po prawej stronie ponury sosnowy las, a po lewej - ową nieszczęsną rzekę. Tutejsze okolice miały w sobie coś niezdrowego. Teren był płaski. Wyjątek stanowiły miejsca, gdzie urwiste wąwozy wcinały się głęboko w czerwoną glinę podłoża. Gdzie spojrzeć, wszędzie widziało się tylko marne, skarłowaciałe sosny. W dawnych czasach na ich miejscu rosły lepsze gatunki drzew, ale ścięto je wiele lat temu. Jedynym dowodem na to, że się tu kiedyś znajdowały, były tu i ówdzie spotykane potężne pnie drzew liściastych, tak duże, że przypominały okrągłe jadalniane stoły. Trujący bluszcz rósł gęstymi kępami w całym lesie, widoczny wszędzie, gdzie sięgał wzrok. Piął się w górę drzew i oplatał ich gałęzie. Spadające sosnowe igły przyczepiały się do łodyg i liści pnącza; rozmiękczając kontury konarów i gałęzi drzew, nadawały im nowe, przyciężkie kształty, które majaczyły złowrogo niczym zielone i szare bestie, wyrastające z leśnej gleby. Las przypominał chory i niebezpieczny twór. Inmanowi przypomniało się wydarzenie z czasów walk toczonych na wybrzeżu, kiedy to pewien mężczyzna pokazał mu dziwną małą, kosmatą roślinę rosnącą na bagnach. Roślina odżywiała się mięsem. Karmiono ją malutkimi kawałkami słoniny, które umieszczano na końcu drewnianej szczapki. Gdyby ktoś przybliżył palec do miejsca, które uchodziło za usta rośliny, chlapnęłaby go za koniuszek. Niewiele brakowało, by tutejsze lasy nauczyły się tej sztuczki i stosowały ją na większą skalę. Inman chciał się stąd wydostać, ale rzeka stanowiła nie dającą się pokonać przeszkodę. Jej wody przywodziły mu na myśl gówniano-brunatny płyn, bardziej podobny do melasy, tężejącej w czasie produkcji, niż do prawdziwej wody. Pomyślał, że wolałby się nigdy nie zetknąć z tą żałosną namiastką drogi wodnej, tak bardzo nie pasującej do jego wyobrażeń o rzece. W stronach, z których pochodził, słowo „rzeka” kojarzyło się ze skałami, mchem i szumem czystej, przeźroczystej wody, płynącej wartko pod potężnym wpływem siły ciążenia. W jego stronach nie było rzeki tak szerokiej, by nie można było przerzucić przez nią byle drąga, a w każdej z nich, gdziekolwiek byś spojrzał, mogłeś zobaczyć dno. To, co tu płynęło, było ściekiem; było plamą na krajobrazie. Gdyby nie gnane wiatrem kule żółtej piany, które zbierały się w dryfujące pieniste skupiska wokół wbitych w dno pali, rzeka wyglądałby tak ciemna i nieprzejrzysta jak arkusz cyny pomalowany na brązowo. Była też pełna nieczystości niczym dół na odpadki w szopie. Przemierzając te ziemie, Inman krytykował wszystko, co po drodze napotkał. Że też mógł kiedykolwiek myśleć, iż to jest jego kraj, o który warto walczyć! Tego nie da się inaczej wytłumaczyć, jak tylko ignorancją. Teraz jedyne, co w jego przekonaniu warte było jeszcze walki i zachodu, to prawo do życia w spokoju, bez utrapień i udręki. Pragnął osiedlić się w zachodniej części dorzecza Gołębiego Potoku, wysoko na stoku Zimnej Góry, blisko źródeł Scapecat Branch. Przyszły mu na myśl rodzinne strony, wielkie lasy, powietrze przez cały rok chłodne i rozrzedzone i topole o tak potężnych konarach, że wyglądały jak lokomotywy postawione na sztorc. Marzył o powrocie do domu i zbudowaniu chaty na Zimnej Górze. Postawiłby ją wysoko, by tylko kozodoje latające jesienią w chmurach mogły usłyszeć jego smutny krzyk. Marzył o życiu tak cichym, że niepotrzebne by mu były nawet uszy. A jeśli jeszcze Ada zgodziłaby się mu towarzyszyć, zaświtałaby nadzieja, choć bardzo odległa, prawie niedostrzegalna, iż z czasem jego rozpacz będzie maleć i w końcu stanie się tak nikła, jakby jej wcale nie było. Inman szczerze wierzył, że wystarczy długo o czymś myśleć, by stało się to rzeczywistością. Ale jego ostatnie marzenie nigdy nie nabrało realnego kształtu, mimo że bardzo się starał. Iskierka nadziei, jaka się w nim tliła, była słabiutka. To tak, jakby ktoś zapalił małe światełko na szczycie góry i jemu, znajdującemu się w dalekiej odległości, kazał kierować się tym światełkiem jak drogowskazem. Maszerował dalej. Wkrótce zaczęła zapadać noc; księżyc tylko częściowo się wynurzył zza mieniących się różnymi kolorami chmur. Inman znalazł się na drodze prowadzącej ku rzece. W jej pobliżu dostrzegł tablicę, którą ktoś wbił tuż nad brzegiem, a na niej napis: „Przewóz promem - pięć dolarów. Proszę głośno wołać!” Od grubego słupka na brzegu ciągnęła się przez rzekę mocna lina. Na krótko ginęła w wodzie, by wynurzyć się na drugim brzegu. Tu się kończyła, przymocowana do następnego słupka. Z tyłu za przystanią Inman zobaczył dom na palach. Stał dość wysoko, tak że woda podnosząca się w czasie przypływu nie groziła mu zalaniem. W oknie świeciło się światło, a z komina szedł dym. Inman zawołał i po chwili na ganku pojawiła się jakaś postać. Ten ktoś pomachał mu ręką i z powrotem wszedł do środka. Wkrótce jednak wyszedł zza domu, ciągnąc na linie czółno z wydrążonego pnia. Spuścił czółno na wodę, wsiadł do niego i zaczął ostro wiosłować pod prąd. Trzymał się blisko brzegu, gdzie wody toczyły się spokojniej. Niemniej prąd był silny i przewoźnik, pochyliwszy się nad krótkim wiosłem, intensywnie pracował, starając się, by czółno szło do przodu. Zanim zniknął Inmanowi z oczu, zawrócił, usiadł w czółnie i pozwolił, by prąd zniósł go w dół. Kierował się ku wschodniemu brzegowi. Teraz wiosłował z łatwością, bez wysiłku. Ledwie piórem wiosła dotknął wody, a już łódź posuwała się we właściwym kierunku. Czółno było stare, wyschnięte drewno spłowiało od słońca. Na tle ciemnej wody i w świetle księżyca, który właśnie wydostał się zza chmur, surowe, nie wygładzone boki łodzi świeciły niczym kuty dzban cynowy. Kiedy czółno przybliżyło się do brzegu, Inman stwierdził, że przewoźnik nie jest mężczyzną, lecz kobietą - młodą pyzatą dziewczyną, ciemnowłosą i o ciemnej skórze, co świadczyło, iż płynęła w niej krew indiańska. Wyglądała na metyskę z pierwszego lub drugiego pokolenia. Miała na sobie suknię z samodziału, który, jak mu się w słabym świetle wydawało, był żółtego koloru. Zwrócił uwagę na duże silne ręce dziewczyny i wyrobione mięśnie przedramienia, uwypuklające się pod skórą przy każdym ruchu wiosła. Czarne włosy spływały na ramiona. Gdy się zbliżyła, usłyszał, że gwiżdże jakąś melodię. Wyszła z czółna boso i brodząc w błotnistej wodzie, ciągnęła łódź za linę przy dziobie z zamiarem wydostania się na brzeg. Inman wyjął z kieszeni pięciodolarowy banknot i usiłował go jej podać, ale nie kwapiła się z przyjęciem, spoglądając na pieniądz z wyraźną niechęcią. - Za pięć dolarów - powiedziała - nie podałabym komuś spragnionemu nawet jednej łyżki wody z tej rzeki, a już na pewno nie przewiozę pana za nie na drugi brzeg. - Ale napis na tablicy głosi, że prom kosztuje piątaka... - A czy pańskim zdaniem - wskazała na czółno - to wygląda na prom? - Przecież tu ma kursować prom - nie dawał za wygraną Inman. - Owszem, kursuje, ale wtedy, gdy jest tu mój tata. Ma płaską łódź, wystarczająco dużą, by przewieźć wóz z zaprzęgiem. Przeciąga łódź liną na drugi brzeg. Ale kiedy poziom wody jest za wysoki, nie może tego robić. Wyjechał więc na polowanie, czekając, by woda opadła. Póki nie wróci, biorę za przewiezienie czółnem najwyższą cenę, jaką ktoś skłonny byłby zapłacić. Bo widzi pan, postarałam się o skórę wołową i mam zamiar dać sobie zrobić z niej siodło. A gdy już będę miała siodło, zacznę oszczędzać na konia, a kiedy będę miała konia, założę mu siodło, odwrócę się plecami do rzeki i tyle mnie zobaczą... - Jak się ta rzeka nazywa? - spytał. - Ta wielka rzeka nazywa się Przylądek Strachu. Widzi ją pan w całej okazałości... - No więc ile policzysz za przewiezienie mnie na drugi brzeg? - Pięćdziesiąt dolarów... - A dwadzieścia nie weźmiesz? - Dobrze! Niech będzie! Chodźmy! Zanim weszli do łodzi, Inman ujrzał wielkie tłuste bańki powietrza, utrzymujące się na powierzchni wody jakieś dziesięć metrów od brzegu. Bąble, pękając, świeciły w świetle księżyca i posuwały się w kierunku przeciwnym do biegu rzeki; płynęły pod prąd w tempie maszerującego żołnierza. Noc była bezwietrzna i cicha. Jedyne dźwięki, jakie słyszał, to bulgocząca woda i bzykanie owadów w sosnach. - Widzisz te bąble tam? - spytał. - Widzę - odparła dziewczyna. - Nie wiesz, z czego powstają? - Trudno powiedzieć, bo to się dzieje na dnie rzeki. Nagle wody się gwałtownie rozstąpiły i usłyszeli dźwięk przypominający ostatni dech tonącej krowy. Inman i dziewczyna patrzyli, jak bąble stopniowo przesuwają się wzdłuż rzeki. Ale chwilę potem zwały chmur zasłoniły księżyc i wszystko zniknęło w ciemności. - Może był to drapieżny zebacz, który ryje dno rzeki, aby dokopać się do jakiegoś pożywienia - powiedziała dziewczyna. - To, czym one się żywią, mogłoby zabić sępa. Widziałam kiedyś zębacza tak wielkiego jak odyniec. Rzeka wyrzuciła go martwego na ławicę piasku. Wąsy miał długie niczym czarne węże. Inman pomyślał, że w tej rzece na pewno żyją tego rodzaju stworzenia. Monstrualna sflaczała ryba z mięsem gumowatym jak słonina. Myślał też o tym, jak wielki kontrast stanowi tego rodzaju potwór w porównaniu z małymi pstrągami żyjącymi w górnych dopływach Gołębiego Potoku, którą wzbogacają wody spływające z Zimnej Góry. Pstrągi rzadko bywały dłuższe niż jego dłoń, ale były lśniące i sprężyste jak wiórki zestrugane ze sztabki srebra. Inman najpierw wrzucił swoje pakunki, a potem sam wsiadł do czółna i usadowił się na dziobie. Dziewczyna usiadła za nim i silnie pewną ręką wbijała wiosło w wodę. Zamiast przenosić wiosło z burty na burtę, utrzymywała kurs na wprost kontrującymi uderzeniami z tylu. Plusk wiosła zagłuszył nawet jękliwe bzyczenie owadów. Wiosłowała ostro, starając się popłynąć w górę rzeki powyżej miejsca lądowania. Cały czas trzymała się blisko brzegu. Potem się odwróciła, przestała wiosłować i wsunęła pióro wiosła w wodę jak ster. Wymanewrowała łódź stamtąd i płynąc z prądem, wydostała się na środek rzeki. Gdy księżyc skrył się za chmurami, wszystko, co leżało poza brzegami rzeki, stało się niewidoczne. Płynęli więc na ślepo, otoczeni zewsząd ciemnością, jakby się znaleźli w worku. W ciszy usłyszeli ludzkie głosy dochodzące ze wschodniej przystani; woda niosła je na dużą odległość. Inman nie wiedział, do kogo te głosy należą: to mógł być każdy... Nie sądził, by mężczyźni z miasta mieli powód, aby iść za nim aż tak daleko. A jednak odwrócił się i szepnął dziewczynie: - Lepiej, żeby nas nie znaleźli. W tym samym momencie spojrzał w górę i zobaczył promień księżycowej poświaty wynurzający się zza chmur. Wkrótce księżyc odsłonił się całkowicie, ukazując się w małym strzępiastym okienku nieba wolnego od chmur. Bok czółna, spłowiały od słońca, błyszczał teraz na ciemnej wodzie jak świetlna boja. Usłyszeli taki dźwięk, jakby ktoś paznokciem przejechał w poprzek po sztruksie, a potem huk i trzask podobny do strzału z karabinu. „To whitworth” - pomyślał Inman. Kula przedziurawiła czółno. Otwór pojawił się z tyłu na linii wody i od razu brunatny płyn wdarł się do środka, i w alarmującym tempie zalewał łódź takim strumieniem, jakby sikała krowa. Inman spojrzał na przystań i w świetle księżyca zobaczył tłum liczący z pół tuzina mężczyzn. Niektórzy z nich mieli małe pistolety i zaczęli strzelać, ale broń nie miała takiego zasięgu, żeby pokonać dzielącą ich odległość. Tymczasem mężczyzna uzbrojony w karabin odwrócił go i posługując się wyciorem, usiłował sporządzić świeży ładunek. Inman tłumaczył sobie zachowanie tych ludzi tylko w jeden sposób, a mianowicie, że chcieli się tego wieczora zabawić w rodzaj polowania na Murzyna, ot tak dla sportu... Inaczej dawno by już wrócili do miasta. Właścicielka łodzi momentalnie zorientowała się w sytuacji i całym swoim ciężarem mocno rozkołysała czółno, przechylając je tak, by górna część burty zanurzyła się w wodzie. Chodziło jej o to, by przez zamoczenie stała się ciemniejsza. Inman oderwał rękawy koszuli i próbował zatkać nimi otwór. W tym jednak momencie następna kula trafiła w bok łodzi równo z poziomem wody i oderwała kawałek drewna wielkości dłoni. Teraz rzeka zaczęła się gwałtownie wlewać do czółna i wkrótce wypełniła całe dno. - Nie pozostaje nam nic innego - powiedziała dziewczyna - jak wejść do wody. Inman początkowo myślał, że chciałaby, by szybko dopłynęli do brzegu. Ponieważ jednak w stronach, z których pochodził, nie było głębokiej wody, nie umiał dobrze pływać i nie wyobrażał sobie, że dałby radę tak daleko popłynąć. Tymczasem okazało się, że dziewczyna proponuje coś innego: żeby weszli do wody i trzymali się czółna, używając go jako osłony. Zawinął więc swoje bagaże w nieprzemakalny płaszcz i luźnymi końcami związał pakunek tak ciasno, jak tylko mógł, na wypadek gdyby łódź zatonęła. Potem razem z dziewczyną skoczyli do rzeki i dali się nieść prądowi. Raz byli na górze, to znów rzucało ich daleko w bok i prąd obracał nimi na wszystkie strony. Chociaż woda na powierzchni była gładka jak lustro i wyglądała, jakby nie mogła poruszać się szybciej niż grząski szlam, wezbrana rzeka hucząc pędziła, z szybkością zdolną poruszać młyńskie koło. Podtopione czółno unosiło się płasko na rzece i tylko jego dziób szeroki jak łopata wystawał nad powierzchnię. Inman łyknął trochę tej zgniłej wody i usiłując oczyścić z niej usta, pluł i pluł dopóty, dopóki nie pokazała się biała pianka śliny. Nigdy w życiu nie kosztował wstrętniejszej wody. Księżyc to się pojawiał, to znikał za chmurami, a kiedy było dość jasno, by móc celować, salwy z whitwortha trafiały w czółno, waliły w wodę i odbijały się, odskakując od jej powierzchni. Inman i dziewczyna, uderzając nogami, usiłowali sterować przewróconą łódź na zachodni brzeg, ale mimo swego ciężaru czółno nie chciało w żaden sposób poddawać się ich rozkazom. Zrezygnowali więc i pozwolili nieść się prądowi, starając się nie zanurzać twarzy. Trzymając się kurczowo łodzi, czekali na zakręt rzeki; mieli nadzieję, że wieczór przyniesie jakąś korzystną zmianę. Rzeka, gdy Inman patrzył na nią z dołu, wydawała mu się jeszcze szersza niż z brzegu. Obrzydliwe okolice, które mijali po obu jej stronach, wyglądały w świetle księżyca mgliście i złowieszczo. Miał tylko nadzieję, że okropny widok nie utrwali się w nim na zawsze i nie wpłynie ujemnie na stan jego umysłu, tak odrażająca była ta ziemia. Nawet stąd, ze środka rzeki, bez przerwy słyszał pojękujące owady wśród trującego bluszczu. Płynąc wśród tego wielkiego pustkowia otoczonego ciemną dżunglą jadowitych roślin, w każdej chwili spodziewał się ujrzeć biały wąsaty pysk potwornego zębacza, wydobywający się z wody i wciągający go na dno. Czyżby podsumowaniem całego jego życia nie miało być nic więcej ponad łajno zębacza na dnie pełnego pomyj koryta rzeki? W tej chwili myślał o tym, że chciałby kochać świat taki, jaki jest. Wiele razy mu się to udawało i czuł wielką satysfakcję z tego powodu. Nie kochać bowiem świata było bardzo łatwo. Aby go nienawidzić, nie trzeba się było wcale wysilać, wystarczyło rozejrzeć się dokoła. Przyznawał, że jakąś jego ułomnością jest głębokie przekonanie, iż wszystkie sprawy muszą się układać dobrze, a już co najmniej zadowalająco. A jednak znał miejsce, gdzie zawsze tak się właśnie działo... Tak było w Zimnej Górze i w Sca-pecat Branch... Mógłby się i teraz tam znaleźć, gdyby nie ta przeszkoda na drodze, te sto metrów rzeki... Po jakimś czasie księżyc znowu przysłonił chmury. Stało się to w chwili, gdy oboje z dziewczyną mijali, dryfując, przystań, i Inman mógł usłyszeć rozmowę stojących tam mężczyzn tak wyraźnie, jakby był wśród nich. - Przy dziennym świetle uszy bym mu odstrzelił tą bronią - powiedział któryś, najprawdopodobniej właściciel whitwortha. Po dłuższej chwili księżyc znowu się pojawił. Inman uniósł się nad czółno i spojrzał za siebie. Daleko z tyłu na przystani promowej zobaczył małe ludzkie postacie wymachujące ramionami i podskakujące z wściekłości. Postacie oddalały się i malały i patrząc na nie, Inman pomyślał, że tyle jest rzeczy, które mogłyby także stawać się coraz mniejsze i mniejsze, aż całkiem znikną. Dowodem na to, że jego prześladowcy naprawdę istnieją, był od czasu do czasu bryzg ołowiu, po którym następował po pewnej przerwie huk wystrzału z karabinu. „Jak błyskawice i grzmoty” - pomyślał Inman. Zajął się liczeniem sekund dzielących uderzenie kuli od słabego huku wystrzału. Nie mógł sobie jednak przypomnieć, w jaki sposób można na tej podstawie obliczyć odległość. Nie wiedział nawet, czy tę zasadę można zastosować w obecnej sytuacji. Wreszcie rzeka wyniosła ich poza zakręt i stracili z oczu przystań. Teraz mogli bezpiecznie przejść na drugą stronę czółna i uderzając wodę nożycowo nogami, osiągnęli szybki efekt, bo w krótkim czasie dostali się na ląd. Czółno było tak podziurawione kulami, że nie nadawało się do reperacji, a więc pozostawili je zanurzone w płytkiej wodzie i wybrali się pieszo w górę rzeki. Kiedy doszli do domu dziewczyny, Inman dał jej więcej pieniędzy jako rekompensatę za utratę starego czółna, a ona udzieliła mu wskazówek, jak znaleźć drogę prowadzącą na zachód. - Kilka mil w górę stąd - powiedziała - rzeka rozwidla się na dwie odnogi: Głóg i Bezdeń. Bezdeń jest lewą odnogą i płynie z zachodu, proszę więc trzymać się jej przez jakiś czas. Inman maszerował w górę rzeki, aż doszedł do rozwidlenia. Tam zanurzył się w zarośla, które go całego przykryły. Nie odważył się rozpalić ogniska, aby sobie ugotować papkę z mąki kukurydzianej. Zjadł tylko zielone strącone przez wiatr jabłko, które podniósł na drodze, ser i suche biskwity, mające teraz zgniły smak rzeki. Kopiąc w leśnym podłożu, usypał sobie legowisko ze ściółki, dość głębokie, aby go izolowały od wilgotnej ziemi. Potem wyciągnął się i przespał trzy godziny. Zbudził się obolały i pokaleczony na twarzy, którą poranił w czasie przeprawy. Na jego rękach i przedramionach perliły się pęcherze; była to wysypka wywołana przez trujący bluszcz, z którym zetknął się podczas ucieczki przez las. Dotknąwszy dłonią karku, zobaczył na niej świeżą krew. Wyciekała z miejsca, w którym blizna pękła. Nie wiedział, czy rana się otworzyła wtedy, gdy bił się z trzema mężczyznami, czy w tym czasie, gdy moknął w rzece. Wziął swoje pakunki i ruszył w dalszą drogę. Te męczące czynności Już na początku Ada i Ruby uzgodniły warunki współpracy. Ruby miała przeprowadzić się nad zatoczkę, by uczyć Adę prowadzenia gospodarstwa. Pobierałaby za to niewielkie wynagrodzenie, a posiłki miały jadać razem. Ruby nie była przyzwyczajona do mieszkania z kimkolwiek pod jednym dachem, więc oświadczyła, że zajmie stary leśny szałas. Na pierwszy wspólny obiad dziewczęta zjadły rosół z kluskami, a potem Ruby wróciła do domu po swoje rzeczy. Wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość, zapakowała w koc z powiązanymi rogami. Zarzuciła tobół na ramię i pomaszerowała w stronę Black Cove, nie oglądając się za siebie. Kilka dni upłynęło dziewczętom na inwentaryzacji majątku, spisywaniu najpilniejszych prac do wykonania i szeregowaniu ich według ważności. W tym celu obeszły dookoła całą farmę, przy czym Ruby taksowała wszystko krytycznym wzrokiem, a usta się jej nie zamykały. Według niej najpilniejszą obecnie czynnością było posadzenie warzyw na późny zbiór. Ada skrupulatnie zapisywała polecenia w notatniku, który przedtem mieścił tylko jej poetyckie próbki, sentymentalne rozmyślania i ważniejsze aktualne wydarzenia. Obecnie miejsce tamtych treści zajęły następujące notatki: „Niezwłocznie: posadzić warzywa na późny zbiór - rzepę, cebulę, kapustę, sałatę i inną zieleninę; sprawdzić, czy mamy nasiona kapusty. Niedługo: załatać gontowy dach obory; sprawdzić, czy mamy drewniany młotek i dłuto. Kupić gliniane garnki na przetwory z pomidorów i fasolki. Nazbierać ziół do odrobaczenia konia...” I tak dalej, i dalej... Tyle jeszcze było do zrobienia! Najwidoczniej Ruby pragnęła wykorzystać każdą piędź ziemi. Zauważyła na przykład, że łąki nie były regularnie koszone, więc wilczomlecz, krwawnik i ambrozja mogą zagłuszyć trawę. Na szczęście nie było jeszcze za późno, aby ratować sytuację. Pole pod zasiew kukurydzy przez kilka lat stało odłogiem i dobrze mu to zrobiło, a teraz można je już oczyścić i zaorać. Budynki gospodarcze są w dobrym stanie, ale stado kur mogłoby być większe. Podpiwniczenie spiżarni było, jej zdaniem, przynajmniej o stopę za płytkie i należałoby je pogłębić, zanim fala chłodów zmrozi kartofle. Dobrze by też było, gdyby przy budynkach zagnieździły się jaskółki, bo świergotem odstraszałyby kruki. Ruby wręcz tryskała pomysłami, które wydawały się nie mieć końca. Zaplanowała już nawet płodozmian dla poszczególnych pól i opracowała projekt małego młyna wodnego, napędzanego prądem strumienia. Mogłyby wtedy produkować własną mączkę i kaszę kukurydzianą, nie płacąc młynarzowi. Któregoś wieczoru, kiedy zbierała się już, by wrócić do swego szałasu, rzuciła na odchodnym: - Przydałyby się nam perlice. Ich jajka nie są za dobre do smażenia, co najwyżej do wypieków, ale za to one stróżują lepiej niż psy! Zanim się obejrzysz, już oczyszczą ci cały rządek fasolki! No i przyjemnie popatrzeć, jak taka perliczka łazi po podwórku. Następnego ranka, zaraz po przyjściu, zaczęła rozmowę od pytania o świnie: - Masz tam gdzie w lesie jakieś świnie? - Nie, zawsze kupowaliśmy szynkę! - odpowiedziała Ada. - Ze świni można dużo więcej niż tylko dwie szynki - pouczyła ją Ruby. - Choćby smalec. Będziemy go potrzebowały i to w dużych ilościach. Wskutek niedbałej gospodarki prowadzonej przez Mon-roego dziewczęta miały teraz do zrobienia więcej, niż się Adzie wydawało. Zachwyt Ruby wzbudził natomiast rozległy sad jabłoniowy, gdyż po wielu latach troskliwej pielęgnacji przez Blacków zaczął zdradzać dopiero niewielkie oznaki zapuszczenia. Drzewa, mimo iż dawno nie przycinane, uginały się od owoców. - W październiku zbijemy na tych jabłkach nielichy grosz! - cieszyła się Ruby. - Będzie nam lżej przeżyć zimę. Przez chwilę nad czymś myślała, po czym zadała Adzie jeszcze jedno pytanie: - Nie masz przypadkiem prasy do tłoczenia owoców? Jej radość spotęgowała twierdząca odpowiedź Ady. - Za jabłecznik można wziąć dużo więcej niż za same jabłka - wyjaśniła. - Aby tylko go zrobić! Grządka tytoniu zyskała również aprobatę Ruby. Monroe bowiem jeszcze wiosną pozwolił najemnemu robotnikowi uprawiać tytoń na własny użytek. Rośliny wyrosły wysokie, dobrze ulistnione i wolne od robactwa, choć oczywiście trzeba było oberwać czubki i pędy boczne, a międzyrzędzia odchwaścić. Ruby sądziła, że mimo braku należytej pielęgnacji tytoń się udał, gdyż posadzono go zgodnie ze wskazaniami natury. Liczyła, że przy odrobinie szczęścia uda im się zebrać trochę liści, które po odpowiedniej obróbce i sprasowaniu w prymki można będzie wymienić na sól, nasiona, drożdże i inne potrzebne artykuły, których nie dadzą rady same wyprodukować. Ada nie znała się na handlu wymiennym, ale gospodarka pieniężna przerażała ją jeszcze bardziej. Ponieważ uważała już Ruby za swą równoprawną towarzyszkę i powiernicę, wtajemniczyła ją w stan swoich mizernych finansów. Ruby jednak nie przejęła się tym, gdyż - jak sama stwierdziła - nigdy nie miała w ręku więcej niż jednego dolara. Według niej pieniądze mogły równie dobrze być albo mogło ich nie być, podczas gdy Ada martwiła się szczupłością swoich zasobów. Ruby miała sceptyczne podejście zarówno do pieniędzy, jak do kupnych towarów. Czymś dużo konkretniejszym wydawało się jej to, co można upolować, uzbierać, zasadzić i zebrać. Obecna sytuacja całkowicie potwierdziła słuszność jej poglądów. Dochód z inwestycji ojca Ady znacznie stracił na wartości i niewiele dało się za to kupić. Podczas pierwszego wspólnego wyjazdu do miasta po zakupy dziewczęta przeżyły szok, gdy zażądano od nich piętnastu dolarów za funt sody, pięciu za kartonik igieł, a dziesięciu za librę papieru do pisania. Bela materiału, na kupno której nie mogły już sobie pozwolić, kosztowała pięćdziesiąt dolarów! Ruby wówczas zauważyła, że materiał nie kosztowałby ich ani centa, gdyby hodowały owce. Wystarczyłoby je ostrzyc, zgręplować wełnę, sprząść ją, pozwijać w motki, ufarbować i utkać materiał zdatny na suknie i bieliznę. Z punktu widzenia Ady każda z tych czynności, o których Ruby tak lekko mówiła, oznaczała wiele dni ciężkiej pracy, której finalnym efektem miała być sztuka zgrzebnej tkaniny, odpowiedniej raczej na worki. Stanowczo pieniądze ogromnie ułatwiały życie! Jednak nawet gdyby miały pieniądze, kupcy niechętnie by je przyjmowali, gdyż bali się, że stracą wartość, zanim zdążą je wydać. Zwłaszcza papierowych banknotów należało się pozbyć jak najprędzej, gdyż wkrótce mogą nie być warte nawet funta kłaków. Pewniejszy był handel wymienny, na którym Ruby bardzo dobrze się znała. Doskonale też wiedziała, co trzeba zrobić, aby Black Cove stało się gospodarstwem samowystarczalnym. Przedstawiła więc Adzie dwie propozycje do wyboru. Wśród ruchomości wyszczególnionych w spisie inwentarza znajdowały się dwa przedmioty stosunkowo cenne, a przy tym łatwe do ruszenia z miejsca i chwilowo najmniej przydatne. Były nimi: kabriolet i fortepian. Ruby sądziła, że za którykolwiek z nich mogłaby w drodze wymiany uzyskać wszystko, czego będą potrzebowały do przeżycia zimy. Ada przez dwa dni się zastanawiała, zanim podjęła decyzję. Żal jej było powozu, gdyż uważała, że hańbą dla szlachetnego konia byłoby ciągnięcie pługa. Ruby zaś stwierdziła, że go to tak czy owak nie minie, bo będzie musiał jakoś zapracować na swój obrok. W końcu jednak Ada zdecydowała się sprzedać fortepian. Sama się sobie dziwiła, że dokonała właśnie takiego wyboru, ale nie miała zbyt wielkiego talentu do muzyki. To Monroe chciał, żeby uczyła się gry na fortepianie. Przykładał do tego tak wielką wagę, że zaangażował jej domowego nauczyciela. Był nim młody człowiek nazwiskiem Tip Benson. Młodzieniec nie utrzymywał się długo na żadnej posadzie, gdyż zakochiwał się w swoich podopiecznych. Piętnastoletnia wówczas Ada też nie stanowiła wyjątku. Podczas którejś lekcji, kiedy ćwiczyła trudny pasaż Bacha, Benson nagle upadł przed nią na kolana, zdjął z klawiatury jej dłonie i przycisnął do swoich pyzalych policzków. Miał najwyżej dwadzieścia cztery lata i był raczej korpulentny. Z krępą sylwetką kłóciły się dziwnie długie palce; tymi palcami trzymał jej ręce i przyciskał do swoich pełnych, czerwonych warg, okrywając namiętnymi pocałunkami. Inna dziewczyna próbowałaby zapewne wykorzystać jego słabość dla swoich celów, ale Ada się wyrwała i pobiegła do ojca. Kiedy mu opowiedziała, co zaszło, Benson musiał spakować manatki i natychmiast się wynosić. Monroe zaangażował na jego miejsce starą pannę, która nosiła przepocone suknie woniejące naftaliną. Jedną z przyczyn, dla której Ada zdecydowała się pozbyć fortepianu, było to, że w obecnym położeniu pozostawało mało czasu na zajmowanie się sztuką. Ewentualną potrzebę artystycznego wyżycia zaspokoiłoby rysowanie, zwłaszcza że papier i ołówki były sprzętem znacznie prostszym i tańszym. Znalazła masę powodów usprawiedliwiających rozstanie się z fortepianem, ale trudniej było jej podać przyczyny, dla których chciała zatrzymać kabriolet. Sam fakt, że należał do ojca, jeszcze nie przesądzał sprawy. Zadecydowała raczej przydatność pojazdu do ruchu. Wysokie koła bryczki gwarantowały Adzie możliwość odwrotu, gdyby sytuacja stała się nie do wytrzymania; tak właśnie postąpili poprzedni właściciele gospodarstwa. Zdaniem Ady nie ma kłopotu, którego nie dałoby się w ten sposób rozwiązać. Ruby nie traciła czasu, odkąd Ada powiadomiła ją o swej decyzji. Wiedziała, kto w okolicy ma nadwyżki inwentarza i produktów, no i gotów byłby dokonać wymiany. Odpowiednim człowiekiem okazał się stary Jones z East Fork. Ruby zdobyła ponadto informację, że jego żona marzyła kiedyś o posiadaniu fortepianu, więc targowała się do upadłego. Jones w końcu zgodził się dać w zamian za instrument łaciatą maciorę, prosiaka i sto funtów kaszy kukurydzianej. Ruby od chwili, gdy poznała ceny tkanin, bardziej doceniała wartość wełny. Wytargowała jeszcze sześć owieczek miejscowej, górskiej rasy, każda wielkości średniego psa. Do tego Jones dodał furę kapusty, szynkę i dziesięć funtów boczku z pierwszej świni, którą zabije w listopadzie. Nie minęło kilka dni, a już Ruby przywiozła świnie i owce do Black Cove. Wypędziła je na zbocza Zimnej Góry, aby tam same się żywiły tym, co zdołają znaleźć. Uprzednio jednak wycięła nożem w lewym uchu każdego zwierzęcia piętno złożone z dwóch karbów i szczeliny. Z przeraźliwym kwikiem i bekiem, z krwawiącymi uszami, owce i świnie rozbiegły się po zboczu. Któregoś dnia po południu stary Jones przyjechał wozem po fortepian. Przywiózł ze sobą starszego mężczyznę do pomocy. Obaj panowie stali w salonie i długo się przyglądali instrumentowi, po czym towarzysz Jonesa wykrztusił: - Oj, nie wiem, czy damy radę go podnieść! - Nie mamy wyjścia, musimy! - zgasił go Jones. W końcu rzeczywiście udało im się instrument załadować i dobrze przymocować linami, bo wystawał poza tylną ściankę wozu. Ada przyglądała się z werandy, jak fortepian stopniowo znikał z pola widzenia. Podskakiwał na wyboistej drodze, gdyż wóz nie był resorowany, toteż z pudła wydobywała się swoista melodia, jakby pieśń na pożegnanie. Dziewczyna jednak patrzyła w ślad za nim bez żalu. Widok ten przypomniał jej przyjęcie, jakie Monroe wydał na cztery dni przed ostatnią przedwojenną gwiazdką. W salonie wszystkie krzesła zsunięto pod ściany, aby stworzyć parkiet do tańca. Przy fortepianie zmieniali się kolejno umiejący grać: wykonywali zarówno kolędy, jak walce i sentymentalne utwory salonowe. Na jadalnym stole piętrzyły się małe kanapeczki z szynką, kromki ciemnego chleba, ciastka i kawałki placka z jabłkami. Stał tam również wielki imbryk herbaty aromatyzowanej plasterkami pomarańczy, cynamonem i goździkami. Monroe popełnił wprawdzie małą gafę, podając szampana, ale przecież wśród obecnych nie było baptystów![ Baptyści są przeciwni spożywaniu alkoholu.] Zachwyt budziły lampy naftowe o szklanych kloszach w kształcie rozkwitających pąków kwiatowych; w tych stronach stanowiły one nowość jeszcze mało rozpowszechnioną. Tylko Sally Swanger głośno wyrażała obawę, że mogą wybuchnąć, i narzekała na ich zbyt jaskrawe światło. Według niej starym oczom wystarczały płomyki świec i ogień na kominku. Wczesnym wieczorem goście podzielili się na grupki plotkujące we własnym kółku. Ada usiadła wśród kobiet, ale jej uwaga była rozproszona. Zauważyła, że sześciu starszych panów przysunęło sobie krzesła bliżej kominka i dyskutowało o zagrażającym przesileniu w Kongresie. Sączyli przy tym szampana, podnosząc wysmukłe kieliszki pod światło i przyglądając się bąbelkom. - Jeśli dojdzie do wojny, to Jankesi wybiją nas do nogi - oświadczył Esco, czemu gwałtownie sprzeciwili się pozostali. Wtedy zmienił temat: - Ten facet, co wymyślił wino z takimi banieczkami, musiał mieć nie po kolei w głowie. Ada poświęciła przelotną uwagę młodym mężczyznom, którzy skupili się w końcu salonu i głośno rozmawiali. Synowie najbardziej poważanych tutejszych parafian w większości gardzili szampanem i ukradkiem popijali kukurydzianą wódkę z kieszonkowych manierek. Jednym z nich był Hob Mars, który próbował nieśmiało zalecać się do Ady, lecz ona traktowała go chłodno. Hob oświadczył tak głośno, jakby chciał dotrzeć do wszystkich zebranych, że już od tygodnia co wieczór świętuje Boże Narodzenie, bo ilekroć wracał z nudnych przyjęć, które kończyły się przed świtem, oświetlał sobie drogę ogniem z pistoletu. Wygłosiwszy tę sentencję, napił się z butelki sąsiada, otarł usta grzbietem dłoni, przyjrzał się jej i otarł znowu. - Przynajmniej narobiłem trochę huku - dodał i zwrócił butelkę właścicielowi. W innym kącie zebrały się kobiety w różnym wieku. Sally Swanger nałożyła akurat nowe trzewiki, więc siedziała z nogami sztywno wyciągniętymi przed siebie jak u lalki, czekając, aż ktoś zwróci na nie uwagę. Któraś ze starszych pań rozwlekle opowiadała historię nieudanego małżeństwa swojej córki. Wyszła za człowieka, który ją zmuszał, by mieszkała pod jednym dachem ze sforą psów; a te poza okresem polowań na szopy całymi dniami przesiadywały w kuchni. Narratorka zwierzyła się, że niechętnie odwiedza dom zięcia, gdyż boi się, iż znajdzie w zupie psi włos. Dodała jeszcze, że córka rodzi jedno dziecko po drugim, i jak początkowo rwała się do małżeństwa, tak teraz pesymistycznie się zapatruje na tę instytucję. Doszła bowiem do wniosku, że sprowadza się ona głównie do podcierania tyłków! Pozostałe kobiety zareagowały śmiechem na te konkluzję, natomiast Adę z przerażenia aż zatkało. Po jakimś czasie grupki przemieszały się ze sobą. Osoby lubiące śpiew otoczyły fortepian, a młodzi zaczęli tańczyć. Ada zasiadła do fortepianu, ale myślami była gdzie indziej; zagrała kilka walców i zwolniła miejsce przy klawiaturze. Uczyniła to w samą porę, by móc się pośmiać z solowego występu Esco, który akompaniując sobie gwizdaniem, wykonał suwany taniec, przy czym oczy niezdrowo mu błyszczały, a głowa trzęsła się na wszystkie strony. W pewnym momencie Ada zdała sobie sprawę, że wypiła przynajmniej o jeden kieliszek szampana za dużo. Czuła, że twarz jej płonie, a pod wysokim koronkowym kołnierzykiem zielonej aksamitnej sukni była mokra od potu. Miała wrażenie, że nos jej spuchł, więc sprawdzała jego szerokość między kciukiem a palcem wskazującym, dopóki nie spojrzała do lustra w hallu i nie przekonała się, że wygląda normalnie. W hallu dopadła ją Sally Swanger, której chyba również szampan Monroego zaszumiał w głowie. Odciągnęła ją na stronę i szepnęła do ucha: - Popatrz, przyszedł ten chłopak Inmanów. Ja tam nie chcę się wtrącać, ale powinnaś wydać się za niego. Wasze dzieci miałyby takie piękne, piwne oczy!... Ada była tak zgorszona tą uwagą, że spłonęła rumieńcem i czym prędzej pobiegła do kuchni, aby się uspokoić. Zastała tam jednak Inmana, i to samego, co przyprawiło ją o kompletny zamęt w głowie. Spóźnił się na przyjęcie, gdyż mimo deszczu całą drogę przebył konno, usiadł zatem w kuchni, by się ogrzać i wysuszyć, zanim dołączy do reszty gości. Mokry kapelusz powiesił na wieszaku nie opodal rozgrzanego pieca, a sam, w czarnym garniturze, usiadł ze skrzyżowanymi nogami, trzymając ręce obrócone dłońmi w górę, jakby coś od siebie odpychał. - Ach, to pan! - zreflektowała się Ada. - Panie już się cieszą z pańskiego przyjazdu. - Te starsze panie? - uściślił Inman. - Nie tylko, ale szczególną radość sprawił pan pani Swanger. - Mówiąc to, Ada przypomniała sobie nietaktowną uwagę Sally i poczuła uderzenie krwi do głowy. Znów się zarumieniła i szybko dodała: - Oczywiście innym też, - Czy pani źle się czuje? - zapytał Inman, nieco zakłopotany jej zachowaniem. - Nie, tylko tu jest duszno... - Tak się pani zarumieniła! Ada, jakby dla sprawdzenia, dotknęła w kilku miejscach spoconej twarzy, ale nie mogła znaleźć słów, by cokolwiek powiedzieć. Ponownie zmierzyła szerokość nosa palcami rozstawionymi jak ramiona cyrkla, potem podeszła do drzwi i otworzyła je, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Na dworze pachniało mokrymi, butwiejącymi liśćmi i panowały takie ciemności, że widoczne były tylko krople wody skapujące na ganek. Z salonu dobiegały początkowe takty pieśni o „Dobrym królu Wacławie”. Ada rozpoznała sztywne uderzenia palców Monroego. Nagle poprzez ciemności nocy przebiło się oddalone wycie wilka gdzieś w górach. - Jaki to niesamowicie smutny dźwięk! - zauważył Inman. Ada nie zamykała drzwi, chcąc usłyszeć wołanie drugiego wilka, będące odpowiedzią na poprzednie. Nic takiego nie było słychać, więc podsumowała: - Biedne stworzenie! Zamknęła drzwi i wróciła do Inmana. Jednak wyraz jego twarzy w połączeniu z ciepłem pomieszczenia i działaniem szampana spowodował, że zakręciło jej się w głowie, jakby zaraz miała zemdleć. Zrobiła kilka chwiejnych kroków, a kiedy Inman podniósł się i wyciągnął rękę, by ją podtrzymać - uchwyciła jego dłoń. Po chwili, sama nie wiedząc, jak mogło do tego dojść, znalazła się na jego kolanach. Położył ręce na ramionach dziewczyny, a ona wtuliła się w niego i wcisnęła głowę pod jego podbródek. Pomyślała, że najchętniej pozostałaby na zawsze w tej pozycji, ale nie zdawała sobie sprawy, że myśli głośno. Zapamiętała, że Inman był równie zadowolony jak ona, ale nie próbował przyciskać jej do siebie mocniej, tylko przytrzymywał dłońmi za barki. W pamięć Ady wbił się specyficzny zapach wilgotnej wełnianej tkaniny jego ubrania, w połączeniu z wonią konia i rzędu jeździeckiego. Posiedziała tak najwyżej pół minuty, po czym szybko wstała i skierowała się ku drzwiom. Zapamiętała jeszcze, że już z ręką na klamce obejrzała się i dostrzegła zagadkowy uśmiech na ustach Inmana i jego kapelusz leżący na podłodze denkiem do dołu. Ada wróciła do salonu i odsunęła ojca od fortepianu. Zagrała kilka utworów, gdy zauważyła, że do towarzystwa dołączył także Inman. Stał oparty o drzwi i sączył szampana z wysokiego kieliszka. Przez chwilę obserwował Adę, a potem rozmawiał z Esco, który wciąż siedział przy kominku. Przez resztę wieczoru ani Ada, ani Inman nie wracali do tego, co zdarzyło się w kuchni. Od czasu do czasu wymieniali niezręcznie jakieś zdawkowe zdania; Inman opuścił przyjęcie wcześniej od innych. Goście zaczęli się rozchodzić dopiero nad ranem. Ada z okna salonu widziała, jak młodzi mężczyźni, idąc, strzelali w powietrze z pistoletów. Błyskający z luf ogień oświetlał ich sylwetki. Ada postała jeszcze chwilę, chociaż wóz z fortepianem zniknął już za zakrętem. Potem zapaliła latarnię i zeszła z nią do piwnicy, licząc, że Monroe mógł przechowywać tam jedną lub dwie skrzynki szampana, odłożone na czarną godzinę. Pomyślała bowiem, że w takiej chwili przyjemnie byłoby napić się szampana. Nie znalazła wprawdzie wina, ale odkryła nie mniej cenny skarb - opasły worek surowej, ziarnistej kawy. Zyskała tym sposobem atrakcyjny towar na wymianę. Zawołała Ruby i razem roznieciły ogień w piecu. Na początek upaliły jakieś pół funta ziaren, zmełły je i zaparzyły sobie prawdziwą kawę, jakiej nie piły przynajmniej od roku. Delektowały się więc kolejnymi filiżankami i przegadały prawie całą noc. Snuły plany na przyszłość i przywoływały wspomnienia z przeszłości. Ada streściła też Ruby fabułę powieści „Mała Dorrit”, którą przeczytała tego lata. Z całego zapasu kawy zostawiły dla siebie najwyżej dziesięć funtów, a resztę, po pół funta lub po kwaterce, odstępowały sąsiadom w zamian za potrzebne artykuły. Tym sposobem, zanim opróżniły worek, wzbogaciły się o półtuszę bekonu, pięć buszli [Anglosaska jednostka objętości.] ziemniaków i cztery słodkich bulw, puszkę proszku do pieczenia, osiem kurczaków, całe kosze dyni, fasolki i ketmii jadalnej, lekko uszkodzony kołowrotek i krosna, sześć buszli łuskanej kukurydzy i sporo nadłupanych gontów potrzebnych do załatania dachu nad wędzarnią. Najcenniejszą zdobyczą okazał się jednak pięciofuntowy woreczek soli. Sól bowiem stała się ostatnio niezwykle cennym i poszukiwanym produktem. Niektórzy zdobywali ją w ten sposób, że wygrzebywali ziemię spod paleniska w wędzarniach, aby odzyskać to, co kiedyś skąpało z wędzących się szynek. Wyskrobaną ziemię gotowali i tyle razy odcedzali, aż została sama słona woda. Po odparowaniu pozyskiwano z niej upragnioną sól. W dziedzinie handlu wymiennego Ruby wykazywała niespożytą energię. Wkrótce też narzuciła Adzie swój porządek dnia. Przychodziła ze swego szałasu jeszcze przed świtem, karmiła konia, doiła krowę, a potem zabierała się do garnków. W niedługim czasie pod płytą kuchenną buzował ogień, perkotała kasza kukurydziana, a na patelni skwierczały jajka na boczku. Ada nie przywykła wstawać tak wcześnie - normalnie nawet w lecie nie wstawała przed dziesiątą - nie miała jednak innego wyjścia. Gdyby bowiem Ruby zastała ją na spaniu, zwyczajnie wyciągnęłaby ją z łóżka! Ruby dała jej do zrozumienia, że chce raczej organizować pracę, niż czekać na rozkazy. Kilka razy Ada zapomniała się i spróbowała wydać jej polecenie jak zwykłej służącej. Wtedy Ruby tylko mierzyła ją surowym spojrzeniem i nadal robiła swoje. Wymowa tego spojrzenia oznaczała, że dziewczyna może w każdej chwili ulotnić się jak mgiełka i tyle Ada będzie ją widziała. Ruby nie oczekiwała, że Ada sama ugotuje śniadanie, ale niechby przynajmniej go dopilnowała! Ada schodziła więc w szlafroku do kuchni, siadała w ciepłym kąciku przy piecu i grzała ręce o kubek z kawą. Tymczasem za oknem powoli wstawał dzień i z szarości stopniowo wyłaniały się kształty różnych przedmiotów. Nawet jeśli dzień zapowiadał się pogodny, o tej porze Ada z trudem mogła dostrzec w mgle sztachety płotu. W pewnym momencie Ruby zdmuchiwała lampę i w kuchni zapadał półmrok, ale po chwili napełniała ją jasność, która rodziła się gdzieś na dworze. Adzie, która rzadko miała sposobność oglądać wschód słońca, wydawało się to niemal cudem. Podczas gotowania i jedzenia śniadania Ruby obracała językiem jak nakręcona, planując, czym wypełni dzień, który dopiero zaświtał. Lato miało się ku końcowi, a Ruby potrafiła przewidzieć nadejście zimy równie bezbłędnie jak niedźwiedź, który gromadzi zapas tłuszczu przed zapadnięciem w sen. Roztaczała więc przed Adą perspektywy prac, które będą musiały wykonać, aby przeżyć zimę. Monolog Ruby naszpikowany był samymi czasownikami oznaczającymi najbardziej męczące czynności: orać, sadzić, okopywać, ścinać, wekować, karmić, zabijać... Na nieśmiałą uwagę Ady, że w zimie przynajmniej odpoczną, Ruby rozwiała jej złudzenia. - W zimie też nie zabraknie nam roboty. Będziemy zszywać kołdry, naprawiać płoty i wszystko, co popsute. Jest tego cała masa! Nigdy jeszcze życie nie wydało się Adzie tak męczące. Już od śniadania obie zabierały się do roboty, która zdawała się nie mieć końca. Nawet jeśli nie było nic ważnego do wykonania, zawsze znalazły się różne drobne prace gospodarskie. Przed śmiercią ojca życie wydawało się Adzie czymś abstrakcyjnym, sprowadzającym się do podejmowania pieniędzy z banku. Natomiast odkąd zamieszkała z Ruby, problemy żywnościowe, odzieżowe i mieszkaniowe nabierały konkretnych wymiarów i składały się głównie z kolejnych niemiłych czynności do wykonania. Dawniej nie brudziła się pracą w ogródku, bo Monroe zawsze najmował kogoś do tej roboty. Adę interesował tylko produkt finalny - jedzenie od momentu, kiedy je stawiano na stole. Dopiero Ruby brutalnie sprowadziła dziewczynę z obłoków na ziemię. Potrafiła zmusić ją do pracy nawet wtedy, kiedy Ada nie miała na to ochoty; kazała jej ubierać się w suknie ze zgrzebnych tkanin, dłubać w ziemi, dopóki jej paznokcie nie przypominały zwierzęcych szponów, i wdrapywać się na dach wędzarni, aby go załatać. Za swoje pierwsze zwycięstwo Ruby uznała to, że Adzie udało się samodzielnie ubić masło, a drugie - że przestała zabierać ze sobą książkę, idąc z motyką w pole. Ruby niedwuznacznie dała też Adzie do zrozumienia, że nie zamierza brać na siebie całej brudnej roboty. Zmusiła ją do położenia szamoczącego się kurczaka na pieńku i odrąbania mu głowy siekierą, sama zaś wskazała końcem noża na podrygujący, bezgłowy kadłub i dodała z naciskiem: - Z tego masz teraz chleb. I czemuż to Ada bez szemrania wykonywała polecenia prostej dziewuchy? Po prostu dobrze wiedziała, że najemny robotnik mógłby w każdej chwili rzucić wszystko i zostawić ją samą. Natomiast Ruby nigdy by jej nie opuściła. Na odpoczynek dziewczęta miały czas dopiero wtedy, kiedy pozmywały naczynia po kolacji i odstawiły je na miejsce. Siadywały razem na werandzie i Ada czytała na głos, dopóki się nie ściemniło. Oczywiście Ruby nie miała nigdy w ręku książki, ale Ada uznała, że najwyższy czas zapoznać ją z klasykami literatury. W tym celu najpierw opowiedziała Ruby, kim byli starożytni Grecy, a potem zaczęła czytać jej utwory Homera. Każdego wieczora przerabiały tak piętnaście do dwudziestu stron. Kiedy robiło się już za ciemno, aby czytać, a w błękitnym powietrzu gęstniała wieczorna mgiełka - Ada zamykała książkę i zachęcała Ruby do zwierzeń. W ciągu kilku tygodni usłyszała od niej w odcinkach historię jej całego życia. Ruby wzrastała w takiej nędzy, że - jak to obrazowo ujęła - do gotowania mogła zużyć zaledwie tyle tłuszczu, ile by wytarła skórką chleba z patelni. Nieraz miała już tego dość. Matki nie znała, a jej ojcem był notoryczny nierób i pijak nazwiskiem Stobrod Thewes. Mieszkali razem w byle jak skleconej chałupinie, którą od cygańskiego wozu różnił tylko brak podłogi i kół. Na miejscu podłogi znajdowała się ubita ziemia, a Ruby spała na czymś w rodzaju półki. Za siennik służyła jej stara wsypa, którą sama wypchała suchym mchem. Izdebka nie miała sufitu, przeto nad pryczą widać było geometryczny wzór z zachodzących na siebie gontów. Niektóre z nich miały już pozawijane ze starości brzegi, więc zimą wiatr często nawiewał śnieg przez szpary miedzy nimi. Po takiej nocy Ruby nieraz budziła się z calową warstwą śniegu na stosie koców, którymi się przykrywała. Wtedy potrafiła docenić zalety małej chałupki: można ją było szybko ogrzać, paląc nawet samym chrustem. Tyle tylko, że ulepiony przez Stobroda komin miał kiepski ciąg i bardziej się nadawał do wędzenia szynek. Toteż, z wyjątkiem naprawdę złej pogody, Ruby wolała gotować na dworze, pod krzakami. Stobrod nie dbał nawet o tę nędzną siedzibę. Gdyby nie córka, którą traktował jak kulę u nogi, chętnie gnieździłby się nawet w dziupli, gdyż - zdaniem Ruby - nie przewyższał poziomem zwierzęcia obdarzonego pamięcią. Ledwo Ruby nauczyła się chodzić, Stobrod uznał, że jest w stanie wyżywić się sama. Zatem już od wczesnego dzieciństwa żywiła się tym, co uzbierała lub wyżebrała u litościwych farmerów. Zdarzeniem, które najlepiej zapamiętała z tego okresu, było zaplątanie się w krzak cierniowy. Wracała wtedy od Sally Swanger, która poczęstowała ją zupą fasolową swojej roboty; po drodze do domu nocna koszula, będąca od kilku lat jej jedynym przyodziewkiem, zaczepiła się o przydrożny krzak głogu. Ciernie, długie jak ostrogi, trzymały mocno i czteroletnia wówczas Ruby nie była w stanie sama się wyswobodzić, a nikt akurat nie przechodził tą drogą. Tymczasem zapadł zmierzch. Był maj i na czarne niebo wypełzł cienki sierp księżyca na nowiu; Ruby całą noc spędziła uwięziona w cierniowym krzaku. Emocja była tak silna, że zapamiętała ją na całe życie. Znad rzeki unosiły się wilgotne opary, więc trzęsła się z zimna. Początkowo płakała i wołała o pomoc, gdyż się bała, że pożre ją któryś z górskich potworów, którymi nieraz straszyli ją koledzy od kielicha ojca. W ich opowieściach góry roiły się od czyhających na zabłąkane dzieci dzikich bestii: pum, wilków i niedźwiedzi. Także pewna stara Indianka z plemienia Czirokezów opowiadała jej o upiorach odżywiających się mięsem ludzi, a zwłaszcza dzieci. Mało tego, na miejsce porwanych dzieci podstawiały ich sobowtóry, które wprawdzie poruszały się i mówiły, ale nie były prawdziwymi ludźmi, a po siedmiu dniach marniały i umierały! Tej nocy wszystkie strachy ożyły w jej wyobraźni. Toteż mała Ruby drżała nie tylko z zimna, lecz i z lęku, że złe moce sprzysięgły się przeciw niej. Szlochała, dopóki nie zabrakło jej łez, gdy nagle usłyszała głos mówiący do niej z ciemności. Głos ten dochodził jakby z szuwarów nadrzecznych, ale z pewnością nie należał do ludożerczego demona. Raczej uosabiał opiekuńcze siły natury, jakby anioła stróża, który wziął ją pod swoje skrzydła i zainteresował się jej losem. Ruby do dziś pamiętała, jakie konstelacje gwiezdne pojawiały się kolejno na skrawku nieba widocznym przez gałęzie krzewu i każde wypowiedziane przez tajemniczy głos słowo, które poruszyło ją do szpiku kości. Jego moc tak pokrzepiła ją na ciele i duchu, że nawet w cienkiej koszulce nie odczuwała już zimna, a i płakać też jej się odechciało. Kiedy nastał ranek, mężczyzna łowiący ryby nad rzeką uwolnił dziewczynkę z cierniowej pułapki. Wróciła do domu, lecz nie wspomniała Stobrodowi ani słowem o tym, co zaszło. On też o nic nie pytał. W uszach jej wciąż dźwieczał tajemniczy głos; od tej nocy Ruby nie była już taka sama jak przedtem. Wiedziała o sprawach, o których nie widział nikt inny, jakby była w czepku urodzoną szczęściarą. Kiedy Ruby dorosła, oboje ze Stobrodem żywili się tym, co zdołała wyhodować na skrawku ziemi na tyle równym, by go mogła sama zaorać. Ojciec natomiast znikał z domu na całe dnie, czasem nawet na kilka dni z rzędu. Na zabawę potrafił iść i czterdzieści mil. Skoro tylko usłyszał, że gdzieś będą tańce, brał swoje skrzypce - choć potrafił wydobyć z nich zaledwie kilka najprostszych melodii - i znów przepadał na następnych kilka dni. Gdy zabrakło i takiej rozrywki, zaszywał się w lasach. Twierdził, że udaje się na polowanie, ale rzadko przynosił coś więcej niż wiewiórkę lub świstaka. Nie porywał się na zwierzynę wielkości jelenia, więc gdy trudno było o gryzonie, żywili się kasztanami, rabarbarem, buczyną i tym, co jeszcze Ruby zdołała uzbierać. Nawet upodobanie do mocnych trunków nie zachęciło Stobroda do zajęcia się pracą na roli. Zamiast uprawiać zboże - gdy tylko kłosy dojrzały, w bezksiężycowe noce wyprawiał się z workiem na cudze pola i kradł ziarno. Pędził z niego żółtawy, oleisty bimber, który, zdaniem jego trunkowych kolegów, nie miał sobie równych pod względem klarowności i mocy. Jedyny przypadek, kiedy Stobrod próbował podjąć pracę, zakończył się tragicznie. Farmer, który dopiero co nabył w dole rzeki nową działkę, zatrudnił go do jej oczyszczenia pod uprawę. Drzewa były już ścięte, a ich splątane gałęzie wyznaczały granice posiadłości. Właściciel postanowił je spalić i prosił Stobroda o pomoc. Kiedy już ogień buzował w najlepsze, odrąbywali gałęzie ze zwalonych drzew i wrzucali je w płomienie. Ale w pewnym momencie Stobrod doszedł do wniosku, że praca jest cięższa, niż się spodziewał. Najzwyczajniej w świecie odwrócił się na pięcie i odszedł, zostawiając swego pracodawcę samego. Właściciel działki próbował za pomocą bosaka podciągać drzewne kłody do ognia, lecz kilka pni stoczyło się i przygniotło mu nogę. W żaden sposób nie mógł się uwolnić, a stał już blisko ognia. Wzywał ratunku, lecz nikt nie słyszał jego krzyku. Tymczasem języki ognia przybliżały się coraz bardziej, więc aby nie spłonąć żywcem, odrąbał sobie nogę w kolanie tą samą siekierą, którą obciosywał gałęzie. Zatamował krwawienie, skręcając patykiem nogawkę spodni, z rozwidlonej gałęzi wystrugał sobie kulę i pokuśtykał do domu. Cudem tylko przeżył! Przez całe lata Stobrod trzymał się z dala od domu człowieka, którego uczynił kaleką, choć dziwił się, że ten chowa do niego głęboką urazę i że już nieraz próbował go postrzelić ze swego ganku. Ruby dopiero jako dorastająca dziewczyna zaczęła się zastanawiać, jaką kobietą musiała być jej matka, że chciała wyjść za takiego Stobroda. On sam dawno o niej zapomniał i na pytanie córki odpowiadał, że nie pamięta nawet, czy była chuda, czy gruba. Ku ogólnemu zaskoczeniu w pierwszych dniach wojny Stobrod dostał powołanie do wojska. Wyjechał z domu rankiem na swojej starej mulicy i od tej pory Ruby więcej o nim nie słyszała. Ostatnim szczegółem, jaki utkwił jej w pamięci, były białe łydki ojca, świecące ponad cholewami butów. Domyślała się, że nie powojował długo, i albo padł w pierwszej potyczce, albo zaginął bez wieści. Dowiedziała się bowiem od żołnierza z tego samego pułku, odesłanego na tyły z odstrzelonym ramieniem, że po bitwie pod Sharpsburgiem nie doliczono się Stobroda. Bez względu jednak na to, czy dostał kulę w plecy, czy zaszył się gdzieś na dziewiczych terenach - faktem było, że zostawił Ruby na lodzie. Bez mulicy nie mogła nawet zaorać tego nędznego spłachetka ziemi, jaki posiadali. Uprawiała więc tylko mały ogródek, który była w stanie sama spulchnić motyką i prymitywną sochą. Najtrudniej było jej przeżyć pierwszy rok wojny. Na szczęście Stobrod pozostawił jej przynajmniej swój odwieczny muszkiet o gładkiej lufie, licząc, że dostanie lepszą broń, jeśli zgłosi się do armii z gołymi rękami. Dzięki temu Ruby mogła używać tej historycznej broni, przypominającej raczej arkebuz niż nowoczesną gwintówkę, do polowania na dzikie indyki i jelenie. Mięso konserwowała metodą indiańską, krojąc je na paski i susząc. Nawet nóż do rozbierania mięsa musiała zrobić sama, bo jedyny, jaki mieli w domu, zabrał Stobrod. Zastąpił go wyklepany młotkiem wycinek z ostrza piły. W tym celu rozgrzała ostrze w ogniu i zagiętym gwoździem wydrapała na nim zarysy odpowiedniego klina. Kiedy metal ostygł, odkuła młotkiem jego nadmiar i za pomocą miedzianych nitów osadziła ostrze w rękojeści z kawałka gałęzi jabłoni. Gotowy nóż wyostrzyła na oślizłym kamieniu rzecznym i choć toporny, nie był gorszy niż kupny. Jednak za największe osiągnięcie swego dotychczasowego życia Ruby uważała to, że w wieku lat dziesięciu znała góry w promieniu dwudziestu pięciu mil równie dobrze, jak ogrodnik swoje grządki fasoli. Szczyciła się też tym, że ledwo stała się kobietą, a już w okolicznościach, których wolała szczegółowo nie opisywać, sama jedna dała radę mężczyźnie! Przypuszczała, że musi mieć jakieś dwadzieścia jeden lat, choć nie była tego pewna. Stobrod bowiem nie pamiętał nie tylko dokładnej daty jej urodzenia, ale nawet jaki to był rok ani jaka pora roku. Nie pragnęła bynajmniej wyprawić uroczystych urodzin - wszelkie świętowanie było jej obce, gdyż całą energię skupiała tylko na walce o przeżycie. Talent, jakich wiele... Późną nocą Inman znalazł się na drodze biegnącej brzegiem rzeki Bezdeń. Droga doprowadziła go do kamienistej doliny, która po pewnym czasie zwęziła się i przemieniła w wąwóz. Niebo zamknęło się między wysokimi ścianami skał i drzew na przemian, aż w końcu wysoko w górze stało się wąskim pasemkiem, któremu światła użyczała jedynie Droga Mleczna. Było bardzo ciemno. Chwilami musiał wymacywać stopami miękki kurz na dnie wąwozu, aby nie zgubić ścieżki. Poblask światła na wodzie był tak nikły, że mógł go zobaczyć tylko wtedy, gdy kierował spojrzenie w bok, podobnie jak odkrywa się blaknące gwiazdy, nie patrząc na nie wprost. W końcu, przebijając się przez skalny cypel, droga przekształciła się w wąską przełęcz między rzeką płynącą pod urwiskiem a stromym brzegiem złożonym z okruchow kamieni i ziemi, tu i ówdzie pokrytej skupiskami krzewów i zarośli. Inman niepokoił się swoją sytuacją. Bał się, że mogą się tu kręcić oddziały miejscowej Gwardii Narodowej i że konni mogą go dopaść, zanim napotka jakieś dogodne miejsce, umożliwiające zejście ze szlaku. Brzeg był tu bowiem zbyt niepewny i spadzisty, by się w ciemności po nim wspinać. Teren zupełnie się nie nadawał do tego, by stawić na nim opór uzbrojonym jeźdźcom. Najlepiej byłoby zręcznie się stąd wycofać i mieć już tę nieprzyjemną okolicę za sobą. Przyśpieszył kroku, przechodząc w męczący truchcik. Biegł parę minut, gdy nieoczekiwanie ujrzał przed sobą jakieś migocące światło. Wydawało się, że płynie z samego środka drogi, którą szedł. Zwolnił więc tempo, przeszedł w zwykły chód i wkrótce znalazł się wystarczająco blisko tego światła, by zobaczyć, skąd dochodzi. Miał przed sobą mężczyznę w kapeluszu z szerokim rondem, stojącego na drodze z dymiącą pochodnią w ręku. Pochodnią był płonący pęk smolnego łuczywa, dookoła którego utworzyło się koło żółtego światła. Inman cicho się do niego przybliżył i zatrzymał za okrągłym głazem w odległości około dziesięciu jardów. Mężczyzna miał na sobie czarny garnitur i białą koszulę. Trzymał konia na postronku owiązanym wokół szyi zwierzęcia. W świetle łuczywa Inman dostrzegł, że koń nosi na grzbiecie coś, co było nieforemne, białe, grube i przypominało zwiniętą w rulon zgrzebną płachtę. Inman nie spuszczał mężczyzny z oka i po chwili zobaczył, że ten człowiek usiadł na drodze, zgiął nogi w kolanach, po czym objął je ramieniem i przyciągnął do piersi. Łokieć drugiej ręki umieścił w rowku między kolanami, a w wyciągniętej do przodu pięści trzymał płonącą pochodnię tak pewnie, jakby była umocowana w lichtarzu. Głowę pochylił nisko, tak że rondo kapelusza dotykało wyciągniętego ramienia. Z daleka wyglądał jak porzucony na drodze ciemny tobół, oświetlony światłem łuczywa. „Facet gotów jeszcze zasnąć z płonącą pochodnią w ręku - pomyślał Inman. - Nie minie minuta, a zapalą mu się od niej stopy”. Mężczyzna wcale nie drzemał, lecz był pogrążony w wielkiej rozpaczy. Popatrzył w stronę konia i jęknął: - O Boże, Boże... A kiedyś byliśmy tacy szczęśliwi - mówił, płacząc. Kołysał się z boku na bok na pośladkach. - O Boże, Boże! - zawołał znowu. Co robić? - zastanawiał się Inman. Oto pojawiła się nowa przeszkoda: jeszcze jeden kamień na jego drodze. Nie mógł zawrócić, nie mógł obejść go bokiem, nie mógł też stać tam przez całą noc jak zagubiona jałówka. Wyjął rewolwer, podniósł go, aby złapać nieco światła z pochodni, i sprawdził naboje. Był już niemal zdecydowany uczynić pierwszy ruch, gdy ów mężczyzna wyprostował się i drzewcem pochodni zaczął wiercić dziurę w ziemi. Wiercił dopóty, dopóki nie udało mu się umocować w niej żagwi tak, by stała prosto. Potem wstał, obszedł konia z drugiej strony i usiłował zdjąć rulon z grzbietu zwierzęcia. Wierzchowiec wiercił się nerwowo, uszy położył po sobie, białka jego oczu błyskały nad dolnymi powiekami. Po chwili mężczyźnie udaio się zdjąć rulon. Przełożył go sobie przez ramię i lekko się zataczając, wysunął się spoza konia. Teraz Inman zobaczył, że to, co ów człowiek niósł, to nie był żaden rulon, ale kobieta. Jedno jej ramię bezwładnie kołysało się w powietrzu, a kaskada czarnych włosów zamiatała ziemię. Mężczyzna znalazł się z nią poza kręgiem światła, jaki rzucała pochodnia, i oboje stali się prawie niewidoczni. Widać było tylko tyle, że ów człowiek kieruje się w stronę brzegu urwiska. Idąc w ciemności, łkał. Inman przebiegł drogą odległość dzielącą go od pochodni, ujął ją w rękę i delikatnie manewrując dłonią, ustawił płomień w kierunku, skąd dochodził płacz. To, co płomień oświetlił, padając na ziemię, było jednoznaczne: mężczyzna stał na samej krawędzi urwiska, trzymając kobietę w ramionach. Usiłował się odwrócić, zaintrygowany nagłą iluminacją, ale że ruchy miał ograniczone, zajęło mu to trochę czasu. Z pewnym wahaniem zwrócił twarz w stronę Inmana. - Połóż ją na ziemi! - rozkazał Inman. Runęła jak kłoda u stóp mężczyzny. - Cóż to za cholerny rewolwer? - spytał mężczyzna, zatrzymując wzrok na dwóch wielkich otworach nie pasujących do siebie kalibrem. - Odsuń się od niej i przejdź tu, bym cię mógł widzieć! - zarządził Inman. Mężczyzna przeszedł nad ciałem kobiety i zbliżył się. Spuścił nisko głowę, aby rondo kapelusza osłoniło go przed oślepiającym blaskiem pochodni. - Teraz się zatrzymaj! - krzyknął Inman, gdy obcy był już blisko. - Bóg cię przysłał, żeby mi przez ciebie powiedzieć „nie”! - odezwał się. Zrobił jeszcze dwa kroki, a potem padł na kolana, pochylił się do przodu i objął Inmana za nogi. Ten zaś zniżył broń, przykładając ją do głowy mężczyzny, i lekko naciskał spust do momentu, aż wyczuł, że wszystkie metalowe części mechanizmu zacisnęły się, gotowe do strzału. Obcy uniósł głowę i w świetle pochodni, wciąż jeszcze tkwiącej w ziemi, Inman zobaczył, że jego policzki lśnią od łez. Poczuł litość, więc tylko długą lufą rewolweru wymierzył nieszczęśnikowi dość silny cios w kość policzkową. Mężczyzna upadł na plecy. Miał płytką ciętą ranę pod okiem. Kapelusz mu spadł i ukazała się głowa cała wypomadowana i gładka jak jabłko. Końce jasnych włosów opadały w lokach na ramiona. Dotknął rany, a zobaczywszy na ręce krew, powiedział: - Zasłużyłem sobie na to. - Zasłużyłeś na to, by cię zabić - warknął Inman. Spojrzał na skraj urwiska, gdzie nieruchomo leżała kobieta, i dodał: - Wciąż jeszcze czuję, że powinienem to zrobić. - Nie zabijaj mnie! - prosił obcy. - Jestem sługą bożym. - Niektórzy twierdzą, że wszyscy nimi jesteśmy - odparł Inman. - Jestem pastorem, to miałem na myśli - wyjaśnił mężczyzna. Inman nie mógł znaleźć na to odpowiedzi, zdobył się więc tylko na głośne wysiąkanie nosa. Pastor się podniósł, lecz pozostał na kolanach. - Czy ona nie żyje? - spytał Inman. - Żyje! - To co się z nią dzieje? - Nic wielkiego. Jest w ciąży, a śpi, bo dałem jej coś na sen. - A co jej dałeś? - Mały pakiecik prochów, które nabyłem u wędrownego handlarza. Powiedział, że uśpią człowieka na cztery godziny. Połowa tego czasu już minęła. - Czy jesteś ojcem tego dziecka? - Niewątpliwie. - Domyślam się, że nie jesteście małżeństwem. - Nie jesteśmy... Inman podszedł do dziewczyny, ukląkł i uniósł jej głowę. Oddychała, pochrapując i gwiżdżąc przez nos. Była nieprzytomna i pewnie dlatego jej twarz wydawała się zwiotczała, a brzydkie cienie, jakie rzucała pochodnia, skupiały się głównie w zagłębieniach oczu i policzków; nie wyglądała powabnie, lecz mimo to uznał, że jest piękna. Ułożył ją z powrotem głową na ziemi i wstał. - Musisz ją znowu umieścić na koniu - powiedział do pastora i cofnął się, nadal trzymając skierowany w niego rewolwer. Pastor zerwał się na nogi i nie spuszczając z lufy wzroku, podbiegł do leżącej kobiety, ukląkł i przez chwilę zmagał się z podniesieniem jej z ziemi. Potem wstał, słaniając się, doszedł do konia i przerzucił kobietę przez łąk. Inman uniósł swój wielki rewolwer, spojrzał na jego profil w świetle pochodni i pomyślał, że bardzo lubi znaleźć się w sytuacji, kiedy wszystko sprowadza się do postawienia prostego żądania. - I co teraz? - spytał pastor, gdy już wykonał, co mu kazano. Przyjął chyba z ulgą to, że ktoś inny podejmuje decyzję. - Cicho bądź! - rzucił mu ostro Inman. Sam nie wiedział, co robić dalej. Brak snu i trudny marsz sprawiły, że myślenie szło mu wolno i opornie. - Skąd pochodzisz? - zwrócił się do pastora. - Z miasta położonego niedaleko stąd. - Ruchem ręki wskazał drogę i kierunek, ten sam, w jakim Inman zmierzał. - Idź przede mną i prowadź! - rozkazał. Podniósł pochodnię i odrzucił ją daleko za skałę. Pastor patrzył, jak upada i staje się coraz mniejszym punktem jaśniejącym w ciemności. - Czy strumień, który tu płynie, to wciąż rzeka Bezdeń? - chciał się jeszcze dowiedzieć. - Tak! Tak go ludzie nazywają - odparł pastor. Ruszyli w drogę. Inman trzymał w jednej ręce rewolwer, a drugą prowadził konia na grubym konopnym postronku, którego koniec, by się nie strzępił, wzmocniono drutem. Gdy chwycił za postronek, ukłuł się w kciuk aż do krwi. Szedł jednak dalej, ssąc skaleczony palec. Myślał o pastorze i dziewczynie i o tym, że gdyby się na nich nie natknął, kobieta byłaby już białą plamą w czarnej rzece i spódnica by się wokół niej wydymała, a pastor stałby na górze i mówił: „Spadaj na dno! Spadaj na dno!..” Cały czas się zastanawiał, jak ma teraz postąpić. Wkrótce zaczęli piąć się pod górę i przekroczywszy niewielki górski grzbiet, pozostawili rzekę za sobą. Szli dalej drogą wijącą się między niskimi wzgórzami. Gdy księżyc ukazał się na niebie, Inman mógł przyjrzeć się tutejszemu krajobrazowi. Zwrócił uwagę na wielkie puste przestrzenie, jakby łaty powstałe tam, gdzie wypalono puszczę, by zrobić miejsce na uprawne pola. Ograniczono się jednak tylko do podłożenia ognia, a do dalszych prac zabrakło już widać energii, bo była to kraina czarnych pni, stojących na jałowej glinie, przeciętej strumykiem i rozciągającej się aż po daleki horyzont. Węgiel drzewny pokrywający spalone pnie lśnił, gdy padło nań światło księżyca. Inman rozglądał się dokoła. „Równie dobrze mógłbym być na całkiem innej planecie - pomyślał - tak bardzo różni się to miejsce od tego, do którego zdążam!” Gwiazdozbiór Oriona wzeszedł już w pełni i świecił na wschodniej stronie nieboskłonu. Inman obliczył według niego czas i doszedł do wniosku, że jest dawno po północy. Olbrzymia postać Oriona - myśliwego i wojownika - stała na niebie jak oskarżenie, jak widomy znak ludzkiej ułomności. Był ciasno opasany, z bronią gotową do strzału i pewny siebie, jak tylko mężczyzna być potrafi - jeśli oczywiście kształty mogą świadczyć o charakterze. Co noc podróżował na zachód i zawsze wskazywał dobry czas. Satysfakcję dawało Inmanowi to, że umiał nazwać najjaśniejszą gwiazdę w konstelacji Oriona. Którejś nocy po bitwie pod Fredericksburgiem podzielił się tą wiedzą z pewnym chłopcem z Tennessee. Siedzieli nad brzegiem okopu za wałem. Noc była zimna i rześka, gwiazdy ostro błyszczały, a jutrzenka rozświetliła się i znikła. Owinęli się kocami po głowę. Ich oddechy przybierały kształt piórek szadzi i wisiały w bezwietrznym powietrzu jak odchodzące w dal duchy. - Jest tak zimno, że gdybyś polizał lufę karabinu, to by ci język do niej przywarł - oświadczył chłopiec. Trzymał swego enfielda tuż przy twarzy i chuchał na lufę, a potem drapał w tym miejscu paznokciem i zeskrobywał szron. Spojrzał na Inmana i powtórzył to jeszcze raz, trzymając palec do góry, by udowodnić, że mówi prawdę. - Widzę! - powiedział Inman. Potem chłopiec splunął między stopy i pochylił się, by sprawdzić, czy ślina zamarzła. Na dnie okopu było jednak zbyt ciemno, by można było z całą pewnością stwierdzić, czy się tak stało. Przed nimi rozciągało się pole bitwy pochyło opadające w stronę miasta i rzeki. Ziemia wyglądała ponuro jak nocny koszmar, jakby ją przerobiono, by pasowała do nowego, straszliwego modelu: cała była pokryta rozrzuconymi ciałami i rozorana artyleryjskimi pociskami. „Nowa wersja piekła” - tak to ktoś nazwał... Chcąc oderwać się myślami od tego miejsca, Inman spojrzał tamtej nocy w stronę gwiazdozbioru Oriona i wymienił nazwę gwiazdy, którą znał. Chłopiec z Tennessee spojrzał na nią i spytał: - Skąd wiesz, że ta gwiazda nazywa się Rigel? - Czytałem o tym w książce - odparł Inman. - To tylko nazwa, jaką myśmy jej nadali - zauważył chłopiec. - To nie jest imię, które nadał jej Bóg. Inman zamyślił się na chwilę nad słowami chłopca, a potem zadał mu pytanie: - Ciekawe, w jaki sposób mógłbyś się dowiedzieć, jakie imię Bóg nadał tej gwieździe? - Nie dowiem się. On to trzyma w tajemnicy - zapewniał chłopiec. - To jedna z tych rzeczy, których się nigdy nie dowiemy... Cena, jaką musimy zapłacić za własną niewiedzę. Ale spójrz tam! Oto do czego doprowadziła z kolei wiedza - zakończył, wysuwając brodę w stronę zniszczonej ziemi. Widocznie nie uznał nawet za wskazane, by w geście dezaprobaty przejechać ręką po jej konturach. Tamtej nocy w okopach Inman uważał chłopca za głupca. Jemu samemu wystarczyło bowiem do szczęścia, że znał nazwę najważniejszej gwiazdy w konstelacji Oriona, a Bóg niechby sobie trzymał swój sekret w tajemnicy. Teraz jednak po cichu rozważał, czy chłopiec nie miał czasem racji, zwłaszcza jeśli chodzi o wiedzę, a przynajmniej niektóre jej rodzaje. Przez jakiś czas Inman i pastor szli w milczeniu, aż w końcu pastor spytał go, co zamierza z nim zrobić. - Jeszcze się zastanawiam - odparł Inman. - Ciekawe, jak się wplątałeś w tę kabałę? - Trudno powiedzieć. Nawet teraz nikt w naszym osiedlu niczego się nie domyśla. Dziewczyna mieszka ze swoją babką, tak starą i głuchą, że trzeba krzyczeć, by coś usłyszała. Bez trudu mogła wymykać się nocą, by poflglować w stogu siana albo na miękkim mchu u brzegów strumienia. Tak figlowaliśmy, póki pierwsze ptaki nie zaczynały śpiewać przed świtem. Przez cale lato skradaliśmy się nocą do lasu, aby się spotkać. - Byliście, widzę, zręczni jak pantery, jeśli chodzi o zachowanie pozorów... Czy taki wasz obraz chcesz mi tu przedstawić? - No tak jakby... coś w tym rodzaju... - A jak doszło do tego najgorszego kłopotu? - Normalnie, jak zawsze. Czasem żywsze spojrzenie, czasem załamanie się głosu; to znów pogłaszczę ją po ręce, przechodząc obok dziewuch, w czasie obiadu spożywanego na polanie po niedzielnym nabożeństwie. - Jest jednak spora różnica między tym, co mówisz, a tobą w stogu siana z opuszczonymi spodniami pałętającymi się wokół kostek. - Tak! - A jeszcze większa różnica jest między tym a tobą, kiedy usiłujesz wrzucić ją do przepaści jak prosiaka, co zdechł na pomór świń. - To prawda, ale sprawa jest bardziej skomplikowana, choćby ze względu na moje stanowisko. Gdyby nas przyłapano, wygnano by mnie z hrabstwa. Nasz Kościół jest niezwykle surowy. Przywoływaliśmy do porządku członków kongregacji za tak małe przewinienia jak to, że pozwalali, by w ich domach grano na skrzypcach. Wierz mi, że wiele nocy prześlęczałem, rozmyślając o tym... - Domyślam się, że ślęczałeś tylko w deszczowe noce, gdy stogi siana i mech nad rzeką były zbyt mokre... Pastor przemilczał uwagę i szedł dalej. - Na pewno istnieją prostsze sposoby na wybrnięcie z tej sytuacji - argumentował Inman. - Jak dotąd, nie udało mi się na żaden z nich wpaść... - Najprościej byłoby z nią się ożenić. - Wciąż nie dostrzegasz trudności. Jestem zaręczony z inną. - Ach tak... - Teraz wiem, że obierając zawód duchownego, musiałem się kierować fałszywym powołaniem. - Zgadzam się. Ty się zupełnie do tego fachu nie nadajesz - przyznał Inman. Uszli jeszcze milę i zobaczyli przed sobą niewielkie miasteczko: nędzne skupisko drewnianych baraków, oszalowany i pobielony kościół, jeden czy dwa sklepy, jakieś domy... - Myślę, że jedyne, co możemy zrobić, to położyć dziewczynę z powrotem do jej łóżka, jakby nic się tej nocy nie wydarzyło. Czy masz chusteczkę? - Mam. - Zwiń ją, włóż sobie do ust i połóż się twarzą do ziemi! - polecił Inman. Wyciągnął drut z postronka, który służył za wodze, i sprawdziwszy, że pastor uczynił, co mu kazał, stanął nad nim z tyłu, wcisnął mu kolano między łopatki i ująwszy go za głowę, sześć razy obwiązał ją drutem dookoła, końce zaś drutu skręcił razem. - Robię to dlatego - wyjaśnił - że mógłbyś krzyknąć. A gdyby ludzie się zbiegli, zwaliłbyś wszystko na mnie. Cokolwiek bym im wówczas powiedział, nikt by mi nie uwierzył. Weszli do miasta. Natychmiast rozległo się szczekanie psów, ale po chwili rozpoznały pastora i przyzwyczajone do jego łazikowania po nocach, ucichły. - Który to dom? - spytał. Pastor pokazał na migi, że trzeba zejść ulicą w dół. Potem przeszli przez miasto, wyszli z drugiej strony i skierowali się ku niedużej kępie topoli. Z tyłu między drzewami stała mała jednoizbowa chata, przykryta gontami i pomalowana na biało. Pastor spojrzał w tym kierunku i skinął potakująco głową. Drut rozciągał kąciki jego ust, co sprawiało, że wyglądał, jakby się szeroko uśmiechał. Wyraz jego twarzy nie współgrał jednak z nastrojem Inmana. - Odwróć się tyłem do tej małej topoli - pokazał. Zdjął wodze z konia i postronkiem przywiązał pastora za kark do drzewa. Luźne końce postronka przerzucił mu przez ramiona do tyłu i tam ciasno skrępował jego nadgarstki. - Stój cicho, ani mru-mru! - zapowiedział - a może się uda, że wszyscy wyjdziemy z tego z życiem. Zdjął dziewczynę z konia i ułożył sobie wygodnie w ramionach, by, niosąc ją, mógł utrzymać równowagę. Jedną rękę trzymał pod talią dziewczyny, drugą włożył pod jej miękkie uda. Ciemna głowa śpiącej spoczywała na jego ramieniu, a włosy powiewały nad plecami. Cicho jęknęła, jak nieraz zdarza się w nocy, gdy przyśni się zły sen. Wydawała się taka bezbronna, gdy leżała bez przytomności i nie mogła stawiać oporu. Była wystawiona na wszelkie niebezpieczeństwa. Ustrzegła ją jedynie czyjaś dobra wola, tak rzadko spotykana w świecie rządzonym przez przypadek. „Powinienem jednak zabić tego śmierdzącego pastora” - pomyślał Inman. Zaniósł dziewczynę przed dom i posadził pod gankiem na kępie wonnego wrotycza. Potem wszedi na ganek i zajrzał przez okno do ciemnego pokoju. Na kominku płonął ogień, a stara kobieta spała na wyrku tuż obok. Żyła tak długo, że stała się już niemal przeźroczysta; jej skóra miała kolor pergaminu: miał wrażenie, że gdyby podniósł ją do góry i trzymał przed ogniem, mógłby czytać przez nią gazetę. Usta miała otwarte, chrapała. W słabym świetle padającym z kominka zobaczył, że starej zostały już tylko cztery przednie zęby; dwa na górze i dwa na dole. Wyglądała jak zając. Inman sprawdził drzwi, stwierdził, że nie są zaryglowane, otworzył je i wsadził do środka głowę. Niezbyt donośnym głosem zawołał: „halo!”, ale kobieta nie przestała chrapać. Dwa razy zaklaskał w dłonie, stara się nie poruszyła. Zdecydował więc, że może bezpiecznie wejść do mieszkania. Przed kominkiem na talerzu dojrzał pół kromki chleba z mąki kukurydzianej i dwa kawałki smażonej wieprzowiny. Zabrał jedzenie i włożył do swego chlebaka. W samym końcu pokoju, daleko od kominka, stało puste łóżko. Domyślił się, że to łóżko dziewczyny. Podszedł bliżej, odrzucił koc, a potem wyszedł przed dom, stanął i patrzył na śpiącą. W jasnej sukni wyglądała jak pasmo światła na ciemnym tle. Podniósł dziewczynę, zaniósł do izby i położył do łóżka. Zdjął jej buciki, przykrył kocem aż po brodę. Po chwili namysłu odrzucił koc i położył ją na boku, bo przypomniał sobie, że jeden chłopiec z jego pułku upił się kiedyś do nieprzytomności i leżąc na wznak, udusiłby się niechybnie własnymi wymiotami, gdyby ktoś tego nie zauważył i nie przewrócił go na bok. Teraz dziewczyna będzie żyła i zbudzi się rano z pękającą z bólu głową, zdziwiona pewnie, jak to się stało, iż się znalazła w swoim łóżku, chociaż pamiętała, że w nocy figlowała w sianie z pastorem. W tym momencie w kominku z trzaskiem spadły z kraty polana, poprzestawiały się i ogień się ożywił. Dziewczyna otworzyła oczy, odwróciła głowę i spojrzała na Inmana. W świetle ognia wydała mu się blada, miała zmierzwione włosy, była przerażona i jednocześnie speszona. Otworzyła usta, jakby chciała krzyknąć, ale nie wydobyła z siebie żadnego dźwięku. Pochylił się nad nią, wyciągnął do niej rękę, pogłaskał po brwiach i sczesał do tyłu kręcące się na skroniach włosy. - Jak się nazywasz? - spytał. - Laura - odparła dziewczyna. - Posłuchaj mnie, Lauro! Nie myśl, że pastor przemawia w imieniu Boga. Nikt z ludzi nie jest w stanie tego uczynić. Spróbuj teraz znowu zasnąć, a rano, gdy się zbudzisz, niech ci się zdaje, że ci się przyśniłem, i we śnie mój głos ci nakazał, żebyś z pastorem zerwała. On nie ma dobrych zamiarów wobec ciebie. Weź to pod rozwagę! Dotknął jej oczu koniuszkami palców, tak jak ludzie zamykają powieki zmarłym, by ich uchronić przed widzeniem upiorów. Pod dotknięciem jego ręki uspokoiła się i ułożyła do snu. Wyszedł z chaty i wrócił do pastora przymocowanego do drzewa. Przemknęła mu przez głowę myśl, że powinien wyjąć nóż i poderżnąć gardło niegodziwcowi. Wiele argumentów przemawiało za tym, by tak uczynić, ale Inman tego nie zrobił. Pogrzebał w plecaku, po czym wyjął pióro, atrament i papier. Wyszukał miejsce, gdzie poprzez drzewa przenikało się światło księżyca i w tej niebieskiej poświacie opisał pokrótce historię pastora i dziewczyny. Nie wytężał zbytnio umysłu ani się nie silił na piękny styl; po prostu w krótkiej notatce ujął to, czego się dowiedział o niedoszłym morderstwie. Kiedy skończył, nadział kartkę papieru na gałąź drzewa na wysokości głowy pastora, lecz poza jego zasięgiem. Pastor cały czas obserwował Inmana, a gdy pojął, jakie ma zamiary, porwała go złość, zaczął się szarpać i wiercić, na ile mu pozwalał unieruchomiony kark. Kopał nogami, domyślając się, jaka jest treść pisma, próbował mruczeć i kwiczeć przez chusteczkę przymocowaną drutem do ust. - Chciałbyś coś wyznać? - spytał Inman. - O to ci chodzi? - Aaa... - jęczał pastor. Inman wyjął rewolwer i przyłożył do ucha pastora. Odciągnął kurek i przerzucił w dół dźwigienkę, która przełączyła iglicę na lufę śrutową. - Jeśli wymówisz choćby jedno słowo głośniej niż szeptem, roztrzaskam ci głowę - zapowiedział. Odkręcił drut. Pastor wypluł chustkę. - Rujnujesz mi życie - szepnął. - Nie zwalaj winy na mnie! - zaprotestował Inman. - Nie chciałem brać w tym wszystkim udziału. Nie mam jednak zamiaru zaprzątać sobie głowy myślą, że minie noc lub dwie, a znowu znajdziesz się w czarnym wąwozie z dziewczyną przerzuconą przez koński łęk. - Więc lepiej mnie zastrzel i zostaw przywiązanego do drzewa. - Nie myśl, że mnie taka propozycja nie kusi. - Niech cię piekło pochłonie za to, co mi robisz! Inman podniósł mokrą chusteczkę z ziemi i wcisnął ją siłą w usta pastora, po czym znowu owiązał go drutem i odszedł. Oddalając się, słyszał słabnące mamrotanie i jęki, bezsłowne złorzeczenia i przekleństwa. Przez pozostałą część nocy maszerował energicznym krokiem, chcąc odejść jak najdalej od tego nie znanego mu z nazwy miejsca. Kiedy wreszcie zaświtał poranek i zaświeciło słońce, żółte jak ropiejący wrzód, Inman zobaczył, że znajduje się w jakimś nowym, innym, pofałdowanym terenie. Był krańcowo wyczerpany. Nie miał pojęcia, gdzie jest, i nie zdawał sobie sprawy, że w czasie tego długiego nocnego marszu przeszedł zaledwie dwanaście mil. Czuł się tak, jakby przeszedł ich sto. Postanowił, że zatrzyma się tutaj i odpocznie. Wszedł w głąb lasu, przygotował sobie łoże z podściółki, a potem usiadł plecami do drzewa i zjadł kawałek kukurydzianego chleba i tłustą wieprzowinę, które zabrał z domu dziewczyny pastora. Większą część poranka przespał, leżąc na ziemi. Gdy się zbudził, spojrzał przez gałęzie sosen na błękitne niebo, wyjął rewolwer, wytarł szmatką i sprawdziwszy liczbę nabojów, potrzymał broń jakiś czas w ręce, ciesząc się, że ją ma. Był to prawdziwy rewolwer typu Le Mat, a nie jedna z tych wczesnych tandetnych belgijskich podróbek; nosił na lufie znak gildii rusznikarzy z Birmingham. Podniósł rewolwer z ziemi i wetknął sobie za pas pod Petersburgiem tuż przed odniesieniem rany. Udało mu się zachować go przez cały okres pobytu w szpitalu polowym i potem podczas podróży pociągiem na południe, gdy jechał wagonem pełnym rannych. To była broń o nieco dziwnej konstrukcji. Rewolwer był wielki i nieproporcjonalny, ale najpotężniejszy spośród istniejących. Miał wielki bęben na dziewięć naboi kalibru 40, ale nie to decydowało o jego nowatorstwie. Osią bębna była lufa śrutowa, gruba i nieco toporna, umieszczona poniżej głównej lufy. Służyła jako rezerwa na wypadek, gdyby doszło do walki wręcz. Można z niej było strzelić tylko raz, ale za to loftkami albo kulą tak wielką, że miało się wrażenie, iż rzuca się we wroga ołowianym kaczym jajem. Mimo swoich rozmiarów rewolwer w ręku leżał doskonale. Był znakomicie wyważony i sprawiał wrażenie tak solidne i masywne jak sztaba. Już samo jego trzymanie i rozmyślanie, jak dzielnie zachowa się w potrzebie, dawało posiadaczowi poczucie pewności. Głaszcząc bęben i lufę rewolweru, Inman myślał o bójce, jaką stoczył w miasteczku, o przeprawie przez rzekę i o pastorze. Doszedł do wniosku, że w każdym z tych przypadków powinien był postąpić inaczej, niż to uczynił. Wcale nie chciał się angażować w brudne sprawy innych ludzi... Były w nim jakby dwie osoby. Jedna pragnęła ukrywać się po lasach, daleko od wszelkich dróg; chciała poruszać się tylko w ciemności, jak sowa czy duch. Jego drugie „ja” natomiast tęskniło za tym, by otwarcie nosić na biodrze wielki rewolwer i w biały dzień maszerować pod czarną flagą. Ta część jego osobowości była gotowa tolerować tych, którzy pozwalają mu spokojnie żyć, a tępić próbujących z nim walczyć, i wściekać się na wszystko, co sprzeciwia się jego woli. Przed wojną nie należał do ludzi szukających zwady, nie był skory do bitki. Ale w momencie, gdy się zaciągnął do wojska, nie miał nic przeciw walce i dobrze sobie w niej radził. Doszedł do wniosku, że umiejętność walki - podobnie jak wszystko inne - jest kwestią talentu. Ludzie mają rożne talenty. Jeden potrafi rzeźbić ptaszki z drewna, inny wyczarowuje piękne dźwięki, grając na bandżo. Także pastor, mający dar słowa, jest utalentowany. Człowiek nie ma na to wpływu... Sukces zależy od twojego systemu nerwowego, czy pozwoli ci być szybkim w działaniu i rozważnym w myśleniu, i nie dopuści, żebyś się okazał tępy i niezdecydowany w czasie bitwy. W żadnym wypadku nie wolno zatracić zdolności jasnej oceny i rozpoznania sytuacji; dotyczy to zarówno spraw wielkiej wagi, rozstrzygających, jak i wszystkich innych. To jest bardzo istotne. Nie bez znaczenia jest też odpowiedni wzrost, bo on zapewnia przewagę w bezpośrednim zwarciu, gdy dochodzi do walki wręcz. Późnym popołudniem Inman opuścił leśne schronienie wśród sosen i spróbował kontynuować marsz, by nadrobić stracony czas. Po jakiejś godzinie poczuł jednak, że pada ze zmęczenia. Każdy krok wymagał dużego wysiłku. W pewnej odległości zobaczył przed sobą dwóch mężczyzn, którzy zatrzymali się na drodze przy brodzie. Mimo oddalenia od razu się zorientował, że to niewolnicy. Nie musiał więc uciekać ani wślizgiwać się do lasu, by się przed nimi ukryć, śmiało pomaszerował dalej. Jeden z mężczyzn pędził przed sobą rudego wieprza, drugi niósł pełne naręcze tyk do fasoli. W pewnej chwili zwierzę stanęło i zaczęło tarzać się w błocie. Pędzący wieprza kopaniem chciał go ruszyć z miejsca, ale to nie odnosiło skutku. Posłużył się więc tyką do fasoli: bił i szturchał nią wieprza, póki z ociąganiem nie stanął w końcu na nogi, i kołysząc się, nie podreptał dalej. Obaj mężczyźni, przechodząc obok Inmana, uchylili kapelusza i pozdrowili go: „Dzień dobry, woju!” Inman czuł się taki słaby, że chwilami marzył, by być wielkim rudym wieprzem. Wtedy mógłby po prostu pokłaść się na ziemię i taplać w błocie, póki by go ktoś nie pognał tyką do fasoli. Teraz jednak ściągnął buty i przeszedł bród. Skręcił z drogi i ruszył brzegiem rzeki w dół. Liczył na to, że znajdzie jakieś ustronne miejsce, aby ugotować sobie posiłek z papki kukurydzianej. Tymczasem wiatr zmienił kierunek i przywiał smakowite zapachy jedzenia, które przygotowywano gdzieś w dole. Inman poszedł za tym zapachem, wyciągając nozdrzami woń mięsa. Mrugał powiekami i zadzierał głowę do góry jak niedźwiedź. Tuż za zakrętem rzeki zobaczył obóz: wóz, kilka koni, szare, brezentowe namioty w kształcie piramid, rozrzucone wśród drzew w brzozowym lasku. Przykucnął w zaroślach i z daleka obserwował ludzi krzątających się w obozowisku. Stanowili mieszaninę typów o wszelkich możliwych odcieniach skóry. Zrozumiał, że podobnie jak on są wyrzutkami, ludźmi skłóconymi ze społeczeństwem, Ismaelitami... Byli wśród nich wędrowni aktorzy, różne wagabundy i grupa irlandzkich Cyganów handlujących końmi. Wszyscy trzymali się razem. Konie, którym spętano nogi, pasły się w wysokiej trawie rosnącej pod drzewami. Były tam zarówno wspaniałe okazy hodowlane, jak i nędzne, ledwo dyszące chabety. Ale oświetlone złotym światłem popołudniowego słońca wszystkie wydawały się Inmanowi piękne. Miały wdzięcznie wygięte szyje i delikatne kości nadpęcia, widoczne przez cienką skórę. Inman od razu się domyślił, że handlarze ukrywają tu zwierzęta. Tak wiele koni zabito podczas walk, że stały się teraz rzadkością, a ich ceny niewiarygodnie wzrosły. Armia wysyłała swoich ludzi, aby rekwirowali konie, nic prawie za nie nie płacąc. Czasem marzyło się Inmanowi, by zdobyć pieniądze i kupić wielkiego, sadzącego dużymi krokami wałacha: dosiadać go, galopować na nim i skończyć z życiem piechura. Nie miał jednak pieniędzy, a poza tym trudno się ukrywać razem z koniem. W jego sytuacji ukrywanie się było ważne, ale nie dało się z niczym pogodzić. Porzucił więc swoje marzenie o koniu. W nadziei, że ludzie poróżnieni ze społeczeństwem mogą okazać mu się bliscy, Inman wkroczył do obozu ze swobodnie opuszczonymi rękami i pustymi dłońmi. Cyganie przyjęli go bardzo gościnnie. Zdawał sobie jednak sprawę, że nawet buty by mu z nóg ściągnęli, gdyby tylko mieli z tego jakąś korzyść. Na małym ogniu dusił się w żelaznym garnku gulasz z mięsa królika, wiewiórki i zrabowanego kurczaka oraz różnych pokradzionych jarzyn, głównie kapusty. W piekarniku piekły się na węglu duże kawałki dyni namoczonej w melasie. Kobieta w jaskrawej spódnicy z różnobarwnych kawałków materiału, pozszywanych jak pikowana kołdra, nabrała łyżką jedzenie i nałożyła mu je na cynowy talerz. Potem zabrała się do smażenia kukurydzianych placków. Smażyła je na smalcu na dużej patelni; za każdym razem, gdy kładła na patelnię tłuszcz, rzadkie ciasto podskakiwało z trzaskiem przypominającym daleki odgłos strzelania. Inman oparł się o drzewo i jedząc, rozglądał się dookoła. Spojrzał na wartki nurt wody spływającej po kamieniach w rzece, na wcześnie pożółkłe liście brzozy, które drżały na wietrze, na promienie światła przebijające się przez dym obozowych ognisk. Cygan siedzący na pniu drzewa, rzępoląc, wygrywał skoczne gigi i wirowe tańce szkockie na skrzypkach zrobionych z pudełka po cygarach. W płytkiej wodzie blisko brzegu bawiły się dzieci. Inni Cyganie zajmowali się końmi. Chłopiec szczotkował starą klacz kolbą kukurydzy, którą co chwila zanurzał w wiadrze z potasem i sadzą; w ten sposób chciał poczernić jej siwiejącą sierść. Potem wziął pilnik, kształtem przypominający szczurzy ogon, i pracowicie piłował zęby zwierzęcia. W oczach traciła lata, stawała się coraz młodsza - tak się przynajmniej Inmanowi zdawało. Z kolei któraś z Cyganek przywiązała wielkiego gniadego konia do konara brzozy, podniosła mu nogę i lała naftę z lampy na strzałkę kopyta. Potem, aby zapobiec gniciu strzałki, przypalała ją żywym ogniem. W stadzie były różne kulawizny, gzawice i dychawice. Chore konie trzeba było leczyć albo zatuszować ich przypadłości. Inman miał już do czynienia z Cyganami. Uważał ich za ludzi, którzy z rozbrajającą szczerością przyznają się do tego, że ich stosunek do reszty rodzaju ludzkiego ma charakter łupieżczy. Nie kryli, że stale czekają, by im się trafiła dobra okazja do ograbienia kogoś. Tu jednak, w tym spokojnym zakolu rzeki, Cyganie zachowywali się wobec białych życzliwie. Nie obchodziło ich, jak się ta wojna zakończy. Wiedzieli, że którakolwiek strona wygra, ludziom zawsze będą potrzebne konie. Toczące się walki były dla nich jedynie chwilową przeszkodą w robieniu interesów. Inman pozostał w obozie do końca dnia. Ilekroć poczuł głód, sięgał łyżką do garnka. Trochę spał, słuchał skrzypka i przyglądał się wróżącej z fusów kobiecie, która z układu listków herbaty ziołowej na dnie filiżanki przepowiadała przyszłość. Gdy jednak zaproponowała, że i jemu ją przepowie, odmówił. Uważał, że i bez tego ma aż nadto dużo powodów, by z niechęcią myśleć o przyszłości. Później zwrócił uwagę na ciemnowłosą kobietę, która kręciła się przy koniach. Kobieta miała na sobie męski sweter i długą czarną spódnicę. Była młoda i tak ładna, jak tylko kobiety być potrafią. W ciemnym kolorze jej włosów, a może w sposobie poruszania się czy w szczupłości palców dostrzegał coś, co chwilami przypominało mu Adę. Z zain- teresowaniem obserwował, jak zakłada uzdę bułanej klaczy i jak, podnosząc obrębek drugiej spódnicy i halki, przytrzymywała je w zębach, gdy okrakiem dosiadała klaczy. Obnażyła przy tym nogi aż po uda. Potem ruszyła brzegiem w dół rzeki. W pewnej chwili zaczęła przekraczać ją w miejscu tak głębokim, że klacz pośrodku rzeki straciła grunt pod nogami; paroma ruchami dopłynęła na drugą stronę i ostro pracując zadem, wspięła się na brzeg. Woda strumieniami spływała z jej grzbietu i boków. Kobieta zaś była mokra po biodra. Gdy pochyliła się do przodu, by utrzymać równowagę, jej twarz niemal przylegała do szyi zwierzęcia, a włosy opadły na czarną końską grzywę, tak że trudno je było rozróżnić. Kiedy klacz znowu stanęła na płaskim gruncie, kobieta dotknęła obcasami boków konia i zwierzę pomknęło galopem przez roztaczający się przed nimi las. Inmana ogromnie podniecił ten widok. Cieszył się, że dane mu było tę uroczą scenkę zobaczyć. Gdy się zaczęło zmierzchać, mali cygańscy chłopcy wystrugali z brzozowych gałęzi cienkie ościenie i w zakątku rzeki, gdzie woda nie płynęła, lecz stała, urządzili sobie polowanie na żaby. Nabijali je na ościenie i wkrótce uzbierali w ten sposób pełen kosz. Potem odcięli płazom nóżki, nadziali je na patyki i piekli przy ogniu na węglach z drzewa hikory. W tym czasie, gdy żabie udka się piekły, do Inmana podszedł mężczyzna z butelką moetu w ręce. Twierdził, że kupił ją w sklepie i teraz chce sprzedać. Wprawdzie nie był do końca pewny, co jest w butelce, ale wiedział, że nie odda jej taniej niż za dolara. Tnman odliczył żądaną sumę i z radością myślał o tym, że czeka go wspaniała uczta. Pamiętał, że żabie nóżki doskonałe są z winem. Z rozczarowaniem jednak stwierdził, że nie jest to wystarczająca kolacja dla kogoś tak głodnego jak on. Chodził po obozie, szukając innego jedzenia, i w końcu zaszedł do wozu cyrkowego; trafił do kuglarzy i magików. Biały człowiek siedzący przed namiotem wstał, podszedł do Inmana i wszczął z nim rozmowę. Chciał się dowiedzieć, czym się Inman zajmuje. Mężczyzna był szczupły, wysoki i chyba już niemłody; świadczyły o tym blade i opuchnięte worki pod oczami i wyraźnie czernione włosy. Sprawiał wrażenie ważnej osoby, która ma tu wiele do powiedzenia. Inman zapytał, czy mógłby u nich kupić jakiś posiłek. Biały człowiek odparł, że się domyślił, po co przyszedł, lecz wyjaśnił, że oni jeść będą znacznie później, bo póki jasno muszą przećwiczyć występ. Zapewnił przy tym, że będzie im miło, jeśli Inman posiedzi i obejrzy przedstawienie. Nie minęła minuta, a z namiotu wyszła ciemnowłosa kobieta, którą już przedtem widział. Od chwili, gdy się pojawiła, Inman nie mógł od niej oczu oderwać. Obserwując sposób jej zachowania się w stosunku do białego mężczyzny, próbował odgadnąć, co ich łączy. Początkowo mu się zdawało, że są małżeństwem, ale potem doszedł do wniosku, że jednak nie... Ustawili deskę, kobieta stanęła przed nią, a mężczyzna rzucał nożami. Ostrza ledwo omijały kobietę i chwiejnie wbijały się w deskę. Ten numer wydał się Inmanowi wystarczająco interesujący, żeby przyciągnąć do cyrku tłumy widzów. Okazało się jednak, że w repertuarze przewidziano jeszcze występy potężnego Etiopczyka; miał siwą brodę, odzienie ze szkarłatu i nosił się po królewsku. Mówiono, że w młodości był afrykańskim królem. Graniem na instrumencie przypominającym bandżo mógłby poderwać do tańca nawet umarłego, mimo że jego instrument zrobiony był z tykwy i miał tylko jedną strunę. Do trupy należała też mała grupa Indian, stanowiąca istną menażerię różnych indiańskich plemion: był wśród nich Seminol z Florydy, ktoś z plemienia Kri, Czirokez z Echoty i kobieta z plemienia Jamasi. Ich udział w przedstawieniu polegał na opowiadaniu dowcipów, biciu w bębny, tańczeniu i śpiewaniu. Wóz, którym podróżowali, załadowany był małymi kolorowymi buteleczkami zawierającymi leki: jedne do leczenia raka, inne - suchot, neuralgii, malarii, charłactwa, ataku serca, napadów szału i apopleksji. Gdy się ściemniło, poprosili Inmana, żeby się do nich przyłączył i zjadł z nimi kolację. Usiedli na ziemi przy ognisku i zajadali się krwawymi befsztykami oraz ziemniakami smażonymi na boczku, z dodatkiem dziko rosnących warzyw polanych tłuszczem, którego ziemniaki nie zdołały wchłonąć. Etiopczyk i Indianie uczestniczyli w posiłku na równi z innymi, jakby nie różnili się kolorem skóry. Mówili, ilekroć wypadła na nich kolej, i nikt nikogo nie prosił o pozwolenie na zabranie głosu, nikt też nikomu takiego pozwolenia nie udzielał. Po kolacji udali się nad rzekę, przykucnęli nad wodą i w przybrzeżnym piasku każdy wyczyścił swój talerz. Potem biały człowiek ułożył wysoki stos patyków na żarzących się węglach ogniska, nie skąpiąc drew, póki płomień nie buchnął na wysokość ramienia. Cyrkowcy, rozsiadiszy się wokół ogniska, puścili w obieg butelkę wina i opowiadali Inmanowi nie kończące się historie ze swych licznych podróży i wędrówek. „Droga - twierdzili - to miejsce bardzo swoiste, jedyne w swoim rodzaju. Jest jakby odrębnym krajem, w którym nie rządzi żaden rząd, lecz jedynie prawo naturalne. Najważniejszą cechą drogi jest swoboda”. Mówili, że choć często zdarzało im się być bez grosza przy duszy, nigdy nie tracili humoru, bo bywały także niespodziane uśmiechy losu i szczęśliwe przypadki, zwłaszcza przy kartach lub na końskich targach. Najczęściej szczęściarzami byli głupcy. Opowiadali o zatargach z prawem, o tym, że czasami tylko o włos udało się uniknąć nieszczęścia, i o nabieraniu naiwnych, których oszukiwano w interesach. Spotykali też na swej drodze ludzi mądrych, ale ich mądrość nieraz okazywała się przewrotna. Przywoływali na pamięć miasteczka. W jednych mieszkańcy odznaczali się łatwowiernością, w innych szerzyło się ogromne zepsucie. Przypominali sobie miejsca, gdzie obozowali, i potrawy, jakie tam jedli. Wszyscy się zgodzili, że najlepszym miejscem ze wszystkich było to, na które się parę lat temu natknęli, odkryli tam wielką rzekę, wypływającą bezpośrednio spod skalnej ściany. Zgodzili się również, że nigdy nie jedli lepszych kurczaków niż te, które wówczas piekli w cieniu skalnego występu. W pewnej chwili Inman sobie uświadomił, że tak go zachwyciła uroda ciemnowłosej kobiety, iż nie potrafi się na niczym innym skupić. Powiedział, jak uroczo wyglądała w świetle ogniska, gdy jego blask padał na jej włosy i piękną cerę. Usłyszał wtedy z ust białego człowieka dziwną uwagę. Świat będzie kiedyś tak urządzony, powiedział, iż słowo „niewolnik” straci swój dzisiejszy sens i stanie się jedynie metaforą. Była już głęboka noc, gdy Inman zabrał swoje rzeczy i poszedł do lasu rozciągającego się za obozem. Rozłożył pościel w miejscu, do którego dolatywała jeszcze cygańska muzyka i dźwięk ludzkich głosów. Próbował zasnąć, ale nie mógł, przewracał się tylko z boku na bok. Zaświecił więc ogarek świecy, wlał resztę wina do cynowego kubka i wyjął z plecaka zwiniętą w rulon powieść Bartrama. Otworzył książkę na chybił trafił i zaczął czytać. Zainteresowało go pierwsze zdanie, które mu wpadło w oko. Dotyczyło jakiejś nie znanej mu rośliny, podobnej - jak sądził - do rododen-dronu. „Krzew rośnie w zagajnikach lub niewielkich lasach, na wysoko położonych odsłoniętych miejscach, gdzie drzewa rzadko osiągają większe rozmiary. Liczne pojedyncze pędy pojawiają się równocześnie, wyrastając z korzeni lub nasion. Rosną prosto i dochodzą do wysokości czterech, pięciu czy sześciu stóp [Stopa - anglosaska jednostka długości wynosząca ok. 30 cm.]. Gałęzie i odroślą w górnych partiach pędów są również całkowicie wyprostowane i tylko lekko odstają od głównych krzewu. Liście są średniej wielkości, jajowate, ostro zakończone, nie podzielone, koloru bladozielonego lub żółtawozielonego, sztywne, skórzaste, z obu stron gładkie i połyskujące. Wznoszą się niemal prostopadle na krótkich ogonkach. Na końcu gałęzi wyrastają długie, luźne wiechy lub kłosy białych kwiatów o pięciu podłużnych wąskich działkach”. Inman dłuższy czas studiował ten opis i sprawiało mu to wielką przyjemność. Najpierw go czytał i czytał tak długo, aż każde słowo utkwiło mu w pamięci i nabrało szczególnego, specyficznego znaczenia. Jeśliby nie skupił na tekście uwagi, tylko go musnął, przelatując nad zdaniami, nie pozostawiłyby w jego umyśle żadnego śladu. Stosując swoją metodę, utrwalał w pamięci obraz opisany w książce, uzupełniając go niezbędnymi szczegółami dotyczącymi otoczenia rośliny. W swojej wyobraźni umiejscowił krzew w wysokim, rozświetlonym lesie. Zastanawiał się, jakiego rodzaju drzewa by się w nim znajdowały, jakie ptaki siadywałyby na ich gałęziach, jakie paprocie rosłyby pod nimi? Kiedy już stworzył sobie wyimaginowany obraz lasu, zaczął w myśli budować sam krzew, odtwarzając dokładnie wszystkie jego elementy, aż przedstawił mu się jak żywy, chociaż w niczym nie przypominał żadnej znanej rośliny; był czystym wytworem fantazji. Zdmuchnął świeczkę, otulił się kocem i na koniec pociągnął trochę wina, przygotowując się do snu. Myślami wrócił jeszcze do ciemnowłosej kobiety i do innej o imieniu Laura, której miękkie uda czuł na swoich ramionach, gdy ją niósł. A potem wspomniał Adę i Boże Narodzenie sprzed czterech lat, bo także wtedy pili szampana. Oparł głowę o konar drzewa, pociągnął długi łyk wina i przywołał w pamięci dokładnie, co czuł, kiedy Ada siedziała na jego kolanach przy piecu w kącie izby. „Inne było wtedy życie i inny był świat...” - pomyślał. Pamiętał, że kiedy trzymał Adę na swoich kolanach, czuł jej miękkość i jednocześnie twardą kanciastość kości. Odchyliła się do tyłu, oparła głowę na jego ramieniu; jej włosy pachniały lawendą i swoistym zapachem jej ciała. Potem się wyprostowała, a on położył dłonie na szczytach ramion dziewczyny, wyczuwając pod skórą mięśnie i wypukłe guzki stawów. Znów przyciągnął Adę do siebie, chciał ją objąć i mocno przytulić, ale ona wciągnęła powietrze i wypuściła je przez zaciśnięte wargi, wstała, wygładziła zmarszczki na spódnicy, po czym podniosła rękę i prostowała kręcące się na skroniach loczki, które wymknęły się z fryzury. Odwróciła się i spojrzała na niego z góry. - No, dobrze... - powiedziała. - Już dobrze... Pochylił się, wziął ją za rękę i kciukiem pocierał grzbiet jej dłoni. Delikatne kostki biegnące od knykci do nadgarstka poruszały się pod jego uciskiem jak klawisze w pianinie. Po chwili odwrócił dłoń i gładząc, prostował palce, które próbowała zgiąć i zacisnąć w pięść. Przytknął wargi do tego miejsca w nadgarstku, gdzie splatały się ciemnobłękitne żyłki. Ada powoli uwolniła rękę i stała, wpatrując się w nią bezmyślnie. - Nie ma tam niczego nowego, niczego, co dałoby się wyczytać... - powiedział. - Niczego takiego nie oczekiwałam - odparła. Opuściła rękę i odeszła. Gdy Inman w końcu rozstał się ze wspomnieniami i zasnął, przyśnił mu się obraz tak wyraźny, jakby był częścią rzeczywistości: leżał, jak zwykle to czynił, w lesie, w którym rosły duże liściaste drzewa. Widział gałęzie wyczerpane intensywnym letnim rośnięciem. Już za kilka tygodni ich liście zmienią kolor, przyjdzie jesień. Między drzewami rosły krzewy, które stworzył w wyobraźni, gdy czytał Bartrama. Pokrywały je wielkie, halucynogenne kwiaty w kształcie pentagramów. Drobny deszcz siąpił przez ciężkie listowie i przesuwał się po ziemi niby kurtyna z mgieł; był tak lekki, że nawet nie przeniknął przez ubranie Inmana i wcale go nie zmoczył. Wśród drzew zamajaczyła Ada i posuwała się w jego kierunku z taką samą szybkością jak deszcz. Miała na sobie białą suknię, a jej ramiona i głowę spowijała czarna tkanina. Poznał ją po oczach i po sposobie, w jaki się poruszała. Wstał z ziemi i chociaż nie rozumiał, jak się tu dostała, zapragnął ją objąć. Za każdym jednak razem, gdy sięgał po nią ramieniem - a próbował trzy razy - Ada rozpływała się jak mgła, nieuchwytna, połyskująca, szara... Dopiero za czwartym razem została, była konkretna i namacalna i Inman zamknął ją w mocnym uścisku. - Przyszedłem po ciebie, przebyłem trudną drogę i już nigdy nie pozwolę ci odejść - oświadczył. - Nigdy! Patrzyła na niego, zdjęła zawój otulający głowę i choć nie powiedziała ani słowa, z wyrazu jej twarzy wyczytał, że się zgadza. Zbudził go ranny śpiew ptaków. Zjawa wyobrażająca Adę, jaka ukazała mu się we śnie, nadal mu towarzyszyła, nie tracąc nic na intensywności. Zresztą Inman wcale by tego nie chciał. Gdy wstał, stwierdził, że na trawie jest już spora rosa, a słońce wznosi się wysoko nad szczytami drzew. Podążył lasem w stronę obozu. Nikogo tam jednak nie zastał; wszyscy odeszli. Ognisko obok miejsca, gdzie zatrzymał się wóz cyrkowy, było wygaszone. Nie zostało nic, co mogłoby świadczyć, że cyrkowcy naprawdę tu byli, może tylko wielka okrągła, czarna plama po żarze ogniska i wgłębione ślady, jakie koła ich wozu wycisnęły w ziemi. Inmanowi zrobiło się przykro, że się z nimi nie pożegnał. Ruszył w drogę i cały dzień maszerował w nastroju radosnego ożywienia, dzięki temu że przyśnił mu się taki wyrazisty sen. Uznał to za nagrodę. Róże i popiół W któreś ciepłe popołudnie u schyłku lata Ada i Ruby pracowały w ogrodzie, wydzielonym z nisko położonego pola. Ruby posadziła tam warzywa na późny zbiór. Rozkwitły akurat trawy pampasowe, wysokie na siedem stóp, o kwiatkach błyszczących w słońcu metalicznym połyskiem, jakby pokrył je poranny szron. Widok ten uzmysłowił dziewczynom, jak nagle może się pojawić prawdziwy mróz, mimo że słońce jeszcze przygrzewało, a krowa całymi dniami pasła się w cieniu rozrosłej hikory. Ada i Ruby plewiły międzyrzędzia na grządkach kapusty, rzepy i cebuli, które zimą miały stanowić podstawę ich prostego wyżywienia. Grunt pod nie przygotowały starannie już przed kilkoma tygodniami: zaorały go, użyźniły popiołem z kominka i obornikiem, a bryły ziemi rozkruszyły broną. Ruby prowadziła konia, podczas gdy Ada w charakterze balastu siedziała na tym prymitywnym narzędziu, zmajstrowanym jeszcze przez Blacków z rozwidlonego dębczaka. Nawiercili oni otwory w mokrym drewnie dębowym i powtykali w nie kolce akacji. Kiedy drewno wyschło, kolce trzymały się w nim tak sztywno, że nie wymagały dodatkowego wzmocnienia. Ada podskakiwała wraz z broną na nierównościach gruntu, podczas gdy zęby zrobione z akacjowych kolców wygładzały zorane zagony. Zaglądała pod odwrócone skiby, które mijała, i po drodze znalazła trzy groty strzał, krzemienną skrobaczkę i ptasią stopkę. Kiedy grzędy były już przygotowane pod zasiew, Ruby wydobyła garstkę drobnych czarnych nasion. - Takie niby nic - zauważyła - a będzie z tego pełna piwnica rzepy. Byleby tylko jesień była ciepła, bo poznośmy się do tego wzięły. Na szczęście wkrótce wyrosły dorodne warzywa. Ruby utrzymywała, że dzieje się tak, ponieważ w czasie sadzenia przestrzegano znaków na niebie i ziemi. Wierzyła święcie, że każda czynność - grodzenie płotu, kiszenie kapusty czy świniobicie - ma swój optymalny termin, który same niebiosa wskazują za pomocą znaków w przyrodzie. Radziła na przykład, aby drwa na opał rąbać tylko podczas pierwszej kwadry księżyca, bo narąbane kiedy indziej będą pryskać w ogniu i nie dadzą zbyt wiele ciepła. Kukurydze należy sadzić w kwietniu, kiedy listki topoli mają wielkość wiewiórczych uszu, gdyż inaczej wyda tylko kwiaty, które zaraz opadną. Natomiast wieprze najlepiej zarzynać w listopadzie, w fazie przybywania księżyca. Mięso ze świni ubitej w innym terminie ma mało tłuszczu i kotlety kurczą się na patelni. Monroe z pewnością potępiłby takie wierzenia jako zabobony, jednak Ada, która coraz gorliwiej przyswajała sobie praktyczne wskazówki Ruby dotyczące wszelkich przejawów życia w ich konkretnym otoczeniu, wolała sądzić, iż wiara w znaki, jakie rzekomo przekazuje przyroda - to metafora. W przekonaniu Ady chodziło tu tylko o zamanifestowanie gospodarskiej troski o plony i zachowanie dyscypliny pracy. Znaki zaś stanowiły jedynie symboliczną oprawę tych starań wszędzie tam, gdzie drogi świata materialnego krzyżowały się ze światem nadzmysłowym. Ostatecznie uznała, że znaki są sposobem wykazywania czujności na to, co się dzieje w przyrodzie, i w takim sensie była gotowa je honorować. Jeszcze przez jakiś czas dziewczęta pracowały w warzyw-niku, gdy dobiegł je turkot kół, klapanie kopyt końskich i dźwięki wydawane przez blaszane wiadro obijające się o bok wozu. Zza zakrętu wynurzył się wreszcie wóz ciągnięty przez parę wysłużonych mułów. Pojazd zatrzymał się pod płotem, a kiedy Ada i Ruby wyszły zobaczyć, kto przyjechał, ujrzały wóz tak wypełniony pakunkami, że jego pasażerowie szli piechotą. Byli to uchodźcy z Tennessee, którzy zmierzali do Karoliny Południowej i wielokrotnie już mylili drogę, aż w końcu zabrnęli do tej rzecznej zatoczki jak w ślepy zaułek. Grupa składała się z trzech zrozpaczonych kobiet i sześciorga dzieci pod opieką pary Murzynów - niewolników, którzy nie odstępowali swych pań, choć równie dobrze mogli nocą wszystkim im poderżnąć gardła. Kobiety, których mężowie teraz walczyli na froncie, uciekały przed Jankesami, pragnąc schronić się w Camden, stan Karolina Południowa, gdzie mieszkała siostra jednej z nich. Poprosiły, aby wolno im było przenocować w stodole. W czasie, gdy mościły sobie legowiska w sianie, Ada i Ruby szykowały kolację. Ruby mogła pozwolić sobie na zarżniecie trzech kurczaków, gdyż drób rozmnożył im się w pokaźne stadko. Do smażonych kurcząt przygotowały fasolkę i ziemniaki z wody oraz jarzynkę z dyni. Ruby upiekła jeszcze potrójną porcję ciasteczek i wtedy mogły już zaprosić gości do jadalnego stołu. Niewolnicy spożyli taki sam posiłek na dworze, pod gruszą. Zdrożeni wędrowcy łapczywie rzucili się na jedzenie i po chwili z kurcząt pozostały tylko dwa skrzydełka i jedna nóżka. - Boże, jakież to było pyszne! - westchnęła jedna z kobiet. - Od dwóch tygodni nie mieliśmy w ustach nic poza twardymi plackami z kukurydzy, a do tego ani masła, ani skwarek, ani nawet melasy! Można się tym było zatkać jak gęś. - Dlaczego wyprawiliście się w taką długą drogę? - zaciekawiła się Ada. - Nasz dom najechali Jankesi i doszczętnie nas obrabowali, nie omijając nawet Murzynów - objaśniła druga. - Zabrali cały zapas żywności, jaki w tym roku zdołaliśmy nagromadzić. Widziałam na własne oczy, jak któryś garściami nabierał smalec i ładował do kieszeni! Kazali nam się rozebrać i dokładnie nas obszukali. Mówili, że żołnierz, który nas poddał rewizji osobistej, jest przebraną w mundur kobietą, ale chyba nie, bo widać było jabłko Adama. Ten osobnik obrabował nas z wszystkich kosztowności, które ukryłyśmy na sobie. Potem podpalili dom i odjechali. Zostałyśmy przy zgliszczach, bo żal nam było ich opuszczać! Dopiero na trzeci dzień, kiedy stałam z moją najmłodszą córeczką nad czarną ruiną, w którą obrócił się nasz majątek, mała podniosła z ziemi skorupę stłuczonego talerza i zapytała: „Mamo, prawda, że niedługo już będziemy jeść liście?” Wtedy zrozumiałam, że nie możemy dłużej czekać. - Jankesi zawsze tak robią - dodała jej towarzyszka. - To ich nowa taktyka wojenna. Mszczą się na kobietach i dzieciach za śmierć swoich żołnierzy. - W dzisiejszych czasach wszystkim kamienieją serca - uzupełniła inna. - W tym zakątku jesteście szczęśliwsze, niż się warn wydaje. Ada i Ruby odprowadziły gości na nocleg, a rankiem ugotowały tyle jaj, ile miały, do tego uprażyły garnek kaszy i upiekły więcej ciasteczek. Po śniadaniu narysowały uciekinierom plan, jak trafić do właściwego skrzyżowania dróg. Po odjeździe uchodźców Ruby oświadczyła, że chciałaby się przejść do sadu i sprawdzić, czy dojrzewają jabłka. Ada zaproponowała, by wziąć ze sobą prowiant i zjeść obiad na świeżym powietrzu. Zapakowały więc do koszyka to, co pozostało z wczorajszych kurcząt, do tego miseczkę sałatki ziemniaczanej z majonezem, który Ruby ukręciła, oraz ogórki konserwowe. W sadzie rozłożyły koc na trawie pod drzewami i jadły przyniesione wiktuały. Tego dnia w powietrzu unosiła się lekka mgiełka, w której rozpraszało się światło słoneczne. Ruby obejrzała drzewka i z całą powagą stwierdziła, że dojrzewanie jabłek jest takie, jakie powinno być. Niespodziewanie zmieniła temat i znienacka zagadnęła Adę: - Pokaż, gdzie jest północ. Z satysfakcją obserwowała, jak długo Ada szukała właściwego kierunku na podstawie położenia zachodzącego słońca. Ostatnio lubowała się w zadawaniu Adzie takich pytań, jakby chcąc jej udowodnić, że całkiem nie orientuje się w otaczającym ją świecie. Na przykład któregoś dnia podczas przechadzki brzegiem strumienia zapytała: - Wiesz, w jakim kierunku ta woda płynie? Skąd wypływa i dokąd uchodzi? Kiedy indziej znów poddała ją następującemu egzaminowi: - Wiesz, które roślinki na tym pagórku mogłabyś zjeść, jakby cię bieda przycisnęła? Są takie cztery. A powiedz no, za ile dni księżyc znów się odnowi? Nazwij dwie roślinki, które teraz kwitną, i dwie, które owocują. Zanim Ada zdążyła zastanowić się nad odpowiedziami, Ruby sama ich udzielała. Wkrótce zauważyła, że wiedza dziewczyny o procesach zachodzących w przyrodzie obejmuje także pozornie niepraktyczne wiadomości; znała nazwy zwierząt i roślin całkowicie nieprzydatnych człowiekowi. Najwidoczniej fascynowały ją wszelkie przejawy życia. Ze szczególnym upodobaniem wskazywała modliszki bytujące wśród ambrozji; larwy żywiące się ziarnem, które żyły w namiotach ze zlepionych liści mleczu; pasiaste i plamiste salamandry wystawiające swoje wesołe pyszczki spod kamyków w potoku... Potrafiła opowiedzieć coś ciekawego zarówno o włochatych roślinkach i grzybkach wyglądających na trujące, które porastały butwiejącą korę zwalonych drzew, jak o żuczkach i gąsieniczkach przemieszkujących wśród patyków, żwiru lub liści. Każdy przejaw życia zasługiwał na jej uwagę. Teraz, gdy tak siedziały na kocu, syte i senne, Ada wyznała Ruby, iż jej zazdrości, że tak dobrze się zna nie tylko na uprawie roli, lecz także na gospodarstwie domowym i na życiu przyrody. - Skąd ty to wszystko wiesz? - dziwiła się. Ruby wyjaśniła, że zwykłymi sposobami nauczyłaby się bardzo niewiele. Sporo się dowiedziała od swojej babki i innych starych kobiet, które spotykała w trakcie wypraw poza miejsce zamieszkania. Przyglądała się ludziom wykonującym różne prace i zadawała im pytania. Sporo też skorzystała, pomagając Sally Swanger, która umiała rozpoznawać chyba wszystkie rośliny, łącznie z najpospolitszymi chwastami. Wiele jednak mechanizmów funkcjonowania świata rozgryzła sama, w wyniku własnych przemyśleń. Wystarczało, że miała oczy szeroko otwarte. - Na początek spróbuj podpatrzyć, co z czym idzie w parze - poradziła Adzie, która zinterpretowała to tak, że ma obserwować i próbować zrozumieć wzajemne powiązania w przyrodzie. Za przykład ilustrujący tę radę posłużyły Ruby jask-rawoczerwone plamy na zielonym zboczu wzgórza; tworzyły je dereń i sumak, owocujące dużo wcześniej od innych drzew i krzewów. - Jak myślisz, dlaczego one dojrzewają tak wcześnie? - wypytywała Adę. - Może to przypadek? - zaryzykowała Ada, ale Ruby w odpowiedzi tylko splunęła z pogardą. Wiedziała, że ludzie często określają zjawiska, których nie mogą zrozumieć, jako przypadkowe, lecz w jej mniemaniu sprawa przedstawiała się inaczej. Jeżeli nie wiemy, dlaczego dereń i sumak wykształcają o tej porze roku dojrzałe, czerwone jagody, należałoby się zastanowić, jakie jeszcze zjawiska zachodzą w tym okresie. Odpowiedź nasuwała się sama: odloty ptaków! Całe ich chmary dniami i nocami przesłaniały niebo. Wyobraźmy sobie teraz, co ptaki widzą z góry - ocean zieleni, w którym jedno drzewo jest podobne do drugiego. Jak przelotne ptaki, nie znające tych terenów, mogły się zorientować, na których z nich może być coś przydatnego do jedzenia? Ruby uważała» że to na ich użytek dereń i sumak wytwarzały owoce czerwone, które zdawały się zapraszać: „Zjedz mnie!” - Myślisz, że taki dereń robi to celowo? - zainteresowała się Ada. - Może i tak - odrzekła enigmatycznie Ruby. Następnie zadała pytanie, czy Ada kiedykolwiek przyglądała się... odchodom ptaków? - No, raczej nie! - zaprzeczyła Ada. - Nie masz się czym chwalić - zgasiła ją Ruby i wyjaśniła, jakie istotne sprawy się z tym łączą. Młoda siewka dereniu nie rozwijałaby się należycie, gdyby ukorzeniła się zbyt blisko rośliny matecznej. Nie mogąc się samodzielnie poruszać, dereń używał ptaków do roznoszenia siewek na bardziej odpowiednie stanowiska. Ptaki zjadały jagody, a ich nasiona przechodziły nietknięte przez przewód pokarmowy i zostawały wydalone wraz z odchodami; tam, gdzie upadły, zaczynały rosnąć, a że od razu otrzymały też porcję nawozu, szybciej się rozwijały. Ruby uważała, że większość mechanizmów w przyrodzie funkcjonuje na podobnej zasadzie. Kiedy wyczerpały ten temat, przez chwilę siedziały w milczeniu. Ruby, rozleniwiona ciepłym, bezwietrznym popołudniem, zdrzemnęła się na kocu. Ada natomiast walczyła z sennością jak dziecko, które matka zapędza do łóżka. Wreszcie wstała i przespacerowała się na drugi koniec sadu, graniczący z lasem. Rosły tam jesienne chwasty - nawłoć, chaber i trawy pampasowe - o wysokich łodygach, kwitnące żółto, szafirowo lub w kolorze stali. Przy ich kwiatostanach uwijały się motyle monarsze i żeglarki. Na pędach jeżyn, o zbrązo-wialych już liściach, podskakiwały trzy zięby. Po chwili wzleciały, trzepocząc nisko nad ziemią, a ich żółte grzbiety migały między czarnymi skrzydłami. W końcu znikły w zaroślach dereniu i sumaku, na pograniczu pól i lasów. Ada stała spokojnie, starając się nie skupiać wzroku na żadnym konkretnym obiekcie. Dopiero wtedy zwróciła uwagę na rzesze małych stworzonek uwijających się wokół kwiatów, wspinających się po łodygach lub pełznących po ziemi. Rozpierająca je energia wypełniała po brzegi pole widzenia Ady. Stała jak zahipnotyzowana, nie ruszając się z miejsca, gdyż przypomniały jej się słowa jednej z uciekinierek, którym udzieliła gościny. Że są tu z Ruby szczęśliwsze, niż im się wydaje... Rzeczywiście w taki dzień jak ten, mimo wiszącej nad głową groźby wojny i nawału prac do wykonania, trudno byłoby znaleźć coś, co chciałaby zmienić na lepsze. Właściwie wątpiła, czy coś takiego w ogóle istnieje. Po obiedzie dziewczęta jak zwykle usiadły na werandzie i Ada czytała na głos. Przerobiły już prawie całego Homera i choć Ruby nudziły opisy oczekiwania Penelopy, zaśmiewała się do łez z przygód Odyseusza. O dziwo, znalazła w nim więcej podobieństw do Stobroda, niż planował Homer. Szczególnie podejrzane wydało jej się odwlekanie w nieskończoność powrotu do domu. Powód do takich podejrzeń stwarzała zwłaszcza scena, w której towarzysze Odyseusza biesiadowali i popijali w chacie świniopasa. Ruby wyciągnęła stąd wniosek, że od tamtych czasów niewiele się zmieniło. Kiedy zaczęło się ściemniać, Ada zamknęła książkę i wpatrzyła się w wieczorne niebo. Jego kolor, w połączeniu ze specyficznym zapachem wieczoru, przypomniał Adzie o pewnym balu w Charlestonie. Uczestniczyła w nim na krótko przed atakiem na Fort Sumter. Opowiedziała o tym Ruby. Bal odbywał się w dużym domu jej kuzyna, usytuowanym na łuku rzeki Wando. Zabawa trwała trzy dni, podczas których tak goście, jak i gospodarze przesypiali zaledwie kilka godzin od świtu do południa, a żywili się głównie ostrygami, szampanem i ciastkami. Od zmierzchu do późnej nocy tańczono, a potem, przy świetle księżyca, wypływano łódkami na rzekę. Pachniało już wojną, toteż nawet najbardziej nudny i bezbarwny młodzieniec paradował w glorii bohatera, który mógł przecież wkrótce zginąć. Atmosfera taka sprzyjała nawiązywaniu znajomości. Podczas ostatniego wieczoru Ada miała na sobie suknię z liliowego jedwabiu, przybraną koronkami w tym samym kolorze i mocno wciętą w pasie, podkreślającą jej smukłą talię. Mogła mieć pewność, że żadna inna dziewczyna nie włoży takiej samej sukienki, bo Monroe wykupił całą belę materiału. Uważał, że kolor ten dobrze pasuje do jej ciemnych włosów i otoczy ją aurą tajemniczości, dzięki czemu wyróżni się z tłumu dziewcząt w pospolitych, różowych, bladoniebieskich bądź bladożółtawych sukienkach. Przez cały wieczór asystował jej młody człowiek nazwiskiem Blount - drugi syn bogatego kupca z Savannah, olśniewająco przystojny, lecz niezbyt bystry. Był tak natarczywy, że zgodziła się wsiąść z nim do łódki, chociaż już na wstępie oceniła go jako zarozumiałego głupca. Blount kilkoma uderzeniami wioseł wypchnął łódkę na środek nurtu i ustawił ją w pozycji dryfowania. Ada siedziała naprzeciw niego, obciskając wokół nóg swą liliową suknię, by obrębka jej nie zabrudzić dziegciem, którym uszczelniono dno łódki. Żadne z nich nie odezwało się ani słowem, dopóki Blount nie zaczął wymachiwać wiosłami i otrzepywać ich z wody, raz po razie, aż Ada poprosiła, żeby przestał. Najwidoczniej jego myśli zaprzątało coś, co chciał w ten sposób uzewnętrznić. Miał ze sobą dwa kieliszki i napoczętą butelkę schłodzonego szampana. Zaproponował go Adzie, ale odmówiła, więc sam osuszył butelkę do dna i wyrzucił ją w wodę leniwie płynącej rzeki. Jeszcze długo potem widać było rozchodzące się kręgi. Po wodzie niosła się muzyka rozbrzmiewająca w domu. Można było rozpoznać walca, jednak zbyt słabo słyszalnego, aby udało się zidentyfikować utwór. W ciemności wydawało się, że brzeg leży gdzieś w niezmierzonej dali, a kształty znanych przedmiotów zostały zredukowane do prostych figur geometrycznych, kół i linii. Nad ich głowami jaśniał księżyc w pełni; jego kontury rozpływały się w wilgotnym powietrzu. Lśniące gwiazdy nadawały srebrzysty połysk niebu, a także tafli rzeki, w której się odbijały. Znad wody unosiły się już poranne opary, choć do rana było jeszcze daleko. Po obu stronach rzeki granice między wodą a niebem wyznaczała linia drzew. W końcu Blount zdecydował się przemówić. Zaczął od tego, że opowiedział Adzie o sobie. Właśnie skończył studia na Uniwersytecie Columbia i zaczynał wdrażać się do prowadzenia rodzinnego interesu. Ale wiedział, że w razie wybuchu wojny - co wszyscy uważali za nieuniknione - natychmiast zaciągnie się do wojska. Oczywiście zapewniał, że nasi dadzą stanowczy odpór każdemu, kto zagroziłby suwerenności stanów południowych, lecz Ada dość się nasłuchała takich przechwałek podczas całego balu i miała ich powyżej uszu. Z dalszych słów Blounta wynikało, że - podobnie jak Ada - nie był całkowicie przekonany o słuszności takich poglądów, gdyż zaczął się plątać. Wreszcie umilkł i wbił wzrok w czarne dno łodzi, wskutek czego Ada widziała tylko czubek jego głowy. Jednak wypite wino i specyficzny nastrój tej nocy spowodowały, że po chwili znów zrobił się wylewny. Wyznał, że przeraża go wizja nieuchronnej walki. Obawiał się, że nie da rady chlubnie wywiązać się z czekających go zadań, ale nie widział możliwości honorowego wyjścia z sytuacji. Mało tego - nawiedzały go koszmary senne, w których po wielekroć przeżywał własną śmierć. Byi pewien, że to go nie minie. Mówił to wszystko ze spuszczonymi oczami, jakby wpatrywał się w końce swoich butów. A kiedy podniósł głowę, w świetle księżyca Ada ujrzała łzy ściekające po jego bladej twarzy. Zrobiło jej się żal chłopaka, który najwidoczniej nie nadawał się na żołnierza, gdyż miał mentalność sklepikarza. Pogładziła go współczująco po grzbiecie dłoni opartej na kolanie. Wiedziała, że powinna była wypowiedzieć któryś z licznych frazesów o honorze, ojczyźnie i obowiązku, jakimi hojnie szermowały kobiety obecne na balu. Podobne komunały nie mogły jej jednak przejść przez gardło. Mogła także użyć oklepanego zwrotu w rodzaju: „Nie martw się” lub „Bądź dzielny”, ale i w tych formułkach wyczuwała fałszywą nutę. Wolała więc nic nie mówić i poprzestać na kojącym dotknięciu ręki. Miała nadzieję, że Blount nie potraktuje tego życzliwego gestu jako przyzwolenia na dalsze awanse, gdyż w takim przypadku miałaby ochotę uciec od niego, a na małej łódce nie było się dokąd wycofać! Na szczęście młody człowiek myślał wówczas raczej o swojej niepewnej przyszłości niż o zalotach. Przesiedzieli zatem jakiś czas na dryfującej łódce, dopóki prąd nie zaczął znosić ich w stronę zakrętu rzeki. Groziło im, że łódź wyląduje na piaszczystym przeciwległym brzegu. W tej sytuacji Blount wziął się w garść, chwycił wiosła i skierował łódkę do punktu wyjścia. Odprowadził Adę pod sam ganek rzęsiście oświetlonego domu gospodarzy. Na żółtym tle okien przesuwały się sylwetki tancerzy, a muzyka rozlegała się na tyle donośnie, że można było z łatwością rozróżnić utwory: to Gungl, a to Strauss... Przy drzwiach Blount się zatrzymał, podsunął Adzie dwa palce pod brodę i delikatnie, jak brat siostrę, pocałował w policzek. Potem odszedł bez słowa. Ada przypomniała też sobie, że idąc już na spoczynek do przygotowanego dla niej pokoju, zauważyła w mijanym po drodze lustrze sylwetkę kobiety od tyłu. Kiedy przystanęła, aby jej się przyjrzeć, zwróciła uwagę na suknię w modnym kolorze znanym jako stary róż. Pozazdrościła nieznajomej kobiecie takiej sukni, gęstych, ciemnych włosów i wyprostowanej postawy, znamionującej pewność siebie. Postąpiła krok naprzód - i tamta kobieta zrobiła to samo. Wtedy dopiero Ada się domyśliła, że podziwiała... własne odbicie! Na przeciwległej ścianie znajdowało się bowiem drugie lustro, które przekazywało odbity obraz pierwszemu. Połączone działanie światła lamp i tła luster rozjaśniło barwę jej sukni, która zmieniła się z liliowej na róż. Dotarła do swego pokoju i próbowała zasnąć, lecz nie mogła, bo muzyka grała aż do rana. Leżąc w łóżku, rozmyślała, jakie to dziwne uczucie: znaleźć uznanie we własnych oczach! Następnego dnia, kiedy uczestnicy balu wsiadali już do powozów, Ada niespodziewanie spotkała Blounta na schodkach od frontu. Unikał jej wzroku i prawie się nie odzywał, bo wstydził się swojego zachowania w nocy. Ada zaliczyła mu jednak na plus, że nie prosił jej, aby utrzymała to zdarzenie w tajemnicy. Nie zobaczyła go już nigdy więcej. Z listu od kuzynki dowiedziała się, że Blount poległ pod Gettysburgiem. Podobno podczas odwrotu z Cemetery Ridge otrzymał postrzał w twarz; wycofywał się tyłem, bo nie chciał dostać kuli w plecy. Starania Blounta o zachowanie godności nie wywarło na Ruby najmniejszego wrażenia. Nie mogła natomiast nadziwić się ludziom wiodącym tak próżniaczy żywot, że zamiast spać, woleli dla rozrywki wiosłować po rzece. - Źle mnie zrozumiałaś! Nie to miałam na myśli - sprostowała Ada. Posiedziały jeszcze trochę na ganku, przyglądając się zachodowi słońca i coraz mniej wyraźnym sylwetkom drzew na grani. W końcu Ruby wstała i oświadczyła: - No, czas na wieczorny obrządek! Używała tych słów w takim kontekście, w jakim inni ludzie życzyli sobie dobrej nocy. Rzuciła jeszcze raz okiem na inwentarz, sprawdziła zamknięcie budynków gospodarskich i zdusiła ogień pod kuchnią. Tymczasem Ada, wciąż z książką na kolanach, pozostała jeszcze na ganku, przenosząc wzrok z podwórza na oborę, z pól na zalesione zbocza i na ciemniejące niebo. Koloryt otoczenia nie kojarzył jej się już z żadnymi wspomnieniami z Charlestonu. W tej chwili wszystko raczej się wyciszało. Adę natomiast naszły zupełnie inne myśli. Kiedy przenieśli się tu z ojcem, krajobraz, do którego zdążyła się przyzwyczaić, na początku wydawał im się obojgu dziwnie obcy. W porównaniu z równinnymi okolicami Charlestonu, górska kraina robiła wrażenie ciemnej, ze skłonnością do pionowej rzeźby terenu. Monroe twierdził, że podobnie jak wszystkie elementy przyrody, specyficzne cechy tego wspaniałego otoczenia są zwiastunami innego, lepszego świata i intensywnego życia, do którego powinniśmy dążyć. Ada zgadzała się wtedy z tą interpretacją. Od tamtej pory zdążyła zmienić zdanie. Teraz uważała, że widok roztaczający się wokół to nie tylko zwiastun innego świata, ale właśnie ten nowy, lepszy świat! Ada zdawała sobie sprawę, że niezupełnie odpowiada to poglądom ojca, ale sądziła, że nie przekreśla finalnej konkluzji, chociaż nie umiała jej sprecyzować. Ruby przeszła przez podwórze, lecz zatrzymała się jeszcze przy furtce. - Trzeba zagnać krowę! - rzuciła na pożegnanie i bez dalszych grzeczności skierowała się w stronę swego szałasu. Wreszcie Ada zdecydowała się zejść z ganku i przejść na pastwisko położone za oborą. Słońce już znikło za górami, więc zmrok zapadał bardzo szybko. Zbocze gór wydawały się bladoszare i mgliste jak obłok pary. O tej porze szczególnie dawała się we znaki pustka panująca w tych stronach i człowiek czuł się bardziej samotny niż w czasie najmroczniejszej, bezksiężycowej nocy. Czasem bowiem wizja nadchodzącej ciemności może wydać się groźniejsza niż sama ciemność! Takie właśnie wrażenia Ada odnosiła teraz i przypomniała sobie, co na ten temat mówił ojciec. Monroe dowodził bowiem, że nie jest to zjawisko charakterystyczne tylko dla tych okolic, ale rozpowszechnione do tego stopnia, że nie odczuwają go tylko głupcy albo ludzie wyjątkowo gruboskórni, podobnie jak zdarzają się osobnicy niewrażliwi na gorąco lub zimno. Monroe próbował zresztą znaleźć logiczne uzasadnienie tego zjawiska, jak i wielu innych. Twierdził, że dawniej Bóg był obecny zawsze i wszędzie, a uczucie samotności powstało w nas wtedy, kiedy się od nas nieco oddalił. Tymczasem pochłodniało, a na trawie osiadły gęste krople rosy. Ada zamoczyła cały dół sukni, zanim doszła do krowy, która leżała w wysokiej trawie pod samym płotem. Na widok właścicielki Waldo wstała i sztywnym krokiem poczłapała w stronę bramy. W miejscu, gdzie leżała, trawa była spłaszczona, a ziemia nagrzana. Ada czuła to ciepło, kiedy weszła na zdeptany skrawek darni. Nagle ogarnęło ją takie zmęczenie cało- miesięczną pracą, że zapragnęła położyć si? w tym miejscu. Oczywiście nie zrobiła tego, ale schyliła się i zanurzyła palce w miękką ziemię, która pod wpływem promieni słonecznych i ciężaru ciała zwierzęcia nasiąkneła takim ciepłem, jakby była żywą istotą. Z kępy drzew za strumieniem dochodziło hukanie sowy. Ada wyróżniała w nim wyraźnie pięć taktów, jak w pięcio-stopowym wierszu. Zastanawiała się, dlaczego ludzie nazywają sowę „ptakiem śmierci”, przecież jej głos wydawał się tak słodki i łagodny jak gruchanie gołębicy... Tymczasem krowa niecierpliwie ryczała pod bramą. Wymagała, jak prawie wszystko w tym gospodarstwie, opiekuńczej ręki, pracy, której Ada właśnie się uczyła. Nie pozostało jej więc nic innego, jak otrząsnąć dłonie z ziemi i wstać. Wygnanie W wędrówce pustymi, nie uczęszczanymi gościńcami, towarzyszyły Inmanowi niebieskie niebo i coraz to chłodniejsze dni. Z konieczności chodził krętymi ścieżkami, lawirował, chcąc uniknąć rogatek i miast. Wybrał drogę idącą przez odludną wieś i oddalone od siebie farmy. Wydawała mu się całkiem bezpieczna, gdyż spotykał na niej niewiele osób, przeważnie niewolników. Noce były ciepłe. Rozjaśniał je blask księżyca - dużego, gdy zbliżał się do pełni i gdy ją osiągał; potem przychodził nów i księżyc znikał. Po drodze często natrafiał na stogi siana, w których mógł się przespać, a także leżeć i patrzeć na księżyc i gwiazdy. Czasem sobie wyobrażał, że jest zwykłym wagabundą, wolnym i nieskrępowanym włóczęgą, który nie musi się niczego ani nikogo obawiać. Bywały dni bez żadnych specjalnych wydarzeń, które zlewały się w jedno, choć Inman starał się zawsze coś w pamięci zatrzymać. Jeden dzień zapamiętał tylko dlatego, że spędził go na trudnym obmyślaniu dalszej trasy. Było mnóstwo rozdroży nie oznaczonych żadnym znakiem drogowym ani nacięciem na drzewach, tak że wciąż musiał pytać, by nie błądzić. Pierwszy dom, do którego wszedł, zbudowany był na samym rozwidleniu dróg i ganek niemal blokował przejście. Kobieta o zmęczonym wyglądzie odpoczywała, siedząc na krześle z wyciągniętymi przed siebie nogami. Ssała dolną wargę i wzrokiem pełnym skupienia wpatrywała się w coś wielkiego i nieokreślonego, co działo się na horyzoncie. Tam, gdzie jej spódnica wgłębiała się w podołek, zalegał cień. - Czy ta droga prowadzi do Salisbury? - spytał Inman. Kobieta siedziała nieruchomo; węzłowate, zaciśnięte w pięść dłonie trzymała na kolanach. Ćwiczyła widać oszczędność gestów, gdyż w odpowiedzi uniosła jedynie prawy kciuk. Równie dobrze mógł to być tylko nerwowy tik. Ani jeden rys jej twarzy przy tym nie drgnął. Niemniej Inman poszedł we wskazanym kierunku. Potem natknął się na siwowłosego mężczyznę siedzącego cieniu gumowego drzewa. Mężczyzna miał na sobie w piękną kamizelkę z żółtego jedwabiu, pod którą nie nosił koszuli. Rozpięta i otwarta kamizelka obnażała pierś starca z sutkami zwisającymi jak u maciory. Nogi wysunął do przodu i otwartą dłonią klepał się po udzie, jakby karcił ukochanego, ale niegrzecznego psa. Odpowiadając na pytania, ograniczył się do samych samogłosek. - Czy tu się skręca do Salisbury? - spytał Inman. - Eeeee? - to było wszystko, co usłyszał. - Salisbury! - powtórzył Inman. - Czy tędy prowadzi droga do Salisbury? - Aaaaa! - odparł mężczyzna nie budzącym wątpliwości tonem. I Inman poszedł tą drogą. Jakiś czas później natknął się na człowieka, który wyrywał na polu cebulę? - Salisbury? - zapytał znowu. Mężczyzna nie powiedział ani słowa, ale wyciągnął ramię i trzymaną w ręce cebulą pokazał, którędy ma iść. Ze swojej wędrówki któregoś dnia Inman zapamiętał jedynie białe niebo oraz wronę, która padła w locie i wzbijając kurz na gościńcu, wylądowała tuż przed nim. Leżała martwa z otwartym czarnym dziobem i wyciągniętym szarym językiem, jakby chciała spróbować smaku pyłu. Innym razem spotkał trzy dziewczyny, zapewne farmerskie córki. Nosiły jasne bawełniane sukienki i boso tańczyły na drodze. Gdy zobaczyły, że nadchodzi, przestały tańczyć, wlazły na płot i usiadły na najwyższej poprzecznej żerdzi, zaczepiwszy obcasy o niższą. Kolana podniosły wysoko, dotykając nimi brody. Obserwowały Inmana, gdy przechodził obok nich, ale nie odpowiedziały na pozdrowienie, gdy im pomachał dłonią i zawołał: „hej!” Pewnego poranka Inman przechodził przez las, w którym rosły młode topole. Zauważył, że mają pożółkłe liście, choć było na to za wcześnie. Myślał o jedzeniu. Czuł się nieźle, ale ukrywanie się i głód zaczynały już go męczyć. Żywił się wyłącznie papką kukurydzianą, jabłkami, owocami hurmy i kradzionymi melonami. Marzył o tym, żeby znów poczuć smak mięsa i chleba, i rozważał, jakie ryzyko musiałby podjąć, aby te produkty zdobyć. Nieoczekiwanie natknął się na grupę kobiet piorących w rzece bieliznę pościelową. Ukrył się w lesie i przystanąwszy na jego skraju, obserwował rzekę. Kobiety stały po łydki w wodzie, tłukły bieliznę o gładkie kamienie, płukały ją i wykręcały, a potem rozpostarły na pobliskich krzakach, aby szybciej wyschła. Niektóre niewiasty rozmawiały i śmiały się, inne nuciły refreny jakichś piosenek. Aby nie zmoczyć w wodzie długich spódnic, podkasały je, a ich końce przeciągnęły między udami i wetknęły sobie za pas. Sprawiały wrażenie, jakby nosiły orientalne pantalony, takie jak żołnierze żuawskiego pułku piechoty. Inmanowi od razu się przypomniało, jak dziwnie kolorowo i odświętnie wyglądali żuawi, gdy leżeli martwi, rozrzuceni po polu bitwy. Kobiety, nie wiedząc, że są obserwowane, wysoko zadarły kiecki, a spływająca z wypranej bielizny woda połyskiwała na ich białych udach jak oliwa. Każdego innego dnia Inman uległby ich wdziękom, ale teraz nie to zaprzątało jego uwagę. Zauważył, że kobiety przyniosły ze sobą obiad w koszykach lub płóciennych zawiniątkach. Złożyły paczki na brzegu i zajęły się praniem. Początkowo zamierzał zwrócić się do nich z prośbą, by mu sprzedały coś do jedzenia. Bał się jednak, że mogłyby, się skrzyknąć, ruszyć ławą do rzeki, podnieść z dna kamienie i odpędzić natręta. Wolał pozostać w ukryciu. Przedzierał się przez drzewa i głazy, by niezauważenie dotrzeć do brzegu. Tam schował się za rozłożystym konarem wielkiej nadrzecznej brzozy, ręką sięgnął do paczek z prowiantem i podnosząc do góry jedną po drugiej, wybrał najcięższą. W zamian na miejscu, skąd ją zabrał, zostawił znacznie więcej pieniędzy, niż wymagała tego uczciwość. Chciał być hojny. W tym momencie wydawało mu się to szczególnie ważne. Opuścił brzeg i udał się w dalszą drogę. Wymachiwał zawiniątkiem z jedzeniem, trzymając je za jeden z luźnych końców serwetki. Kiedy się znalazł w pewnej odległości od rzeki, otworzył paczkę. W środku znalazł trzy duże kawałki gotowanej ryby, trzy ziemniaki i parę niedopieczonych biskwitów. „Biskwity z rybą? - zdziwił się. - To chyba niestosowne połączenie”. I faktycznie jedzenie było nijakie, zwłaszcza jeśli je porównać z przyrumienionymi pysznościami, które sobie wymarzył. Ale zjadł wszystko w czasie marszu. Kiedy zostały mu już tylko dwa ostatnie kęsy ziemniaka, poczuł jakby swędzenie z tyłu głowy. Zatrzymał się, rozejrzał dokoła i zobaczył, że w pewnej odległości idzie za nim pustą drogą jakiś mężczyzna. Połknął więc ostatni kęs i przyśpieszył kroku, chcąc jak najprędzej znaleźć się za zakrętem. Gdy się tam znalazł, wszedł do lasu i zajął punkt obserwacyjny za obalonym pniem drzewa. Wkrótce nieznajomy piechur dotarł do zakrętu. Był bez kapelusza i miał na sobie długi szary płaszcz z połami rozwianymi na wietrze. Na grzbiecie niósł ciężki skórzany plecak, a w ręku trzymał kij żebraczy tak duży jak on sam. Szedł ze spuszczoną głową, odmierzając kijem krok, jak dawni mnisi jałmużnicy. Gdy się przybliżył, Inman dostrzegł, że ma twarz okaleczoną i posiniaczoną, a sińce zaczęły już przybierać kolor żółty i zielony. Rozcięta warga, częściowo zagojona, pokryła się czarnym strupem, tak że piechur sprawiał wrażenie, jakby miał zajęczą wargę. Na bladej skórze głowy, poznaczonej tu i ówdzie długimi bliznami, mierzwiły się nierówno ucięte blond włosy. Mężczyzna był tak szczupły, że w jego spodniach, ściągniętych w pasie sznurkiem, tworzyły się głębokie fałdy. Piechur cały czas patrzył pod nogi, ale gdy w pewnej chwili podniósł wzrok i Inman ujrzał jego niebieskie oczy, od razu rozpoznał w nim pastora, mimo skaleczeń, które go nieco odmieniły. Natychmiast wstał i wyszedł zza pnia. - Halo! - zawołał. - Proszę poczekać! Pastor się zatrzymał. - Dobry Boże! - krzyknął zaskoczony. - Przecież ciebie właśnie szukam, człowiecze! Inman wyciągnął nóż i trzymał ostrzem w dół; ramię miał wyprostowane i rozluźnione. - Przyszedłeś, by szukać zemsty, co? - zwrócił się do pastora. - Nie będę nawet marnował na ciebie naboju, ale cię od razu na miejscu wykończę... - Ależ nie! - bronił się pastor. - Chcę ci podziękować. Uratowałeś mnie od popełnienia śmiertelnego grzechu. - Przemierzyłeś taki szmat drogi tylko po to, by mi o tym powiedzieć? - Nie! Jestem wędrowcem, pielgrzymem, jak ty. Choć może się pośpieszyłem, tak cię nazywając, bo nie wszyscy, którzy wędrują, są pielgrzymami. W każdym razie chciałbym wiedzieć, dokąd się wybierasz. Inman obrzucił go lustrującym spojrzeniem. - Co się stało z twoją twarzą? - zapytał. - Gdy mnie znaleźli przywiązanego do drzewa i przeczytali, co napisałeś na kartce, kilku członków kongregacji, z diakonem Johnstonem na czele, zerwało ze mnie odzież i sprawiło mi tęgie lanie. Ubranie wrzucili do rzeki i ucięli mi włosy... nożami... Chyba im się coś pomieszało, musieli pomylić moją sprawę z historią Samsona i Dalili. Nie dali mi nawet godziny na spakowanie rzeczy. Stałem nagi, a kobieta, którą miałem poślubić, pluła na mnie i głośno dziękowała Bogu, że nie zostanie panią Veasey. Nie miałem nic więcej oprócz dwóch gołych rąk, by przykryć przyro-dzenie. Powiedziano, że mam opuścić miasto, w przeciwnym razie powieszą mnie nago na kościelnej wieży. Właściwie dobrze się stało, że mnie wygnali, bo i tak nie mógłbym tam dłużej żyć. - Tak! - zgodził się Inman. - Nie sądzę, że mógłbyś tam zostać... A co się stało z tą drugą kobietą? - Z Laurą Foster? Wzięli ją na spytki. Chcieli, żeby im wszystko wyznała. Nie była jednak w stanie zebrać myśli i cokolwiek wydukać. Przypuszczam, że gdy jej macierzyństwo stanie się widoczne, Kościół wykluczy ją na jakiś czas, pewnie na rok, nie dłużej, ze swego grona, a potem będzie się już tylko na jej temat plotkowało... Miną jeszcze dwa lub trzy lata i weźmie sobie na męża jakiegoś starego kawalera, który zgodzi się wychowywać jej bękarta, gdy mu się przy tej okazji dostanie taka ładna kobieta za żonę. W końcu ona lepiej na tym wyjdzie, niż gdyby została ze mną, bo ja postanowiłem skończyć z obiema, i z nią, i z moją narzeczoną. - A ja wciąż mam wątpliwości, czy postąpiłem słusznie, zostawiając cię przy życiu - przyznał się Inman. Nie odzywając się więcej, schował nóż, wrócił na drogę i pomaszerował dalej. Niewiele czasu minęło, a pastor znowu się pojawił u jego boku. - Wydawało mi się, że się kierujesz na zachód. Poszedłbym chętnie razem z tobą, jeśli nie masz nic przeciwko temu - powiedział. - Chodzi o to, że mam... - odparł Inman. Uważał, że lepiej wędrować samotnie niż w towarzystwie tego głupca. Zrobił taki ruch ręką, jakby chciał uderzyć pastora na odlew, ale ten nie próbował uciekać ani się bić. Nawet mu nie przyszło do głowy użyć kija, by odeprzeć atak. Przeciwnie - jak zastraszony pies pochylił plecy, gotów przyjąć razy. W tej sytuacji Inman się pohamował i nie zadał ciosu. Doszedł do wniosku, że nie będzie tego człowieka od siebie odpędzał, ale po prostu pójdzie dalej i zobaczy, co z tego wyniknie. Veasey wlókł się tuż za nim i mówił coś bez lądu i składu. Ubzdurał sobie, że znalazł towarzysza. Miał zamiar uwolnić się od wszystkiego, co się łączyło z jego poprzednim życiem, i obarczyć tym Inmana. Każdym swoim błędnym uczynkiem, a było ich bardzo dużo, chciał się podzielić. Teraz nawet on sam zrozumiał, że jest żałosnym pastorem. - Pastor ze mnie pod każdym względem lichy - przyznawał. - Tylko w jednej dziedzinie błyszczałem: w kazaniach! Byłem bardzo dobrym kaznodzieją. Uratowałem więcej dusz niż ty masz palców u obu rąk i nóg. Ale z tego także rezygnuję. Wybieram się do Teksasu i chcę tam życie zacząć od nowa. - Wiele osób tak postępuje. - W Księdze Sędziów w Biblii jest mowa o czasach, kiedy nie było króla w Izraelu i każdy człowiek robił po prostu to, co uważał za słuszne. Podobno tak właśnie jest w Teksasie. Mówią, że to kraj wolności... - Rzeczywiście tak się o Teksasie mówi - potwierdził Inman. - Ale co tam będziesz robił? Chcesz zostać farmerem? - Raczej nie! Nie mam zamiłowania do grzebania się w ziemi. Nie jestem jeszcze zdecydowany, jaką karierę wybiorę. A skoro nie mam żadnego wyraźnego powołania, może mógłbym po prostu pojechać do Teksasu, postarać się o spory kawał ziemi, powiedzmy - wielkości hrabstwa, i hodować bydło. Postanowiłem rozwijać hodowlę, dopóki nie osiągnę tak wielkiego stada, że będę mógł przez cały dzień chodzić po krowich grzbietach i ani razu nie postawię stopy na ziemi - fantazjował Veasey. - Ciekawe, za co kupisz pierwszego byka i krowę? - A za to! - I Veasey wyjął spod palta wojskowego kolta, którego sobie przywłaszczył, gdy opuszczał miasto. - Potrenuję i zostanę wybitnym rewolwerowcem... - dodał. - Skąd masz tę broń? - Żona starego Johnstona, widząc, co się stało, ulitowała się nade mną. Zobaczyła, że kryję się w krzakach, i zawołała, żebym podszedł do kuchennego okna. Gdy udała się do sypialni po ten żałosny strój, który mam na sobie, zauważyłem leżący w kuchni na stole rewolwer. Natychmiast po niego sięgnąłem, ukradłem i schowałem w trawie, a potem, kiedy się już ubrałem, podniosłem broń i zabrałem. Wydawał się bardzo z siebie zadowolony, jak chłopiec, któremu udało się ściągnąć z parapetu placek wystawiony za okno do wystudzenia. - I właśnie wtedy - ciągnął dalej pastor - wpadł mi do głowy pomysł, aby zostać rewolwerowcem. Czasem wnioski same się narzucają - dodał. Trzymał w ręku kolta i wpatrywał się w niego, jakby oczekiwał, że w błyszczącym bębenku zobaczy swoją przyszłość. Marsz tego popołudnia okazał się bardzo owocny, jeśli chodzi o zaopatrzenie w żywność. Nie uszli daleko, gdy na swej drodze napotkali porzucony dom usytuowany w niewielkiej dąbrowie. Drzwi były na oścież otwarte, okna wyrwane, a podwórko zarosłe dziewanną, łopianem i indiańskim tytoniem. Dokoła domu stało wiele uli. Jedne, drewniane, zrobiono z wydrążonych pni czarnych drzew gumowych, w których wycięto otwory. Ustawiono je wszystkie w tym samym kierunku, zgodnie ze strzałką kompasu. Inne, słomiane, mieściły się w koszykach, szarych jak stare strzechy, i zaczynały już rozmiękać i deformować się na szczytach. Choć ule wydawały się bardzo zaniedbane, pszczoły nadal w nich pracowały. W świetle słońca widać było gęste ich chmary; jedne przylatywały, drugie odlatywały... - Dobrze byłoby podebrać miód z któregoś ula - zauważył Veasey. - Zdobylibyśmy w ten sposób coś smakowitego do jedzenia. - No to bierz się do tego! - zaproponował Inman. - Ale ja bardzo źle znoszę użądlenie. Strasznie puchnę. Nie mogę przebywać wśród pszczół - wymawiał się pastor. - Ale miód zjesz, jeśli ja go zdobędę. To chyba chciałeś powiedzieć, prawda? - Miód byłby bardzo pożądanym posiłkiem, da nam siłę do dalszej wędrówki. Temu argumentowi Inman nie mógł odmówić racji, opuścił więc zrolowane rękawy koszuli, włożył mankiety spodni do butów, a głowę owinął płaszczem, zostawiając, wąską szparę na oczy. Podszedł do ula, zdjął dach, po czym garściami wybierał miód i plastry i wkładał je do garnka, póki go nie zapełnił po brzegi, tak że miód zaczął się przelewać i spływać po ścianach naczynia. Inman poruszał się przy tym powoli i rozważnie, tak że pszczoły nie robiły mu krzywdy. Potem usiedli z Veaseyem na stopniach ganku, wzięli między siebie garnek i jedli miód pełnymi łyżkami. Miał kolor kawy, gdyż pochodził ze wszystkich niemal gatunków kwiatów, zawierał mnóstwo pszczelich skrzydełek, był też bardzo gęsty, bo go przez dłuższy czas nie wybierano. Niewiele miał wartości w porównaniu z jasnym, klarownym kasztanowym miodem, który ojciec Inmana podbierał dzikim pszczołom; kierował ich roje, gdy leciały przez las, do dziupli w pniach drzew. Ale i ten ciemny miód Inman i Veasey jedli ze smakiem. Kiedy już nic nie zostało, Inman podniósł do ust plaster i odgryzł spory kęs. - Jesz nawet plaster? - zgorszył się Veasey. - Mówisz tak, jakbyśmy mieli w garnku co najmniej koguta... - odparł Inman, żując wosk. - Chodzi mi o to, że plaster może zatkać człowieka jak korek. - Ależ skąd... dobrze ci zrobi, działa jak tonik... - zapewniał Inman. Ugryzł jeszcze kawałek i podał plaster Veaseyowi. Ten go zjadł, nie czując żadnego smaku. - Wciąż jeszcze jestem głodny - stwierdził, kiedy opróżnili garnek do dna. - Nie ma na to rady, chyba że potrafisz przepłoszyć jakieś zwierzę i coś upolujemy. Powinniśmy jednak iść dalej, a nie polować. Miejmy nadzieję, że w marszu pozbędziesz się apetytu. - Niektórzy twierdzą, że zadowolenie ze swego losu osiąga ten, kto niczego nie pragnie i traci apetyt na cokolwiek. Ale to już graniczy z szaleństwem! - powiedział Veasey. - Moim zdaniem zadowolenie odczuwa ten, kto potrafi sobie wmówić, że go Bóg zbyt mocno nie ukarze za to, iż dąży do zaspokojenia swoich żądz. Niewielu spotkałem takich, którym na dobre wyszła wiara, że w dzień Sądu Ostatecznego księżyc spłynie krwią. Dlatego raczej nie ufam tej wierze. Inman wstał, opuścił ganek i podjął na nowo wędrówkę. Utrzymując dobre tempo marszu, szli około godziny, gdy droga nieoczekiwanie zamieniła się w ścieżkę. Ta najpierw pięła się po falistym grzbiecie wzgórza, a potem przez jakiś czas towarzyszyła małemu krętemu strumykowi, którego wody spływały z góry w spienionych kaskadach. Tu i ówdzie, tam, gdzie teren opadał tarasowate lub gdzie znajdowały się wgłębienia, strumyk tworzył łagodne zakola i małe oczka sadzawek. Ktoś, kto nie przywiązuje dużej wagi do szczegółów, mógłby ten strumyk śmiało wziąć za górski potok. Także wilgotne zatoczki miały dla Inmana zapach gór. Czuł specyficzną woń galaksu, zgniłych liści i wilgotnej ziemi i powiedział o tym Veaseyowi. Pastor odchylił głowę, pociągnął nosem i stwierdził, że „tu śmierdzi po prostu gównem”. Inman nawet tej uwagi nie skomentował. Był zmęczony, jego umysł pracował na raty. Zatrzymał wzrok na jasnej nitce strumyka. Koryto, jakie sobie woda obrała, aby znaleźć drogę do niżej położonych terenów, było tak kręte jak świńskie jelito. Tymczasem zgodnie z wiedzą, jaką zdobył z książek, orientował się, że siła ciążenia powinna działać po linii prostej. Patrząc więc na potok, jak wężowymi ruchami torował sobie drogę w dół wzgórza, doszedł do wniosku, że te naukowe teorie są po prostu niepoważne. Kręty bieg potoku oznaczał, że wszystko, co się porusza, musi - chce czy nie chce - być zgodne z ukształtowaniem terenu. Gdy potok dotarł na płasko położone tereny, stał się normalnym szlakiem wodnym, niewiele lepszym od błotnistego ścieku i nie wykazywał już żadnego podobieństwa do górskiego potoku, którego się w nim Inman dopatrywał. W pewnej chwili Veasey się zatrzymał. - Spójrz lepiej tam! - zawołał. A tam w potoku, głębokim, ale wciąż na tyle wąskim, że bez trudu można go było przeskoczyć, znajdował się spory zę-bacz. Był dłuższy niż orczyk w uprzęży dla pary wołów, choć obwód miał znacznie większy, właściwie można powiedzieć, że był gruby jak beczka. Inman zwrócił uwagę na jego brzydką głowę z małymi oczkami i białymi wąsami, które wyrastały mu z pyska i chybotały na wodzie kołysane prądem. Dolną szczękę miał cofniętą, zapewne po to, by mu ułatwiała wsysanie resztek z dna rzeki, tył zaś był zielonoczarny i zapiaszczony. W porównaniu z zębaczem, którego Inman widział lub wyimaginował sobie, że widzi, w głębinie błotnistej rzeki o nazwie Przylądek Strachu, ten wydawał się karłem, choć i tak był wystarczająco potężny. Pewnie wziął nie ten, co trzeba, zakręt i na skutek fatalnej pomyłki ugrzązł tutaj w korycie tak wąskim, że nie byłby w stanie się odwrócić i popłynąć w przeciwnym kierunku, chyba że rzeka miałaby w środku przegub. - Jaką wspaniałą ucztę mielibyśmy z zębacza - westchnął Veasey. - Tak, ale nie mamy sprzętu... - odparł Inman. - Oddałbym wszystko za kij, linkę i haczyk z przynętą. A na przynętę najlepiej by się nadał miękisz pszennego chleba, nasycony tłuszczem. - Tego też nie mamy - powiedział Inman, zgorszony, że w taki sposób łowi się ryby na równinach. Wystarczyło, że ruszył stopą z zamiarem kontynuowania marszu, aby ryba, przestraszona cieniem, jaki rzucił na wodę, puściła się w górę rzeki. Veasey poszedł za Inmanem, ale wciąż się odwracał i z żalem spoglądał na potok. Wyraźnie był zły i rozżalony. Co uszli kawałek powtarzał: - Ale to była wielka ryba... Po pół mili raptem się zatrzymał. - Nie spocznę, póki nie zdobędę tego zębacza! - zawołał, odwrócił się i truchtem pobiegł z powrotem. Inman szedł za nim normalnym krokiem. Znalazłszy się w pobliżu miejsca, gdzie widzieli rybę, pastor wszedł w las i krążąc po nim jakiś czas, przebijał się do przodu. Kiedy doszli do rzeki, okazało się, że są wysoko w jej górnym biegu. Inman, który nie spuszczał pastora z oczu, widział, że Veasey rozgląda się po lesie, szukając leżących na ziemi gałęzi, i ściąga je do strumienia. Tam ułożył je w stos i skakał po nich, aby je ubić. W końcu zbudował rodzaj tamy, z której sterczały na boki gałęzie. - Co zamierzasz? - spytał Inman. - Poczekaj, a zobaczysz - odparł Veasey. Znowu krążył po lesie i wreszcie dobiegł do strumienia poniżej miejsca, w którym spodziewał się, że powinien przebywać zębacz. Skoczył do rzeki i szedł pod prąd, uderzając wodę nogami i kopiąc na wszystkie strony. Nie widział ryby, ale wiedział na pewno, że płynie przed nim. Gdy Veasey zbliżył się do tamy, Inman wreszcie dojrzał zębacza. Wietrząc nosem, atakował gałęzie, by znaleźć wyjście z pułapki. Pastor zdjął kapelusz i rzucił go na brzeg. Z dużym wysiłkiem posuwał się teraz w stronę ryby. W końcu schylił się i zanurzył po pas w rzece, chcąc uchwycić rybę i wyciągnąć na powierzchnię. Ryba i człowiek, walcząc ze sobą, wynurzyli się z wody i strugami rozlewali ją dookoła. Veasey objął rybę wpół i ściskał rękami jej biały brzuch. Ryba się wyrywała i wszelkimi dostępnymi jej sposobami próbowała się uwolnić. Bezszyją głową waliła w jego głowę i wąsami omiatała twarz. Potem napięła się niczym wielki, silny łuk, skoczyła do góry i wystrzeliła z jego objęć z powrotem do wody. Veasey stał, sapiąc i chwytając powietrze ustami. Ukłucia rybich wąsów poznaczyły mu twarz długimi czerwonymi pręgami, a płetwy pocięły ramiona. Lecz pastor nie dawał za wygraną. Pochylił się i znów wyciągnął zębacza z wody. Choć walczył z całą energią, wynik zawsze był remisowy. Próbował wciąż na nowo, ale nie wygrywał. Wreszcie i człowiek, i ryba nie mogli się już ruszać ze zmęczenia. Veasey, wyczerpany, z wysiłkiem wdrapał się na brzeg rzeki i usiadł. - Czy nie mógłbyś teraz ty - zwrócił się do Inmana - zejść na dół i spróbować swoich sił? Inman sięgnął do biodra, wyjął swój rewolwer przestrzelił rybie głowę. Miotała się przez chwilę, a potem ucichła i leżała bez ruchu. - Dzięki Bogu! - zawołał pastor. Tej nocy biwakowali nad rzeką. Veasey zrzucił na barki swego towarzysza rozpalenie i doglądanie ogniska, a także całe gotowanie. Najwyraźniej umiał tylko mówić i jeść, nic więcej. Gdy Inman rozciął rybę, okazało się, że w jej żołądku znajduje się zaostrzony koniec młotka i ptak, drozd modrak, którego zębacz połknął w całości; znalezisko odłożył na pobliski piaski kamień. Następnie ściągnął skórę z tylnych części ryby oraz z boków i pokroił je na filety. Wśród zapasów w plecaku Veaseya była paczka smalcu, owinięta w pergaminowy papier. Inman roztopił tłuszcz w rondelku, obtoczył kawałki ryby w mące kukurydzianej i usmażył je na brązowo. W czasie jedzenia pastor rzucił okiem na kamień, na którym leżała zawartość żołądka zębacza, i zaczął się zastanawiać nad jego trawieniem. - Czy nie sądzisz - spytał Inmana - że kiedyś dawno temu zębacz połknął cały młotek, a potem soki żołądkowe rozpuściły trzonek i został tylko obuch? - Całkiem możliwe - odparł Inman. - Słyszałem jeszcze dziwniejsze historie. Obecność w żołądku zębacza drozda modraka pozostawała jednak zagadką. Jedyne zadowalające wyjaśnienie, jakie przyszło Inmanowi do głowy, było takie, że ryba jakiegoś innego, lepszego gatunku, na przykład wędrujący pstrąg, wyskoczyła z wody i porwała ptaka z niskiej gałęzi drzewa rosnącego nad strumieniem. Zaraz potem pstrąg zginął, wciągnięty przez zębacza z dna. Zębacz strawił całą rybę i został z niej tylko drozd. Wędrowcy ucztowali calutki wieczór. Kiedy już zjedli przygotowany posiłek i skończył się smalec, wycięli następne kawałki ryby, nabili je na wystrugane z gałązek patyczki i piekli nad rozżarzonymi węglami. Veaseyowi nie zamykały się usta: mówił i mówił, a gdy zmęczył się relacjonowaniem własnych przygód, próbował nakłonić Inmana, by opowiedział o sobie; był ciekaw, skąd pochodzi, gdzie jest jego dom, dokąd teraz zmierza i co robił przedtem. Ale Inman się nie odzywał. Siedział ze skrzyżowanymi nogami i milcząc, patrzył w ogień. - Źle z tobą - powiedział w końcu Veasey. - Wydaje mi się, że jest z tobą tak źle, jak kiedyś było z Legionem [Uzdrowienie opętanego z Ewangelii według św. Marka.], którego chorą duszę uleczył Pan Jezus. Znalazł go nagiego, uciekającego od ludzi, ukrywającego się w grobach i dzikich ustroniach, gryzącego zębami nagrobne kamienie i kaleczącego się o nie. Zły los sprawił, że nieszczęśnik postradał zmysły. Jeśli nawet ostały się w nim jakieś myśli, były szalone. Wciąż, dniem i nocą Legion tłukł się po górach i w grobach, płakał i wył jak pies. Pan Jezus o nim usłyszał, poszedł do niego i uzdrowił go szybciej, niż działają sole, gdy je człowiek zażyje. Legion wrócił do domu całkiem odmieniony. Inman nadal nic nie mówił. - Wiem, że uciekłeś z frontu - oznajmił wtedy Veasey. - Obaj jesteśmy uciekinierami. To nas łączy. - Nic nas nie łączy! - zaprotestował Inman. - Jeśli chodzi o mnie, nie nadawałem się do służby - wyjaśnił pastor. - To widzi nawet idiota! - Moją niezdolność stwierdził lekarz. Zastanawiam się, czy dużo przez to straciłem. - Nawet bardzo dużo - zapewnił Inman. - Gówno! Tyle to i ja wiem. - Opowiem ci o tym, co straciłeś. Zobaczysz wtedy, jaki pożytek byłby z takiego żałosnego pastora jak ty. I opowiedział Veaseyowi, co wydarzyło się w czasie bitwy o Petersburg. Pułk Inmana stał tuż obok chłopców z Karoliny Południowej; minerzy unionistów wysadzili ich w powietrze. Sam Inman znajdował się wtedy w okopie wzmocnionym plecionką z prętów i witek i właśnie prażył żyto, aby zaparzyć sobie kubek tego, co nazywali kawą, kiedy raptem z prawej strony grunt zaczął pęcznieć i słup ziemi wraz z żołnierzami wyleciał wysoko w górę, po czym spadł, rozsypując się dokoła i przywalając Inmana. Tuż za nim wylądowała część nogi jakiegoś żołnierza, razem z butem wciąż nałożonym na stopę. Żołnierz, który znajdował się w okopie niżejt nadbiegł z okrzykiem: „Piekło się rozszalało!” Powstał ogromny lej. Żołnierze będący w okopie po lewej i prawej stronie wyrwy, początkowo wycofali się, przewidując atak. Po chwili jednak, gdy nikt nie atakował, tłumnie ruszyli do leja, by podziwiać krajobraz powstały na skutek wybuchu. Haskell stosunkowo szybko ściągnął moździerze i ustawił je tuż nad brzegiem leja. Załadował je niewielką ilością prochu, zaledwie około półtorej uncji, ponieważ miały jedynie nadać pociskom tor o wysokości pięćdziesięciu stóp, by trafiły tam, gdzie unioniści kotłowali się jak prosiaki w zagrodzie, czekające na uderzenie młotkiem między oczy. Ogień moździerzy rozerwał wielu żołnierzy na kawałki. Następnie pułk Inmana przypuścił atak na lej. Walka, jaka się rozpętała w dole, nie przypominała Inmanowi żadnego z dotychczasowych działań wojennych. To była jakaś pierwotna forma wojowania, jakby ktoś setki mężczyzn umieścił w jaskini, ciasno jednego obok drugiego, i kazał im się pozabijać. Nie było miejsca, żeby strzelać z muszkietów czyje ładować, używano wiec ich przeważnie jako maczugi. Inman widział, jak mały dobosz bił żołnierza po głowie skrzynką na amunicję. Unioniści prawie nie odpierali ataku. Pod stopami walczących słały się trupy i strzępy ciał. Tak wielu żołnierzy zostało rozerwanych podczas wybuchu i w czasie ostrzału, że ziemia zrobiła się śliska i cuchnęła potwornym odorem mokrych wnętrzności. Wszędzie dookoła straszyły otwarte, błotniste ściany leja. Jedynie mały krąg nieba widniał w górze, jakby do niego ograniczał się cały świat i jakby liczyła się tylko walka. Wszyscy, którzy nie zdołali uciec, zostali zabici. - Teraz już wiesz, co straciłeś - zakończył Inman. - Żal ci? Rozłożył swoją pościel i natychmiast zasnął. Rano obaj z pastorem zjedli na śniadanie świeżo wycięte filety z ryby. Upiekli jeszcze sporo kawałków i zabrali je ze sobą na obiad. Gdy po zlikwidowaniu obozu odeszli, zostało tam jeszcze sporo ryby, nawet więcej, niż obaj dali rade zjeść. Na wierzchołku hikory trzy wrony czekały już na swoją kolej. Późnym popołudniem następnego dnia na niebie zebrały się chmury, wiał silny wiatr i rozpadał się deszcz. Lał bez przerwy i nic nie wskazywało na to, że ustanie. Deszcz zaskoczył wędrowców w czasie marszu, zaczęli się więc rozglądać za jakimś schronieniem. Veasey bez przerwy pocierał kark i narzekał na przeszywający ból głowy. Twierdził, iż boli go dlatego, że wcześniej tego dnia Inman zwalił go z nóg piastą od wozu. A było to tak: udali się do wiejskiego sklepu, dość biednie wyglądającego, aby kupić jedzenie. Ledwie stanęli w drzwiach, Veasey wyciągnął kolta i kazał sklepikarzowi opróżnić kasę. Wtedy Inman wziął pierwszy ciężki przedmiot, jaki mu się nawinął - piastę leżącą na półce przy drzwiach, i uderzył pastora, zbijając go z nóg. Kolt z łoskotem potoczył się po drewnianej podłodze i zatrzymał na worku z mąką. Veasey klęczał bliski zemdlenia, na szczęście opanował go atak kaszlu i to mu przywróciło przytomność. Kupiec spojrzał na pastora, potem na Inmana, podniósł brwi i zapytał: - Co u diabła? Inman go przeprosił, zabrał rewolwer, chwycił Veaseya za kołnierz, podniósł jak za uchwyt, a potem, ciągnąc, wywlókł na ganek i posadził na schodkach. Następnie wrócił do sklepu, by zrobić zakupy. Tymczasem kupiec wyjął dubeltówkę, przykucnął z nią za ladą i drzwi trzymał na muszce. - Wynoście się stąd! - rozkazał. - Wprawdzie w kasie mam niespełna trzydzieści centów w srebrze, ale każdego, kto zechce mi je zabrać, zabiję! Inman wyciągnął ku niemu ręce i odkrył dłonie. - Ten facet to po prostu głupiec - wyjaśnił i wycofał się. Teraz, gdy szli w deszczu, Veasey jęczał, chciał się zatrzymać i zamierzał przysiąść pod sosną. Ale Inman owinął się brezentem i nie przerywając marszu, wypatrywał jakiejś stodoły. Nie znalazł żadnej. Po pewnym czasie spotkali na drodze starą niewolnicę potężnej postury. Kobieta zrobiła sobie ogromny przeciwdeszczowy kapelusz z wielkich trzepoczących na wietrze liści surmii. Schroniła się pod nimi jak pod parasolem. Od razu się zorientowała, że dwaj wędrowcy to bezdomni uciekinierzy, i powiedziała, iż niedaleko są pokoje do wynajęcia, a zajazd prowadzi mężczyzna, który w nosie ma wojnę i nie będzie zadawał pytań. Uszli jeszcze jedną milę i znaleźli wskazane miejsce: ponury, przydrożny zajazd i stajnie. Zmieniano tu konie w dyliżansach, a podróżni znajdowali w zajeździe schronienie i nocleg. W głównym budynku mieścił się szynk. Z tyłu było jeszcze jedno niskie skrzydło, kryte dziurawym dachem i pomalowane na rdzawy kolor; stało pod dwoma okazałymi dębami. Poganiacze ze swym bydłem, świniami i gęsiami nocowali tam przed wojną, kiedy na zamkniętych szlabanami drogach prowadzących do skupu żywca przy kolei było tłoczno od zwierząt. Ale tamte czasy minęły niby raj utracony... Teraz rozwalone zagrody wokół tego miejsca stały puste i zarastały chwastami. Inman i Veasey podeszli do drzwi zajazdu i próbowali je otworzyć. Okazało się jednak, że są zaryglowane, choć ze środka dochodziły głosy. Zapukali i w szczelinie drzwi pojawiło się oko. Po chwili rygiel się podniósł i weszli do środka. Znaleźli się w wilgotnej norze bez okien, w której jedyne źródło światła stanowił płonący kominek, a w powietrzu unosiła się silna woń mokrych ubrań i brudnych włosów. Posuwali się w głąb sali, lecz ich oczy nie przywykły jeszcze do ciemności. Mimo to pastor szedł śmiało naprzód z uśmiechem przylepionym do twarzy, jakby wkraczał w znany sobie teren i spodziewał się spotkać tu przyjaciół. Zaraz jednak na wstępie potknął się o starego człowieka, siedzącego na niskim stołku, i przewrócił go na podłogę. - Do diabła z tobą! - krzyknął leżący na ziemi starzec; zawtórowały mu nieprzyjazne pomruki postaci siedzących przy stołach. Inman czym prędzej chwycił Veaseya za ramię i przesunął w tył za siebie, a sam podniósł przewrócone krzesło i pomógł wstać leżącemu. Po chwili obaj z Veaseyem przeszli w głąb sali i znaleźli wolne miesca dd siedzenia. Gdy wzrok przyzwyczaił się do mroku, zobaczyli, że ogień z kominka wypalił dziury w jednej stronie dachu. Otwory nie zostały jeszcze załatane i dookoła kominka deszcz lał tak gęsto jak na zewnątrz. Zmoknięci goście nie mieli więc możliwości ogrzać się ani osuszyć przy ogniu. Kominek był ogromny. Zajmował niemal całą tylną ścianę sali. Można sobie wyobrazić, jakie tu dawniej musiały buchać płomienie. Teraz jednak palił się w nim ogień tak niewielki, że można by go nakryć końską derką. Nagle z pokoju na zapleczu weszła na salę czarna prostytutka, wielka jak spory mężczyzna. W jednej ręce niosła butelkę, a w drugiej pięć poszczerbionych kieliszków. Grubymi palcami przytrzymywała je od środka. Inman zauważył czerwoną rączkę brzytwy, którą wetknęła w gąszcz włosów nad prawym uchem. Skórzany fartuch opasywał jej ogromnej objętości talię, a suknia w orzechowym kolorze, nisko wycięta i częściowo rozpięta, odsłaniała potężny biust. Kiedy przechodziła przed kominkiem, wszyscy mężczyźni na sali odwrócili głowę, aby zobaczyć zarysy jej wspaniałych ud, uwydatniających się pod cienką spódnicą. Spódnica zresztą zbyt dokładnie nie zasłaniała nóg; twarde, umięśnione łydki także były całe widoczne. Bose stopy miała ubłocone, a skórę czarną jak pokrywka żelaznego piecyka. Wyglądała bardzo ładnie, przynajmniej w oczach mężczyzn gustujących w tak wielkich kobietach. Przechadzała się po sali, nalewając ludziom drinki, i w końcu podeszła do stolika, którzy zajmowali Inman i pastor. Postawiła na stole dwa kieliszki, napełniła je, a potem wyciągnęła krzesło i usiadła, rozchylając nogi i zadzierając spódnicę. Na wewnętrznej stronie uda Inman dojrzał bladą bliznę po nożu. Biegła od kolana w górę i ginęła w cienistych fałdach sukni. - Witam panów! - powiedziała, pilnie ich obserwując, by się zorientować, czy coś przy nich zarobi. Uśmiechała się, odsłaniając białe, proste zęby i sine dziąsła. Pastor opróżnił kieliszek i pusty wyciągnął w jej stronę, tonąc wzrokiem w szczelinie między piersiami. - Jak się nazywasz, kochanie? - spytała i przykryła dłonią jego kieliszek. - Veasey - odparł - Solomon Veasey. - Wypił drugi kieliszek, nie odrywając oczu od głębokiego rowka przedzielającego obfite piersi. Drżał, tak silna żądza go opanowała. - A więc, Solomonic Veasey - zaczęła - co możesz o sobie powiedzieć? - Niewiele - odrzekł. - Przynajmniej jesteś szczery, bo na takiego właśnie wyglądasz... Ale to bez znaczenia. Co byś dał, aby z wielką Tildy spędzić jakiś czas w jej pokoju? - Dużo bym za to dał - oświadczył Veasey poważnie i po męsku. - Ale czy, masz dużo do dania, oto jest pytanie? - Spokojna głowa... Tildy spojrzała na Inmana. - Chcesz pójść z nami? - Nie! Najpierw wy... Zanim jednak wyszli, z drugiej strony sali podszedł do stolika mężczyzna w brudnej skórzanej kurtce, brzęczący ostrogami. Położył rękę na ramieniu Tildy. Inman zauważył, że miał czerwoną narośl na skroni i wyglądał na lekko zalanego. W pierwszym odruchu sprawdził, jak jest ten obcy uzbrojony. Zobaczył, że na jednym biodrze ma pistolet, na drugim nóż w futerale, a ze sprzączki u pasa zwisa na rzemyku ręcznie zrobiona maczuga. - Podejdź no do mnie, moja wielgachna! - zaproponował, szarpiąc Tildy za ramię. - Są tu panowie, którzy chcieliby zamienić z tobą słówko. - Na razie mam inny interes do załatwienia! Mężczyzna spojrzał na Veaseya. - Ten mały człowieczek nie ma tu nic do gadania - rzekł z uśmiechem. Na te słowa Veasey zerwał się z miejsca, wyciągnął kolta spod marynarki i usiłował go wycelować w brzuch nieznajomego. Robił to jednak tak powoli i zarazem tak ostentacyjnie, że zanim ustawił lufę na właściwym poziomie, tamten zdążył wyjąć swój pistolet. Rękę wysunął najdalej jak mógł, tak że koniec lufy znalazł się na długość palca od nosa Veaseya. Veaseyowi dłoń drżała z niepewności, a lufa nisko opadła; gdyby wystrzelił, trafiłby obcego w stopę. - Odłóż broń! - rozkazał Inman. Obaj mężczyźni skierowali wzrok w jego stronę, a tymczasem Tildy wyciągnęła Veaseyowi rewolwer z ręki. Obcy spojrzał na niego i zacisnął wargi, po czym zwrócił się do Tildy: - Ach, ty psie gównojadzie! - syknął ze złością. A do Veaseya powiedział: - To ona uratowała ci dupę i życie, bo gdybym strzelił do ciebie teraz, gdy jesteś bez broni, miałbym do czynienia z prawem. - Chcę moją broń z powrotem... - odezwał się Veasey, do nikogo specjalnego nie adresując tego żądania. - Najwyższy czas, żebyś się zatkał! - warknął Inman. Mówił do Veaseya, ale nie spuszczał oczu z obcego. - Spokojnie! Nic mu nie zrobię... - zapewnił przybysz. Inman nie odpowiedział. Nieznajomy wciąż trzymał pistolet wymierzony w głowę pastora. Wyglądało na to, że nie wie, jak zakończyć zatarg. - Chyba zamiast strzelać, będę musiał tym pistoletem sprawić ci lanie - zakończył, potrząsając bronią przed twarzą Veaseya. - Poczekaj! - zawołał Inman. Mężczyzna spojrzał w jego stronę i zobaczył rewolwer. Lemat leżał bokiem na stole, a na nim spoczywała dłoń Inmana, który wskazującym palcem drugiej dłoni dawał obcemu sygnał, że ma się wycofać. Przybysz przez dłuższą chwilę nieruchomo wpatrywał się w broń, a im dłużej patrzył, tym spokojniejszy stawał się Inman. Wreszcie obcy schował pistolet do kabury i odszedł, mrucząc coś pod nosem, gdy przechodził przez salę. Zaraz potem zwołał swoich kumpli i razem opuścili lokal. - Teraz oddaj rewolwer! - zwrócił się Inman do Tildy, a gdy mu wręczyła, włożył go sobie za pas. - A ty - powiedział z wyrzutem do Veaseya - robisz wszystko, żebyśmy obaj zginęli... - To raczej mało prawdopodobne - odparł Veasey - skoro jest nas dwóch przeciwko jednemu. - Wcale tak nie jest! Nie spodziewaj się, że zawsze będę cię wspierał. - Przecież właśnie to zrobiłeś. - Mimo wszystko nie licz na mnie. Następnym razem pozwolę, żebyś dostał za swoje. - Nie sądzę... - mruknął Veasey, uśmiechając się. Wstał i wyszedł razem z Tildy, otoczywszy ramieniem niewielkie wgłębienie mające uchodzić za jej talię. Inman przeniósł się ze swoim krzesłem na koniec sali i oparł je o ścianę, żeby nikt nie mógł podejść go od tyłu. Uniósł pusty kieliszek, dając znać człowiekowi w fartuchu, który wyglądał na barmana, że chce się jeszcze napić. - Ależ macie tu wielki kominek - zagaił, gdy barman zjawił się z butelką. - A tak! W lecie go bielimy i umieszczamy w nim łóżko. To najchłodniejsze miejsce do spania, jakie pan kiedykolwiek widział. - No, no... - potakiwał głową Inman. - Czy pan zamówi kolację? - spytał barman. - Tak! Przez kilka ostatnich dni jadałem w lesie... - Będzie gotowa za jakie dwie godziny. Zanim skończył się dzień, zajazd odwiedziło jeszcze kilku innych podróżnych. Dwóch starszych mężczyzn udawało się wozem pełnym towarów do sąsiedniego miasteczka na targ. Siwogłowy wędrowny handlarz pchał przed sobą ręczny wózek. Miał w nim rondelki, zwoje wstążek, kubki cynowe i małe buteleczki z dmuchanego brązowego szkła, zawierające laudanum i różne inne ziołowe nalewki na alkoholu. Zjawiło się też paru wędrowców. Handlarze trzymali się razem, rozmawiali i pili przy długim stole. Z wielką nostalgią wspominali dawne czasy, kiedy byli poganiaczami. - Ach, ileż ja bydła pędziłem tą drogą... - rozpamiętywał jeden z nich. Drugi opowiadał o wielkich stadach gęsi i kaczek, które tędy swego czasu przeganiał. Mówił, że co parę dni trzeba było zanurzać nogi ptaków w gorącym dziegciu, a potem w piasku, aby ochronić je przed zdarciem błony pławnej. Inni również mieli ciekawe historie w zanadrzu. Inman całe popołudnie spędził sam. Siedział na krześle w suchym końcu sali i sączył brązowy napój, który tu nazywano bourbonem, ale któremu prócz alkoholu brakowało wszystkich typowych cech tego gatunku whisky. Spoglądał z irytacją na ogień, niepotrzebnie płonący w kominku na drugim końcu sali. Zauważył, że goście zajazdu z niepokojem patrzyli w jego stronę. Przeglądał się w ich twarzach jak w lustrze i widział siebie tak, jak oni go widzieli, a więc jako człowieka, który w każdej chwili mógłby kogoś zastrzelić. Za nocleg na strychu na sianie zapłacił pięć konfederackich dolarów, a drugie pięć za kolację. Kiedy ją podano, stwierdził, że składa się z miski wypełnionej nie więcej niż do połowy ciemną potrawką z królika i kurczaka oraz kromki kukurydzianego chleba. Nawet biorąc pod uwagę bardzo małą wartość pieniądza, cena była zbyt wygórowana. Po kolacji, już o zmroku, zatrzymał się na chwilę przy drzwiach stajni znajdującej się na tyłach zajazdu. Stanął pod drewnianym wykuszem pokrytym rozchwianymi gontami i oparłszy się o poręcz, patrzył, jak ciężkie krople deszczu spadają w błoto, zalegające drogę i podwórze, gdzie stały wozy. To chłodny, północny wiatr przywiał tutaj deszcz. Z krokwi dachu zwisały dwie latarnie. Rozproszone strugami deszczu światło, rzucało blask na kałuże i wydobywało z otoczenia przygnębiająco ponure kontrasty, wyławiając wszystkie jaśniejsze miejsca i szczegóły. Krople deszczu miarowo spadały z wykuszu. Inmanowi przypomniała się uwaga, jaką zrobił generał Longstreet w czasie bitwy o Fredericksburg. Powiedział wtedy, że unioniści padali tam tak miarowo jak spadające z okapu krople deszczu. „Nic podobnego... - pomyślał Inman w duchu. - Wcale tak nie było”. Budynek był stary i zmurszały. Dotykając ściany dłonią, Inman miał wrażenie, że mimo wilgoci konsystencja drewna jest sypka jak proszek. W zagrodzie po drugiej stronie błotnistej drogi dwa konie mokły na deszczu, stojąc ze spuszczonymi głowami. Inne konie, szczęśliwsze od nich, przebywały w stajni, każdy w swojej przegrodzie przy żłobie. Lubiły uszczypnąć, gdy się obok nich przechodziło. Odwróciwszy się, Inman zobaczył, że klacz o gliniastej maści ugryzła jednego z handlarzy, którzy wybierali się na targ. Mężczyzna przechodził właśnie przez hol, udając się do swego pokoju, gdy klacz chapnęła go za ramię i wyrwała kawałek ciała wielkości orzecha laskowego. Inman przez jakiś czas stał i wpatrywał się w ciemniejący krajobraz, lecz nie potrafił się na nim skupić. Postanowił się położyć, a rano wcześnie wstać i pomaszerować dalej. Wspiął się po drabinie na stryszek i zastał tam współlokatora. Był nim siwowłosy wędrowny handlarz. Widocznie innych podróżnych stać było na opłacenie łóżek. Handlarz przytaszczył na strych torby i pudełka ze swego wózka, a Inman swoje pakunki rzucił pod okap. Zaraz potem uwalił się na stertę siana tuż poza kręgiem żółtego światła lampy naftowej, którą współlokator przyniósł z zajazdu i powiesił długim gwoździu wbitym w belkę na powale. Inman przyglądał się, jak jego towarzysz siada pod chwiejnym światłem lampy, zdejmuje buty, potem skarpety i odsłania stopy pokryte pęcherzami i twardymi, krwią nabiegłymi bąblami. Następnie wyjął z walizki lancet. Lśniąca stal ostrego narzędzia rozbłysła jak grot z matowego złota. Mężczyzna nakłuwał lancetem stopę, póki nie otworzył wszystkich pęcherzy i nie wypuścił różowego płynu z bąbli, uciskając je palcami. Po chwili z powrotem włożył buty i mruknął do siebie: „Mniej więcej!” Wytarł palce o spodnie, wstał i utykając, zrobił kilka kroków tam i z powrotem po stryszku; stąpał bardzo delikatnie i uważnie. - Mniej więcej... - powtórzył. - Widzę, że się pan nachodził tyle co ja - zauważył Inman. - Chyba tak... - odparł. Wyjął zegarek z kieszeni marynarki i spojrzał na tarcze. Postukał w nią knykciem i przyłożył zegarek do ucha. - Dopiero szósta? - zdziwił się. - Myślałem, że jest później. Zdjął lampę z gwoździa, postawił ją na podłodze i usiadł na sianie obok Inmana. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, a deszcz bił o gonty, uprzytomniając im, jak dobrze mieć szczelny dach nad głową i sterty suchej słomy wokół siebie. Żółty krąg światła, jaki padał od lampy, sprawiał, że przestronny strych wydał się przytulniejszy. Wszystko, co było poza zasięgiem lampy, tonęło w ciemności, jakby światło ograniczało rozmiary tego pomieszczenia do przestrzeni wokół nich. Słyszeli, jak w dole pod nimi konie ruszają się w przegrodach i prychają, wypuszczając kłęby powietrza. Dochodził ich także szmer ospałych ludzkich głosów. Handlarz znowu poszperał w walizce i wydobył wielką cynową manierkę. Odkorkował ją, golnął spory łyk i podał ją Inmanowi. - To nie byle jaki trunek - powiedział. - Kupiłem go w sklepie w Tennessee. Inman pociągnął z manierki i stwierdził, że zawiera coś naprawdę dobrego. To coś pachniało dymem, skórą i jeszcze czymś, co było brązowe i mocne. Na dworze rozpadało się na dobre. Wiatr hulał w ciemności i gwizdał w gontach, deski trzeszczały, a światło skakało i migotało w przeciągu. Burza trwała całą noc i z godziny na godzinę przybierała na sile. Inman z towarzyszem popijali, nie przejmując się grzmotami i błyskami. Leżeli rozciągnięci na słomie i opowiadali sobie dzieje swego tułaczego życia i okrutnej wędrówki. Inman się dowiedział, że jego towarzysz nazywa się Odęli. W świetle lampy mógł też zobaczyć, że mężczyzna, choć ma włosy białe jak gęś, wcale nie jest stary, może tylko niewiele od niego starszy. - Nie miałem łatwego życia... Daleko do tego... - wyznał. - Ale niech pan nie myśli, że zawsze byłem kimś takim jak teraz. Urodziłem się w zamożnej rodzinie i zgodnie z prawem powinienem odziedziczyć duże plantacje bawełny i indygo w południowej Georgii. Mój ojciec jest już stary, więc może się to zdarzyć w każdej chwili. Kto wie nawet, czy ten stary pierdziel jeszcze żyje. Być może umarł, a wtedy wszystko będzie moje. Ziemi jest tyle, że nie sposób byłoby jej zmierzyć w akrach. Nasze granice sięgają dziesięciu mil w jedną stronę i sześciu w drugą. Murzynów mamy więcej niż jesteśmy w stanie ich z pożytkiem zatrudnić. I to wszystko należy do mnie... - Więc czemu pan nie jest tam? - spytał Inman. Udzielenie odpowiedzi na to pytanie zajęło Odellowi cały wieczór, a kiedy w lampie zabrakło nafty, handlarz po ciemku opowiedział Inmanowi ponure dzieje swojej nierozważnej miłości. Dzieciństwo miał szczęśliwe. Ponieważ był najstarszym synem, wychowywano go i kształcono z myślą, że obejmie po ojcu plantację. Problem powstał dopiero wtedy, gdy jako dwudziestoletni młodzieniec zakochał się, i to bardzo niestosownie, w jednej z czarnych służących, w niewolnicy imieniem Lucinda. Przyznał, że jego miłość była więcej niż szaleńcza. A przecież sam fakt, że ją pokochał, świadczył o tym, iż nie jest przy zdrowych zmysłach. Gdy ją spotkał, dziewczyna skończyła dwadzieścia dwa lata. Miała w sobie tylko jedną ósmą krwi murzyńskiej, była więc niewiele ciemniejsza od wyprawionej skóry jelenia. Odellowi przypominała herbacianą różę. Był już wtedy żonaty i sprawa jeszcze bardziej się skomplikowała. Niedługo przed poznaniem Lucindy poślubił córkę właściciela plantacji, drugiego po ojcu największego plantatora w okolicy. Odęli miał tak wspaniałe widoki na przyszłość, że mógł wziąć sobie za żonę, kogo chciał, każdą dziewczynę z bliska i z daleka. Ta, którą sobie wybrał, była drobna, delikatna, znerwicowana i łatwo popadała w depresję, a wtedy całe popołudnia spędzała, leżąc na wpół omdlała na kanapce w salonie. Była jednak na swój sposób piękna, taką jakąś przeźroczystą urodą i Odęli pragnął jej bardziej niż jakiejkolwiek innej... Ale kiedy po ślubie zdjął z niej wszystkie krynoliny, okazało się, że pod nimi niewiele z niej zostało, taka była szczupła i wiotka. Nie miała w sobie niczego pociągającego, co mogłoby stać się przedmiotem pragnień męża i przy niej by go trzymało. Odęli, świeżo poślubiona żona, jego rodzice, brat i siostra - wszyscy mieszkali w jednym dużym domu. Odęli nie miał zbyt wielu obowiązków, gdyż jego ojciec nie chciał jeszcze rezygnować z zarządzania swoimi dobrami. Nie, żeby był jakimś wybitnym specjalistą w prowadzeniu majątku ziemskiego. Jego największym osiągnięciem, odkąd jako młody człowiek odwiedził Francję, było to, że potrafił docenić smak absyntu i przedkładał go nad whisky. Nie mając czym się zająć, Odęli zabijał nudę czytaniem Waltera Scotta, w chłodnych miesiącach - polowaniami, a w ciepłych - łowieniem ryb. Interesował się też hodowlą koni. Niemniej często bywał znudzony. Pojawienie się Lucindy w domu było wynikiem nadzwyczajnych sukcesów karcianych ojca Odelia. Odniósł je w czasie jesiennego polowania na niedźwiedzia, kiedy to wieczory z reguły spędzano przy zielonym stoliku. Uzyskał wówczas następujące trofea: sporą gromadę świń, wiele rodzin niewolników, konia z rzędem, sforę psów myśliwskich ułożonych do aportowania ptactwa, dobrą strzelbę produkcji angielskiej oraz... Lucindę. W dniu, kiedy poprzedni właściciel przyprowadził ją na plantację, jedyny osobisty majątek, jaki ze sobą przyniosła, był zawinięty w prostokątny kawałek materiału; zawiniątko było małe, nie większe od dyni. Posłano ją do pracy w kuchni. Tam właśnie Odęli zobaczył ją po raz pierwszy i od razu się zakochał. Oczarowała go delikatna czerń jej włosów, filigranowe ręce, stopy i kostki oraz gładkość skóry, opinającej okolice obojczyka. Była bosa. Odęli przyznał się Inmanowi, że gdy tak stał i wpatrywał się w jej piękne małe stopy, nagle zapragnął, by jego żona umarła. Potem wiele godzin całymi miesiącami przesiadywał w kącie przy piecu, popijał kawę i marzył o Lucindzie. W końcu wszyscy w domu wiedzieli o jego uczuciu. Pewnego razu ojciec odwołał go na bok i udzielił rady, jak sprawę załatwić. Radził, by zabrał Lucindę do oficyny i tam ją przeleciał - tak się jakoś wyraził... Odęli był oburzony. - Ja ją kocham - tłumaczył ojcu, ale ten się roześmiał. - Wychowałem idiotę - stwierdził. Następnego dnia ojciec wysłał Lucindę do pracy na drugi koniec hrabstwa. Wynajął ją rodzinie farmerskiej o tak skromnych dochodach, że nie stać jej było na kupno własnych niewolników. Płacili jednak ojcu za wynajem Lucindy, a ją zatrudniali do pracy w polu, dojenia krów, przynoszenia drewna na opał i różnych innych robót w gospodarstwie. Odęli wpadł w rozpacz. Wiele dni przeleżał w łóżku, a potem włóczył się po hrabstwie, pijąc i uprawiając hazard. Trwało to tak długo, póki nie odkrył, że żona farmera dwa razy w tygodniu posyła Lucindę z jajami na targ do miasta. W te dni zrywał się wcześnie i od rana miał dobry nastrój. Wszystkim mówił, że się wybiera na polowanie. Kazał sobie osiodłać konia, brał ze sobą naładowaną strzelbę w futerale i dwa psy. Wprost z ganku wskakiwał na konia i ruszał galopem w stronę miasta. Przemierzał całe mile z psami biegnącymi obok. Po drodze psy myszkowały po lesie i węszyły dokoła z takim zapałem, jakby to było prawdziwe polowanie. Odęli pędem mijał miasto, a potem jechał wzdłuż drogi, dopóki nie spotkał Lucindy idącej boso z koszem jaj na ramieniu. Wtedy schodził z konia, by jej przez jakiś czas towarzyszyć. Zabierał jej kosz z jajami i sam go niósł. Zawsze, gdy szli razem, znajdował odpowiedni temat do rozmowy. W pierwszych miesiącach asystowania Lucindzie Odęli ani razu nie próbował zaciągnąć jej do lasu. Zresztą Lucinda prosiła, żeby dla dobra ich obojga zostawił ją w spokoju. Na 107 obrzeżach miasta oddawał jej kosz, ściskał dłoń, oboje pochylali ku sobie głowy i rozchodzili się w swoje strony. Po jakimś czasie, co było do przewidzenia, Odęli jednak namówił Lucindę, by poszła z nim do lasu, i kochał się z nią na trawie. Odtąd kilka razy w miesiącu regularnie ją odwiedzał, zawsze nocą. W lesie pętał koniowi nogi, psy przywiązywał do drzewa i gdy wchodził na polankę, gdzie stała jej chata, Lucinda natychmiast do niego przybiegała. Miała na sobie tylko cienką nocną koszulę. On brał ją w ramiona, tulił i prowadził do chaty, gdzie kochali się aż do świtu. Wychodził z domu pod różnymi pretekstami, przeważnie udawał, że się wybiera do lasu, by polować na szopy. Wkrótce każdy niewolnik w okolicy wiedział, że za świeżo zabite zwierzę dostanie od Odella ponad dolara za każdą sztukę. Gdy tylko miał okazję, zawsze je nabywał w drodze powrotnej do domu, by udowodnić rodzinie, że to, co mówił o nocnych łowach, to prawda. Jeśli nie nadarzyła mu się taka okoliczność, wracał do domu, głośno narzekając na pecha. Skarżył się, że nie ma dostatecznej wprawy w strzelaniu, że psom brak doświadczenia i że coraz trudniej ostatnio spotkać dziką zwierzynę. Romans ciągnął się przez rok. Pewnej nocy Lucinda mu się zwierzyła, że jest w ciąży. Na wieść o tym Odęli nie chciał dłużej zwlekać i już następnego dnia udał się do ojca. Spotkał się z nim w pokoju, nazywanym w domu studiem, ale jedyną rzeczą, którą ojciec studiował, była lista dochodów i wydatków plantacji. Usiedli przy kominku i Odęli zaproponował ojcu, że odkupi od niego Lucindę. Powiedział, że zapłaci za nią każdą sumę, której ojciec zażąda, i nie będzie się targował. Ojciec przecierał oczy ze zdumienia. - Pozwól, że się upewnię - powiedział w końcu - czy cię dobrze zrozumiałem. Chcesz kupić tę czarnuchę do roboty w polu czy do łóżka? Odęli wstał i wymierzył ojcu mocny cios w lewe ucho. Starszy pan upadł, podniósł się i znowu upadł. Z ucha pociekła mu krew. - Na pomoc! - krzyczał. Przez cały następny tydzień Odęli, pobity przez młodszego brata i brygadzistę z plantacji ojca, siedział zamknięty w budynku suszarni. Miał pokaleczoną głowę i żebra. Drugiego dnia jednak ojciec zjawił się przed suszarnią i przez szparę w drzwiach oznajmił: - Sprzedałem tę sukę do Missisipi. Odęli raz po raz rzucał się całym ciałem na drzwi i wył bez opamiętania całą noc. Jak pies, jak jeden z tych psów, z którymi polował na szopy. Wycie powtarzało się z przerwami przez kilka kolejnych dni. Gdy był już zbyt zmęczony, by krzyczeć, ojciec otworzył drzwi suszarni. Odęli wyszedł, słaniając się i mrużąc oczy na widok światła. - Mam nadzieję, że dostałeś dobrą nauczkę - usłyszał od ojca, który zaraz potem udał się na pola plantacji i śmigając plecionym pejczem, ścinał po drodze chwasty i główki polnych kwiatów. Odęli wrócił do domu, spakował do podróżnej torby swoje ubrania. W biurze ojca zabrał z sejfu całą gotówkę, jaką mógł znaleźć, spory woreczek złotych monet i plik banknotów. Poszedł do pokoju matki i wziął stamtąd broszkę z brylantami i rubinami, szmaragdowy pierścień i kilka sznurów pereł. Następnie osiodłał konia i ruszył w stronę Missisipi. W ciągu lat poprzedzających wybuch wojny zdołał przeszukać wszystkie stany znane z uprawy bawełny. Wykończył w tym czasie trzy konie i wyprzedał się ze wszystkich kosztowności. Czuł, że musi odzyskać Lucindę, bo nie spocznie, póki jej nie znajdzie. Postanowił także, że nigdy więcej jego noga nie postanie na rodzinnej ziemi. W pewnym sensie nadal szukał Lucindy. Dlatego, gdy konieczność zmusiła go do zarabiania pieniędzy, wybrał zawód związany z podróżowaniem po kraju. Niestety nie szczęściło mu się w interesach. Z kupca, który miał wóz i konia, stoczył się na pozycję druciarza popychającego fl ręczny wózek. Wydawałoby się, że nie może spaść niżej, ale oczami wyobraźni widział już siebie ciągnącego same płozy bez kół lub włóki albo jeszcze gorzej: sprzedającego świecidełka z tobołka noszonego na grzbiecie. Gdy Odęli skończył opowieść, obaj stwierdzili, że wyczerpała im się także whisky. Handlarz zajrzał do swoich paczek i przyniósł dwie małe buteleczki jakiegoś specyfiku zawierającego alkohol. Siedzieli więc i popijali w milczeniu; po jakimś czasie Odęli się odezwał: - Na pewno nigdy nie spotkał się pan z takim ogromem nikczemności, jak ja... I zaczął opisywać sceny, jakich był świadkiem w czasie swoich wędrówek po Missisipi, gdy szukał Lucindy. To, co zobaczył, sprawiło, iż bał się, że jego ukochana jest już na tamtym świecie, że spotkała ją śmierć straszliwa i krwawa. Widział też takie rzeczy, które napawały go lękiem, że mogło ją spotkać coś gorszego od śmierci. Mówił o żywcem palonych Murzynach, o tym, jak im za byle wykroczenia ucinano uszy i palce. Najgorsze jednak było to, co mu się przydarzyło w pobliżu miejscowości Natchez. Odęli szedł wtedy nie uczęszczaną pustą drogą nad rzeką, gdy z pobliskich lasów doszedł go wrzask myszołowów i głośne jęki. Wziął dubeltówkę i poszedł zbadać, co też tam się dzieje. A oto co zastał: w klatce zrobionej z tyk do fasoli, umieszczonej pod dużym dębem, znajdowała się kobieta. Drzewo zaś było ciemne od myszołowów. Ptaki obsiadły klatkę i dziobały zamkniętą w niej kobietę. Wydziobały jej już jedno oko i zdarły pasy skóry z pleców i ramion. - Zastrzel mnie! - krzyknęła, dojrzawszy jednym okiem Odella. Ale on strzelił z obu luf w drzewo. Część myszołowów padła na ziemię wokół klatki, a reszta ociężale podniosła się do lotu i uciekła. Odęli nagle się przeraził, bo mu się zdawało, że to jest Lucinda. Zbliżył się, uderzeniem kolby rozwalił klatkę i uwolnił kobietę. Położył ją na ziemi, podał wodę... i nie miał pojęcia, co robić dalej. Ale zanim zdołał powziąć decyzję, kobiecie krew puściła się ustami i umarła, Patrzył na nią, dotykał jej stóp, obojczyka i włosów, po czym doszedł do wniosku, że to nie mogła być Lucinda. Miała inny kolor skóry i węzlowate, żylaste stopy. Kiedy Odęli skończył mówić, był już całkiem pijany. Siedział i mankietem koszuli ocierał oczy. - Żyjemy w chorym świecie - powiedział Inman, nie mogąc się zdobyć na lepszy komentarz. Wstał szary i zamglony ranek. Inman opuścił zajazd i ruszył w drogę. Wkrótce dołączył do niego Veasey. Był lekko draśnięty brzytwą pod okiem i rękawem marynarki ścierał ślady krwi spływającej po policzku. - Miałeś burzliwą noc, co? - spytał Inman. - Nie! Ona nie chciała mi zrobić krzywdy. Zacięła brzytwą, bo zbyt ostro targowałem się o cenę za to, że zostanie ze mną przez całą noc. Na szczęście nie spełniła się moja największa obawa. Bałem się, że gotowa przyłożyć ostrze do mego przyrodzenia... - Mam nadzieję, że gra warta była świeczki? - Jak najbardziej. Zepsute i bezwstydne kobiety są fascynujące. To znana prawda. Przyznaję, że jestem szczególnie wrażliwy na osobliwości kobiecej anatomii. To, co zobaczyłem zeszłej nocy, kiedy Tildy ściągnęła z siebie koszulę i stanęła przede mną naga, było zachwycające, właściwie powinienem powiedzieć: oszałamiające. To był widok, który zachowam w pamięci na starość, widok, który zawsze będzie mnie radował i nie pozwoli popaść w przygnębienie. Źródło i korzenie Wybrały się do miasta w chłodny, dżdżysty poranek. Ada włożyła nieprzemakalny płaszcz z woskowanej popeliny, a Ruby naciągnęła obszerny sweter, który sama zrobiła na drutach z niepranej i niefarbowanej owczej wełny. Twierdziła, że pozostawiony w niej tłuszczopot nie przepuszcza wody. Oprócz tej niewątpliwej zalety taki sweter miał jednak tę wadę, że pod wpływem wilgoci wydzielał typowy zapach długo nie strzyżonej owcy. Ada się uparła, aby zabrać parasole, ale już po godzinie marszu deszcz ustał i zza chmur wynurzyło się słońce. Gdy woda przestała skapywać z drzew, dziewczęta zwinęły parasole, a Ruby niosła swój na ramieniu jak strzelbę. Na niebie mijały się chmary ptaków, tak miejscowych jak przelotnych, które o tej porze zbierały się już do odlotu na południe. Widać było różne gatunki kaczek, białe i szare gęsi, łabędzie krzykliwe, lelki, sójki, przepiórki, skowronki, zimorodki i jastrzębie. Po drodze do miasta Ruby nazywała te gatunki i szczegółowo opowiadała Adzie o ich zwyczajach. Uważała, że świergot ptaków ma tyle odcieni znaczeniowych co ludzka mowa. Na przykład gdy wiosną przylatywały z ciepłych krajów, trelem i ćwierkaniem chwaliły się, gdzie były i co porabiały. Dziewczyny przechodziły akurat obok ścierniska, po którego skraju spacerowało pięć kruków. - Mówią, że one potrafią dożyć i kilkuset lat, ale kto to sprawdzi? - zauważyła filozoficznie Ruby. Zaciekawił ją natomiast widok samicy kardynała przelatującej z gałązką brzozy w dzióbku. Czyżby ten roztrzepany ptak tak się zapomniał, że chce o tej porze roku wić gniazdo? Przecież teraz nie czas po temu... A kiedy przechodziły obok kępy buków rosnących nad rzeką, wyjaśniła Adzie, że nazwa rzeki pochodzi od gołębi wędrownych, które nieraz gromadziły się w koronach tych drzew i zjadały buczynowe orzeszki. Wspominała przy tym, że w dzieciństwie często jadała, te ptaki, zwłaszcza kiedy Stobrod znikał na kilka dni, zostawiając ją samą. Okazało się, że gołębie są łatwe do upolowania nawet dla dziecka. Nie trzeba do nich strzelać, wystarczy strącać je kijami z gałęzi, a gdy spadną na ziemię, ukręcać im łebki, zanim oprzytomnieją. Widok trzech kruków ścigających jastrzębia w przestworzach nieba sprowokował Ruby do wyrażenia swojego szacunku dla tych powszechnie pogardzanych ptaków. Uważała ich stosunek do życia za godny naśladowania i ubolewała, że większość ptaków unika strawy, jaką żywią się kruki. Te zaś delektują się po prostu wszystkim, co się nawinie! Ruby podziwiała ich bystry umysł i całkowity brak pychy, poczucie humoru i spryt wykazywany w walkach. Dzięki temu kruki potrafiły zadać kłam obiegowej opinii o ich ponurym usposobieniu, co sugerowało ich czarne upierzenie. - Moglibyśmy brać z nich przykład! - podsumowała na użytek Ady, której nastrój nie ulegał poprawie mimo polepszania się pogody. Rzeczywiście Ada od rana była w tak złym humorze, że mogłaby go zewnętrznie manifestować założeniem czarnej opaski na ramię. Po części przyczyniła się do tego ciężka praca w poprzednim tygodniu. Musiały bowiem skosić zapuszczone łąki, wysuszyć i zwieźć siano, przy czym jego ostatnia partia była tak przemieszana z ambrozją i wilczomleczem, że raczej nie nadawała się na paszę. Najpierw trzeba było naostrzyć kosy, nad czym trudziły się przez wiele godzin. Potrzebny był pilnik i osełka, aby doprowadzić do stanu używalności wyszczerbione i przyrdzewiałe ostrza. Kosy znalazły zatknięte za krokwie szopy z narzędziami, ale Ada nie była w stanie stwierdzić z całą pewnością, czy Monroe miał pilnik i osełkę. Raczej w to wątpiła, gdyż kosy nie były jego własnością, tylko pozostały po Blackach. Ada i Ruby przewróciły do góry nogami całą zawartość szopy, lecz znalazły tylko stożkowaty pilnik osadzony w nieporęcznym, zakurzonym uchwycie. - Mój tatko też nie miał osełki - pocieszała Adę Ruby. - Po prostu spluwał na kawałek łupku, pociągał po tym nóż raz i drugi, i wystarczało. W końcu nie potrzebował się nim golić, byleby dał radę uciąć sobie kawałek tytoniu do żucia, to już było dobrze. W końcu dziewczęta zaprzestały daremnych poszukiwań i zdecydowały się zastosować metodę Stobroda. Użyły do tego wypolerowanej przez wodę płytki łupku, którą znalazły nad rzeką. Nie naostrzyły tym kos zbyt dokładnie, ale jakoś dały radę w ciągu jednego popołudnia nie tylko skosić trawę, lecz także zgrabić ją w wałki. Skończyły pracę dobrze po zachodzie słońca, przy resztkach dziennego światła. Na dzień przed planowaną wycieczką do miasta dziewczęta stwierdziły, że siano na pokosie wyschło, więc zwiozły je do stodoły za pomocą wózka ciągnionego przez konia. Wiele razy obracały ze stodoły na pole i ładowały siano na zmianę z przeciwległych końców każdego wałka. Kiedy gubiły rytm pracy, widły zderzały się ze sobą, wydając metaliczny brzęk, który denerwował poczciwego Ralfa. Zgrzały się przy tej robocie, choć dzień nie był upalny; wysuszony pokos kłuł je w nogi, kurz i plewki ściętych traw osiadły na ich włosach, odzieży, spoconych twarzach i przedramionach. Po zakończonej pracy Ada zupełnie opadła z sił. Ramiona miała pokryte czerwonymi plamkami od ukłuć ostrych źdźbeł, co wyglądało tak, jakby chorowała na odrę. A między kciukiem i palcem wskazującym prawej ręki uformował się duży, nabiegły krwią pęcherz. Zdobyła się jedynie na to, by się umyć i zjeść sucharka z masłem i cukrem, po czym padła jak kamień na łóżko, zanim się jeszcze całkiem ściemniło. Była jednak zanadto zmęczona, aby od razu zasnąć. Długo tkwiła w zawieszeniu między snem a jawą, poznając najgorsze strony obu tych stanów. Dręczyło ją złudzenie, że jeszcze teraz, nocą, nadal grabi i składa siano... Dopiero gdy się rozbudziła na tyle, by otworzyć oczy, zobaczyła, że to czarne cienie drzew poruszają się w kwadracie światła księżycowego na podłodze, przybierając niepokojąco złowieszcze kształty. Zasnęła, gdy w środku nocy chmury przesłoniły księżyc i zaczął padać deszcz. Obudziła się z bólem wszystkich mięśni, a palce, które wczoraj przez cały dzień zaciskała wokół trzonka wideł, dziś z trudem mogła rozgiąć. Od samego rana padało, a na dodatek paskudnie rozbolała ją głowa, szczególnie w jednym miejscu, nad prawą powieką. Mimo to Ada nie chciała rezygnować z planowanej wyprawy do miasta, gdyż traktowała ją głównie jako rozrywkę, chociaż myślała także o poczynieniu pewnych zakupów. Ruby miała zamiar uzupełnić zapasy przybitek, drobnego i grubego śrutu oraz kuł, zbliżał się bowiem sezon polowań na dzikie indyki i jelenie. Ada zaś chciała poszukać u księgarza nowości wydawniczych, nabyć oprawny w skórę album i ołówki, gdyż planowała założyć kolekcję roślin. Poza tym pragnęła wyrwać się do miasta, bo całymi tygodniami nie ruszała się z zatoki. Nie odwiodły jej od tego ani obolałe mięśnie, ani kiepska pogoda, ani nawet przykra niespodzianka: koń po wczorajszej pracy podbił sobie podeszwę kopyta i nie da rady ciągnąć kabrioletu. - Pójdę do miasta, choćby na czworakach! - oświadczyła Ada, podczas gdy Ruby oglądała chorą nogę konia. Przez całą drogę do miasta nawet opowieści Ruby o ptakach nie zdołały poprawić jej humoru. Mijały farmy, przytulnie schowane w dolinkach i zatoczkach, pola poprzedzielane pagórkami niczym pokoje przegrodzone ścianami działowymi. Pracowały na nich kobiety, dzieci i starcy, bo mężczyźni w sile wieku walczyli na froncie. Liście kukurydzy miały już zbrązowiałe czubki i brzegi, a kolby pozostawione na ziarno czekały na słoneczne dni, by dokładnie wyschnąć. Między rzędami kukurydzy płożyły się pędy dyni, których złociste owoce widać było z daleka. Przy płotach bujnie krzewiły się nawłoć, trawy pampasowe i rdest łąkowy; liście jeżyn i dereniu też już zdążyły zbrązowieć. Po przybyciu do miasta Ada i Ruby najpierw przespacerowały się po ulicach, przyglądając się sklepom, zaprzęgom i gospodyniom, które wyszły z koszykami na zakupy. Zrobiło się tak ciepło, że Ada zwinęła nieprzemakalny płaszcz w rulon i niosła go pod pachą, a Ruby obwiązała się wpół rękawami swetra i ściągnęła wtosy do tyłu plecionką z końskiego włosia. Nadal jednak w powietrzu unosiła się lekka mgła, przez którą Zimna Góra wydawała się niedużą, niebieską plamą, płaską jak papierowa sylwetka przylepiona do kartonu. Główne miasto hrabstwa nie miało zbyt reprezentacyjnego wyglądu. Na jednej pierzei rynku stały obok siebie cztery szalowane budynki mieszczące sklepy, za nimi zagroda dla świń, błotnisty dołek, jeszcze dwa skiepy, dalej kościół oraz firma wynajmująca konie i powozy. Po przeciwnej stronie znajdowały się trzy sklepy, odsunięty od głównej ulicy ratusz - biały budynek nakryty kopułą, z trawnikiem od frontu - potem cztery następne sklepy, z których dwa mieściły się w domkach z cegły. Dalsza część miasta przechodziła już w pole kukurydzy. Ulice były pocięte koleinami zostawionymi przez koła wozów, a w odciskach kopyt końskich gromadziła się woda. Ada i Ruby wstąpiły najpierw do sklepu żelaznego, gdzie nabyły przybitki, śrut, kule, spłonki i proch. W składzie papierniczym Ada wykosztowała się na trzytomową powieść „Adam Będę” [Autorem powieści jest George Eliot.], sześć grubych, miękkich ołówków i notatnik formatu ósemki, w sam raz mieszczący się w kieszeni płaszcza. Od ulicznego sprzedawcy nabyły miejscowe gazety i napiły się ciepłego, zaprawionego korzeniami piwa z beczki umieszczonej na ręcznym wózku. Wypiły napój na miejscu i zwróciły sprzedawczyni cynowe kufle. Zamiast obiadu kupiły świeży chleb i żółty ser, które zjadły na wolnym powietrzu nad rzeką. Po tym zaimprowizowanym posiłku wstąpiły do pani Mc Kennet - zamożnej wdowy w średnim wieku, która w swoim czasie zabiegała o względy ojca Ady. Monroe nie miał bynajmniej ochoty na romans, ale do końca utrzymywał z nią przyjazne stosunki. Toteż teraz zaprosiła Adę na poczęstunek, choć nie była to jeszcze pora podwieczorku. Zaoferowała jednak coś wyjątkowego - lody! Tegoroczne lato było raczej chłodne i wilgotne, więc w piwnicy pani Mc Kennet przetrwały bryły lodu jeszcze z lutego. W tajemnicy zwierzyła się dziewczętom, że ma zachowane sprzed wojny cztery baryłki soli i trzy worki cukru. Kazała swojemu posługaczowi, który był za stary i słaby, aby pójść do wojska, potłuc lód i ukręcić lody w maszynce. Wcześniej już usmażyła na zapas większą liczbę słodkich naleśników, które pozwijała w rożki i wysuszyła. Podała w nich lody, czym szalenie zaimponowała Ruby, która w życiu nie jadła czegoś podobnego. Wylizała lody do ostatniej kropli, po czym zwróciła rożek pani Mc Kennet. - Pani to weźmie z powrotem - powiedziała. Rozmowa zeszła na temat wojny i jej skutków. Opinie pani Mc Kennet pokrywały się co do joty z artykułami wstępnymi w gazetach, które Ada czytywała w ciągu ostatnich czterech lat. Tak samo rozwodziła się nad patosem walki, wzniosłością jej celów i bohaterstwem uczestników. Przytoczyła też zaczerpnięty z tych samych źródeł wyciskający łzy z oczu opis niedawno stoczonej bitwy, najwyraźniej nie dostrzegając pobrzmiewającej w nim fałszywej nuty. Jak we wszystkich ostatnich potyczkach, tak i w tej siły przeciwników były nierówne. Bitwa miała się już ku końcowi, gdy przystojny, młody oficer otrzymał ciężką ranę w pierś. Padł, obficie brocząc krwią, na ręce swego towarzysza broni, który przytulał jego głowę, próbując nieść mu pociechę w ostatnich chwilach. Kiedy jednak żar bitewny rozgorzał tuż obok nich, ranny ostatkiem sił poderwał się na nogi, chwycił za broń i dołączył do ogólnej strzelaniny. Oddał ducha dopiero wtedy, gdy iglica jego karabinu szczęknęła o pustą komorę nabojową. Dalszy opis tego zdarzenia zakrawał wręcz na czarny humor. Przy zwłokach bohatera znaleziono list do jego ukochanej. Przewidział w nim dokładnie, jaką śmiercią zginie. Mało tego - gdy goniec chciał dostarczyć dziewczynie list, okazało się, że zmarła na atak serca w tym samym dniu i o tej samej godzinie, kiedy poległ narzeczony. Słuchając tej opowieści, Ada poczuła dziwne swędzenie po obu stronach nosa; ukradkiem dotknęła tych miejsc palcami i stwierdziła, że tylko z trudem uda jej się utrzymać kąciki ust na właściwym miejscu. Zanim pani Mc (Cennet skończyła tę łzawą historię, Ada rozejrzała się po mieszkaniu, urządzonym bez zbytniego wysiłku. Otaksowała wzrokiem meble, lampy, dywan i pulchną figurę samej gospodyni, rozpartej w aksamitnym fotelu, z włosami ciasno skręconymi w długie anglezy po obu stronach twarzy. W tej chwili mogła równie dobrze znajdować się w Charlestonie, więc czuła, że powinna zachować się tak jak niegdyś, gdy z upodobaniem szokowała charlestońskie towarzystwo. - W życiu nie słyszałam czegoś równie głupiego! - wypaliła. W następnych zdaniach posunęła się jeszcze dalej. Wbrew obowiązującym poglądom ośmieliła się stwierdzić, że wojna wyzwala w ludziach najgorsze cechy. Po żadnej ze stron nie widać szlachetności ani patosu, pełno natomiast bezrozumnego okrucieństwa. Liczyła, że zaszokuje panią Mc Kennet lub sprowokuje jej święte oburzenie, lecz wywołała jedynie wesołość. - Wiesz, że cię lubię - przyznała z pobłażliwym uśmieszkiem - ale tak naiwnej dziewczyny jak ty jeszcze nie widziałam. Nastąpiło kłopotliwe milczenie, które Ruby usiłowała rozładować, opisując ptaki, jakie widziały po drodze, wielkość tegorocznych zbiorów i nadzwyczajne rozmiary rzep, jakie udało się wyhodować panu Swangerowi. W koszyku o pojemności dwóch galonów mieściło się ich tylko sześć! Pani Mc Kennet przerwała jednak jej wynurzenia propozycją: - A może ty nam powiesz, co sądzisz o wojnie? Ruby nie zastanawiała się nad odpowiedzią dłużej niż sekundę. Stwierdziła po prostu, że cała ta wojna mało ją obchodzi. A po tym, czego się nasłuchała o północnych stanach, jest przekonana, że to kraina bezbożników albo raczej czcicieli jedynego boga, jakim jest pieniądz. Nic więc dziwnego, że ludzie rosną tam źli, zdemoralizowani i niespełna rozumu. Dochodzi do tego, że całe rodziny szukają zapomnienia w morfinie. Najlepszym dowodem na zepsucie obyczajów na terenach Unii było, według Ruby, ustanowienie Święta Dziękczynienia. Alboż to wystarczy być wdzięcznym tylko przez jeden dzień w roku? Późnym popołudniem, kiedy Ada i Ruby udały się już w drogę powrotną, idąc główną ulicą zauważyły, że przed więzieniem znajdującym się w bocznym skrzydle ratusza zebrał się tłumek gapiów, którzy stali z zadartymi głowami. Kiedy podeszły bliżej, zobaczyły, że z okna drugiego piętra wygląda więzień i przemawia do tłumu. Dłońmi kurczowo ściskał kraty, przez które próbował przepchnąć głowę. Włosy miał czarne i przetłuszczone, zwisające w strąkach po obu stronach twarzy. Pod dolną wargą hodował małą hiszpańską bródkę. Ponad parapetem okienka widać było jego zniszczoną, mundurową kurtkę zapiętą pod szyję. Przemawiał sugestywnym tonem ulicznego kaznodziei, a gniew wyczuwalny w jego głosie przyciągnął tłumy słuchaczy. Twierdził, że przez całą wojnę walczył jak lew, zabił mnóstwo Jankesów i dostał postrzał w ramię pod Williamsburgiem. Ale ostatnio stracił wiarę w zasadność tej wojny i zatęsknił za żoną. Do wojska wstąpił jako ochotnik, lecz teraz przeszła mu ochota na wojowanie i postanowił wrócić do domu. Został jednak za to uwięziony, i kto wie, czy go nie powieszą, mimo że był bohaterem wojennym! Właśnie opowiadał zgromadzonym, jak gwardziści pojmali go na odległej farmie ojca, położonej na zboczu Góry Balsamowej. Razem z nim ukrywali się inni podobni mu dezerterzy. Roiły się od nich okoliczne lasy. Tylko on jednak uszedł z życiem w następstwie wydarzeń tamtego pamiętnego dnia. Z tego względu uważał za swój obowiązek zaznajomić z nimi ludzi przebywających na wolności. Zapowiadała się opowieść obfitująca w drastyczne sceny, co Adzie i Ruby nie przeszkadzało i zostały, miały bowiem chęć jej posłuchać. Zapadał już zmierzch, a szczyty górskie znikły za grubą warstwą chmur. Zaczął rosić drobny deszczyk, ale przy bezwietrznej pogodzie, padając nawet przez całą noc, nikogo by nie przemoczył. W wilgotnym powietrzu wszystkie kolory nabierały żywszych odcieni - pył gościńca wydał się czerwieńszy, a liście topoli zieleńsze. Więzień, wraz z dwoma towarzyszami i swoim ojcem, przebywał akurat w domu, kiedy zza zakrętu drogi dał się słyszeć tętent koni. Ojciec porwał jedyną strzelbę, jaką mieli, i wyszedł z nią na drogę. Pozostali nie zdążyliby już uciec do lasu, więc złapali narzędzia rolnicze, jakie im się nawinęły, i z tą prowizoryczną bronią schowali się w spichlerzu. Przez szpary między okrąglakami obserwowali drogę. W zakręt wjechała wolnym stępem grupka jeźdźców, różniących się ubiorem i ekwipunkiem, jakby się w tej kwestii nie mogli dogadać. Dwaj potężnej budowy Murzyni, podobni do siebie jak bliźniacy, byli odziani w części garderoby pozdzieranej chyba z poległych na pobojowiskach. Towarzyszący im drobny blondynek nosił zwykłą odzież farmera: bryczesy z grubego płótna, brązową wełnianą koszulę i krótką szarą kurtkę. Natomiast czwarty mężczyzna przypominał wędrownego kaznodzieję długim czarnym surdutem, moleskinowymi [Błyszczący materiał przypominający aksamit.] spodniami i białą koszulą z czarnym krawatem pod stojącym kołnierzykiem. Konie, których dosiadali, były nędznymi, łęgowatymi chabetami ze świerzbem i ropnym wyciekiem z oczu i nozdrzy. Za to ich jeźdźcy mieli masywne rewolwery przy pasach i śrutówki lub gwintówki w olstrach u siodeł. Stary farmer czekał na nich na trawiastej wysepce pomiędzy koleinami wyżłobionymi przez koła wozów. W przyćmionym świetle zmierzchu i wśród mżącego kapuśniaczka wyglądał jak duch. Miał na sobie ubranie z samodziału ufarbowanego na brązowo miazgą z łupin orzecha włoskiego. Na jego głowie nie tyle tkwił, co raczej rozlewał się kapelusz miękki jak szlafmyca. Policzki miał obwisłe jak fafie u wyżła; z tyłu trzymał strzelbę, zasłaniając ją nogą. - Stać, ani kroku dalej! - zawołał, kiedy jeźdźcy się przybliżyli. Zarówno postawni Murzyni, jak drobny blondynek zignorowali ten rozkaz i łydkami ponaglili konie do ruchu naprzód. Ich towarzysz o wyglądzie kaznodziei obrócił konia na zadzie, aby w futerale przy siodle ukryć krótki karabin typu Spencer. Pozostali zatrzymali się dopiero w bezpośredniej bliskości starszego pana. Nie minęła jednak chwila, gdy rozległ się przeraźliwy krzyk bólu. To stary farmer wydobył zza pleców strzelbę i błyskawicznym ruchem wymierzył w podbródek któregoś z Murzynów. Odwiódł kurek staroświeckiej ptaszniczki o wylocie iufy szerokim jak szklanka i po szyi potężnego mężczyzny pociekł cienki strumyczek krwi. Drugi Murzyn i jasnowłosy chłopiec obejrzeli się w kierunku pola kukurydzy, gdzie na skraju lasu stała sterta zeszłorocznej słomy. Popatrzyli po sobie z uśmiechem, jakby się spodziewali, że spomiędzy drzew wynurzy się jakaś komiczna postać. - Hej, ty tam, pod płotem! - mówił dalej farmer. - Wiem, że jesteś Teague. Podjedź no bliżej! Teague nawet się nie poruszył. - No, na co czekasz? - ponaglał stary. Teague siedział sztywno na koniu z przylepionym do warg uśmiechem, ale ze wzrokiem chłodnym jak wygasłe palenisko kominka. - To twoje czarnuchy? - indagował dalej ojciec naszego bohatera. - A bo ja wiem, co to za jedni? - wykręcał się Teague. - Na pewno nie są moi. Nie wziąłbym ich nawet za darmo. - No więc do kogo należą? - Pewnie do siebie samych. - Zatrzymacie się trochę u nas? - Nie, wolę odpocząć tu, pod lasem - odpowiedział Teague. - Nie denerwuj mnie, bo mam ochotę naszpikować kogoś śrutem. - Z tej nędznej jednorurki? - Wystarczy, żeby zdmuchnąć was z siodeł! - przestrzegł farmer, cofając się nieco, aby wszyscy zmieścili się w polu rażenia pocisków. - Z koni i stać blisko siebie! Przybysze, z wyjątkiem Teague’a, pozsiadali z koni, które stały z rzuconymi wodzami i nastawiały uszy do przodu, jakby bardzo z siebie zadowolone. Zraniony Murzyn imieniem Byron dotknął rany palcami, przyjrzał się krwi i wytarł ręce o zwisające poły koszuli. Podobny do niego drugi Mujrzyn, Ayron, przyglądał się całej scenie, przechylając głowę na bok i wysuwając różowy czubek języka. Z kolei jasnowłosy chłopak przecierał oczy i przeciągał się, jakby dopiero co obudził się po nocy przespanej w ubraniu. Potem w skupieniu zaczął kontemplować paznokieć na palcu wskazującym lewej ręki, prawie równie długi jak sam palec. Niektórzy ludzie zapuszczali takie paznokcie po to, aby nabierać nimi masła lub smalcu. Starszy pan, trzymając wszystkich na muszce swojej śrutówki, przyglądał się zróżnicowanemu uzbrojeniu nieproszonych gości. - Po co tym czarnuchom kawaleryjskie szable? - indagował. - Czyżby używali ich zamiast rożnów do pieczenia mięsa? Ponieważ odpowiedziało mu milczenie, dorzucił jeszcze jedno pytanie: - Czego tu właściwie szukacie? - Dobrze wiesz, że dezerterów - odpowiedział mu Teague. - Oni dawno już stąd odeszli - zapewnił staruszek. - Pozaszywali się w lasach albo przeszli na drugą stronę frontu i złożyli deklarację lojalności. - Pewnie uważasz, że powinniśmy sobie pójść? - podchwycił Teague. - Gdybyście to zrobili, oszczędzilibyście kłopotów nam wszystkim. - Uważaj, stary durniu, bo możemy powiesić i ciebie! - ostrzegł Teague. - Gdyby ich tu nie było, nie czekałbyś na nas z bronią. W tym momencie jasnowłosy chłopak z okrzykiem „Królu niebieski!” upadł twarzą w kurz i ściągnął na siebie uwagę starego farmera. A wtedy Ayron skorzystał z okazji i z dziwną przy swojej masie łatwością wymierzył staruszkowi miażdżący cios lewą pięścią w głowę, jednocześnie wytrącając mu z ręki strzelbę. Kiedy gospodarz runął na wznak, gubiąc przy tym kapelusz, Murzyn zaczął go okładać kolbą jego własnej fuzji, aż pękła osada; potem uderzał jeszcze samą lufą. Wkrótce starzec leżał już bez ruchu, na wpół przytomny, z rozszerzonymi zdziwieniem oczami. Z ucha ciekła mu wydzielina koloru gęstego sosu. Byron splunął przed siebie, wytarł ręką krew z rany na podbródku i podszedł do leżącego. Nacisnął jego podbródek czubkiem szabli, dopóki nie pociekła taka sama strużka krwi jak przedtem jemu. - To rożen do mięsa, co? - zakpił. - Zostaw go, on już jest niegroźny - perswadował Ayron. Obaj Murzyni, mimo swej potężnej postury, mówili cienkimi, nieomal ptasimi głosami. Byron cofnął szable, ale zanim ktokolwiek mógł się domyślić jego zamiarów, uchwycił ją oburącz i wbił w brzuch starego z taką łatwością, jakby ubijał masło w maselnicy. Kiedy cofnął się, już z pustymi rękami, widać było tylko okręconą drutem rękojeść i kabłąkowatą gardę szabli sterczącą spod żeber farmera. Ranny próbował się podnieść, ale tylko mógł dźwignąć głowę i nogi, bo ostrze przygwoździło go do ziemi. - Mam go dobić? - spytał Byron Teague’a. - Już niech on sam to załatwi ze Stwórcą! - zbył go Teague. W tym czasie młody blondynek, który do tej pory leżał na ziemi, wstał i podszedi do przebitego szablą mężczyzny, przyglądając mu się badawczo. - No, on już jest gotów... zapalił swoją lampę i czeka na pana młodego - stwierdził, co wywołało ogólną wesołość. Nie śmiał się tylko umierający starzec ani Teague, który uciął krótko: - Zamknij się, Birch. Na koń! W czasie gdy dosiadali koni, by podjechać do domu, stary farmer wydał ostatnie tchnienie. Mijając go, Byron wychylił się z siodła i tak zręcznie, jakby popisywał się w cyrku woltyżerką, wyrwał ze zwłok swoją szablę. Wytarł ją o grzywę konia i wepchnął na powrót do pochwy. Potem podjechał do furtki i wywalił ją kopniakiem, otwierając drogę pozostałym. - Hej, wy tam, wyłaźcie! - krzyknął Teague, zbliżając się do ganku. Odpowiedziało mu milczenie, więc powiódł wzrokiem po twarzach Byrona i Ayrona, ruchem podbródka wskazując im frontowe drzwi. Murzyni zeskoczyli z koni, przywiązali je do słupków i rozeszli się w przeciwnych kierunkach, trzymając broń w pogotowiu. Rozumieli się bez słów, jak polująca wataha wilków. Mimo pokaźnej tuszy poruszali się szybko i zwinnie, a działając razem, byli w stanie rozerwać człowieka gołymi rękami. Obeszli pusty dom trzy razy dookoła, po czym wdarli się do środka jednocześnie przez frontowe i tylne wejście. Po chwili wypadli stamtąd - Ayron z garścią świec powiązanych za knoty, a Byron z połciem szynki, którą trzymał za wystającą kość jak kurze udko. Pochowali zdobycz do sakw przy siodłach, a wtedy, nie czekając na sygnał, dołączyli do nich Teague i Birch. Razem przeszli do stajni i pootwierali wszystkie boksy, ale znaleźli tylko jednego starego muła. Zdeptali siano na stryszku, przekłuwając je do spodu szablami. Po wyjściu ze stajni zainteresował ich budynek spichlerza. Kiedy się doń zbliżali, wyprysnęli stamtąd trzej dezerterzy i rzucili się do ucieczki. W biegu przeszkadzały im przedmioty, które zabrali dla obrony własnej: wyostrzony krój od pługa, stary szpadel wyklepany i wypiłowany w kształt dzidy, maczuga z sosnowej żerdki nabitej hufnalami... Wyglądało to, jakby nieśli ze sobą wykopaliska z dawnych wieków. Teague odpuścił ich na pewną odległość, po czym przyłożył strzelbę do ramienia i położył na miejscu dwóch biegnących w przodzie. Ostatni pozostały przy życiu dezerter odwrócił się i podniósł ręce do góry. Był boso, więc rył palcami w ziemi, jakby chcąc lepiej się jej trzymać. Teague przyglądał mu się przez chwilę, a potem poślinionym palcem wytarł celownik karabinu Spencera i zgrał muszkę ze szczerbinką. Uciekinier stał bez ruchu, trzymając maczugę nad głową jak człowiek pierwotny na obrazku w książce. Teague opuścił strzelbę, opierając ją kolbą o ziemię i trzymając luźno za koniec lufy. - Rzuć tę pałkę albo ci dwaj zajmą się tobą! - zagroził. Dezerter otaksował wzrokiem muskularne figury Murzynów i posłusznie upuścił maczugę pod nogi. - Dobrze. Teraz stój tam i nie ruszaj się! - polecił Teague. Jego towarzysze poszli po jeńca i Ayron złapał go za kark jak szczeniaka. Pozostali przyjrzeli się uważniej mężczyznom leżącym na ziemi. Jeden z pewnością nie żył, choć uszło z niego niewiele krwi. Drugi otrzymał postrzał w brzuch i żył jeszcze, ale ledwo dyszał. Z wysiłkiem uniósł się na łokciach i opuścił spodnie wraz z kalesonami. Dwoma palcami namacał ranę i wystękał: - Zabiliście mnie, łotry! Gwardziści otoczyli go kręgiem, lecz się wycofali, gdy poczuli bijący od niego fetor. Jeniec się szarpnął, jakby też chciał podejść do umierającego towarzysza. Wtedy Ayron trzy razy uderzył go w bok głowy płaską dłonią. Birch wydobył prymkę tytoniu do żucia, przy trzymał jeden koniec w zębach, uciął nożem kawałek przy samych wargach, a resztę schował do kieszeni. Potem splunął i zadeptał czubkiem buta miejsce, gdzie spadła ślina, jak gdyby nie chciał zanieczyszczać terenu ani zostawiać śladów. Postrzelony dezerter leżał teraz na plecach, mrużąc oczy zwrócone ku niebu, niejako przytłoczony jego ogromem. Układał wargi w kształt słów, lecz nie był w stanie ich wymówić. Potem przymknął oczy i wydawałoby się, że nie żyje, gdyby nie konwulsyjne ruchy palców. Krwawił tak obficie, że trawa wokół niego i odzież nawet w słabym wieczornym świetle błyszczały jak czerwona cerata. W pewnym momencie krwawienie ustało i ranny otworzył oczy, ale nie skupiał już wzroku na niczym. Łatwo było odgadnąć, że umarł. Birch zaoferował się splunąć mu w oko sokiem tytoniowym, aby się przekonać, czy zamruga. - Nie mamy co sprawdzać - osadził go Teague. - Widać, że się skończył. - Ty też skończysz tak jak oni i twój papcio - postraszył Birch więźnia, ale ten milczał. - Zamknij się, Birch! - wtrącił się Teague. - Znajdź coś, żeby mu związać ręce, zaprowadzimy go na powrozie do miasta. Chłopiec pogrzebał w jukach i przyniósł zwój liny. Kiedy jednak Teague chciał przystąpić do wiązania, jeniec wpadł w szał. Wyglądało na to, że raczej zginie, niż pozwoli się skrępować. Mimo iż rzucili się na niego we trzech - wynik walki nie był przesądzony, gdyż wymierzał ciosy na wszystkie strony. Kopnął Teague’a w udo, uderzał głową jak buhaj i wrzeszczał przeraźliwie, co szczególnie wyprowadzało gwardzistów z równowagi. W końcu udało im się obalić go na ziemię i spętać ręce i nogi. Ale i wtedy wierzgał i szarpał się, ugryzł nawet Teague’a w rękę do krwi. - Wolałbym, żeby mnie świnia ugryzła! - zżymał się dowódca gwardzistów, ocierając ranę połą surduta. Kazał Birchowi przynieść z domu krzesło i razem przywiązali doń więźnia, mocując mu ręce do boków i zakładając pętlę na szyję. Tak unieruchomiony mógł najwyżej poruszać palcami i kręcić głową jak żółw przewrócony na plecy. - No, niech spróbuje mnie teraz ugryźć! - stwierdził z satysfakcją Teague. - To był atak szału - wyjaśnił uczenie Birch. - Czytałem, że ludzie miewają takie rzeczy. Przysiedli na chwilę, żeby odetchnąć. Skrępowany jeniec wciąż miotał się w więzach, dopóki nie rozorał sobie szyi do krwi. Wtedy się uspokoił. Byron i Ayron odpoczywali z rękoma opartymi na tęgich udach. Teague wyssał ranę od ugryzienia, wyciągnął chusteczkę do nosa i wytarł nią brudne ślady z surduta i jasnych spodni. Birch natomiast stwierdził, że w trakcie szamotaniny nadłamał długi paznokieć u lewej ręki. Wyjął nóż i przyciął go równo, klnąc przy tym w żywy kamień. - Może przywiążemy tego dezertera razem z krzesłem do saneczek i pociągniemy za koniem? - zaproponował Ayron. - Moglibyśmy - zgodził się Teague. - Mam jednak ochotę raczej wnieść go na stryszek nad stajnią, założyć mu pętlę na szyję i spuścić przez otwór w stropie. - Nie można wieszać faceta na siedząco! – zaoponował Birch. - Niby dlaczego nie? - obruszył się Teague. - Widziałem już takie rzeczy. - Może i tak, ale zrobimy lepsze wrażenie, jeśli przywieziemy go żywcem. Gwardziści po dyskusji doszli do wniosku, że Birch ma rację. Wsadzili więc krzesło razem z przywiązanym doń więźniem na saneczki, przytwierdzili je mocno i do tak skonstruowanego włóka zaprzęgli muła. Podczas transportu do miasta głowa jeńca podskakiwała na wybojach, gdyż nawet nie próbował trzymać jej prosto. - Taki świat długo się już nie utrzyma! - prorokował więzień. - Bóg położy temu kres! Zanim skończył swą opowieść, słońce chyliło się już dobrze ku zachodowi. Ada i Ruby zdecydowały się więc ruszyć w drogę do domu. To, co usłyszały, popsuło im humor, tak że początkowo wcale się nie odzywały. Dopiero po jakimś czasie zaczęły dyskutować nad wynurzeniami więźnia. Ada uważała je za grubą przesadę, natomiast Ruby skłonna była przyznać mu rację, gdyż według niej mężczyźni byli zdolni do takich czynów. Uszły jeszcze milę lub nawet dwie, spierając się, czy współczesny świat przepojony jest tylko grozą i lękiem, więc nam nie pozostaje nic innego, tylko się smucić, czy mimo wszystko warto walczyć o światło i radość, nawet gdy ciemne siły w każdej chwili szykują się do ataku. Kiedy doszły do wideł Gołębiego Potoku, już się mocno ściemniło. Cień rzucany przez górę Blue Ridge okrył pagórek nazywany tu Big Stomp. Woda w rzece wydawała się czarna i lodowato zimna, a w powietrzu unosił się jej zapach - częściowo roślinny, a częściowo mineralny. Od rana poziom wody nieco opadł, ale po wczorajszym deszczu utrzymywał się jeszcze wysoki stan. Wystające z ziemi skałki były mokre i stale zacienione, gdyż nad nurtem stykały się drzewa rosnące na obu brzegach. Dziewczęta nie uszły daleko, gdy Ruby się zatrzymała i odwróciła w stronę rzeki, jakby coś namierzając. Ugięła nawet nieco kolana, jak bokser pragnący obniżyć swój środek ciężkości. - Popatrz tam, bo to rzadki widok! - zachęciła Adę. Na drugim brzegu rzeki stała błękitna czapla - ptak z natury wysoki, teraz widziany pod kątem i w świetle zachodzącego słońca wydawał się jeszcze większy, prawie wysokości człowieka. Długi cień czapli kładł się na wodę. Jak ta woda czarne były jej nogi i końce skrzydeł, a także górna część dzioba, dolna zaś była żółta. Ptak, którego upierzenie miało połysk atłasu lub rozłupanego krzemienia, w skupieniu wpatrywał się w rzekę. W równych odstępach stawiał małe kroki, wyciągając z wody jedną nogę i trzymając ją w powietrzu, aby obciekła. Miejsce postawienia następnego kroku musiało być wybrane po głębokim namyśle. - Ona poluje na żaby albo ryby - wyjaśniła Ruby. Adzie natomiast to wpatrywanie się w rzekę przywiodło na myśl Narcyza. W ramach zaznajamiania Ruby z kulturą starożytnej Grecji opowiedziała jej uproszczoną wersję tej legendy. - Ten ptak na pewno nie myśli w tej chwili o sobie! - zaoponowała Ruby. - Popatrz na jego dziób. Na pewno kombinuje, co by tu zadziobać i zjeść. Kiedy powoli zbliżały się do brzegu, czapla spojrzała na nie z pewnym zainteresowaniem. Raz po raz korygowała ustawienie głowy, by dziób nie zasłaniał jej pola widzenia. Ada miała wrażenie, że ptak próbuje dostrzec w niej jakieś pozytywne cechy, ale nie bardzo mu się to udaje. - No i cóż ty tu robisz? - wymówiła na głos pytanie skierowane do czapli. Wystarczyło jednak spojrzeć na nią, aby zgadnąć, że ptak ma naturę samotnika. Należał bowiem do gatunku, któremu obce były prawa rządzące zachowaniami ptaków stadnych. Ada się zastanawiała, w jaki sposób czaple się rozmnażają - muszą przecież wtedy tolerować bliskość osobników płci przeciwnej! Widziała w życiu niewiele czapli, ale te, na które się natknęła, zawsze robiły wrażenie ogromnie samotnych. Ptaki wygnańcy gdziekolwiek się znajdowały, zdawały się przebywać daleko od rodzinnego gniazda. Tymczasem czapla zbliżyła się jeszcze bardziej do brzegu, na którym stały dziewczęta. Znajdowała się już nie dalej niż dziesięć stóp od nich. Przechyliła głowę i podniosła nogę okrytą łuskami wielkości ludzkiego paznokcia. Podczas, gdy Ada przyglądała się odciskowi jej stopy w mule, ptaki mierzył ją takim spojrzeniem, jakby była kimś znajomym lecz dawno nie widzianym, którego sobie słabo przypominali Potem czapla zaczęła powoli rozkładać skrzydła. Brały w tym udział wszystkie kości długie, choć miało się wrażenie, że ptak używa całego systemu zawiasów, dźwigni, korb i bloczków. Rozłożone już skrzydła były takiej rozpiętości, że Ada nie mogła sobie wyobrazić, jak mieszczą się między drzewami. Czapla podeszła do Ady jeszcze o krok bliżej, a potem zaledwie jednym lub dwoma uderzeniami rozległych skrzydeł wzbiła się w powietrze tuż nad jej głową. Poszybowała ponad koronami drzew, aż Ada poczuła na twarzy podmuch piór i ujrzała przesuwający się nad ziemią błękitny cień. Odprowadziała wzrokiem ulatującą czaplę, dopóki nie znikła w przestworzach. Wykonała nawet taki ruch ręką, jakby machała na pożegnanie odjeżdżającego, miłego gościa. Zastanawiała się, czy nie był to znak wróżebny - może ostrzeżenie z zaświatów? Bez namysłu wyciągnęła kupiony właśnie notatnik i scyzorykiem zatemperowała ołówek. Naszkicowała sylwetkę· czapli, tak jak ją zapamiętała stojącą w mule. Może niezbyt wiernie uchwyciła łuk szyi i kąt nachylenia dzioba, za to udało jej się dobrze narysować nogi, kołnierz białych piór i spojrzenie ptaka. Na dole kartki napisała ozdobnymi literami: „Błękitna czapla, widły Gołębiego Potoku, 9 października 1864”. Spojrzała w niebo i spytała Ruby: - Jak myślisz, która teraz może być godzina? Ruby rzuciła okiem w kierunku zachodnim i autorytatywnie orzekła: - Tuż po piątej. Ada dopisała więc jeszcze pod rysunkiem: „Piąta po południu” i zamknęła notatnik. Ruszyły w dalszą drogę, rozmawiając o napotkanym ptaku. Ruby przypomniała sobie, że i ona ma coś wspólnego z czaplami. W dzieciństwie bowiem nieraz słyszała od Stobroda, że ani on, ani żaden inny mężczyzna nie jest jej ojcem. Matka Ruby, kiedy podczas ciąży, po pijanemu lub w przypływie złego humoru, chciała zdenerwować męża, wytykała mu, że to nie on, lecz samiec błękitnej czapli spłodził jej dziecko! Opisywała nawet, jak to wyglądało, a Stobrod przytaczał tę relację ze szczegółami. Rzekomo karmiła właśnie kury na podwórzu, kiedy na swych długich, ugiętych do tyłu nogach przyczłapał samiec czapli i niedwuznacznie spojrzał jej w oczy. Próbowała uciekać i wczołgać się pod łóżko, ale wielki ptak pokrył ją od tyłu! Czuła się przy tym, jakby ją ktoś smagał batem. - Setki razy słyszałam od niego tę historię - wspominała Ruby. - Wiem, że to łgarstwo, ale zawsze robi mi się jakoś dziwnie, kiedy spojrzę na te ptaki. Ada nie wiedziała, co ma na to odpowiedzieć. Tymczasem słońce już tylko przeświecało złociście zza drzew nad rzeką, a lekki wiaterek szeleścił liśćmi buka i topoli. Ruby włożyła sweter, Ada zaś strzepnęła fałdy płaszcza i narzuciła go na ramiona. Na wysokości brodu rzecznego napotkały młodą kobietę, która niosła na ręku dziecko owinięte w kraciasty obrus. Szła boso, przeskakując z kamienia na kamień ze zwinnością sarny. Nie zamieniła z dziewczętami ani słowa, nie podniosła nawet oczu, kiedy je mijała, tylko niemowlę wbiło w nie beznamiętne spojrzenie oczu brązowych jak żołędziowe miseczki. Zaraz za brodem dziewczęta zauważyły chmarę małych ptaszków sfruwających z jabłoni samotnie rosnącej w polu. Przeleciały nisko nad ziemią i znikły w gęstwinie lasu. Ruby mogła jedynie w przybliżeniu określić ich gatunek, gdyż zachodzące słońce akurat świeciło jej w oczy. Zachowanie ptaków wskazywało, że zanosi się na deszcz. W dalszym odcinku rzeki, na wysokości zagłębienia dna, gdzie czasem baptyści przyjmowali sakrament chrztu, z korony klonu oderwało się stado jaskółek oknówek. Dolna krawędź tarczy słonecznej dotykała już szczytów gór, a niebo miało kolor wyklepanej młotkiem cyny. Chmara jaskółek w locie zachowała kształt korony drzewa, na której ptaki przed chwilą siedziały. W powietrzu utworzyły! ławicę, unosząc się lotem ślizgowym na rozpostartych skrzydłach. Trwało to tak długo, że Ada widziała pojedyncze ptaki z profilu i rozdzielającą je przestrzeń. W którymś momencie jaskółki jak na komendę wzniosły się pionowo w górę. Wtedy nie było już widać przerw między nimi, tylko na tle nieba utworzyły razem czarną sylwetkę korony czerwonego klonu. W trawie migały rzucane przez nie cienie. Wokół Ady i Ruby robiło się coraz ciemniej, jakby czarne zabarwienie wody rzecznej podsiąkało w kierunku nieba. Fantastyczna historia Ruby, wywodzącej swojej korzenie od czapli, przywiodła Adzie na pamięć opowieść, jaką usłyszała od ojca na krótko przed jego śmiercią o tym, jak zabiegał o względy matki. Postanowiła terazl powtórzyć to Ruby. Ada wiedziała, że jej rodzice pobrali się późno: ojciec miał czterdzieści pięć lat, a matka trzydzieści sześć. Ich wspólne pożycie nie trwało długo. Ada nie znała okoliczności towarzyszących zawarciu małżeństwa. Sądziła, że było poprzedzone okresem długoletniej przyjaźni, jaka często łączyła zdziwaczałych starych kawalerów i stare panny. Przypuszczała, że przyszła na świat w wyniku pomyłki w rachubach. Ojciec wyprowadził ją z błędu dopiero ostatniej zimy przed swoją śmiercią. Był to dzień, kiedy padał mokry śnieg wielkimi płatami, które po zetknięciu z ziemią topniały Ada i Monroe przesiedzieli całe popołudnie przy kominku, wypełniając je czytaniem na głos nowego tomiku wierszy Emersona. Pastor przez całe lata regularnie czytywał najnowsze utwory tego poety, ale ostatnio doszedł do wniosku, że jego poglądy są zbyt skrajne. Za oknami przygasało już światło dnia, kiedy Ada odłożyła książkę. Monroe wyglądał na zmęczonego - cerę miał poszarzałą, a oczy zapadłe. Wpatrując się w palenisko kominka, gdzie żar stopniowo przemieniał się w popiół, nagle wyrzucił z siebie: - Chyba nigdy ci nie mówiłem, jak poznałem twoją matkę. - Ano nie - przyznała Ada. - Dopiero teraz zdałem sobie z tego sprawę. Nie wiedziałaś, że pierwszy raz zobaczyłem ją, gdy miałem dwadzieścia pięć lat, a ona niespełna szesnaście? - Rzeczywiście nie. - No widzisz. Kiedy ją spotkałem po raz pierwszy, była najcudowniejszym stworzeniem, jakie w życiu widziałem. Działo się to w lutym, w chłodny, pochmurny dzień. Wyjechałem na przejażdżkę, bo akurat kupiłem sobie nowego konia: hanowerskiego wałacha, kasztana, powyżej siedemnastu piędzi w kłębie. Miał może odrobinę krowią postawę tylnych nóg, ale ruszał się świetnie, w galopie prawie nie dotykał ziemi. Wyjechałem na nim z Charlestonu na północ, wzdłuż rzeki Ashley, mijając Middleton. Wracałem przez Hanahan, a więc zrobiłem ładny kawał drogi. Koń był zgrzany, a ja zdążyłem zgłodnieć i marzyłem o kolacji. Mniej więcej o tej porze co teraz znajdowałem się dopiero na przedmieściach. Podjechałem do domu, który nie wydawał mi się ani zbyt skromny, ani specjalnie wykwintny, z gankiem od frontu ozdobionym staroświeckimi palmetami. Jak na mój gust, leżał za blisko drogi. W oknach się nie świeciło, a na podwórzu zauważyłem koryto z wodą. Zsiadłem z konia i chciałem go napoić, kiedy usłyszałem kobiecy głos: „Mógł pan przynajmniej zapytać o pozwolenie!” Cóż miałem zrobić? Mogłem tylko zdjąć kapelusz i powiedzieć: „Przepraszam”. Najwyraźniej ta młoda dama siedziała sama przy oknie, a teraz zeszła po schodkach na zewnątrz. Miała na sobie szarą wełnianą suknie, na ramionach czarny szal i włosy czarne jak skrzydło kruka, rozpuszczone i sięgające prawie do bioder. Rozczesywała je właśnie szczotką oprawną w szylkret. Do tego jeszcze alabastrowobiała cera... w ogóle wszystko na niej było albo czarne, albo białe, albo w odcieniu pośrednim między tymi kolorami. Mimo surowego stroju od razu podbiła moje serce. Nigdy dotąd nie widziałem równie pięknej dziewczyny! Nie byłem więc w stanie wykrztusić niczego innego poza słowami: „Jeszcze raz panią przepraszam”. Potem wsiadłem na konia i odjechałem z kompletnym zamętem w głowie. Myślałem o niej przez cały wieczór, po kolacji i kiedy położyłem się spać. W końcu doszedłem do wniosku, że ta dziewczyna jest przeznaczona dla mnie na żonę. Już następnego dnia rozpocząłem starania o jej rękę. Przystąpiłem do akcji zdecydowanie, a jednocześnie rozważnie, jak przystało na mężczyznę. Najpierw spróbowałem zdobyć o niej jak najwięcej informacji. Dowiedziałem się, za nazywa się Claire Dechutes; jej ojciec, Francuz, zajmował się handlem - sprowadzał ze swej ojczyzny wina, a eksportował tam ryż. Nie był może bogaty, ale dostatecznie dobrze sytuowany. Udało mi się doprowadzić do spotkania z nim w jego; magazynie towarów. Był to ponury i wilgotny budynek przesiąknięty wonią rzeki, zastawiony skrzyniami z winem i workami ryżu. Zapoznał nas ze sobą mój przyjaciel Aswell, który przedtem współpracował z Dechutes’em. Twój dziadek był krępym, zażywnym mężczyzną. Jak na mój gust, miał w sobie za dużo z Francuza, ale ani ty, ani twoja matka nie odziedziczyłyście tych cech. Od początku ujawniłem mu swoje intencje. Oświadczyłem, że pragnę poślubić jego córkę, więc proszę go o zgodę i pomoc. Przedstawiłem mu swoje referencje i zaświadczenia o stanie majątkowym, aby go przekonać, że byłbym dla niego odpowiednim zięciem. Widziałem, że rozważa Len problem, bo przewracał oczami i szarpał swój krawat. Mało tego - odciągnął Aswella na stronę, by się z nim naradzić. Najwyraźniej doszedł do pozytywnych konkluzji, bo wyciągnął do mnie rękę i oświadczył: „Postaram się zrobić dla pana, co będę mógł”. Nie stwarzał żadnych trudności poza jedną: chciał, aby Claire wyszła za mąż dopiero po ukończeniu osiemnastu lat. Przystałem na to, gdyż było to z jego strony uczciwe postawienie sprawy, a dwa lata oczekiwania to znów nie tak długo. W ciągu kilku dni otrzymałem od niego zaproszenie na kolację, podczas której przedstawił mnie twojej matce. Z jej oczu wyczytałem, że poznała we mnie tamtego nieproszonego gościa, ale nie zdradziła się ani słowem. Wierzyłem wtedy, że odwzajemnia moje uczucia. Asystowałem jej przez całą wiosnę i lato, aż do jesieni. Starałem się, aby zapraszano ją na bale, na których i ja bywałem. Jeździłem do Dechutes’ow w odwiedziny na swoim hanowerskim wałachu. Co wieczór siadywałem z Claire na werandzie, gdzie rozmawialiśmy na wszystkie interesujące nas tematy. Jeżeli któregoś dnia nie mogłem przyjechać, pisałem do niej listy. Późną jesienią zamówiłem pierścionek zaręczynowy z błękitnym brylantem tak dużym jak czubek twojego małego palca, w filigranowej oprawie z białego złota. Chciałem go wręczyć w listopadzie, zrobić jej niespodziankę. Wieczorem wyznaczonego dnia dosiadłem hanowera i wyruszyłem na północ. W kieszonce kamizelki spoczywał pierścionek schowany w aksamitnym woreczku. Jak na warunki charlestońskie wieczór był chłodny, podobnie jak wtedy, kiedy się poznaliśmy. Zanim dotarłem do posiadłości Dechutes’ow, było już całkowicie ciemno. Z domu gospodarzy, rzęsiście oświetlonego, jakby na moje przywitanie, dobiegała muzyka Bacha. Postałem chwilę na drodze, chcąc odwlec moment ukoronowania wszystkich moich wysiłków i spełnienia marzeń. Usłyszałem jednak jakieś ruchy i szepty na werandzie. W oknie dostrzegłem profil Claire, ale naprzeciw niej inną twarz, niewątpliwie należącą do mężczyzny. Widziałem, jak obie twarze zbliżyły się w namiętnym pocałunku, a gdy się rozłączyły - jej ręka wyciągnęła się ponownie ku jego twarzy. Czułem, że ściska mi się nie tylko żołądek, ale i pieści. Chętnie wpadłbym na werandę i wywołał dziką awanturę, a może i pobił kogoś, lecz nie odpowiadała mi rola amanta wystawionego do wiatru. Bez zastanowienia popędziłem konia ostrogami i ruszyłem szalonym galopem na północ. Mój koń miał tak długą akcję, że niepostrzeżenie pokonywał kolejne mile w tempie, które bardziej przypominało lot niż normalną jazdę wierzchem. Minęliśmy zarośla karłowatej sosny i dębu, nieużytki porośnięte stepową trawą, a zatrzymaliśmy się dopiero w alei wytyczonej przez krzewy woskownicy, gdy koń zaczął zwalniać i dysząc, z opuszczoną głową przeszedł do stępa. Nie miałem pojęcia, dokąd zajechałem, gdyż nie orientowałem się, ile minąłem zakrętów co wskazywał kompas. Wiedziałem tylko, że jechałem na północ, gdyż nie wpadłem do żadnej z rzek, Ashley czy Cooper, czyli że musiałem poruszać się równolegle do nich. Mój kasztan był tak zgrzany, że w słabym świetle księżyca wyglądał na karego, a błyszczał jak polerowany heban. Miałem do wyboru tylko dwa wyjścia: skierować się na bezdroża Teksasu i rozpocząć życie pioniera na Dzikim Zachodzie albo wrócić jak niepyszny do domu. Po namyśle zdecydowałem się na to drugie. Zauważyłem jednak, że przede mną, nad zaroślami woskownicy, niebo rozjaśniała żółta łuna. Sądziłem, że ktoś rozpalił ognisko, bo miałem podstawy przypuszczać, że jeszcze coś płonie równie silnie jak ja. Wydawało mi się, że ten ogień wskazuje mi kierunek. Tymczasem za zakrętem drogi ukazał się stojący w płomieniach kościół. Płonął dach, paliła się wieża, natomiast ściany byiy na razie nietknięte. Zostawiłem więc konia na zewnątrz i wkroczyłem do środka. Przeszedłem wzdłuż nawy, a na jej końcu wyjąłem z kieszeni woreczek z pierścionkiem i położyłem na ołtarzu. Mimo dymu i spadających obok mnie płonących fragmentów dachu nie ruszałem się z miejsca. Myślałem wtedy: „Oto pan młody czeka przy ołtarzu i spłonie wraz z nim”. Trzeba trafu, że w tym momencie do kościoła wpadł jakiś mężczyzna. Odzież miał w nieładzie, a w ręku trzymał litrową butlę po whisky, w której zostało jeszcze może na cal płynu na dnie. - Co ty tu robisz? Wyjdź stąd! - wykrzyczał. Duma podyktowała mi odpowiedź: - Akurat przejeżdżałem tędy i chciałem zobaczyć, czy nie mógłbym w czymś pomóc. - No więc chodźmy! - zadecydował mój przygodny kompan. Mimo że był wyraźnie pijany, a ja też na wpół przytomny, postanowiliśmy zabrać się do gaszenia pożaru. W tym celu nabieraliśmy do butelki po whisky wody z pobliskiego strumyka. Butelka miała wąski otwór, toteż za każdym razem musieliśmy długo czekać, aż woda do niej nacieknie. Wskutek tego wylewaliśmy na ogień zaledwie po litrze wody na raz bez większej nadziei, iż to co kolwiek pomoże, najwyżej uspokoi sumienia, że przynajmniej próbowaliśmy coś zrobić. Ranek zastał nas obydwóch z osmolonymi twarzami, stojących na pogorzelisku. - No, to już po wszystkim. Zostały tylko zawiasy i klamki - podsumował mój towarzysz. - Rzeczywiście - potwierdziłem. - Ale robiliśmy, co było w naszej mocy. - Bez wątpienia. - Chyba nikt nie może nam zarzucić, żeśmy się nie starali. - Absolutnie nikt. Nieznajomy wytrząsnął na osmaloną trawę wokół czarnego kręgu spalonej ziemi ostatnie krople wody z butelki, potem schował ją do kieszeni i ruszył w swoją drogę. Ja zaś odszukałem konia, dosiadłem go i wróciłem do Charlestonu. Tydzień później wykupiłem miejsce na statku płynącym do Anglii. Przez cały następny rok zajmowałem się studiowaniem zabytkowych kościołów i dawnego malarstwa. Po powrocie dowiedziałem się, że twoja matka tymczasem wyszła za człowieka, z którym widziałem ją na werandzie. Był to wspólnik jej ojca, równie jak on Francuz i kupiec z branży winnej. Claire wyjechała z nim do Francji, a więc droga była dla mnie zamknięta. Przypomniałem sobie wtedy, że zawsze interesowały mnie sprawy duszy. Nie miałem już głowy do prowadzenia rodzinnych interesów i postanowiłem poświęcić się stanowi duchownemu. Nigdy potem nie żałowałem tej decyzji. Od tej pory minęło dziewiętnaście lat. Którejś wiosny Claire wróciła z Francji sama, jako wdowa. W małżeństwie nie dochowała się dzieci, a wieść głosiła, że nie zaznała szczęścia z mężem. Francuzik zachował się zgodnie z moimi najbardziej egoistycznymi pragnieniami. Kiedy się o tym dowiedziałem, w najbliższych dniach umówiłem się z Dechutes’em na spotkanie w jego magazynie nad rzeką Cooper. Mój przyszły teść znacznie się postarzał, miał jeszcze większy brzuch niż przedtem i obwisłe policzki. Mnie też w porównaniu do tamtego okresu podwyższyło się czoło i przybyło siwizny na skroniach. Pan Dechutes spojrzał na mnie z góry i zapytał tonem, jaki w dawnych wiekach poprzedzałby wysłanie sekundantów: „W czym mógłbym panu pomóc?” „Chciałbym powrócić do tamtej sprawy - powiedziałem. - Ale tym razem już na dobre”. Jeszcze tej jesieni pobraliśmy się z twoją matką i najbliższe dwa lata przeżyłem w takim szczęściu, jakie tylko może być udziałem mężczyzny. Myślę, że i jej było ze mną dobrze, bo Francuz nie zadowalał jej pod żadnym względem. Obwiniał ją za brak potomstwa i bywał dla niej szorstki i niemiły. Starałem się, jak mogłem, wynagrodzić jej te wszystkie przykrości. Dla takiego, jak nasz, związku dwojga.Judzi po przejściach” błogosławieństwem był okres, kiedy wyczekiwaliśmy twego przyjścia na świat. Kiedy więc Claire umarła w połogu, trudno mi było opędzić się od myśli, że musieliśmy czymś rozgniewać Pana Boga. Przez kilka tygodni nie byłem w stanie zabrać się do czegokolwiek, dobrze, że sąsiedzi znaleźli dla ciebie mamkę, bo w ogóle nie dźwigałem się z łóżka. Kiedy znów odzyskałem chęć do życia, postanowiłem cały swój czas poświęcić tobie. Po wysłuchaniu opowieści ojca Ada wstała, podeszła od tyłu do jego krzesła, odgarnęła mu włosy z czoła i pocałowała w czubek głowy. Nie wiedziała, jak ma zareagować na jego wynurzenia, gdyż przedstawiały one fakt jej poczęcia w zupełnie innym świetle. Nie była owocem błędu, lecz wielkiej miłości pokonującej wszelkie przeszkody. Zanim Ada skończyła swoją opowieść, zapadł zmrok, a nad ławicą chmur zawisł księżyc osnuty lekką mgiełką. Na tle jego tarczy przesuwała się ciemna sylwetka jakiegoś ptaka, potem następnego i kolejnego... Może były to nury, a może bekasy w drodze na południe? Gwiazdy na niebie jeszcze nie zabłysły, ale na zachodzie widać było dwie planety rozjaśniające granatowe niebo w pobliżu wieńca z chmur okalających Zimną Górę. - Ta jaśniejsza, o niebieskawym odcieniu, to Wenus - pouczyła Ada, kiedy wraz z Ruby skręciły już na drogę do Black Cove. Życie jak walka kogutów W południe Inman i Veasey napotkali świeżo ścięte drzewo. Była to duża hikora, która zwaliła się na ziemię prostopadle do drogi; obok niej leżała długa piła. Jej brzeszczot był naoliwiony, bez śladu rdzy, a ukośnie nacięte zęby lśniły od niedawnego ostrzenia. - Popatrz! Tam leży porzucona piła! - zawołał Veasey. - Mógłbym za nią dostać niezły grosz... - i poszedł ją podnieść. - Myślę, że drwale wyszli tylko na obiad - ostrzegał go Inman. - Wkrótce wrócą i zechcą przepiłować drzewo na polana, a potem je porąbać. - Nic o tym nie wiem. Pewne jest to tylko, że na drodze leży piła, i ja ją znalazłem. Podniósł ją, włożył sobie na plecy, wpierw wyważając środek, by trzymała równowagę, i poszedł dalej. Przy każdym kroku drewniane uchwyty z obu końców piły podskakiwały, a brzeszczot brzęczał i dżwięczał, jakby ktoś grał na drumli. - Sprzedam ją pierwszemu człowiekowi, którego spotkamy - zapowiedział Veasey. - Traktujesz cudzą własność bardzo swobodnie i beztrosko. Ciekaw jestem, jak to w kazaniach pogodzisz z Ewangelią - zastanawiał się Inman. - Mylisz się, jeśli chodzi o stosunek do własności: Bóg nie jest w tych sprawach taki drobiazgowy. Wcale się nie odnosi z szacunkiem do własności, jest do niej uprzedzony, co demonstruje na każdym kroku. Zwróć uwagę, jak postępuje, kiedy zsyła na ludzi ogień lub potop. Takie działanie na pewno nie może uchodzić za wzór sprawiedliwości. - Rzeczywiście, trudno się w tym dopatrzyć sprawiedliwości. - A widzisz? Powiem ci tylko tyle, że człowiek, który chce się ukształtować na podobieństwo Boga, nie może sobie długo zawracać głowy tym, do kogo należy jakaś tam piła. Odciągałby jedynie uwag? od wielkich celów. - Od wielkich celów, mówisz - powtórzył Inman. Popatrzył na głowę pastora, całą w strupach, na draśnięcie pod okiem, jakie otrzymał od prostytutki olbrzymki, na wciąż widoczny ślad po uderzeniu które rewolwerem sam mu zadał nad rzeką Bezdeń. - Po takim laniu, jakie dostałeś, w dodatku jak najbardziej zasłużonym, masz czelność mówić o wielkich celach? - Nie twierdzę, że bicie mi się nie należało - przyznał Veasey. - Ale niejeden człowiek o wiele lepszy ode mnie oberwał gorsze cięgi, ja zaś na żadne więcej już się tak łatwo nie zgodzę. Nie ma mowy... Nagle przyszło mu na myśl, że potrzebuje czegoś, czym mógłby się lepiej bronić. - Pozwól mi obejrzeć twój wielki rewolwer - poprosił. - Nie! - zaprotestował Inman. - Nie bądź taki! Nic mu nie zrobię... - Nie! - powtórzył Inman. - Chodzi mi tylko o to, że właśnie taka broń byłaby odpowiednia dla rewolwerowca, - Nie! Jest za duży i za ciężki - tłumaczył Inman. - Tobie potrzebny jest rewolwer typu Navy, Kolt albo Starr; mają właściwą wagę i można je szybko wyciągnąć. - Chciałbym przynajmniej dostać z powrotem swój własny rewolwer... - Nie! Zatrzymam go do chwili, gdy się rozejdziemy. - A jeśli rozejdziemy się niespodzianie? - argumentował Veasey. - Zostałbym wtedy bez broni... - Świat stanie się dzięki temu bezpieczniejszy - odparł Inman. Przechodzili właśnie pod ogromnym drzewem świętojańskim, pochylającym się nad gościńcem. Nie mając nic lepszego do jedzenia, przykucnęli przy nim i napełnili kieszenie długimi rdzawymi strąkami świętojańskiego chleba. Potem powędrowali dalej. Po drodze paznokciami rozrywali strąki i ze środka wyciągali zębami słodki biały miękisz. Po jakimś czasie zauważyli, że w bok od drogi, na dole, stoi przy strumieniu starszy człowiek i w skupieniu się czemuś przygląda. Obiektem jego zainteresowania był wielką czarny, martwy byk, leżący w miejscu, gdzie strumyk się rozwidlał. Widząc przechodzących wędrowców, mężczyźni zwrócił się do nich z prośbą: - Czy tacy dwaj porządni faceci nie zechcieliby zboczyć! z drogi, by mi pomóc? Inman od razu zdecydował się zejść na dół; Veasey położył piłę przy drodze i poszedł za nim. Stanęli obok nieznajomego i patrzyli na mocno już spuchniętego byka. Woda z gałęzi, chlupocząc, spadała na jego brzuch, a wokół pyska i zadu gromadziły się chmary much. Inman i Veasey skrzyżowali ramiona i spuścili oczy, przyjmując postawę robotników, którym zaproponowano pracę, jakiej nie mieli ochoty wykonać. Mężczyzna proszący o pomoc nie był stary, ale stał już u progu starości. Miał pokaźny brzuch, jaki zwykle mają starsze samce większości ssaków, począwszy od małpy, a skończywszy na koniu. Na głowie nosił czarny wełniany staromodny kapelusz, z denkiem stożkowatym niczym głowa cukru. Rondo kapelusza opuścił na uszy i przewiązał kawałkiem sizalu. W ten sposób kapelusz pełnił funkcji ciepłej czapki, choć na dworze wcale nie było zimno. Wielkie krzaczaste bokobrody sięgały mu aż po szczęki. Ciemnymi oczami patrzył spod zacieniającego twarz ronda, Powieki miał spuchnięte i nawisłe jak u drapieżnego ptaka. Okrągłe usta przypominały Inmanowi ryjkowaty pyszczek ogromnej ryby, którą widział przez krótki moment, gdy na początku wojny walki toczyły się wzdłuż wybrzeża. O pobliskie drzewo oparta była jednolufowa strzelba kalibru 10. Ktoś skrócił jej lufę, by uzyskać większy rozrzut, niż bywa zwykle potrzebny na polowaniu. Zrobił to niezbyt wprawnie i nieodpowiednimi narzędziami, bo wylot lufy był nierówny i w dodatku niezupełnie prostopadły do jej przewodu, lecz nieco ukośny. - Jak myślisz wyciągnąć stąd byka? - spytał Veasey. Mężczyzna przez chwilę nie odpowiadał. Kciukiem i palcem wskazującym niby szczypcami gmerał w spodniach, szukając małego owada, który dostał się do krocza i wyraźnie mu przeszkadzał. Wyciągnął potem te swoje szczypce, zbliżył do oczu i zgniótł, co znalazł, wkładając to między grube, żółte paznokcie. Miał wielkie ręce, a skórę na nich pokrywały drobne białawe łuseczki. - Nasz byk - wyjaśnił - wydalił się z obory wiele dni temu. Dopadła go jakaś nieznana choroba i tutaj właśnie padł. Problem w tym, że ten strumień zaopatruje nas w wodę. Normalnie ma ona smak raczej obojętny, ale ostatnio zaczęła zalatywać jakimś kwaśnym odorem. Postanowiłem sprawdzić, jaka jest przyczyna złego smaku wody, i wybrałem się brzegiem w górę rzeki. Nieznajomy miał ze sobą długą linę. Sądził, że może wspólnymi siłami wydobędą byka ze strumienia. Inman spojrzał na starszego mężczyznę i Veaseya, a potem na przerażające cielsko zwierzęcia i doszedł do wniosku, że aby wyciągnąć byka z wody, potrzebny by był zaprzęg złożony co najmniej z dwóch koni pociągowych. - Możemy spróbować go wyciągnąć - powiedział - ale to wielkie byczysko. Moim zdaniem trzeba się zastanowić nad innym sposobem wydostania go na brzeg. Starszy mężczyzna zignorował jego słowa. Owiązał kark zwierzęcia liną, wszyscy za nią chwycili i pociągnęli. Byk ani drgnął. - Trzeba użyć dźwigni - zaproponował nieznajomy. - Jeśliby się nam udało znaleźć jakieś solidne belki, moglibyśmy spróbować to cielsko podważyć. - Nie musimy szukać belek - rzekł Veasey. - Możemy sami sobie uciąć takie kloce, jakich potrzebujemy. Mam dobrą piłę. Może zechce ją pan ode mnie odkupić, gdy już skończymy tę robotę? Pobiegł na górę i przyniósł piłę. Był podniecony jak, młody chłopak, któremu po raz pierwszy powierzono wykonanie jakiejś pracy razem z dorosłymi mężczyznami. Pomysł z podważeniem Inman uznał za zły. Usiadł na polanie i rozbawiony obserwował, jak stary i pastor wzięli się do roboty z wielkim entuzjazmem, który wydał mu się tutaj całkiem nie na miejscu. Przypominali mu wojskowych inżynierów i ich pomocników, gdy ochoczo przystępowali do budowania mostu lub czegoś w tym rodzaju. Robili to zwykle z zapałem niewspółmiernym do wartości zadania, jakie mieli wykonać. Kończyło się na tym, że wkładali mnóstwo wysiłku w wykonanie pracy, której zdaniem Inmana w ogóle nie należało podejmować. Tymczasem Veasey i stary ucięli trzy mocne kloce. Wkrótce stali po kolana w wodzie i wrzucali w jedno miejsce wielkie głazy, które miały posłużyć za punkt podparcia. Wspólnymi siłami, działając w sposób zgrany, próbowali przetoczyć byka na belki, ale osiągnęli jedynie to, że się ledwo przekręcił w miejscu. Inman przyłączył się do nich; z jego pomocą udało się byka przesunąć. Jednak nawet w sytuacji, gdy końce belek tkwiły w wodzie, nie mogli podnieść zwierzęcia wyżej niż na jakieś kilkanaście cali. Byli już tak zmęczeni, że nie mogli utrzymać go na belkach i byk spadał z powrotem do wody z wielkim chlustem. - Wiem, co zrobić - powiedział Veasey. - Najpierw go podważymy, a potem nogami przesuniemy pod byka kamienie, aby utrzymać go w miejscu. Następnie znowu go podważymy, mając już wyższy punkt podparcia, i podłożymy jeszcze więcej kamieni. Będziemy tę czynność powtarzać tak długo, aż w końcu uda się go przetoczyć. Inman zmierzył wzrokiem odległość od byka do brzegu. - Jeśli go przekręcimy jeden raz, to i tak pozostanie w wodzie. - No to go obrócimy dwa razy - upierał się Veasey. - Wówczas znajdzie się na brzegu, ale tak blisko, że będzie nadal gnił i zanieczyszczał wodę - stwierdził Inman. - Więc obróćmy go trzy razy! - Veasey nie dawał za wygraną. Był niesłychanie przejęty działaniem dźwigni i tym, że uczestniczy w inżynierskich pracach. Inman potrafił sobie wyobrazić, jak to przedsięwzięcie będzie wyglądało. Pastor i stary będą aż do zapadnięcia zmroku podnosić byka, podkładać pod niego kamienie i znowu go podnosić. W ten sposób zmarnują wiele czasu, który można by było spożytkować na pokonanie dalszego odcinka drogi i dobry odpoczynek. Podszedł do strumyka, wziął piłę z miejsca, gdzie Veasey ją zostawił i wrócił do byka. Przyłożył ostrze piły do karku zwierzęcia i zarządził: - Niech ktoś złapie za piłę z drugiej strony! Veasey się nie kwapił, był zbyt rozczarowany niepowodzeniem, ale stary chwycił rączkę z drugiego końca piły i kilkoma ruchami oddzielili głowę byka od tułowia. Potem odcięli tę część piersi, z którą łączą się przednie nogi; następne cięcie rozdzieliło tylną część zwierzęcia z brzuchem. Po otwarciu brzucha wypłynęły wnętrzności, następnie ukazał się ciemny płyn, a w końcu uszły gazy. Veasey, który się temu przyglądał, nagle się pochylił i zwymiotował do wody. Piana z cząstkami miękiszu chleba świętojańskiego spłynęła z prądem. Stary spojrzał na pastora i zarechotał, jakby usłyszał jakiś dobry dowcip. - Ma pan słaby żołądek... - zauważył. - Veasey jest pastorem - wyjaśnił Inman. - To dość odległe od pracy, do której się teraz wziął. Kiedy skończyli piłować byka, wiele odkrojonych kawałków mięsa znalazło się w rzece. Szybko je wyłowili i wynieśli daleko od brzegu. Ale woda w rzece wciąż była czerwona. Przypomniała Inmanowi spływający krwią potok w Sharpsburgu. - Nie radziłbym pić tej wody przez parę dni - ostrzegł starego. - Racja... Sądzę, że nie należy - zgodził się. Obaj z Inmanem umyli ręce i przedramiona w czystej wodzie w górze rzeki. - Zapraszam was, panowie, na kolację. Mam też stryszek z sianem, gdzie można się wygodnie przespać - zaproponował stary. - Chętnie skorzystamy, pod warunkiem jednak, że i w zamian przyjmie pan od nas tę piłę - powiedział Inman. - Spodziewam się dostać za nią dwa unijne dolary i pięćdziesiąt w państwowych papierach - ożywił się nagle Veasey. - Proszę wziąć piłę - powtórzył Inman, zwracając się do starego. - Nie trzeba płacić. Stary podniósł piłę i ułożywszy ją sobie na barku, zbalansował punkt ciężkości, w wolną zaś rękę wziął strzelbę. Inman i Veasey poszli z nim drogą w dół, która biegła równolegle do strumienia. Staremu, odkąd odciągnęli byka od źródła pitnej wody, wyraźnie poprawił się humor. Był nawet w nastroju do żartów. Nie uszli daleko, kiedy się zatrzymał, przytknął palec do nosa i mrugnął porozumiewawczo. Podszedł do wielkiego dębu z dziuplą w pniu znajdującą się mniej więcej na poziomie oka, włożył rękę do środka i wyciągnął zakorkowaną brązową butelkę. - Mam sporo takich butelek sekretnie ukrytych, na wypadek gdyby mi przyszła ochota się napić - wyznał. Usiedli, opierając się o pień drzewa, i podawali sobie butelkę z rąk do rąk. Mężczyzna się przedstawił: powiedział, że nazywa się Junior. Potem zaczął wspominać swoje młode lata, kiedy jeździł po okolicy i organizował walki kogutów. Opowiedział im o jednym niezwykłym, wielkim kogucie dominikańskim, który miał dwie namiętności: walczyć i kryć kury. Przez całe miesiące pokonywał wszystkie koguty, z którymi się bił. Junior mówił z dumą o legendarnych walkach i pokazowych zwycięstwach swego „dominikanina”. Kiedy się wydawało - wspominał - że czeka go pewna przegrana, jego kogut podlatywał do krokwi stodoły, w której się odbywała walka, i siedział tam tak długo, aż widownia zaczynała gwizdać i śmiać się. Gdy wesołość widzów dochodziła do zenitu, wtedy dominikański kogut spadał jak młot na koguta, który był jego przeciwnikiem, i roznosił go na strzępy, tak że na arenie zostawała tylko jaskrawa kupka krwi i piór. Junior chwalił się także sukcesami u kobiet. Twierdził, że kobiety na niego leciały i były tak samo napalone jak jego kogut, gdy atakował wroga. Jedna, która mu się akurat przypomniała, była mężatką. Jej mąż go zaprosił, aby się u nich zatrzymał na parę dni, w przerwie między kolejnymi walkami kogutów. Kobieta nie spuszczała go z oka i korzystała z każdej okazji, by się o niego otrzeć. Pewnego dnia wyszła po wodę ze studni. Męża nie było w domu, bo się zajmował orką. Kiedy się pochyliła nad ocembrowaniem, żeby złapać wiadro, Junior podszedł do niej z tyłu i zarzucił jej spódnicę na plecy. Z tego, co mówił, wynikało, że kobieta nie miała pod spódnicą majtek i że stanęła na palcach, zadarłszy tyłek do góry. Junior skorzystał z sytuacji i wszedł w nią od tyłu. Trwało to mniej więcej tak długo, ile zajęłoby jej wyciąganie na górę wiadra z wodą. Kiedy sobie ulżył, wziął koguta pod pachę i poszedł w dalszą drogę. Inmanowi i Veaseyowi dawał do zrozumienia, że w młodych latach nadarzyło mu się wiele takich wspaniałych okazji. - Niejeden raz użyłem sobie w ten sposób - przechwalał się. Veaseyowi bardzo się ta powiastka spodobała. Alkohol uderzył mu do głowy, zwłaszcza że pił na pusty żołądek. Pokrzykiwał z radości, zachwycony zakończeniem historii, i bełkotał, że właśnie takie życie jest odpowiednie dla mężczyzny. - Żyć jak kogut i walczyć jak kogut - oto mój cel w życiu - mamrotał tęsknym głosem. Junior wyznał, że wędrowne życie, jakie prowadził za młodu, ogromnie mu odpowiadało. Wpadł w kłopoty dopiero wtedy, gdy się osiedlił i wziął sobie żonę. Tak się bowiem zdarzyło, że w trzy lata po ślubie żona urodziła mu czarne dziecko. Co więcej, nie chciała powiedzieć, kim jest ojciec dziecka, i Junior nie miał szansy na wzięcie odwetu, który mu się słusznie należał. Wystąpił o rozwód, ale sędzia nie wyraził na niego zgody. Odmowę motywował tym, że Junior zanim się ożenił, dobrze wiedział, że jego kobieta była dziwką. Żona sprowadziła do domu dwie siostry, które z nimi zamieszkały. Obie okazały się takimi samymi puszczalskimi jak jego małżonka. Jedna z nich urodziła bliźniaki nieokreślonej rasy i choć byli już kilkuletnimi chłopcami, Junior nie miał pewności, czy jest ich tylko dwóch. Byli puszczeni samopas, nikt nie kierował ich wychowaniem, rośli jak dzikie świnie i ani ich matka, ani nikt inny nie zadał sobie trudu, żeby nadać im jakieś imiona. Gdy trzeba było któregoś z nich zawołać, wskazywano kciukiem na właściwego chłopca, mówiąc: „Niech ten przyjdzie!” Sumując swoje małżeńskie doświadczenia, Junior doszedł· do wniosku, że powinien się był ożenić z trzynastolatką i odpowiednio ją sobie wychować. Skoro jednak nie wchodziło to w rachubę, niejedną noc przeleżał bezsennie, martwiąc się, że już do śmierci czekają go same tylko ponure chwile. Jedyną deską ratunku byłoby poderżnąć im wszystkim gardła we śnie, a potem przyłożyć sobie pistolet do głowy lub szukać schronienia w lesie. Istniała jednak groźba, że mogą go dopaść psy, i zapędzony w kozi róg zginie zastrzelony jak szop. Opowieść ta nieco zmąciła radość Veaseya. Tymczasem Junior wstawił butelkę z powrotem do dziupli i wziął do ręki piłę. Poprowadził ich w dół drogi. Minęli !1 jeden czy dwa zakręty i doszli do domu położonego nisko w wilgotnym dole. Dom Juniora okazał się dużym budynkiem, oszalowanym po bokach, był jednak w kiepskim stanie, świadczącym o tym, że dawno nikt go nie reperował. Z jednej strony zsunął się z fundamentu, ułożonego z płaskich rzecznych kamieni, i stał przekrzywiony, jakby się zapadał w ziemię. Na podwórzu znajdowało się wiele stożkowatych domków dla kogutów. Zrobione były z nie okorowanych patyków, związanych u góry pędami kapryfolium. Barwnie upierzone ptaki wyzierały przez otwory w domkach, patrząc na świat lśniącym, zimnym okiem: Dla nich świat był tylko miejscem, gdzie mogły spotkać się z przeciwnikiem. Z komina unosił się wąskim pasmem biały dym, a jednocześnie skądś zza domu wzbijał się w niebo słup czarnego dymu. Gdy zeszli z drogi i znaleźli się na leżącej w dole posesji Juniora, wybiegł im na spotkanie pies, rodzaj teriera o pstrej maści. Miał tylko trzy nogi. Wygramolił się spod ganku i biegł z nosem nisko przy ziemi. Poruszał się zupełnie bezgłośnie i kierował prosto w stronę Inmana. Ten zaś z doświadczenia wiedział, że psy nie wydające głosu są groźniejsze od tych, co głośno szczekają. Kopnął więc zwierzę szpicem buta, zanim zdążyło go dopaść. Trafił je w szyję. Pies upadł i leżał na ziemi bez ruchu. - Nie miałem wyjścia... Co miałem robić? - tłumaczył się Inman, patrząc na Juniora. - Nie wszyscy, na których psy szczekają, są złodziejami... - zawyrokował Veasey. Junior stał i patrzył bez słowa. Po dłuższej chwili pies się otrząsnął, podniósł i stał na trzech nogach jak trójnóg. Potem kilkoma lawirującymi manewrami wycofał się i schował pod gankiem. - Cieszę się, że żyje - powiedział Inman. - A mnie gówno obchodzi, czy on żyje, czy nie... - wyznał Junior. Weszli do domu i przez kuchnię do jadalni. Junior od razu podszedł do kredensu i wyciągnął butelkę oraz trzy cynowe kubeczki. Podłoga w tym miejscu była pochyła, tak że Inman, usiadłszy na krześle przy stole, musiał się całą mocą trzymać stopami ziemi, by się nie ześlizgnąć w dół na ścianę. W kącie przy kominku stało łóżko. Inman się zdziwił, że nawet nie spróbowano podłożyć pod nie klina, by stało prosto. Zdobyto się jedynie na to, że przestawiono łóżko tak, by głowa znajdowała się wyżej. Na ścianach widniały obrazki wycięte z książek i gazet. Niektóre wisiały równoległe do wykrzywionej podłogi, inne trzymały się jakiejś abstrakcyjnej linii, zależnej chyba od humoru tego, co je wieszał. W kominku tlił się ogień, a z obłożonego żarem piekarnika wydobywał się cuchnący zapach pieczonego, mocno nieświeżego mięsa. Palenisko było tak przechylone, że dym kładł się na boczną ścianę, zanim zdołał znaleźć ujście i wylecieć kominem. Duże odchylenie od pionu sprawiło, że nawet wlanie alkoholu z butelki do kieliszków stanowiło problem. Gdy Inman zabrał się do nalewania, nie trafił do kubeczka i zamoczył końce butów. Dopiero po dłuższej chwili wpadł na właściwy sposób, i udało mu się napełnić kieliszek i łyknąć napoju. Kiedy chciał odstawić kubeczek, zobaczył, że do krawędzi stołu poprzybijano małe drewniane odboje, wycięte z gałęzi brzozy. Miały zapobiegać ześlizgiwaniu się talerzy i kubków z blatu na podłogę. Veasey sączył alkohol, krążąc z kieliszkiem w ręku po jadalni. Rozglądał się dookoła i posuwał ciężkimi krokami to w górę, to w dół. - Moglibyśmy zainstalować dźwignię pod niżej położoną częścią domu i wkrótce poziom by się wyrównał - powiedział. W myślach pastora dźwignie zajęły pierwsze miejsce, jakby nagle odkrył urządzenie, które da się zastosować wszędzie tam, gdzie człowiek może napotkać jakieś trudności czy problemy. Chciał podkładać dźwignie pod wszystko, 240 co wydawało mu się niedobre, i spowodować, by to, co krzywe, wyrównało się i wróciło do normy. - Może rzeczywiście należałoby dom podeprzeć - zastanawiał się Junior. - Ale tak długo żyliśmy w krzywym, że już nam teraz nie zależy na zmianie. Nawet głupio byśmy się czuli bez tej pochyłości... Krótko pili, ale alkohol szybko im uderzył do głowy. Inman się upił, bo od skąpej kolacji poprzedniego wieczoru nie jadł nic oprócz strąków świętojańskiego chleba. Jeszcze mocniej podziałał trunek na pusty żołądek Veaseya. Siedział z dziwnie skrzywioną głową, wpatrzony w opróżniony kieliszek. W pewnej chwili przez drzwi frontowe weszła do pokoju mała dziewczynka. Wyglądała na osiem, najwyżej dziesięć lat. Była raczej drobna. Kostki miała delikatne i bardzo szczupłe ręce. Kolor jej skóry przypominał kremową śmietankę. Kręcące się kasztanowe włosy spadały w gęstych loczkach na ramiona. Inman nieczęsto widywał piękniejsze od niej dzieci. - Czy mama jest w domu? - spytał Junior. - Tak! - odparła. - A gdzie? - Przed chwilą była z tyłu na dworze. Veasey obserwował dziewczynkę znad kieliszka. - Widziałem białe dzieci o ciemniejszej od niej karnacji - powiedział. - Ciekawe, ile ta mała ma w sobie krwi murzyńskiej? Jedną ósmą czy może jeszcze mniej? - Nieważne, ile jej ma - jedną ósmą czy jedną czwartą... Dla mnie jest tylko czarnuchą i niczym więcej - stwierdził Junior. Veasey nagle się zerwał i chwiejnym krokiem ruszył w stronę łóżka. Położył się i zasnął. - Jak ci na imię? - Inman zwrócił się do dziewczynki. - Lula - odparła. - Nie! - zaprotestował Junior. - Wcale nie! - Odwrócił się i ostro na nią spojrzał. - No, powiedz, jak się naprawdę nazywasz. 241 - Mama mówi, że nazywam się Lula - powtórzyła dziewczynka. - Otóż nie! To tylko takie burdelowe imię, które ci wymyśliła mama. Ale to ja tu decyduję i dałem ci na imię Chastity [Chastity (ang.) znaczy: czystość, niewinność, dziewictwo.]. - Moim zdaniem i jedno, i drugie jest ładne - zauważył Inman. - Nie! Imię przeze mnie nadane usuwa w cień tamto, bo moje upamiętnia fakt, że jej mama była dziwką. Wychylił kieliszek do końca. - Chodź! - powiedział do Inmana i nie patrząc, czy idzie za nim, czy nie, udał się na ganek od frontu i rozsiadł w bujanym fotelu. Inman wyszedł na podwórko i zadarłszy głowę, spojrzał w niebo. Zapadł zmrok. Nikłe światło słoneczne padało z ukosa. Na wschodniej stronie nieboskłonu widniał już skrawek księżyca i jasna kula planety Wenus. Powietrze było suche i chłodne. Inman wciągnął je głęboko do płuc, poczuł, że się wypełniły, i wtedy wykiełkowała w nim pewna myśl: „Jesień jest we mnie, jesień wisi w powietrzu, a to znak, że koło roku przesunęło się o jeszcze jedną kreskę do przodu”. - Lila! - zawołał Junior. Po chwili zjawiła się młoda kobieta. Wyszła zza rogu domu i usiadła na schodach prowadzących na ganek, dokładnie między Inmanem a Juniorem. Wysoko podciągnęła kołana i przyglądała się Inmanowi taksującym wzrokiem. Była jasną blondynką o szerokich biodrach. Miała na sobie bawełnianą suknię, tak cienką i wyblakłą, że prześwitywało przez nią ciało. Kiedyś suknia teraz blada jak pergamin miała deseń w rządki małych kwiatków, ale kwiatki spłowiały, a to, co z nich zostało, przypominało literki, niewyraźne gryzmoły nakreślone w jednym z kwadratowych pism. Dziewczyna miała obfite kształty. Tam, gdzie rąbek sukni odwinął się, zahaczając o schody, widać było białe uda, obnażone co najmniej do połowy. Kolor jej oczu przypominał jasne polne dzwonki w rozkwicie. Była nieuczesana i bosa. Krzak dzikiej róży podrapał jej gołe nogi. Miała w sobie coś osobliwego, coś, co ją wyróżniało spośród innych do tego stopnia, że Inman dla pewności zaczął po cichu rachować ubłocone palce u jej nóg, aby się przekonać, czy mistyczna cyfra „pięć” rzeczywiście odpowiada ich liczbie. Junior wyjął z kieszeni fajkę na glinianym cybuchu i wielki kapciuch z tytoniem. Nabił fajkę i włożył do ust. Kapciuch zaś trzymał w ręku i wymachiwał nim przed oczami Inmana, by mu się dobrze przyjrzał. - To moszna byka - powiedział. - Człowiek nie potrafi zrobić lepszego kapciucha niż Pan Bóg. Bóg nas w ten sposób sprawdza. Chce zobaczyć, czy nam wystarczy to, co nam daje, czy też, nie doceniając Jego wyższości, będziemy szukać czegoś lepszego, co zrobiliśmy własnymi, choć niedoskonałymi siłami. Potem, zwracając się do dziewczyny, rzucił krótko: - Ogień! Zerwała się z miejsca, czemu towarzyszyło pewne zamieszanie i pękanie sukni w szwach. Poszła do domu i wróciła z zapaloną łuską kukurydzy. Schyliła się, żeby przyłożyć ogień do fajki i wypięła w stronę Inmana tyłek. Cienka suknia wcisnęła się między pośladki i przylgnęła do nich tak ciasno, że zobaczył nawet wklęsłości po bokach ściśniętego zadka i dwa dołki tam, gdzie kręgosłup styka się z kośćmi ud. Odkryła przed nim całą dolną partię ciała. Zupełnie nieznany widok, jaki mu się nieoczekiwanie ukazał, wydał się Inmanowi całkiem sympatyczny. Nagle dziewczyna skręciła się z bólu i zajęczała jak królik, gdy znajdzie się w szponach sowy. Zaraz potem Inman zobaczył palce Juniora, ułożone w szczypce, wycofujące się z okolic biustu dziewczyny. - Junior, do cholery! - krzyknęła i wróciła na swoje miejsce na schodach. Usiadła, mocno przyciskając ramię do piersi. Gdy po chwili zabrała rękę, na przodzie sukni pokazała się mała czarna plamka krwi wsiąkającej w materiał. Junior jeszcze parę minut palił fajkę, po czym oznajmił: - Powiedzcie tym sukom, żeby warn dały jeść, bo ja muszę sprawdzić, co porabia klacz na pastwisku. - Podniósł się z fotela, stanął na skraju ganku, sięgnął do rozporka i szerokim łukiem sikał na rosnący na dole krzak kaliny. Skończył, otrząsnął się, zapiął i wyszedł na podwórze, a stamtąd udał się w dół majaczącą w oddali drogą. Idąc, palił fajkę i podśpiewywał z cybuchem w ustach. Do uszu Inmana dotarły słowa piosenki: „Pan Bóg dał Noemu tęczą znak przejrzysty, że tym razem miast wodą, ogniem świat oczyści...” Inman towarzyszył Liii, gdy obchodziła obejście. Zwrócił uwagę na przybudówki: wędzarnię, spiżarnię, chłodnię, kurnik i spichrz; otaczały kawał ubitej ziemi przypominającej podwórze. Pośrodku płonęło ognisko z wielkich polan. Ogień trzaskał, płomienie sięgały na wysokość głowy Liii, a iskry strzelały jeszcze wyżej. Noc nabierała głębi, zasnuwała czernią drzewa rosnące za niezbyt odległym zachwaszczonym polem kukurydzy i przebranej fasoli. Obok znajdował się ogród warzywny, ogrodzony żerdziami; na ostre końce ktoś powbijał zdechłe wrony i tkwiły tam zwiotczałe i gnijące. Żółte światło ognia rozjaśniało ciemności, rzucając załamujące się cienie na nie malowane ściany budynków. Sklepienie nieba wysoko nad głowami pozostawało srebrzyste i bezgwiezdne. - Hej! - zawołała Lila. Z wędzarni wyszły dwie białe kobiety, najwidoczniej siostry Liii, bo tak do niej podobne, że razem mogłyby uchodzić za trojaczki. Po chwili z pomieszczenia, gdzie schładzano mleko, wybiegli dwaj mali chłopcy. Wszyscy zgromadzili się wokół ognia. - Czy kolacja już gotowa? - głośno spytała Lila. Nikt jej nie odpowiedział. Jedna z sióstr włożyła czarny od brudu wskazujący palec w uszko na szyjce glinianego dzbanka z przykrywką, stojącego na ziemi blisko ognia, podniosła go i ostrożnie wyważając, postawiła sobie na zgięciu ramienia. Potem, głośno przełykając, upiła z niego duży łyk i zaraz przekazała dzbanek dalej. Inman, zanim dzbanek do niego dotarł, spodziewał się, że będzie zawierał jakąś podłą domową nalewkę. Tymczasem napój okazał się nieporównywalny z żadnym znanym alkoholem. Jego smak przywodził na pamięć żyzną ziemię i jeszcze coś: jakby mocny ekstrakt z huby drzewnej, zmieszany z wyciągiem ze zwierzęcego gruczołu. Taka mieszanka odznacza się leczniczymi właściwościami, o których tylko nieliczni wiedzą. Dzbanek wielokrotnie krążył wśród obecnych. Druga z sióstr odwróciła się tyłem do ogniska, zadarła suknię, przechyliła się i wypięła zadek w stronę ognia. Patrzyła przy tym na Inmana szklistym spojrzeniem, a w jej niebieskich oczach malowała się rozkosz. Okrągłe piersi dziewczyny zwisały i mocno się kolebały, jakby chciały rozwalić jej wątłe ciało. Inman się zastanawiał, do jakiego domu rozpusty trafił... Lila postała chwilę i włożywszy sobie zgiętą w miseczkę dłoń w krocze, zapatrzyła się w dal na kukurydziane pole. Potem udała się do wędzarni i wróciła z drewnianymi grabkami. Rozrzuciła nimi popiół w ognisku i zaczęła wyszukiwać, i wyciągać z żaru pakunki zawinięte w łuski z kukurydzy. Wzbudziło to natychmiast ciekawość obu chłopców. Najpierw się przypatrywali, a potem jeden z nich podszedł do sterty wyjętych z żaru paczek i bezbarwnym głosem wydukał: - Ciasteczko... ciasto... Chłopcy wydali się Inmanowi niespełna rozumu. Mieli głęboko osadzone oczy i posuwali się po rozświetlonym ogniem podwórzu jak duchy, nie mówiąc ani słowa. Przemierzali jasny dziedziniec w taki sposób, jakby kreślili krokami jakieś w kółko powtarzane wzory i szurając nogami, chcieli je wetrzeć w ziemię. Kiedy Inman się do nich zwracał, nie odpowiadali, nawet nie patrzyli w jego, stronę, żeby potwierdzić, iż słyszeli, co mówi. Zaczął podejrzewać, że te wyrazy, które jeden z chłopców wypowiedział przy ognisku, wyczerpały cały ich zasób słów. Po chwili siostry zaczęły otwierać pakunki zawinięte w łuski kukurydzy i uchodząca z nich para buchnęła w chłodne powietrze. Gdy skończyły, miały przed sobą sześć bochenków ciemnego chleba; każdy miał kształt wielkogtowego homunkulusa z widocznymi wszystkimi szczegółami, nawet takimi jak napęczniałe organy sterczące z brzuchów figurek. Łuski wrzucone do ognia od razu się zapaliły i spłonęły w jednej sekundzie. - Wiedziałyśmy, że się tu zjawisz... - zażartowała Lila. Siostry dały chłopcom po bochenku. Rzucili się na nie i łapczywie rwali ciasto, wkładając do ust kawałki duże jak ich piąstki. Gdy zjedli, ponownie zaczęli chodzić po nikłych ścieżkach wydeptanych uprzednio na podwórku. Inman ich obserwował, usiłując się dowiedzieć, jakie wzory tworzą swoimi krokami. Podejrzewał, że może kryje się w tym jakiś znak, którego nie powinien przeoczyć. Po pewnym czasie zrezygnował jednak ze śledzenia chłopców. Nie mógł się dopatrzyć żadnego sensu w śladach, jakie zostawiali na ziemi. Siostry Liii wzięły pozostałe trzy bochenki i weszły do domu. Ona zaś podeszła do Inmana i położyła mu rękę na ramieniu. - Taki postawny z ciebie mężczyzna - szepnęła. Nie wiedział, jak należy na to zareagować. W końcu zdjął z siebie chlebak, w którym miał pieniądze i rewolwer, i położył na ziemi przy nodze. Noc już na dobre zapadła, ale ciemność wciąż jeszcze nie osiągnęła pełni. Inman widział stąd zbocza wzgórz i wydawało mu się, że dostrzega jakieś żółte światło, które faluje i porusza się niepewnie pośród drzew. Chwilami zataczało świetliste kręgi i rozprzestrzeniało się, aby w następnym momencie skupić się i świecić mocnym jasnym punktem. Uznał to zjawisko za tak dziwne, iż zaczął podejrzewać, że go wcale nie ma, że to tylko omamy wzrokowe, będące rezultatem jakichś zakłóceń w jego umyśle. - Czy widzisz tam jakieś światło? - spytał Liii. Przez chwilę patrzyła we wskazanym kierunku. - Tak! - powiedziała. - Dziś jest całkiem niewielkie, ale czasem powiększa się i wygląda jak duży księżyc. Chcesz wiedzieć, skąd się wzięło? Kiedyś, gdy byłam małą dziewczynką, Junior zabił na tym wzgórzu pewnego mężczyznę i jego psa. Odrąbał im głowy siekierą i nabił je, jedną za drugą, na gałąź hikory. Wszyscyśmy tam poszli, żeby je zobaczyć. Twarz człowieka poczerniała do tego stopnia, że wyglądał jak Murzyn i miał dziwny wyraz oczu. Odtąd po wzgórzu krąży nocami jakieś światło. Możesz pójść tam choćby teraz i nic nie zobaczysz, ale być może coś się o ciebie otrze, jakbyś poczuł dotyk... starej wysuszonej cielęcej skóry. - Dlaczego Junior zabił tego człowieka? - spytał Inman. - Nie wiadomo. To narwaniec, jest skory do bicia. Śmiertelnie postrzelił własną matkę. Tłumaczył się, że miała na sobie biały fartuch i wziął ją za łabędzia. - Nie zauważyłem, żeby się tu roiło od łabędzi. - Jest ich trochę. Światło na wzgórzu przybrało ostry niebieski odcień i szybciej się poruszało, migocząc wśród drzew. Po chwili jednak zniknęło. - Jak ci się wydaje, co to jest za światło? - spytał. - Bóg Wszechmogący wyraźnie i jasno mówi o tym w Biblii, zmarłym nie przyświeca już żadna myśl, wszystkie się ulotniły. A więc nie może to być ten człowiek bez głowy. Ludzie mówią - i ja też tak uważam - że duchy psów nieraz noszą na głowach latarnie. Może się jednak mylę, nie wiem... Starzy ludzie twierdzą, że dawniej było o wiele więcej duchów niż teraz. Przez dłuższą chwilę na niego patrzyła i głaskała ręką jego ramię. - Podejrzewam - powiedziała - że maszerujesz pod czarną: flagą. - Nie występuję w niczyich barwach - odparł. - Chodźcie jeść! - z werandy na tyłach domu zawołała siostra Uli. Inman zaniósł swój chlebak na ganek. Lila ściągnęła mu z ramion szelki plecaka, włożyła go sobie na plecy i po chwili postawiła obok chlebaka. „Popełniłem błąd” - przemknęło Inmanowi przez myśl, ale nie był w stanie dłużej się nad tym zastanawiać. Gdy jednak Lila i jej siostra odwróciły się i powoli szły w stronę domu, Inman zabrał chlebak i wcisnął go głęboko w szparę między kawałkami drewna porąbanego na opał, złożonymi pod ścianą na ganku. Potem ruszył za dziewczynami do domu, który, o dziwo, wydał mu się teraz nieporównanie większy niż poprzednio. Siostry prowadziły go drugim opadającym w dół korytarzem o ścianach z nie malowanych desek i Inman miał uczucie, jakby ziemia usuwała mu się spod stóp. W ciemności pomieszczenie robiło wrażenie ogromnej królikami, podzielonej na mnóstwo malutkich pokoików, z drzwiami na każdej ścianie. Pokoje łączyły się z sobą bez ładu i składu. Wreszcie znaleźli się w znanej Inmanowi jadalni, gdzie miejsca przy stole były zabezpieczone odbojami i gdzie Veasey spał jak zabity w kącie przy kominku. Na stole kopciła lampa, a jej słabe światło błądziło po powierzchni ścian, podłogi i obrusu, jak cienie po kamieniach na dnie potoku. Lila posadziła Inmana na honorowym miejscu u szczytu stołu i pod szyją zawiązała mu kraciastą serwetkę. Bochenek chleba, wyjęty z popiołu, owinięto w drugą taką samą serwetkę i umieszczono na środku blatu. Jedna z sióstr wyciągnęła z pieca brytfannę, w której pływał w połyskującym tłuszczu solidny kawał pieczeni. Inman nie potrafił powiedzieć, od jakiego zwierzęcia pochodziło to mięso. Wydawało się za duże na wieprza i za blade na krowę. Była to część łopatki ze stawem i kawałkami mięsa po obu stronach kości. Mięso przerastały białe nitki ścięgien i włókien. Dziewczyna postawiła przed Inmanem brytfannę, a żeby stała równo, podłożyła pod nią łyżkę grzbietem do góry. Przy nakryciu Inman znalazł tylko zardzewiały nóż. Wziął go do ręki i pytająco spojrzał na Lilę. - Nie mamy widelca - powiedziała. Ujął kość w lewą rękę i próbował pokroić mięso nożem, ale mimo że ciął i ciął, na pieczeni nie powstała nawet najmniejsza rysa. Wszystkie trzy dziewczyny zgromadziły się przy stole i obserwowały, jak sobie radzi z krojeniem. Gdy tak razem stały, biła od nich jakaś samicza woń, podobna do tej, jaka unosi się nad przesiąkniętymi wilgocią grządkami galaksu. Zapach ten przyćmił nawet fetor podejrzanego mięsa. Lila przysunęła się bliżej Inmana i miękkim brzuchem ocierała się o jego ramię. Potem uniosła się na palcach i Inman poczuł, że włoski u zbiegu jej nóg, przebijając się przez cienką tkaninę sukni, kłują go w skórę. - Przystojniak z ciebie - zaczęła. - Mogę się założyć, że kobiety ciągną do ciebie jak muchy do miodu. - Chciałabym, żeby mnie ściskał tak, że aż zajęczę... - głośno wyraziła swoje życzenie siostra, pożądliwie patrząc na Inmana. - On jest mój! - ostrzegła ją Lila. - Ty możesz najwyżej na niego patrzeć. Możesz go chcieć, ale prędzej się usrasz, niż go zdobędziesz. Inman był zmęczony. Ogarnęło go jakieś niepojęte odrętwienie. Wciąż jeszcze piłował łopatkę, ale czuł, że ramiona mu ciążą. Knot palący się w lampie dawał dziwne światło, rozchodzące się po ciemnym pokoju. Inman pomyślał o dzbanku podawanym z rąk do rąk przy ognisku i zastanawiał się, jaki napój zawierał. Lewą dłoń Inmana, zatłuszczoną od trzymania kości, Lila włożyła sobie pod spódnicę. Umieściła ją wysoko na udzie, chcąc, by poznał, że nie ma majtek. - A wy stąd idźcie! - zwróciła się do sióstr. Wychodząc do holu, jedna z nich w drzwiach się odwróciła i powiedziała: - Z tobą jest tak, jak mówi pastor. Ale twój kościół nie jest zbudowany na skale, lecz na penisie [Łacińskie petra - skala - w angielskim slangu znaczy penis.]. Lila pchnęła brytfannę z mięsem na drugi, wyższy koniec stołu. Kciukiem wytrąciła łyżkę, brytfanna się przechyliła, wylał się z niej szary sos, który spłynął na dół i skąpał na podłogę. Lila podciągnęła się i usiadła na stole przodem do Inmana. Rozkraczyła się, bose stopy postawiła na poręczach krzesła, spódnicę zadarła do góry, okutała wokół talii i opierając się na łokciach, spytała: - I co ty na to? Co ci to przypomina? „Tylko to, czym jest, nic więcej” - pomyślał Inman. Nie był w stanie wymówić słowa, ponieważ czuł się tak bezsilny i bezwładny, jakby go ktoś zaczarował. Tłusty odcisk jego dłoni pozostał na białym udzie, a on sięgnął jeszcze wyżej, do rozdziawionej szczeliny... Wydała mu się nadzwyczaj fascynująca, choć była tylko zwykłym otworkiem w ciele. - Mam jeszcze coś dla ciebie - powiedziała. Wyciągnęła ramiona i zsunęła górną część sukni, uwalniając obfite piersi; ukazały się blade brodawki z otokami tak wielkimi jak otwór półlitrowego słoika. Kobieta pochyliła się i przyciągnęła głowę Inmana do rowka między sutkami. W tym momencie drzwi gwałtownie się otworzyły i stanął w nich Junior trzymający w jednej ręce kopcącą lampę, a w drugiej dziesięciokalibrówkę. - Co się tu, u diabła, dzieje? - spytał. Inman usiadł głębiej w krześle i patrzył, jak Junior kieruje na niego strzelbę i odwodzi kurek, który wyglądał jak długie ucho muła. Nie wygładzony otwór na końcu krótkiej lufy był czarny i niezwykle duży. Rozrzut pocisków był taki, że podziurawiłby nimi całą ścianę. Lila ześlizgnęła się ze stołu i zaczęła poprawiać na sobie różne części garderoby, póki się nimi na nowo nie okryła. „Przykro byłoby umierać w tym gównianym miejscu” - pomyślał Inman. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Junior stał, ssąc ząb i głęboko się nad czymś zastanawiając. - To, o czym się wkrótce przekonasz, nie będzie dla ciebie mekkańskim balsamem [Mekkański balsam, zawierający olejki eteryczne i żywicze, byt jeszcze w średniowieczu stosowany w lecznictwie.] - oznajmił wreszcie. Inman nadal siedział przy stole i nie spuszczał wzroku z wylotu lufy. „Trzeba teraz coś zrobić, podjąć jakąś akcję” - myślał. Ale nie mógł się przemóc. Czuł się niezdolny do jakiegokolwiek ruchu, jak kamień... Położył ręce przed sobą na obrusie, wpatrywał się w nie i zdawał sobie sprawę, że są bezużyteczne. „Moje ręce zaczynają się upodabniać do rąk mego ojca - myślał - choć jeszcze niedawno wyglądały całkiem inaczej”. - Doszedłem do wniosku - powiedział Junior - że satysfakcję może mi dać jedynie wasz ślub. Ślub albo śmierć... - Świętoszek! - warknęła Lila. - Zaczekaj! - krzyknął Inman. - Mam czekać? - odparł Junior. - Nie! Na to jest już za późno - spojrzał na miejsce, gdzie w kącie przy kominku leżał śpiący Veasey. - Obudź go! - rozkazał Liii. - Zaczekaj! - krzyknął znowu Inman. Nie potrafił jednak sformułować zdania. Mógł się zdobyć tylko na to jedno słowo, nic więcej. Myśli odmawiały mu posłuszeństwa, błądziły gdzieś daleko, stały się bezładne i nie współgrały z rzeczywistością. I znowu zadał sobie pytanie, co mógł zawierać ów dzbanek, z którego pił przy ognisku. Lila pochyliła się nad Veaseyem i potrząsnęła nim. Zbudził się, poczuł jej piersi na twarzy i uśmiechnął się, myśląc, że znalazł się już na drugim, lepszym świecie. Po chwili zobaczył skierowaną w niego lufę strzelby. - A teraz idź - zwrócił się Junior do Liii - i przyprowadź wszystkich pozostałych! - Podszedł do kobiety i uderzył ją mocno w twarz, na której od razu pojawił się czerwony znak. Przyłożyła do policzka dłoń i wyszła z pokoju. - Mamy jeszcze coś do załatwienia! - rzucił Junior w stronę Inmana. - Wstawaj! Inman wstał, ale czuł, że nogi się pod nim uginają. Junior przeszedł przez pokój i, trzymając wciąż Inmana na muszce, chwycił Veaseya za kołnierz marynarki, podniósł, postawił na ziemi i ciągnął za sobą. Trzymany za kołnierz Veasey stąpał na palcach, przez co wyglądał, jakby się skradał. Kiedy Junior miał ich już obu razem, dźgnął Inmana w tyłek wyszczerbioną lufą strzelby. - Spójrz no tam - powiedział - i zobacz, kogo tu przyprowadziłem! Inman ruszył w stronę frontowego ganku. Szedł z wysiłkiem, powoli, jak ktoś, kto się porusza pod wodą. Daleko na drodze dostrzegł w ciemności jakąś krzątaninę, słabo zarysowane sylwetki i większą gromadę ludzi. Słyszał dyszenie koni, czyjś kaszel, stukanie kopytem o kamień, trzask zapalanego światła i błysk latarni. Potem nastąpił drugi błysk i jeszcze jeden. Wreszcie w blasku żółtego światła mógł zobaczyć konny oddział Gwardii Narodowej, a za nim skotłowanych pieszych, związanych, skrępowanych, potwornie znękanych. Zarys ich postaci powoli ginął w mroku. - Nie jesteś pierwszym uciekinierem, którego wytropiłem - odezwał się Junior. - Dostaję pięć dolarów od głowy każdego dostarczonego Gwardii dezertera. - Wyruszamy stąd w końcu czy nie? - ponaglał jeden z konnych. Ale minęła godzina, a oni wciąż jeszcze nie wybierali się w drogę. Przywiązali Inmana i Veaseya do powrozu, na którym prowadzili więźniów, i zepchnęli ich wszystkich pod ścianę wędzarni. Żaden ze związanych ludzi się nie odezwał. Machinalnie przeszli pod ścianą, przypominając defilujące trupy. Szurali nogami i wyglądali na pół przytomnych; oczy mieli bez wyrazu i byli tak zmęczeni tym, co przeżyli w ostatnim czasie - najpierw jako żołnierze, potem dezerterzy, a w końcu jeńcy - że oparli się o ścianę i momentalnie usnęli. Spali z otwartymi ustami, ale żadnemu nie zadrgała powieka, żaden nie zachrapał. Natomiast Inman i Yeasey spędzili bezsenną noc, czuwali... Co jakiś czas wyszarpywali sznur wpijający im się w race i z nadzieją czekali na jakąkolwiek oznakę złagodzenia swego losu. Gwardziści rozpalili ognisko i potem podsycali ogień tak, że płomienie buchnęły na wysokość sięgającą okapu domu, rzucając blaski i cienie na ściany budynku. Jasność ognia zaćmiła światło gwiazd na niebie... snopy iskier wzlatywały w górę, po czym niknęły w ciemności. Widok ten podsunął Inmanowi myśl, że gwiazdy zwołały naradę i postanowiły uciec, aby odtąd użyczać swego światła innemu światu, gdzie ludzie są lepsi, serdeczniejsi. Na dalekim stoku wzgórza jasna kula, wyobrażająca ducha psa, świeciła pomarańczowo jak dynia i przemykała się między drzewami. Inman się odwrócił i spojrzał w stronę ogniska. Ciemne postacie przesuwały się tam i z powrotem przed ogniem. Po jakimś czasie jeden z gwardzistów przyniósł skrzypce i szarpnął struny, sprawdzając, jaki mają ton. Zadowolony, pociągnął smyczkiem i zagrał prostą, choć monotonną melodię, w której wciąż powracał jeden motyw. Melodia powtarzała się w krótkich odstępach i Inman uznał, że może się nadawać do tańca; jeśliby się jednak dość długo powtarzała, mogłaby wprawić człowieka w jakiś obłędny trans. Na tle ognia widział sylwetki gwardzistów: przechylali głowy do tyłu i pociągali alkohol z różnych dzbanków i pucharów. Potem tańczyli dookoła ogniska. Czasem można było dojrzeć, jak łączyli się w pary z Lilą lub którąś z jej sióstr, dając w różny sposób upust swoim popędom. - Nie widzę wielkiej różnicy między tym miejscem a byle cholernym burdelem - stwierdził Veasey. - Tylko że tu nikt za nic nie płaci. Żołnierze, którzy akurat nie zajmowali się Lilą ani jej siostrami, tańczyli sami. Krążyli wkoło, wykonując różne ruchy: to podskakiwali, to znowu wznosili do góry ramiona jak do lotu lub pochylali się w ukłonie. Niektórzy kroczyli, podnosząc wysoko kolana, inni skłaniali głowy w dół i patrzyli na swoje stopy lub odchylali do tyłu głowy, spoglądając na czyste niebo. Co jakiś czas któryś z nich w muzycznym zapamiętaniu wydawał jękliwy pisk, jakby go ktoś zranił. Tańczyli niezmordowanie, lecz w pewnej chwili poczuli się zmęczeni i przerwali zabawę. Wtedy Junior, bardzo już pijany, postanowił urządzić ślub Inmana z Lilą. - Wszedłem do domu - wyjaśniał gwardzistom - a ten wysoki właśnie się dobierał do Lili. Musimy ich pożenić. - Przecież pan nie jest pastorem - kapitan próbował oponować. - Ale jest nim ten niski ogolony facet – powiedział Junior, patrząc na Veaseya. - Do diabła! Wcale na takiego nie wygląda. - Chciałby pan być świadkiem? - spytał Junior. - Jeśli dzięki temu szybciej ruszymy w drogę, to tak! - zgodził się kapitan. Zabrali Inmana i Veaseya spod wędzarni, rozwiązali im ręce i pod groźbą użycia broni zaprowadzili do domu. Trzy siostry stały, czekając, co będzie dalej; towarzyszyli im mali ciemnowłosi chłopcy. Żołnierze ustawili się z boku i też się: przyglądali. Na ścianach domu odbijały się ich ogromne, ruchome cienie. - Podejdź do niej! - polecił Junior i Inman zrobił krok w stronę Liii. W tym momencie myśl, której długo i na próżno szukał w pamięci, nareszcie zaświtała mu| w głowie.! - Przecież ona jest już zamężna - zauważył. - Tak! Zgodnie z prawem jest zamężna, ale nie jest nią w moim odczuciu ani w oczach Boga - odparł Junior. - Przystępujemy więc do rzeczy. Inman poddał się i bezwolnie stanął obok Liii. - Doskonałe! - szepnęła. Włosy miała świeżo upięte w kok opadający na kark, policzki ubarwione różem, ale pod nim widać było, że lewa strona twarzy, nosząca na sobie ślad ręki Juniora, wciąż jest zaczerwieniona. Lilą przyciskała do talii bukiet z nawłoci i chabrów, zerwanych w rowie ogradzającym pole kukurydzy. Palcami nóg rysowała na ziemi rozkoszne małe kółeczka. Junior ze strzelbą przytkniętą do lędźwi Veaseya stał z boku. - Sam powiem wszystko to, co powinno być powiedziane, ty mów tylko „aha”... - nakazał pastorowi. Rozwiązał tasiemkę od kapelusza, zdjął go i położył na ziemi przy nogach. Na czubku głowy miał cienko rozsmarowaną tandetną maść do włosów. Inman uznał, że takie włosy powinny by raczej rosnąć na tyłku, a nie na głowie. Ściskając w ramionach strzelbę, Junior przyjął urzędową postawę i niewyrobionym głosem zaintonował prothalamion, tradycyjną pieśń poprzedzającą uroczystość zaślubin. To, co śpiewał, słabo przypominało tę modalną i mroczną pieśń, w dodatku fatalny skoczny rytm, jaki nadał melodii, drażnił słuch. Tekst pieśni weselnej, na ile udało się Inmanowi zrozumieć, mówił o śmierci, jej nieuchronności i przykrych konsekwencjach, jakie niesie życie. Malcy bliźniacy tupali nogami, jakby czuli rytm pieśni; najwyraźniej bardzo im się podobał. Gdy Junior skończył śpiewać, przeszedł do słownej części ceremonii, szczególny nacisk kładąc na takie określenia, jak: obowiązek, śmierć i choroba. Inman spojrzał w stronę wzgórza i zobaczył, że światło widmo znowu się przemyka wśród drzew. Z całych sił zapragnął, by przyszło i jego stąd zabrało. Ceremonia ślubna dobiegła końca. Lilą wrzuciła kwiaty do ognia, mocno objęła Inmana, wcisnęła udo między jego nogi i patrząc mu prosto w oczy, szepnęła: „Żegnaj!” Jeden z gwardzistów stanął za nim i przyłożył mu kolta do skroni. - Wyobraź sobie - powiedział - że ta dziewczyna w tej chwili jest panną młodą, a w następnej, kiedy pociągnę za spust, z uśmiechem na twarzy zbierze z ziemi mężowski mózg i zawinie w serwetkę. - Co z was za ludzie, nie mogę zrozumieć! - odparł Inman. Po chwili gwardziści ponownie przytroczyli jego i Veaseya do powrozu, na którym prowadzili jeńców, i ruszyli drogą w dół, kierując się na wschód. Wiele dni Inman maszerował z piętnastoma innymi więźniami, przywiązany za nadgarstki do końca długiego powroza. Byli sprzężeni jak źrebaki ze splecionymi ogonami. Veasey szedł tuż przed Inmanem. Stąpał z trudem, ze spuszczoną głową, był oszołomiony i przybity nieszczęściem, jakie go spotkało. Kiedy pochód ruszał albo się zatrzymywał; powróz ciągnął pastora do przodu, a wtedy jego spętane ręce unosiły się jak do modlitwy. Niektórzy mężczyźni skrępowani powrozem byli już siwowłosymi starcami, innych można by zaliczyć do zupełnych młokosów. Wszyscy zostali oskarżeni o dezercję i sympatyzowanie z wrogiem. W większości byli to ludzie ze wsi, ubrani w ręcznie tkane samodziały. Inman przypuszczał, że wsadzą ich do więzienia albo wyślą z powrotem na front. Niektórzy jeńcy regularnie, co jakiś czas, zwracali się do gwardzistów z przeprosinami i deklarowali, że są niewinni i jak najdalsi od tego, o co ich się oskarża. Inni miotali pogróżki. Mówili, że gdyby nie mieli związanych rąk i dobrali się do siekiery, rozpłataliby gwardzistów od głowy do krocza na dwa równe krwawe ochłapy, potem by na nie nasikali i dopiero wtedy odeszli, by wrócić do swoich domów. Jeszcze inni łkali i błagali o uwolnienie, odwołując się do dobroci, rzekomo mieszkającej w ludzkich sercach, aby wystąpiła w ich obronie. Jeńcy, podobnie jak większość ludzi, znikną z ziemi, a ślad, jaki po nich zostanie, będzie trwał najwyżej tyle, ile zajmuje zaoranie jednej bruzdy na zagonie. Można ich pochować, wyryć ich nazwiska na dębowych tablicach, wbitych w ziemię, i nic: ani podłe czyny, ani dobroć, ani tchórzostwo czy odwaga, ani ich obawy i nadzieje, nawet rysy twarzy - nie uchowa się w ludzkiej pamięci dłużej niż potrzeba na to, by wyryte na tablicy litery rozmyły się i zniknęły na zawsze. Dlatego uparcie szli naprzód, jakby nie pamiętali o tym, że dźwigają na sobie ciężkie brzemię życia. Inman nie znosił, by go z kimś sprzęgano, nienawidził chodzenia bez broni, a najbardziej ze wszystkiego nienawidził myśli, że się posuwa w kierunku odwrotnym do upragnionego. Każdy krok w stronę wschodnią napawał go goryczą, sprawiał, że czuł się jak odstępca. Przeszedł wiele mil i nadzieja na powrót do domu zaczęła się coraz bardziej oddalać. Kiedy słońce wzeszło i zaświeciło mu prosto w twarz, splunął na nie, bo tylko tak mógł wyrazić swój sprzeciw. Więźniowie szli już kilka dni i prawie ze sobą nie rozmawiali. Pewnego popołudnia któryś z konnych gwardzistów, ot tak dla zabawy, przejechał wzdłuż szeregu i lufą karabinu po kolei zwalał na ziemię kapelusze więźniów. Kto się schylił, żeby go podnieść, otrzymywał cios kolbą. Maszerowali wiec dalej, zostawiwszy na drodze ślad w postaci piętnastu czarnych kapeluszy. Nie dostawali żadnego jedzenia, a wody do picia tylko tyle, ile sami mogli nabrać w zgiętą w miseczkę dłoń podczas przeprawy przez rzeczkę czy potok. Zwłaszcza ludzie starsi bardzo osłabli na skutek niedożywienia. Kiedy już nie mogli iść, nawet poszturchiwani lufą karabinu, dokarmiano ich papką z maślanki i okruchów starego chleba kukurydzianego. Gdy się trochę wzmocnili, maszerowali dalej. Każdy z tych mężczyzn miał za sobą bolesne przejścia, jedno cholerne wydarzenie deptało po pięcie następnemu; w końcu znaleźli się w sytuacji, której nigdy nie przewidywali, a z której nie było żadnego wyjścia. Inman bezustannie myślał o swoim trudnym położeniu. Oprócz wyrwania się na wolność, niczego nie pragnął tak bardzo, jak unurzać ręce we krwi Juniora. Bywały dni, kiedy gwardziści gnali więźniów przez cały dzień i spali w nocy. Kiedy indziej spali w dzień i budzili się dopiero po zachodzie słońca. Rozpoczynali marsz wieczorem i kontynuowali go przez całą noc. Wszystkie nowe miejsca wydawały się Inmanowi takie same jak te, w których byli przedtem. Wszędzie mijali lasy sosnowe, tak gęste, że promienie słońca nie mogły się przebić przez ich korony i nigdy nie docierały do ziemi. Zróżnicowanie krajobrazu było minimalne. Inman uważał, że właściwie równie dobrze mógłby się poruszać w ciemności tym swoim niezgrabnym i powolnym chodem człowieka, który śni, że ucieka przed tym, czego się boi, lecz mimo usilnych starań tylko nieznacznie ppsuwa się do przodu. Inmanowi ciężki marsz ogromnie dawał się we znaki. Kręciło mu się w głowie, był osłabiony i głodny. Rana na szyi pulsowała w rytm bicia jego serca. Chwilami myślał, że znowu się otworzy i tak, jak to się stało w szpitalu, zacznie wypluwać z siebie różne rzeczy: soczewki z polowej lornetki, korkociąg i cholerny mały psałterz. Wszystkie te mile, które zaliczył, idąc w kierunku zachodnim, teraz jakby się odwijały ze szpulki i plątały mu się pod stopami. Po kilku dniach marszu z nastaniem nocy pochód więźniów się zatrzymał. Gwardziści ich opuścili, zostawili związanych, nie dając nic do jedzenia ani picia. Podobnie jak w czasie poprzednich nocy, nie zapewnili im miejsca do spania, nie rozdali koców, nie rozpalili ogniska. Mężczyźni zmęczeni i skrępowani powrozem pokładli się jedni na drugich, jak stado psów, i spali na gołej ziemi. Inman przeczytał kiedyś w pewnej książce, że więźniowie trzymani w zamkowych wieżach specjalnie znaczyli kije lub kamienie, aby nie stracić rachuby czasu. Niestety, nie miał czym tego robić, chociaż sobie uświadamiał, jak bardzo by to było pożyteczne, zaczął już bowiem wątpić w swój pamięciowy kalendarz. Okazało się jednak, że liczenie dni nie będzie mu więcej potrzebne. Głęboką nocą obudził więźniów wrzask jednego z gwardzistów. Świecił im latarnią w oczy i kazał wstawać. Sześciu żołnierzy przypatrywało się temu, stojąc obok. Niektórzy palili fajki, trzymając karabiny oparte kolbami na ziemi. - Doszliśmy po naradzie do wniosku, że niepotrzebnie tracimy czas na taką kupę gówna jak wy... - powiedział gwardzista pełniący funkcję dowódcy; w tym momencie wszyscy podnieśli karabiny. Jeden z pojmanych, mały chłopiec, miał chyba niewiele ponad dwanaście lat, upadł na kolana i zaczął płakać. - Chyba nie myślicie wszystkich nas tu pozabijać? - odezwał się stary siwy mężczyzna. - Nie po to się zaciągnąłem do wojska, by zabijać dziadków i małych chłopców - oświadczył któryś z żołnierzy i opuściwszy broń, spojrzał pytająco na dowódcę. - Albo odciągniesz kurek do strzału, albo pójdziesz na śmierć razem z nimi! - odpowiedział mu dowódca. Inman wpatrzył się w ciemny sosnowy las. „Oto widok z miejsca mego wiecznego spoczynku” - pomyślał. Potem usłyszał salwę i zaczęło się strzelanie. Mężczyźni i chłopcy padali pokotem dokoła. Veasey postąpił krok do przodu, tak daleko, jak mu na to pozwalał powróz. - Jeszcze nie jest za późno, aby skończyć z tą nikczemnością - krzyknął mocnym głosem. I padł wielokrotnie trafiony... Kula, którą dostał Inman, najpierw przeszła przez ramię Veaseya. Dlatego nie uderzyła go z całą mocą. Trafiła go w bok głowy, na linii włosów, i przeszła wzdłuż czaszki między skórą a kością, po drodze żłobiąc płytki rowek. Poczuł, że coś go piecze za uchem. Upadł, jak zdzielony świeżo naostrzoną siekierą, ale przytomności nie stracił. Nie mógł się ruszać, nawet mrugnąć okiem, i wcale nie miał na to ochoty. Świat wirował mu przed oczami, a on patrzył na to wszystko i jednocześnie czuł się, z tego wyłączony, jakby nie jego dotyczyło. Niepojęte uczucie, jakby kpiny z rozumu... Dokoła niego umierali ludzie i przywiązani do siebie razem padali... Skończywszy strzelać, gwardziści stali chwilę niepewni, nie wiedząc, jaki mają zrobić następny krok. Jeden zachowywał się jak obłąkany: tańczył dokoła, wyśpiewywał „Cotton Eye Joe” i poty szalał, póki go kolega nie grzmotnął kolbą karabinu w krzyż. - Najlepiej będzie zakopać ich w ziemi - zdecydował wreszcie dowódca. Jednak źle się do tej roboty zabrali. Wykopali płytki dół, nie głębszy niż do sadzenia ziemniaków, wrzucili do niego ciała i przykryli je cienką warstwą ziemi. Kiedy skończyli, wsiedli na konie i odjechali. Inman upadł tak, że jego twarz znalazła się w załamaniu ramienia. Miał więc przestrzeń do oddychania, a warstwa ziemi nad nim była tak mała i luźna, że mógłby tam długo leżeć i prędzej umarłby z głodu niż z uduszenia. Był zamroczony, to tracił, to znów odzyskiwał przytomność. Zapach ziemi nim wstrząsał i jednocześnie do niej przyciągał. Nie mógł znaleźć w sobie dość sił, by się wydostać. Umrzeć tutaj wydawało mu się najlepszym wyjściem. Ale zanim zaczęło dnieć, z lasu wyszły dziki, zwabione wonią, która wisiała w powietrzu. Zaczęły ryć ziemię, wykopywały ramiona, nogi i głowy... Wkrótce Inman poczuł, że coś go wysadza z dołu, w którym spoczywał. Po chwili znalazł się oko w oko z wielkim dzikiem. Patrzył na jego długi pysk i potężne kły i poczuł się zagubiony, zbity z tropu i pełen niechęci. - Poszedł! - krzyknął. Dzik cofnął się o kilka stóp, zatrzymał i spojrzał na człowieka. Widać było, że jest zaskoczony; mrugał małymi oczkami. Inman uniósł się na całą długość. Gorąco zapragnął wstać i znowu poczuć się zdrowym. Podczas gdy wszystkimi siłami starał się stanąć na nogi, dzik stracił nim zainteresowanie i poszedł gdzie indziej grzebać w ziemi. Inman zadarł głowę i spoglądał w niebo. Stwierdził, że jest nie takie, jak być powinno. Widział gwiazdy, ale na bezksiężycowym firmamencie nie znalazł ani jednej znanej konstelacji. Niebo wyglądało tak, jakby ktoś wziął patyk i zamieszał nim w gwiazdach. To, co z tego powstało, nie miało żadnego sensu, było jedynie strzępem światła rzuconym bez ładu i składu we wszechobecną ciemność. Jak to zwykle bywa z ranami głowy, jego rany, choć niegroźne, krwawiły niezwykle mocno. Do krwi, spływającej mu na twarz, przylepiły się grudki ziemi. Oblicze przybrało brunatnożółty kolor ochry i wyglądało jak rzeźba z gliny wyobrażająca istotę ludzką z wcześniejszego okresu życia na ziemi, gdy rysy twarzy nie były jeszcze do końca wykształcone. Inman odkrył dwie rany na głowie. Badał je, dotykając palcami, i stwierdził, że nie są już bolesne, zaczynają się tworzyć skrzepy i zabliźniać. Wytarł się dołem koszuli, ale efekt był niewielki. Odchylając się do tyłu, spróbował pociągnąć za sznur, krępujący mu ręce, i od razu spod ziemi wyłonił się Veasey. Wyglądał jak wielki okoń złapany na haczyk i wyciągnięty z błotnistego stawu. Na stężałej twarzy malowało się zdumienie. Oczy miał otwarte, a do ich wilgotnej powierzchni przywarły drobiny błota. Inman patrzył na niego i nie mógł z siebie wykrzesać żalu, że pastor nie żyje. Nie mógł też uznać jego śmierci za dowód, że istnieje sprawiedliwość, która pośrednio miałaby potwierdzić, iż zło, jakie czynimy drugiemu, prędzej czy później wraca, by ugodzić w nas samych. Inman widział już tyle zgonów, że miał prawo uważać je za coś zupełnie przypadkowego. Bardzo trudno by mu było obliczyć, ile ich widział ostatnio. Nie wątpił, że ta liczba sięgałaby tysięcy. Zadawano śmierć wszelkimi możliwymi do wyobrażenia sposobami. Z niektórymi, jeśli się je zgłębiło, nie można się było pogodzić... Przyzwyczaił się do widoku trupów, do chodzenia i spania wśród nich. Nie roztkliwiając się zbytnio, zaliczał siebie do ludzi stojących blisko śmierci. Przestała więc być dla niego czymś ciemnym i tajemniczym. Obawiał się tylko, że nigdy już nie będzie cywilem, skoro jego serce tak często na tej wojnie bywało w ogniu, Teraz zaczął się energicznie rozglądać w poszukiwaniu ostrego kamienia. Znalazłszy go, przez wiele godzin siedział i cierpliwie ocierał o niego związane sznurem nadgarstki. Słońce już wzeszło, kiedy się wreszcie uwolnił z więzów. Raz jeszcze spojrzał na Veaseya, Zobaczył, że mu opadła jedna powieka i oko prawie się zamknęło. Chciał zdobyć się wobec niego na jakiś uprzejmy gest, ale nie miał nawet łopaty, by go pogrzebać. Jedyną rzeczą, jaką był w stanie dla niego zrobić, to go odwrócić, by leżał twarzą do ziemi. Gdy na wschodzie zaświtał dzień, Inman ruszył w przeciwną stronę, kierując się na zachód. Czuł się źle: cały ranek był oszołomiony i przybity; pulsujący ból rozsadzał mu czaszkę. Miał dziwne uczucie, że lada moment głowa się rozsypie na kawałki i wszystkie spadną mu do stóp. W przydrożnym rowie narwał pierzastych liści krawnika i oczyszczoną z listków łodygą przymocował je do głowy. Krwawnik ma lecznicze właściwości - uśmierza ból. Jemu też w dużym stopniu pomógł. Gdy umęczony maszerował drogą, liście krwawnika powiewały nad czołem, a on przez cały ranek przyglądał się cieniom, jakie rzucały przed nim na ziemię. W południe stanął na rozdrożu. Mając zamglony umysł, nie był w stanie zdecydować, w jaką stronę powinien się teraz udać. Miał do wyboru trzy drogi, bo kierunek, z którego przyszedł, należało wykluczyć. Dla lepszego rozeznania spojrzał na niebo, ale słońce stało wysoko, jego promienie padały na ziemię prostopadle, mogły więc wskazać którąkolwiek drogę. Położył dłoń na spuchnięte miejsce wokół rany na głowie i pod linią włosów wyczuł palcami zeskorupiałą i skrzepłą krew. „Niedługo się stanę jedną wielką blizną” - pomyślał. Czerwona pręga na szyi, pamiątka z bitwy o Petersburg, znowu go zaczęła boleć, jakby z sympatii do siostrzanych ran. Miał wrażenie, że cała górna partia ciała zamieniła się w ogromny otwarty wrzód. Postanowił, że usiądzie z boku gościńca na ściółce z sosnowego igliwia i będzie czekał na jakiś znak lub sygnał, który mu wskaże najlepszy dla niego szlak. Siedział tak jakiś czas, co chwila to popadając w drzemkę, to się z niej budząc, gdy nagle zobaczył idącego drogą żółtoskórego niewolnika. Prowadził dziwnie niedobraną parę wołów: jeden był czerwony, a drugi biały. Ciągnęły wóz załadowany beczkami i mnóstwem małych ciemnych arbuzów, poukładanych porządnie jak porąbane na opał polana. Mężczyzna go zobaczył i zatrzymał woły. - Mocny Boże! - powiedział. - Pan wygląda jak Łazarz, jakby pan wyszedł z ziemi. Sięgnął do wózka, postukał pięścią w dwa lub trzy arbuzy, wybrał właściwy i rzucił go Inmanowi. Ten rozłamał arbuz, uderzając nim o krawędź kamienia. W obu rozłupanych połówkach postrzępiony miąższ był różowy i jędrny, przedzielony ciemnymi pestkami. Inman zanurzył twarz najpierw w jedną, potem w drugą połówkę. Zachowywał się jak głodny pies. Gdy się oderwał od arbuza i podniósł głowę, z owocu nie zostało nic poza cienką łupiną, a z brody Inmana skapywał na ziemię różowy sok. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w deseń, jaki krople soku utworzyły na zakurzonej drodze. Zastanawiał się, czy z ich układu można coś wywróżyć. Potrzebował pomocy wszystko jedno od kogo. Krople, które spadły w kurz, nie dostarczyły mu jednak żadnego czytelnego znaku. Ich układ, z którejkolwiek strony na niego patrzyi, nie przypominał ani pisma obrazkowego, ani totemu. Widać Opatrzność - przekonywał siebie - opuściła go. Skazała na to, by jak Cygan wędrował samotnie, bez przewodnika i mapy, przez rozbity świat, składający się z samych przeszkód i trudności. Przestał przyglądać się znakom na ziemi, spojrzał na swego dobroczyńcę i podziękował mu za arbuz. Chińczyk był żylastym i dość szczupłym mężczyzną, choć rzucały się w oczy jego wyrobione muskuły, zwłaszcza na karku i przedramionach. Odsłonił je, zawijając po łokcie rękawy szarej wełnianej koszuli. Miał na sobie płócienne spodnie, najwidoczniej uszyte na kogoś wyższego, bo nogawki zrolował w grube mankiety nad bosymi stopami. - Niech pan wsiądzie na wóz i zabierze się ze mną - powiedział. Część drogi Inman przejechał, siedząc z tyłu wozu, plecami do jasnych beczek pachnących świeżym dębowym drewnem. Próbował zasnąć, ale nie mógł. Niczym w transie patrzył w dół na ślady, jakie zostawiały w kurzu szeroko rozstawione koła. Przyglądał się, jak odciskane przez nie podwójne linie stają się z czasem niewidoczne, i doszedł do wniosku, że można by z tego wyciągnąć pewną n#ukę. Zaobserwował bowiem, że im bardziej się te ślady oddalają w przestrzeni, tym bardziej wydają się do siebie zbliżać. Ściągnął z głowy liście krwawnika i po kawałku wrzucał je między ślady kół. Gdy dojechali w pobliże farmy, której właściciele byli panami niewolnika, Chińczyk kazał Inmanowi wpełznąć do jednej z beczek. Potem wjechał z beczkami do stodoły, tam je rozładował, a Inmana ukrył w sianie na stryszku, gdzie przez kilka dni odpoczywał, leżąc wygodnie na zielonce. Po raz drugi stracił rachubę czasu. Wiele godzin przespał, w przerwach zajadał się potrawami, którymi karmili go niewolnicy. Dostawał razowy chleb smażony na smalcu, jarzyny i pożywną pieczeń z polędwicy wieprzowej, okraszoną skwierczącym tłuszczem. Kiedy stanął na nogi, zaczął się przygotowywać do odejścia. Włożył ubranie, które wygotowano i uprano do czysta głowa mu się prawie wygoiła, przykrył ją zresztą starym czarnym kapeluszem, który dostał od niewolnika. Główka nosiła ślady potu poprzedniego właściciela. Księżyc był w kwadrze, gdy Inman stanął w drzwiach stodoły, aby pożegnać się ze swoim wybawcą. - Trzeba mi już iść - powiedział. - Muszę jeszcze coś ważnego załatwić po drodze, a potem udam się prosto do domu. - Niech pan posłucha! - ostrzegł go Chińczyk. - W ubiegłym tygodniu oddział unionistów uciekł z więzienia w Salisbury. Na drogach pełno teraz konnych patroli, które dzień i noc wypatrują uciekinierów. Jeśli nie zachowa pan ostrożności, złapią pana. Obawiam się zresztą, że złapią, nawet jeśli pan będzie ostrożny... - Jak więc mam postąpić? - To zależy od tego, dokąd się pan wybiera. - Na zachód. - Musi pan pójść najpierw na północ, w stronę Wilkes. Obierając ten kierunek, trafi pan na Morawian i kwakrów, którzy panu pomogą. Potem trzeba dojść do podnóża góry Blue Ridge, a następnie, idąc podgórzem, udać się na południe. Jest też inna możliwość. Może pan pójść w góry i jakiś czas iść grzbietami górskimi, a dopiero stamtąd zejść na szlak, który pana interesuje. Mówią jednak, że tamte okolice są zimne i surowe. - Mnie to nie przeszkadza, bo właśnie z tamtych stron pochodzę - wyjaśnił Inman. Chińczyk dał mu na drogę kawał solonej wieprzowiny, kilka kawałków wieprzowej pieczeni i trochę mąki kukurydzianej, którą zawinął w papier i owiązał sznurkiem. Potem zabrał się do rysowania mapy. Szkicował ją atramentem na kawałku papieru, a kiedy skończył, Inman musiał przyznać, że jest to prawdziwe dzieło sztuki. Rysunek zawierał mnóstwo szczegółów. Były na nim małe domki, stodoły o dziwnych kształtach i powykrzywiane drzewa, których pnie wyobrażały ludzkie twarze, a gałęzie przypominały ramiona i włosy. W rogu mapy Chińczyk umieścił wymyślny kompas. Do rysunku dołączył notatki zawierające dokładny opis drogi, jaką Inman miał przebyć, z wyszczególnieniem osób godnych zaufania oraz takich, których należało unikać. Im dalej na zachód, tym mapa stawała się mniej dokładna, a oznaczenia coraz rzadsze. Sam zachód był już całkiem biały. Wyjątek stanowiły połączone ze sobą łuki, które rysownik naniósł w tym miejscu po to, aby podkreślić, że tam są góry. - Narysowałem tylko to, co sam widziałem, bo dalej już nie doszedłem - tłumaczył się Chińczyk. - Widzę, że umiesz czytać i pisać - zdziwił się Inman. - Miałem nauczyciela, który był do tego stopnia zwariowany, że się nikogo nie bał i kpił sobie z prawa. Inman sięgnął ręką do kieszeni. Chciał zapłacić temu dobremu człowiekowi. Zamierzał dać mu sporą sumę, ale stwierdził, że kieszenie są puste, i przypomniał sobie, iż wszystkie pieniądze, jakie miał, zostawił w chlebaku, który ukrył w stosie drew u Juniora. - Bardzo mi przykro - wyznał - ale nie mam pieniędzy, żeby ci zapłacić. - I tak bym ich pewnie nie przyjął - odparł Chińczyk. Kilka dni później Inman stanął nocą przed frontem pochyłej siedziby Juniora. Dom rozsiadł się jak ropucha w błotnistym dole. We wszystkich oknach było ciemno. Inman cicho przywołał psa o trzech nogach i dał mu kość wieprzową, którą miał w kieszeni, owiniętą w jaworowy liść. Pies podszedł, chwilę węszył, nie wydając głosu, wreszcie porwał kość i zniknął w swojej kryjówce pod frontowym gankiem. Inman udał się za psem w stronę domu, okrążył go i znalazł się na podwórku z tyłu budynku. Po wielkim ognisku, jakie się tu niedawno paliło, pozostała tylko zimna, czarna plama. Na ganku wciąż jeszcze leżał jego plecak. Przejrzał go i stwierdził, że wszystko jest na miejscu. Brakowało tylko kolta, który należał do Veaseya. Teraz włożył rękę w stos drew na opał i wyjął chlebak. Był tam, gdzie go schował. Przez materiał wymacał kolbę lemata i wyciągnął go z chlebaka. Z radością poczuł w ręce ciężar rewolweru i jego dobrze wyważone proporcje; potem odciągnął kurek, chcąc znowu usłyszeć ten miły uchu dźwięk. Pod drzwiami prowadzącymi do wędzarni zobaczył skrawek światła. Z trzaskiem otworzył drzwi i zajrzał do środka. Junior stał przy stole i nacierał szynkę solą. Bagnet, zdjęty z karabinu, sterczał wbity w klepisko, a w tulejce u wylotu lufy, niby w srebrnym lichtarzyku, tkwiła świeczka. Podłoga była tak zawalona mięsem i tłuszczem, że płomyki świeczki połyskliwie się w niej odbijały. Junior pochylił się nad szynką. Rondo kapelusza ocieniało mu twarz. Gdy Inman otworzył drzwi na oścież i stanął w świetle, mężczyzna podniósł głowę i spojrzał w jego kierunku, ale go nie poznał. Inman podszedł do niego i lufą rewolweru wymierzył mu cios na odlew. Potem walił go kolbą, dopóki nie upadł na plecy. Leżał płasko, nie ruszał się, tylko krew lała się strumieniem z nosa, z ran na głowie i z kącików oczu i zbierała się na czarnym klepisku, tworząc kałuże. Kiedy przestał bić, przykucnął i oparłszy ręce na kolanach, próbował złapać oddech. Wyciągnął z tulejki świeczkę i wyczuł szorstkość w miejscach, gdzie karaluchy dobrały się do łoju. Przybliżył płomień do twarzy Juniora. Widok był przerażający. Wtedy pomyślał z lękiem, że chyba wszyscy mężczyźni są z natury tacy sami i w gruncie rzeczy nie ma między nimi zasadniczych różnic. Zdmuchnął świeczkę, odwrócił się i wyszedł. Na horyzoncie pojawił się od wschodu klin szarego światła. To księżyc szykował się do wzejścia na niebo. Tajemnicze światło na wzgórzu było dziś słabe i drżące. Wreszcie zbladło i znikło; przebiegało to tak powoli, że trudno było dokładnie określić, kiedy zgasło. Inman szedł przez całą noc, kierując się na północ. Klucząc, mijał gęsto zaludnione okolice. Wszędzie w oknach świeciło się światło i słychać było szczekanie psów. Chińczyk miał rację: pod osłoną ciemności niemal bez przerwy przejeżdżali tędy konni. Inmanowi jednak udawało się w porę usłyszeć, że nadciągają, i miał czas, by schować się w krzakach. Rankiem wstała mgła tak gęsta, że nie musiał się martwić, iż ktoś dostrzeże dym. Rozpalił w lesie ognisko i ugotował nieco solonej wieprzowiny. Wsypał mąkę do wody i mieszając, upitrasił kukurydzianą papkę. Cały ten dzień przeleżał w zaroślach, trochę śpiąc, a trochę niespokojnie czuwając. Na drzewie nad nim siedziały trzy wrony, które zawzięcie dokuczały wężowi kryjącemu się w górze na gałęziach. Gdy go dostrzegły, najpierw krakały, by go zdenerwować, a potem co jakiś czas któraś z nich przelatywała tuż obok niego i udawała, że chce go dziobnąć. Wąż przybierał groźne pozy: podniósł się, wyprężył, spłaszczył kark, tworząc coś w rodzaju kaptura, syczał i uderzał głową, jakby chciał zabić. Ale na wszystkie jego wysiłki wrony reagowały wesołością i kpinami, więc wąż się wkrótce oddalił. Wrony zaś przez większą część dnia pozostały na drzewie i świętowały swoje zwycięstwo. Inman, ilekroć otworzył oczy, przyglądał się wronom, obserwując ich zachowanie i formy ekspresji. A gdy zamykał oczy, marzył, że żyje w innym świecie, w którym człowiek, jeśli zechce, może w siebie wmówić, iż jest wroną. Wtedy, gdyby go nawet ogarnął blady strach, byłby w stanie uciec przed wrogami albo ich wyśmiać. Na tych rozmyślaniach spędził jakiś czas, a potem patrzył, jak zapada noc, i wydawało mu się, że to wrony tak się nadęły, iż wszystko zaciemniły. Zamiast prawdy Poranne niebo miało jeszcze nieokreślony kolor przypominający okopcony papier. Ralf zaparł się w środku pola, opuścił głowę i ciężko dyszał. Założono go bowiem do włóka, na którym spoczywały żerdzie z akacji, ciężkie jak kamienie, a on nie miał ochoty ciągnąć ich aż na brzeg strumienia, gdzie Ruby chciała ogrodzić dalszą kwaterę pastwiska. Ada raz i drugi dotknęła grzbietu zwierzęcia końcem eleganckiego, plecionego bata, ale bez skutku. - Przecież to koń do bryczki! - protestowała. - Grunt, że to w ogóle koń - stwierdziła niezrażona Ruby. Podeszła do Ralfa od przodu, wzięła go za podbródek i spojrzała mu w oczy. Odwzajemnił się jej, kładąc uszy po sobie i groźnie łypiąc białkami. Ruby przyłożyła wargi do aksamitnych chrap konia, potem cofnęła nieco głowę i powoli dmuchnęła mu w nozdrza. Wierzyła, że w ten sposób nawiąże się między nimi nić porozumienia. Usiłowała przekazać Ralfowi, że ma podobny pogląd na tę sprawę jak on. Z doświadczenia wiedziała, że takim przyjaznym tchnieniem można obłaskawić najbardziej narowiste konie. Jeszcze raz dmuchnęła Ralfowi w nos, a później pociągnęła go za kosmyk grzywy nad kłębem. Natychmiast włożył się w uprząż i pociągnął włók aż do strumienia. Na miejscu Ruby wyprzęgła go i puściła na koniczynę, żeby się pasł. Razem z Adą zabrały się do układania zygzakiem pierwszego piętra żerdzi. Jeszcze trzy takie warstwy i płot będzie gotowy. Ada zauważyła, że Ruby nie zawsze kończyła rozpoczętą pracę. Wszelkie czynności do wykonania szeregowała według ważności i jeżeli nie było to nic szczególnie pilnego, robiła tylko tyle, ile uznała za konieczne. Na dzisiejszy ranek zaplanowała ułożenie jednej warstwy żerdzi, gdyż zajęłoby to mniej więcej godzinę. Po tym czasie miała zamiar sfinalizować transakcję z Esco: wymienić jabłka na kapustę i rzepę. Do układania żerdzi Ada nałożyła skórzane rękawiczki, ale były szorstkie od środka, więc poocierała w nich palce tak, jakby pracowała gołymi rękami. Przysiadła na włóku, aby obejrzeć pęcherze» po czym obmyła dłonie w strumyku i wytarła w spódnicę. Po ułożeniu zaplanowanej części płotu dziewczęta odprowadziły konia do stajni. Zdjęły mu uprząż, a nałożyły uzdę, gdyż Ruby chciała pojechać po zakupy wierzchem. W którymś momencie wzrok jej spoczął na wiszącym na ścianie starym potrzasku, którego jeszcze Blackowie używali do chwytania zwierząt wielkości bobrów i świstaków. Żelaza były jednak mocno zardzewiałe, a szczęki prawie zrośnięte. - Tego nam właśnie potrzeba - stwierdziła mimo to Ruby. - Założymy go, zanim pojadę. Chodziło o to, że od jakiegoś czasu ze spichlerza ubywała codziennie mała ilość zboża. Odkąd Ruby zauważyła szkodę, zaopatrzyła drzwi w zasuwkę i pozatykała wszystkie szczeliny. Ale to nic nie pomogło, gdyż następnego dnia odkryła podkop w świeżej ziemi między belkami. Mogła się tam zmieścić ludzka ręka lub wiewiórka, a nawet mały szop, opos lub świstak. Ruby dwa razy zasypywała otwór ziemią, lecz nazajutrz się okazywało, że cały jej trud poszedł na marne. Każdorazowy ubytek ziarna był ledwo dostrzegalny, ale gdyby kradzież trwała dłużej, mogłoby dojść do znaczniejszych strat. Ada i Ruby zajęły się doprowadzeniem pułapki do stanu używalności. Pieczołowicie odskrobały rdzę drucianą szczotką, a zawiasy natłuściły smalcem. Po jakimś czasie Ruby udało się nogą rozewrzeć szczęki potrzasku. Spróbowała dotknąć kijem zapadki, a wtedy szczęki zwarły się tak gwałtownie, że aż całe urządzenie podskoczyło. Gotowy do użycia potrzask dziewczęta zaniosły do spichlerza i zagrzebały w ziarnie blisko otworu. Ruby wbiła w ziemię zaostrzony koniec łańcucha utrzymującego urządzenie w jednym miejscu. Ada się uparła, aby owinąć zęby żelaznych szczek paskami workowego płótna w razie, gdyby sprawcą kradzieży okazał się człowiek, a nie zwierzę. Ruby się na to zgodziła, ale uważała, że nie trzeba przesadzać z nadmiarem względów dla złodzieja. Gdy zastawiły pułapkę, Ruby przewiesiła dwa worki z jabłkami przez kłąb Ralfa i dosiadła go na oklep. Już na gościńcu zatrzymała się, aby przykazać Adzie, żeby w czasie jej nieobecności zrobiła przynajmniej coś pożytecznego: wystroiła stracha na wróble! Ada odetchnęła z ulgą, kiedy Ruby znikła za zakrętem. Miała przecież w perspektywie całe popołudnie, które mogła wypełnić przyjemnym zajęciem, będącym raczej rozrywką niż pracą. Przypominało to zresztą dziecinną zabawę lalkami. Nad grządkami warzywnika uwijało się stado kruków. Obskubywały młode roślinki, istniała więc obawa, że wydziobią je do czysta, jeśli się ich nie przepędzi. Jednemu z nich brakowało pojedynczych lotek skrzydłowych; dokładnie w tych samych miejscach miał skrzydła jakby wyszczerbione. Musiał to być przewodnik stada, gdyż zawsze pierwszy zlatywał z gałęzi, reszta go naśladowała. Kruk z wyszczerbionymi skrzydłami miał też inne nadzwyczajne zdolności: naśladował chyba wszystkie możliwe dźwięki - od skrzypienia zardzewiałych zawiasów do przedśmiertnego skrzeku kaczki zagryzanej przez lisa. Niszczycielska działalność stada kruków trwała już od tygodnii, a Ruby dostawała na ich widok białej gorączki. Raz tak się zdenerwowała, że wystrzeliła w ich kierunku cały ładunek śrutu, choć z tej odległości nie była w stanie zrobić im krzywdy. Ada więc cieszyła się z góry na myśl, że zmajstrowana przez nią kukła skuteczniej odstraszy kruki. - I kto by pomyślał, że muszę teraz zwracać uwagę na to, co robią kruki! - wyartykułowała głośno swoje mieszane uczucia. W domu zajrzała najpierw do kufra, w którym leżały rzeczy po ojcu. Wyciągnęła bryczesy Monroego, jego brązową wełnianą koszulę, bobrową czapkę i barwną chustkę na szyję. Był to kompletny strój klasycznego stracha na wróble. Jednak patrząc na te części garderoby, Ada nagle sobie uświadomiła, że codziennie by musiała oglądać sterczącą w polu sylwetkę Monroego. A gdy się ściemni, manekin upodobniłby się do czarnej postaci mężczyzny, którego widziała w studni. W rezultacie napędzi strachu bardziej jej niż krukom... Odłożyła zatem rzeczy ojca z powrotem do kufra i przeszła do swojego pokoju. Przewróciła do góry nogami zawartość szaf i szuflad, zanim w końcu zdecydowała się na liliową suknię, w której była na pamiętnym balu nad rzeką Wando. Kreację uzupełniła swoim starym, słomkowym kapeluszem, kupionym piętnaście lat temu we Francji; teraz miał już wystrzępiony brzeg ronda. Ruby z pewnością uważałaby jej wybór za karygodne marnotrawstwo. Nie chodziłoby jej przy tym o sentyment dla sukni, ale o materiał, który mógł się jeszcze przydać do innych celów. Można byłoby wykroić z niego powłoczki na poduszki, kwadraty na kołdrę, pokrowce na oparcia krzeseł czy inne użyteczne przedmioty. Ada się jednak uparła, że tę właśnie sukienkę chce widzieć blaknącą w polu na słońcu i deszczu. A jeśli do czegoś byłby potrzebny jedwab, gotowa była ofiarować na ten cel inne swoje stare stroje. Wyniosła sukienkę na dwór i sporządziła szkielet stracha z powiązanych drutem tyczek od fasoli. Uzyskany tym sposobem krzyżak wbiła w ziemię pośrodku ogrodu, pomagając sobie młotkiem. Na szczycie konstrukcji umieściła głowę ze starej poszewki na Jasiek, wypchanej liśćmi i słomą. Mieszaniną nafty i sadzy wymalowała na poszewce roześmianą buzię, narzuciła sukienkę na krzyżak i wypełniła stanik słomą. Na główkę nasadziła kapelusz, a do „ręki” przyczepiła przerdzewiałą blaszaną puszkę, którą napełniła narwanymi pod płotem kwiatami nawłoci i astrów. Kiedy skończyła, cofnęła się o krok, aby ocenić swoje dzieło. Lalka stała zwrócona twarzą w stronę Zimnej Góry, jakby właśnie spacerowała sobie beztrosko, zbierając kwiaty do przystrojenia stołu, i tylko na chwilę się zatrzymała, urzeczona pięknem krajobrazu. Wiatr poruszał obfitymi fałdami lawendowej spódnicy, ale Ada wiedziała, że po roku z tej wspaniałej kreacji zostanie stara szmata. Tymczasem sama miała na sobie suknię ze spłowiałego perkalu i słomkową budkę, toteż nie była pewna, czy obserwator z góry właściwie by rozpoznał, która z tych dwóch postaci jest strachem na wróble. Umyła ręce w kuchennym cebrzyku i wzięła sobie coś do jedzenia: kilka wiórków szynki nabytej od Esco, sucharki pozostałe od śniadania i plaster pieczonej dyni z wczorajszej kolacji. Razem z talerzem zabrała notatnik i wyniosła to wszystko na stół pod gruszą. Po nasyceniu głodu zaczęła przerzucać kartki notatnika, gdzie znajdowały się już rysunki czapli błękitnej, jagód dereniu, gron owoców sumaku i pary brodźcow. Znalazła wolną stronę i naszkicowała na niej nowego stracha na wróble, a nad nim sylwetkę kruka z wyszczerbionymi skrzydłami. Pod spodem napisała datę, przybliżoną godzinę i aktualną kwadrę księżyca. Na samym dole kartki dodała jeszcze nazwy kwiatów w blaszance, a w wolnym rogu - bardziej dokładny rysunek kwiatu astra. Niedługo potem Ruby wróciła piechotą, prowadząc konia objuczonego sześcioma pękatymi worami kapusty. Było ich o dwa więcej niż przewidywała umowa, ale Ruby nie miała w sobie tyle dumy, aby odrzucić hojność Esco. Kiedy Ada wyszła jej na spotkanie, dziewczyna sięgnęła do kieszeni spódnicy i wręczyła jej list. - Weź, jest do ciebie - oznajmiła. - Wstąpiłam po drodze do młyna... Z tonu jej głosu można było wywnioskować, że nie ma zaufania do wiadomości przekazywanych inną drogą niż z ust do ust. Koperta listu była brudna i pomięta jak stara rękawica robocza. Podczas transportu list musiał ulec zmoczeniu, a potem wysechł, lecz pozostały plamy i ślady spęcznienia. Brakowało adresu nadawcy, ale Ada i tak rozpoznała charakter pisma. Schowała więc list do kieszeni, nie chcąc go czytać pod czujnym okiem Ruby. Razem zrzuciły z grzbietu konia worki z kapustą, pozostawiając je na razie pod wędzarnią. Potem Ruby zaprowadziła konia do stajni, a Ada przygotowała jej posiłek taki jak dla siebie. Ruby jadła, rozprawiając cały czas o kapuście i niezliczonych sposobach jej przyrządzania. Nawiasem mówiąc, Ada stwierdziła, że tych sposobów nie jest znów tak wiele: kapusta na surowo, kiszona, zasmażana, gotowana, faszerowana, i tyle! Dopiero gdy Ruby zjadła spóźniony obiad, dziewczęta mogły zająć się workami z kapustą. Jeden odłożyły na kwaszenie; zrobią to, gdy będzie odpowiednia pogoda i kwadra księżyca, w przeciwnym razie kapusta zepsułaby się w gliniakach. Resztę postanowiły zakopcować na zimę, co Adzie wydało się uciążliwym i nieprzyjemnym zajęciem. Musiały bowiem wykopać za wędzarnią jamę na kształt grobu, wyłożyć ją słomą i ułożyć w niej główki kapusty. Te znów przykryły słomą i ziemią, tworząc kopiec. Ruby oznaczyła jego wierzchołek, wbijając w ziemię deskę niczym kamień nagrobny. - Przynajmniej zimą nie trzeba będzie długo rozgarniać śniegu! - wyjaśniła swoje postępowanie. Oczom Ady od razu ukazała się ponura wizja pochmurnego, zimowego popołudnia, mroźnego wiatru, bezlistnych drzew i grubej pierzyny śniegu. Będą wtedy musiały odkrywać kopiec po to tylko, aby wydobyć zeń zwykłą kapustę! Przed zachodem słońca dziewczęta usiadły na schodkach; Ada zajęła miejsce o jeden stopień wyżej, a Ruby oparła się o jej kolana. Obserwowały słońce chowające się za szczyty Jonas Ridge, które rzucały coraz dłuższe cienie najpierw na strumyk, a potem na pastwisko. Jaskółki beztrosko trzepotały się pod okapem stajni. Ada rozczesywała ciemne włosy Ruby angielską szczotką z borsuczej sierści, dopóki nie stały się gładkie i błyszczące jak świeżo wyczyszczona lufa strzelby. Następnie palcami rozdzieliła je na siedem części, z których każda miała swój ciężar i grubość. Rozłożyła pasma, każde oddzielnie, na ramionach Ruby i taksowała je wzrokiem. Dziewczęta urządziły bowiem zawody w układaniu fryzur. Ada wpadła na taki pomysł, gdy zauważyła, że Ruby machinalnie splata ogon Ralfa w fantastyczne wzory. Stawała wtedy przy zadzie konia, patrzyła w przestrzeń i bezwiednie przebierała palcami pasma jego włosia, podczas gdy jej myśli najwyraźniej błądziły zupełnie gdzie indziej. Niewykluczone, że czynność ta wspomagała jej proces myślenia, Ralf z kolei zdawał się przy tym usypiać, gdyż opierał ciężar ciała tylko na jednej tylnej nodze i mrugał powiekami. Natomiast po zabiegu podwijał niepewnie zad pod siebie, wyraźnie zdenerwowany i zakłopotany, dopóki któraś nie doprowadziła mu ogona do normalnego wyglądu. Rozmarzenie Ruby podczas splatania końskiego ogona Ada tłumaczyła sobie jako dążenie samotnego, opuszczonego dziecka do ciepła jakiejś żywej istoty. Może w tym celu nawet próbowała zbliżać się do zaniedbanych koni roboczych, aby zaplatać im ogony? Podsunęło to Adzie propozycję konkursu: która ułoży drugiej bardziej wymyślną i ekscentryczną, a przy tym gustowną fryzurę. Dodatkowym utrudnieniem był przepis, na mocy którego zawodniczki miały nie wiedzieć, co dzieje się na ich głowach, dopóki oficjalnie nie sprawdziły wyniku między dwoma lustrami. Przegrywającej przypadał w udziale cowieczorny obrządek, podczas gdy zwyciężczyni mogła wylegiwać się na werandzie i patrzeć w gwiazdy. Ruby skończyła już uczesanie; ściągnęła włosy Ady mocno do tyłu, co ta odczuwała na skroniach i nawet w kącikach oczu. Próbowała dotknąć tyłu głowy rękami, ale Ruby trzepnęła ją po palcach, aby zawczasu nie poznała jej zamysłu. Ada natomiast wybrała trzy środkowe pasma z włosów Ruby i splotła je w zwykły warkoczyk. To było proste. Z czterech pozostałych pasm zamierzała ułożyć dobierany warkocz francuski, przypominający motyw „rybiej ości” na jej ulubionym koszyczku z rafii. Zaczęła już przeplatać po dwa pasma z każdej strony, gdy nad zatoczkę przyleciało stadko czterech kruków, prowadzone przez ptaka z wyszczerbionymi skrzydłami. Na widok nowego stracha spłoszyły się i odleciały, kracząc przeraźliwie. Ruby uznała to za pozytywną ocenę dzieła Ady. - Zwłaszcza ten kapelusz ci się udał! - pochwaliła. - Przywiozłam go kiedyś z Francji - nadmieniła Ada. - Z Francji? A bo to nie mamy swoich? Jest taki facet za East Fork, co wyplata kapelusze ze słomy i wymienia za masło i jajka. W mieście znów jest kapelusznik, co robi nawet bobrowe i pilśniowe, ale ten żąda pieniędzy. Pomysł, aby przywozić kapelusze zza oceanu, wydał się jej do cna pozbawiony sensu. Trzeba chyba nie mieć po kolei w głowie, aby myśleć o takich ekstrawagancjach! W całej Francji, Nowym Jorku czy nawet Charlestonie nie było niczego, co Ruby chciałaby mieć. Do szczęścia wystarczyło jej to, co była w stanie zrobić, wyhodować lub znaleźć w okolicach Zimnej Góry. Perspektywa jakichkolwiek podróży przejmowała ją lękiem. Uważała, że w dobrze urządzonym świecie każdy powinien być przypisany do wyznaczonego mu miejsca i nawet nie myśleć o jego zmianie. Wtedy niepotrzebne stałyby się dyliżanse, koleje i parowce, bo nikt nie chciałby wytykać nosa z domowych pieleszy. A z tego, że tak nie jest, bierze się właśnie wszelkie zło na ziemi. Szczęśliwy, zdaniem Ruby, byłby ten, kto by przeżył całe życie, nie oddalając się od swoich pól nawet na tyle, by sprawdzić, jakiej maści jest pies sąsiada. Ada nawet nie próbowała polemizować z tą teorią, gdyż uświadomiła sobie, że w jej obecnym życiu podróże i kapelusze z Francji mają niewielkie znaczenie. Tymczasem skończyła czesać Ruby. Końcowy efekt mocno ją rozczarował, gdyż nie pokrywał się z jej wyobrażeniami. Miało to być dzieło sztuki, a wyszło coś w rodzaju liny skręconej przez pijanego marynarza! Obydwie wstały ze schodków i każda dokonywała ostatecznych poprawek swego dzieła, przygładzając lub wciskając pod spód krnąbrne kosmyki. Razem poszły do sypialni Ady, stanęły tyłem do dużego lustra nad toaletką i po kolei oglądały się w ręcznym lusterku ze srebrną ramką. Ada miała gruby, ciasno spleciony warkocz, twardy jak gałąź. Nawet po całym dniu pracy nie drgnąłby ani włosek. Ruby długo podziwiała własną fryzurę, gdyż jeszcze nigdy nie widziała swojej głowy od tyłu. Obmacywała kunsztownie ułożony warkocz ze wszystkich stron, po czym stwierdziła, że jest wspaniały, i przyznała Adzie bezapelacyjne zwycięstwo. Wróciły na werandę i Ruby już miała przystąpić do obrządku, gdy zatrzymała się w pół drogi i spojrzała w niebo. Jeszcze raz pomacała się po splotach włosów i stwierdziła, że jest na tyle jasno, aby przeczytać kilka kolejnych stron „Snu nocy letniej” Szekspira, z którym Ada ostatnio ją zapoznawała. Zasiadły do lektury, przy czym Ada opatrywała wyjaśnieniami przeczytane ustępy. Ruby zaśmiewała się do łez z kwestii Puka: „Będę psem, niedźwiedziem bez głowy, dzikiem lub ogniem i sprawię warn łowy”... [Ze „Snu nocy letniej” w tłumaczeniu Stanisława Koźmiana.] Powtarzała te słowa po wielekroć, jakby miały dla niej szczególne znaczenie lub jakby upajał ją sam ich dźwięk. Tymczasem jednak ściemniło się na tyle, że lektura stała się mocno utrudniona. Od strony pól dało się słyszeć nawoływanie przepiórek, powtarzających wciąż tę samą, trzytonową frazę. - Czas na mnie... - zdecydowała Ruby i ruszyła się z miejsca. - Może sprawdzisz nasz potrzask? - podsunęła Ada. - Nie ma po co. W dzień i tak nic się nie złapie - rzuciła na odchodnym Ruby. Ada zamknęła książkę, zakładając czytaną stronę gałązką bukszpanu. Dopiero teraz wyciągnęła z kieszeni spódnicy list od Inmana i obróciła go w kierunku zachodzącego słońca, skąd dochodziło jeszcze trochę światła. Przeczytała pięć razy pod rząd zdawkową informację o odniesionej przez niego ranie i planowanym powrocie do domu, ale nie mogła dopatrzeć się w tych słowach żadnej innej treści niż za pierwszym razem. Owszem, odnosiła wrażenie, że Inman próbował jakoś zdefiniować rodzące się między nimi uczucie, ale sama nie umiała tego nazwać. Nie widziała go przecież prawie cztery lata, a ostatnią wiadomość od niego miała ponad cztery miesiące temu. Cóż to zresztą była za wiadomość: lakoniczna notatka z Petersburga, równie bezosobowa jak konwencjonalny list do dalekiego krewnego! Trudno się było spodziewać czegoś innego. Przecież sam prosił, aby nie snuć żadnych planów odnoszących się do przyszłości po wojnie. Mogło zajść tyle nieprzewidzianych okoliczności tak dobrych, jak złych - więc po co niepotrzebnie zaprzątać sobie myśli. Podczas działań wojennych nie zawsze mogli ze sobą korespondować. Czasem listy przychodziły jeden po drugim, a potem następowały długie przerwy; ostatnia jednak była wyjątkowo długa, nawet w warunkach wojny. List, który Ada właśnie otrzymała, nie był opatrzony datą ani nie zawierał informacji o ogólnie znanych wydarzeniach czy o pogodzie, tak aby dało się go umiejscowić w czasie. Równie dobrze mógł być napisany przed tygodniem, jak i trzy miesiące temu. Stopień zniszczenia listu przemawiałby raczej za drugą wersją, ale nie sposób było się o tym przekonać. Niejasno brzmiały również sformułowania dotyczące powrotu do domu. Czy miało to oznaczać, że zamierza wracać już teraz, czy dopiero po zakończeniu wojny? Jeśli myślał o dezercji - z listu nie wynikało, czy już dawno podjął ten zamiar, czy dopiero planował wyruszyć w drogę. Ada myślała o tym z niepokojem, bo miała świeżo w pamięci opowieść więźnia z gmachu sądu. A taki Teague mógł znaleźć się w każdym hrabstwie! Ada wytężała wzrok, gdyż miejscami litery były drobne lub chwiejne, jakby piszącego złapał kurcz. Tylko jeden ustęp zdawał się wiele wyjaśniać. „Jeśli ma Pani jeszcze moją podobiznę, którą ośmieliłem się przesłać Pani przed czterema laty, proszę już na nią nie patrzeć. W tej chwili nie przypominam tego wizerunku ani zewnętrznie, ani wewnętrznie”. Oczywiście Ada natychmiast pobiegła do sypialni, zapaliła lampę i przeszukiwała szuflady, dopóki nie znalazła portreciku. Nie przechowywała go ze zbytnim pietyzmem, gdyż nie wierzyła, że dagerotyp może wiernie oddawać podobieństwo modela. Zaraz po otrzymaniu obrazka pocztą pokazała go Monroemu, który miał dosyć mgliste pojęcie o sztuce fotografii. Nigdy dotąd nie dał się sfotografować ani nie miał takiego zamiaru, choć w młodości dwukrotnie pozował malarzowi. Nic więc dziwnego, że z pewnym zainteresowaniem otaksował wyraz twarzy Inmana, po czym z trzaskiem zamknął wieczko medalionu. Przeszedł do biblioteki i wyciągnął z półki tom Emersona, aby odczytać na głos, co poeta sądził o sztuce dagerotypii: „Kiedyż to jeszcze zaciskamy pięści z taką energią jak wtedy, gdy zależy nam, by nie poruszyć zdjęcia? Chyba tylko w czasie walki lub w przystępie rozpaczy. Czy jeszcze kiedyś mamy bardziej napięte mięśnie, zmarszczone brwi, a oczy wbite w jeden punkt niż wtedy, gdy chcemy zachować przyjemny wyraz twarzy? Takim wzrokiem patrzymy jedynie podczas ataku choroby, w napadzie szału lub w chwili śmierci”. Może nie wszystkie określenia pasowały do portretu Inmana, ale Ada musiała przyznać, że były one bliskie prawdy. Dlatego szybko schowała zdjęcie do szuflady, aby nie utrwalić w pamięci fałszywego obrazu Inmana. Obecnie takie „mechaniczne portrety” nie były wcale rzadkością - Ada widziała ich więcej. Prawie każda rodzina w sąsiedztwie, z której mąż lub syn walczył na froncie, przechowywała po nim taką pamiątkę, choćby tylko w blaszanej ramce. Obrazek ustawiano zwykle na stole lub gzymsie kominka w otoczeniu Biblii, świec i kwiatów, co razem tworzyło mały domowy ołtarzyk. W roku 1861 każdy żołnierz za opłatą dolara i siedemdziesięciu pięciu centów mógł uwiecznić swój wizerunek techniką dagerotypu, kalotypu lub ambrotypu. Wtedy Adzie większość z tych konterfektów wydawała się śmieszna; obecnie kiedy większość ich właścicieli poległa, wywierały na niej raczej przygnębiające wrażenie. Młodzi ludzie wyruszający na wojnę zasiadali przed obiektywami obwieszeni wszelką posiadaną bronią: z przewieszonymi przez pierś pistoletami, bagnetem na karabinie lub choćby drugim nożem u pasa. Wiejscy chłopcy w dziarsko przekrzywionych furażerkach mieli lepsze humory niż podczas świniobicia, a ubrani byli rozmaicie. Jedni mieli normalne mundury, inni pozowali do zdjęć w tych samych roboczych łachach, w których chodzili za pługiem, lub sprawiali sobie tak groteskowe kostiumy, że nawet podczas pokoju byliby dobrymi modelami dla fotografa. Portrecik Inmana różnił się od innych, ale też kosztował więcej. Zdjęcie było osadzone w zamykanym srebrnym medalionie kunsztownej, filigranowej roboty. Srebro pociemniało wskutek przechowywania, więc Ada wytarła medalion ze wszystkich stron o swoją spódnicę. Potem otworzyła go i podstawiła pod lampę, ale wizerunek wewnątrz był równie niewyraźny jak plama oliwy na wodzie. Musiała ustawić go pod odpowiednim kątem do światła, aby cokolwiek zobaczyć. W pułku Inmana nie przykładano zbyt wielkiej wagi do umundurowania, gdyż dowódca uważał, że do zabijania Jankesów nie potrzeba zmieniać wyglądu. Zgodnie z tą maksymą Inman także do zdjęcia ubrał się w luźną, tweedową marynarkę, koszulę bez kołnierzyka i miękki kapelusz z opuszczonym rondem. Wprawdzie zapuścił do tego hiszpańską bródkę, ale i tak wyglądał raczej na dobrze urodzonego włóczęgę niż na żołnierza. Przy boku nosił kolta typu Navy, ale spod marynarki widać było jedynie kolbę, zresztą nie trzymał ostentacyjnie ręki na rewolwerze. Otwarte dłonie położył na udach, a wzrok próbował skupić na punkcie leżącym pod kątem około dwudziestu stopni od soczewki. Jednak długi czas naświetlania spowodował, że poruszył gałkami ocznymi i na zdjęciu wyszły nieostro. Mimo to spojrzenie miał surowe i uważne, jakby wpatrywał się w coś nieokreślonego i nie obchodziła go ani kamera, ani sam akt portretowania, ani nawet to, co pomyśli o nim oglądający zdjęcie. Świadomość, że obecnie Inman wygląda inaczej niż na tamtym wizerunku, nie była w stanie wymazać z pamięci Ady dnia, kiedy wstąpił do niej po raz ostatni przed wymarszem na front. Miało to miejsce najwyżej kilka tygodni wcześniej, niż dał sobie zrobić zdjęcie. Przyszedł wtedy do domu Monroego, aby się pożegnać, mieszkał bowiem na stancji w stolicy hrabstwa i najdalej za dwa-trzy dni miał stamtąd wyruszyć. Monroe siedział akurat w salonie przy kominku zajęty lekturą i nawet się nie pofatygował, żeby zamienić z gościem choć parę słów. Ada mogła więc przejść się z Inmanem aż nad strumień. Nie zapamiętała, jak był wtedy ubrany, prócz tego, że miał nowe buty i miękki kapelusz, ten sam co na zdjęciu. Ranek zapowiadał się chłodny i wilgotny, podobnie jak poprzedni deszczowy dzień. Połowę nieba przykrywała cienka warstwa wysokich chmur. Na pastwisku dla krów bladozielone źdźbła młodej trawy przebijały się przez poszarzałą zeszłoroczną darń. Trawa była mokra po wczorajszym deszczu, toteż młodzi musieli szukać wydeptanych ścieżek, by nie zamoczyć się po kolana. Nad strumieniem i na zboczach wzgórz rozwijały się pierwsze kwiaty dereniu i judaszowca, pojawiające się wcześniej niż młode liście. 281 Ada z Inmanem spacerowali z biegiem strumyka, aż doszli do kępy dębów i tulipanowców. W trakcie rozmowy Inman przybierał na przemian ton radosny i podniosły; w którymś momencie zdjął kapelusz, co Ada potraktowała jako zapowiedź pocałunku. Istotnie, najpierw wyciągnął rękę, aby usunąć bladozielony płatek kwiatu dereniu, który zaplątał się w jej włosy. Zaraz potem opuścił rękę na jej ramię i gestem pełnym czułości przyciągnął ją ku sobie. Ruchem tym jednak potrącił broszkę z onyksu i pereł, którą miała przypiętą do kołnierzyka. Agrafka się odpięła i ozdoba sukni stoczyła się po kamieniach do strumyka. Inman nałożył kapelusz i błyskawicznie wskoczył do wody. Dosyć długo gmerał pośród omszonych skałek, w końcu jednak wydostał broszkę. Umieścił ją na właściwym miejscu, ale że była mokra, równie jak jego ręce, na sukni Ady pozostał ciemny ślad. Potem Inman odszedł na bok, żeby wylać wodę z nowych butów. Żałował, że chwila czułości przepadła, ale nie potrafił jej powtórzyć. Ada z kolei przyłapała się na rozmyślaniach, co by się stało, gdyby Inman poległ na polu walki. Oczywiście nie mogła głośno wyartykułować swoich obaw, lecz on zrobił to za nią. - Jeśli mnie zabiją, za pięć lat nie będzie pani już pamiętać mojego imienia - stwierdził. Nie wiedziała, czy żartuje, czy chce wystawić ją na próbę, czy też po prostu mówi to, co myśli. - Sam pan wie, że to nieprawda - odpowiedziała na wszelki wypadek. W duchu jednak zastanawiała się, czy można pamiętać o kimś wiecznie. Inman odwrócił wzrok, jakby zawstydził się tego, co powiedział. - Proszę spojrzeć! - wskazał ruchem głowy na masyw Zimnej Góry, o tej porze szary jak łupkowa dachówka. Patrząc na szczyt, opowiedział Adzie legendę, jaką w dzieciństwie usłyszał od starej Indianki ze szczepu Czirokezów, której udało się ukryć, kiedy żołnierze polowali na jej współplemieńców po to, by pędząc ich osławionym „Szlakiem łez”, wysiedlić na jałowe ziemie. Przeraziła go, gdy oświadczyła, że ma aż sto trzydzieści pięć lat i pamięta czasy przed pojawieniem się w tych stronach pierwszego białego człowieka. To, co nastąpiło później, przejmowało ją głęboką odrazą. Twarz starej kobiety była pomarszczona i pokryta bliznami, a jedno oko tak wypełzło, że tkwiło w czaszce jak białko ugotowanego na twardo ptasiego jajka obranego ze skorupki. Na policzkach miała wytatuowane dwa wijące się węże, których ogony ginęły we włosach na jej skroniach, a głowy znajdowały się na poziomie kącików ust. Kiedy poruszała ustami, zdawało się, że i węże otwierają pyski, aby jej wtórować. Opowiedziała Inmanowi o czasach, kiedy w widłach Gołębiego Potoku leżała wioska o nazwie Kanuga; dawno już znikła z powierzchni ziemi; pozostały po niej tylko skorupy garnków, które ludzie czasem znajdują nad potokiem. Do tej to wioski przed laty przybył człowiek na pozór nie różniący się od innych. Był nietutejszy, ale mieszkańcy wioski przyjęli go życzliwie, gdyż gościnność należała u nich do tradycji. Podczas gdy się posilał, zapytano go, skąd przybył. - Mieszkam niedaleko stąd, w mieście - odpowiedział nieznajomy. - Właściwie jesteśmy rodziną. Wywołał tym ogólną konsternację, gdyż nikt z wioski nie miał w okolicy żadnych krewnych. - Cóż to za miasto? - indagowali. - Och, wiem, że nigdy go nie widzieliście, chociaż leży niedaleko od was! - Wskazał ręką na południe, w stronę Datsunalasgunyi, jak współplemieńcy kobiety z wężami na twarzy nazywali Zimną Górę (nawiasem mówiąc, nazwa ta nie miała nic wspólnego ani z zimnem, ani z górą, ale oznaczała coś zupełnie innego). - Przecież tam nie ma żadnej wioski! - zaprotestowali tubylcy. - Ależ jest! - zapewnił ich obcy. - Lśniące Skały to brama do naszego państwa. - Jakże, bywałem nieraz na Lśniących Skałach i nie widziałem tam żadnego państwa! - zaprzeczył któryś z Czirokezów. Inni mu przytaknęli, bo też znali wspomniane miejsce. - Kto chce zobaczyć to miasto, musi pościć - wyjaśnił przybysz. - Inaczej nie będziecie w stanie nas widzieć, chociaż my was widzimy. U nas jest zupełnie inaczej niż u was. Nękają was wojny, choroby, wszędzie macie wrogów. Wkrótce zagrozi warn przeciwnik silniejszy od wszystkich, jakich mieliście do tej pory, i pozbawi was ojczyzny. A u nas panuje pokój. Oczywiście umieramy jak wszyscy ludzie i musimy zdobywać swoje pożywienie, ale nie zagraża nam żadne niebezpieczeństwo. Nie boimy się nikogo ani nie rywalizujemy między sobą. Przybyłem zaprosić was do naszego państwa, gdzie znajdzie się miejsce dla wszystkich. Tylko najpierw musicie zebrać się w wigwamie rady i pościć przez siedem dni. W tym czasie nikt nie może wychodzić na zewnątrz ani wznosić okrzyków wojennych. Po tygodniu będziecie mogli podejść pod Lśniące Skały, a one otworzą się przed wami jak wrota i wpuszczą was do naszego państwa. Nieznajomy wypowiedział te słowa i odszedł, a mieszkańcy wioski zaczęli dyskutować, czy warto skorzystać z jego zaproszenia. Jedni sądzili, że proponuje im zbawienne wyjście z sytuacji, a inni - że kłamie. Rada w radę zdecydowali się jednak przyjąć propozycję. Zamknęli się w wigwamie rady i przez okrągły tydzień nie brali do ust niczego poza odrobiną wody. Tylko jeden mężczyzna nie dotrzymywał umowy: co noc wymykał się do swego wigwamu, najadał się wędzonego mięsa jelenia i nad ranem dołączał do reszty. Rankiem siódmego dnia uczestnicy postu zaczęli wdrapywać się na zbocze Datsunalasgunyi aż do Lśniących Skał. Na miejsce dotarli dopiero o zachodzie słońca i stanęli przed białymi jak śnieg skałkami. Ściany jaskini rozsunęły się przed nimi jak wrota, ukazując drogę do samego serca gór, O dziwo - było tam jaśniej niż na zewnątrz, a w dali rozciągała się żyzna kraina położona w dolinie rzeki. Na dnie doliny, wśród pól kukurydzy, leżała wioska z długimi rzędami chat. Wigwam rady mieścił się na wzgórku w kształcie piramidy, a na głównym placu osady ludzie tańczyli przy akompaniamencie bębnów. Tymczasem rozszalała się burza - pioruny uderzały tuż obok jaskini, a czarne niebo przeszywały błyskawice. Wszyscy Indianie zadrżeli ze strachu, a ten, który jadł mięso, kompletnie postradał zmysły. Podbiegł do wlotu jaskini i wydał okrzyk wojenny. Wyglądało, jakby uśmierzył tym burzę, bo przestało się błyskać, a grzmoty zaczęły się stopniowo oddalać na zachód. Ludzie z Kanugi odprowadzali uchodzącą burzę wzrokiem. Kiedy znów zwrócili się w stronę jaskini, na jej miejscu zobaczyli już tylko ścianę litej skały, jaśniejącą w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Wracali do wioski po ciemku i w minorowych nastrojach, nie mogąc zapomnieć cudownego widoku, jaki ukazały im góry. Wkrótce ziściła się także ponura przepowiednia przybysza z tajemniczej krainy: wyzuto ich z ojczystej ziemi i skazano na los wygnańców; tylko nieliczni ukrywali się w niedostępnych komyszach górskich jak tropiona zwierzyna. Inman skończył, a Ada nie wiedziała, jak zareagować. - Ach, to przecież tylko legenda! - spróbowała zbagatelizować sprawę, ale zaraz pożałowała swego lekceważącego tonu. Najwidoczniej bowiem opowieść ta miała dla Inmana jakieś symboliczne znaczenie, tylko nie mogła pojąć, jakie. Inman spojrzał na nią, jakby chciał coś wyjaśnić, lecz zmienił zdanie i zwrócił wzrok w kierunku potoku. Po chwili uzupełnił swoją opowieść: - Indianka była stara jak świat, a kiedy opowiadała mi tę historię, nawet z białego oka ciekły jej łzy. - Chyba nie potraktował pan serio tych bajek? - zdziwiła się Ada. - Zrozumiałem sens jej opowieści w taki sposób, że ta kobieta miała szansę żyć w lepszym świecie, a zamiast tego musiała na stare lata ukrywać się w lesie. Po wyczerpaniu tego tematu rozmowa już się nie kleiła, więc Inman zakończył: - No, muszę już iść. Musnął wargami grzbiet dłoni Ady, ale zaraz ją puścił. Nie uszedł nawet dwudziestu stóp, kiedy obejrzał się za siebie i zobaczył, że Ada już podąża w stronę domu. Zrobiła to za wcześnie: powinna była zaczekać przynajmniej dopóty, dopóki nie wszedł w zakręt. Ada też się zreflektowała, bo stanęła i spojrzała w ślad za nim. Podniosła rękę, aby pomachać mu na pożegnanie, lecz pomyślała, że jeszcze nie uszedł daleko, więc taki gest również byłby przedwczesny. Uniesioną dłonią wepchnęła więc niesforny kosmyk włosów w ciężki węzeł upięty nad karkiem, jakby to właśnie zamierzała zrobić. - Ależ może pani już iść do domu! - zawołał Inman. - Nie musi pani stać tu i czekać, aż odejdę. - Wiem, że nie muszę - przyznała Ada. - I chyba pani także nie chce, prawda? - Myślę, że to by nic nie dało. - Niektórym mężczyznom mogłoby poprawić samopoczucie. - Ale chyba nie panu - zareplikowała Ada, siląc się na lekki ton. - Mnie nie - potwierdził Inman, jakby chciał, żeby wszystko było jasne. Po chwili zdjął kapelusz. Trzymając go przy swoim udzie, wolną ręką przygładził włosy i zasalutował do odkrytej głowy. - Myślę, że mnie to nie jest potrzebne - uściślił. - Zobaczymy się, kiedy się zobaczymy. Rozeszli się, każde w swoją stronę, tym razem nie oglądając się za siebie. Poczynając od tego wieczoru, Ada przestała jednak myśleć o wojnie z taką nonszalancją jak dotychczas. Okazało się też, że nie jest jej obojętny los Inmana. Przed zachodem słońca spadł deszcz i reszta dnia zapowiadała się ponuro. Monroe zaraz po kolacji zamknął się w swoim gabinecie, aby przygotować tekst kazania na niedzielę. Ada została sama w salonie oświetlonym tylko jedną świeczką. Przy jej świetle czytała ostatni numer „Przeglądu Północnoamerykańskiego” dopóty, dopóki jej się nie znudziło. Potem przekartkowała stare numery „Sygnału” i „Południowego Magazynu Literackiego”, chwilę bębniła na fortepianie, a kiedy przestała grać - w całym domu zapanowała cisza, przerywana szmerem strumyka i kapaniem kropli deszczu z rynny. Co jakiś czas rozlegał się jedynie przytłumiony głos Monroego, który przepowiadał sobie na głos kolejne partie homilii, by sprawdzić, jak brzmią. W Charlestonie o tej porze słychać było fale bijące o umocnienia brzegowe, szelest liści karłowatych palm, dudnienie kół powozów na żelaznych obręczach i stukot kopyt końskich podobny do tykania ogromnych zegarów, źle odmierzających czas. Do tego dołączały się głosy spacerowiczów i skrzypienie ich zelówek na kocich łbach ulicy, oświetlonej gazowymi latarniami. Tu, na pustkowiu, cisza aż dzwoniła w uszach Ady, a nawet sprawiała jej ból pod łukami brwiowymi. Na dworze zaś panowały tak kompletne ciemności, jakby ktoś pomalował szyby sadzą. Czarne myśli tłukły się też teraz w jej głowie. Nie chodziło nawet o to, że przy rozstaniu z Inmanem nie uroniła ani jednej łzy. Nie wypowiedziała też słów, jakie zwyczajowo wypowiadały kobiety, tak panny jak mężatki, wyprawiając swoich mężczyzn na wojnę i zapewniając, że będą do śmierci oczekiwać ich powrotu. Szczególnie nie dawało Adzie spokoju domniemanie Inmana, co by zrobiła, gdyby się dowiedziała o jego śmierci. Tego nie mogła, rzecz jasna, przewidzieć, ale po dzisiejszej rozmowie z nim ta perspektywa rysowała się jej gorzej niż przypuszczała. Miała też wyrzuty sumienia, że potraktowała lekceważąco opowieść Inmana, gdyż nie zrozumiała, iż posłużył się postacią wiekowej Indianki, aby wyartykułować swoje własne obawy i pragnienia. Przypuszczała więc, że Inman mógł ją wziąć za osobę nieszczerą bądź chłodną i nieczułą. Nie chciała bynajmniej wywrzeć na nim takiego wrażenia, aczkolwiek miało to też i swoje zalety. Takie zachowanie zwykle skłaniało rozmówców do wycofania się, dzięki czemu zyskiwała na czasie. Tym razem jednak Ada nie miała zamiaru postąpić w ten sposób i żałowała swojej reakcji. Obawiała się, że jeśli nie wykona jakiegoś pojednawczego gestu, zamknie się w sobie jeszcze bardziej, jak pąk dereniu w styczniu. Tej nocy spała kiepsko, przewracając się w wilgotnej i chłodnej pościeli. Próbowała zapalić świecę i poczytać do poduszki „Pustkowie” Dickensa, ale nie mogła skupić się nad lekturą. Zdmuchnęła świecę i leżała skulona pod kołdrą, marząc o łyku wywaru z opium. Było już dobrze po północy, kiedy zdecydowała się ulżyć sobie, jak to od wieków czyniły młode dziewczęta, stare panny i wdowy. Jeszcze jako trzynastoletnia dziewczynka zadręczała się myślą, że tylko ona jedna postępuje w ten sposób, i że to wynika z jakiejś anomalii lub świadczy o jej złym charakterze. Dopiero kuzynka Lucy, starsza o kilka miesięcy, wprowadziła ją w arkana miłosnej samoobsługi. Mało tego, wygłosiła szokującą opinię, że jest to równie powszechny nałóg jak żucie tytoniu, zażywanie tabaki czy palenie fajki. Ada uważała podobne poglądy za skrajnie cyniczne, co nie wpłynęło na zmianę przekonań Lucy, która stanowczo zbyt lekko, wręcz frywomie traktowała tę czynność. Natomiast dla Ady były to zawsze jakieś ciemne sprawki, dające się usprawiedliwić jedynie krańcową desperacją, w wyniku czego miało się zepsuty humor jeszcze następnego dnia. Ani wpływ Lucy, ani upływ czasu nie zdołały zmienić jej zdania w tej materii. Podczas tej męczącej nocy w marzeniach Ady pojawiał się Inman pod różnymi postaciami. Ponieważ jednak jej znajomość anatomii miała charakter raczej teoretyczny - oparty na obserwacjach zwierząt, małych dzieci i starorzymskich posągów - najbardziej konkretne były wyobrażenia jego dłoni, nadgarstków i przedramion, natomiast reszta jawiła się mglisto i bezpostaciowo. Gra wyobraźni spowodowała, że nie mogła zasnąć aż do świtu, nękana niezaspokojonymi żądzami. Następnego dnia obudziła się jednak ze świeżym umysłem i mocnym postanowieniem naprawienia błędów. Dzień był ciepły i pogodny, więc namówiła ojca na przejażdżkę kabrioletem, wiedząc doskonale, dokąd się wybiorą. Monroe kazał najemnemu pracownikowi zaprząc Ralfa i w ciągu godziny dojechali do miasta. Konia odstawili do stajni przy postoju dyliżansów, gdzie go wyprzęgnięto, wpuszczono do boksu i dano pół miarki owsa. Na ulicy Monroe zaczął szperać po kieszeniach spodni, kamizelki i surduta, aż dogrzebał się do portmonetki. Wydobył z niej złotą dwudziestodolarówkę i wręczył Adzie z taką beztroską, jakby to była niklowa moneta pięciocentowa. Zasugerował, że może za to kupić sobie coś ładnego do ubrania lub też książki, a za dwie godziny spotkają się przy postoju dyliżansów. Ada wiedziała, że ojciec pójdzie odwiedzić swojego przyjaciela, starego lekarza, z którym przy szklaneczce whisky lub wina będą dyskutować o literaturze i sztuce, a na spotkanie spóźni się dokładnie piętnaście minut. Poszła najpierw do składu papierniczego, gdzie kupiła nuty najmodniejszych utworów, skomponowanych przez Stephena Fostera - autora mocno kontrowersyjnego, co do którego znacznie różnili się z Monroem w poglądach. Pierwszą książką, jaka wpadła jej w ręce, była powieść Trollope’a w trzech opasłych tomach. Nie, żeby specjalnie ją właśnie pragnęła przeczytać, ale skoro akurat była... Kazała zapakować sprawunki i odesłać na stację dyliżansów. Potem w sklepie galanteryjnym nabyła szal, kremowe skórkowe rękawiczki i sięgające do kostek zamszowe trzewiki i poleciła je odesłać w to samo miejsce. Sprawdziwszy czas na ratuszowym zegarze, stwierdziła, że zakupy zabrały jej mniej niż godzinę. Miała więc trochę czasu. Wiedziała, że to, co zamierzała zrobić, było w najwyższym stopniu niestosowne. Skręciła jednak w boczną uliczkę między kancelarią adwokacką a kuźnią, weszła po zewnętrznych, drewnianych schodkach na podest i zapukała do mieszkania Inmana. Gdy jej otworzył, okazało się, że właśnie czyści buty. Ten, który pokrywał szuwaksem, miał nałożony na lewą rękę; prawą dłoń, w której trzymał szmatę, położył na klamce. Na jednej nodze miał wiec tylko skarpetkę, a na drugiej - nie oczyszczony jeszcze but. Był w samej koszuli z podwiniętymi do łokci rękawami, bez nakrycia głowy. Inman oniemiał ze zdziwienia na widok Ady, pojawiającej się w najmniej spodziewanym miejscu i czasie. Nie wiedział, co w takiej sytuacji powinien powiedzieć, ale czuł, że zaproszenie jej w tej chwili do środka byłoby nietaktem. Uniósł więc palec wskazujący gestem, który oznaczał, że ma chwilkę poczekać, po czym zamknął jej drzwi przed nosem. Zanim jednak to zrobił, Ada zdążyła rozejrzeć się po kwaterze. Nie wyglądała zachęcająco: pokój był nieduży, z małym, wysoko osadzonym okienkiem, z którego widać było tylko dach i oszalowaną ścianę magazynu po przeciwnej stronie ulicy. W pomieszczeniu znajdowało się jedynie wąskie, żelazne łóżko, komoda pełniąca również funkcję umywalki, krzesło i stół, na którym leżały stosy książek. Przypominało raczej celę zakonnika niż garsonierę przystojnego kawalera. Po chwili Inman, zgodnie z wyrażoną gestem obietnicą, otworzył drzwi. Teraz miał zapięte mankiety koszuli, nałożoną marynarkę i kapelusz; raził jedynie odmienny kolor butów, gdyż jeden był wypastowany, a drugi nie. Zdążył już pozbierać myśli na tyle, aby wykrztusić grzecznościową formułkę: - Przepraszam panią najmocniej. Taka niespodzianka... - Myślę, że niezbyt przykra, prawda? - Skądże, bardzo miła! - zaprzeczył, choć wyraz jego twarzy nie współgrał ze słowami. Inman wyszedł na podest schodów i oparł się plecami o poręcz, trzymając ręce założone na piersi. W słońcu cień kapelusza zakrywał mu całą twarz, z wyjątkiem ust. Przez dłuższy czas nie padło ani słowo, tylko Inman spoglądał na drzwi. Zostawił je otwarte, ale Ada się domyślała, że wolałby je zamknąć. Najwidoczniej nie mógł się zdecydować, co jest gorsze: krępująca konieczność wykonania dwóch kroków w tamtym kierunku czy otwarte drzwi obnażające surową intymność wnętrza. - Chciałam panu powiedzieć - zaczęła w końcu Ada - że wczoraj tak jakoś niezręcznie wyszło... Miałam na myśli zupełnie co innego... - Nie rozumiem, o co pani chodzi... - Inman zaciął się w sobie, jakby niewidzialny sznurek ściągał go od środka. - Wstąpiłem do was po drodze. Właściwie wybierałem się do Swangerów, bo chciałem pożegnać się z Esco i Sally. Pomyślałem, że przy okazji pożegnam również państwa. Wszystko odbyło się jak należy... Adzie nie zdarzyło się dotąd, aby ktoś nie przyjmował do wiadomości jej wyjaśnień. W pierwszym impulsie chciała odwrócić się na pięcie i zbiec ze schodów, nie zajmując się więcej Inmanem. Głośno jednak powiedziała: - Możliwe, że już więcej nie będziemy mieli szansy szczerze porozmawiać. Dlatego nie chciałabym, aby miedzy nami zostały jakieś niedomówienia. Pan nie chce się przyznać, ale zawiodłam pańskie oczekiwania, gdyż nie posłuchałam głosu swego serca. Gdybym mogła cofnąć czas, z pewnością drugi raz postąpiłabym inaczej. - Nikt z nas nie jest w stanie odwrócić biegu wydarzeń - pouczył ją Inman. - Byłoby za proste wymazać z przeszłości to, co nam nie pasuje, i zastąpić czym innym. Trzeba przejść nad tym do porządku dziennego. Mówiąc to, nadal stał z założonymi rękami, ale Ada uparcie pociągała za mankiet koszuli wystający z rękawa marynarki, dopóki nie rozłączyła jego splecionych ramion. Potem powiodła palcem po grzbiecie jednej dłoni Inmana w ślad za żyłą biegnącą od knykcia do nadgarstka. Następnie ujęła go za przegub i mocno ścisnęła próbując sobie wyobrazić, jakby to było, gdyby mogła jego całego uściskać. W tym momencie nie patrzyli sobie w oczy, ale po chwili Inman uwolnił rękę, zdjął kapelusz, podrzucił go w górę, a następnie złapał w locie i śmignął nim przez otwarte drzwi do pokoju. Wywołało to uśmiech na twarzach obojga i dopiero wtedy mężczyzna jedną ręką otoczył talię Ady, a drugą podtrzymał od tyłu jej głowę. Włosy miała spięte z tyłu klamrą z masy perłowej i na ten chłodny przedmiot natrafiły jego palce, kiedy przyciągnął do siebie głowę dziewczyny, aby złożyć na jej ustach pocałunek, który ominął ich wczoraj. Ada była ubrana tak, jak wszystkie kobiety z jej sfery: ciało tonęło w obfitych zwojach udrapowanego materiału. Ręka Inmana obejmująca talię dziewczyny dotykała głównie fiszbinów gorsetu, które skrzypiały przy każdym jej ruchu i oddechu. Pewnie czuł się tak, jakby trzymał w ręku żółwia, którego skorupa nie zdradza, że kryje w sobie ciepłą, czującą zawartość. Razem zeszli ze schodków, mijając drzwi, jakby przekraczali jakąś niewidzialną granicę. Zanim wyszli na zewnątrz, Ada obróciła się i przykładając palec do guzika przy jego kołnierzyku, zatrzymała Inmana. - Dalej nie musi pan iść - powiedziała. - Proszę wracać do domu. Tak jak pan mówił, zobaczymy się wtedy, kiedy się zobaczymy. - Mam nadzieję, że niedługo. - Ja też. Wtedy jeszcze się wydawało, że czas rozstania będzie można odmierzyć w miesiącach. Okazało się jednak, że wojna trwała dłużej, niż ktokolwiek przypuszczał. Stara kobieta i kozy Posługując się mapą tak przemyślnie sporządzoną przez Chińczyka, Inman dotarł w okolice nazywane przez miejscowych krainą wzgórz. Noce były chłodne i liście już zaczynały zmieniać barwę. Po intensywnym marszu, który mu zajął większą część tygodnia, znalazł się w punkcie oznaczonym białą plamą na samym końcu mapy i zobaczył górę Blue Ridge. Ciągnęła się przed nim jak smuga dymu po niebie. Trzy następne noce stracił na przejście bardzo nieciekawej doliny o nazwie Happy Valley. Był to długi i szeroki pas ziemi ornej i pastwisk, leżący u podnóża gór. Za dużo jednak było tu otwartych przestrzeni, by w dzień mógł się czuć bezpiecznie. Nocą słyszał karabinowe wystrzały i widział światła pochodni. Na drogach pojawiało się tak wielu ciemno ubranych jeźdźców, że tyleż czasu spędzał na chowaniu się po rowach i w stogach siana, co na maszerowaniu. Domyślał się, że jeźdźcy są żołnierzami Gwardii Narodowej. Wszyscy byli pijani jak łowcy szopów, gdy po nocnym polowaniu witają świt. Żołnierze ścigali unionistów, zbiegłych z więzienia w Salisbury, i byli szybcy w pociąganiu za spust. W dolinie Inman zobaczył wielkie domy z białymi kolumnami, stojące luźno w dużych od siebie odstępach. Otaczały je porozrzucane tu i ówdzie rudery, tak że ziemia wydawała się pocięta, jak kiedyś pańskie pola oddane chłopom w lenno. Patrząc nocą na światła jarzące się w okazałych rezydencjach, Inman zrozumiał, że walczył i narażał się dla bogaczy takich jak ci, i zrobiło mu się niedobrze. Obecnie jego jedynym pragnieniem było dotarcie do słabo zamieszkanych górskich regionów, gdzie, miał nadzieję, ludzie nie będą mu robili trudności. Najszybciej, jak mógł, opuścił niebezpieczne w tej dolinie drogi i przeniósł się na wąski leśny dukt wiodący na północ. Dróżka najpierw pięła się granią w górę, następnie spadała w głęboki rzeczny jar, by potem znowu wznieść się na sam szczyt Blue Ridge. Inman wspinał się mozolnie przez pół dnia i cały następny i wciąż piętrzyła się przed nim ta trudna do zdobycia górska ściana. Ścieżka, którą szedł, wiła się zygzakiem i nie było widać jej końca. W pewnej chwili zdał sobie sprawę, że otacza go krajobraz jesienny. Na wyżynach jesień była już mocno zaawansowana. Na ziemi leżało co najmniej tyle liści, ile ich zostało na drzewach. Późnym popołudniem zaczął padać zimny deszcz. W miarę jak dzień chylił się ku końcowi i zapadała ciemność, Inman szedł z coraz mniejszym entuzjazmem. Było dobrze po północy, kiedy postanowił zrezygnować z dalszej drogi. Przemókł do suchej nitki. Na szczęście natknął się na wielki kasztanowiec, w którego pniu, nisko nad ziemią zauważył sporą dziuplę. Dokoła niej kora się zabliźniła, tworząc coś na kształt grubych warg. Wpełznął do środka i chociaż miejsca starczyło jedynie na siedzenie w kucki, cieszył się, że ma sucho. Długo trwał w takiej pozycji, wsłuchując się w siąpanie deszczu. W wąską szparę między kciukiem a palcem wskazującym nabierał martwych liści, a potem prztykał i wypuszczał je w ciemność. Mieszkając w drzewie, czuł się jak zmoknięte widmo straszące w nocy, jak jakiś gnom czy złośliwy troll, wyrzutek pełen niechęci do ludzi, gotów napaść i dokuczyć każdemu przechodniowi. Na przemian to drzemał, to przytomniał i czekał ranka. W końcu zasnął mocnym snem, głęboko wciśnięty we wnętrze kasztanowca. Znowu trapiły go majaki o Frederisksburgu. Wkrótce po nastaniu świtu obudził się, drżąc na całym ciele; był w fatalnym nastroju. Czuł, że jest z nim coś nie w porządku, że coś złego się dzieje. Gdy usiłował wyjść z dziupli, stwierdził, że ma nogi jak sparaliżowane. Wyczołgał się z dziupli, opierając się na samych ramionach. Tak dalece zatracił czucie w nogach, że miał wrażenie, iż można by mu odpiiować wszystko od pasa w dół. Zdawało mu się, że nic z niego nie pozostało, a on sam jest być może tylko jakimś wymysłem. Pomyślał, że pewnie zaczął zanikać od ziemi w górę i dalszą wędrówkę będzie odbywał w postaci mgły, tiulu czy innej tkaniny lekkiej jak woal. Spodobał mu się ten pomysł: będzie wędrującym cieniem. Rozciągnął się na mokrej ściółce leśnej i przez gałęzie drzew i opadające liście spoglądał w niebo. Tam, w górze snuły się gęste i szare chmury. Niebieskie plamy mgły, delikatne i blade jak puder, poruszały się pośród gałęzi kasztana i gałęzi dębu, porywając ze sobą kolorowe jesienne liście. W lesie tokował głuszec. Ten głęboki, gwałtowny dźwięk brzmiał jak bicie jego własnego serca, które za chwilę wyskoczy mu z piersi. Uniósł głowę, przechylił w bok i nasłuchiwał, myśląc, że skoro to ma być jego ostatni dzień na ziemi, to przynajmniej powinien być czujny. Ale za moment łopotanie skrzydłami ustało, rozproszyło się i rozeszło po lesie. Inman popatrzył na siebie, obejrzał się dokładnie i doszedł do wniosku, że wszystko ma tam, gdzie trzeba. Próbował poruszać stopami w różne strony; okazało się, że reagują na każde żądanie. Środkiem dłoni mocno roztarł twarz, a potem doprowadził do porządku poskręcane ubranie. Stwierdził, że jest przemoknięty do gołej skóry. Podczołgał się do drzewa po swoje klamoty, usiadł, oparłszy się o pień, zdjął zakrętkę z manierki z wodą i pociągnął duży łyk. Do jedzenia pozostało mu w chlebaku jedynie trochę mąki kukurydzianej. Podniósł się więc z ziemi i pozbierał parę patyków, aby rozpalić ognisko. Podłożył ogień pod drobne, delikatne gałązki i dopóty dmuchał, dopóki nie zaczęły latać mu przed oczami małe srebrne punkciki. Ogień tylko raz się rozpłomienił i buchnął kłębami dymu, by po chwili na dobre zgasnąć. - Po prostu wstanę i będę szedł, i szedł... - obwieścił głośno, jakby ktokolwiek mógł go usłyszeć. Ale wbrew zapowiedzi nie ruszył się z miejsca. „Jestem z każdą minutą silniejszy” - pomyślał. Na próżno jednak szukał potwierdzenia tej opinii w praktyce, nie znalazł go. Podniósł się z mokrej ziemi i chwilę stał, słaniając się jak pijany. Przez jakiś czas szedł. W bezwolnym odruchu pochylił się i zwymiotował; wstrząsały nim suche torsje tak silne, że się bał, by nie wyrzucić z siebie jakiegoś ważnego dla życia organu. Rana na szyi i te nowsze na głowie paliły go i rwały, jakby się przeciw niemu zmówiły. Posiedział na skale, a potem wstał i całe rano wędrował przez ciemny las. Droga była męcząca. Ścieżka kręciła się i wiła, ale nie sposób było dociec, dokąd właściwie zmierza. Nie dążyła do żadnego konkretnego celu - pięła się w górę. Zarośla i paprocie stawały się coraz gęstsze, porastały ścieżkę. Także ziemia zdawała się nad nią zamykać, być może w niedalekiej przyszłości nie pozostanie z niej ani śladu. Przez wiele mil szlak biegł wśród świerkowych lasów. Drzewa były ogromne, ale mgła, która zaległa lasy, okazała się tak nieprzenikniona, że nie sposób było dostrzec zielonych gałęzi. Widać było tylko czarne pnie. Wznosiły się do nieba jak stare kamienne menhiry [Menhiry - duże pionowe bloki kamienia nieciosanego, będące zabytkami dawnej kultury celtyckiej.] postawione przez dawno zapomniane plemiona dla upamiętnienia najciemniejszych wydarzeń ich historii. Ścieżka wiodąca przez puszczę była jedynym człowieczym śladem, jaki udało się tu Inmanowi napotkać. Dopiero gdy około południa minął długi zakręt, zobaczył przed sobą jakąś drobną wynędzniałą postać, przykucniętą pod wielkim świerkiem. Z daleka dostrzegł tylko głowę i plecy nad kępą wysokich zwarzonych mrozem paproci. Na koniuszku każdego zbrązowiałego liścia zwisała błyszcząca kulka skroplonej mgły. Sądząc z postawy tej chudziny, Inman myślał, że jakiemuś staremu świrowi przerwał wypróżnianie. Ale kiedy się zbliżył, zobaczył małą starą kobietę, która przykucnęła, aby włożyć kawałek łoju na przynętę do sideł zastawionych na ptaki. A więc, to nie żaden świr, tylko stara baba! - Halo! Proszę pani! - zawołał, zatrzymując się. Kobiecina na moment spojrzała w górę, ale nawet mu nie kiwnęła ręką. W dalszym ciągu kucała i dokładnie sprawdzała, czy sidła są porządnie założone, z zadowoleniem spoglądając na swoje dzieło. Kiedy skończyła, wstała i zaczęła obchodzić sidła wkoło, wciąż je testując. W końcu dookoła kępy paproci powstał idealnie okrągły zadeptany ślad. Była bardzo stara, to pewne, ale pomijając zmarszczki i naroślą, skóra na jej policzkach jaśniała delikatnym różowym rumieńcem jak u młodej dziewczyny. Nosiła męski filcowy kapelusz, a rzadkie siwe włosy opadały jej na ramiona. Jej strój składał się z obszernej spódnicy i bluzy. Jedno i drugie było zrobione z miękko wyprawionej skóry. Sprawiały wrażenie, jakby ktoś wyciął je scyzorykiem, posługując się szablonem, i byle jak zeszył. Miała na sobie brudny bawełniany fartuch, a spod przepaski sterczała lufa małokalibrowego pistoletu. Jej buty wyglądały tak, jakby je połatał początkujący szewc; w palcach wyginały się do góry niczym płozy sań. Stara strzelba myśliwska z długą lufą - pamiątka z poprzedniego stulecia - stała oparta o wielkie drzewo magnoliowe. Inman przez chwilę przyglądał się kobiecinie, a potem powiedział: - Nie złapie pani przepiórek w te sidła, jeśli poczują w pobliżu człowieka. - Nie wydaje mi się, żebym wydawała jakiś mocny zapach - odparła. - Niech pani robi, jak uważa... Interesuje mnie jedynie to, czy ta droga dokądś prowadzi, czy się zaraz skończy. - Droga skręca za jakieś dwie mile. Przechodzi w ścieżkę, a ta - o ile się orientuję - ciągnie się milami. - W stronę zachodu? - Tak, prowadzi przez górskie grzbiety na zachód. A właściwie żeby dokładniej określić - na południowy zachód. To stary szlak handlowy jeszcze z czasów Indian. - Jestem pani bardzo zobowiązany - podziękował Inman. Włożył kciuk pod rzemień opasujący bagaż i szykował się do dalszego marszu. Tymczasem zaczął lać deszcz. Wielkie i ciężkie krople padały jak ołów z wieży strzelniczej. Kobieta wysunęła do przodu złożoną w miseczkę dłoń i patrzyła, jak zbiera się w niej woda. Potem spojrzała na Inmana i przyglądała się jego pozbawionym opatrunku ranom. - Wyglądają jak rany od kuli - stwierdziła. Inman przemilczał uwagę. - Kiepsko pan wygląda, blado... - dodała. - Czuję się dobrze. - Widzi mi się, że przydałoby się coś zjeść... - powiedziała, przyjrzawszy mu się raz jeszcze. - Gdyby mi pani mogła usmażyć parę jaj, chętnie zapłacę... - powiedział. - Co takiego?! - zawołała. - Zastanawiam się, czy jeśli zapłacę, usmaży mi pani kilka jaj... - Miałabym brać od pana pieniądze za jedzenie? O, nie! Tak źle ze mną jeszcze nie jest. Z przyjemnością natomiast zaproszę pana na skromny poczęstunek. Jajek niestety nie mam. Nie mogę znieść kur, nie mam do nich serca. - Czy pani blisko mieszka? - Niecałą milę stąd. Sprawi mi pan przyjemność, jeśli zechce się u mnie zatrzymać i zjeść ze mną kolację. - Byłbym głupi, gdybym się nie zgodził... W drodze zauważył, że kobieta, idąc, stawia stopy palcami do siebie. Nieraz słyszał, że tak właśnie chodzą Indianie. Sam znał wielu Czirokezów, między innymi Swimmera, ale oni stawiali stopy płasko i od siebie, jak tracze czy nurogęsi. Weszli w zakręt i odtąd kroczyli po wielkich skalnych płytach. Inman miał wrażenie, że się znajdują na brzegu jakiegoś skalnego występu czy urwiska. Czuł zapach charakterystyczny dla rozrzedzonego powietrza, co wskazywało, iż są na znacznej wysokości. Deszcz przeszedł w drobną mżawkę, a potem pojawiły się twarde kulki śniegu, które chrzęściły, uderzając o kamienie. Zatrzymali się na chwilę, aby się przyjrzeć śniegowi, ale nie padał długo. Po minucie mgła zaczęła się podnosić i szybko ustępować. Widać było, jak opary przesuwają się wzwyż, a na niebie ukazują się duże błękitne połacie. Inman zadarł głowę i odchyliwszy ją do tyłu, wpatrywał się w tę niebieskość. „Można się spodziewać - pomyślał - że pogoda się jeszcze wiele razy zmieni tego dnia”. Potem spojrzał w dół i widok, jaki mu się nieoczekiwanie między noskami butów ukazał, przyprawił go o gwałtowny zawrót głowy: stał oto nad brzegiem urwiska. Natychmiast cofnął się o krok. Przepaścisty jar z rzeką na dnie, ten sam, po którego zboczu niedawno się wspinał, rozciągał się pod nim, mieniąc się błękitem i purpurą. Podejrzewał, że gdyby splunął, trafiłby niemal w to samo miejsce, przez które poprzednio przechodził. Teren był tu wyżynny, ale nierówny. Inman rozejrzał się dookoła; zdziwiony zobaczył wielką, wysoko piętrzącą się górę, która się wynurzyła spoza mgieł na zachodzie i wzbijała ku niebu. Promienie słońca przedarły się przez szczelinę w chmurach i nagle ogromna drabina Jakubowa zawisła przed nim w powietrzu, niczym kurtyna z przejrzystej gazy oddzielająca go od niebieskiej góry. Na jej północnym stoku kształt skał przypominał profil ogromnego brodatego mężczyzny w półleżącej pozycji, rozciągniętego na całą szerokość horyzontu. - Czy ta góra ma jakąś nazwę? - spytał starowiny. - Tanawha - odparła. - Tak ją nazywali Indianie. Inman patrzył na potężną górę, która królowała nad innymi, a potem spojrzał poza nią na szereg pomniejszych wzniesień, skąpanych w lekkiej kłębiącej się mgle; niknęły w dali, wtapiając się w południowo-zachodnią linię horyzontu. Miał wrażenie, że te góry toczą się niby fale i jeśli wierzyć oczom, ciągną się bez końca. Zachodzące jedne na drugie garby najdalszych szczytów ledwo się odcinały ciemniejszą szarością od bladoszarego powietrza. Kształt i upiorny ich wygląd przemawiał do Inmana w sposób, jakiego nie był w stanie wyrazić. Stopniowo kontury łagodniały, podobnie jak malał ból rany na jego szyi w miarę gojenia się. Kobieta ruchem ręki w stronę, gdzie patrzył, wskazała dwa ostre szczyty, widoczne daleko na krańcach horyzontu. - To jest Table Rock - powiedziała - a tamto Hawk’s Bill. Mówią, że Indianie rozpalali na nich nocą ogniska, które można było zobaczyć z odległości setek mil. - Podniosła się i zaczęła iść dalej. - Właśnie tu wysoko biwakuję... - dodała. Wkrótce zboczyli z głównej drogi i weszli do wąskiego, mocno zadrzewionego jakby tunelu, wciskającego się w górę, podobnego do ciemnej groty woniejącej gnijącymi roślinami i rozmokłą ziemią. Przecinał ją niewielki strumyczek. Rosły tu skarłowaciałe, wykoślawione drzewa, pokryte porostami, wszystkie przechylone w jedną stronę. Inman mógł sobie wyobrazić, jak to miejsce wygląda w lutym, gdy wiatr wyje wśród ogołoconych z liści drzew i dmie po stokach wzgórza w dół, miotając śniegiem na wszystkie strony. Kiedy doszli do biwaku, zobaczył domek na kółkach należący do starej kobiety; okazało się, że jest to konstrukcja pomyślana jako miejsce chwilowego postoju dla kogoś prowadzącego życie nomady. Tymczasem ten ktoś zapuścił tu na dobre korzenie. Domek był mały, w kolorze rdzawym i stał na leśnej polanie pośród ściętych drzew. Półkolisty, kryty gontami dach porastała czarna pleśń, zielony mech i szara darń. Po dachu spacerowały trzy kruki i wydziobywały coś ze szczelin. Pędy powoju oplatały szprychy wysokich kół. Boki domku wymalowano w jaskrawe scenki rodzajowe, portrety i prymitywnie wytłoczone napisy, motta i hasła. Pod okapem wisiały pęki suszonych ziół, sznury czerwonej papryki i różnych suszonych korzeni. Z rury wychodzącej z dachu unosiła się wąska smuga dymu. Kobieta się zatrzymała. - A sio! - krzyknęła w stronę kruków, które, kracząc, posłusznie odleciały. Natomiast z lasu i zza węgła domku wyszły małe, delikatne, łaciate kózki i nagle zrobiło się ich pełno. Inman policzył, że jest ich dwa tuziny, a może i więcej. Podeszły blisko, żeby go obejrzeć, i bacznie mu się przyglądały, wyciągnąwszy szyje. Podłużnymi żółtymi oczami patrzyły bystro i inteligentnie. Inman pomyślał, że kozy są znacznie ciekawsze i sprytniejsze od owiec, chociaż można się w nich doszukać wielu podobnych cech. Kozy skupiły się wokół niego, ale nie stały w miejscu: rozpychały się i beczały, podzwaniając zawieszonymi na szyi dzwoneczkami. Niektóre podnosiły się i kładły swoje małe kopytka na grzbietach stojących przed nimi, aby lepiej widzieć. Kobieta wciąż szła naprzód, a Inman starał się trzymać tuż za nią. Niespodziewanie wielki kozioł raptem się cofnął, spychając mniejsze kozy na bok. Stanął na tylnych nogach, i padając do przodu, ubódł Inmana w udo. Ten, osłabiony długim i trudnym marszem i w dodatku tak głodny, że kręciło mu się w głowie, stracił równowagę. Uderzenie kozła rzuciło go na kolana, lecz się obsunął i upadł na plecy. Wtedy ów czarny podpalany kozioł z długą szpiczastą bródką na podobieństwo szatana podszedł do leżącego i stał nad nim, jakby chciał zbadać, czy dobrze wykonał swoją robotę. Zawroty i ból głowy wzmogły się u inmana do tego stopnia, że bał się, iż może zemdleć. Po chwili jednak przemógł się, usiadł, zdjął kapelusz i trzepnął nim kozła w pysk, zmuszając, by się cofnął. Chwiejąc się na nogach, wstał, a gdy doszedł do siebie, ręką raz jeszcze uderzył kozła. Kobieta nawet się nie zatrzymała. Skręciła w bok i zniknęła za domem. Inman domyślił się, dokąd poszła, i udał się za nią, a wraz z nim kozioł i kilka kóz. Starowina przykucnięta pod przybudówką, pokrytą sosnowymi gałęziami, rozniecała ogień. Właśnie dosypywała świeżych węgli do ogniska. Kiedy buchnął płomień, Inman podszedł do ognia i wyciągnął ręce, aby się ogrzać. Kobieta dołożyła jeszcze parę większych kawałków drewna hikorowego, a potem wzięła białą emaliowaną miskę, odeszła z nią od ogniska i usiadła na ziemi. Po chwili podbiegła do niej mała łaciata biało-brązowa kózka. Starowina głaskała ją i drapała pod szyją, aż kózka położyła się obok niej i wysunęła długą wyprostowaną szyję. Kobieta teraz drapała ją po pysku i głaskała po uszach. Inman z upodobaniem przypatrywał się tej, jak mu się zdawało, sielankowej scenie. W pewnej chwili spostrzegł, że kobieta lewą ręką wciąż drapała, a prawą sięgnęła do kieszeni fartucha. Jednym szybkim ruchem wyciągnęła nóż z krótkim ostrzem i wbiła go głęboko i celnie w arterię kozy, tuż pod linią szczęki. Równocześnie wepchnęła białą miskę pod szyję zwierzęcia, aby nałapać uchodzącej z niego jasnej krwi. Kózka tylko raz się rzuciła, a potem leżała, drżąc na całym ciele, podczas gdy stara dalej drapała ją po sierści i pieściła jej uszy. Miska wolno napełniała się krwią, a koza i kobieta intensywnie patrzyły przed siebie, jakby stamtąd oczekiwały jakiegoś znaku. W tym czasie, gdy kózka kończyła życie, Inman przyglądał się zdobiącym domek obrazom. Na dole biegł szlaczek przedstawiający małe niebieskie ludziki, które tańczyły, trzymając się za ręce. Nad nim, luźno rozmieszczone, bez przemyślanego układu, znajdowały się różne portrety. Niektóre były nie dokończone, jakby ktoś je zaczął malować, częściowo wykonał swój zamysł i po jakimś czasie go porzucił. Pod jedną z twarzy o rysach wykrzywionych udręką widniał podpis: „Hiob”. Niżej wypisano ręcznie czarnymi pochyłymi literami pewną sentencję. Inman mógł jedynie odczytać jej fragment, gdyż częściowo przysłaniała ją przybita w tym miejscu naciągnięta kozia skóra. Słowa, które przeczytał, brzmiały: „Skłócony ze swoim Stwórcą”. Inny obraz przedstawiał mężczyznę na czworakach, opierającego się na rękach i kolanach; z głową zadartą do góry wpatrywał się w białą wiszącą nad nim kulę. Nie wiadomo, co oznaczała: słońce? księżyc? czy może jeszcze coś innego...? Twarz tego człowieka była zupełnie bez wyrazu, a pod obrazem widniał napis: „Czy i ty jesteś jednym z zagubionych?” Z kolei pewną, ledwie maźniętą farbą, nie dokończoną twarz, w której zaznaczone były tylko oczy, opatrzono podpisem: „Ludzkie życie jest naprawdę krótkie”. Inman odwrócił się i patrzył, jak kobieta sprawia kozę. Rozcięła ją od mostka po ogon, a wypatroszone jelita wrzuciła do miski z krwią. Kózka pozbawiona skóry wydała się Inmanowi dziwna: miała wydłużoną szyję i wybałuszone oczy. Kobieta pocięła tuszkę na części, najdelikatniejsze kawałki natarła suszonymi ziołami, pieprzem, solą i odrobiną cukru. Nadziała mięso na gałązki i ustawiła nad ogniem, żeby się piekło. Pozostałe kawałki włożyła do żelaznego garnka z wodą, cebulą, całą główką czosnku, pięcioma suszonymi czerwonymi paprykami oraz liśćmi szałwii i mięty, które roztarta w dłoniach. Garnek stał na krótkich nóżkach, wzięła więc patyk i rozrzuciła pod nim węgiel, żeby się potrawa gotowała powoli. - Za chwilę dołożę jeszcze białej fasoli i gdy przyjdzie pora obiadu, nasze jedzenie będzie w sam raz... - powiedziała. Tymczasem na dworze znów się zamgliło, zaczęło mżyć i słychać było krople deszczu padające na dach domku. Inman usiadł przy małym piecyku w ciemnym zagraconym pomieszczeniu. Pachniało tu ziołami, korzeniami, ziemią i dymem z palących się polan. Wyszedł przez tylne drzwi i znalazł się w ciasnym przejściu, jakby korytarzu, długim najwyżej na trzy kroki i rozdzielającym część, w której stały szafka i stół, od tej, gdzie znajdowało się wąskie wyrko do spania. Stąd wchodziło się do czegoś w rodzaju pokoju, choć jego powierzchnia nie przekraczała rozmiarem cmentarnej kwatery mieszczącej dwa groby. Wciśnięty w róg izby stał mały żelazny piecyk, niewiele większy od faski ze smalcem. Ściany za piecem obito cynkową blachą, by nie zajęły się od ognia. W pokoiku paliły się dwie lampki, a właściwie obtłuczone filiżanki napełnione smalcem, w którym zamiast knotów tkwiły poskręcane szmaciane strzępki. Paląc się, kopciły i wydzielały niemiły kozi zapach. Na stole piętrzyły się stosy różnych papierów, rachunków, zestawień, a także mnóstwo podniszczonych książek. Leżały rozerwane, otwarte, często drukiem do dołu, jedne na drugich, ze zrudziałymi od wilgoci brzegami. Inman zwrócił uwagę na rozrzucone dokoła lub przypięte do ścian szkice i rysunki, wykonane piórem i atramentem. Przedstawiały rośliny i zwierzęta. Niektóre były pokolorowane cienko nałożonymi na papier farbami o przygaszonych barwach. Na brzegach każdego rysunku widniało sporo drobniutko zapisanych uwag, tak jakby same obrazy nie wystarczały i wymagały szczegółowego opisu. Z sufitu zwieszały się na sznurkach pęczki suszonych ziół i korzeni, a pośród książek i na podłodze walały się sterty brązowych futerek różnych małych zwierzątek. Na najwyższym stosie książek, na samym wierzchu, spoczywały skrzydła lelka kozodoja z ciemnymi piórami, rozłożonymi jak w czasie lotu. Cienka smuga dymu z tlących się świerkowych drew uchodziła przez szczeliny w drzwiczkach pieca i gromadziła się w postaci grubej warstwy wiszącej pod łatanym dachem i łukowymi żebrami listew na suficie. Inman z zainteresowaniem obserwował krzątającą się przy kuchni kobietę. Na rozgrzanym na patelni smalcu smażyła naleśniki z kukurydzianego ciasta. Naczynie umieściła na górnym i jedynym krążku w piecyku. Smalec skwierczał, gdy kładła nań ciasto. Gdy już miała całą stertę naleśników, wzięła jeden, złożyła we dwoje, do środka wsunęła kawałek koziej pieczeni, i podała Inmanowi. Naleśnik lśnił od tłuszczu, a mięso przybrało od ognia i przypraw głęboki czerwonobrązowy odcień. - Dziękuję! -powiedział Inman. Jadł tak szybko, że kobieta nałożyła mu na talerz mięsa i naleśników, aby sam je zawijał. Potem odstawiła patelnię, wzięła garnek i zabrała się do robienia sera. Najpierw rozbełtała zgęstniałe kozie mleko, a potem przecedziła je przez sito z przeplatanych wierzbowych witek, by serwatka ściekła do podstawionego cynowego garnka. Twaróg, jaki osadził się na sicie, włożyła po odsączeniu do małej dębowej rynienki dla schłodzenia. Tak się kręciła przy pracy, że Inman wciąż musiał usuwać nogi, by się o nie nie potykała. Niewiele ze sobą rozmawiali. Starowina była zajęta gotowaniem, a on skupiał się na jedzeniu. Gdy zrobiła ser, podała mu gliniany puchar pełen ciepłej serwatki, która kolorem przypominała pomyje. - Ciekawe - spytała kobieta - czy się pan spodziewał, obudziwszy się dziś rano, że zanim słońce zajdzie, zobaczy pan, jak się robi ser? Inman zastanowił się nad pytaniem. Dawno już bowiem doszedł do wniosku, że spekulowanie, co dzień przyniesie, nie ma większego sensu. Popełnienie błędu było nieuniknione. Z doświadczenia wiedział, że rozważanie o nadchodzącym dniu w żadnym wypadku nie przyczynia się do rozproszenia obaw. Musiał jednak przyznać, że rzeczywiście nie myślał dziś rano o serze. Kobieta usiadła na krześle blisko pieca i zdjęła buty. Otworzyła drzwiczki i witką wyłamaną z miotły zapaliła fajkę. Wystawiła w stronę ognia bose nogi. Były żółte i łuszczyły się jak nóżki kurczaka. Zdjęła kapelusz i grzebała palcami we włosach tak rzadkich, że przebijała przez nie różowa skóra. - Chyba jeszcze do niedawna zabijał pan pod Petersburgiem żołnierzy? - spytała. - Można na to także inaczej spojrzeć. Mnie się wydaje, że raczej żołnierze od dawna robili wszystko, by mnie zabić... - Uciekł pan stamtąd, czy co...? Odwinął kołnierzyk i pokazał jej zaognioną pręgę na szyi. - Byłem ranny i zostałem urlopowany - odparł. - Ma pan jakieś papiery, by to potwierdzić? - Zgubiłem je. - No, tak... Mogłabym się założyć, że tak pan odpowie. - Pociągnęła z fajki i wyżej uniosła pięty, by brudne stopy też się ogrzały przy ogniu. Inman przełknął ostatni kawałek naleśnika i popił kozią serwatką. Smakowała tak, jak się tego spodziewał. - Skończył mi się ser, dlatego robię nowy - tłumaczyła się kobieta. - W przeciwnym razie wcześniej poczęstowałabym pana serem. - Czy pani stale tu mieszka? - Nie mam innego domu, a poza tym lubię się przenosić z miejsca na miejsce. Nie cierpię pozostawać gdzieś dłużej, niż jest mi to na rękę... Inman rozejrzał się po domku na kółkach, panującej tu ciasnocie, twardej, wąskiej pryczy do spania; pomyślał o szprychach obrośniętych powojem i spytał: - Jak długo tu pani biwakuje? Wyciągnęła przed siebie dłonie, odwróciła je wnętrzem do góry i oglądała palce. Inman pomyślał, że może ma zamiar liczyć na palcach spędzone tu lata, ale nie... Odwróciła dłonie i patrzyła na ich grzbiety. Skóra na nich była pomarszczona, pokreskowana cienkimi liniami tak gęsto, jak się znaczy głębokie cienie na stalorycie. Kobieta podeszła do wąskiej szafki, otworzyła drzwiczki, huśtające się na skórzanych zawiasach, i przebierała na półkach w tomach dzienników oprawionych w skórę, aż natrafiła na ten, którego szukała. Stojąc, dłuższy czas wertowała stronice. - Jeśli dziś mamy sześćdziesiąty trzeci - powiedziała w końcu - to jestem tu już dwadzieścia pięć lat. - Nie! - wyprowadził ją z błędu Inman. - Mamy teraz rok tysiąc osiemset sześćdziesiąty czwarty. - A więc jestem tu dwadzieścia sześć lat. - Tak długo? - zdziwił się. Kobieta znowu zerknęła na dziennik. - W kwietniu będzie dwadzieścia siedem - poprawiła się. - Mój Boże! - zawołał Inman i spojrzał na wąską pryczę. Kobieta zamknęła dziennik i położyła go na stercie książek na stole. - Mogłabym stąd wyjechać w każdej chwili - stwierdziła. - Mogłabym zaprząc kozy, wyciągnąć koła z ziemi i ruszyć w drogę. Dawnymi laty kozy zawoziły mnie, dokądkolwiek wiodła mnie fantazja. Podróżowałam po całym kraju. Do Richmond na północy i prawie do samego Charlestonu na południu, a także do różnych miejscowości leżących między tymi miastami. - Chyba nie była pani mężatką, jeśli trafnie zgaduję...? Kobieta zacisnęła wargi i zmarszczyła nos z taką miną, jakby wąchała skisłe mleko. - Owszem, byłam zamężna. Być może jestem nadal, chociaż sądzę, że on od dawna nie żyje. Już wtedy, gdy wychodziłam za mąż, był stary, a ja bardzo młoda i zupełnie niedoświadczona. Miał przede mną trzy żony, wszystkie nie żyją, ale miał też ładną farmę, więc moja rodzina po prostu mnie sprzedała... Chodziłam z chłopakiem, który bardzo mi się podobał. Blondyn. Jeszcze teraz mi się śni. Co najmniej raz na rok widzę we śnie jego uśmiech. Kiedyś odprowadzał mnie po tańcach do domu i po drodze całował na każdym zakręcie. Ale rodzice woleli podłożyć mnie pod tego starucha... Traktował mnie jak pomoc domową. Tamte trzy żony pochował na wzgórzu pod jaworem. Czasem tam chadzał, zawsze sam, i długo nie wracał. Musiał pan spotykać takich starych mężczyzn, co to mają po sześćdziesiąt pięć... siedemdziesiąt lat. Przeżyli kilka żon, bywa, że i pięć... Zabijają je, zmuszając do ciężkiej pracy, do rodzenia dzieci, niszczą swoim skąpstwem. Którejś nocy zbudziłam się obok niego w łóżku i nagle sobie uświadomiłam, że i mnie to czeka, że wkrótce też będę tylko nagrobkiem na cmentarzu. Widziałam to zupełnie jasno: będę czwartym w rzędzie pięciu nagrobków. Nie zwlekałam. Od razu wstałam i jeszcze przed świtem wyjechałam z domu na jego najlepszym koniu. Sprzedałam go tydzień potem i kupiłam ten wóz, a właściwie domek na kółkach, i osiem kóz. Trudno teraz wyliczyć, ile już kozich pokoleń dzieli moje obecne stado od tamtego, pierwszego... Ten domek też oceniają na jakieś sto lat, a tymczasem wymagał dotąd niewielu napraw. Wymieniłam tylko kilka niezbyt istotnych części. - I od dawna mieszka tu pani całkiem sama? - dziwił się Inman. - Od samego początku. Szybko się nauczyłam, że człowiek może żyć, żywiąc się głównie kozim mlekiem i serem. A mięsa, w miesiącach, kiedy moje kózki zaczynają przybierać na wadze, mam więcej niż potrzebuję. Zrywam też dziko rosnące rośliny warzywne, które pojawiają się w danym sezonie, a w żadnym ich nie brak. Łapię w sidła ptaki... W naturze można znaleźć mnóstwo pokarmu, trzeba tylko wiedzieć, gdzie go szukać. Niedaleko stąd jest małe miasteczko, oddalone mniej więcej o pół dnia spaceru w kierunku północnym. Nieraz tam chodzę i prowadzę z tamtejszymi ludźmi handel wymienny. Daję ser, a w zamian otrzymuję ziemniaki, mąkę, smalec i tym podobne. Robię też różne proste leki, przeważnie wywary z roślin i ziół, i potem je sprzedaję. Przygotowuję mikstury, maści, umiem zamawiać brodawki... - A więc trudni się pani zielarstwem. - Nie tylko. Od czasu do czasu zarabiam także nieco grosza na naukowych opracowaniach, które piszę, drukuję i staram się zbyć. - Opracowania? Na jaki temat? - Niektóre traktują o grzechu i zbawieniu i całkiem dobrze się sprzedają. Napisałam też broszurkę o właściwym sposobie odżywiania się. Udowadniam w niej, że człowiek powinien zrezygnować z mięsa, jeść tylko chleb Grahama i jak najwięcej jarzyn. Mam opracowanie dotyczące guzów czołowych i potylicznych, występujących na głowie człowieka, i wyjaśniam, o czym one świadczą i jaki mają wpływ na przyszłość danej osoby. Mówiąc to, wyciągnęła rękę, by sprawdzić je u Inmana, ale się nie zgodził i odwrócił głowę. - Kupię u pani broszurkę traktującą o właściwym żywieniu. Kiedy będę głodny, poczytam i może to mi pozwoli zaspokoić głód. - Wyjął z kieszeni plik różnych banknotów. - Nie przyjmuję nic poza bilonem. Należą mi się trzy centy! Szukał po kieszeniach, podzwaniając miedziakami i w końcu znalazł trzy centy. Wzięła pieniążki, podeszła do szafki i wyjęła z niej żółtą broszurę. - We wstępie można przeczytać - powiedziała, wręczając ją Inmanowi - że kto się ściśle stosuje do instrukcji, temu się życie odmieni. Aleja nie traktuję tego aż tak kategorycznie. Inman przejrzał broszurkę. Była dość niedbale wydrukowana na szorstkim, szarym papierze. Nagłówki mówiły same za siebie: „Ziemniaki - pokarmem Bogów” albo „Kapusta wzmacnia i pobudza energię” czy wreszcie „Pszenna razowa mąka i chleb Grahama - drogą do pełniejszego życia”. To ostatnie zdanie szczególnie Inmana zaciekawiło. - Droga do pełniejszego życia - powtórzył na głos. - Wiele ludzi jej poszukuje, ale nie jestem tak zupełnie pewna, czy rzeczywiście worek razowej mąki pozwoli panu na nią wejść... - zauważyła kobieta. - W rzeczy samej - potwierdził Inman. Z jego doświadczeń wynikało, że bogactwo jest czymś zwodniczym i ułudnym. Ale nie wtedy, gdy jest się w wielkiej biedzie, a tej wszędzie pełno. Jeśliby jednak można mieć pod dostatkiem tego, czego naprawdę potrzebujemy, to... już inna sprawa... - Najczęściej jednak mamy w życiu wiele braków i zaznajemy biedy - stwierdziła kobieta. - Przynajmniej ja tak to widzę - dodała. - Tak - zgodził się Inman. Kobieta pochyliła się nad piecykiem, wrzuciła do ognia tlące się resztki tytoniu z fajki, potem włożyła cybuch do ust i dmuchała weń tak energicznie, że się zdawało, iż za chwilę zagwiżdże. Następnie z kieszeni fartucha wyjęła kapciuch i na nowo napełniła fajkę tytoniem, mocno go ubijając nieco zniekształconym kciukiem. Od ognia w piecyku zapaliła słomkę, przyłożyła do fajki i ciągnęła, póki nie poczuła, że już wystarczy. - Niech mi pan opowie, jak to było, że otrzymał pan taką ciężką ranę na szyi? - prosiła - i o tych dwóch małych na głowie też... - Ranę na szyi zadano mi ubiegłego lata. To się stało przy Globe Tavern [Nazwa baru.]. - Ach, więc to była bójka w barze, ktoś zranił pana nożem? - Nie, raniono mnie w bitwie, walczyłem pod Petersburgiem. - Czyli, że strzelali do pana unioniści, czy tak? - Unioniści przymierzali się do zajęcia Weldońskiej Linii Kolejowej, a my chcieliśmy ich powstrzymać. Walczyliśmy z nimi przez całe popołudnie i wszędzie, gdzie się tylko dało: w gąszczu sosnowego lasu, w krzakach janowca, na trawie, na polach, w najróżniejszych miejscach. Okolice są tam obrzydliwie płaskie i pokryte zaroślami. Było strasznie gorąco. Pociliśmy się tak bardzo, że nawet nogawki spodni nadawały się do wyżęcia. - Pewnie nieraz się pan zastanawiał, co by było, gdyby kula trafiła nieco dalej lub wyżej. Wystarczyłoby o szerokość kciuka, i już by pan nie żył. Niewiele brakowało, a urwałoby panu głowę. - To prawda... - Ta duża rana wygląda, jakby się chciała otworzyć... - Czuję to i boję się, żeby się tak nie stało. - A te nowe rany? Jak do nich doszło? - Jak zwykłe... postrzelono mnie... - Unioniści? - Nie, ta druga banda... Kobieta machnęła ręką, jakby nie chciała zawracać sobie głowy przykrymi szczegółami. - No, te nowe rany nie są takie złe... Gdy się zagoją i pokryją je włosy, tylko pan i pana ukochana będziecie o nich wiedzieli. Wyczuje małą pręgę, przesuwając palcami po pańskich włosach. Chciałabym się teraz dowiedzieć, czy warto było tyle się nacierpieć i walczyć o Murzynów, którzy są własnością wielkich panów. - Ja inaczej na to patrzę. - A jak? Sporo podróżowałam po różnych hrabstwach na Południu i widziałam bogatych panów, co mają Murzynów na własność. Są z tego dumni, i to jest obrzydliwe. Z kolei w ludziach biednych wyzwalają się jakieś podłe instynkty. Sprawa Murzynów jest przekleństwem dla naszego kraju. Roznieciliśmy ogień, który nas teraz do cna spali. Sam Pan Bóg uwolni Murzynów. Ten, kto z tym walczy, jest przeciwko Bogu. Czy pan ma jakichś Murzynów? - Nie mam i chyba nie ma ich nikt z ludzi, których znam. - Co więc pana poruszyło do tego stopnia, że zdecydował się pan walczyć i umierać za tę sprawę? - Nie wiem. Może cztery lata temu mógłbym pani na to pytanie odpowiedzieć, ale teraz doprawdy nie wiem. Dostałem za swoje... - To nie jest odpowiedź na moje pytanie. - Wydaje mi się, że wielu z nas walczyło po to, by odeprzeć najeźdźców. Znam kogoś, kto długo przebywał w wielkich miastach na Północy. Jego zdaniem walka idzie o to, aby nie dopuścić, żeby obyczaje panujące na Północy przedostały się do nas. Jedno jest pewne: Każdy, kto myśli, że unioniści chcą umierać, by niewolnicy uzyskali wolność, ma stanowczo zbyt dobrą opinię o rodzaju ludzkim. - Skoro miał pan tak wspaniałą motywację, by walczyć, to czemu pan uciekł. - Już mówiłem, że jestem urlopowany. - Ach tak... - powiedziała. Odchyliła głowę i zaśmiewała się, jakby usłyszała dobry dowcip. - Żołnierz na urlopie... Ale nie ma żadnych dokumentów... Mówi, że mu je ukradli... - Zgubiłem je - upierał się Inman. Przestała się śmiać i spojrzała na niego z powagą. - Niech pan posłucha. Nie jestem po niczyjej stronie i nie mam żadnych powiązań. Jest mi obojętne, czy pan uciekł, czy nie, pluję na to... - I dla potwierdzenia splunęła mocnym charknięciem i z wprawą wycelowała grudką ciemnej flegmy w otwarte drzwiczki piecyka. - Ale wiem, że naraża się pan na wielkie niebezpieczeństwo. Spojrzał jej w oczy i zdziwił się, że tyle jest w nich dobroci, choć głos jej brzmiał raczej szorstko. Już dawno nie spotkał nikogo, kto by potrafił, tak jak ta kobieta hodująca kozy, wyciągnąć z niego to, co mu leżało na sercu. Powiedział jej o wszystkich swoich strapieniach, o wstydzie, jaki teraz odczuwał, gdy pomyślał, z jakim zapałem ruszył w sześćdziesiątym pierwszym roku do walki z armią unionistów. A któż był w tej armii, jak nie uciskani i terroryzowani robotnicy fabryczni, ludzie do tego stopnia nierozgarnięci, że trzeba ich było długo szkolić, by zrozumieli, że naboje ładuje się pociskiem do przodu... Tacy byli ci wrogowie! W dodatku była ich taka masa, że nawet własny rząd niezbyt się nimi przejmował. Całymi latami po prostu napuszczał ludzi, by atakowali południowców. I zawsze miał ich pod dostatkiem. Mogłeś wybijać unionistów, ile wlezie, póki sam nie miałeś tego dosyć, a oni i tak formowali się wciąż w nowe szeregi i maszerowali na Południe. Opowiedział jej też, że właśnie tego rana natrafił na krzak późnej czarnej jagody. Na zwróconej ku słońcu stronie owoce były granatowe z meszkiem, a połówki będące w cieniu nadal zielone. Zrywał je i jadł garściami. Nagle chmara wędrownych gołębi, przelatując nad nim, przesłoniła mu słońce. Ptaki udawały się na miejsce swego zimowania na dalekie południe. Przynajmniej to się jeszcze nie zmieniło, pomyślał. Nadal dojrzewają jagody i ptaki odlatują na wyraje. Pożalił się starej kobiecie, że w ostatnich czterech latach przeżywał ciągłe zmiany. Była to jego zdaniem zapowiedź tego, co miało stanowić istotę wojennego szaleństwa: wciąż nowe twarze, nowe miejsca, nowe życie... Prawo też było nowe. Zgodnie z nim mogłeś zabijać, kogo chciałeś, i nie szedłeś za to do więzienia, przeciwnie - otrzymywałeś odznaczenie. Ludzie mówili, że wojna ma ocalić to, co posiadają, i to, w co wierzą. Ale on podejrzewał, że dlatego chwycili za broń, bo byli znudzeni powtarzającym się rytuałem dnia codziennego, ciągiem takich samych, bez końca powtarzanych czynności. Zawsze te same wschody i zachody słońca, wciąż te same powracające pory roku. Wojna wyrwała człowieka z tego kołowrotu codziennych spraw, regularnego trybu życia i stworzyła swój własny czas, tylko od niej zależny. On sam też wykazał brak odporności na jej siłę przyciągania. Człowiek daje się w to wciągnąć - tłumaczył starowinie. Lecz prędzej czy później ogarnia go straszliwe zmęczenie i po prostu robi mu się niedobrze na widok ludzi zabijających się wzajemnie dla byle powodu i przy użyciu każdego, będącego pod ręką narzędzia. To dlatego widok jagód i ptaków tak go tego rana ucieszył. Był szczęśliwy, że są, że czekały, aby się opamiętał, bo już się bał, iż jest głęboko skłócony ze wszystkim, co współgra z harmonijnym porządkiem przyrody. Kobieta rozmyślała nad tym, co jej powiedział, a potem wskazując cybuchem na jego głowę i szyję, spytała: - Czy te rany jeszcze pana bolą? - Tak i wcale nie chcą przestać. - Na to wygląda. Są cholernie czerwone, jak winny moszcz. Ale myślę, że w tym wypadku mogę pomóc. Na tym akurat się znam. Wstała, podeszła do szafki, wyjęła koszyk pełen suszonych makówek i zabrała się do przygotowywania laudanum. Brała jedną główkę po drugiej, przewiercała je igłą i wrzucała do małego emaliowanego garnka. Następnie postawiła garnuszek blisko pieca, aby makówki wypuściły opium. - Niedługo wyciąg będzie gotowy. Dodam do niego trochę cukru i kukurydzianej whisky. Przyjemniej się będzie piło. Później niech postoi, by się zagęścił. To bardzo skuteczny środek na bóle stawów, głowy i inne dolegliwości. Pomaga też na każde skaleczenie. Co więcej, jeśli nie możesz zasnąć, po prostu napij się odrobiny syropu, potem rozciągnij się na łóżku i ani się obejrzysz, kiedy znajdziesz się w objęciach Morfeusza. Znów podeszła do szafy, wyjęła mały gliniany słoik z wąskim otworkiem, włożyła do środka palec, a następnie na ranach szyi i głowy rozmazała czarną maść przypominającą smar do osi, ale pachnącą gorzkimi ziołami i korzeniami. Szarpnął się, gdy pierwszy raz dotknęła palcem blizn. - To tylko ból... w końcu przejdzie - zapewniała. - A kiedy minie, zapomni pan o nim; w każdym razie nie będzie pan pamiętał najgorszych momentów. Wspomnienie o nich z czasem zblednie. Widocznie nasz mózg jest tak skonstruowany, że nie zapamiętujemy bólu z wszystkimi szczegółami, odwrotnie niż wtedy, gdy spotyka nas szczęście. To dar dany nam od Boga, jeden ze znaków świadczących o Jego trosce o nas. Inman początkowo zamierzał z nią się o to pospierać, ale potem doszedł do wniosku, że lepiej będzie, jeśli zachowa milczenie, a ona niech myśli, co chce, skoro dzięki temu może to wpływać na jej lepsze samopoczucie. Nie chciał jej wyprowadzać z błędu, mimo że bardzo opaczna wydała mu się jej logika. Po pewnym czasie jednak mimo woli wyrwały mu się słowa rozgoryczenia. - Powiem pani od razu - wyznał - że nie będę łamać sobie głowy nad tym, skąd wziął się ból, ani nad tym, co działo się w duszy tego, kto coś takiego wymyślił. Stara kobieta patrzyła w ogień, widoczny przez otwarte drzwiczki pieca, potem spojrzała na swój zabrudzony wskazujący palec; trzykrotnie energicznie zdrapywała z niego brud kciukiem, a następnie owinęła go końcem fartucha i do czysta wytarła. Po chwili swobodnie opuściła rękę i przestała się nią interesować. - Przekona się pan - powiedziała - kiedy osiągnie mój wiek, że samo wspominanie przyjemnych przeżyć sprzed lat sprawia wystarczająco dużo bólu. Dokładnie zamknęła słoik z maścią i włożyła do kieszeni jego marynarki. - Proszę wziąć maść, nakładać ją grubo na rany i wcierać, aż się wchłonie i zniknie. Trzeba jednak uważać na kołnierzyk, bo maść trudno się zmywa. Sięgnęła po spory mieszek z koziej skóry i wyciągnęła garść dużych tabletek. Wyglądały jak małe pękate poduszeczki, jakby ktoś krótkie cygaro pokroił na kilka części. Zrobione były z ciasno sprasowanych ziół. Wetknęła je Inmanowi w dłoń. - Proszę zacząć od zaraz i połykać codziennie jedną - nakazała. Włożył je do kieszeni; jedną wziął do ust i spróbował połknąć. Miał wrażenie, że puchnie, robi się jak wielka rozmokła klucha, niczym prymka tytoniu do żucia. Nie chciała przejść niżej i w dodatku wydobywało się z niej coś, co cuchnęło starymi skarpetkami. Zatkało go, czul się jak zakneblowany; czym prędzej chwycił kubek maślanki i zapił nią lek. Wieczorem kobieta podała do kolacji potrawkę z białej fasoli i koziego mięsa. Siedzieli w altance pod osłoną gęstego listowia drzew i słuchali cicho mżącego deszczu. Inman zjadł trzy kopiate talerze potrawki, potem oboje wypili po czarce laudanum, dołożyli drew do ognia i rozmawiali. Nie mógł się sobie nadziwić, że wzięła go ochota, by opowiadać starej kobiecie o Adzie. Dokładnie określił jej charakter i ze szczegółami opisał sylwetkę i wygląd. Przyznał się też, że będąc w szpitalu, doszedł do wniosku, iż Adę kocha i pragnie poślubić. Zdawał sobie oczywiście sprawę, że myśląc o ślubie, teoretycznie planuje wspólną przyszłość. Plastycznie wyobrażał to sobie w ten sposób, że dwie linie przez pewien czas biegnące równolegle w pewnym momencie zaczynają się coraz bardziej do siebie zbliżać, by w końcu stać się jedną linią. Nie był jednak całkowicie pewny tej teorii, ani nie miał pewności, czy Ada się z jego propozycji ucieszy. Bał się, że może nie zechcieć takiego zgorzkniałego mężczyzny, jakim stał się ostatnio. Na zakończenie stwierdził, że chociaż Ada jest w stosunku do niego nieco uszczypliwa i ostra, porównał ją nawet do kłującego ostu, uważa ją za skończoną piękność. Na jej korzyść zapisywał nawet lekko opadające kąciki oczu i pewną niesymetryczność w ich rozmieszczeniu, przez co sprawiała wrażenie smutnej. W jego mniemaniu to tylko podkreślało jej urodę. Staruszka przybrała taką minę, jakby Inman powiedział największe głupstwo, jakie kiedykolwiek słyszała. Machnęła cybuchem fajki. - Wie pan, co o tym myślę? Uważam, że żenić się z kobietą, dlatego że jest piękna, to nonsens. Zupełnie tak, jakby chciał pan zjeść ptaka, bo ładnie śpiewa; zresztą błąd dość powszechnie popełniany... Przez chwilę siedzieli w milczeniu, popijając laudanum. Było słodkie i tak gęste, że płynnością i przejrzystością przypominało papkę z kaszy jaglanej. Inmanowi wydało się podobne do pitnego miodu, ale bez specyficznie miodowego posmaku. W dodatku przyklejało się do ścianek czarki, zaczął więc je wylizywać. Tymczasem deszcz rozpadał się na dobre. Kilka kropli przebiło się przez strzechę nad altanką i zasyczało, wpadając do ognia. Prócz tego odosobnionego dźwięku, deszczu i ognia, nic się tu nie działo. Inman próbował sobie wyobrazić, jak by to było, gdyby musiał żyć, podobnie jak ta stara kobieta, w jakiejś hermetycznej pustelni, na przykład na Zimnej Górze. Zbudowałby sobie chatę na którejś zasnutej mgłą skale nad urwiskiem i całe miesiące obywałby się bez widoku drugiego człowieka. Prowadziłby takie samo skromne i zwyczajne życie, jak ta otoczona kozami starowina. Choć była to wizja silnie przemawiająca do jego wyobraźni, Inman wiedział, że znienawidziłby każdą minutę przeżytą w oddaleniu od świata, a samotność i tęsknota zatrułyby mu wszystkie spędzone tam dni. - W zimie musi tu być bardzo chłodno? - spytał. - Tak, jest dość zimno. W najchłodniejszych miesiącach utrzymuję bez przerwy ogień i grubo przykrywam się kocami. Najbardziej się boję, żeby mi atrament i farby wodne nie zamarzły, kiedy piszę lub maluję, siedząc przy biurku. W takie zimne dni trzymam kubek z wodą między udami, by choć trocheja zagrzać. Mimo to się zdarza, że gdy farbę rozrabiam pędzlem, jego włoski zamarzają, zanim dotknę nim papieru. - Co pani zapisuje w tych zeszytach? - zaciekawił się. - Notuję swoje obserwacje - odparła. - Rysuję obrazy i piszę. - O czym? - O wszystkim: o kozach, roślinach, pogodzie... Obserwuję życie... Śledzę bieg wydarzeń. Notowanie tego, co się wokół mnie dzieje, wypełnia cały mój czas. Kiedy mi się czasem zdarzy jakiś dzień opuścić, mam uczucie, że pozostałam w tyle i być może nigdy straconych godzin nie nadrobię. - I na tym upływa całe pani życie? - Tak! Przynajmniej do tej pory tak właśnie żyłam. Ale przecież jeszcze nie umarłam? - Nie czuje się pani samotna? - Tylko czasem... Co dzień mam masę roboty i praca nie pozwala mi zastanawiać się nad samotnością. - Mieszka tu pani zupełnie sama. Co się stanie, gdy pani zachoruje? - Mam swoje zioła... - A jeśli pani umrze? - Zawsze chciałam być sama, tak by mi nikt nie przeszkadzał. Wiem, że będę musiała za tę wolność zapłacić. Zdawała sobie sprawę, że znikąd nie może oczekiwać pomocy. Nie miała też wielkiej ochoty żyć dalej, kiedy już nie będzie mogła sama sobie radzić. Sądziła jednak, że data jej śmierci figuruje na dalekim miejscu w kalendarzu, że jeszcze nie pora na nią. Była w pełni świadoma tego, że najprawdopodobniej umrze w samotności, ale ani trochę się nie martwiła o to, kto ją pochowa. Kiedy poczuje, że śmierć się zbliża - wyznała - położy się na szczycie skalnego występu i pozwoli, żeby ją rozdziobały kruki i na swych dziobach rozniosły jej ciało daleko po świecie. - Mając do wyboru kruki lub robaki - powiedziała - wolę ulecieć stąd na czarnych skrzydłach ptaków. Deszcz znowu się wzmógł i dach altanki szybko zaczął przeciekać. Oboje uznali, że czas kończyć wieczorne spotkanie. Inman wpełznął w wolną przestrzeń pod domkiem na kółkach, zawinął się w koce i zasnął. Gdy się zbudził, minął już dzień i znowu nadciągała noc. Na szprychach koła usadowił się kruk i ciekawie mu się przyglądał. Inman wstał i zabrał się do kurowania: posmarował rany maścią, zażył ziołowe leki i pociągnął łyk laudanum z whisky. Kobieta przygotowała mu na kolację porcję fasoli i kawałek duszonego jagnięcia. Usiadła obok niego na schodach prowadzących do domku i podczas gdy jadł, opowiedziała mu, trochę bez ładu i składu, długą historię o swojej handlowej wyprawie do stolicy. Wybrała się do miasta kiedyś dawno temu, chcąc sprzedać kozy. Znalazła kupca, który nabył u niej aż sześć kóz. Zapłacił tyle, ile żądała, ale gdy już miała pieniądze w ręku, nagle sobie uprzytomniła, że zapomniała zdjąć zwierzętom dzwonki, które miały przywiązane do szyi, i chciała je odebrać. Kupiec odmówił ich wydania. Twierdził, że transakcja została dokonana, i nie ma o czym mówić. Kobieta zaś utrzymywała, że dzwonki nigdy nie stanowiły przedmiotu umowy. Kupiec nie miał zamiaru ustąpić. Kiedy nalegała, poszczuł ją psami i wyrzucił. Odeszła, ale późną nocą wróciła; miała ze sobą nóż. Poprzecinała skórzane obroże na szyjach kóz i odebrała dzwonki. Potem - jak się wyraziła - szła ulicami miasta i klęła w głos. Inman był lekko zamroczony, gdy siedział, słuchając opowieści. Czuł, że leki zaczynają działać. Gdy skończyła mówić, pochylił się nad nią i pogłaskał po grzbiecie spracowanej starczej dłoni. - Prawdziwa z pani dzwonkowa bohaterka - pochwalił. Niedługo potem poszedł spać. Kiedy się zbudził, było ciemno, już nie padało, ale panował przejmujący ziąb. Kozy stłoczyły się wokół niego, by się ogrzać. Od bijącego od nich ostrego zapachu zaczęły mu łzawić oczy. Nie miał pojęcia, czy otaczająca go ciemność to ta, która towarzyszyła mu podczas zasypiania, czy też przespał cały dzień i jest to znów kolejna noc. Przez szczeliny w podłodze docierało światło lampy, wypełznął więc spod domku i stanął na ziemi zasłanej mokrymi liśćmi. Na wschodniej stronie firmamentu widać było skrawek księżyca i gwiazdy, zajmujące swoje stałe, zawsze te same miejsca w przestworzu. Wyglądały chłodno i blado. Z pasma gór okalających kotlinę, w której się znajdowali, wyrastał olbrzymi pionowy zrąb gołej skały i czerniał na tle nieba. Inmanowi przypominał strażnika, który pilnował, by niebiosa nie zrzuciły na ziemię jakiejś zarazy. Nagle ogarnęła go przemożna chęć odejścia stąd i udania się w dalszą drogę. Podszedł do drzwi domku i zapukał, czekając, aż go stara kobieta wpuści, ale nikt nie odpowiadał. Odemknął więc drzwi i wszedł do środka. Pomieszczenie było puste. Podszedł do biurka i rozejrzał się po leżących tam szpargałach. Wziął do ręki jeden z dzienników i otworzył go w miejscu, gdzie widniał rysunek przedstawiający kozy. Miały ludzkie oczy i stopy. Pod rysunkiem było sporo objaśnień, ale nie bardzo mógł zrozumieć ich treść. Chodziło, zdaje się, o podkreślenie, że niektóre kozy zachowują się inaczej, gdy na dworze jest zimno, i zupełnie inaczej, gdy jest ciepło. To właśnie miały te rysunki odzwierciedlić. Inman kartkował dalej i znalazł szkice wielu roślin i sporo jeszcze rysunków kóz we wszystkich możliwych pozach. Obrazki były kolorowane, ale paleta barw ograniczała się jedynie do kilku przytłumionych kolorów. Inman przypuszczał, że kobieta maluje farbami do tkanin. Przeczytał podpisy pod obrazkami. Mówiły o tym, co kozy jedzą, jak się w stosunku do siebie zachowują i w jaki sposób z dnia na dzień zmieniają nastroje. Doszedł do wniosku, że kobieta postanowiła opisać obyczaje i cechy kóz w najdrobniejszych szczegółach. „Ta stara kobieta - pomyślał - wybrała swoisty sposób na życie. Prowadzi żywot pustelnika mieszkającego wśród chmur. Niespokojny i skłócony świat stał się dla niej tylko blaknącym wspomnieniem. Wszystkie myśli zwróciła ku piękniejszym dziełom Boga”. Im dokładniej studiował dziennik, tym bardziej go intrygowało, co ta samotnica odczuwa, gdy liczy minione lata i uświadamia sobie, jak wiele czasu upłynęło od jej młodzieńczych przeżyć: od romansu z jasnowłosym chłopcem, pomocnikiem farmerskim, którego pragnęła poślubić miast bogatego starca. Pewnie wspomina ów jesienny dzień, mający dla niej szczególny urok, gdy z nim tańczyła na zabawie wieczorem po żniwach, a potem siedzieli na ganku, bursztynowy księżyc przyświecał zza drzew, a ona całowała chłopca rozchylonymi wargami. Z sali dochodziły dźwięki skrzypiec i rozbrzmiewała stara melodia, która nie wiadomo dlaczego tak ogromnie ją wzruszała. Tyle lat dzieliło tamte wydarzenia od dnia dzisiejszego, że sama wymowa liczb musiałaby napawać kobietę niewymownym smutkiem... nawet gdyby im nie towarzyszyły owe słodkie wspomnienia... Inman rozglądał się po domku i stwierdził, że nie ma tu ani kawałka lustra. Widocznie kobieta robi toaletę, myje się, czesze i ubiera wyłącznie na wyczucie. Czy ona sobie w ogóle uzmysławia, jak teraz wygląda? - zastanawiał się. Czy wie, że jej długie włosy są wyblakłe i delikatne jak pajęczyna, że dookoła oczu, ust i podbródka zwisa zmarszczona i pofałdowana skóra, że w okolicy brwi ma ciemne starcze plamy, a z uszu wyrasta szczecina? Tylko policzki wciąż miała różowe i tęczówki w oczach lśniące i niebieskie. Gdyby potrzymać przed nią lustro, zapewne obruszyłaby się zdumiona. Przeraziłby ją widok staruchy, której odbicie zobaczyła, bo w myślach wciąż widzi siebie taką, jaką była przed laty. Oto do jakiego stanu dojść może człowiek żyjący długo w tak wielkiej samotności. Inman niecierpliwie czekał na powrót kobiety. Wstał już nowy dzień, więc zdmuchnął płomień lampy i ułamawszy parę szczap, dołożył je do ognia w piecu. Chciał wyruszyć w drogę, ale nie mógł odejść bez pożegnania, a ona wciąż nie nadchodziła. Zjawiła się dopiero około południa. Weszła, ściskając za tylne nogi dwa upolowane króliki, miękko zwisające z jej dłoni. - Pragnę się pożegnać, bo muszę już odejść... - powiedział Inman. - Chciałbym też zapłacić pani za jedzenie i leki. - Chcieć to pan może - odparła - ale ja żadnych pieniędzy nie przyjmę. - Wobec tego proszę przyjąć moje serdeczne podziękowania. - Posłuchaj młody człowieku! - zawołała. - Gdybym miała syna, prosiłabym go o to samo, o co teraz proszę pana: niech się pan pilnuje i będzie bardzo uważny... - Będę uważał - obiecał Inman. Skierował się do wyjścia, ale go jeszcze zatrzymała. - Bardzo proszę, niech pan to weźmie! - I wręczyła mu kwadratowy arkusik papieru, na którym z najdrobniejszymi szczegółami narysowana była kiść okrągłych, granatowo- szkarłatnych jagód jesiennej czeremchy. Dzicy z wyboru Ledwo zaświtał ranek, Ruby już była na nogach. Wyszła z szałasu, aby rozpalić pod kuchnią, postawić na płycie garnek kawy i usmażyć kilka jajek. Na dworze jeszcze szarzało, a w zatoczce Black Cove stała gęsta mgła, która co rano utrzymywała się przez godzinę lub dwie. Ruby znajdowała się już blisko domu, kiedy zauważyła przy ścianie spichlerza mężczyznę w ciemnym garniturze. Weszła więc kuchennymi drzwiami i zdjęła z wieszaka nabitą dubeltówkę. Odwiodła kurki przy obu lufach i szybkim krokiem przemierzyła przestrzeń dzielącą dom od spichlerza. Niespodziewany gość miał opuszczoną głowę i miękki kapelusz nasunięty na oczy, więc nie widziała jego twarzy. Stał oparty ramieniem o ścianę spichlerza, z jedną nogą wysuniętą przed drugą. Sprawiał wrażenie zajętego własnymi myślami, jak podróżny, któremu dłuży się czas oczekiwania na dyliżans. Nawet w słabym świetle ranka Ruby zauważyła, że nieznajomy ma garnitur dobrze uszyty i z drogiego materiału. Także jego buty, choć nieco zdeptane, pasowały raczej do właściciela ziemskiego niż do pospolitego złodzieja ziarna. Z jego na pozór niedbałą postawą kłócił się tylko jeden szczegół: prawe ramię tkwiło głęboko w szparze między belkowaniem spichlerza. Ruby szła prosto na niego, trzymając strzelbę nisko, z wylotami obu luf na wysokości kolan przybysza. Miała zamiar porządnie go zwymyślać za kradzież ziarna, ale gdy podeszła bliżej, mężczyzna podniósł głowę, tak by rondo kapelusza nie przesłaniało mu pola widzenia. Spojrzał na Ruby i wyszczerzył zęby od ucha do ucha w szerokim uśmiechu. - Ależ to żelastwo pali jak diabli! - poskarżył się. - To ty żyjesz? - zdziwiła się Ruby. - Jak dotąd, jeszcze żyję. No, bądź grzeczna i uwolnij tatusia! Ruby odstawiła strzelbę pod ścianę spichlerza, otworzyła drzwi i weszła do środka. Tam odczepiła od klepiska potrzask i rozwarła szczęki zaciśnięte wokół ręki Stobroda. Okazało się, że mimo okręcenia szmatami zębów żelaza szczęki rozcięły do krwi skórę na jego nadgarstku w miejscach, gdzie przylegała do kości. Powyżej i poniżej rany wystąpiło rozległe zasinienie, które rozcierał zdrową ręką. Potem wyjął z kieszeni chusteczkę do nosa z cienkiego płótna, zdjął kapelusz i otarł pot z czoła i karku. - Ufff, jak to ciężko sterczeć tak całą noc! - narzekał. - Ja myślę! - zgodziła się Ruby, taksując ojca wzrokiem. Zmienił się od czasu, kiedy go ostatnio widziała. Wyglądał znacznie starzej, wyłysiał, a bokobrody mu posiwiały. Nie nabrał natomiast ani trochę ciała - przeciwnie, pozostał takim jak przedtem, drobnym i ruchliwym człowieczkiem, na którym nie było więcej sadła niż na kiju od szczotki. - Ileż ty już masz lat? - zastanawiała si? Ruby. - Może ze czterdzieści pięć... - Czterdzieści pięć? - Coś koło tego. - Nie wyglądasz na tyle. - To ładnie z twojej strony. - Mam na myśli, że wyglądasz na więcej. - Aha. - Każden jeden na moim miejscu - perorowała Ruby - spytałby, czemu wyciągasz łapy po cudze, chociaż nie wyglądasz na biedaka. Ale ja ci? znam jak zły szeląg i wiem, że zewsząd podbierasz po trochę ziarna, żeby pędzić bimber. A te łachy to zdarłeś z kogoś albo wygrałeś w karty. - Coś w tym rodzaju - zgodził się Stobrod. - I pewnie dałeś nogę z wojska, no nie? - Gdzieżby zaś, należał mi się urlop, bo byłem bohaterem. - Ty? - Pewnie, w każdej bitwie byłem pierwszy do szarży. - A jakże, słyszałam, że oficerowie wysyłają największych tchórzy na pierwszą linię, bo chcą się ich szybciej pozbyć! - dogryzła mu Ruby, ale zanim Stobrod zdołał cokolwiek odpowiedzieć, dodała: - Chodź ze mną. Zabrała strzelbę i weszła do domu, a Stobrodowi kazała czekać na schodkach werandy. Podpaliła pod kuchnią i nastawiła wodę na kawę. Zamiesiła ciasto na biszkopty i zajęła się przygotowywaniem śniadania, składającego się, oprócz biszkoptów z kaszy, jajek i wiórek przysmażonego boczku. Tymczasem Ada zeszła do kuchni, usiadła na swoim stałym miejscu przy oknie i popijała kawę. Jak zwykle o tej porze, miała kwaśną minę. - Coś się złapało w naszą pułapkę - oznajmiła jej Ruby. - Czas najwyższy, a co to takiego? - Wyobraź sobie, że mój szanowny papcio! Siedzi teraz na werandzie. - Ruby przyrządzała akurat biały sos na skwarkach z boczku. - Słucham? - No, przecie Stobrod, dał dyla z wojny. Ale czy żyje, czy umarł, mało mnie to obchodzi. Niech się naje i zabiera stąd! Ada wyjrzała przez drzwi, skąd widać było chude, zgarbione plecy Stobroda. Trzymał przed sobą wyciągniętą lewą rękę i mrucząc coś pod nosem, postukiwał palcami w opuszkę dłoni, jakby dokonywał jakichś obliczeń. - Mogłaś zaprosić go do mieszkania! - zauważyła z wyrzutem, wracając na swoje miejsce. - Nic mu się nie stanie, jeśli tam poczeka. Kiedy śniadanie było już gotowe, Ruby wyniosła Stobrodowi porcję i postawiła na stole pod gruszą. Obie z Adą zjadły posiłek w jadalni, skąd przez okno widziały, że Stobrod jadł tak szybko, aż podskakiwał mu kapelusz. Mało brakowało, a podniósłby talerz do ust, by wylizać resztę tłuszczu. - Mógł równie dobrze zjeść z nami - zwróciła uwagę Ada. - O nie, tego już byłoby za wiele! - sprzeciwiła się Ruby. Kiedy wyszła na dwór, aby zabrać talerz, spytała Stobroda: - Masz dokąd pójść? Stobrod przyznał, że istotnie ma coś w rodzaju domu i towarzystwa, dołączył bowiem do grupy uzbrojonych dezerterów. Razem zamieszkiwali górską jaskinię, z własnego wyboru wiodąc życie dzikich ludzi. Zajmowali się jedynie polowaniem i jedzeniem, a nocami pili i muzykowali. - No, to w sam raz kompania dla ciebie! - podsumowała Ruby. - Zawsze najbardziej lubiłeś przetańczyć całą noc z flachą w ręku. Dobra, pojadłeś, to możesz już sobie iść, nic tu po tobie. A spróbuj jeszcze raz kraść nasze ziarno, to naszpikuję cię śrutem! Zamachała rękami w jego kierunku, jakby wyganiała krowy ze szkody. Powlókł się, trzymając ręce w kieszeniach, w stronę Zimnej Góry. Następny dzień był ciepły i pogodny. W tym miesiącu w ogóle tylko raz, rano, padał drobny deszczyk. Wysuszone liście na drzewach i te, które już opadły, chrzęściły i pod stopami dziewcząt, kiedy szły sprawdzić, jak się suszy tytoń. Jego liście, powiązane za ogonki, zwisały w długich girlandach rozpiętych pod stropem stajni. Rozkładając się wachlarzykowato, pęczki miały w sobie coś ludzkiego i kobiecego zarazem, gdyż przypominały pożółkłe, bawełniane halki. Ruby przechadzała się wśród wianków nawleczonych liści, mnąc je w palcach. Stwierdziła, że proces suszenia przebiega należycie dzięki odpowietrzonej pogodzie oraz sprzyjającym znakom na niebie i ziemi. Wkrótce będzie można namoczyć liście w wodzie z melasą i zwinąć w prymki, przydatne do handlu zamiennego. Po zakończeniu „inspekcji” Ruby zaproponowała odpoczynek. Za miejsce nadające się na „małe posiedzenie” - jak się wyraziła - uznała stryszek. Wdrapała się tam po drabinie i usiadła ze zwieszonymi, szeroko rozstawionymi nogami w drzwiczkach do zrzucania siana. W takiej pozycji nie usiadłaby nigdy żadna z pań znanych Adzie! Nic więc dziwnego, że początkowo wzdragała się naśladować Ruby i skromnie przycupnęła na sianie z podwiniętymi nogami i obciągniętą wokół nich spódnicą. Ruby spoglądała na nią z tajoną drwiną, jakby chciała powiedzieć: „Mogę tak siadać, bo nigdy nie byłam dobrze ułożoną panienką, ale i ty już przestałaś nią być!” Ada zrozumiała wymowę tego spojrzenia i przyłączyła się do niej. Siedziały tak bezczynnie, żując źdźbła siana i majtając nogami, jak to nieraz czynią chłopcy. Z drzwi stryszku rozciągał się rozległy widok na dom, wyżej położone pola i masyw Zimnej Góry, zarysowujący się kontrastowo w czystym powietrzu, upstrzony wszystkimi barwami jesieni. Z tej odległości ich dom wydawał się nieskazitelnie biały, a z jego komina wyrastał pionowo w górę pióropusz niebieskawego dymu, dopóki nie rozwiał go powiew wiatru znad zatoki. - Mówiłaś, że chcesz nauczyć się gospodarzyć na tej ziemi? - zapytała Ruby. - Tak - przyznała Ada. Ruby podniosła się ze swego miejsca, uklękła za Adą i zakryła jej oczy dłońmi. - No, to słuchaj! - poleciła. Ada czuła na twarzy dotyk ciepłych, a jednocześnie szorstkich rąk pachnących sianem, liśćmi tytoniu, mąką i jeszcze czymś mocniejszym, czysto zwierzęcym zapachem. Drobne kości dłoni wyczuwała nawet przez powieki. - Co słyszysz? - dopytywała Ruby. Ada jej powiedziała, że słyszy szum wiatru w koronach drzew i szmer suchych liści. - Tylko drzewa i nic więcej? - prychnęła pogardliwie Ruby, jakby nie spodziewała się mądrzejszej odpowiedzi. - No to musisz się jeszcze sporo nauczyć. Odsłoniła oczy Ady i wróciła na swoje miejsce. Nie rozwinęła tematu, pozostawiając dalszy ciąg domyślności Ady. Przypuszczalnie chodziło jej o to, że Ada musi nauczyć się słuchać. Dopiero kiedy potrafi odróżnić choćby szum liści topoli od szumu dębu jesienią, kiedy jest to najłatwiejsze, będzie mogła powiedzieć, że zaczyna się orientować w okolicy. Tego dnia zmierzch zaczął zapadać tak szybko, że można było się spodziewać rychłego nastania chłodów. Mógł to być już ostatni ciepły i pogodny dzień w roku, co Ada i Ruby postanowiły uczcić kolacją na wolnym powietrzu. Upiekły więc jeleni comber, jaki otrzymały od Esco, i wraz ze smażonymi kartoflami z cebulą oraz późną sałatą podlaną roztopionym boczkiem wyniosły na stół ustawiony pod gruszą. Ledwo zdążyły zmieść ze stołu zbrunatniałe liście i położyć dwa nakrycia, gdy od strony lasu pojawił się Stobrod z workiem na plecach. Zajął miejsce przy stole z taką pewnością siebie, jakby w kieszeni marynarki miał pisemne zaproszenie. - Jedno twoje słowo, a zaraz go wygonię - szepnęła Ruby do Ady. - Dlaczego, przecież mamy wszystkiego pod dostatkiem! - zaoponowała Ada. Podczas całego posiłku Ruby nie odezwała się ani słowem, natomiast Stobrod wciągnął Adę w dyskusje o wojnie. Pragnął, aby skończyła się jak najszybciej, żeby nie musiał się już ukrywać w górach. Obawiał się jednak, że potrwa jeszcze długo i dla wszystkich nastaną ciężkie czasy. Ada przyznała mu rację, ale w świetle zachodzącego słońca perspektywa ciężkich czasów wydawała się oddalona i niekonkretna. Po kolacji Stobrod podniósł z ziemi swój worek i wydobył zeń skrzypce o niespotykanej konstrukcji. Ślimaka zastąpiła rzeźba węża okręconego ogonem wokół własnej osi, wyobrażonego tak dokładnie, że widać było nawet łuski i wąskie szczeliny źrenic. Nic dziwnego, że Stobrod był dumny ze swego instrumentu, gdyż zrobił go sam podczas długich miesięcy tułaczki. Poprzednie skrzypce skradziono mu, więc nie miał przed oczyma modelu i nowemu instrumentowi nadał takie proporcje, jakie zapamiętał; dzięki temu przypominał prastare wyroby sztuki lutniczej. Stobrod obracał skrzypce na wszystkie strony, żeby dziewczęta mogły podziwiać dno i wieko. Opowiedział, jak to całymi tygodniami chodził po górach i szukał odpowiedniego świerka, klonu i bukszpanu. Potem godzinami wycinał nożem poszczególne części. Drewno na boki skrzypiec najpierw gotował, aby zmiękło, a potem nadał im właściwy kształt i zostawił, by ostygły i wyschły. Własnoręcznie wystrugał również strunnik, podpórkę i gryf. Klej wyprodukował z rozgotowanych racic jelenia. Nawiercił otwory na kołki do naciągu strun, poskładał wszystko w jedną całość i odłożył do wyschnięcia. Grzebyk umocował za pomocą drutu, a gryf zabarwił na ciemny kolor sokiem z jagód szkarłatki. Długie godziny zajęło mu rzeźbienie głowy węża zwiniętego w spiralę. Z czyjejś szopy zwędził puszkę pokostu i nadał instrumentowi ostateczny szlif, potem naciągnął struny i nastroił skrzypce, a nocą podskubał ogon czyjegoś konia, aby zdobyć włosie na smyczek. Po wykonaniu tych czynności ogarnął wzrokiem swoje dzieło i pomyślał, że teraz musi jeszcze tylko zabić grzechotnika. Wbił sobie bowiem do głowy, że grzechotki wrzucone do pudła rezonansowego dadzą mu niepowtarzalny dźwięk, tym oryginalniejszy, im więcej ich użyje. W jego mniemaniu na jakość dźwięku miała wpływ nie tylko sama obecność grzechotek, lecz także ich magiczne działanie. W poszukiwaniu węża dotarł wreszcie do Zimnej Góry. Wiedział, że jesienią grzechotniki wykazują wzmożoną aktywność, aby zająć wolne nory na zimę. Zabił już kilka mniejszych osobników, ale ich ogonki wydały mu się śmiesznie małe. Dopiero w wyższych partiach zbocza, gdzie rosły czarne balsamowce, natknął się na wspaniały okaz starego, leśnego grzechotnika, który wygrzewał się w słońcu na płaskiej tafli łupku. Nie był specjalnie długi, ale te węże rzadko osiągają większe rozmiary; natomiast tułów miał zbliżony średnicą do ramienia dorosłego mężczyzny. Rysunki na jego grzbiecie tak się zlały, że robił wrażenie czarnego, ale za to pysznił się zestawem grzechotek wielkości wskazującego palca. Stobrod zademonstrował to Adzie na swoim palcu. Przy trzecim stawie zaznaczył kreskę, używając do tego kciuka drugiej ręki. - O, takie to było! - powiedział i kilkakrotnie naciskał paznokieć kciuka, tak, że zostawił ślad na suchej skórze. Dalej wypadki potoczyły się w sposób następujący: Stobrod zbliżył się do węża i przemówił do niego: „Hej, ty tam, potrzebne mi twoje grzechotki!” Potężny wąż podniósł głowę wielkości ludzkiej pięści i zmierzył intruza spojrzeniem żółtawych oczu z czarną kreską źrenicy. Zwinął się mocniej i ostrzegawczo potrząsnął ogonem, dając do zrozumienia, że gotowy jest raczej do walki niż do ucieczki. Potem zaczął grzechotać tak przeraźliwie, że można było oszaleć. Stobrod, zgodnie ze swoją naturą, początkowo cofnął się o krok. Tak bardzo jednak pragnął zdobyć grzechotki, że wyciął scyzorykiem rozwidloną gałąź długości mniej więcej czterech stóp i wrócił do węża, który ani drgnął. Przeciwnie - jakby cieszyła go perspektywa konfrontacji! Stobrod ocenił, jak daleki może być zasięg ataku węża, i odsunął się na długość ramienia. Z tej odległości drażnił węża, który się ożywił i wyżej podniósł głowę. - Hop! - wykrzykiwał Stobrod, machając gałęzią przed nosem węża. Ten jednak wcale się tym nie przejmował, tylko wciąż grzechotał. - A masz! - Stobrod szturchał węża rozwidlonym końcem gałęzi. Grzechotanie jakby nieco przycichło, po czym całkiem ustało, a wąż z nudów, tylko przesunął nieco zwoje swego ciała. Najwidoczniej potrzebował mocniejszej podniety. Stobrod wysunął się bardziej do przodu i przykucnął. Nóż trzymał w zębach, a w prawej ręce, uniesionej wysoko w górę, rozdwojoną gałąź. Lewą ręką wymachiwał coraz bliżej węża, aż ten wykonał skok równolegle do gruntu, z rozwartą paszczą i skierowanymi w dół zębami jadowymi. Różowe wnętrze jego jamy ustnej było duże jak ludzka dłoń. Na szczęście atak chybił. Stobrod rozwidloną gałęzią przygwoździł głowę grzechotnika do ziemi tuż przy skale. Szybkim ruchem przydepnął kark gada i sięgnął po nóż trzymany w ustach. Równo obciął ozdobiony grzechotkami koniec miotającego się ogona i zwinnie jak kot odskoczył do tyłu. Wąż wił się z bólu, aie stopniowo powracał do pozycji grożącej. Chciał nawet zagrzechotać, ale nie miał czym, bo na końcu ogona pozostał mu krwawiący kikut. - A żyj sobie, jeśli chcesz! - rzucił mu Stobrod i oddalił się, potrząsając grzechotkami. Wydawało mu się, że każda zagrana nuta zabrzmi teraz inaczej, bo zyska nowy, złowieszczy odcień wężowej groźby. Stobrod zakończył opowieść o skrzypcach i wpatrywał się w nie z niemym zachwytem. Uniósł instrument i pokazał dziewczętom jak cenny eksponat wystawowy. Tym gestem chciał dowieść, że stał się już innym człowiekiem niż ten, który ongiś wyruszył na wojnę. To właśnie wojna - jak oznajmił - odmieniła do gruntu i jego samego, i jego muzykę. Ruby odniosła się trochę sceptycznie do tej metamorfozy. - Przed wojną skrzypce były ci potrzebne tylko do tego, żeby wycyganić kielicha za darmo - przypomniała. - A teraz ludzie gadają, że gram jak szalony! - zaoponował Stobrod. I opowiedział dziewczętom, jak doszło do jego wewnętrznej przemiany. Rzecz działa się pod Richmond w styczniu sześćdziesiątego drugiego roku. Jednostka, w której był Stobrod, stacjonowała wtedy na zimowych kwaterach. Do miejsca jej rozlokowania trafił kiedyś mężczyzna poszukujący kogoś grającego na skrzypcach. Skierowany do Stobroda, wyłuszczył mu powód swojego przybycia. Nieznajomy miał piętnastoletnią córkę, która tego ranka, jak co dzień, próbowała rozpalić pod kuchnią. Na podpałkę użyła, jak zwykle, nafty, ale tym razem polała nią jeszcze żarzące się węgle. Ledwo zdążyła założyć z powrotem fajerkę, buchnął płomień, który z wielką siłą wyrzucił żelazny krążek w górę. Słup ognia, jaki wystrzelił z otworu, opalił jej twarz prawie do kości. Była już jedną nogą na tamtym świecie, ale po jakiejś godzinie czy dwóch odzyskała przytomność. Zapytana, co mogłoby ulżyć jej cierpieniom, odpowiedziała, że chętnie posłuchałaby gry na skrzypcach... Stobrod zabrał swój instrument i podążył za ojcem cierpiącej dziewczynki; mieszkali o godzinę drogi od obozu. W pokoju chorej zebrała się cała rodzina. Poparzona dziewczyna leżała w łóżku podparta poduszkami. Z włosów pozostały jej tylko kępki, a twarz przypominała odartego ze skóry szopa. Z ran sączył się płyn, od którego przemokła poszewka. Nad uchem widniała głęboka rana od uderzenia fajerką, już nie krwawiąca, ale jeszcze nie zasklepiona. Z tą twarzą spaloną do żywego mięsa przerażająco kontrastowały białka oczu. Zmierzyła Stobroda wzrokiem od stóp do głów i poprosiła: - Niech mi pan coś zagra! Stobrod usiadł na zydlu u wezgłowia i zaczai stroić instrument. Tak długo kręcił kołkami, że dziewczyna się niecierpliwiła: - Niech pan się pospieszy, jeśli to ma mi coś pomóc! Zagrał więc „Groszek w garnku”, „Sally Ann” i wszystkie sześć piosenek składających się na jego repertuar. Trzeba trafu, że były to melodie taneczne, raczej nieodpowiednie do sytuacji, co czuł nawet Stobrod. Próbował grać jak najwolniej, lecz nie wpłynęło to na zmianę nastroju piosenek. Przegrał je do końca. Dziewczynka wcale nie zamierzała umierać. - Niech pan gra jeszcze! - prosiła. - Aleja nie znam innych piosenek! - oponował Stobrod. - To co z pana za skrzypek? - Byle jaki! - próbował żartować, wywołując blady uśmiech na twarzy dziewczyny. Ale nawet ten lekki skurcz policzków musiał sprawiać jej ból, gdyż szybko opuściła kąciki ust. - Więc może ułożyłby mi pan jakąś własną melodię? - namawiała. Stobrod zdębiał, gdyż do tej pory nie przeszło mu przez myśl, że mógłby cokolwiek skomponować. - Wątpię, czy potrafię - usiłował się wykręcić. - Dlaczego? Nigdy pan nie próbował? - Nie. - To niech pan próbuje, bo mamy mało czasu. Stobrod namyślał się przez chwilę, brzdąkając w struny. W końcu przyłożył skrzypce do podbródka i pociągnął smyczkiem po strunach, a uzyskany efekt nawet jego zaskoczył. Melodia, jaką wydobył ze swego instrumentu, była powolna i urywana, a jej posępny nastrój potęgowały jeszcze niskie dudniące dźwięki i dodatkowe pauzy. Wyszło z tego coś w rodzaju upiornego, frygijskiej tony, aż matka dziewczyny uderzyła w płacz i wybiegła z pokoju. Natomiast chorej utwór wyraźnie się spodobał, bo kiedy Stobrod skończył, pochwaliła: - O, to było dobre! - Gdzieżby zaś... - wymawiał się skromnie. - Było! - powtórzyła z naciskiem, po czym się odwróciła w drugą stronę, a jej oddech stał się ciężki i chrapliwy. Ojciec chorej wziął Stobroda pod ramię i wyprowadził na dół do kuchni. Tam usadził go przy stole, poczęstował kubkiem mleka, a sam wrócił do sypialni. Zszedł z powrotem, zanim Stobrod zdążył opróżnić kubek. - Już odeszła do Pana - zakomunikował. Wyjął z kieszeni jednodolarowy banknot Unii i wcisnął Stobrodowi w rękę. - Osłodziłeś jej ostatnie chwile - powiedział. Stobrod schował pieniądze i opuścił dom. W drodze powrotnej do obozowiska co chwilę się zatrzymywał i spoglądał na skrzypce, jakby je widział pierwszy raz w życiu. Nigdy dotąd nie pomyślał o doskonaleniu gry. Od tej pory jednak się przekonał, że warto popracować nad każdą melodią, nie bacząc na trudności. Utwór na poczekaniu skomponowany dla umierającej dziewczynki grywał teraz codziennie i jeszcze nim się nie znudził. Mało tego, postanowił, że będzie go grał do końca swoich dni, dodając ciągle coś nowego. Odtwarzał tę melodię już tyle razy, że machinalnie przyciskał struny i prowadził po nich smyczek, a nuty przychodziły same z siebie. Z czasem weszła na stałe do jego porządku dnia, jak u niektórych ludzi wieczorny pacierz, a u innych - zamykanie na noc drzwi na zasuwę lub kieliszek do poduszki. Od tego tragicznego wypadku Stobrod czuł, że muzyka zaczęła odgrywać w jego życiu dużo większą rolę niż, na przykład, wojna. Coraz bardziej więc lekceważył obowiązki służbowe, czego zresztą nawet nie zauważano. Większość czasu spędzał w podrzędnych knajpach Richmond, gdzie unosił się smród nie domytych ciał, rozlanych trunków, tanich perfum i nie opróżnianych nocników. Przedtem również przesiadywał w takich miejscach, ale teraz interesowało go co innego - muzyka murzyńskich grajków, którzy przygrywali klientom. Stobrod włóczył się więc od spelunki do spelunki, dopóki w którejś nie znalazł muzykanta specjalizującego się w grze na instrumentach strunowych, gitarze lub bandżo. Wtedy próbował akompaniować mu na swoich skrzypcach i każdego wieczoru opanowywał jakiś inny element. Początkowo zwracał uwagę głównie na technikę gry: strojenie instrumentu, pracę palców i frazowanie. Kiedy udoskonalił już swój warsztat - zainteresował się słowami pieśni wykonywanych przez Murzynów. Szczególnie zachwycił się pełną godności prostotą, z jaką wyrażali w tych utworach własne pragnienia i smutki. Poznawał przy tym coraz lepiej samego siebie i dowiadywał się o sobie więcej, niż kiedykolwiek przemknęłoby mu przez myśl. Ze zdziwieniem na przykład odkrył, że muzyka stała się dla niego czymś więcej niż tylko rozrywką. Odczuwał radość tworzenia, jaką dawało mu łączenie nut i słuchanie, jak ich dźwięk rozchodzi się w powietrzu, a potem powoli zanika. Muzyka mu uświadamiała, że wszystko w świecie ma swoje miejsce i cel, nic nie jest dziełem przypadku, a życie wcale nie musi być tak poplątane. Dzięki muzyce Stobrod wyzbył się przekonania, że nie ma wpływu na bieg rzeczy. Opanował już - jak twierdził - dziewięćset melodii, w tym ze sto własnej kompozycji. Ruby zakwestionowała tę wielkość, dowodząc, że jedyną miarą, jaką dotychczas się posługiwał, także i w innych dziedzinach życia, była liczba palców u obu rąk. - Nie musiałeś liczyć dalej niż do dziesięciu, bo nigdy niczego więcej nie miałeś - przekonywała. - Umiem grać dziewięćset melodii! - upierał się Stobrod. - No więc zagraj nam choć jedną - podpuszczała go Ruby. Stobrod zastanawiał się przez chwilę, wodząc wielkim palcem po strunach. Przykręcił kołek, spróbował dźwięku, potem poprawił kilka innych, dopóki nie uzyskał dość egzotycznie brzmiącej tonacji. - Nie chciało mi się wyszukiwać tytułu dla tej kompozycji - dodał w formie wyjaśnienia. - Możecie ją sobie nazwać „Dziewczyna o zielonych oczach”. O dziwo, dźwięk dobywający się z nowych skrzypiec okazał się zaskakująco czysty, ostry i wyraźny! Przesadne strojenie wywołało dodatkowy efekt ciekawego harmonicznego dysonansu. Tempo utworu było wolne, lecz modulowane, rytm wyraźny, a smutna melodia narzucała nieodpartą myśl, że wszystko przemija, nie ma nic stałego. Motyw przewodni całej kompozycji stanowiła tęsknota. Ada i Ruby obserwowały Stobroda podczas gry, zafascynowane długimi pociągnięciami smyczka, nadającymi dźwiękom skrzypliwą słodycz. Brzmiało to zupełnie inaczej niż w wykonaniu znanych skrzypków, którzy zwykle operowali krótkimi, urywanymi ruchami. Ani Ruby, ani Ada nie słyszały nigdy w życiu takiej muzyki. Stobrodowi przychodziła ona równie łatwo jak oddychanie; czuło się, że jest czymś niezmiernie ważnym dla grającego. Kiedy Stobrod skończył i wyjął skrzypce spod obrośniętego siwą szczeciną podbródka, zapadła długa cisza, przerywana tylko żałosnymi okrzykami ptaków znad strumyka, zwiastującymi rychłą zimę. Stobrod spojrzał na Ruby, spodziewając się ostrej krytyki. Rzeczywiście, z wyrazu twarzy dziewczyny można było odczytać, że ani jego opowieść, ani gra na skrzypcach nie wystarczy, by ją zmiękczyć. Zwróciła się nie do ojca, lecz do Ady: - Pomyśleć, że dopiero teraz znalazł sobie narzędzie, którym potrafi się zręcznie posługiwać, że jednak w końcu trafił na to coś, co mu pasuje. I to ten sam żałosny facet, którego kiedyś o mało nie zatłukli za kradzież szynki! Zdaniem Ady zaś graniczyło z cudem to, że nie kto inny, ale właśnie taki Stobrod miał udowodnić swoim postępowaniem, iż bez względu na to, jak straszliwie ktoś pogmatwa swoje życie, zawsze jest możliwe przynajmniej częściowe odkupienie win. Sara Inman całymi dniami wędrował po górach. Źle znosił panujący teraz okres deszczowej pogody, czuł się zagubiony i przybity. Zdawało mu się, że od nowiu do pełni bez przerwy padało. Nie miał co do tego pewności, gdyż niebo nad nim całkowicie zasnuły chmury; musiałby to chyba każdego dnia sprawdzać, poczynając od chwili, gdy spadła pierwsza kropla. Od tygodnia nie widział słońca, księżyca ani gwiazd. Nie byłby zaskoczony, gdyby się okazało, że przez cały ten czas krążył w kółko lub chodził drogami kreślącymi inne, bardziej skomplikowane geometryczne figury, ale też prowadzące donikąd. Chcąc trzymać się trasy, wyznaczał sobie z góry jakieś charakterystyczne drzewo lub skałę, mające mu służyć za punkt odniesienia, i zmierzał w tym kierunku. Stosował tę metodę dość długo, póki nie wpadło mu do głowy, że wyznaczone punkty mogły się ze sobą łączyć, tworząc jedno wielkie koło. Gdyby tak było, krążenie po wielkim kole nie byłoby lepsze od kręcenia się w kółko po małym. Ruszył więc na oślep przez mgłę, wybierając na chybił trafił tę trasę, na jaką mu w danej chwili przyszła ochota, zawsze jednak w kierunku zachodu. Cieszył go sam fakt, że posuwa się naprzód i jest w ruchu. Pilnie zażywał lekarstwa, które dała mu stara kobieta od kóz, póki się nie skończyły. Wkrótce rany na głowie zupełnie się zagoiły, pozostawiając małe, lekko wypukłe blizny, a ze szramy na szyi zachowała się jedynie twarda, srebrzysta kreska. Ból całkowicie ustąpił. Wydawał mu się teraz odległy jak szum fal, gdy się mieszka nad rzeką; mógłby go słuchać bez końca... Ale rany zadane duszy tak szybko się nie zabliźniały. Martwił się, że chlebak jest pusty i nie ma nic do jedzenia. Z początku próbował polować, ale się okazało, że zwierzyna porzuciła wysokie balsamiczne lasy, zaczął więc szukać raków. Miał zamiar sporo ich nałapać i ugotować, ale chociaż wiele godzin usilnie się starał, udało mu się znaleźć zaledwie tyle, by napełnić kapelusz. Zjadł je i wcale nie poczuł się syty. Przez jakiś czas żuł korę, zerwaną z młodego wiązu, a potem trafił mu się grzyb, czerwony jak rubin i wielki jak patelnia, lecz nie minęło piętnaście minut i znowu był głodny jak wilk. W końcu zdecydował się napić wody ze strumienia. Nabierał ją w zagłębione dłonie i szybko łykał, po czym rzucił się zrywać dziką rzeżuchę z obrzeży potoku. Pewnego popołudnia doszło do tego, że pełznąc po omszałych brzegach potoku, pasł się na krawędzi wody jak dziki zwierz. Głowę po uszy zanurzył w strumieniu, w ustach miał ostry smak rzeżuchy, a w mózgu zupełną pustkę. Spojrzał na wodę i zobaczył falujące i ponure odbicie swojej twarzy. Natychmiast rozbełtai palcami powierzchnię wody, aby zniszczyć wizerunek. Nie miał najmniejszej ochoty patrzeć na siebie. „O Boże! - pomyślał. - Gdybym tylko mógł rozwinąć skrzydła i ulecieć, uciekłbym z tego miejsca. Uniósłbym się na wielkich skrzydłach, a potem poszybował w dal, szumiąc na wietrze długimi piórami. Świat by się pode mną rozpostarł jak kolorowy obraz namalowany na zwoju papieru. Nic by mnie na ziemi nie zatrzymało. Zwyczajnie i bez wysiłku przelatywałbym nad wodnymi szlakami i wzgórzami i wzbijałbym się wciąż wyżej i wyżej, aż stałbym się tylko ciemną plamą na jasnym niebie. Ruszyłbym w inne, nowe strony, by żyć wśród drzew i skalnych występów. Co jakiś czas pojawialiby się u mnie emisariusze, wysłani przez ludzką społeczność po to, by mnie z powrotem wciągnąć do człowieczej wspólnoty. Ale na próżno, bo za każdym razem ich próby kończyłyby się niepowodzeniem. Wzleciałbym na wysokie górskie grzbiety i szczyty i stamtąd obserwowałbym jasne światło zwyczajnych, powszednich dni”. Usiadł i przez pewien czas słuchał, jak szumi strumień, gdy spływa po okrągłych kamieniach, i pluszcza krople deszczu spadające po liściach na ziemię. Zmokła wrona przyleciała na gałąź kasztana i próbowała strząsnąć wodę ze skrzydeł. Potem siedziała osowiała i sprawiała wrażenie chorej. Inman wstał, wyprostował się i ruszył w drogę. Już nie marzył o skrzydłach. Szedł na własnych dwóch nogach; zrozumiał, że taki jest jego los... Szczęśliwie trafił na mało uczęszczany trakt. Następnego dnia, gdy kontynuował marsz, w pewnej chwili poczuł, że ktoś za nim idzie. Szybko się odwrócił i zobaczył niskiego mężczyznę o świńskich oczkach, ubranego w spłowiały robotniczy kombinezon i czarną marynarkę. Obcy poruszał się bezgłośnie i niemal deptał mu po piętach. „Wystarczyłoby sięgnąć ręką - pomyślał Inman - a mógłbym go chwycić za szyję i udusić”. - Kim pan, u diabła, jest?! - zawołał. Nieznajomy uciekł. Przemykał się między drzewami, a potem nagle dał nura i zniknął za wielką topolą. Inman podbiegł do drzewa, ale nikogo już tam nie było. Poszedł dalej, lecz wciąż się za siebie oglądał. Zataczał koła, sądząc, że w ten sposób uda mu się zaskoczyć obcego i złapać. Chwilami nawet mu się wydawało, że jest gdzieś bardzo blisko, tylko chowa się za drzewami. „Człowiek ten chce zobaczyć, w jakim kierunku idę - podejrzewał - a kiedy się zorientuje, natychmiast poleci i zawiadomi Gwardię”. Wyciągnął więc rewolwer i groźnie nim wymachiwał. - Zastrzelę cię! Zginiesz! - wrzeszczał w stronę lasu. - Przypatrz mi się tylko! Zrobię to bez namysłu... Wystrzelę ci dziurę w brzuchu tak wielką, że będziesz mógł przegonić przez nią psa... Mężczyzna o świńskich oczkach trzymał się wprawdzie z tyłu, ale nadal uparcie szdł za Inmanem, lawirując między drzewami. W pewnym momencie Inman skręcił, wtedy tamten go wyprzedził i nagle wyszedł zza skały. - Czego ty właściwie chcesz?! - krzyknął Inman. Niski mężczyzna przytknął dwa palce do ust i przez chwilę przytrzymał je na wargach. Inman rozszyfrował ten gest. Wiedział, że jest to jeden ze znaków, jakich używają ludzie ze związku „Red Strings”, lub ci, co należą do „Bohaterów Ameryki”. Nie był pewien, o którą organizację chodzi. Słyszał od pewnego wolontariusza pracującego w szpitalu, że obie organizacje skupiają sympatyków unionistów. Zdaniem Inmana niewiele się różnili od masonów, zwłaszcza jeśli chodzi o posługiwanie się tajnymi symbolami i znakami. Odebrawszy hasło, Inman przejechał palcem w pobliżu prawego oka. To był odzew. Obcy się uśmiechnął i powiedział: - Przeżywamy ponure czasy. Inman doskonale się orientował, że także te słowa stanowiły zaszyfrowane hasło. Odzew brzmiał: - Tak, ale spodziewamy się, że będzie lepiej. Wtedy mężczyzna miałby spytać: - Dlaczego? A Inman odpowiedziałby: - Ponieważ szukamy naszej pępowiny... Postanowił jednak przerwać grę. - Może na tym poprzestaniemy - zaproponował. - Nie należę do B.A. ani do żadnej innej organizacji. Nie mam w stosunku do nich żadnych zobowiązań, podobnie jak do większości tego rodzaju ruchów. - Czy pan jest uciekinierem? - spytał obcy. - Zapewne byłbym nim, gdybym się znalazł w okolicznościach skłaniających do ucieczki. - A więc do rzeczy... Ja też nie należę do żadnej partii. Mój syn został śmiertelnie postrzelony pod Sharpsburgiem. Od tej pory obie walczące strony gówno mnie obchodzą. - Ja też walczyłem pod Sharpsburgiem... - wyznał Inman. Mężczyzna wyciągnął do niego rękę i przedstawił się. - Nazywam się Potts. Inman uścisnął mu dłoń i wymienił swoje nazwisko. - Może zechciałby mi pan opowiedzieć, jak było pod Sharpsburgiem - poprosił Potts. - Podobnie jak w innych bitwach, tyle że ta była większa. Zaczęło się od pocisków artyleryjskich: oni bili w nas, a my w nich. Potem doszło do bezpośredniego ataku z użyciem kartaczy i muszkietów. Wielu chłopców zginęło... Przez jakiś czas stali i patrzyli na pobliski las, a potem Potts zauważył: - Wygląda pan na bardzo wyczerpanego. - Od dłuższego czasu mam kłopoty ze zdobyciem pożywienia, a maszeruję tak, jak potrafię, to znaczy powoli. - Dałbym panu coś do jedzenia, ale niczego pod ręką nie mam. Powiem panu jednak, że niedaleko stąd, bo jakieś trzy lub cztery mile, idąc drogą, napotka pan dom bardzo przyzwoitej dziewczyny. Ona pana nakarmi i nie będzie zadawała niepotrzebnych pytań. Deszcz zacinał z ukosa, smagany wiatrem Inman opatulił się brezentem i szedł dalej, nie zwalniając tempa. Wyglądał jak tajemniczy mnich z dawnych czasów, w kapturze i zakonnym habicie, pielgrzymujący zbawić duszę, i uciec od zepsucia tego świata... Deszcz dużymi kroplami ściekał mu z nosa i spadał na brodę. W ciągu godziny doszedł do domu opisanego przez Pottsa. Była to samotna, mała, jednoizbowa chata z ociosanych bali. Stała przy drodze u wylotu wilgotnej kotliny. W oknach zamiast szyb wklejono przetłuszczony papier. Wąska smuga brązowego dymu unosiła się ze stojącego na podwórku, ulepionego z gliny komina, a potem rozwiewała się na wietrze. Po zagrodzie na wzgórzu pałętał się spory wieprz, a w rogu między domem a kominem stały skrzynki z drewnianych listew, służące za kurnik. Inman podszedł do furtki w ogrodzeniu i głośnym pokrzykiwaniem meldował o swoim przybyciu. Drobne igiełki lodu, które teraz towarzyszyły deszczowi, tak mocno szczypały go w policzki, że miał uczucie, jakby mu się oba zapadły w głąb pustej jamy ustnej. Czekając pod furtką, rozglądał się dookoła; tuż po drugiej stronie ogrodzenia dojrzał styraksowe drzewo z czerwonymi jagodami, na których osadzała się lodowa szadź. Krzyknął głośniej. Tym razem młoda kobieta, wyglądająca jak dziewczynka, z hukiem otworzyła drzwi, wysunęła przez nie głowę, ale zaraz ją schowała. Zobaczył tylko, że ma kasztanowe włosy i usłyszał trzaśniecie zamka. „Ma dostateczne powody, by się bać” - pomyślał Inman. Ponownie zawołał, ale teraz dodał, że to pan Potts go przysłał, zapewniając, że dostanie tu coś do jedzenia. Drzwi znowu się otworzyły i na ganek wyszła dziewczyna. - Trzeba było od razu tak mówić! - powiedziała. Mała, szczupła, o gładkiej skórze i sprężystym ciele była ładniutkim stworzeniem. Włosy miała ciemnokasztanowe, a ubrana była w sukienkę z perkalu, zupełnie nieodpowiednią przy tak złej pogodzie i przejmującym wietrze. Inman zdjął z gwoździa na słupku furtki łańcuch zabezpieczający wejście i dostawszy się na podwórko, skierował się w stronę ganku. Po drodze uwolnił się od krępującego brezentu i rozwiesił go na krawędzi ganku, by odciekł. Ściągnął plecak i chlebak, postawił je na ganku, żeby wyschły, i czekał na zaproszenie, marznąc na chłodzie. - Proszę, niech pan wejdzie! - usłyszał po chwili. - Zapłacę za jedzenie - zapowiedział z góry i stanął na ganku obok kobiety. - Wprawdzie jest mi bardzo ciężko - odparła - ale jeszcze tak nisko nie upadłam, żebym miała za byle co brać pieniądze, bo nic specjalnego nie mogę zaoferować. Mam jedynie bochenek chleba kukurydzianego, nieco fasoli... i to wszystko! Odwróciła się i weszła do domu. Inman poszedł za nią. Pokój oświetlały tylko płomienie ognia palącego się na kominku i małe brązowe światełko, które przenikało przez papier w oknach i padało na dokładnie wyszorowaną podłogę z desek. Chociaż ubogi jak stajenka, pokój był bardzo czysty. Mebli znajdowało się w nim niewiele: stół, dwa krzesła, kredens i łóżko. Prócz kołdry na łóżku w pokoju nie zauważył żadnych ozdób czy dekoracji, ani fotografii ukochanego, ani świętego obrazka, ani nawet ilustracji wyciętej z jakiegoś czasopisma i powieszonej na ścianie. Jakby się w tym domu zbytnio przejmowano krytyką wszelkego bałwochwalstwa. Na półce nad kominkiem nie stała żadna najmniejsza nawet fgurka, a miotełki do wymiatania paleniska nie ozdabiała nawet kokarda ze wstążki. Jedyne miłe dla oka upiększenie stanowiła pikowana kołdra zeszyta z różnobarwnych kawałków materiału. Ale i one nie układały się w jakiś popularny w tych stronach deseń. Na próżno oczekiwałbyś, że pojawią się astry, ptaki z rozpostartymi skrzydłami, foremki do masła czy choćby liście topoli. Wzór na kołdrze układał się w całkowicie nierealne, zmyślone, na wpół fantastyczne stwory o kształtach zwierzęcych lub zodiakalnych. Kolory dobrano w odcieniach ciemnej czerwieni, zieleni i żółci, czerpiąc wzory z barw natury: kory drzew, kwiatów i łupin orzecha. Oprócz tego w pokoju wszystko było utrzymane w tonacji brązowej. Jedyną jasną plamkę stanowiła różowa spierzchnięta buzia niemowlęcia zawiniętego w pieluszki. Leżało w prymitywnej kołysce zbitej z surowych, nie okorowanych sosnowych desek. Rozglądając się po tym schludnym pokoju, Inman w pewnej chwili uświadomił sobie, jak bardzo sam jest brudny. Poczuł przykry odór potu, jakim cuchnęło jego ubranie. Nieraz się przecież mocno spocił podczas długiego marszu. Buty i nogawki miał zabłocone aż po golenie. Stąpając, zostawiał na podłodze brudne ślady. Zastanawiał się, czy nie powinien zdjąć butów, ale bał się, że jego skarpety przez długi czas nie zmieniane śmierdzą jak zepsute mięso. Chata, w której się znajdował, musiała być niedawno postawiona, bo wciąż jeszcze utrzymywał się w niej przyjemny zapach świeżo ociosanych pni kasztana i hikory. Jego własna przykra woń, tak bardzo różna od aromatu drewna, stanowiła rażący kontrast. Kobieta przesunęła krzesło w pobliże kominka i gestem wskazała mu, by usiadł. Już po chwili poczuł, że jego przemoczone ubranie zaczyna parować i dookoła niego tworzą się małe kałuże błotnistej wody, która ściekała z mankietów wprost na drewnianą podłogę. Spojrzał w dół i zauważył, że na posadzce przed kominkiem wyraźnie odcina się półkole wytartych i zblakłych od zużycia klepek. Domyślił się, że wydeptały je stopy ludzkie, podobnie jak pies uwiązany na łańcuchu zadeptuje ziemię w promieniu jego zasięgu. Garnek z kolorową fasolą kołysał się na pałąku zawieszonym na żelaznym pręcie z boku kominka. Świeżo upieczony bochenek kukurydzianego chleba stygł w piekarniku. Kobieta podała mu kopiasty talerz fasoli z chlebem i wielką obraną cebulę. Obok niego postawiła wiadro ze świeżą źródlaną wodą i czerpak. - Może pan jeść przy stole albo tutaj. Tu jest cieplej - dodała. Inman wziął nóż i łyżkę, talerz oparł na kolanach i zabrał się do jedzenia. Chciał się zachowywać jak człowiek dobrze wychowany, ale gdzieś głęboko w mózgu wyzwolił się w nim przemożny psi instynkt, który sprawił, że jadł głośno, łykał dużymi haustami, a pokarm żuł dokładnie tylko wtedy, gdy to było konieczne. Zrezygnował też z pokrojenia cebuli i gryzł ją jak jabłko. Gorącą fasolę wkładał łyżką do ust i pałaszował kromki chleba w takim tempie, że aż sam się przeraził. Sos z fasoli spływał mu po brodzie, plamiąc przód i tak już brudnej koszuli. Chwilami brakło mu oddechu i gwizdał przez nos, nie mogąc wciągnąć powietrza. W końcu zmusił się do wolniejszego jedzenia i upił nieco zimnej źródlanej wody z czerpaka. Kobieta przyniosła swoje krzesło i postawiła obok niego z drugiej strony kominka. Siedziała i obserwowała jedzącego, tak jak się obserwuje knura żrącego padlinę, to znaczy z pewną fascynacją, ale i niesmakiem. - Przepraszam - powiedział Inman. - Przez wiele dni nie miałem w ustach prawdziwego jedzenia. Żywiłem się dziką rzeżuchą i wodą z potoku. - Nie ma pan za co przepraszać. - odezwała się tak obojętnym tonem, iż Inman nie wiedział, jak to tłumaczyć: czy ostatnie słowo oznaczało, że mu wybacza, czy że go upomina... Dopiero teraz mógł jej się bliżej przyjrzeć. Wydała mu się blada i szczupła. Pożałował jej, że żyje samotnie w tej ciemnej dziurze, gdzie słońce nie świeci nigdy ani długo, ani jasno. Wiodła bardzo skromne życie. Zauważył, że nie miała nawet guzików, bo górę sukienki spięła długim kolcem dzikiej róży. - Ile pani ma lat? - spytał. - Osiemnaście - odparła. - Mam na imię Inman, a pani? - Sara. - Jak to się stało, Saro, że mieszkasz tu zupełnie sama? - John, mój mąż, niedawno zginął na froncie. Został zabity w Wirginii. Nawet nie widział swego dziecka. Zostałam sama z tym maleństwem... Inman milczał. Pomyślał, że każdy mężczyzna, który zginął na tej wojnie, nieważne po czyjej był stronie, mógłby równie dobrze strzelić sobie w usta i rozsadzić czaszkę... wyszłoby na jedno. - Czy ktoś ci pomaga? - Nikt. - To jak sobie radzisz? - Staram się, jak mogę. Mam pług. Kawałek pola zaorałam pod kukurydzę, a z drugiej strony wzgórza założyłam ogród warzywny, ale tego roku na obu poletkach niewiele się urodziło. Mam jeszcze młynek zbożowy... Jest kilka kur znoszących jaja... Była krowa, lecz latem pojawili się zza gór najeźdźcy i mi ją zabrali. Spalili także niewielką szopę, która służyła za oborę, ukradli gumiaki, a na koniec wzięli siekierę i na moich oczach, tu na ganku, zarąbali naszego psa, chyba tylko dlatego, żeby mnie zastraszyć. Wszystko, co mi zostało na zimę, to ten gruby wieprz w zagrodzie. Wkrótce będę go musiała zabić i bardzo się boję, bo nigdy dotąd sama tego nie robiłam. - Będziesz potrzebowała pomocy - zgodził się Inman. Wydawała mu się zbyt drobna i słaba, by mogła sobie poradzić ze szlachtowaniem wieprza. - Widzę coraz większą rozbieżność między tym, czego potrzebuję, a tym, czego się mogę spodziewać. Straciłam rodzinę, nikt nie żyje... Nie mam też bliskich sąsiadów... Ewentualnie mogłabym poprosić Pottsa, ale kiedy trzeba się naprawdę zabrać do roboty, marna z niego pomoc. Kiedy chcę, żeby coś było zrobione, sama muszę się do tego wziąć. „Jeśli będzie tak ciężko pracowała, szybko się zestarzeje - pomyślał. - Za pięć lat będzie z niej stara baba”. Uświadomiwszy to sobie, doszedł do wniosku, że wolałby, by jego stopa nigdy w tym domu nie postała. Żałował, że nie maszerował dalej, nawet gdyby miał paść w drodze i już się nigdy nie podnieść. Zdawał sobie sprawę, jakie ta dziewczyna ma trudne życie i czuł, że mógłby w nie wkroczyć choćby zaraz i pracować bez wytchnienia aż do śmierci. Jeśli przez chwilę pozwolił sobie na takie rozważania, to dlatego, że widział wielkie niebezpieczeństwo czyhające na dziewczynę, i bał się, że w każdej chwili może jej grozić zagłada. Na dworze powoli zapadała ciemność, w pokoju panował mrok jak w niedźwiedziej gawrze, tylko od ognia padał klin żółtego światła. Dziewczyna wysunęła przed siebie nogi i grzała je w cieple bijącym od kominka. Miała na sobie szare męskie skarpety z wywiniętymi na kostkach mankietami. Podniesiony dół sukni pozwolił Inmanowi zobaczyć połyskujące w świetle ognia delikatne złote włoski na nogach dziewczyny. Układały się płasko i miękko na jej szczupłych łydkach. Widocznie skutkiem długiego głodowania miał taki chaos w głowie, że przyszło mu na myśl, aby ją po tych włoskach pogłaskać, tak jak się głaszcze po szyi nerwowego konia, chcąc go uspokoić. W każdej bowiem cząstce jej ciała dostrzegał znamiona rozpaczy. - Mógłbym ci pomóc zabić tego wieprza - zadeklarował samorzutnie. - Może jest na to trochę za wcześnie, ale obecna pogoda świetnie się nadaje na świniobicie. - Nie śmiałabym prosić... - szepnęła. - Nie prosiłaś, sam się ofiarowałem. - Odwdzięczę się. Wyczyszczę i naprawię ci ubrania i bieliznę. Dobrze im to zrobi. Na wielką dziurę w marynarce przydałoby się naszyć łatę, a tymczasem możesz włożyć ubranie, jakie mi zostało po mężu. Był mniej więcej twego wzrostu. Inman pochylił się nad talerzem, który trzymał na kolanach, zjadł do końca fasolę i skórką kukurydzianego chleba wytarł resztkę sosu. Sara, nawet go nie pytając, nałożyła mu jeszcze jedną kopiastą łyżkę fasoli i dodała chleba. Gdy się ponownie zabrał do jedzenia, dziewczyna odeszła w głąb ciemnego pokoju, rozpięła suknię prawie do pasa i karmiła dziecko piersią, siedząc na łóżku bokiem do Inmana. Nie chciał się przyglądać, ale mimo woli zauważył zaokrąglony kształt jej pełnej piersi, bielącej się w słabym świetle. Po jakimś czasie Sara odstawiła dziecko i przez moment światło z kominka oświetliło koniuszek mokrej brodawki. Wróciła do Inmana ze stertą ubrań i parą czystych, dobrych butów. On jej wręczył pusty talerz, a ona złożyła ubrania i buty na jego kolanach. - Możesz wyjść na ganek i przebrać się. Chciałabym, żebyś te rzeczy nosił. Dała mu wody w misce zrobionej z wydrążonej połówki dyni, kawałek szarego mydła i ściereczkę. Wyszedł z pokoju, pogrążając się w ciemnościach nocy. Na ganku stała umywalka, a na kołku nad podstawką wisiało małe, okrągłe lustro z polerowanego metalu, które zaczynało już rdzewieć. „Zapewne młody John golił się przy tej umywalce” - pomyślał. Delikatna lodowa szadź chrzęściła na suchych liściach trzymających się jeszcze gałęzi czarnych dębów. Spojrzał na drugi, otwarty koniec kotliny i na niebo, po którym wiatr gnał chmury co chwila przesłaniające tarczę księżyca. Wspomniał psa, którego napastnicy zabili na ganku, zmuszając Sarę, by na to patrzyła. Pomimo chłodu rozebrał się do naga. Ubranie, które z siebie zdjął, przypominało futro zdarte ze zwierzęcia: było mokre, ciężkie i bezkształtne. Nie spojrzał nawet w lustro, tylko się szorował, mocno nacierając ciało namydloną ściereczką. Wodę, pozostałą w misce z wydrążonej dyni, wylał sobie na głowę. Potem włożył ubranie zmarłego mężczyzny. Zupełnie dobrze na nim leżało, było miękkie i cienkie od częstego prania. Buty zaś pasowały, jakby je skrojono na miarę jego stóp. Inman poczuł sią, jakby wszedł w cudzą skórą. A gdy wrócił do chaty, pomyślał, że jest jak duch, który próżno usiłuje przyoblec się w postać należącą do przeszłości. Sara zaświeciła łojową świeczkę i stojąc przy stole, myła w misce naczynia. Wokół płomienia świeczki powietrze wydawało się zagęszczone. Oświetlone przedmioty znajdujące się w pobliżu wyglądały jak w aureoli, natomiast wszystko, co pozostało w cieniu, poza kręgiem jasności, zupełnie zniknęło z pola widzenia, jakby nie miało tu powrócić. Zgięte plecy Sary, gdy pochyliła się nad stołem, wydały się Inmanowi tak piękne w kształcie, że sądził, iż podobnego przeżycia nie dozna już nigdy do kresu swoich dni. Był przekonany, że to, co przeżył, utrwali się w jego duszy i na zawsze w niej pozostanie. Myślał, że jeśli doczeka starości, miło mu będzie delektować się tym wspomnieniem. Choć ono nie zdoła powstrzymać upływu czasu, to jednak stanowić będzie jakąś pociechę. Usiadł na krześle przy kominku. Wkrótce Sara przyłączyła się do niego i w milczeniu wpatrywali się w czerwony żar ognia. W pewnej chwili Sara spojrzała na niego, a na jej pięknej twarzy malował się zagadkowy wyraz. - Gdyby była stajnia - powiedziała - mógłbyś tam spać, ale niestety nie ma. - Mogę się śmiało przespać na obroku w żłobie. Znowu zapatrzyła się w ogień. Inman pomyślał, że pewnie chce go się pozbyć. Wyszedł więc na ganek, zabrał swoje pakunki i przemoczoną pościel i udał się za dom, gdzie stał żłób. Chmury się rozproszyły i odsłoniły księżyc. W jego blasku najbliższe otoczenie domu zaczęło nabierać kształtów. Powietrze znacznie się oziębiło; stało się ostre, niemal mroźne. Wspiąwszy się, Inman dostał się do żłobu, owinął się kocami i najlepiej jak potrafił, zakopał się w obrok. Nad kotliną kilka razy zahukała sowa, lecz jej nawoływania brzmiały coraz słabiej. Wieprz ruszał się i sapał, a potem się uspokoił i przycichł. Inman się spodziewał, że wkrótce zaśnie i spędzi tu ponurą, niezbyt przyjemną noc. Ale doceniał fakt, że mimo wszystko jest w o wiele lepszej sytuacji, niż gdyby miał się wyciągnąć na gołej ziemi. Błękitne światło księżyca wkradło się pomiędzy listewki żłobu, było więc na tyle jasno, że mógł wyciągnąć lemata z chlebaka i sprawdzić ładunki. Potem wytarł rewolwer dołem koszuli zmarłego męża Sary i odciągnął do połowy kurek. Wyciągnął nóż i naostrzył go o oczyszczoną skórę podeszwy. Wreszcie zawinął się w koce i ułożył do snu. Ledwo usnął, zbudziły go czyjeś kroki. Usłyszał szuranie w liściach. Położył rękę na rewolwerze, ruszając się powoli, by nie zachrzęścił obrok. Kroki zatrzymały się kilka metrów od żłobu. - Proszę cię - powiedziała Sara - przyjdź do mieszkania... - po czym szybko się odwróciła i odeszła. Inman wygramolił się ze żłobu, wstał, wsunął rewolwer za pas spodni i odrzucił do tyłu głowę, by spojrzeć na wąski skrawek nieba. Orion stał już wysoko na firmamencie, niby klamra spinająca pasma górskie po obu stronach kotliny. Miał pewną siebie postawę, jak ktoś, kto wie, czego chce, i zgodnie z tym postępuje. Inman wrócił do domu. Zbliżając się, zauważył, że papierowe okna jarzą się jak japońska latarnia. Gdy był już w środku, spostrzegł, że dziewczyna dołożyła do ognia kilka polan hikory i ogień buchnął wysoko; od razu pokój stał się jasny i ciepły. Sara leżała w łóżku. Rozpuściła warkocz i jej gęste, lśniące w świetle włosy rozsypały się szeroko na ramiona. Inman podszedł do paleniska i położył rewolwer na małej półce nad kominkiem. W kołysce przysuniętej blisko ognia mała dziewczynka spała twarzą w dół, tak że widział tylko jasną, kędzierzawą kulę wystającą spod przykrycia. - Z tym wielkim rewolwerem wyglądasz jak jaki zbrodniarz - odezwała się Sara. - Sam nie wiem, kim teraz jestem i jakby mnie można nazwać... - odparł. - Gdybym cię poprosiła, żebyś coś dla mnie zrobił, uczyniłbyś to? - spytała. Inman uznał, że powinien odpowiedzieć: „Być może” lub „Jeśli tylko dam radę”, w każdym razie użyć trybu warunkowego, ale w końcu powiedział tylko „tak”, nic więcej nie dodał. - Jeśli cię poproszę, żebyś położył się obok mnie w łóżku, ale ograniczył się jedynie do tego i niczego ponadto nie zrobił, mógłbyś to uczynić? Inman, obserwując ją, zastanawiał się, co ona widzi, kiedy na niego patrzy. Może jakieś straszydło przebrane w garnitur jej męża? A może uważa go za ducha, który ją nawiedził; ducha, którego tyleż pragnie, co się go boi. Spojrzeniem błądził po okrywającej Sarę kołdrze zeszytej z kwadratów. Jej deseń przedstawiał zwaliste bestie o wielkich oczach i małych nogach. Były niezdarne, ale ich sylwetki wyobrażono zgodnie z tradycyjną heraldyką. Wyglądały jak zesztukowane fragmenty zwierząt zapamiętanych z sennych mar. Miały potężne, muskularne bary, stopy najeżone kolcami i wyjące, szeroko rozwarte usta, zapełnione długimi zębami. - Mógłbyś to dla mnie zrobić? - powtórzyła pytanie. - Tak! - odparł. - Wiedziałam, że możesz, inaczej bym cię nie pytała. Podszedł do łóżka, zdjął buty, w ubraniu wśliznął się pod kołdrę i leżał płasko na plecach. Siennik napełniony świeżą słomą pachniał sucho, jesiennie i słodko. Do tej woni dołączył się zapach samej dziewczyny. Przypominał aromat, jaki wydzielają mokre drzewa laurowe, gdy już przekwitną i ich kwiaty spadają na ziemię. Oboje leżeli tak spokojnie, jakby ktoś położył między nimi strzelbę naładowaną, z odwiedzionym kurkiem... Po paru minutach usłyszał, że Sara płacze, targana gwałtownym suchym szlochem. - Lepiej sobie pójdę - powiedział. - To ci ulży. - Cicho bądź! - rozkazała. Jakiś czas jeszcze płakała, potem usiadła, wytarła oczy rożkiem kołdry i zaczęła mówić o swoim mężu. Chciała jedynie, by Inman jej wysłuchał, żeby był niemym świadkiem jej wynurzeń, nic więcej. Za każdym razem, kiedy chciał coś powiedzieć, zamykała mu usta okrzykiem: „Cicho bądź!” W opowieści dziewczyny nie było nic szczególnego poza tym, że zawierała całą prawdę o jej życiu. Powiedziała Inmanowi, w jaki sposób ona i John się poznali i zakochali w sobie. Potem mówiła o tym, jak budowali tę chatę, jak pracowała niczym mężczyzna, pomagając mężowi w budowie, jak ścinali drzewa, wbijali w ziemię okorowane bale i skrzętnie zatykali szpary. Wspomniała, że planowali tu wieść szczęśliwe życie, choć miejsce było odludne i w przekonaniu Inmana nie dawało szansy na dobrą egzystencję. Mówiła też o trudnościach ostatnich czterech lat, o śmierci Johna, braku jedzenia... Jedynym jasnym punktem był krótki urlop Johna, kiedy przeżyli chwile wielkiego szczęścia, a ich owocem jest córeczka, śpiąca teraz w łóżeczku blisko ognia. - Żyję tylko dla niej - wyznała Sara. - Jedynie ona trzyma mnie przy życiu. A potem przypomniała sobie o wieprzu. - To dobra świnia... W lesie karmiła się przeważnie kasztanami, ale odkąd przyprowadziłam ją do domu, przez ostatnie dwa tygodnie dawałam jej kukurydzę. Dzięki temu wyłącznie będzie miała słoninę, która się wspaniale wytopi... Jest taka tłusta, że ledwo jej się oczy zamykają... Gdy skończyła mówić, dotknęła ręką blizny na szyi Inmana; najpierw przytknęła do niej koniuszki palców, a potem przykryła ją całą dłonią i na moment tam pozostawiła. Szybko jednak zabrała rękę i odwróciła się do niego plecami. Wkrótce usłyszał jej głęboki, regularny oddech. Zrozumiał, że na skutek tego, iż mogła komuś opowiedzieć o swoim samotnym życiu, znalazła spokój. Ulżyło jej, gdy uświadomiła Inmanowi, jak wąski margines życia zajmuje swoją osobą. Tylko dlatego świnia mogła zadziałać niby korek zamykający tę butlę nieszczęść. Inman, choć zmęczony, nie mógł zasnąć. Podczas gdy Sara spała, on leżał i patrzył w górę, obserwując światło ognia odbijające się na suficie i malejące w miarę, jak wypalają się polana. Inman rozmyślał nad tym, że od bardzo dawna żadna kobieta nie obdarzyła go bardziej lub mniej czułym dotykiem. Doszło do tego, że zaczął się uważać za jakiś inny gatunek człowieka, zupełnie rożny od tego, jakim był kiedyś. Widać było mu sądzone cierpieć za jakieś nie odkupione winy. Los skazał go na to, by nigdy nie zaznał czułości, a swoje życie oceniał jako jeden wielki błąd. Był tak znękany kłopotami i nieustającymi zmartwieniami, że nawet mu przez myśl nie przeszło, iż mógłby Sarę objąć, przyciągnąć do siebie i tulić aż do świtu. Spał krótko i męczyły go sny, emanujące z pokrycia kołdry. Potwory goniły go w ciemnym lesie i gdziekolwiek się zwrócił, nie znajdował dia siebie azylu. Cały ten ponury świat sprzysiągł się w okrutnym i złym zapamiętaniu przeciwko osamotnionemu Inmanowi. Wszystko, co go otaczało, było szare i czarne, tylko zęby i szpony białe niczym blada poświata księżyca. Zbudził się, gdy Sara, gwałtownie potrząsając go za ramię, wołała zdenerwowana: - Wstawaj i uciekaj! Na dworze był szary świt, w chacie panował przejmujący chłód, a z drogi prowadzącej do domu dochodził słaby tętent koni. - Wstawaj! - powtórzyła. - Ktokolwiek to jest: Gwardia Narodowa czy bandyci, będzie lepiej dla nas obojga, jeśli ciebie tu nie znajdą. Podbiegła do tylnych drzwi i otworzyła je. Inman wciągnął buty, wziął rewolwer z półki nad kominkiem i wybiegł. Pędził najszybciej jak mógł, by dotrzeć do linii drzew i krzewów tuż za strumieniem. Wskoczył w gąszcz, a potem ukryty przed ludzkim wzrokiem krążył dokoła, dopóki nie znalazł gęsto rosnącej kępy rozgałęzionych drzew laurowych, tak usytuowanych, że widać było spoza nich front domu Sary. Podpełznął w ciemności, wykopał sobie dołek pod drzewem i patrzył przez rozwidlenie w pniu, by ukryć twarz. Ziemia pod nim była ścięta mrozem i skrzypiała, gdy poruszał zlodowaciałe grudki. Widział Sarę, jak w nocnej koszuli i boso leci po zamarzniętym podwórzu do zagrody wieprza. Opuściła drąg zamykający bramę zagrody i próbowała skłonić wieprza, by z niej wyszedł. Ale wieprz nie zamierzał się nawet podnieść. Weszła więc do zagrody i zaczęła go kopać. Gdy uniosła stopy, były czarne od błota i świńskich odchodów. Widocznie przebiła zmarzniętą skorupę i wdepnęła w gnój. Wreszcie wieprz podniósł się i zaczął się toczyć, ale masa ciała i krótkie nóżki utrudniały mu przekroczenie dolnej listwy obudowania bramy. W końcu zdołał wyjść z zagrody i pędzony przez Sarę w stronę lasu, nabierał tempa. Wtem ktoś zawołał: - Stać! Proszę się natychmiast zatrzymać! Głos dobiegał z dołu od strony drogi, a wołający był jednym z trzech unionistów w błękitnych żakietach, siedzących na nędznych koniach. Zsiedli z nich i weszli przez frontową bramę. Dwóch niosło karabiny typu Springfield, oparte na zgięciu łokcia lewej ręki. Lufami celowali w ziemię, ale palce trzymali na spustach. Trzeci miał kolta typu Navy; uniósł go wysoko, jakby miał zamiar strzelać do ptaków, lecz patrzył prosto na Sarę. Podszedł do niej i kazał usiąść na ziemi, co natychmiast zrobiła. Świnia ułożyła się obok niej. Dwaj z karabinami dostali się na ganek, a zaraz potem do domu. Jeden otwierał drzwi, a drugi go ubezpieczał. Kiedy pozostawali w mieszkaniu, mężczyzna z koltem stał nad Sara; nie patrzył na nią ani się do niej nie odezwał. Z domu dochodziły odgłosy rozbijania i tłuczenia. Po dłuższej chwili obaj unioniści ponownie zjawili się na ganku. Jeden niósł dziecko zawinięte w powijaki; trzymał je za pas, tak jak się niesie podróżną torbę. Niemowlę głośno płakało. Ale gdy Sara na wpół się podniosła, żeby dziewczynkę wziąć, pilnujący jej żołnierz pchnął ją z powrotem na zamarzniętą ziemię. Potem trzej unioniści naradzali się na podwórku. Inman nie mógł zrozumieć, co mówili, bo dziecko płakało, a Sara bez przerwy błagała napastników, żeby jej oddali córeczkę. Wyłowił tylko uchem ich płaski akcent i mowę szybką jak uderzenia młotka. Poczynania żołnierzy wzbudziły w nim silną żądzę odwetu. Miejsce, w którym się znajdował, było jednak poza zasięgiem dostępnym dla lemata. Nie był w stanie wymyślić rozsądnego planu zaatakowania żołnierzy, tak by jego realizacja przyniosła coś więcej niż śmierć Sary, dziecka i jego samego. Usłyszał, że pytają Sarę o pieniądze, niech powie, gdzie je schowała. „A więc o to im chodzi” - pomyślał. Dziewczyna powiedziała, co było szczerą prawdą, że wszystko, co z ziemskich dóbr posiada, to tylko to, co widzą. Ale oni nie uwierzyli i ciągle na nowo pytali, gdzie pieniądze. Potem zaprowadzili ją na ganek. Człowiek z rewolwerem trzymał jej ręce z tyłu, a jeden z karabinierów podszedł do koni i z brezentowej sakwy przy siodle zdjął skórzane paski, które wyglądały jak kawałki starego postronka od pługa. Ten z koltem przywiązał Sarę paskami do słupa, po czym palcem wskazał dziecko. Drugi unionista wyjął je z powijaków i gołe posadził na zamarzniętej ziemi. Inman słyszał, jak człowiek z koltem powiedział na cały głos: - Mamy mnóstwo czasu, cały dzień przed nami... Po chwili doszedł go tylko krzyk Sary. Żołnierze rozsiedli się na brzegu ganku, dyndali nogami i zabawiali się rozmową. Skręcili sobie papierosy i palili, aż im zostały tylko oślinione niedopałki. Dwaj niżsi rangą udali się do koni i wrócili z szablami. Potem wolno krok za krokiem chodzili po podwórzu i nakłuwali grunt w nadziei, że natrafią na skarb. Ta czynność zajęła im sporo czasu. Dziecko bez przerwy wrzeszczało, a Sara wciąż ich błagała. Potem ten z koltem wstał, zszedł z ganku i zbliżywszy się do Sary, wetknął jej lufę rewolweru między nogi. - Ty chyba naprawdę nic nie masz, co? - spytał. Pozostali stanęli obok i przyglądali się tej scenie. Inman postanowił ruszyć z powrotem tą samą drogą przez las. Chciał wyjść na dom, ale tak, by go nie dostrzeżono z ganku. Myślał, że zanim go zobaczą, mógłby, wynurzywszy się zza rogu, zastrzelić przynajmniej jednego z napastników. To był kiepski plan, ale innego nie miał, tym bardziej że aby się do nich dostać, musiał przejść przez otwartą przestrzeń. Przewidywał, że on, kobieta i dziecko najprawdopodobniej zginą w takiej przeprawie, ale innego wyjścia nie widział. Uszedł niedaleko, gdy nagle spostrzegł, że żołnierze już nie pilnują Sary. Zatrzymał się i patrzył, co będzie dalej. Liczył na korzystniejsze rozłożenie sił. Człowiek z koltem podszedł do konia, wyjął z sakwy spory kawałek sznura i okręcił nim szyję wieprza. Jeden z karabinierów odwiązał Sarę od słupa, a drugi podszedł do dziecka, podniósł je za ramię do góry i przekazał matce. Potem wszyscy trzej rozbiegli się po podwórku i łapali kury. Zapędzili je w jedno miejsce, złapali trzy, skrępowali im nogi sznurkiem i po jednej przytroczyli głową w dół do siodeł. Sara tuliła w ramionach dziecko. Gdy zobaczyła, że żołnierz z koltem wyprowadza wieprza, podniosła krzyk. - Wieprz - lamentowała - jest wszystkim, co posiadam. Jak macie go zabrać, to lepiej walnijcie nas obie w łeb i od razu zabijcie, bo i tak wyjdzie na to samo! Żołnierze, nie przejmując się jej krzykiem, wsiedli na konie i ruszyli w drogę. Ten z koltem prowadził świnię, która z trudem dreptała za nim przywiązana do sznura. Wkrótce zniknęli za zakrętem. Inman biegiem dopadł ganku i spojrzał na Sare. - Najpierw ogrzej dziecko, a potem rozpal ognisko, wysokie, ma ci sięgać po głowę! I nastaw pełny kocioł wody. Niech się zagotuje! - polecił i wybiegł na drogę. Ruszył śladem unionistów, trzymając się obrzeży lasu. Zastanawiał się, co robić dalej. Miał nadzieję, że przyjdzie mu do głowy jakiś dobry pomysł. Żołnierze nie uszli daleko, najwyżej dwie lub trzy mile. W pewnym miejscu zeszli z drogi na wilgotną nizinę, u wylotu której znajdowała się mała kotlinka. Udali się w głąb kotlinki, przywiązali świnię do niewielkiego drzewka świętojańskiego i zabrali się do rozpalania ogniska. Uplasowali je pod skalnym występem, niedaleko wartko płynącego strumienia. Inman się domyślił, że żołnierze zamierzają rozbić tu obóz, przenocować i najeść się do syta, nawet jeśli byłoby to równoznaczne z pozbawieniem wieprza szynek. Natomiast on sam postanowił poszukać sobie miejsca położonego powyżej występu skalnego, pod którym rozłożyli się żołnierze. Znalazłszy je, schował się za skalną ścianą i stamtąd śledził ruchy żołnierzy. Zobaczył, że zabili dwie skradzione kury, oskubali je, wypatroszyli, nadziali na wystrugane z gałązek szpikulce i umieścili nad ogniem. Siedzieli odwróceni plecami do skały i patrzyli na kury piekące się nad ogniem. Rozmawiali o domu. Z ich rozmowy Inman się dowiedział, że dwaj pochodzą z Filadelfii, a trzeci, ten z koltem, z Nowego Jorku. Mówili o swojej tęsknocie za domem i o tym, jak bardzo pragnęli tam się znaleźć. Inman też by wolał, by tam się znajdowali, ponieważ wcale nie miał ochoty robić tego, na co się właśnie zdecydował. Oddalił się na pewną odległość od obozu żołnierzy. Szedł skalnym występem, cicho i powoli, aż doszedł do miejsca, gdzie występ zrównał się z poziomem terenu. Tu blisko krawędzi skały znalazł płytką pieczarę. Zajrzał do środka i przekonał się, że ma nie więcej niż dziewięć stóp głębokości. Zapewne dawno temu szukali w niej schronienia myśliwi, być może łowcy szopów. U jej wylotu Inman zobaczył stary czarny ślad po ognisku. W pieczarze przebywali także inni mężczyźni, ale w znacznie wcześniejszym okresie. Pozostawili po sobie pamiątkę w postaci prymitywnych gryzmołów umieszczonych na ścianach pieczary. Były to dziwne, kanciaste znaki jakichś dawno zaginionych alfabetów. Nikt z obecnie żyjących, spojrzawszy na te litery, nie potrafiłby odróżnić „a” od „zet”. Pewne znaki wyobrażały zwierzęta, które na ziemi dawno temu wyginęły albo nigdy tu nie żyły. Były to fantastyczne wyobrażenia, jakie wylęgły się kiedyś w czaszkach teraz pustych jak stara dynia. Inman opuścił jaskinię i krążył po skalnym występie do chwili, gdy mógł zbliżyć się do obozowiska żołnierzy. Schodząc wąwozem w dół, trzymał się brzegów strumienia. Cały czas znajdował się poza zasięgiem wzroku żołnierzy. W pewnej chwili natknął się na ogromny świerk, kóregho dolne gałęzie opadały nisko nad ziemię. Wspiął się po nich na jakie dziesięć stóp w górę. Na tej wysokości zatrzymał się i stanął na gałęzi tuż przy ciemnym pniu. Kiedyś zauważył, że tak właśnie postępują długouche sowy chcące pozostać za dnia w ukryciu. W tej pozycji trzy razy zagulgotał, naśladując głos dzikiego indyka. I czekał. Słyszał, że żołnierze rozmawiają, ale nie rozumiał słów. Po chwili żołnierz z koltem, nie śpiesząc się, opuścił ognisko i poszedł w stronę świerku, trzymając w ręce wyciągnięty przed siebie rewolwer. Doszedł do drzewa, w którym ukrył się Inman, i stanął. Inman, patrząc w dół, widział denko jego kapelusza. Żołnierz włożył sobie rewolwer pod pachę, zdjął kapelusz i przeciągnął dłonią po włosach. Inman zauważył, że mężczyzna ma z tyłu głowy biały łysy placek wielkości żetonu do gry w pokera i w to miejsce właśnie wycelował. - Hej! - zawołał, a gdy żołnierz spojrzał w gorę, strzelił do niego. Kula przeszła jednak bokiem i zamiast w łysinkę trafiła żołnierza w ramię blisko szyi, wyszła zaś brzuchem razem z płynną lśniącą masą, która, wydostając się z rany, przypominała gwałtowne wymioty. Mężczyzna upadł na ziemię, jakby nagle zmiękły pod nim nogi. Próbował przesunąć się dalej, pomagając sobie rękami, ale nie potrafił już chwycić się ziemi. Przekręcił się tylko i spojrzał w górę, żeby zobaczyć, jaki drapieżnik spadł na niego takim ciężarem. Gdy ich oczy się spotkały, Inman przyłożył dwa palce do ronda kapelusza, pozdrawiając go salutem. Żołnierz do głębi poruszony, po chwili wyzionął ducha... - No jak tam? Tafiłeś indyka? - zawołał z dołu jeden z pozostałych karabinierów. Potem wszystko stało się proste. Inman zszedł z drzewa i stąpając po swoich śladach, wykonał szybki oskrzydlający manewr; tym razem udał się do obozowiska żołnierzy drogą w górę strumienia. Zatrzymał się blisko nich w gąszczu rododendronów i czekał. Obaj siedzący przy ognisku żołnierze wciąż przyzywali nieżyjącego towarzysza, wołając go po imieniu. Inman się dowiedział, że zmarły nazywał się Eben. W końcu zrezygnowali z nawoływań, wzięli swoje springfieldy i skierowali się w górę rzeki z zamiarem odnalezienia kolegi. Inman ruszył w ślad za nimi, chowając się za drzewami. Doszli do miejsca, gdzie leżały zwłoki. Przez jakiś czas stali w pewnej odległości od poszarpanego ciała kolegi i głośno się naradzali, co robić. Z tego, co mówili, można było wywnioskować, że tak naprawdę woleliby zapomnieć o tym, co przed nimi leży, zrobić w tył zwrot i wrócić do domu. Mimo to jednak zdecydowali się uczynić to, co Inman przewidywał, a mianowicie pójść w górę rzeki i znaleźć zabójcę Ebena. Byli przy tym przekonani, że zabójca nie mógł postąpić inaczej, niż tylko uciec. Inman, skradając się, szedł za nimi w głąb kotliny. Żołnierze mijali po drodze potężne, blisko siebie rosnące drzewa. Trzymali się brzegów strumienia w obawie, że gdyby zbyt daleko od niego odeszli, mogliby zabłądzić. Byli chłopcami z miasta, wystrzegali się przebywania w lasach i woleli unikać zabijania, choć teoretycznie byli na to przygotowani. Tutejsze okolice wydawały im się dziczą pełną rozdroży, w które wkraczali bardzo ostrożnie. Niemniej Inman odniósł wrażenie, że ci chłopcy są pewni siebie i zachowują się swobodnie, jak ludzie maszerujący szeroką drogą. Trochę się wygłupiali, wypatrując śladów mogących wskazać, w jakim kierunku udał się zabójca. Niczego nie znaleźli oprócz wyraźnie odciśniętej w błocie wielkiej stopy. Inman coraz bardziej się do nich zbliżał i w momencie, gdy wystrzelił z lemata, był już w takiej odległości, że mógłby sięgnąć ręką i wziąć ich za kołnierz. Pierwszy z nich dostał kulę w kręgosłup szyjny, na styku z czaszką. Wylatując, pocisk wyrwał mu większą część czoła. Żołnierz zwalił się jak kłoda. Drugiego Inman postrzelił, gdy się akurat obejrzał. Trafił go więc w okolicę pachy. Nie była to rana śmiertelna, co wprawiło Inmana w zakłopotanie. Ranny padł na kolana, trzymając karabin przed sobą. - Trzeba było siedzieć w domu, wówczas by się wam coś takiego nie przydarzyło - odezwał się Inman. Żołnierz próbował jeszcze przełożyć długiego springfiełda na drugą stronę i uderzyć Inmana, ale ten strzelił mu w pierś z tak małej odległości, że płomień z lufy osmalił przód jego munduru. Obaj filadelfijczycy upadli w pobliżu pieczary, więc Inman zaciągnął ich do środka i posadził obok siebie. Po chwili wrócił, wziął springfieldy i oparł o ścianę z tyłu za żołnierzami. Potem zszedł wąwozem w dół. Gdy się znalazł blisko świętojańskiego drzewa, nieoczekiwanie zobaczył trzecią kurę. Uwolniła się z więzów, zanurzyła głowę w otwartym brzuchu nowojorczyka Ebena i dziobiąc, wyjadała krwawą miazgę wybebeszonych wnętrzności. Inman włożył rękę do kieszeni zabitego, szukając tytoniu i przyborów do robienia papierosów. Potem przykucnął obok Ebena na ziemi i obserwował kurę. Skręcił papierosa, zapalił i ćmił do samego końca; niedopałek zdusił o obcas buta. Przypomniał sobie pewną pieśń sakralną, którą zwykle śpiewano chórem, ale teraz nucił ją tylko dla siebie. Chodziło mu szczególnie o te słowa: Strachu śmierci nie zaznam na wieki. Chociaż umrę - znowu będę żył. Nad Kryształową Rzeką radować się będzie ma dusza. Chociaż umrę - znowu będę żył. Alleluja - znowu będę żył. Zastanawiając się nad tą wizją przyszłości, rozważał następujące aspekty: W porównaniu z tym, co się rozegrało na polu bitwy, ostrzelanym z niżej położonej drogi we Fredericksburgu, i z masakrą żołnierzy, wybitych na dnie leja w czasie walk o Petersburg - historia, która tu się wydarzyła, to była po prostu pestka. Przypuszczalnie w każdym z tamtych miejsc zabił mnóstwo ludzi, pod wieloma względami lepszych od tego Ebena, a jednak był przekonany, że o tej ostatnej historii nigdy nikomu nie wspomni. Wstał, złapał kurę, odciągnął jąod nowojorczyka i zaniósł do strumienia. Tam długo płukał ją w wodzie, póki nie odzyskała dawnej bieli. Następnie związał jej nogi sznurkiem odziedziczonym po unionistach i położył na ziemi. Kręciła dookoła głową i - co dziwnie uderzyło Inmana - z jeszcze większym zainteresowaniem i entuzjazmem czarnymi oczkami spoglądała na świat. Trzymając nowojorczyka za nogi, zaciągnął go do jaskini i posadził razem z towarzyszami. Jaskinia była mała, więc żołnierze niemal ją wkoło obsiedli. Mieli zdziwione miny i trochę przypominali pijaków, którzy mają zamiar zagrać partyjkę w karty. Sądząc po wyrazie twarzy, można było wnioskować, że śmierć ich zaskoczyła jak atak melancholii czy załamanie nerwowe. Inman podniósł ułomek węgla ze starego ogniska i narysował na ścianie jaskini dziwne zwierzęta z kołdry Sary - te same potwory, które go tak minionej nocy nękały we śnie. Miały kanciaste kształty, co tylko podkreślało delikatność człowieczego ciała w zetknięciu ze wszystkim, co ostre i twarde. Jego obrazy doskonale pasowały, a nawet były podobne do dawnych rysunków nagryzmolonych tu przed wiekami przez Czirokezów czy innych ludzi, którzy jeszcze przed nimi w te strony przybyli. Znów powrócił na polankę, tym razem dokładnie się przyjrzał koniom. Zmartwił się, zobaczywszy, że mają wojskowe znaki wypalone na skórze. Odwiązał je, po czym trzy razy wędrował do jaskini, znosząc tam rzeczy z ekwipunku unionistów. Chciał, żeby spoczęły przy nich. Dla siebie zachował tylko jeden chlebak, do którego włożył obie upieczone kury. Zaprowadził konie w górę kotliny, daleko od jaskini, i tam je zabił strzałami w głowę. Sprawiło mu to przykrość, ale skoro były znaczone, nie miał innego wyjścia. Gdyby je zostawił przy życiu, mogłyby do niego lub do Sary wrócić. Raz jeszcze zszedł do obozowiska, dołożył żywą kurę do upieczonych i przewiesił chlebak przez ramię. W końcu odwiązał wieprza i ciągnąc go za sznur, na dobre opuścił to miejsce. Gdy zbliżał się do chaty, zobaczył, że Sara rozpaliła na podwórku ognisko. Paliło się wysokim płomieniem, a nad nim wisiał czarny kocioł gotującej się wody. Chmura pary ulatywała w powietrze. Dziewczyna uprała też jego ubranie i rozwiesiła na krzakach, żeby wyschło. Inman podniósł głowę i spojrzał na słońce. Zdziwił się, że wciąż jeszcze jest poranek, wydawało mu się to wręcz nieprawdopodobne. Wcześnie zasiedli do obiadu i jedli pieczone kury. Zaraz potem zabrali się do roboty. W ciągu dwóch godzin wieprz został zabity, sparzony i oskrobany ze szczeciny. Wbili mu kij w tylne nogi i na tym kiju zawiesili na solidnej gałęzi na drzewie. W cebrzykach stojących na ziemi parowały wnętrzności zwierzęcia. Sara zajmowała się słoniną. Trzymała w górze płat sadła dziurawego niczym siatka i patrzyła przez niego, jakby to był koronkowy szal. Po chwili dołożyła go do reszty słoniny przygotowanej do stopienia na smalec. Inman rozrąbał wieprza siekierą, tnąc po obu stronach kręgosłupa; otrzymał dwie półtusze, z których wyrąbywał różne gatunki mięsa: szynki, schaby, polędwice... Pracowali do późna, dopóki nie zrobiło się ciemno. Stopili słoninę, wymyli jelita na flaczki, obrzynki i skrawki zmełli i zawekowali na kiełbasy, zasolili szynki i gorsze kawałki mięsa, wypuścili do miski krew z głowy wieprza i zachowali ją na sos. Po skończonej pracy umyli się i wrócili do mieszkania. Sara przygotowywała kolację, a Inman podjadał z talerza skwarki, które miała zamiar dodać do kukurydzianego chleba. Ponieważ podrobów nie dałoby się długo utrzymać w świeżości, Sara ugotowała coś w rodzaju potrawki z wątroby i płucek, dodając sporo cebuli i papryki. Jedli ją z przerwami na odpoczynek aż do nocy. - Myślę, że wyglądałbyś znacznie lepiej, gdybyś się ogolił - po kolacji powiedziała Sara. - Jeśli masz brzytwę, mogę spróbować... Pogrzebała w kufrze i wróciła z brzytwą oraz solidnym paskiem do ostrzenia z naoliwionej skóry. Położyła je Inmanowi na kolanach. - To też należało do Johna... - westchnęła. Nabrała z cebrzyka tyle wody, ile trzeba do golenia, wlała ją do czarnego garnka i postawiła nad ogniem. Kiedy woda zaczęła się gotować, przelatają do małej miski z dyni. Potem w cynowym lichtarzyku zapaliła świeczkę, a Inman wyniósł te rzeczy na ganek i porozkładał na umywalce. Naostrzył brzytwę, zmoczył brodę i już uniósł brzytwę, gdy na rękawie koszuli Johna zauważył brązową plamę krwi. „Wszystko mi jedno czyja to krew: ludzka czy świni” - pomyślał. Popatrzył w metalowe lustro, przyłożył ostrze brzytwy do twarzy i w migoczącym świetle świecy rozpoczął golenie. Od drugiego roku wojny nie rozstawał się z brodą. Ogarnęły go teraz mieszane uczucia: trochę się bał po tak długim czasie spojrzeć na swoją nie zarośniętą twarz. Niemniej zaczął się golić i usuwał zarost, dopóki brzytwa się nie stępiła, po czym znów ją naostrzył. Nie lubił długo na siebie patrzeć, a golenie tego wymagało... i to był jeden powód, dla którego zapuścił brodę. Ale miał też i inne powody, takie jak trudności w zapamiętywaniu, gdzie położył brzytwę, i kłopoty z przygotowywaniem gorącej wody. Tak w każdym razie było w ciągu ostatnich dwóch lat. Miał więc prawo myśleć, że gdy zapuści brodę, ubędzie mu jeszcze jedna rzecz, która mu nie wychodziła. Golenie zajęło Inmanowi jakiś czas, ale w końcu pozbył się zarostu, tylko że w rdzewiejącym lustrze, tu i ówdzie upstrzonym brązowymi plamami, jego twarz wyglądała jakby była cała w strupach. Także oczy, które patrzyły na niego ze zwierciadła, miały nowe cechy, jakich u siebie nie pamiętał. Przypominały ukośne szpary. Był pewien, że na jego wynędzniałą i zapadniętą fizjonomię złożyło się coś więcej niż tylko brak pożywienia czy głód. Oblicze wyzierające teraz z lustra bardzo się różniło od chłopięcego wyglądu męża Sary. Twarz mordercy usadowiła się w miejscu, z którego dawniej spoglądał młody John. „Jak byś zareagował - pytał sam siebie - gdybyś, siedząc w zimie przy kominku, spojrzał na ciemną szybę okna i zobaczył w niej taką twarz? Jaki ciężki atak czy bolesny skurcz by wywołała?” Jednakże na dobro Inmana należałoby zapisać fakt, że nie uważał tej twarzy za swoją, że się z nią nie identyfikował, ale wierzył, że się z czasem zmieni na lepsze. Gdy wrócił do pokoju, Sara powitała go uśmiechem. - Teraz wyglądasz bardziej po ludzku - powiedziała. Siedzieli obok siebie i patrzyli w ogień. Sara kołysała w ramionach dziecko. Mała zanosiła się kaszlem, jakby ją dławił krup. Inman pomyślał, że niewielka jest szansa, by dziecko przetrwało do końca zimy i wyszło z niej z życiem. Mimo iż spoczywało w ramionach matki, było bardzo niespokojne i nie chciało zasnąć. Sara postanowiła więc zaśpiewać córeczce do snu. Śpiewała jednak tak, jakby się wstydziła własnego głosu i formy, w jakiej się wypowiada. Coś blokowało jej krtań. Zaintonowanie pieśni przyszło jej z ogromnym trudem. Powietrze, które wypełniło jej pierś, nie mogło znaleźć ujścia. Zastawiła mu drogę szczelnie zamkniętymi, opornymi szczękami i zaciśniętymi, broniącymi się przed muzyką ustami. Nie mogąc ujść tą drogą, znalazło inną, dalszą: śpiew Sary przybrał wysokie, nosowe tony, wyrażające tak ogromną samotność, że słuchanie sprawiało ból. Jej ostry, przenikliwy głos wdzierał się w zmierzch i mówił o rozpaczy, urazach i rodzącej się panice. To, że śpiewała, pomimo wewnętrznego oporu, Inman uznał za jeden z najodważniejszych czynów, jakich kiedykolwiek był świadkiem. Miał wrażenie, że przygląda się zażartej walce, odbywającej się wielkim kosztem. Głos Sary brzmiał tak staro i tyle w nim było znużenia, że zdawało się, iż śpiewa kobieta pamiętająca jeszcze ubiegły wiek. A przecież była młodą dziewczyną, nieomal dzieckiem. Aż dziw brał, że może wydawać takie dźwięki. Gdyby była starą kobietą, która kiedyś, w swojej młodości, pięknie śpiewała, można by przypuszczać, że nauczyła się, w jaki sposób ma ustawiać swój słabszy teraz głos, aby uzyskać możliwie najlepszy efekt. Byłaby to pouczająca lekcja, jak żyć, będąc niepełnosprawnym, jak się z kalectwem godzić i umieć je z pożytkiem wykorzystać. Ale Sara nie była przecież starą kobietą... Sprawiało to niesamowite i niepokojące wrażenie. Można się też było spodziewać, że zamiast usnąć, dziewczynka będzie głośno płakała, słysząc ponury głos matki. Tymczasem wcale tak się nie stało. Mała zasnęła w jej ramionach jak przy kołysance. Pieśń Sary nie była jednak kołysanką. Nawiązywała do pewnego strasznego zdarzenia - do okrutnego mordu. Była to „Ballada o jasnowłosej Margaret i słodkim Williamie”. Choć powstała bardzo dawno, Inman nigdy jej przedtem nie słyszał. Dziewczyna śpiewała: „Śniło mi się, że w mej alkowie jest wielka ruda świnia, a moje ślubne łoże całe tonie we krwi”... Po skończeniu tej pieśni zaczęła drugą, o „Wędrowcu z obcych stron”. Najpierw tylko ją nuciła i wybijała takt stopą. Kiedy zaczęła śpiewać mocno podniesionym głosem, nie przypominało to już muzyki, lecz raczej jakąś kiepską recytację. Słowa pieśni mówiły o chorobie duszy i skarżyły się na straszliwą samotność: były jak ból po silnym uderzeniu w nos, odczuwany z całą ostrością. Gdy skończyła, nastąpiła długa cisza, przerywana jedynie pohukiwaniem sowy rozchodzącym się po ciemnym lesie. Ten dźwięk stanowił dobre zakończenie pieśni traktującej o śmierci i osamotnieniu i zawierającej coś więcej niż tylko aluzje do świata upiorów. Inman nie miał nadziei, by tego rodzaju muzyka ukoiła smutek dziecięcia, a tym bardziej jego. Wydawało się mało prawdopodobne, żeby mogła złagodzić czyjąś żałość, skoro była samą ponurością... A jednak tak się właśnie stało. Przez resztę wieczoru niewiele ze sobą rozmawiali, siedzieli przed kominkiem i choć oboje byli utrudzeni życiem, czuli się zadowoleni, spokojni i szczęśliwi. Tej nocy znowu leżeli obok siebie w łóżku. Następnego dnia Inman wyruszył w dalszą drogę. Zanim opuścił dom, zjadł na śniadanie móżdżek wieprzowy ukręcony z jajkiem. Zniosła je ta sama kura, która dziobała w ciele nowojorskiego najeźdźcy. Spokój ducha Ada i Ruby prawie przez całą jesień zajmowały się robieniem przetworów z jabłek, które obrodziły wyjątkowo obficie. Musiały je zerwać, obrać, pokroić na części i wycisnąć sok. Ale była to lekka i czysta robota. Wykonywało się ją na dworze, pod jabłonkami, a pogoda panowała akurat sucha i słoneczna. O tej porze jednak słońce świeciło już blado i stało na niebie tak nisko, że nieomylnie wskazywało na schyłek jesieni. Co rano, kiedy w sadzie na trawie jeszcze lśniły krople rosy, dziewczęta przynosiły drabiny i wspinały się na drzewa. Gałęzie uginały się pod ich ciężarem, kiedy zrywały jabłka do worków. Po napełnieniu wszystkich przyprowadzały konia z włókiem i ładowały nań worki, które w wybranym miejscu opróżniały i zaczynały zbiór od nowa. Praca ta, w przeciwieństwie do suszenia siana, nie była zbyt męcząca, toteż Ada nie miała po niej koszmarów sennych. Śniły się jej najwyżej czerwone lub złote jabłka na tle błękitnego nieba i jej ręka wyciągająca się po nie, ale do urwania owocu nigdy nie dochodziło. Potem dziewczęta aż do znudzenia jadły prawie wyłącznie jabłka przyrządzane na wiele sposobów: smażone, duszone, gotowane i zapiekane w cieście. Suszyły jabłka pokrajane na plasterki, które następnie przechowywały w płóciennych workach uwieszonych u kuchennego sufitu. Któregoś dnia rozpaliły ognisko na podwórzu i nad nim gotowały przecier z jabłek w tak dużym kotle, że przywodziło to Adzie na myśl scenę z „Makbeta”, gdy czarownice warzyły swą tajemną miksturę. Kiedy przecier zgęstniał, a przyprawy i dodatek brązowego cukru nadały mu kolor starej uprzęży, dziewczęta ponakładały go w kamienne garnki; miało to im starczyć na cały rok. Ze spadów jabłecznych, przepuszczonych przez prasę, powstał jabłecznik, a wytłokami Ruby nakarmiła świnie, aby miały słodsze mięso. Kiedy sok z jabłek nabrał mocy na tyle, że mógł przedstawiać wartość handlową, Ruby wybrała się na wyprawę. Słyszała, że niejaki Adams, mieszkający w dole rzeki, zarżnął właśnie wołu, toteż ciekawa była, ile mięsa wytarguje za dwa dzbany jabłecznika, Na odchodnym wyznaczyła Adzie dwa zadania do wykonania. Miała spalić gałęzie pozostałe po oczyszczeniu któregoś z dolnych pól stojących ugorem oraz porąbać sześć klocków z czarnego dębu, porzuconych w wysokiej trawie na skraju pól. Wkrótce zresztą trzeba będzie zacząć gromadzić opał na zimę. W tym celu będą musiały wybrać się w góry, wyciąć hikorę lub dąb, ociosać je z gałęzi i ściągnąć na dół za pomocą konnego chwytaka, a potem rozpiłować na klocki które następnie rąbałoby się na szczapy. Ada się obawiała, czy podołają tej robocie, ale Ruby opracowała już metodę nie wymagającą siły, lecz raczej cierpliwości i rytmicznego tempa. Wystarczy na przykład raz pociągnąć piłę do siebie i odpocząć. Poczekać, aż partner wykona swój ruch, i dopiero wtedy powtórzyć czynność tak, żeby piła się nie zaklinowała. Najważniejsze jest jednak, żeby narzucić sobie taki rytm, jaki jest się w stanie utrzymać; robić tyle, ile można, i zachować siły jeszcze na jutro. Tylko tyle - i aż tyle. Ada odprowadziła wzrokiem oddalającą się Ruby i postanowiła, że zacznie od porąbania klocków, gdyż chłodnym wieczorem przyjemnie będzie grzać się przy ognisku z gałęzi. Poszła więc najpierw do szopy z narzędziami po drewniany młotek i klin. Zaniosła to na najniżej położoną łąkę i wydeptała krąg w trawie sięgającej pasa, w której leżały dębowe kłody. W uzyskanej tym sposobem wolnej przestrzeni widać było, że mają one około dwóch stóp średnicy. Drewno zdążyło już poszarzeć, gdyż dąb został ścięty jakieś dwa - trzy lata temu, a potem o nim zapomniano. Ruby uprzedzała, że wyschnięte drzewo może się nie rozszczepiać tak ławo jak świeże. Ada ustawiła cylindryczne kloce powierzchnią przecięcia do góry. Przekonała się wtedy, że w butwiejącej korze buszowały lśniącoczarne chrząszcze - jelonki wielkości jej kciuka. Nie zrażona tym, zabrała się do roboty tak, jak nauczyła ją Ruby. Obejrzała przekrój klocka, szukając odpowiedniej szczeliny. Kiedy ją znalazła, wsadziła w nią klin i powoli pobijała drewnianym młotkiem. Choć młotek ważył siedem funtów, podnosiła go bez wysiłku i pozwalała mu opaść pod własnym ciężarem. Połączenie siły ciężkości z rozpierającym działaniem klina rozsadzało klocek. Ada lubiła obserwować, jak włókna drzewne rozdzielają się, wydając dźwięk przypominający darcie płótna. Mimo głośnych uderzeń była to na ogół spokojna czynność. Ciężar młotka w połączeniu z oporem stawianym przez drzewo narzucał wolne tempo pracy; po godzinie Adzie został do rozłupania tylko jeden krąg, wyjątkowo kłopotliwy, gdyż przypadający na odcinek pnia, z którego wyrastały gałęzie. Wszystkie pozostałe kręgi dały się podzielić na osiem części każdy, a więc razem miała już czterdzieści polan gotowych na opał. Szybko jednak satysfakcję jej przyćmiła świadomość, że tego opału starczy najwyżej na cztery - pięć dni. Próbowała obliczyć, ile takich polan potrzebowałaby na całą zimę, ale dała sobie spokój, bo wychodziła jakaś astronomiczna liczba. Suknia Ady na plecach i ramionach była cała mokra od potu, którym nasiąkły także jej włosy. Po drodze do domu wypiła więc dwa czerpaki wody, a dwa następne wylała sobie na głowę. Wycisnęła wodę z włosów, przemyła twarz i wytarła się rękawem sukienki. Wzięła z domu swój przenośny pulpit oraz notatnik i usiadła na ganku, by wysuszyć się na słońcu. 167 Kiedy znalazła odpowiednie miejsce, zamaczała pióro w kałamarzu i zaczęła pisać list do kuzynki Lucy w Charlestonie. Przez jakiś czas ciszę mącił jedynie skrzyp pióra po papierze. „...Gdybyśmy teraz mijały się na środku Market Street, pewnie byś mnie nie poznała, a zważywszy mój obecny wygląd i ubiór - tobyś nawet nie chciała. Piszę do Ciebie na kolanie, na sobie mam starą perkalową szmizjerkę mokrą od potu, bo właśnie rąbałam drwa. Dopiero co zdjęłam z głowy słomkowy kapelusz, z którego źdźbła sterczały na wszystkie strony jak ze stogów siana, pod którymi kiedyś chowałyśmy się przed deszczem (pamiętasz?). Palce, w których trzymam pióro, mam czarne jak wysłużony rzemień, bo obierałam włoskie orzechy z tych śmierdzących, mokrych łupin. Paznokieć palca wskazującego aż się prosi o pilnik, tak jest wyszczerbiony! Z ciemną skórą przedramienia jaskrawo kontrastuje srebrna bransoleta grawerowana w kwiaty dereniu... Dziś jest taka jesienna pogoda, że chcąc nie chcąc wpadam w elegijny ton! Prawda jest taka, że siedzę sobie na ganku i odpoczywam, dopóki suknia nie wyschnie na tyle, abym mogła pójść palić gałęzie. Nie będę Ci tu wyliczać wszystkich ciężkich prac fizycznych, jakie wykonuję od śmierci Ojca. Nie jestem już tą samą dziewczyną co przedtem. Od codziennej pracy na świeżym powietrzu moja skóra nabrała odcienia miedzi, przedramiona i nadgarstki zrobiły się bardziej żylaste, a kości policzkowe - mocno wystające. Dużo jednak ważniejsze jest moje nowe oblicze duchowe. Praca w polu pozwala mi odpocząć od myślenia. Moje zmysły są wyostrzone, lecz umysł nie pracuje. Kiedy przelatuje nade mną kruk, dostrzegam wszystkie szczegóły jego budowy, ale czerń ptaka z niczym mi się nie kojarzy. Każdą rzecz rozpatruję oddzielnie, nie przyrównując jej do niczego. Chyba w takich chwilach formuje się moje nowe »ja«. Może trudno po mnie poznać, ale myślę, że ma to coś wspólnego z zadowoleniem...” Jeszcze raz przebiegła wzrokiem zapisaną kartkę i przyłapała się na tym, że ani słowem nie wspomniała o Ruby. Uznała to za nielojalność, więc postanowiła w dalszej części listu wyjaśnić sprawę. Tymczasem odłożyła nie dokończone pismo pod pokrywę pulpitu, wzięła widły, zapałki, szal, trzeci tom powieści „Adam Będę” i taborecik ze skróconymi nogami. Zabrała te rzeczy na pole świeżo przygotowane pod uprawę. W poprzednim miesiącu Ada i Ruby kosami, hakami i piłkami ręcznymi oczyściły ten spłachetek ugoru. Ścięte chwasty i krzaki zostawiły tam, gdzie były. Rozrzucone na ziemi badyle jeżyn, sumaków, karłowatych sosen i wysokich traw zdążyły już do tej pory wyschnąć. Ada pościągała je widłami na jedną kupę, wielką jak szopa na kukurydzę, aż powietrze przepełnił zapach ściętych łodyg i zwiędłych liści. Wtedy podrzuciła na skraj stosu trochę zbutwiałych patyków i podpaliła. Gdy sterta stanęła w płomieniach, Ada ustawiła stołeczek w zasięgu ciepła i próbowała czytać książkę. Lektura jednak wyraźnie jej nie szła, gdyż nie była w stanie skupić się nad fabułą powieści. Musiała bowiem raz po raz wstawać, by tłumić płomienie, które rozpełzały się po ściernisku. Dusiła je widłami, ale kiedy przygasały, zgarniała żar na coraz wyższy i węższy stos. Pod wieczór na ściernisku wyrastała już spiczasta kopa, z której buchały płomienie jak z wulkanu. Ada widziała taki wulkan na ilustracji w książce o Ameryce Południowej. Jednak nie tylko praca odwodziła ją od lektury. Po prostu miała dość losów Adama i Hetty, a gdyby nie to, że tak drogo zapłaciła za tę powieść, dawno rzuciłaby ją w kąt. Chętniej śledziłaby poczynania bardziej energicznych bohaterów, gdyż ci zanadto uginali się pod naporem otoczenia. Przydałyby się im szersze horyzonty, więcej przestrzeni życiowej. Może powinni wyjechać do Indii albo w Andy... Założyła czytany ustęp łodygą krwawnika i zamknęła książkę. Trzymając ją na kolanach, zastanawiała się, czy możliwe jest, aby osiągnęła wiek lub stan umysłu, kiedy literatura przestaje być zajmująca. Może dzieje się tak wtedy, gdy własne życie zaczyna być barwniejsze niż akcja powieści? Tuż przy Adzie krzewiło się potężne zielsko ostu. Przypomniała sobie, że podczas koszenia omijała ten krzak, bo szkoda jej było niszczyć liliowych kwiatów wielkości pięści. Teraz oset usechł, a miejsce kwiatów zajęły pęczki srebrzysto białego puchu. Ada zaczęła rozskubywać pęczek, gdyż przyszło jej na myśl, by sprawdzić, jakie żywe istoty mogą zamieszkiwać koszyczek ostu - przecież wszystkie stworzenia boskie mają swoje domy! Puch porywany wiatrem bujał w powietrzu i osiadał na przesiąkniętej dymem sukni i włosach Ady. Ale wewnątrz wyschniętego kwiatostanu znalazła tylko jedno stworzonko wielkości główki od szpilki. Maleństwo przypominało kraba uczepionego tylnymi odnóżami do włókienka puchu, wymachującego miniaturowymi szczypczykami w wyraźnie grożącym geście. Ada wydmuchnęła w powietrze ostatni kłaczek puchu wraz z jego mieszkańcem. Zaraz porwał go wstępujący prąd powietrza i uniósł ku niebu, jak podobno ulatują tam dusze zmarłych. Kiedy Ada roznieciła ogień i zabrała się do czytania, było jeszcze zupełnie jasno, a barwa nieba stopniowo przechodziła od bieli w błękit, poczynając od linii horyzontu, co przypominało pejzaże pędzla kiepskich malarzy. Teraz za to na lesiste wzgórza i pastwiska kładł się wyraźny cień wieczoru, a niebo mieniło się różnymi odcieniami, podobnie jak marmurkowy papier na wyklejkach okładek jej notatnika. Klucz kanadyjskich gęsi z przeciągłym krzykiem podążał na południe w poszukiwaniu zacisznego miejsca na nocleg. Wiatr przybierał na sile i trzepotał suknią stracha na wróble postawionego przez Adę w ogrodzie. Krowa podeszła do wrót obory i czekała na opróżnienie wymienia z rozpierającego je mleka. Jeszcze trochę, a zacznie ryczeć... Ada wstała ze swego siedzenia, odprowadziła krowę do boksu i zabrała się do dojenia. W miarę zapadania zmroku wilgotne powietrze robiło się coraz chłodniejsze, toteż oddech Waldo tworzył obłoczki pachnące mokrą trawą. Ada wsłuchiwała się w odgłosy, jakie wydawały strugi mleka uderzające o skopek; w zetknięciu z dnem i ściankami powstawały dźwięki o wyższej tonacji, która obniżała się w miarę napełniania naczynia. Skóra palców dziewczyny wydawała się dużo ciemniejsza na tle różowej skóry wymienia. Po skończonym dojeniu Ada odniosła mleko do chłodni i wróciła na pogorzelisko. Ogień, dogasał obracając żar w popiół. Można było spokojnie zostawić zgliszcza na noc bez obawy, że może powstać pożar, ale Ada wolała, aby Ruby zastała ją na posterunku pracy. Zrobiło się chłodno, toteż Ada narzuciła szal na ramiona. Pamiętała, że jeszcze trochę, a po zachodzie słońca trudno jej będzie wytrzymać na dworze, nawet gdy się okryje kocem. Na źdźbłach trawy perliły się już kropelki rosy, więc Ada podniosła z ziemi czytaną przedtem książkę i wytarła jej okładki o spódnicę. Widłami rozgarnęła popielisko, wzbijając w niebo snopy iskier. Na skraju pola znalazła jeszcze pozostawione gałęzie hikory i karłowate sosenki, i cisnęła je w żar. Wkrótce zajęły się żywym ogniem, ocieplając otaczającą przestrzeń. Ada przysunęła swój stołeczek bliżej, usiadła i grzała ręce przy ogniu. Przyglądała się ciemnym sylwetkom szczytów górskich, coraz słabiej odcinającym się od granatowego nieba. Wiedziała, że pierwsze rozjarzą się dwie planety - jedna to na pewno Wenus, a druga Jowisz lub Saturn - dopiero potem rozgwieździ się całe nocne niebo. Tego wieczoru zapamiętała miejsce, w którym słońce znikało za horyzontem, jak czyniło to od tygodni, tylko z każdym dniem wcześniej. Pomyślała, że jeśli ma tu zostać do końca życia, postawi w górach wieżyczki oznaczające zimową i letnią pozycję słońca. W końcu należał do niej fragment łańcucha górskiego, za który zachodziło słońce, a to już było coś! Trzeba jedynie zaznaczyć punkty grudniowego i czerwcowego przesilenia. Chociaż właściwie żadna wieża nie była potrzebna. Wystarczyło wyciąć w odpowiednich miejscach trochę drzew. Cóż to byłaby za radość wyczekiwać dnia, kiedy słońce precyzyjnie znajdzie się w wytyczonym miejscu, aby następnie zmienić tor! Może nie odczuwałoby się tak mocno upływu lat, gdyby miało się świadomość, że co roku cykl słoneczny zaczyna się od początku? A jak korciłoby wtedy, żeby na podstawie pozycji słońca określać własną pozycję na zasadzie: „Skoro ty jesteś tam, to gdzie ja jestem?” Jeszcze długo po zachodzie słońca Ada, siedząc przy ognisku, czekała na Ruby. Wenus i Saturn odświeciły już swoje i schowały się za linię horyzontu, a na niebo wzeszedł księżyc w pełni. Nagle Ada usłyszała od strony lasów jakieś poruszenie - kroki i ściszone głosy. Na wszelki wypadek wyrwała wbite w ziemię widły, usunęła się z kręgu światła i czekała. Na skraju pól ukazały się jakieś nieokreślone kształty, więc Ada wycofała się w jeszcze głębszą ciemność, trzymając przed sobą widły skierowane zębami w kierunku, z którego dochodziły dźwięki. Tymczasem z tamtej strony usłyszała własne nazwisko. - Panna Ada Monroe? - spytał stłumiony głos. Mało tego - głos ów wymówił zarówno jej imię, jak nazwisko z akcentem, którego jej ojciec wyjątkowo nie znosił. Z uporem uczył miejscowych ludzi prawidłowej (według niego) wymowy - z szeroko rozciągniętą pierwszą literą „A” w imieniu i naciskiem na drugą sylabę w nazwisku. Odkąd jednak Ada została sama, przyzwyczaiła się do lokalnego brzmienia tych wyrazów: z rozwlekłym „A” w Adzie i akcentowanym „Mon” w Monroe. - Kto tam? - spytała. - My. W kręgu ognia pojawił się Stobrod z jeszcze jednym mężczyzną. Stobrod w zgięciu ramienia dzierżył skrzypce i smyczek, a jego towarzysz wysuwał ku przodowi trzymane za szyjkę prymitywne bandżo takim gestem, jakby pokazywał paszport przy przekraczaniu granicy. Obaj mrużyli oczy od jaskrawego blasku ognia. - To tylko my, panno Monroe - powtórzył Stobrod. - Ruby nie ma w domu... - zaczęła Ada, osłaniając oczy przed rażącym światłem. - My tylko tak, w odwiedziny - usprawiedliwiał się Stobrod. - Chyba nie przeszkadzamy? Obydwaj położyli instrumenty na ziemi, a Stobrod bez żenady usiadł tuż obok krzesełka Ady, która zaraz odciągnęła je na bezpieczną odległość i również usiadła. - Przynieś trochę drzewa i dołóż do ognia! - polecił Stobrod swemu kompanowi. Ten bez słowa dał nura w gąszcz leśny, skąd po chwili słychać było, jak łamie gałęzie. Stobrod zaś zaczął grzebać po kieszeniach płaszcza, po czym wydobył półlitrową płaską butelczynę z brązowym płynem prześwitującym przez szkło, które było prawie nieprzezroczyste od rys i śladów palców. Odkorkował i podstawił sobie pod nos. Potem popatrzył pod światło na zawartość flaszeczki i w końcu ostrożnie pociągnął łyczek. Z przejęcia aż zagwizdał na niską i wysoką nutę. - To za dobre dla mnie, ale i tak wypiję - oświadczył. Łyknął porządniej, po czym zakorkował i odstawił butelkę. - Długośmy pana nie widziały - zagaiła rozmowę Ada. - Czy wszystko u pana w porządku? - Mniej więcej - odmruknął. - Melinować się w górach to żaden miód! Ada miała w pamięci opowieść więźnia z miejskiego ratusza, więc spróbowała streścić ją Stobrodowi jako ostrzeżenie, co czeka dezerterów. On jednak znał już tę historię, która krążyła z ust do ust po całym hrabstwie - najpierw jako sensacja, potem tylko jako legenda. - Ten league i cała jego banda to mordercy - podsumował. - Do tego jeszcze większość ich popiera! Tymczasem drugi mężczyzna wrócił z lasu z naręczem gałęzi, które cisnął w ogień. Obrócił jeszcze kilka razy, aby nanieść drzewa na zapas. Kiedy skończył, usiadł na ziemi, nie zamieniając z Adą ani słowa i nie patrząc w jej stronę. Usadowił się natomiast pod takim kątem, aby móc mieć przed oczyma Stobroda. - Kim jest pana towarzysz? - zainteresowała się Ada. - To albo chłopak Swangerów, albo Pangle’ow. Raz mówi tak, raz owak. Żadna rodzina się do niego nie przyznaje, bo trochę przygłupi, ale wygląda mi bardziej na Pangle’a. Towarzysz Stobroda miał dużą okrągłą głowę, która wyglądała, jakby kiepsko trzymała się na ramionach. A Bóg jakby dla żartu obdarzył go ptasim móżdżkiem. Na oko mógł mieć już około trzydziestki, ale wciąż mówiono o nim jako o chłopcu, gdyż był prostoduszny jak dziecko. Nie istniały dlań logiczne następstwa ani związki przyczynowo- skutkowe: wszystko miało urok nowości. Był grubasem o tak szerokim zadku, jakby odżywiał się tylko suto kraszonymi potrawami mącznymi. Przez koszulę widać było obwisłe jak u świni sutki, klapiące przy każdym ruchu. Bufiaste nogawki spodni nosił wepchnięte w cholewy butów nałożonych na tak małe stopy, że aż dziw, jak dźwigały ciężar jego ciała. Prawie białe włosy w połączeniu z szarawą skórą przywodziły na myśl porównanie z porcelanowym talerzem napełnionym trocinami. Stwórca nie obdarzył go żadnymi zdolnościami, poza umiejętnością gry na bandżo, chyba żeby poczytać mu za dodatkową zaletę to, iż miał gołębie serce i patrzył ufnie na świat wielkimi, dobrymi oczami. Stobrod opowiedział Adzie, jak się z nim poznał. Chłopak nie zwracał uwagi na jego słowa, jakby nie wiedział, że o nim mówi, lub też nic go to nie obchodziło. Nikt nigdy nie dbał o niego, ale i on nie dbał o nic. Jako robotnik nie przedstawiał żadnej wartości, gdyż nie sposób było zmusić go do jakiejkolwiek pracy. Kiedy się zmęczył, po prostu siadał, a bity - zacinał się w sobie i ani drgnął. Dlatego, gdy tylko osiągnął wiek męski, włóczył się już samopas. Okolice Zimnej Góry znał jak swoją kieszeń. Jadł, co mu się nawinęło pod rękę, od robaków do dziczyzny włącznie. Nie odróżniał dnia od nocy: wędrował niekiedy także przy blasku księżyca. W lecie mościł sobie posłania w ściółce leśnej pod daglezjami i balsamowcami. W czasie deszczu chronił się pod półkami skalnymi, a w zimie, wzorem ropuchy, świsaka i niedźwiedzia, przesiadywał w zacisznych jaskiniach, prawie nie wytykając nosa na zewnątrz. To, że kiedyś w tej samej jaskini poszukali schronienia także dezerterzy, zaskoczyło Pangle’a, ale przystosował się do sytuacji i przyłączył do nich. Ze szczególną atencją odnosił się do Stobroda, gdyż oszalał na punkcie jego gry na skrzypcach. Stobrod wydawał mu się niemal magikiem - cudotwórcą. Kiedy pociągał smyczkiem po strunach, Pangle nieraz próbował śpiewać w takt muzyki, ale jego głos przypominał wabik na dzikie kaczki. Słuchacze zwykle od razu go uciszali, więc dla odmiany zaczynał tańczyć. Wykonywał wtedy konwulsyjne ruchy, które mogły imitować odwieczny, celtycki taniec wojenny z okresu rzymskich, duńskich czy anglosaskich podbojów. Mógł tak pląsać, dopóki czoło nie pokryło mu się kropelkami potu. Wyczerpany, opadał miękko na ubitą ziemię stanowiącą dno jaskini i tylko ruchami głowy akcentował rytm muzyki, jakby śledził wzrokiem lot muchy. Frazy melodyczne, jakie grał Stobrod, wywierały na Pangle’a wręcz magiczny wpływ. Słuchanie muzyki wprawiało go w przyjemny trans, dlatego zaczął adorować grajka, wpatrując się w niego jak wiemy pies. Nieraz wieczorem czuwał, dopóki Stobrod nie zasnął, aby wśliznąć się pod jego koc i przylgnąć do zgarbionych pleców. Kiedy nad ranem muzyk się budził, odganiał chłopca kapeluszem. Pangle siadał wtedy przy ogniu na swych tłustych pośladkach i wpatrywał się błagalnym wzrokiem w Stobroda, jakby czekał na cud. Bandżo dla Pangle’a zdobył Stobrod podczas napadu na bogatego farmera, do którego jeden z dezerterów żywił zadawnioną urazę. Jako pretekst mógł służyć jakikolwiek incydent sprzed dziesięciu lat. Może dziedzic, przejeżdżając konno, smagnął go szpicrutą, może potrącił w tłumie, oszukał przy wypłacie za jakąś pracę lub wydawał mu polecenia takim tonem, jakby uważał go za gorszy gatunek człowieka? Nadarzała się akurat idealna okazja do uregulowania zaległych porachunków. Mieszkańcy jaskini zaplanowali napad na majątek Walkera, należącego do elity hrabstwa, właściciela wielu niewolników. Przez to właśnie naraził się dezerterom, gdyż według obiegowej opinii posiadacze niewolników ponosili główną odpowiedzialność za wybuch wojny i związane z tym niewygody. Poza tym Walker znany był z pogardliwego traktowania wszystkich, których uważał za gorszych od siebie, a takich była większość. Społeczność jaskiniowa uznała więc, że należy mu się kara. O zmroku wdarli się na farmę Walkera. Gospodarza i jego żonę przywiązali do poręczy schodów, po czym zabawiali się, policzkując Walkera. Splądrowali zabudowania gospodarcze, wynosząc wszystko, co nadawało się do zjedzenia: szynki, boczki, przetwory domowe, wory z mąką i kaszą kukurydzianą. Z domu właściciela majątku zrabowali mahoniowy stół, srebrne sztućce i świeczniki, a do nich świece woskowe. Ze ściany jadalni zdarli olejny portret generała Waszyngtona, z kredensu angielską porcelanę i zapasy whisky. Łupami udekorowali potem swoją jaskinię - we wnęce powiesili portret Waszyngtona, a świecami w srebrnych lichtarzach oświetlili stół zastawiony skradzionymi srebrami i porcelaną Wedgwood. Stanowiło to szczególną atrakcję dla ludzi, z których większość przez całe życie jadała z wydrążonych dyń sztućcami z rogów zwierzęcych. Stobrod brał udział w napadzie bez specjalnego przekonania, dlatego jedyną jego zdobyczą było bandżo. Zauważył je wiszące na kołku w szopie na narzędzia. Instrument miał prymitywną budowę i nieregularny kształt, ale za to pudło rezonansowe obciągnięte kocią skórą, struny z baranich jelit i przyjemny, słodko brzmiący dźwięk. Stobrod też miał na pieńku z Walkerem, gdyż ten kiedyś go wyśmiał i wyzwał od głupców, gdy widział, jak po pijanemu usiłuje zagrać na skrzypcach. Teraz więc skorzystał z okazji, żeby dać Walkerowi po pysku, ale tylko raz, dodając do policzka komentarz:”Widzisz, jaki teraz ze mnie skrzypek!” Ogólnie jednak nie odczuwał satysfakcji z udanej wyprawy. Po raz pierwszy w życiu przeszło mu przez myśl, że kiedyś będzie musiał zdać rachunek ze swoich czynów. Po powrocie do jaskini Stobrod podarował bandżo młodemu Pangle’owi i przekazał mu to, co sam wiedział o właściwym naciąganiu strun i ich szarpaniu - tak jak sowa szarpie schwytanego królika. Chłopak okazał się wyjątkowo muzykalny, no i za wszelką cenę pragnął akompaniować Stobrodowi. Toteż opanował grę na bandżo równie szybko, jak kto inny nauczyłby się walić w bęben. Od czasu obrabowania majątku Walkera Stobrod i Pangle zabijali czas głównie muzykowaniem. Popijali zdobyczną whisky, zagryzając kradzionymi konserwami, a spali tylko wtedy, kiedy byli zbyt pijani, aby grać. Nie wychylali nosa z jaskini nawet po to, aby sprawdzić, czy na dworze jest dzień, czy noc. Tym sposobem Pangle zdołał opanować cały repertuar Stobroda. I wkrótce utworzyli duet. Ruby wróciła z wyprawy handlowej, niosąc tylko kawałek karkówki wołowej owiniętej w zakrwawiony papier. Jeden dzban jabłecznika przyniosła z powrotem, gdyż Adams zgodził się odstąpić mniej mięsa, niż myślała. Od razu dostrzegła swego ojca i towarzyszącego mu chłopca, lecz ten fakt skwitowała tylko błyskiem czarnych oczu. W drodze rozwiązały się jej włosy i teraz spływały luźno na ramiona. Miała na sobie nieodłączny szary sweter, do tego wełnianą spódnicę zszytą z kremowych i ciemnozielonych klinów, a na głowie filcowy męski kapelusz. Za wstążkę zatknęła małe piórko kardynała. Zważyła w ręku przyniesiony tłumoczek. - Tu nie ma nawet czterech funtów - oszacowała i złożyła przy ognisku swój ciężar. Wstąpiła do domu i po chwili wyniosła na dwór cztery szklaneczki oraz filiżankę z mieszaniną soli, cukru, pieprzu i papryki. Natarła tymi przyprawami mięso i zagrzebała je w żarze. Potem usiadła na ziemi obok Ady, podwijając pod siebie długą spódnice, która i tak była już dosyć brudna. Podczas gdy mięso się piekło, zebrani przy ognisku sączyli jabłecznik, a Stobrod wyciągnął skrzypce. Potrząsnął nimi, aż zaklekotały grzechotki w pudle rezonansowym, potem przyłożył do podbródka, wydobył na próbę jeden dźwięk i podkręcił kołek, regulując naciąg struny. Pangle też usiadł prosto, wziął bandżo i wykonał kilka podobnie brzmiących akordów. Stobrod zaczął w tonacji minorowej, mimo to melodia wyszła dość skoczna. - Cóż to za jękliwe zawodzenie! - podsumowała Ada, a widząc wesołość w oczach Ruby, pospieszyła z wyjaśnieniem: - Mój ojciec tak mówił o wszystkich skrzypcach. Chodziło jej o to, że Monroe - inaczej niż purytańscy kaznodzieje, którzy uważali grę na skrzypcach za grzech, a sam instrument za narzędzie szatana - też nie przepadał za tą muzyką, ale ze względów czysto estetycznych. Uważał, że wszystkie utwory skrzypcowe brzmią podobnie i mają jakieś dziwne nazwy. - To mi się właśnie w nich podoba! - oświadczył Stobrod. Wypróbował jeszcze kilka fraz i przy którejś stwierdził: - O, ta jest moja. Nazwałem ją „Pijany czarnuch”. Melodia rzeczywiście była chwiejna, pełna zakrętów i mocno synkopowana. Lewa ręka nie miała tu wiele do roboty, za to smyczek uwijał się w tak szalonym tempie, jakby odganiał gza kręcącego się wokół głowy grajka. Po tym pierwszym utworze Stobrod wykonał jeszcze inne własnej kompozycji. Większość z nich miała jedną wspólną cechę: nie nadawała się do tańca. Ruby dotychczas znała tylko takie zastosowanie skrzypiec. Teraz jednak siedziała obok Ady i słuchając, trzymała ją za rękę. Ada nawę nie spostrzegła, kiedy Ruby machinalnie zsunęła z jej przedramienia srebrną bransoletę, nasunęła na swoją rękę, aby po jakimś czasie zwrócić na poprzednie miejsce. Stobrod raz po raz przestrajał instrument i wymieniał tytuły utworów, które zamierzał grać. Ada i Ruby zaczęły się domyślać, że chciał wyrazić w nich swoje wojenne przeżycia. Kolejne kompozycje nazywały się bowiem: „Dotknięcie słonia”, „Kolba muszkietu była mą poduszką”, „Stempel”, „Przez sześć nocy piłem”, „Bójka w szynku”, „Nie sprzedawaj, tylko daj”, „Ciecie brzytwą”, „Panienki z Richmond” i „Pożegnanie generała Lee”. Na zakończenie zagrał utwór, który zatytułował „Kamienne jest me łoże”. Melodia składała się przeważnie ze zgrzytliwych dźwięków w średnim tempie, na przemian to zbliżających się, to oddalających, co stwarzało atmosferę niepewności. Nastrój liryczny pojawił się dopiero wtedy, gdy muzyk odrzucił głowę do tyłu tak, jakby chciał patrzeć w gwiazdy, lecz oczy miał zamknięte. Pudło rezonansowe skrzypiec przyciskał do piersi, a smyczkiem wykonywał krótkie, urywane pociągnięcia. W kulminacyjnym momencie otworzył usta, ale nie wydał żadnego okrzyku, czego się Ada spodziewała, tylko się uśmiechnął od ucha do ucha w poczuciu wewnętrznego zadowolenia. Po ostatnim pociągnięciu Stobrod zatrzymał smyczek w powietrzu, uniósł powieki i powiódł wzrokiem po twarzach słuchaczy, aby sprawdzić, jaki efekt wywołała jego gra. W tej chwili miał twarz radosną, szczerą i rozluźnioną, wyrażającą świadomość, że czynił dobrze, a mógłby jeszcze lepiej. Gdyby cała ludzkość cechowała się takim samozadowoleniem, wojny przeszłyby do historii. - Chyba dobrze warn to zrobiło, prawda? - odezwał się Pangle, ale zaraz poczuł się głupio, że się ośmielił zwrócić bezpośrednio do Ady, więc szybko spojrzał w stronę lasu. - No, to zaśpiewamy jeszcze coś, ale to już będzie ostatni kawałek - postanowił Stobrod. Obaj z Pangle’em odłożyli instrumenty i zdjęli kapelusze na znak, że będzie to pieśń nabożna. Stobrod prowadził linię melodyczną utworu, a chłopak wtórował sztucznie wyuczonym tenorem, co sprawiało raczej wrażenie parodii. Ich głosy początkowo konkurowały ze sobą, dopiero potem zlały się w zgodny chór. Treścią pieśni były ciemne strony życia, jego chłód, trwoga i niezrozumienie prowadzące do niechybnej śmierci. Na tym utwór się urywał, gdyż wbrew wszelkim przewidywaniom zabrakło w nim optymistycznego akcentu, cienia nadziei na świetlaną przyszłość. Było to tak, jakby pieśń miała o jeden, decydujący wiersz za mało. Częściowo brak ten rekompensowała harmonia obu głosów, wnosząca nieco pogody w posępny nastrój uworu. Wykonawcy nałożyli kapelusze, a Stobrod wyciągnął przed siebie pustą szklankę. Ruby nalała mu trochę jabłecznika, wtedy ojciec musnął palcem grzbiet jej dłoni. Ada początkowo wzięła ten gest za objaw czułości, ale Stobrodowi chodziło tylko o to, aby dolała mu jeszcze. Zza łańcucha górskiego Jonas Ridge wynurzyła się czerwona planeta Mars, a ognisko wypaliło się do szczętu. Ruby uznała, że mięso jest już gotowe i widłami wygarnęła je z popiołu. Położyła na pniaku pieczeń otoczoną chrupiącą skorupką z przypraw i pokroiła w poprzek włókien. Plastry mięsa okazały się w środku różowe i soczyste. Z braku talerzy biesiadnicy brali je w palce, które po zjedzeniu wycierali o uschłą trawę na miedzy. Stobrod tymczasem zapiął górny guzik koszuli i obciągnął klapy surduta. Zdjął kapelusz, zaczesał dwa pasma włosów za uszy i nałożył go z powrotem. Ruby, przyglądając się tym przygotowaniom, rzuciła w przestrzeń, bez konkretnego adresata. - Oj, pewnie czegoś od nas potrzebuje... I rzeczywiście, Stobrod zwrócił się do niej. - Chciałbym z tobą o czymś pomówić. - O czym? - Widzisz, potrzebuję opieki. - A co, wódka ci się skończyła? - Nie, tego mi nie brak. Idzie o to, że się boję. Jak potem szczegółowo wyjaśnił, obawiał się, że udział w grabieżczych wyprawach może się źle skończyć. W bandzie dezerterów wyłonił się bowiem charyzmatyczny przywódca obdarzony darem przekonywania. Wpoił już swoim towarzyszom przeświadczenie, że wojna, w której brali udział, nie była toczona w słusznej sprawie. Nieświadomie bronili wszak interesów właścicieli niewolników. Postępowali głupio, ale mają teraz szansę zmądrzeć... Mieszkańcy jaskini zawzięcie o tym dyskutowali. Zebrali się nawet w tym celu przy ognisku. Zgodnie doszli do wniosku, że jeśli mieliby dalej walczyć, to tylko we własnym interesie. Przecież na pewno nie potraktowano by ich ulgowo, tylko odesłano z powrotem do wojska. - Ten drań chciałby naszczuć nas jednych na drugich jak psy! - pieklił się Stobrod. - Nie po to wywinąłem się od jednej armii, aby dać się wciągnąć do drugiej! Stobrod i Pangle postanowili więc, że póki czas opuszczą kompanię dezerterów i poszukają innego schronienia. Potrzebowali tylko łyżki strawy, dachu nad głową podczas kiepskiej pogody i paru groszy na drobne wydatki, przynajmniej do czasu zakończenia wojny. - A nie możecie jeść korzonków, pić wody z rowów i spać w dziuplach? - bezlitośnie zgasiła ich Ruby. - Tak źle życzysz własnemu tatusiowi? - oburzył się Stobrod. - Dzielę się tylko z tobą własnymi doświadczeniami. Kiedy zostawiałeś mnie samą, nieraz żywiłam się korzonkami i spałam w gorszych miejscach niż dziuple drzewne. - Przecież wiesz, że chciałem dla ciebie jak najlepiej, tylko czasy były ciężkie! - Teraz są jeszcze cięższe i nie masz mi co wciskać, że chciałeś jak najlepiej. Robiłeś tak, jak ci było wygodnie, a mną się nie przejmowałeś. Odchodziłeś i wracałeś, kiedy chciałeś, i nie obchodziło cię, czy zastaniesz mnie na miejscu. Gdybym tymczasem umarła, może najwyżej byś się zastanawiał, gdzie się podziałam, jakbym była psem. Nie licz więc teraz, że będę lecieć w dyrdy na pierwsze twoje skinienie. - Przecież jestem już starym człowiekiem! - użalił się Stobrod. - Dopiero mówiłeś, że nie masz jeszcze pięćdziesiątki. - Ale czuję się staro. - Ja też i co z tego? Jeśli to, co mówią na temat Teague’a choć w połowie jest prawdą, wpakowałybyśmy się w ładny bigos, gdybyśmy jeszcze ciebie miały na karku. Zresztą nie mam tu nic do gadania, bo nie jestem u siebie, ale gdyby to zależało ode mnie, powiedziałabym - nie! Jak na komendę, oboje spojrzeli na Adę, która siedziała otulona szalem, dla ciepła trzymając dłonie w fałdach spódnicy między kolanami. Wiedziała, że oczekują od niej decyzji w tej sprawie - jako od właścicielki majątku, a poza tym osoby dobrze urodzonej i wykształconej. Jasne, że była tu u siebie i z tej racji mogła mieć ostatnie słowo, jednak nie czuła się w tej roli zbyt dobrze. Rozumiała z tego wszystkiego tylko to, że ojciec Ruby jakby wrócił z tamtego świata, a taką szansę ma niewielu. - Pamiętaj, że to twój ojciec i twoim obowiązkiem jest dbać o niego - przypomniała. - Amen! - dodał Stobrod. - Widać mamy różne poglądy na temat ojców - pokręciła głową Ruby. - Opowiem ci coś o tym. Nie pamiętam, ile wtedy miałam lat, ale jeszcze wyrzynały mi się zęby, kiedy jemu zachciało się pędzić bimber. - Po czym zwróciła się do Stobroda: - Pamiętasz, coście wyrabiali z tym Poozlerem pod Zimną Górą? - Pamiętam - przytaknął. - No, to opowiedz swoją część tej historii. Stobrod przypomniał epizod ze swego życia, kiedy to wraz z podobnym sobie pijaczyną postanowili zająć się pędzeniem bimbru w celach zarobkowych. Produkcję uruchomili w szałasach z kory na zboczach Zimnej Góry, dokąd się przenieśli. Ruby wydała się ojcu na tyle samodzielna, że bez skrupułów zostawił ją samą na trzy miesiące, choć nie miała jeszcze ośmiu lat. Przy czym ani on, ani jego wspólnik Poozler nie znali się dostatecznie na produkcji spirytusu. Z jednego nastawu otrzymywali zaledwie tyle samogonu, ile zmieściłoby się w czajniku, a że nie chciało się im przefiltrowywać destylatu przez węgiel drzewny, wychodziła im mętna, zielonkawa lub żółtawa ciecz. Był to mocny bimber - nie schodził poniżej siedemdziesięciu pięciu procent czystego alkoholu, przypominał tym whisky potajemnie pędzoną przez ich celtyckich przodków. Nie przypadł jednak do gustu klientom, którzy uznali napój za zbyt ciężki dla ich żołądków. Interes więc upadł, nie przynosząc żadnego zysku, bo po odlaniu sporej dawki na użytek własny, producentom została zaledwie taka ilość, za jaką mogli nabyć produkty na nowy zacier. Brak pieniędzy i coraz chłodniejsza listopadowa aura zmusiła wreszcie Stobroda do powrotu w domowe pielesze. Z kolei Ruby opowiedziała, jak z jej punktu widzenia wyglądało przedsięwzięcie Stobroda. Przez miesiące nieobecności ojca żywiła się tym, co zdołała schwytać lub uzbierać. Wygrzebywała z ziemi korzonki, łapała ryby w siatkę uplecioną z witek wierzbowych, a ptaki w sidła sporządzone tym samym sposobem. Zjadała wszystko bez wyjątku, uważając tylko, aby odrzucać gatunki żywiące się rybą lub padliną. Metodą prób i błędów przekonywała się, jakie podroby są zdatne do jedzenia. Najbardziej jednak utkwił jej w pamięci tydzień, kiedy miała pecha i nie zdołała nic upolować. Żywiła się wtedy tylko kasztanami i orzechami hikorowymi, które tłukła na mączkę i piekła z niej kruszące się placki na łupkowej płycie rozgrzanej w ognisku. Dopiero któregoś dnia, gdy, zbierając orzechy, zapędziła się nieco dalej, natknęła się na bimbrownię Stobroda. Ojciec spał akurat pijackim snem w szałasie, a jego wspólnik poinformował Ruby, że cały dzień tak leży zalany w trupa i tylko po ruchach palców u nóg poznać, że żyje! Wtedy Ruby pomyślała - zresztą nie po raz pierwszy ani ostatni - że wolałaby już być wilczym szczenięciem. Według niej Romulus i Remus, o których czytała jej później Ada, byli szczęściarzami, gdyż przynajmniej mieli troskliwą opiekunkę. Gwoli sprawiedliwości Ruby musiała jednak przyznać, że Stobrod nigdy nie podniósł na nią ręki w gniewie. Nie pamiętała, aby ją kiedykolwiek uderzył, ale nie mogła sobie również przypomnieć, by ją czule pogłaskał po głowie lub przytulił. Wylała swoje żale i zagadnęła Adę: - No i jak teraz wyglądają twoje gadki o obowiązkach? Zanim Ada zdążyła coś odpowiedzieć czy choćby westchnąć „O, Boże!” - Ruby wstała od ogniska i wolnym krokiem znikła w ciemnościach. Stobrod nie odezwał się ani słowem, natomiast Pangle mruknął cicho, jakby do siebie: - Wzięła dupę w garść i poszła... Późnym wieczorem, kiedy udało się odprawić Stobroda i Pangle’a bez większej nadziei na pojednanie, Ada wyszła na dwór do ustępu. O tej porze było już dużo chłodniej i Ada się obawiała, że nad ranem mogą wystąpić przymrozki. Księżyc w pełni rzucał tak silne światło, że na ziemię kładł się cień każdej gałęzi. Gdyby chciała, mogłaby przy tym świetle czytać „Adama Będę”. Na niebie były widoczne tylko najjaśniejsze gwiazdy, na przykład Orion. Ada zauważyła, że okrągła tarcza księżyca wygląda tak, jakby ktoś odciął od niej cienki, brzeżny skrawek. A więc było to zaćmienie! Wróciła do domu i zabrała trzy koce oraz małą lunetkę Monroego. Był to prześliczny drobiazg włoskiej roboty, oprawny w mosiądz grawerowany w spiralne ornamenty, mający jednak mniej precyzyjne soczewki niż niemieckie. Z szopy wydobyła składane krzesełko, zastanawiając się, czy wybrała ze stosu akurat to, na którym umarł jej ojciec. Rozstawiła je na dziedzińcu od frontu i opatulona w koce rozsiadła się wygodnie, po czym zaczęła obserwować niebo. Nastawiła lunetkę na ostrość i wtedy wyraźnie zobaczyła księżyc. Jego zacieniony brzeżek przybrał odcień miedzi, ale był dobrze widoczny, podobnie jak krater w górnej części tarczy i szczyt górski na jej środku. Ada obserwowała, jak cień zasłaniał coraz większą część tarczy księżyca, aż wreszcie doszło do całkowitego zaćmienia. Księżyc już tylko mgliście rysował się na niebie jak stary jednocentowy miedziak. Im mniej było widać księżyc, tym mocniej rozjarzała się Droga Mleczna, jak rzeka światła przecinająca niebo lub smuga kurzu znad gościńca. Dziewczyna powiodła lunetą wzdłuż tej smugi, chcąc przyjrzeć się jej z bliska. Gwiazdy widziane przez powiększające soczewki wyglądały jak kiście lampek i zdawały się przybliżać coraz bardziej, tak że Ada poczuła się, jakby była zawieszona w powietrzu na skraju wąwozu, skąd spoglądała nie w górę, lecz w dół. Przez chwilę doznała takiego samego zawrotu głowy jak wtedy, gdy zaglądała do studni Esco - zupełnie jakby mogła oderwać się od swego miejsca i spaść niczym kamień między te snopy iskier. Otworzyła więc drugie oko i rozejrzała się poza lunetką. Wokół niej wznosiły się ściany zatoczki, tworząc bezpieczną nieckę. Dlatego mogła sobie swobodnie siedzieć i, odprężona, obserwować, jak księżyc stopniowo wyłania się zza cienia Ziemi. Przyszedł jej wówczas na myśl refren piosenki, którą przedtem śpiewał Stobrod. Zakończenie jej brzmiało: „Pragnę tylko tego, byś wróciła do mnie”, Stobrod nie mógłby wypowiedzieć tych słów z większym przekonaniem, nawet gdyby to był przejmujący swoją głębią cytat z „Endymiona”. Dopiero w tej chwili Ada musiała przyznać się przed sobą, że proste, szczere słowa, płynące wprost z serca, mogą być bardziej przekonujące od tysięcy wierszy Johna Keatsa. Nigdy dotąd nie przeszło jej coś takiego przez usta, ale teraz bardzo chciałaby się tego nauczyć. Poszła do domu jedynie po to, by wziąć przenośny pulpit i latarnię, po czym wróciła na swój punkt obserwacyjny. Zamoczyła pióro w atramencie, ale zamiast pisać, siedziała i patrzyła w papier, a tymczasem wysechł koniec pióra. Każde bowiem zdanie, które sobie umyśliła, wydawało się jej pretensjonalne i naładowane ironią. Wytarła więc pióro w bibułę, umoczyła je powtórnie i napisała: Pragnę tylko tego, byś powrócił do mnie. Podpisała się pod tym, złożyła kartkę i na wierzchu wykaligrafowała adres szpitala w stolicy. Potem ciaśniej owinęła się w koce i nawet nie czuła, kiedy zasnęła. A szron na niej osiadał, aż zewnętrzny koc całkiem zesztywniał. Przysięga Inman wędrował teraz przez górzystą okolicę. Trzymał się szlaków i spotykał niewiele ludzi. Przebyte odległości mierzył czasem marszu: cały dzień w drodze, pół dnia lub mniej niż pół. Jeśli przejście trwało krócej, pokonany odcinek drogi był znikomy. Mile i godziny stały się pojęciami zbędnymi, nie miał bowiem żadnej możliwości ich policzenia. Przerwę w marszu zrobił dopiero wtedy, gdy się na szlaku natknął na pewną kobietę. Siedziała skulona na słupku ogrodzenia i płakała. Okazało się, że rozpacza po zmarłej córeczce. Kapelusz, jaki nosiła na głowie, ocieniał całą twarz, tak że Inman mógł jedynie dojrzeć czarną budkę i koniuszek nosa. Gdy zwróciła się w stronę Inmana, łzy spływające po jej policzkach połyskiwały w porannym świetle. Wykrzywione boleścią usta były lekko rozwarte, co Inmanowi przywiodło na pamięć podkówkę na rękojeści szpady. Słońce jeszcze wysoko nie wzeszło, lecz ona chciała już pochować swoje dziecko. Zawinęła je w starą kołdrę, bo nie umiała sporządzić pudła. Inman ofiarował się z pomocą. Cały dzień spędził na podwórku z tyłu domu, zbijając trumienkę. Zrobił ją z desek wyrwanych ze starej wędzarni. Pachniały tłuszczem wieprzowym i dymem z hikory. Od wewnątrz były czarne i błyszczące od wieloletniego wędzenia szynek. Od czasu do czasu kobieta podchodziła do drzwi wychodzących na podwórko, aby sprawdzić, jak postępuje praca. Za każdym razem powtarzała to samo: - Przez dwa tygodnie, zanim moja dziewczynka umarła, miała luźne, szare jak popiół stolce. Skończywszy robotę stolarską, Inman wyłożył spód pudła suchymi sosnowymi igłami. Wszedł do domu, wziął na ręce dziewczynkę, która leżała na łóżku na parterze, zapakowana w kołdrę, i wyniósł przez kuchnię na dwór. Zawiniątko było twarde jak kokon albo orzeszek galasowy, Matka dziewczynki siedziała przy kuchennym stole i patrzyła na niego szkalnym wzrokiem. Inman rozwinął kołdrę, położył dziewczynkę na wieku trumny i starał się nie myśleć o jej wynędzniałych szarych policzkach i wyostrzonym nosie. Pociął kołdrę nożem, wyłożył nią trumnę jak podszewką, a potem podniósł dziecko, umieścił w pudle i z młotkiem w ręku podszedł do drzwi: - Czas już zabić trumnę gwoździami - powiedział matce, Wyszła z kuchni, ucałowała dziewczynkę w oba zapadnięte policzki i w czoło, a potem usiadła na ganku i patrzyła, jak Inman starannie zabija wieko. Pochowali dziecko na pobliskim pagórku, gdzie już były cztery stare groby, oznaczone płytkami z rzecznych łupków, na których wyryto napisy. W pierwszych trzech grobach spoczywały niemowlęta. Sądząc po datach, maleństwa rodziły się rok po roku, mniej więcej co jedenaście miesięcy, a umierały zaledwie kilka dni po urodzeniu. Czwarty grób należał do matki. Inman przeczytał, że umarła w dniu rodzenia ostatniego dziecka. Szybko obliczył, że dożyła raptem dwudziestu lat. Na końcu niewielkiego rzędu grobów wykopał nowy dół i spytał matki, czy nie chciałaby czegoś powiedzieć. - Nie! - odparła kobieta. - Każde wypowiedziane przeze mnie słowo byłoby przepełnione goryczą. Zanim Inman skończył zasypywać dół ziemią, zapadł zmrok. Wkrótce oboje udali się do domu. - Powinnam dać panu coś do zjedzenia - przyznała - ale nie mam w sobie dość energii, by zapalić światło, a co dopiero mówić o przygotowaniu posiłku. Weszła do środka i po chwili wróciła z prowiantem. Dala Inmanowi dwa małe płócienne woreczki, jeden z kukurydzianą kaszą, a drugi z mąką, płat słoniny owinięty pociemniałym od tłuszczu papierem, kawałek brązowej, wędzonej w dymie karkówki wieprzowej, trochę suszonej kukurydzy, kubek fasoli na zupę, zawiniętej w kawałek papieru, por, rzepę, trzy marchewki i kostkę mydła domowej roboty. Inman wziął te dary, podziękował i odwróciwszy się, wyszedł. Nie zdążył jednak dojść do furtki, gdy go kobieta przywołała. - Gdybym pozwoliła panu odejść bez obiadu, myśl o tym dniu nie dałaby mi spokoju - powiedziała. Inman rozpalił ogień, a ona usiadła na niskim kuchennym stołku i smażyła wielki befsztyk. Mięso dostała od sąsiada. Pochodziło od jałówki, która ugrzęzła w bagnie i utopiła się, zanim ktokolwiek zauważył, że jej nie ma. Brązowy gliniany talerz napełniła po brzegi żółtą kukurydzianą kaszą ugotowaną na rzadko. Podczas smażenia befsztyk wygiął się miseczkowato jak ręka wyciągnięta po resztę. Kobieta ułożyła go na kaszy wygiętą stroną w dół, a na wierzchu tego mięsnego gmachu umieściła parę smażonych jajek. Na koniec przybrała danie kawałkiem masła wielkości głowy wiewiórki. Położyła je na jajach. Kiedy postawiła potrawę na stole przed Inmanem, ten spojrzawszy na nią, omal się nie rozpłakał. Patrzył wzruszony, jak masło rozpuszcza się na żółtkach jaj, na białku, na brązowym mięsie i żółtej kaszy. W końcu cały talerz połyskiwał tłuszczem. Siedział, trzymając przed sobą nóż i widelec, lecz nie mógł jeść. Czuł, że uczta wymaga jakiegoś specjalnego podziękowania, brakło mu jednak słów. Na dworze w ciemności odezwała się przepiórka. Zawołała, potem czekała na odpowiedź i po chwili znowu zawołała. Podniósł się słaby wiatr i zaczął padać deszcz, zraszając liście i gonty na dachu. Po jakimś czasie ustał. - Ten posiłek wymaga dziękczynnej modlitwy - oznajmił Inman. - To niech pan jakąś zmówi - zaproponowała kobieta. Inman przez dłuższą chwilę myślał. - Nie mogę sobie żadnej przypomnieć - wyznał w końcu. - Ja znam taką: „Za dary, którymi nas obdarzasz, dzięki Ci Panie!” - podpowiedziała kobieta. Powtórzył jej słowa, zastanawiając się, czy są odpowiednie. - Pani nie wie, od jak dawna się tak męczę... - dodał. Kobieta podeszła do półki nad kominkiem, wzięła stojącą tam fotografię i przez chwilę jej się przyglądała. - To nasze rodzinne zdjęcie - powiedziała. - Zrobił je nam swego czasu pewien mężczyzna, który jeździł wozem po kraju i miał ze sobą wszystkie przybory do fotografowania. Nie wiem, czy pan uwierzy, że z całej rodziny tylko ja jedna pozostałam przy życiu. Wytarła rękawem kurz i podała Inmanowi mały, oprawiony w ramkę obrazek. Inman przybliżył zdjęcie do świeczki, by je lepiej obejrzeć» i stwierdził, że to dagerotyp. Przedstawiał ojca rodziny, te kobietę o parę lat młodszą, starą babcię i sześcioro dzieci: od chłopców na tyle dużych, że nosili już kapelusze z rondem do maluchów w czepkach na głowie. Wszyscy byli ubrani na czarno, siedzieli nieco przygarbieni i patrzyli nieufnie albo mieli zdziwione miny, jakby właśnie w tej chwili dotarła do nich wiadomość o ich śmierci. - Bardzo pani współczuję - szepnął Inman. Gdy skończył jeść, kobieta poprosiła, żeby już dom opuścił. Wyszedł i maszerował w ciemności, póki nowe konstelacje gwiazd nie ukazały się na niebie. Potem, nie rozpalając ogniska, rozłożył się biwakiem nad brzegiem wąskiego strumienia. Wydeptał sobie miejsce do spania w wysokiej trawie, zawinął się w koc i zasnął twardym snem. Przez kilka następnych dni, które okazały się deszczowe i mokre, szedł tak długo, jak mógł, później spał w miejscach zamieszkanych przez ptaki. Pewnej nocy znalazł sobie legowisko w leśnym gołębniku. Ptaki go ignorowały i tylko wtedy, gdy się obracał na drugi bok czy zawijał w koc, wszystkie się nagle podrywały i spłoszone gruchały przeciągle, a po chwili z powrotem sadowiły się na swoje miejsca. Kolejnej nocy ułożył się na suchym kawałku ziemi pod strzelistym gołębnikiem, którego architektura przypominała świątynię poświęconą malutkiemu, nie istniejącemu bogu. Musiał zwinąć się w kłębek, bo gdyby się wyciągnął, na stopy lub głowę skapywałyby ze stromej krawędzi dachu krople deszczu. Którąś znowu noc spędził w porzuconym kurniku. Rozpostarł swój brezent na podłodze, grubo pokrytej zwapniałym starym kurzym łajnem, które chrzęściło, gdy się poruszał, i śmierdziało jak szczątki dawno umarłych ludzi. Kiedy się zbudził na długo przed świtem i nie mógł ponownie zasnąć, pogrzebał w swoich pakunkach i znalazł ogarek świeczki. Zapalił go, rozłożył zwiniętą w rulon książkę Bartrama i przybliżywszy ją do żółtego światła, wertował, póki nie trafił na ustęp, który go zainteresował. Brzmiał tak: „Dzikie górskie okolice, które ostatnio przemierzałem, wydawały mi się sfalowane, niby wielki ocean po burzy. Fale te stopniowo się obniżały, ale do końca zachowywały doskonale regularne formy, przypominające rybią łuskę lub łuskowaty układ dachówek. Najbliżej mnie położona część terenu miała barwę doskonałej, czystej zieleni, kolor następnej był zielono-niebieski, a ostatniej - niemal całkiem niebieski, jak wypełniający wszechświat eter, z którym najbardziej odległa linia horyzontu wydawał się zlewać w jedno. Kontemplacja tego wspaniałego krajobrazu, nieskończenie zróżnicowanego i zdającego się bez granic, całkowicie zawładnęła moją wyobraźnią, do tego stopnia, że stałem się prawie zupełnie niewrażliwy, obojętny w stosunku do innych, równie uroczych i bardziej dla mnie dostępnych stron”. Pejzaż, tak szczegółowo opisany przez Bartrama, opanował niemal wszystkie myśli Inmana. Żył tylko widokiem tych gór i dolin, które ciągnęły się bez końca. Był to zdeformowany, wykoślawiony i pełen nierówności krajobraz, w którym człowiek jest postacią zupełnie marginalną. Inman wiele razy oglądał opisane przez Bartrama widoki. Tak wyglądały kresy, kraj z pogranicza, ciągnący się nieskończenie daleko na północ i na zachód od stoków Zimnej Góry. Bardzo dobrze znał tę ziemię. Obszedł dokładnie wszystkie jej granice, wyczuwał mające nastąpić zmiany pór roku, utrwalił w pamięci jej kolory, chłonął jej zapachy. Bartram był jedynie podróżnikiem, a więc znał tylko jedną porę roku, tę, w której ten kraj odwiedził, i tylko taką pogodę, jaka akurat w tym czasie wypadła. A jednak oczami duszy Inman widział ją teraz nie taką, jaką ją oglądał i znał przez całe swoje życie, lecz taką, jaką ją opisał Bartram. Szczyty sięgały wyżej, doliny zaś głębiej, niż to miało miejsce w rzeczywistości. W jego wyobraźni blednące pasma szczytów górskich stały jasne i wysokie jak ława chmur. W myśli rysował ich kontury i kolorował je, każde pasmo było o jeden ton bledsze i bardziej niebieskie od poprzedniego, a gdy w końcu dotarł do wyimaginowanej strefy górskich szczytów, które połączyły się i zlały w jedno z niebem - usnął. Na drugi dzień postanowił się rozejrzeć po okolicy i zorientować, gdzie właściwie przebywa. Poszedł w kierunku południowo-zachodnim wzdłuż starej drogi, którą dawniej jeździły wozy. Powietrze było rześkie i chłodne. Z drzew pospadały już wszystkie liście i martwe leżały na ziemi. Inman nie wiedział, w jakim jest hrabstwie. Zastanawiał się, czy to czasem nie jest Madison... Podszedł do drogowskazu. Na jedne jego stronie widniał napis: TOBO -55 mil, a na drugiej: TOAV - 65 mil. Wywnioskował z tego, że czeka go długi marsz bez względu na to, które z tych miast wybierze. Skręcił i doszedł do małej sadzawki, jaka utworzyła się wokół bijącego źródełka. Skały otaczające to miejsce pokrywała zielona darń torfowca. Dno sadzawki zalegały gnijące liście dębu i topoli, a woda miała kolor bursztynu, jakby ktoś zaparzył na tych liściach słabą herbatę. Inman pochylił się i zanurzył w niej swoją menażkę. W tym momencie zawiał wiatr i Inman usłyszał dziwne trzaski i stuki. Takie dźwięki mógłby wydawać muzyk, który usiłuje grać na instrumencie sporządzonym jedynie z suchych kijków. Spojrzał na las otaczający sadzawkę, skąd dochodził ów dziwny dźwięk, i jego oczom ukazał się zdumiewający widok. Miał przed sobą wielkie świętojańskie drzewo, na którego gałęzi wisiały trzy szkielety, dyndające na wietrze i nawzajem o siebie postukujące. Menażka się tymczasem napełniła, więc ją zamknął i podszedł do szkieletów. Wisiały w jednym rzędzie na jednej z niższych gałęzi, i nawet nie na sznurze, ale na splecionych pasmach kory zerwanej z młodego hikorowego pędu. Jednemu z wisielców brakowało kości miednicy i nóg. Spadły na ziemię i ułożyły się w niewielki stosik. Tylko duży palec jednej stopy wystawał do góry. Na drugim nie uszkodzonym szkielecie plecionka tak się rozciągnęła, że wiszący mężczyzna palcami nóg sięgał ziemi. Inman uprzątnął spod niego liście, sądząc, że znajdzie wygładzony kawałek ziemi, który nieszczęśnik ubił, gdy umierając tańczył dookoła. Jasne włosy wypadły z czaszki i walały się wśród liści nieopodal kości jego palców u nóg. Wszystkie kości były białe, natomiast zęby tkwiące w rozchwianych szczękach wydawały się żółte. Inman przejechał dłonią po kościach ramienia tego człowieka. Została ich tylko połowa, reszta odpadła. Odniósł wrażenie, że są chropowate. Kości nóg i stóp leżały zebrane w stertę, jak szczapki na podpałkę. „Nie mógł się odciąć - pomyślał o wisielcu Inman - ale jeśli będzie cierpliwy, to się tego doczeka”. Kilka dni później Inman całe rano szedł pod górę, wciąż nie wiedząc, gdzie się znajduje. Mgły migotały przed nim jak jeleń pośród drzew. Po południu wyszedł na grań, która prowadziła grzbietami gór i wiła się pomiędzy balsamicznie woniejącymi wyżynami i nisko opadającymi przełęczami. Rosły tu bukowe lasy i niewiele innych drzew. W tym miejscu kończyła się bowiem strefa drzew liściastych, wyżej nie mogłyby już żyć. Idąc dalej, Inman zaczął się domyślać, gdzie się znajduje. Był na starym szlaku i to wydawało się bezsporne. Minął skalny kopiec usypany z głazów i kamieni, jakie Czirokezi w bardzo dawnych czasach mieli zwyczaj stawiać przy drogach. Miało to coś oznaczać, ale co - nie wiadomo. Może miał to być drogowskaz, a może pomnik tub święte miejsce... Inman podniósł przydrożny kamień i przechodząc obok, dorzucił go do sterty innych, na pamiątkę odwiecznych, szczytnych tęsknot. Dzień się już kończył, gdy Inman znalazł się na skalnej skarpie sąsiadującej z terenem dziko zarośniętym haszczami, wrzosowiskiem i gęstą plątaniną wysokich po pas krzewów azalii, wawrzynu i mirtu. Sięgały aż po krawędź urwiska. Ścieżka też się tu kończyła, jakby do zwyczaju wędrowców należało zatrzymywanie się w tym miejscu i podziwianie piękna krajobrazu. Potem wąskim przejściem wśród azalii droga znów wdzierała się w las, zaledwie kilkanaście metrów od punktu, z którego Inman wyruszył. Słońce już zachodziło, musiał się więc pogodzić z faktem, że raz jeszcze będzie biwakował bez możności korzystania z ognia i wody. Ze skał blisko urwiska wyskrobał trochę, ściółki i próchnicy i wyłożył nimi legowisko, by mu się miękcej spało. Suchą kukurydzę zjadł z ręki i wyciągnął się na przygotowanym łożu. Marzył o większym księżycu, by oświetlił roztaczający się stąd widok. Obudził się z pierwszym brzaskiem, gdy na dworze było jeszcze szaro, bo usłyszał, że ktoś chodzi po wrzosowisku. Usiadł, odciągnął kurek rewolweru i skierował go w stronę, skąd dochodził odgłos kroków. Po chwili z liści wynurzyła się głowa czarnej niedźwiedzicy. Od miejsca, w którym się znajdował, dzieliło ją jakieś sześć metrów. Stała, brązowy pysk zadarła do góry, szyję wysunęła daleko i mrugając małymi oczkami, węszyła zapachy, jakie niósł ze sobą wiatr. Nie spodobało jej się to, co poczuła. Mrucząc, poczłapała przed siebie. Małe niedźwiedziątko, nie większe od ludzkiej głowy, wspięło się na pobliską młodą jodłę tuż za matką i usadowiło wysoko na pniu. Inman zdawał sobie sprawę, że niedźwiedzica, mając słaby wzrok, nie mogła goj w tym świetle widzieć, ale na pewno go zwęszyła. Była tak blisko, że nawet niedoskonałym ludzkim nosem czuł jej zapach. Woniała jak mokry pies, a może trochę ostrzej. Niedźwiedzica dwukrotnie burknęła, wypuszczając powietrze nosem i pyskiem, i próbowała postąpić do przodu. Inman nieco się przesunął i stał, a niedźwiedzica strzygła uszami, mrugała, znowu wyciągnęła szyje, węszyła i posunęła się jeszcze o jeden krok. Inman odłożył rewolwer na bok. Swego czasu złożył bowiem niedźwiedziom przysięgę, że nigdy więcej żadnego nie zastrzeli, choć w młodości wiele ich zabił i zjadł. Wiedział też, że nadal bardzo lubi smak niedźwiedziego tłuszczu. Niemniej czuł się związany przysięgą. Złożył ją po serii snów, które go nawiedzały przez cały tydzień, gdy przebywał w błotnistych okopach pod Petersburgiem. W pierwszym śnie występował jeszcze jako człowiek. Był chory, dla wzmocnienia pił herbatę z liści mocznicy lekarskiej i stopniowo się przeobrażał w czarnego niedźwiedzia. Wizje niedźwiedzie nękały go całymi nocami. Buszował w nich po urojonych górach, zawsze sam i na czterech nogach, unikając wszystkich przedstawicieli swego gatunku, ale także innych zwierząt. Grzebał w ziemi, szukając białych robaków, rozwalał leśne ule w poszukiwaniu miodu i zjadał całe krzaki czarnych jagód. Był szczęśliwy i silny. „Może żyjąc w ten sposób - myślał - uczymy się, jak walczyć o pokój i jak zabliźniać zadane przez wojnę rany”. W ostatnim jednak śnie, długo ścigany, został w końcu przez myśliwych zastrzelony. Owiązali mu sznur dookoła szyi, zawiesili na drzewie i odarli ze skóry, a on cały czas miał wrażenie, że przygląda się temu z góry. Jego ociekające krwią ciało - czuł to - było autentycznym oskórowanym ciałem niedźwiedzia, a jednocześnie przypominało człowieka. Wydawało się smukiejsze, niż należałoby tego oczekiwać po niedźwiedziu; łapy pod futrem były długie jak ludzkie ręce... Wraz ze śmiercią niedźwiedzia odeszły też nękające Inmana sny, ale gdy się zbudził tego ostatniego ranka, czuł, że niedźwiedź jest dla niego kimś szczególnie ważnym, że pragnie go obserwować i uczyć się od niego. Zrozumiał też, że zabicie go, wszystko jedno jakim kosztem okupione, byłoby ciężkim grzechem, gdyż w jakiś sposób czerpał z niedźwiedzia nadzieję. Nie uważał jednak swojej obecnej sytuacji za pomyślną. Z tyłu miał brzeg urwiska, a przed sobą gęsto splątane haszcze. Niedźwiedzica zaś była rozdrażniona, ponieważ towarzyszyło jej nie w porę urodzone niedźwiedziątko. Mógł jedynie liczyć na to, że niedźwiedzie raczej skłonne są do ucieczki niż do ataku i że najwyżej grozi mu jakiś zainscenizowany przez niedźwiedzicę atak na niby. Polegałby na tym, że ruszy jakieś piętnaście stóp do przodu, poderwie się, stanie na dwóch tylnych łapach i będzie na niego prychać. Łudził się, że niedźwiedzica zechce go tylko nastraszyć, a nie zranić. Ale nie miał dokąd uciec. Chciał, żeby się zorientowała, gdzie on się znajduje, więc do niej przemówił: - Pójdę sobie stąd i nigdy nie wrócę. Proszę cię tylko, żebyś zrobiła mi miejsce i dała przejść. - Mówił spokojnie, szczerze i starał się, żeby w jego głosie wyczuła szacunek. Niedźwiedzica coraz energiczniej węszyła dookoła, przestępowała z nogi na nogę i kołysała się na boki. Inman powoli zrolował posłanie, a potem założył na siebie plecak i chlebak. - Już stąd idę - powiadomił ją. Zrobił dwa kroki i w tym momencie niedźwiedzica przystąpiła do udawanego ataku. Inman oczywiście mógł przewidzieć, że jego rachuby wezmą w łeb. To tak jak w stolarce: bierzesz miarę, a mimo to poszczególne części do siebie nie pasują. Mógł się cofnąć jedynie o trzy stopy, ona zaś toczyła się rozpędem swojej ogromnej masy i od brzegu urwiska dzieliło ją tylko dziesięć stóp. Zrobił krok w bok, a niedźwiedzica ruszyła z impetem i ominąwszy go, wypadła poza krawędź urwiska, którego przedtem w szarości przedświtu nie widziała. Gdy go mijała, Inman poczuł ostry zapach przypominający mokrego psa i czarnoziemną glebę. Spojrzał z góry i w świetle budzącego się dnia zobaczył, że jej ciało uderzyło o skały na dole, rozerwało się i otworzyło jak wielki czerwony kwiat. Strzępy czarnego futra walały się po głazach. „A niech to! - pomyślał. - Nawet z moich najlepszych intencji nic dobrego nie wychodzi, a nadzieja okazuje się tylko zawadą”. Niedźwiedziątko siedzące na jodle poczęło krzyczeć ze strachu. Było jeszcze nie odłączone od piersi. „Zmarnieje i zginie bez matki - zmartwił się Inman. - Będzie całymi dniami kwilić i płakać, aż umrze z głodu lub padnie ofiarą wilka czy pantery”. Podszedł do drzewa i wpatrywał się w drobną mordkę niedźwiadka. Mały mrugał do niego czarnymi oczkami; otworzył pyszczek i płakał jak ludzkie dziecko. Inman przez chwilę wyobrażał sobie, iż sięga do góry po niedźwiadka, bierze go za kark i mówi: „Jesteśmy spokrewnieni”. Potem zdejmuje plecak, wkłada niedźwiadka do środka tak, że mu tylko głowa wystaje, i włożywszy tornister na ramiona, odchodzi. Niedźwiedziątko wygląda zza jego pleców i z tej nowej perspektywy patrzy na świat błyszczącymi oczami, jakie miewają indiańskie dzieci. Da go Adzie, niechby chowała sobie niedźwiadka jak domowe zwierzątko. A jeśli nie zechce, sam go wychowa, aby stał się na wpół oswojonym niedźwiedziem. Gdy zaś będzie już całkiem dorosły, mógłby odwiedzać Inmana w jego pustelniczej chacie na Zimnej Górze i od czasu do czasu dotrzymywać mu towarzystwa. Po jakimś czasie niedźwiedź przyprowadziłby tam swoją żonę i dzieci i w późniejszych latach Inman mógłby mieć zwierzęcą rodzinę, jeśli nie założy innej. W ten sposób może wyrównałby krzywdę, jak spotkała matkę młodego niedźwiadka. W rzeczywistości jednak musiał postąpić zgoła inaczej: Wziął lemata, strzelił niedźwiadkowi w głowę, a potem patrzył, jak mały oderwał się od drzewa i runął na ziemię. Aby nie zmarnować mięsa, Inman rozpalił ognisko, zdjął skórę z niedźwiadka, pokroił tuszkę na kawałki i postawił na ogniu, aby się podgotowała. Czarne futerko rozłożył na skale; było nie większe od futerka szopa. Podczas gdy mięso niedźwiadka się gotowało, Inman usiadł na skarpie i czekał na nadejście poranka. Mgły się rozstąpiły i jego oczom ukazały się góry i rzeki, o których się mówi, że leżą na najdalszych krańcach ziemi. Cienie spływały w dół po stokach najbliżej położonych górskich szczytów i zanurzały się w kotlinę, jakby chciały dołączyć do ogromnych złóż ciemności kryjących się pod ziemią. Strzępy chmur wisiały nad dolinami, roztaczającymi się pod stopami Inmana, ale w całym tym krajobrazie nie widać było ani jednego szczytu dachu, pióropusza dymu czy uprawnego pola, mogącego świadczyć o tym, że mieszkają tu ludzie. Mógłbyś patrzeć w dal, obejmując wzrokiem cały ten pofałdowany teren, i czułbyś każdym zmysłem, że poza tą ziemią nic innego nie ma, że to jest cały świat. Wiatr dmący w górach wywiał zapachy gotującego się niedźwiedziego mięsa. Pozostała jedynie woń mokrego kamienia. Patrząc w stronę zachodu, Inman widział na przestrzeni dziesiątków mil same tylko grzbiety górskie, skarpy i strome turnie, ciągnące się aż po daleki szary horyzont. „Kataluczi” - tak nazywali Czirokezi fałdy, jakie tworzyły górskie łańcuchy, układające się w stopniowo zanikające szeregi. Tego dnia trudno było je odróżnić od surowego, zimowego nieba. Zarówno na nich, jak i na niebie utworzyły się marmurkowate pasma w identycznych odcieniach samej tylko szarości, rozciągającej się wzwyż i w dół jak wielki płat żyłowatego mięsa. Inman nie mógłby lepiej dobrać sobie stroju, aby się w tym otoczeniu ukryć; wszystko, co miał na sobie, było szare, czarne i brudnobiałe. Mimo ponurej scenerii, w sercu Inmana rosła radość. Zbliżał się do domu. Poznawał to po działaniu na skórę rozrzedzonego powietrza i po silnym pragnieniu, by ujrzeć dymek z kominka unoszący się nad domami ludzi, ktqjrych znał całe życie. Ludzi, których nikt mu nie każe nienawidzić ani się bać. Wstał, ustawił się w wygodnej pozycji na skale i zmrużywszy oczy, aby zaostrzyć wzrok, spojrzał przez ogromną przestrzeń ku dalekiej samotnej górze. Stała oddzielona od nieba tylko jakby cienką, niestaranną i niepogłębioną kreską, nakreśloną źle umaczanym w atramencie piórem. Ale jej kształt powoli stawał się jasny i łatwy do rozpoznania: to była Zimna Góra! Patrząc na nią, zrozumiał, czym jest dla niego ojczyzna. Studiował każdy jej szczegół, rozpoznawał kontury każdego najodleglejszego nawet szczytu i doliny. Były nie tylko czymś, co zapamiętał. Czuł, że dawno temu, w sposób nie dający się zatrzeć, wyryto je ostrym narzędziem na jego rogówkach. Spoglądając na góry, potrafił nadać miano wszystkim miejscom i rzeczom i głośno wymówił ich nazwy: Ten szczyt nosi miano Ogon Małej Niedźwiedzicy, to jest Przełęcz nad Bitą Drogą, tam płynie Głodny Potok, tu wznosi się pagórek Młotkowy Pazur, a dalej jest Skalna Ściana. Nie pominął ani jednego szczytu, ani jednego szlaku wodnego. Żaden ptak ani krzak nie pozostał anonimowy. Był u siebie... Kołysał głową, która wreszcie odnalazła poczucie równowagi. Z radością zauważył, że także jego ciało przybrało teraz niezwykłą dla niego wyprostowaną postawę. Przez chwilę wydawało mu się możliwe, że mógłby czuć się tutaj całkiem pewnie. Chyba w tym kraju o pogmatwanej historii na pewno istnieją miejsca, w których człowiek może się schronić i zniknąć. Gdy będzie szedł, wiatr żółtymi liśćmi zasypie ślady jego kroków. Dzięki temu zyska świadomość, że jest bezpiecznie ukryty przed wilczymi spojrzeniami całego świata. Inman siedział, podziwiając miłe sercu okolice i czekał, by się niedźwiedzie mięso ugotowało. Potem obtoczył je w mące i usmażył na ostatnim kawałku słoniny, jaką wiele dni temu dostał od kobiety, której przyszedł z pomocą. Usadowiony na szczycie skały, zajadał się mięsem młodego niedźwiadka. Nie było ani tak ciemne, ani tak tłuste jak mięso starszych niedźwiedzi, które jadał dawniej. Niemniej miało w sobie posmak grzechu. Próbował określić, który z siedmiu grzechów głównych można by tu zastosować, a gdy mu się to nie udało, postanowił dodać nowy, ósmy grzech: żalu. Nic dobrego Stobrod nie znał nazwy szczytu, na który się teraz wspinali we trzech. Skurczeni z zimna, z kapeluszami nasuniętymi aż po same oczy i rękoma wsuniętymi w rękawy. Przed nimi kładły się długie cienie, toteż deptali po własnych podobiznach. Mijali bezlistne lipy, kasztanowce i tulipanowce, o tej porze wszystkie do siebie podobne. Kroki ich tłumiły pokłady mokrych liści pod stopami. Młody Pangle następował Stobrodowi na pięty, natomiast ich towarzysz trzymał się o sześć kroków z tyłu. Stobrod trzymał pod pachą swoje skrzypce w worku, a Pangle niósł bandżo przewieszone przez ramię szyjką do dołu. Trzeci wędrowiec nie miał ze sobą żadnego instrumentu, za to dźwigał plecak z mizernym dobytkiem całej trójki. Otulał się starym, pogryzionym przez mole kocem, ufarbowanym na brązowo sokiem z orzecha. Koniec tego okrycia wlókł się za nim, pozostawiając ślad wśród uschłych liści. Wszyscy cierpieli na rozstrój kiszek po wczorajszej kolacji. Najedli się bowiem mięsa martwej łani, którą znaleźli przymarzniętą do gruntu, a że dawno nie jedli mięsa, nie zastanawiali się, jaka mogła być przyczyna śmierci zwierzęcia i jak długo zwłoki ieżały. Rozpalili ognisko z mokrej osiczyny, która dawała więcej dymu niż ognia, i przypiekli nad nim udziec zaledwie na tyle, że trochę odtajał. Zjedli, ile kto mógł, ale teraz tego żałowali. Nie rozmawiali o tym, ale coraz to któryś odrywał się od grupy i biegł w zarośla krzewów laurowych. Nie słychać było ani szumu wiatru, ani śpiewu ptaków, najwyżej szelest spadających igieł daglezji. Niebo na wschodzie nosiło jeszcze ślady jutrzenki, a delikatne obłoczki przesłaniały tarczę ostro świecącego słońca. Na tym tle ciemne, skręcone gałęzie liściastych drzew wyglądały jak wycięte w drzeworycie. Przez pewien czas krajobraz, jaki mijali wędrowcy, utrzymywał się w tonacji brązowoszarej, dopiero gdzieś na oblodzonej półce skalnej rzucił im się w oczy jaskrawożółty porost. Pangle urwał taki ząbkowany, skórzasty płat i ostentacyjnie zaczął go zajadać. Nie wiadomo jednak, czy mu to smakowało, bo choć nie wypluł pierwszej porcji, nie sięgnął też po następną. Tyle tylko, że w dalszej drodze zdradzał dziwne ożywienie i rozglądał się uważnie, czy znów czegoś takiego nie spotka. Po pewnym czasie dostali się na skrawek równego terenu, gdzie zbiegały się trzy ścieżki: ta, którą przyszli, i dwie inne, jeszcze słabiej rysujące się na zboczu. Najszersza z nich musiała początkowo być szlakiem wędrówek bizonów i pochodów Indian, gdyż między drzewami nie zmieściłby się wóz. Kiedyś obozowali tu myśliwi, którzy pozostawili po sobie krąg na ognisko i narąbane polana. Ich bytność można było poznać także po przerzedzonym lesie w promieniu około pięćdziesięciu kroków od zbiegu dróg. Tylko przy samym skrzyżowaniu pozostała topola, którą oszczędzono nie ze względu na jej piękny wygląd czy wiek, ale po prostu nikt nie miał piły o odpowiedniej średnicy. Na wysokości gruntu topola ta miała obwód średniego koryta na paszę. Stobrodowi się wydawało, że już skądś zna to miejsce. Zatrzymał się więc, by się lepiej przyjrzeć, i Pangle nadepnął mu na nogę tak pechowo, że oderwał podeszwę. Stobrod ani się obejrzał, kiedy stał już w samej skarpetce na mokrych, obmarzniętych liściach. Odwrócił się i lekko pchnął chłopca w pierś, aby się odsunął. Po namyśle naciągnął na nogę worek, w którym trzymał skrzypce. Wszycy trzej, zdyszani po wspinaczce, przystanęli przy rozwidleniu ścieżek. Obłoczki ich oddechu unosiły się nad nimi, a potem rozpływały w powietrzu. Gdzieś w pobliżu szemrał strumyk. Innych dźwięków nie było słychać. - Zimno tu! - odezwał się wreszcie trzeci członek grupy. Stobrod zamiast odpowiedzi spojrzał nań pogardliwie i splunął, co miało wystarczyć za cały komentarz. Natomiast Pangle wyciągnął rękę schowaną w rękawie, obrócił ją otwartą dłonią do góry, jakby chciał zbadać atmosferę, i zaraz z powrotem schował, jak żółw głowę w pancerz. - Flaki mi się w brzuchu kurczą od tego zimna! - oświadczył. - To właśnie miałem na myśli - wyjaśnił ich towarzysz. Przyłączył się do nich jeszcze w jaskini dezerterów. Wiedzieli o nim tylko tyle, że pochodził z Georgii, bo im się nie przedstawił, zresztą Stobrod nie był ciekaw ani jego imienia, ani nazwiska, Miał najwyżej siedemnaście lat, czarne włosy, miedzianą skórę i cienki wąsik przy braku zarostu na policzkach, co mogło wskazywać na domieszkę krwi indiańskiej - na przykład Czirokezów lub Kri. Podobnie jak inni mieszkańcy jaskini, miał za sobą wojenne przejścia. W sześćdziesiątym trzecim roku wraz z kuzynem dostał powołanie do wojska. Pierwszy rok wojny przesłużyli obaj w tym samym pułku; niewiele zwojowali, gdyż nawet ich przydziałowe muszkiety były od nich większe. Przez cały czas służby frontowej spali pod jednym kocem i razem podjęli decyzję o dezercji. Wychodzili bowiem z założenia, że żadna wojna nie trwa wiecznie i choć każdy kiedyś musi umrzeć, nonsensem byłoby dać się zabić, gdyby wkrótce miał nastąpić pokój. Nie spodziewali się jednak, że droga do domu okaże się tak długa i uciążliwa. Po trzech miesiącach zdołali dotrzeć do Zimnej Góry, nie mając przy tym pojęcia, w którym stanie się znajdują. Zabrnęli do jakiejś ponurej doliny, gdzie kuzyn chłopca zaczął gorączkować, nękały go ataki kaszlu, w końcu zmarł z powodu choroby płuc. Nasz bohater błąkał się jeszcze przez kilka dni, aż znaleźli go mieszkańcy jaskini. Ci zaś oddali go pod opiekę Stobroda i Pangle’a, którzy wła&ie nosili się z myślą opuszczenia wspólnoty. Stobrod nie miał wprawdzie zbyt dobrej opinii o Georgii, ale obiecał, że wskaże chłopcu właściwy kierunek, gdy tylko znajdą się na dostatecznie wysokiej górze, z której będą mieli dobry widok na południe. W pierwszej kolejności musieli jednak wyprawić się po żywność. Po drodze Stobrod i Pangle opowiadali chłopcu z Georgii o Adzie i o tym, jak udało jej się udobruchać Ruby, która w końcu obiecała im pomóc, jednakże pod pewnymi warunkami. Jasne było, że dziewczętom samym ledwo starczało zapasów na przetrwanie zimy, a co dopiero, gdyby wzięły dwóch dorosłych mężczyzn na utrzymanie. Ponadto bytność Stobroda i Pangle’a na farmie mogłaby narazić je na niebezpieczeństwo. Ruby zgodziła się więc tylko od czasu do czasu zostawiać dla nich jedzenie w jakiejś dobrze zamaskowane kryjówce. Zasugerowała nawet jedno takie miejsce wysoko w górach, które kiedyś odkryła, gdy jako dziecko włóczyła się po okolicy. Schowek miał znajdować się pod okrągłym, płaskim kamieniem - niczym w starych, tajemniczych rękopisach. Ruby nie chciała również wiązać się stałymi terminami dostaw żywności. Będzie je zostawiała w skrytce tylko wtedy, gdy jej się zechce, a już zmartwieniem Stobroda miało być, czy trafi na przypływ jej dobrego humoru. Tymczasem dezerterzy dotarli nareszcie do oznaczonego miejsca. Stobrod najpierw rozejrzał się dookoła, a potem ukląkł i palcami zaczął macać grunt pod mokrymi liśćmi. Jednocześnie grzebał czubkiem buta i wkrótce dokopał się do wciśniętej w ziemię okrągłej, płaskiej płyty kamiennej, mniej więcej wielkości cebrzyka. Znajdowały się na niej jakieś znaki runiczne, lecz zbyt cienkie i ostrokanciaste jak na sztukę Czirokezów. Niewykluczone, że wykonali je pierwotni mieszkańcy tych stron, zanim jeszcze pojawił się tu człowiek współczesny. Pod kamienną pokrywą wędrowcy znaleźli blaszaną puszkę mączki kukurydzianej, owiniętą w gazetę przygarść suszonych jabłek, kilka plasterków boczku i garnuszek zakonserwowanej fasolki. Mieli teraz co dołączyć do swoich zapasów whisky, tytoniu fajkowego i prymek tytoniu do żucia. - No wiec którędy teraz mamy iść? - naciskał Stobroda chłopiec z Georgii, gestykulując tak gwałtownie, że aż podskakiwał koc, którym był owinięty jak antyczny posąg draperią. Stobrod spojrzał we wskazanym przez niego kierunku, ale sam nie był pewien, gdzie konkretnie się znajdują i dokąd mają iść. Wiedział tylko jedno: że Zimna Góra ma dosyć szeroką podstawę i obejść ją naokoło, to znaczy przejść co najmniej sto mil. Ponadto przedtem zwiedzał te okolice jedynie po pijanemu, więc kojarzyły mu się raczej z plątaniną dróg prowadzących donikąd. Pangle śledził wysiłki Stobroda, po czym z pewnym skrępowaniem - bo wstydził się przyznać, że wie więcej od swego opiekuna - oświadczył, iż zna to miejsce i jest pewien, że należy obrać kierunek w prawo. Pamiętał, że w początkowym odcinku ścieżka jest słabo widoczna, ale później się poprawia i prowadzi na drugą stronę góry. Dalszego biegu tej drogi już nie śledził, bo chodzili nią Indianie. Natomiast lewa odnoga wydawała się na początku szersza, ale tylko zataczała koło i rozmywała się nieopodal zastoiska wody bagiennej. - Zjedzmy coś i ruszajmy dalej - postanowił Stobrod. Rozniecili ognisko w gotowym już kręgu z pozostawionych tam drew. Na wodzie ze strumyka ugotowali rodzaj kleiku z mączki kukurydzianej, licząc, że taka mdła papka doprowadzi do porządku ich zrewoltowane jelita. Zapalili gliniane fajeczki i przysiedli na klockach drzewnych, przysuwając je tak blisko do ognia, jak tylko mogli bez ryzyka zapalenia się odzieży i butów. Puścili w obieg butelkę whisky, pociągając kolejno po drugim łyku. Wskutek przenikliwego zimna przemarzli do szpiku kości, więc czekali na zbawienne skutki ciepła ogniska w połączeniu z rozgrzewającym działaniem alkoholu. Stobrod zajął się tymczasem wydobywaniem marynowanych fasolek z garnuszka. Wyławiał je po jednej ostrzem noża, między kolejnymi ziarnkami wycierając go z octu o nogawkę spodni. Pangle wziął sobie plasterek suszonego jabłka, ale zanim go zjadł - rozpłaszczył uprzednio krążek na dłoni i spoglądał przez niego jak przez monokl. Chłopiec z Georgii siedział skulony przy ognisku z kocem narzuconym na głowę i ogrzewał ręce nad płomieniem. W pewnym momencie przyłożył rękę do brzucha i zesztywniał, jakby kij połknął. - Gdybym wiedział, że dostanę takiej sraczki, za skarby nie tknąłbym tego przeklętego ochłapa! - wyjęczał. Zaraz wstał i powoli, z pewną ostrożnością w ruchach, podążył w kierunku kępy krzaków różanecznika rosnących za rozwidleniem dróg. - Szkoda mi tego chłopaka! - oświadczył Stobrod, odprowadzając go wzrokiem. - Nie powinien był wystawiać nosa z domu, ale nie ma zielonego pojęcia, z jakiego szemranego stanu pochodzi. Gdybym miał teraz jednego brata w kiciu, a drugiego w Georgii, to najpierw próbowałbym wyciągnąć tego z Georgii. - Nigdy jeszcze tam nie byłem - wyznał Pangle. - Ja tylko raz, ale wystarczyło mi rzucić okiem, a już wiedziałem, że to dziadowskie strony, i zaraz się wycofałem. Powiew wiatru mocniej rozżarzył ognisko, płomienie buchnęły wysoko i rozeszło się miłe ciepło. Stobrod zaczął już przysypiać; głowa mu opadła, tak że podbródek dotknął piersi. Kiedy gwałtownym ruchem odrzucił głowę do tyłu, ujrzał na drodze grupkę nędznie wyglądających, lecz uzbrojonych konnych zjeżdżających ze szczytu wzgórza. Byli to zwiadowcy Gwardii Narodowej. Dowodzili nimi dwaj mężczyźni: jeden przypominał fircyka, a drugi był drobnym, szczupłym chłopcem. Opatuleni w grube płaszcze i koce robili żałosne wrażenie, lecz wszyscy mieli przy sobie szable, rewolwery i karabiny, przeważnie wycelowane w Stobroda. W chłodnym powietrzu widać było parę unoszącą się ze zgrzanyoi koni i obłoczki ich oddechu, a kopyta na oblodzonej powierzchni zgrzytały jak tłuczek w moździerzu. Gwardziści dojechali do rozwidlenia dróg, gdzie natknęli się na mężczyzn odpoczywających przy ognisku. Stobrod chciał wstać, ale Teague osadził go na miejscu komendą: - Siedź, nie ruszaj się! Sam siedział w siodle swobodnie, z wycelowanym w Stobroda karabinem typu Spencer o krótkiej lufie. Wydrążona kolba broni ściśle przylegała do jego uda. Nosił wełniane rękawiczki z obciętymi dwoma palcami prawej ręki - kciukiem i wskazującym, by z łatwością mógł odwieść kurek i nacisnąć spust. W tych samych palcach lewej ręki, okrytej rękawiczką, trzymał plecione wodze. Przez dłuższą chwilę przyglądał się dwóm siedzącym przed nim mężczyznom. Rzuciło mu się w oczy, że obydwaj mieli poszarzałe twarze, w których oczy ziały jak dziury wypalone w kocu. Włosy grubego chłopaka sterczały w strąkach po jednej stronie głowy, a zbite w kłaki przylegały do drugiej. Skóra wyglądająca spod przerzedzonych włosów Stobroda była ciemna, ziarnista i luźno powlekająca czaszkę, nie napięta ani błyszcząca, jakie bywają zwykle łysiny. Jego twarz sprawiała wrażenie zapadniętej ze wszystkich stron wokół nosa, co przypominało lejek. - Nawet nie pytam was o dokumenty, bo słyszałem już chyba wszystkie możliwe kłamstwa na ten temat - zagaił Teague. - Powiem warn wprost, że szukamy dezerterów, którzy napadają na spokojnych obywateli. Podobno ukrywają się w jakiejś jaskini, więc jeżeli coś o nich wiecie, to w waszym własnym interesie radzę warn gadać. - Nie wiem dokładnie - odpowiedział szybko Stobrod, głosem sztucznie ożywionym, choć oczyma duszy widział już siebie z powrotem na zbroczonych krwią polach Wirginii, jak ubija stemplem ładunek w lufie. - Gdybym wiedział, na pewno bym warn powiedział. Słyszałem tylko, jak ludzie gadali, że taka jaskinia leży gdzieś po drugiej stronie tej góry. Koło Bearpen Branch, a może nad Lśniącym Potokiem lub czymś podobnym... W tym momencie Pangle spojrzał na Stobroda z wyrazem zdziwienia. Teague podchwycił spojrzenie. - A co ty na to? - zwrócił się do Pangle’a. Chłopak siedział odchylony do tyłu, wsparty całym ciężarem ciała na swych szerokich biodrach. Ręką osłaniał oczy przed światłem słonecznym, przebłysku) ącym zza pleców otaczających go jeźdźców. Spod dłoni rzucał niepewne spojrzenia małych oczek, zachodząc w głowę, jak mógłby najlepiej odpowiedzieć na pytanie dowódcy gwardzistów. Po jego nalanej twarzy przebiegały sprzeczne myśli. - Gdzieżby zaś, to nawet nie koło tego! - zaprzeczył, spoglądając spod oka na Stobroda. - Ta jaskinia leży po tej stronie, na Big Stomp, niecałe trzy mile w górę Nick Creek. Tam, gdzie ten strumyk się rozwidla, na prawym brzegu rośnie kępa hikor. Jesienią roi się tam od wiewiórek, można je zabijać kamieniami! Jakby się pan wspiął w górę między tymi hikorami, to w ścianie skalnej jest dziura wielka jak wrota... - Bardzo ci dziękuję za informacje. - Teague odwrócił się do swoich dwóch ciemnoskórych towarzyszy i coś im zasygnalizował znaczącym skrzywieniem ust. Potem dźwignął się w strzemionach, aż zatrzeszczały puśliska, przerzucił jedną nogę ponad siodłem i zsiadł z konia. Inni gwardziści poszli za jego przykładem. - Chyba nie masz nic przeciwko temu, byśmy się do was przysiedli - zwrócił się do Stobroda. - Zjemy razem śniadanie, a potem pokażecie nam, co umiecie. Dołożyli do ognia i rozsiedli się wokół, jakby byli grupą przyjaciół. Gwardziści mieli w sakwach pozwijane pęta kiełbasy zamarzniętej na kamień. Musieli porąbać je siekierką na kawałki nadające się do pieczenia. Poukładali je na płaskich kamieniach przy ogniu, aby odtajały tak, że można je będzie nabić na zaostrzone patyki. Wkrótce wysoko w górę strzeliły żywe płomienie. Rozżarzone polana zamieniały się stopniowo w węgiel drzewny, a potem w biały popiół. Powstało przy tym tyle ciepła, że Pangle rozpiął najpierw kurtkę, a potem koszulę, odsłaniając skrawek nagiego ciała. Rozluźnił się tak dalece, że nie docierało do niego nic poza miłą atmosferą przy ognisku i zapachem przypiekających się kiełbasek. Przez chwilę oglądał swoje bandżo, napawając się doskonałością jego kształtu, jakby widział je po raz pierwszy w życiu. Oczy zaszły mu mgłą. Siedział z wpółprzymkniętymi powiekami i środkiem ciężkości ciała na wysokości masywnych pośladków. Z fałdami tłuszczu piętrzącymi się na brzuchu wyglądał jak posąg wyrzeźbiony w bryle smalcu. - Jest taki zmęczony, że nic już do niego nie dociera - wyjaśnił Stobrod. Teague podsunął mu butelkę whisky, którą miał przy sobie. - Dla ciebie chyba nie za wcześnie na to, prawda? - zagadnął. - Skąd, piję już od jakiegoś czasu - zaprzeczył. - Po tylu nie przespanych nocach trudno powiedzieć, co jest wcześnie, a co nie. Przyjął oferowaną butelkę, odkorkował ją i pociągnął tęgi łyk. Whisky nie była może najlepszej jakości, ale chwalił ją przez grzeczność, cmokając i kiwając głową. - A coś ty wyrabiał po nocach? - zainteresował się Teague. Stobrod wyjśnił, że kilka ostatnich dni i nocy minęło mu na muzykowaniu i grze w karty w grupie szulerów; nie przyznał się jednak tylko, że chodzi o dezerterów zamieszkujących jaskinię. Grali zresztą nie tylko w karty, ale i w kości, obstawiali zakłady w walkach psów i kogutów, trafił bowiem w towarzystwo urodzonych hazardzistów, a ci z braku lepszych obiektów potrafili zakładać się choćby o ostatnie portki, który ptak pierwszy sfrunie z gałęzi! Stobrod pochwalił się nawet, że udało mu się wyjść na zero, co w tym towarzystwie było już osiągnięciem. Teague uczynił ruch złożonymi palcami, jakby wykładał karty na stół. - To dopiero zawodnicy! - pochwalił. Tymczasem kiełbaski spiekły się w żarze na brąz, zaczęły skwierczeć, a przez popękane osłonki wyciekał tłuszcz. Wszyscy obecni, oprócz Pangle’a, który już drzemał, jedli wprost z patyków, na których trzymali je nad ogniem. Dopóki nie zabrakło kiełbasy, Teague przyglądał się instrumentom Stobroda. - Umiesz na tym grać? - spytał. - Trochę - odpowiedział Stobrod. - No, to zagraj nam coś ładnego! Stobrodowi nie bardzo chciało się grać, bo był zmęczony, a przy tym czuł, że ci ludzie nie są miłośnikami muzyki. Bez przekonania wyjął jednak skrzypce i powiódł wysuszonymi opuszkami palców po strunach. Po dźwięku, jaki wydały, poznał, które kołki trzeba podkręcić. - A co chciałby pan usłyszeć? - Wszystko jedno. Co sam wybierzesz. Stobrod szturchnął w ramię Pangle’a, który powoli się rozbudzał i otwierał małe, szparkowate oczki. Z widocznym wysiłkiem zdołał uporządkować myśli na tyle, aby zrozumieć, co się do niego mówi. - Oni chcą, żebyśmy im coś zagrali - wyjaśnił Stobrod. Pangle, zamiast odpowiedzieć, przez chwilę rozgrzewał w cieple ogniska stawy swoich palców. Wziął do ręki bandżo, pokręcił kołkami i nie czekając na Stobroda, sam wybrał kilka taktów piosenki „Cofnij się Cindy”. W czasie brzdąkania w struny kołysały się wałki tłuszczu na jego piersiach i brzuchu. Gdy doszedł do miejsca, od którego fraza melodyczna miała się powtórzyć, kompletnie się zaplątał i urwał. - Nic dobrego już z tego nie będzie - oświadczył. - Gdybyś się do mnie przyłączył, może coś by z tego wyszło. Stobrod najpierw wykonał kilka taktów tej samej piosenki, ale uzupełnił je mnóstwem dodatkowych dźwięków, które na pozór wydawały się chaotyczne, bez ładu i składu. Kiedy jednak zaczai na poczekaniu komponować wariacje na temat tych motywów - złożyła się z tego cała melodia. Widocznie ten właśnie efekt chciał osiągnąć, gdyż trzymał się wyprowadzonej tym sposobem linii melodycznej, która rządziła się własną logiką. Przychodziło mu to równie łatwo jak śmiech, wiec powtórzył raz czy drugi ten sam motyw, dopóki Pangle nie zawtórował mu ostrymi, jasnymi dźwiękami. Zagrali ponownie razem, ciekawi, co z tego wyjdzie. Wspólna kompozycja nie przypominała wprawdzie żadnego ze znanych tańców, niemniej z pewnością nadawała się do tańczenia. Żaden z wykonawców nie czuł się jednak na siłach, aby zatańczyć. Tylko Pangle wybijał nogą rytm i w takt kiwał głową, mając cały czas wpółprzymknięte oczy z widocznym między rzęsami paskiem białka. Stobrod po zagraniu kilku taktów przesunął skrzypce spod podbródka i oparł je o piersi. Wybijał rytm, uderzając smyczkiem o struny, co Pangle natychmiast podchwycił; powtarzał jego ruchy, waląc otwartą dłonią w obciągnięte skórą pudło rezonasowe bandża. W tym momencie ich instrumenty pełniły funkcję bębnów. Przy akompaniamencie rytmicznych uderzeń Stobrod odchylił głowę do tyłu i zaśpiewał zaimprowizowany naprędce utwór. Piosenka opiewała kobiety o brzuchach twardych jak karki mułów, okrutne bardziej, niż przystało ich płci. Kiedy przestał śpiewać, obaj zagrali jeszcze raz tę samą zwrotkę i umilkli. Krótko naradzili się między sobą, przestroili instrumenty i wykonali utwór podobny w brzmieniu do znanej melodii „Odwrót Bonapartego”, którą niektórzy nazywali także „Pieśnią o generale Waszyngtonie”. Tempo utworu było wolniejsze, a chwilami wręcz posępne. Tonacja minorowa stwarzała nastrój, przywołujący skojarzenie ze światłem latarni, majaczącym w gęstwinie drzew. Był to staroświecki utwór wywodzący się z określonej kultury i wyrażający ówczesne prądy myślowe. - Oni grają jak nawiedzeni! - nie wytrzymał Birch. - Chyba sam Pan Jezus by zapłakał, gdyby to słyszał. W samej rzeczy, nikt z gwardzistów nigdy nie słyszał kompozycji wykonywanej jednocześnie na skrzypcach i bandżo, a do tego w bardzo dziwnej tonacji. Nie zetknęli się też dotąd z taką siłą wyrazu i rytmem doskonale zgranym z ponurym, elegijnym nastrojem pieśni. Pangle dość niezwykle używał wielkiego palca: opuszczał go z piątej struny od razu na drugą, co dawało efekt gongu wzywającego na posiłki. Dwa pozostałe palce, z których jeden zakończony był zwierzęcym wręcz szponem, pracowały tak, jakby wymacywały potrzebne chwyty. Stobrod natomiast przebierał po szyjce skrzypiec, jakby działał według niewzruszonych praw natury. Palce lewej ręki przyciskały struny w sposób wysmakowany i głęboko przemyślany, co stanowiło jaskrawy kontrast z nerwową pracą prawej ręki prowadzącej smyczek. Słowa jego naprędce improwizowanych pieśni wyrażały tęsknotę za utraconą miłością i dziewczyną całą w zieleni, o której śnił on sam lub jego fikcyjny narrator. Tekst bez muzyki brzmiałby równie lakonicznie jak depesza, ale słowa i melodia tworzyły harmonijną całość. - Boże, toż to jacyś święci mężowie! - nie ustawał w zachwytach Birch. - Ogarniają umysłem sprawy niepojęte dla takich jak my! Tymczasem Teague wciągał powietrze przez zęby i wpatrywał się w dal, jaby coś sobie przypominał. Nagle wstał, przygładził kurtkę i podciągnął spodnie, a potem podniósł z ziemi swój karabin. Wycelował go mniej więcej w połowie odległości między Stobrodem i Pangle’em, a potem powoli opuścił rękę, na której opierał łoże lufy. - Stań pod tamtą topolą - rozkazał Stobrodowi. - I weź ze sobą tego chłopca! Stobrod nie miał innego wyjścia, więc posłusznie ustawił się pod monumentalnym pniem drzewa, wznoszącym się prosto i równo w górę na wysokość około stu stóp. Dopiero na tym poziomie wyrastały zeń dwa poprzeczne konary jak ramiona kandelabra. Korona tego drzewa, złamana chyba jeszcze w poprzednim stuleciu, leżała na ziemi w postaci omszonego walca, tak zbutwiałego, że można go było rozwalić kopniakiem, aż robactwo rozlazłoby się na wszystkie strony! Stobrod trzymał przed sobą skrzypce ułożone w zgięciu ramienia. Smyczek zawieszony na palcu wykonywał drgające ruchy, zgodne z rytmem uderzeń serca właściciela. Tak on, jak Pangle, stali dumnie, lecz spięci, jak młodzi żołnierze pozujący do zdjęć na samym początku wojny. Tyle tylko, że zamiast muszkietów, rewolwerów i bagnetów atrybutami ich były skrzypce i bandżo. Pangle położył wolną rękę na ramionach Stobroda, jak nieraz obejmowali się przyjaciele ze szkolnej ławy. A kiedy gwardziści podnieśli broń do oka, uśmiechnął się do nich nie ironicznie ani wyzywająco, lecz rozbrajającym, dziecięcym uśmiechem od ucha do ucha. - Nie mogę wystrzelić w tę roześmianą gębę! - stwierdził jeden z gwardzistów, opuszczając karabin. - Przestań się śmiać! - rozkazał Teague. Pangle spróbował opuścić kącik ust, ale wyszedł z tego tylko grymas, po którym wróciły do poprzedniej pozycji. - Nie ma w tym nic śmiesznego - pouczył go Teague. - Powinieneś raczej przygotować się na śmierć. Pangle usiłował wykonać polecenie w ten sposób, że powiódł rękoma po twarzy od czoła do podbródka. Palcami obciągnął kąciki ust w dół, ale gdy tylko je puścił, podskoczyły w górę jak na sprężynach i szerokim uśmiechem ponownie rozpromienił twarz. - Zdejmij kapelusz! - Teague spróbował inaczej. Pangle posłusznie zdjął nakrycie głowy i - nadal szczerząc zęby w naiwnym uśmiechu - trzymał je oburącz przed sobą, obracając wokół własnej osi, jakby chciał zademonstrować obroty kuli ziemskiej. - Zasłoń sobie nim twarz - polecił mu w końcu Teague. W momencie, kiedy Pangle przytrzymał przed sobą kapelusz na wysokości twarzy, gwardziści nacisnęli spusty karabinów. Kule przeszyły na wylot ciała obu mężczyzn i jeszcze odłupały trochę wiórów z pnia topoli. Czarna kora w zimie -... Tamci już przestali strzelać, ale konie stawały dęba więc dowódca kląi i walił je kapeluszem po pyskach... Nie przykryli tych ludzi ani nie odmówili modlitwy, tylko jeden powiedział, że to właściwie była egzekucja... Potem któryś się roześmiał, inny zalał wodą ognisko, wsiedli na konie i odjechali. Nie wiem, co to za przeklęte miejsce, gdzie jedni ludzie robią drugim takie rzeczy... Chłopiec z Georgii zachowywał się jak człowiek mocno wystraszony, ale podniecony. Starał się przedstawić wydarzenia jako wstrząsające, lecz wiarygodne. - Naprawdę to wszystko widziałem - powtórzył. - Jeśli znajdowałeś się na tyle blisko, aby to widzieć dlaczego nie zastrzelili albo nie uprowadzili także ciebie? - spytała niedowierzająco Ada. Rozmawiali przez płot, stojąc po jego przeciwnych stronach: chłopak od zewnątrz, Ada i Ruby wewnątrz. Chwilę się namyślał nad odpowiedzią, odgarniając kosmyk z czoła i bawiąc się zasuwką furtki, a od jego przepoconej odzieży i dawno nie mytych włosów niosło niemiłym zapachem. - Nawet jeśli czegoś nie widziałem, to słyszałem - poprawił się. - Nie byłem przy tym, bo musiałem akurat pójść w krzaki. Jak to się mówi, za potrzebą... - Rozumiemy, o co ci chodzi - przerwała mu Ruby. - No więc jak to się skończyło? - To właśnie chcę warn powiedzieć - chłopak wrócił do poprzedniego tematu. - Oni zostali tam pod topolą jeden na drugim, cali we krwi. Ten pan, co grał na skrzypcach, powiedział mi, gdzie pani mieszka, a ja zapamiętałem. Całą drogę biegłem, najpierw na tę górę, gdzie wczoraj znaleźliśmy schowane jedzenie, a stamtąd tutaj. - Jak długo to trwało? - zapytała Ruby. Chłopiec rozejrzał się naokoło, próbując ustalić porę dnia na podstawie położenia chmur i linii horyzontu. Nie wiedział z której strony jest zachód, nie mógł też określić godziny na podstawie nieba, gdyż nie widać było ani jednego jego skrawka. - Może być około trzeciej - poinformowała go Ada. - Najwcześniej wpół do trzeciej. - Trzecia? - powtórzył chłopiec, lekko zaskoczony. Przyjrzał się jeszcze ubitej ziemi za furtką i zaczął poruszać ustami, jakby coś odliczał. Kiedy skończył, zacisnął pięści na dwóch sztachetach płotu i wydmuchnął powietrze przez stulone wargi, ale tak, aby nie zagwizdać. - Siedem godzin - zdecydował się w końcu. - No, może sześć albo siedem. - I przez cały ten czas biegłeś? - zainteresowała się Ruby. - Trochę biegłem, bo bardzo się bałem. Przynajmniej dopóki się nie zmęczyłem. Potem szedłem i biegłem na zmianę. - Musisz nas tam zaprowadzić - zażądała Ada. Jednak chłopiec za nic nie chciał wracać w tamto straszne miejsce. Jak sam oświadczył - wolałby raczej umrzeć! Po cóż miałby tam wracać, skoro widział już, co chciał zobaczyć, a wszyscy, z kim zdołał się zaprzyjaźnić, leżeli martwi w tych lasach? Jedynym jego pragnieniem było znaleźć się w domu. Dał przy tym do zrozumienia, że za samo dostarczenie wiadomości należy mu się przynajmniej posiłek, dodatkowy koc i wałówka na drogę. - Niejeden zostawiłby tamtych dwóch wilkom na żer - zaznaczył. Przypomniał sobie, jak próbował zabezpieczyć przed wilkami zwłoki swego kuzyna zmarłego w drodze. Nie miał żadnych narzędzi, aby go pogrzebać, więc jedyną rzeczą, jaką mógł zrobić, było umieszczenie ciała pod wielkim wodospadem. W korycie strumienia znajdował się bowiem skalny występ, na którym woda się piętrzyła i spadała, tworząc kaskadę. W ten sposób powstał za nią skrawek suchego miejsca, więc usadowił tam nieboszczyka w pozycji siedzącej, ze skrzyżowanymi nogami. Wypowiedział nad nim kilka słów o innym, lepszym świecie, w którym, być może, kiedyś się spotkają. Ostatnim widokiem, jaki zapamiętał, były tęczowe refleksy słońca w mgiełce rozbryzgującej się wody. Czy więc można się dziwić, że nie chciał tam wracać, aby nie psuć tego wrażenia? - Zimna Góra leży po drodze w twoje strony - zauważyła Ruby. - No, ale oczywiście zrobisz, jak zechcesz. Damy sobie radę bez ciebie, bo mniej więcej wiem, co to za miejsce. Nawet prowadząc konia, zajdziemy tam w pięć godzin, tylko najpierw damy ci jeść. Nieraz już karmiłyśmy różnych włóczęgów. Otworzyła furtkę i wpuściła chłopca do środka. Usiadł na schodkach między dwoma rozrośniętymi krzewami bukszpanu i zacierał ręce, chuchając w nie, aby je rozgrzać. Ruby została przy furtce i patrzyła na drogę, opierając rękę na skręconym konarze dzikiej jabłoni. Ada przyglądała jej się z boku, pamiętając z własnego doświadczenia, że kobiety w analogicznej sytuacji zazwyczaj płakały i pocieszały się nawzajem. Miała więc przygotowaną wiązankę używanych powszechnie frazesów, choć nie wierzyła zbytnio w ich skuteczność, lecz jeśli miałoby to pomóc Ruby... Na początek spróbowała pogładzić ją po włosach ściągniętych rzemykiem nad karkiem. Ale Ruby nie potrzebowała pociechy, bo stanowczym ruchem odsunęła głowę. W ogóle zachowywała się nietypowo: nie płakała, nie mięła w dłoniach rąbka fartucha ani w inny sposób nie rozpaczała z powodu śmierci Stobroda. Trzymała rękę na gałęzi i wciąż patrzyła przed siebie. Wydawało się, że ma tylko jedno zmartwienie: Czy pogrzebać ich na miejscu, czy przywieźć tutaj i pochować na cmentarzu obok Blacków. Rozważała najrozmaitsze za i przeciw, aż w końcu doszła do wniosku, ze Stobroda i Blacków nic nie łączyło za życia, więc nie ma powodu, aby ich łączyć po śmierci. - Musimy się na coś zdecydować - naradzała się z Adą. - Chodzi o to, czy mamy zabrać ze sobą szpadle i inne takie rzeczy. Ada natomiast nie mogła się pogodzić z myślą, że pochowają zabitych w miejscu ich śmierci. Uważała to za rodzaj profanacji, tak jakby zakopać psa pod płotem. - Przecież nie możemy tak zwyczajnie wykopać dołu zasypać ich ziemią i pójść sobie! - dowodziła. - A co za różnica, czy zakopiemy ich w ziemi tam, czy tu? - zareplikowała Ruby. - Gdyby chodziło o mnie, wolałabym leżeć pod tą górą niż gdziekolwiek indziej. Na takie argumenty Ada nie znalazła już odpowiedzi. Szła właśnie do domu, aby przygotować posiłek dla chłopca, ale po drodze nie mogła się powstrzymać, by nie uściskać Ruby, nawet gdyby miała tym ulżyć nie jej, lecz sobie. Przy tej okazji zdała sobie sprawę, że po raz pierwszy odkąd mieszkają razem, pozwala sobie na taką poufałość wobec Ruby. Ta jednak stała w jej objęciach sztywno, z rękami przyciśniętymi do ciała, i wcale nie zamierzała poddać się nastrojowi chwili. W kuchni Ada nałożyła na talerz resztki pozostałe z obiadu: kukurydziany placek, smażone jabłka i suszoną fasolkę rozgotowaną na masę. Masa zastygła w garnku i nabrała konsystencji pasztetu. Ada musiała wytrząsnąć ją z naczynia jak z formy i odkroić z tego dwa plastry. Chłopiec przyglądał się potrawie ze szczególną uwagą. Wyraz jego twarzy świadczył, że zdążył się zorientować w jakiej okolicy się znajduje. - To jest fasolka - wyjaśniła Ada. Chłopiec spojrzał z niedowierzaniem i dla sprawdzenia dziobnął porcję widelcem. - Tam, skąd jestem, my tego tak nie jemy - bąknął tytułem usprawiedliwienia. Gdy jadł, Ruby siedząc obok niego, objaśniała zawiłości okrężnej drogi wokół Zimnej Góry. Ada przyglądała im się z bujanego fotela. Doszła do wniosku, że tych dwoje drobnych, czarniawych, młodych ludzi można by wziąć za brata i siostrę. Ruby tłumaczyła chłopcu, że powinien trzymać się niedostępnych gór, a unikać uczęszczanych szlaków przebiegających przeważnie wzdłuż dolin rzecznych. Opisała mu przy tym charakterystyczne punkty orientacyjne, których musi się pilnować: ma minąć najpierw Wzgórze Chłodnego Źródła, potem Przełęcz Dwóch Źródeł, a następnie przełęcze Niedźwiedziej Gawry, Końskich Gnatów i Bukową. Po przejściu tych przełęczy powinien skierować się w dół zbocza, a na rozstajach wybierać zawsze kierunek południowo-zachodni. Tą drogą miał szansę dotrzeć w swoje nieciekawe, równinne okolice najdalej za dwa tygodnie. - Idź nocami, a we dnie śpij i nie rozniecaj ognia - pouczała dalej Ruby. - Nie musisz biec, bo i tak na Boże Narodzenie będziesz w domu. Podobno Georgię można poznać po czerwonym pyle i wyboistych drogach. Następnie Ruby zwróciła się do Ady, gdyż musiała rozpocząć przygotowania do wyprawy. Według wyliczeń Ruby o tej porze roku, kiedy dni były najkrótsze, tak czy owak będą musiały spędzić noc w lesie - albo idąc tam, albo z powrotem. Równie dobrze mogły więc wyruszyć natychmiast. Podczas gdy chłopiec wycierał swój talerz piętką kukurydzianego placka, Ada i Ruby zdusiły ogień pod kuchnią i zabrały się do pakowania ekwipunku, Zgodnie z instrukcjami Ruby należało wziąć ze sobą materiały do sporządzenia legowiska, przybory do gotowania, zapasy żywności, świece i zapałki. Przyda się również wiązka żywicznych szczapek na podpałkę, zwój liny, siekierka, dubeltówka (z zapasem prochu, śrutu i przybitek), obrok dla konia, kilof, i łopata. Dziewczęta rozdzieliły to wszystko na dwie równe części, załadowały w dwa worki konopne, związały je razem i przewiesiły przez grzbiet Ralfa; powstały w ten sposób prymitywne juki. Ruby spojrzała w niebo, wypatrując znaków, na podstawie których mogłaby przewidzieć pogodę. To, co zauważyła, utwierdziło ją w przekonaniu, że zanosi się na śnieg i mróz. - Masz jakie portki w domu? - spytała bez ogródek. - Spodnie? - Ada się upewniła, czy dobrzeją zrozumiała. - Tak, wełniane albo płócienne, wszystko jedno. Zdałyby się dwie pary. - Zostały mi bryczesy po ojcu. - Świetnie, włożymy je na siebie. - Męskie spodnie? - zgorszyła się Ada. - Możesz je włożyć lub nie, ale ja nie lubię, jak zimny wiatr podwiewa mi kieckę. Po ciemku i tak nikt nas nie zobaczy. W garderobie Monroego znalazły się dwie pary jego myśliwskich męskich spodni z grubej wełny: czarnych i szarych. Dziewczęta włożyły pod spód długie kalesony, podwinęły nogawki spodni i mocno ścisnęły się w pasie, przez co utworzyły się w talii dodatkowe fałdy. Wzięły też wełniane koszule i swetry, a Ruby, zauważywszy szerokoskrzydłe kapelusze Monroego, stwierdziła, że i one mogą się przydać, by chronić ich twarze przed śniegiem. Ada nie mogła się powstrzymać od myśli, że w innych okolicznościach taka maskarada mogłaby przerodzić się w świetną zabawę, coś takiego jak wtedy, gdy rywalizowały o zrobienie ładniejszej fryzury. Na przykład mogłyby urządzić konkurs, która przebierze się tak, by bardziej łudząco przypominać mężczyznę. Mogłyby domalować sobie wąsy i baczki kopciem z lampy, wetknąć w usta nie zapalone cygara i naśladować męskie gesty towarzyszące paleniu! W tej jednak sytuacji dziewczęta przebierały się w milczeniu, a wizja najbliższych dni napawała je lękiem. Potem dobrze natarły buty woskiem, w kurniku i oborze zostawiły otwarte drzwi, a na podłogę zrzuciły kopę siana ze stryszku. Ruby się obawiała, że Waldo może ryczeć, gdyż pod ich nieobecność nie będzie komu jej wydoić. Chłopcu zostawiły trochę jedzenia i koce do spania. Poradziły, aby przespał się na stryszku, dopóki się nie ściemni na tyle, aby mógł bezpiecznie się poruszać. Kiedy wyprowadzały konia na drogę, chłopiec siedział między krzewami bukszpanu i machał im ręką na pożegnanie, jakby był gospodarzem żegnającym gości. Przed wieczorem spadł śnieg. W lesie natomiast utrzymywała się mgła tak gęsta, że Ada i Ruby przemykały się pod świerkami jak ciemne figurki przesuwające się na tle o różnych odcieniach szarości. Najbliższe drzewa były jeszcze jako tako widoczne, ale już dalsze przypominały raczej schematyczne rysunki. Trudno było mówić o jakimkolwiek krajobrazie, gdyż dziewczęta poruszały się jakby w chmurze, a widoczność nie sięgała dalej niż na długość ramienia. Ralf manifestował swoje zdenerwowanie, rzucając głową w górę i w dół oraz nastwiając uszy we wszystkie strony, aby zawczasu wychwycić podejrzane dźwięki. Droga pod górę, w cieniu gęsto rosnących daglezji, trwała dość długo. Po drugiej stronie zbocza trzeba było zejść w dolinę strumienia. Okolice znane Adzie zostały daleko w tyle. Dziewczęta szły po grubej warstwie opadłych igieł, a między koronami drzew prószył drobny suchy śnieg jak przesiana mąka. Nad samą ziemią wirował, tworząc łuki i pętle, jakby nigdy nie miał opaść. Aby przejść suchą nogą przez potok toczący czarne wody, musiały stąpać po czubkach wystających kamieni. Ada zauważyła, że wzdłuż brzegów, wokół skałek, zwalonych drzew i innych przedmiotów, zakłócających bieg potoku, wytworzyła się cienka warstwa lodu, natomiast w głównym nurcie woda była rwąca. Wyciągnęła z tego wniosek, że płytsza i wolniej płynąca woda szybciej zamarza. Monroe zaraz by poświęcił temu cały wykład. Na pewno by stwierdził, że każdy odcinek strumienia ma swój odpowiednik w życiu człowieka, gdyż każde dzieło Boga ma swoje odwzorowanie w naturze. Pod tym względem niebo i ziemia wykazują zgodność co do treści i formy. Ojciec Ady miał nawet książkę, w której podawano znaczenia poszczególnych symboli. Na przykład róża - połączenie kwiatów i kolców - wyobrażała trudną i niebezpieczną drogą do przebudzenia duchowego; dziecko - którego narodzinom towarzyszy krew, ból i płacz - symbolizowało całą nędzę ziemskiego życia, nacechowanego przemocą; kruk - przez swoje czarne ubarwienie w połączeniu ze złodziejską naturą i zamiłowaniem do padliny - ucieleśniał ciemne siły czyhające na ludzką duszę. Pomna tych nauk Ada natychmiast dojrzała w nurcie strumienia, nie poddającym się mrozowi, personifikacją walki o zbawienie duszy lub może ostrzeżenie. Nie wierzyła jednak zbytnio w praktyczne zastosowanie treści zawartych w książce. Brakowało w niej czegoś ważnego, bez czego była niefunkcjonalna jak drzwi bez zawiasów. Po przejściu na drugi brzeg strumienia Ralf się zatrzymał i otrząsnął, aż zagrzechotały garnki w jukach. Potem wyciągnął szyję i parsknął, licząc na równie przyjazny gest. Ada położyła dłoń na aksamitnym pysku, na co koń wyciągnął język. Ada ujęła go w dwa palce i delikatnie poruszyła nim kilka razy. To wystarczyło, by Ralf ruszył w dalszą drogę. Przez jakiś czas dziewczęta szły wzdłuż brzegu strumienia, oddalając się od góry, po czym skręciły w słabo widoczną odnogę ścieżki, która prowadziła przez stary las liściasty. Na starych dębach, opanowanych przez jemiołę, tu i ówdzie pozostały jeszcze resztki poskręcanych liści. Śnieg sypał mocniej i tym razem zaczai osiadać na ziemi, wskutek czego łatwiej było zabłądzić, gdyż nawet tropy dzików nie znaczyły ścieżki. Musiał to być zapomniany szlak Indian łączący niegdyś osady, które dawno znikły z powierzchni ziemi. Już dawno się ściemniło, a dziewczęta wciąż szły, choć śnieg padał i gruba warstwa chmur przesłoniła księżyc. Tylko biel śniegu nagromadzonego pod drzewami dawała odblask, kontrastując z czernią pni. Ada zaczęła całkiem poważnie myśleć o znalezieniu schronienia na noc. Zatrzymywała się przy każdej półce skalnej i proponowała, aby się zatrzymać. Ruby jednak za każdym razem powtarzała, że zna lepsze miejsce, a może jej się tylko wydawało, że zapamiętała coś takiego w pobliżu. Wędrowały więc dalej, aż doszły do skalnego rumowiska. Tam Ruby rozglądała się dopóty, dopóki nie znalazła tego, czego szukała. Były to trzy płaskie skały, które, padając jedna na drugą, ułożyły się przypadkowo w kształt starożytnego dolmenu - konstrukcji architektonicznej przypominającej grecką literę „pi”. Blok kamienny tworzący dach przylegał ściśle do prostopadłych ścian bocznych i opadał do tyłu pod pewnym kątem, dzięki czemu ściekała z niego woda. Między skalnymi płytami wytworzyła się przestrzeń nie większa od kurnika, ale wystarczająca, aby móc tam swobodnie usiąść czy nawet przemieszczać z się miejsca na miejsce. Na dnie tej sztucznej jaskini leżała warstwa uschłych liści. Niedaleko, bo w odległości około dwudziestu jardów, tryskało źródło. Rosły tam również dęby i kasztanowce, których nie ścinano chyba od początku świata. Było to najlepsze miejsce na obozowisko, jakie można by sobie wyobrazić. Ruby powiedziała, że nie przychodziła tu od lat, ale znała te okolice z czasów, kiedy jako dziecko wędrowała w poszukiwaniu żywności, i nieraz spędzała tu noc. Teraz kazała Adzie nazbierać jak najwięcej suchych gałęzi; po półgodzinie u wejścia do jaskini płonęło ognisko. Zagotowały na nim garnuszek wody na herbatę, którą piły, zagryzając zabranymi z domu ciasteczkami i krążkami suszonych jabłek. Owoce, z których je nakrajano, musiały być małe, bo każdy plasterek starczał tylko na jeden kęs. Ich cierpki smak przypominał o urokach minionego łata. Przy tym skromnym posiłku dziewczęta zamieniły z sobą niewiele słów. Ada wspomniała tylko, że chłopiec z Georgii jeszcze niezbyt wyglądał na mężczyznę. Ruby natomiast wyraziła pogląd, że w niczym nie był gorszy od większości mężczyzn, choć oczywiście od czasu do czasu przydałby mu się kopniak w zadek. Po krótkiej chwili odpoczynku Ruby odgarnęła liście z ubitej ziemi, która stanowiła podłogę jaskini. Nabrała garść ziemi i przesiała ją przez palce, aby pokazać Adzie to, co zostało w dłoni: kawałki węgla drzewnego i wióry krzemienia. Jasne, że były to ślady dawnych ognisk i resztki wyrabianych tu niegdyś grotów strzał. Adę szczególnie podniosła na duchu świadomość, że także inni ludzie, jak one teraz, znajdowali tu schronienie, grzaii się przy ogniu, jedli i spali. Mimo iż na zewnątrz padał śnieg i znacznie się ochłodziło, od ogniska szybko nagrzały się ściany jaskini. A kiedy jeszcze dziewczęta owinęły się w koce i zagrzebały głęboko w zwałach liści, było im ciepło jak we własnych łóżkach. Ada stwierdziła, że czuje się świetnie na tym odludnym szlaku, zagubionym wśród gór i rzek. Kamienna chatka może nadawałaby się raczej na domek elfów, ale było w niej sucho i ciepło, co zaspokajało potrzeby Ady na tyle, że śmiało mogłaby tu zamieszkać. Tańczące płomienie ogniska tworzyły grę świateł i cieni na pochyłym stropie jaskini. Ada przyglądała się językom ognia tak długo, aż zaczęły w jej oczach nabierać kształtów żywych istot. Raz układały się na podobieństwo ptaka, kiedy indziej znów niedźwiedzia, lisa czy może wilka. Widocznie ogień potrafił wywołać w jej wyobraźni tylko postacie zwierząt. Obrazy te skojarzyły jej się także z piosenką śpiewaną przez Stobroda, tą, którą szczególnie zapamiętała z uwagi na głębokie zaangażowanie wykonawcy. Opowiadał słowami utworu, co by robił, gdyby mógł zmienić się w jakieś zwierzę; gdyby był jaszczurką - podsłuchiwałby, jak śpiewa jego ukochana; gdyby stał się ptakiem - pofrunąłby do swojej dziewczyny, która go już opłakiwała; a jakby zmienił się w kreta - podminowałby całą górę swoimi korytarzami. Zdaniem Ady piosenka miała raczej pesymistyczny wydźwięk. Przypisywała zwierzętom cudowne, wręcz niesamowite właściwości. Taki na przykład kret: mały, ślepy i samotny, pozornie bezsilny, a przecież potrafi spowodować, aby wokół niego zawalił się świat! Tragiczne były także słowa pieśni, które wyrażały ból nieodwzajemnionej, niewypowiedzianej lub daremnej miłości. Po oddechu Ruby Ada poznała, że jej towarzyszka jeszcze nie śpi. Spytała więc: - Pamiętasz tę piosenkę o krecie, którą śpiewał twój ojciec? Ruby potwierdziła, że owszem, pamięta. Ada zadała jej następne pytanie: czy sądzi, że Stobrod sam napisał te słowa? Ruby odpowiedziała wymijająco, że zna wiele pieśni, których autora trudno byłoby ustalić. Muzykanci przekazują je z ust do ust i każdy coś od siebie dodaje, a co innego odrzuca. Tym sposobem po jakimś czasie piosenka znacznie różni się od wersji początkowej, zarówno pod względem słów, jak melodii. Nie znaczy to, że została poprawiona, bo zyskiwała nowe elementy, tracąc w zamian inne, i nie zawsze były to zmiany na lepsze. Jeszcze pół biedy, jeśli zyski równały się stratom. Ada leżała, przyglądając się językom ognia i nasłuchując szmeru liści poruszanych padającym śniegiem. Stopniowo zasypiała i nie słyszała nawet, jak Ruby wstała, aby dorzucić drew do ogniska. Obudziła się, kiedy już świtało. Opady śniegu nie ustały, lecz straciły na intensywności; na ziemi leżała już warstwa sięgająca mniej więcej po kostki. Nadchodzący dzień zapowiadał się niezbyt zachęcająco. Ada siedziała owinięta w koce i czekała, aż jej towarzyszka rozdmucha wczorajszy żar i rozpali ogień na nowo. Potem Ruby obsmażyła plaster boczku i odłożyła go na bok, a do wytopionego tłuszczu dodała wody, ugotowała na tym garnuszek kaszy i okrasiła ją skwarkami z boczku. Tymczasem Ada zaparzyła herbatę. Pobudziło to Ruby do wspomnień z czasów dzieciństwa. Pierwszy raz w życiu skosztowała herbaty, kiedy pani Swanger odstąpiła jej część swoich zapasów. Napój ten tak jej zasmakował, że zawiązała garść herbacianych listków w szmatkę i dała na drogę Stobrodowi, kiedy wybrał się na dłuższe polowanie. Jednak po powrocie ojciec jej oświadczył, że nie znalazł w tym zielsku nic nadzwyczajnego. Po jakimś czasie wygadał się, że ugotował herbaciane listki ze słoniną i zjadł jak jarzynkę. Nieopodal rozstajnych dróg dziewczęta znalazły ciało Pangle’a, leżącego na wznak pod topolą. Śnieg zdążył go już przysypać, ale leżał cieńszą warstwą niż na ziemi. Można się byio domyślić, dlaczego tak było: dopóki zwłoki nie ostygły, śnieg na nich topniał, a później już nie... Kiedy Ruby odgarnęła śnieg z twarzy zmarłego, wciąż gościł na niej uśmiech, choć towarzyszył mu strach w oczach, pewnie wywołany spotkaniem ze śmiercią. Ruby dotknęła jego pyzatego policzka, a potem czoła, jakby chciała go napiętnować. Ada rozgrzebywała noskiem buta śnieg wokół zabitego. Wydobyła tym sposobem na wierzch szczątki roztrzaskanego bandżo. Obok znajdował się także złamany smyczek, a ściślej, jego końcówka dyndająca na końskim włosiu. Ada poryła jeszcze w śniegu licząc, że znajdzie skrzypce, ale nigdzie nie mogła ich dostrzec. Ani skrzypiec, ani Stobroda. - Gdzież on może być? - zadała na głos pytanie. - Nie znam nikogo z Georgii zdolnego powiedzieć więcej niż pół prawdy - stwierdziła Ruby. - Pewnie zabrali go ze sobą, żywego lub umarłego. Dziewczęta postanowiły pochować Pangle’a na niewielkiej wyniosłości terenu powyżej ścieżki, przy drzewie kasztanowca. Nie potrzebowały nawet kilofa, bo ziemia pod zmarzniętą cienką warstwą wierzchnią była miękka. Kopały na zmianę, a kiedy się zgrzały - zdjęły kurtki i powiesiły na gałęzi. Wtedy poczuły chłód, ale wolały to, niż pozostawać w odzieży mokrej od potu. Zanim dokopały się do skały macierzystej, wygrzebały już jamę tylko o dwie stopy płytszą niż przepisowe sześć stop, co Ada uważała za minimalną głębokość grobu. Ruby uznała jednak, że to wystarczy. Ciągnąc Pangle’a za nogi - każda za jedną - powlokły go po śniegu i osunęły do wykopanego dołu. Nie miały żadnej skrzyni, która mogłaby pełnić funkcję trumny, ani niepotrzebnego koca do owinięcia ciała. Ada przykryła więc tylko twarz nieboszczyka swoją chusteczką, zanim zaczęły sypać ziemię. Dopóki grudy ziemi nie przykryły chłopca całego - z wyjątkiem czubka jednego buta - Ada płakała, choć widziała tego chłopca zaledwie raz w życiu. Ale zapamiętała słowa, które wtedy wypowiedział przy ognisku, że pewnie miło jej było posłuchać muzyki Stobroda. Przy tej okazji przypomniała sobie kopcowanie kapusty na zimę. Wówczas czynność ta zabawnie kojarzyła się Adzie z pogrzebem, ale teraz wiedziała już, że to całkiem co innego. Obu tych prac, prócz kopania dołu w ziemi, nic nie łączyło. Po zasypaniu grobu do poziomu gruntu stwierdziły, że zostało jeszcze sporo ziemi. Jej nadmiar Ruby przypisywała pozytywnemu wpływowi przyrastającego księżyca. Podobno grób kopany w okresie, kiedy księżyca ubywa, mógłby się nawet zapaść! Z „nadprogramowej” ziemi dziewczęta usypały na mogile Pangle’a kopczyk i ubijały go odwrotną stroną szpadla. Potem Ada ścięła scyzorykiem młody pęd hikory. Okorowała go i związała nim dwie gałązki akacji w kształcie krzyża. Zatknęła go na wysokości głowy nieboszczyka i odmówiła w myśli modlitwę, choć na głos nie wypowiadała żadnych słów. Słyszała kiedyś od Ruby o nadzwyczajnej żywotności pędów akacji: nawet wycięte z niej sztachety płotu potrafiły wypuścić korzenie i pączki. Może więc na grobie Pangle’a wyrośnie drzewko akacji, które co roku będzie się odnawiać, jak wracała na ziemię Persefona z greckiego mitu. W zimie przyoblecze się w czarną korę, na wiosnę zaś w białe kwiaty. Ruby obmyła ręce, nabierając w garście śniegu. Roztarta go miedzy dłońmi i strząsnęła brudną wodę. Ada natomiast wolała umyć się w strumyku. Przyklękła nad nim, opłukała dłonie i spryskała sobie twarz. Potem wstała i rozejrzała się dookoła. Zatrzymała wzrok na nisko nawisłej półce skalnej na drugim brzegu strumienia i zauważyła tam kupę świeżej ziemi odcinającej się od bieli śniegu. Gdy się jej przyjrzała, zobaczyła pod nawisem skalnym Stobroda, którego odzież prawie nie różniła się kolorem od gleby. Siedział nieruchomo, z zamkniętymi oczyma, skrzyżowanymi nogami i głową przekrzywioną na bok, obejmując rękami skrzypce leżące na kolanach. Tymczasem powiał lekki wiaterek, który poruszył liśćmi, jakie jeszcze pozostały na dębie, i strącił trochę śniegu z gałęzi. Część spadła na włosy Ady, a część na powierzchnię wody w strumyku, gdzie zaraz stopniała. - Ruby, chodź tu! - zawołała Ada. - Musisz mi pomóc. Kiedy stanęły przy Stobrodzie, jego ciało wydało im się drobne i wątłe, a twarz blada jak śnieg. Widać było, że stracił dużo krwi: część uszła z ran, a bardzo dużo musiało wypłynąć z ust, gdyż cały przód koszuli miał nią przesiąknięty. Ruby podniosła skrzypce z kolan ojca i podała je Adzie, przy czym zaklekotały grzechotki w pudle. Rozpięła guziki kurtki Stobroda i ujrzała czarną, zaschniętą krew, od której koszula była sztywna jak deska. Pod nią kryla się kredowobiała, zapadnięta pierś. Ruby przykładała do niej ucho, odsuwała się i znów nasłuchiwała. - On jeszcze żyje! - stwierdziła. Rozerwała odzienie ojca i obracała go na wszystkie strony, szukając ran. Znalazła trzy - jedna kula przeszyła na wylot rękę trzymającą skrzypce, druga przeszła przez pośladek tuż obok miednicy, ale najgroźniejsza okazała się trzecia. Pocisk ugodził w samą pierś, złamał żebro, przebił szczyt płuca i utkwił w mięśniu grzbietowym powyżej łopatki. Był widoczny, gdyż tworzył pod skórą siną wypukłość wielkości rajskiego jabłuszka. Oględziny nie przywróciły jednak Stobrodowi przytomności, nawet nie zajęczał z bólu. Ruby zgarnęła na kupkę żywiczne drewka i wióry nastrugane z sosnowej gałązki, podpaliła zapałką, po czym rozgrzała w ogniu ostrze własnoręcznie zrobionego noża. Nacięła nim skórę, na plecach Stobroda, ale on ani pisnął, ani mrugnął oczami. Z ranki wypłynęło zaledwie kilka kropel krwi, jakby rannemu mało już jej zostało. Ruby wepchnęła palce w rozcięcie i drążyła w nim dopóty, dopóki nie wydobyła kuli, która, oblepiona krwią, wyglądała jak skrawek surowego mięsa. Wręczyła ją Adzie. - Wymyj ją - powiedziała. - Może zechce ją zachować. Ada zeszła nad strumyk i trzymała zaciśniętą pięść pod bieżącą wodą tak, aby jej prąd przepływał między palcami. Kiedy odważyła się rozewrzeć palce, zobaczyła, że ściska w garści czystą grudkę szarego ołowiu. W ciele Stobroda koniec pocisku uległ spłaszczeniu i wyglądał teraz jak mały grzybek, mający rozłupany kapelusz, z dobrze zachowanym gwintem na trzonku. Ada wróciła pod skalną półkę i położyła oczyszczoną kulę obok skrzypiec. Tymczasem Ruby owinęła ojca w koce i rozpaliła suty ogień. - Zostań tu i nagotuj dużo wody! - poleciła Adzie, sama zaś skierowała się do lasu, trzymając na ramieniu szpadel. Poszukiwała leczniczych ziół i korzonków. O tej porze trudno było je znaleźć, gdyż spod śniegu sterczały tylko uschnięte łodyżki i łupinki. W tym czasie Ada ułożyła z kamieni wokół ogniska krąg, tak by naczynie miało stabilne oparcie. Z sakw na końskim grzbiecie wydobyła garnek, napełniła go wodą ze strumyka i ustawiła na kamieniach. Obejrzała się na Stobroda. Leżał jak martwy, a jedyną oznaką życia było podnoszenie się i opadanie piersi w oddechu. Ada przypomniała sobie o setkach melodii, które jakoby znał. Ciekawe, gdzie się teraz podziały i co by się z nimi stało, gdyby umarł? Ruby wróciła po godzinie. Kieszenie miała wypchane wszelkimi ziołami, jakie według niej mogły się przydać: dziewanną, łopianem, krwawnikiem i żeń-szeniem. Nie znalazła gorzknika, który jej zdaniem był najważniejszy. Roślina ta występowała rzadko i trudno było na nią natrafić. Ruby podejrzewała, że gorzknik zaczął wymierać, bo ludzie okazali się niegodni jego uzdrawiającej mocy. Miazgę z roztartej dziewanny, krwawnika i łopianu nałożyła na rany Stobroda, mocując okłady paskami odciętymi z koca. Z mieszanki dziewanny i żeń-szenia zaparzyła rodzaj herbatki, którą próbowała napoić rannego. Nie potrafiła jednak ocenić, czy płyn przedostał się przez zaciśnięte gardło. - Stąd za daleko do domu, żeby próbować go tam zabrać - stwierdziła po namyśle. - Mógłby nie przeżyć. Trochę potrwa, zanim będzie zdolny do drogi, a tymczasem może napadać więcej śniegu. Potrzebujemy lepszej kryjówki niż ta. - Masz na myśli tę grotę, w której spałyśmy? - zapytała Ada. - Nie, tam nie zmieścimy się wszyscy, a już mowy nie ma, żeby gotować i doglądać go... Wiem o lepszym miejscu, jeśli się jeszcze zostało. Dziewczęta wycięły długie tyki, które związały razem i rozpięły między nimi płachtę. Do gotowego włóka zaprzęgły Ralfa. Stobroda przeniosły na kocu na drugi brzeg strumienia i ułożyły na płachcie między dyszlami. Nie uszły jednak daleko, bo tuż za rozstajami dróg stwierdziły, że włók podskakuje na każdym wyboju, a więc ranny mógłby nie przetrzymać takiego transportu. Rozebrały zatem całą konstrukcję i przewiesiły Stobroda przez grzbiet konia. Prowadząc go, powoli ruszyły w drogę. Szare sklepienie nieba zwieszało się tak nisko nad ich głowami, że zdawało się, iż mogą go dotknąć. Znów zaczął padać śnieg, nawiewany przez podmuchy porywistego wiatru. Początkowo z nieba leciały duże płatki podobne do gęsiego puchu, potem ledwo dostrzegalny pył, suchy jak popiół. A kiedy śnieg przestał padać, idących otoczyła gęsta mgła. Oczywiste dla nich było jedno - to, że dzień chyli się ku wieczorowi. Przez jakiś czas żadna z dziewcząt się nie odzywała, tylko Ruby przy rozwidleniach dróg poleciła: „Tędy!” Ada zatraciła orientację, gdzie się znajdują, gdyż dawno wyleciały jej z głowy charakterystyczne punkty na trasie. Już podczas pierwszego postoju Ralf zdradzał wyraźne oznaki zmęczenia. Stał z opuszczoną głową i ciężko dyszał; nigdy jeszcze nie dźwigał tak dużego ładunku na taką wysokość. Ada i Ruby przysiadły na zwalonym pniu, który obmiotły ze śniegu. Gęsta mgła ograniczała widoczność do najbliższych drzew, ale ostre powietrze wskazywało, że znajdują się wysoko w górach, na bardziej otwartej przestrzeni. Ada kuliła się z zimna i wolała nie myśleć o jeszcze jednym ciężkim dniu ani o spędzeniu nocy w tych warunkach. Tylko Stobrod leżał bezwładnie przewieszony przez konia, tak jak go Ada i Ruby położyły. Z gęstej mgły wynurzyły się nagle dwa sokoły wędrowne. Wykonywały krótkie, urywane ruchy skrzydłami, by złapać prąd wstępujący. Wzlatywały tak blisko, że Ada słyszała szum wiatru w skrzydłach. Stobrod odzyskał przytomność i podniósł głowę, odprowadzając wzrokiem niknące we mgle ptaki. Po brodzie pociekła mu cieniutka strużka krwi jak po zacięciu brzytwą. - O, sokoły! - powiedział, jakby nazwanie ptaków mogło szybciej postawić go na nogi. I rzeczywiście, zaczął się gwałtownie kręcić na koniu, usiłując go zwyczajnie dosiąść. Ruby pomogła mu zmienić pozycję, ale wtedy opadł bezwładnie twarzą na końską szyję. Znów zaniknął oczy, tylko oburącz trzymał się grzywy Ralfa, a nogi luźno zwisały po obu zaokrąglonych bokach konia. W tej sytuacji Ruby mogła jedynie wytrzeć mu usta rękawem kurtki, po czym ruszyli w dalszą drogę. Prawie godzinę zabrało im zejście ze stromego zbocza. Ada się zorientowała, że schodzą w dolinę, choć we mgle niczego nie mogła zobaczyć. Dziewczęta minęły skrawek podmokłego terenu i weszły w wysokie zarośla borówki amerykańskiej po obu stronach ścieżki. Na dnie doliny rozciągało się jeziorko z czarną, stojącą wodą, niczym okno na świat w oparach gęstej mgły. Otaczały je kępy uschniętych szuwarów i pierścieniowato ułożone tafle lodu, zachodzące na siebie jak przesłona w aparacie fotograficznym. Na środku jeziorka unosiły się na wodzie trzy czarne kaczki z głowami wetkniętymi pod skrzydła. Ada pomyślała, że gdyby miała napisać książkę o symbolach, umieściłaby je tam jako personifikację strachu. Mgła się nieco rozrzedziła, ale wędrowców czekała dalsza wspinaczka, tym razem na niskie pasmo górskie z daglezjami rosnącymi na grani. Niektóre z nich, wyrwane wiatrem, leżały ze splątanymi korzeniami jak preparaty anatomiczne. Dziewczęta przeprowadziły między nimi konia ze Stobrodem. Minęły jeszcze kępę kasztanowców i po dźwięku się zorientowały, że zbliżają się do strumienia, choć go nie widziały. Marsz był forsowny, bo zamiast poruszać się normalnie ścieżką, musiały wyszukiwać wolne miejsca między drzewami i niskimi krzewinami podszycia. Kiedy zeszły w dolinę potoku, było jeszcze jasno, ale dzień miał się już ku końcowi. Dopiero teraz Ada zaczęła dostrzegać za drzewami prostokątne kształty jakby chat lub szałasów. Okazało się, że znajdowała się tu dawna wioska Czirokezów, teraz opuszczona, gdy w trzydziestym ósmym roku jej mieszkańców przesiedlono „Szlakiem łez” na jałowe ziemie rezerwatu. Tylko jedna, rozpadająca się chatka była upleciona z gałęzi i oblepiona gliną - większość stanowiły solidne konstrukcje z okorowanych kasztanowych bali łączonych na zakładkę. Pokryto je gontami lub płatami kory kasztanowca. Jedną chałupkę przygniótł powalony biały dąb, ale reszta, mimo trzydziestu lat zaniedbania, zachowała się w świetnym stanie dzięki nadzwyczajnej wodoodporności kasztanowego drzewa. Domki trzymałyby się nienaruszone jeszcze przez następne sto lat. Oczywiście belki ścian pokrywał już szary porost, a w progach domostw krzewiły się bujnie koński szczaw, przymiotno kanadyjskie i komosa biała, których suche badyle sterczały teraz ze śniegu. Wioska nie leżała na równym gruncie odpowiednim pod pola uprawne, więc przypuszczalnie było to przejściowe obozowisko myśliwych lub osada włóczęgów lubiących pustelniczy żywot: w końcu znajdowało się tam wszystkiego sześć szałasów bez okien. Budowniczowie rozmieścili je w nierównych odległościach na brzegu głębokiego strumienia, którego czarne wody toczyły się wartkim nurtem po obłych, omszonych kamieniach. Ada mimo zmęczenia chciała wiedzieć, czy osada znajduje się na północnym, południowym, wschodnim czy zachodnim brzegu strumienia. Ruby zawsze umiała określać kierunki bez użycia kompasu. Widocznie uważała to za istotne, gdyż nieraz w swych wspomnieniach zaznaczała, że jakieś wydarzenie miało miejsce na przykład na zachodnim brzegu Małej Wschodniej Odnogi lub na wschodnim brzegu Zachodniej. Aby używać takich określeń, trzeba było mieć w pamięci obraz swoich rodzinnych stron, ze szczególnym uwzględnieniem gór, zatok i zlewisk rzek. Kiedy się zapamięta położenie tych punktów, na ich podstawie można lokalizować mniej istotne szczegóły. Mieszkając jednak przez całe życie w jednym miejscu, przykłada się coraz mniejszą wagę do detali. Ada dopiero zaczęła tworzyć w umyśle taki obraz, więc spróbowała ustalić położenie, patrząc w niebo. Niestety, nie znalazła tam żadnej wskazówki, gdyż zasnute chmurami sklepienie zdawało się wisieć tuż nad głową. Na inne znaki orientacyjne też nie mogła liczyć, bo w tym klimacie mech porastał drzewa ze wszystkich stron, nie tylko od pomocy. Mogła więc równie dobrze przyjąć, że wioska leży na prawym, jak i na lewym brzegu strumienia, bez wskazania konkretnego kierunku. Puste chaty trwały w swej dostojnej samotności, wciśnięte między ciek wodny a zasnuty chmurami masyw górski. Może niektórzy ich mieszkańcy jeszcze gdzieś żyli. Ciekawe, czy często wspominali swoje dawne sadyby. Nawet jeśli tak było, niedługo obraz ten zatrze się w ich pamięci. Ada wątpiła, żeby mieszkający tu mogli przewidzieć, iż w niedalekiej przyszłości przy ich ogniskach zasiądą ludzie mówiący innym językiem, śniący inne sny i modlący się do innych bogów... Ruby wybrała chatę, którą uznała za najlepszą. Razem zsadziły Stobroda z konia i położyły go na rozesłanych na ziemi kocach. Potem weszły do jedynej izby w pozbawionej okien chałupie, by zbadać jej wnętrze. W pomieszczeniu znajdowały się wyciosane z desek drzwi, które kiedyś trzymały się na skórzanych zawiasach, lecz teraz, zerwane, leżały na ziemi. Chcąc je zamknąć, można było najwyżej oprzeć je na dawnym miejscu. Podłogę zastępowała ubita ziemia, zasłana grubą warstwą liści naniesionych przez wiatr, i dziewczęta obmiotły je sosnową gałęzią. Wewnątrz zastały również kamienne palenisko, a nawet komin wylepiony gliną. Ruby wsadziła głowę do przewodu kominowego i stwierdziła, że przez niego widać niebo. Chyba jednak nigdy nie miał dobrego ciągu, bo krokwie dachowe były czarne i wyświecone od dymu. Zresztą całe pomieszczenie było przesycone, oprócz zapachu kurzu, również wonią dymu dawnych ognisk. Zachowała się nawet drewniana prycza stojąca przy jednej ze ścian i zasłana zetlałą słomą. Dziewczęta ułożyły na niej Stobroda. Ruby zajęła się rozpalaniem ogniska, a Ada wycięła młode drzewko, zaostrzyła z jednej strony siekierką i wbiła w ziemię pod cedrem. Do tego zaimprowizowanego palika przywiązała konia. Zauważyła przy tym, że jest mokry i drży na całym ciele. Stał ze spuszczoną głową, a jego zimowa sierść, zlepiona potem i topniejącym śniegiem, przylegała do ciała. Gdyby w takim stanie pozostawiła go przez całą noc na mrozie, od którego aż piekły ją policzki, do rana mógłby paść. Odwiązała go więc i spróbowała wprowadzić do którejś z chat, ale Ralf bał się pochylić głowę i przejść przez niskie drzwi. Kiedy próbowała wciągnąć go na lince do środka, przysiadł na zadzie i zaczął się cofać tak gwałtownie, że przewrócił Adę w śnieg. Wstała i znalazłszy kij prawie tak gruby jak jej ręka w nadgarstku, poganiała nim konia od tyłu, tak że w końcu, acz niechętnie, dał się wepchnąć do szałasu. O dziwo, ledwo Ralf znalazł się w środku, natychmiast się uspokoił. Najwidoczniej wnętrze chaty nie różniło się zbytnio od jego boksu - miało mniej więcej takie same wymiary i wykonane było z podobnych materiałów. Od razu się rozluźnił, otrząsnął, rozkraczył nogi i oddał mocz. Ada nasypała mu owsa garnkiem, którego używała do gotowania. Potem umyła garnek w strumieniu. Kiedy się z tym uporała, zrobiło się prawie ciemno. Obserwowała ostatnie promienie słońca odbijające się w wodzie. Oprócz zmęczenia i chłodu odczuwała strach, gdyż to pustkowie wydawało się jej najbardziej odludnym miejscem świata. Drżała na samą myśl, że gdy wykona już swoje prace obozowe, będzie musiała położyć się na gołej ziemi i tylko koc ochroni ją od chłodu tego upiornego szałasu. Od wysiłku piekły ją nogi, ale sądziła, że i to mogłaby znieść, gdyby nie musiała robić więcej niż jednej rzeczy naraz. Gdyby tylko mogła myśleć o czekających ją zadaniach w należytym porządku, a nie o wszystkim jednocześnie! Tymczasem Ruby ugotowała już kolację. Miały zjeść to samo co na śniadanie, lecz gdy Ada wzięła do ust łyżkę suto okraszonej kaszy, poczuła, że potrawa więźnie jej w gardle. Wybiegła szybko na dwór i zwymiotowała w śnieg, choć nie bardzo miała czym; w żołądku nie miała niczego prócz odrobiny żółci. Wytarła usta śniegiem i wróciła do środka. Tym razem zjadła całą miskę kaszy, a potem długo jeszcze siedziała w milczeniu z pustym naczyniem na kolanach. Zimno, zmęczenie długim marszem i wysiłkiem fizycznym, a także to, że przez większość dnia nie mogła napić się wody - wpłynęły na dziwny stan jej umysłu. Wpatrywała się w żar ogniska jakby w nadziei, że zobaczy tam wizję szczęśliwszej przyszłości. Nie zdołała jednak wypatrzyć żadnej pozytywnej wróżby ani w językach płomieni, ani w geometrycznych wzorach, jakie ogień wypalał na płonących polanach. Drwa w ogniu wydawały skrzypiące dźwięki, przypominające odgłos ciężkich kroków na śniegu. Nawet Ada wiedziała, co oznaczają; zapowiadały się dalsze opady! Ślady na śniegu Inman dotarł do rozwidlenia trzech dróg, gdy widoczność ledwo pozwalała na przyjrzenie się śladom. Znalazł jednak wyraźne tropy prowadzące na rozstaje, a stamtąd skręcające na lewo. Ziemia pod rozłożystą topolą była zbryzgana zakrzepłą krwią, a otaczający ją śnieg - zdeptany ludzkimi i końskimi nogami. W kamiennym kręgu pozostały świeże popioły ogniska; już wystygły, lecz zatrzymały jeszcze zapach wieprzowego tłuszczu. Ślady stóp i ciężaru ciągniętego po śniegu prowadziły do wzgórka świeżo skopanej ziemi, na którym ktoś umieścił krzyż powiązany z gałązek. Inman nie mógł oprzeć się myśli, że jeśli istnieje życie pozagrobowe, o jakim mówią słowa psalmów - to taka jama ziemna stanowi dość ponure wrota do tamtego świata. Dziwił się tylko, że zastał jeden grób; wiedział przecież, że zabito dwóch ludzi. Wprawdzie nieraz widział, że dla zaoszczędzenia pracy chowano dwóch nieboszczyków w jednej mogile, ale coś mu mówiło, że w tym wpadku tak się nie stało. Przyjrzał się jeszcze raz śladom, jakie doprowadziły go na drugą stronę potoku aż pod nawis skalny. Znalazł tam jeszcze trochę krwi i nie ostygły całkiem żar ogniska. W pobliżu na ziemi leżała kupka rozmiękłych korzonków ziół wraz z wodą, w której się gotowały. Inman roztarł na dłoni szczyptę ziółek i po zapachu poznał mieszaninę żeń-szenia z dziewanną. Zostawił to wszystko na skałach i zszedł nad strumień, aby napić się wody. Między kamykami prześliznęła się salamandra nakrapiana we wzory i kolory charakterystyczne dla jej środowiska. Inman złapał stworzonko i podniósł, by się przypatrzyć pyszczkowi. Otwór gębowy płaza rozdziawiał się w rodzaj pogodnego uśmiechu. Inman pozazdrościł salamandrze tego wewnętrznego zadowolenia - może, aby osiągnąć taki stan, trzeba żyć pod kamieniem na brzegu strumyka? Wypuścił zwierzątko na wolność i zawrócił do rozstajnych dróg, by śledzić dalszy trop. Niestety, zmrok zapadał już tak szybko, że widoczność nie przekraczała dziesięciu stóp. Obawiał się, że Ada zniknie na zawsze z jego życia, a on pozostanie samotnym pielgrzymem. Przez nisko nawisłe chmury nie było widać księżyca, a więc noc zapowiadała się ciemna jak wnętrze wystygłego pieca. Inman wciągnął w nozdrza powietrze, wyczuwając woń śniegu. Nie mógł się zdecydować, czy gorzej byłoby zagubić ślad w ciemnościach, czy dopuścić, aby zawiał go śnieg? Z dwojga złego ciemności nocy wydawały się bliższą i konkretniejszą perspektywą. Inman wrócił pod półkę skalną, usiadł i czekał, aż się całkiem ściemni. Słuchał szmeru strumyka i próbował odtworzyć przebieg wydarzeń na podstawie pozostawionych znaków. Zastanawiał się na przykład, co miał oznaczać pojedynczy grób i dlaczego dwie kobiety nie wróciły po własnych śladach do domu, tylko poszły na przełaj pod górę. Nie był w stanie skupić myśli, gdyż wskutek głodu jego umysł pracował leniwie. Częściowo z wyboru, a częściowo z konieczności Inman nie miał nic w ustach od dnia, kiedy ugotował i zjadł małego niedźwiadka. Inman wmówił sobie, że gdy uważnie wsłucha się w szum wody i stukot kamyków obijających się o siebie - to się dowie, co tu właściwie zaszło. Jednak dźwięki nie łączyły się w żadną logiczną całość, a z czasem doszedł do wniosku, że w ogóle nie słyszał nic konkretnego poza wytworami własnej wyobraźni, też pozbawionymi sensu. Był zbyt wypalony wewnętrznie, aby w czymkolwiek znaleźć jakiś sens. W swoich tobołkach nie miał żadnych zapasów żywności prócz garści orzechów. Uzbierał je dwa dni temu koło spalonej chaty, z której pozostał jedynie okopcony komin. Rósł przed nią orzech włoski, a w kępach trawy zachowały się orzechy o poczerniałych skorupkach, których zielone łupiny dawno wygniły. Inman nakładł ich do plecaka tyle, ile mógł znaleźć, ale jakoś nie spieszył się z ich jedzeniem. Po namyśle doszedł bowiem do wniosku, że zawartość skorupek nie zrekompensuje pracy włożonej w ich rozbijanie. Nie wyrzucał ich jednak, bo gdyby taką miarą chciał oceniać całe życie, mogłoby się okazać, że w ogóle nie warto żyć. Ponadto postukiwanie orzechów w plecaku, choć przypominało grzechot starych kości, działało nań uspokajająco. Przyjrzał się garstce wygotowanych korzonków, które przedtem zostawił na skale. Zastanowił się chwilę, czy nie wziąć ich do ust i żuć, ale po namyśle zdecydował się wyrzucić je do potoku. Wrzucił tam także jeden orzech, który wpadł do wody z pluskiem jak wystraszona żaba. Resztę orzechów pozostawił w plecaku, gdyż przyrzekł sobie, że nie tknie jedzenia, dopóki nie spotka Ady. W razie gdyby nie chciała go przyjąć, mógłby wtedy udać się do Lśniących Skał. A nuż otworzyłyby się przed nim skalne wrota, jak w opowieści Indianki z wytatuowanymi na policzkach wężami? Przecież odbył przepisowy post, a więc godny jest już zaszczytu wejścia do szczęśliwej krainy. Chyba w tym momencie zasłużył na to bardziej niż ktokolwiek na świecie, gdyż brzuch miał kompletnie pusty. Tymczasem nałamał gałęzi i rozniecił nowe ognisko na zgliszczach starego. Do ognia przytoczył dwa spore kamienie, aby się nagrzały. Potem dłuższy czas przeleżał owinięty w koce, grzejąc nogi na kamieniach i rozmyślając, dokąd dalej prowadzą ślady, które odnalazł. Rano tego dnia Inman nie przypuszczał, że spędzi kolejną noc na gołej ziemi. Sądził, że powrót w rodzinne strony całkowicie odmieni jego dotychczasowe życie. Miał jeszcze wtedy nadzieję, że już wieczorem oświadczy się Adzie i przynajmniej otrzyma jakąś odpowiedź. Jeśli nie „tak” - to choćby „nie” lub „być może...” Przez wszystkie dni swojej wędrówki i noce przespane pod gołym niebem wyobrażał sobie, jak to będzie wyglądało. Oto pojawi się na drodze do Black Cove, zmęczony, ale domyty i w czystej odzieży. Twarz i cała postura będą wskazywać, że to człowiek, który wiele przeżył i który dokonał niejednego bohaterskiego czynu. Ada przypadkiem wyjrzy na dwór, nie spodziewając się jego powrotu, jak zawsze elegancko ubrana. Oczywiście zobaczy go i natychmiast pozna, więc, unosząc suknię powyżej kostek, wybiegnie mu naprzeciw. Z szelestem halek przemknie przez podwórze i zanim domknie furtkę, już padnie mu w ramiona... Wyobrażał to sobie tyle razy, że nie brał pod uwagę żadnej innej możliwości - no, chyba że zostanie po drodze zabity. Wymarzona scena powrotu do domu ożywiła jego myśli, gdy przed południem znalazł się na drodze wiodącej do Black Cove. Zrobił wszystko, aby upodobnić się do własnego wyimaginowanego wizerunku. Wiedział przecież, że był brudny i obdarty jak ostatni poganiacz mułów, toteż poprzedniego dnia zatrzymał się nad potokiem, aby umyć się i wyprać swoje rzeczy. Na dworze panował wprawdzie chłód, ale rozpalił tak suty ogień, że płomienie sięgały wysokości ramion dorosłego człowieka. Nagrzał dużo wody i odwinął z brązowego papieru mydło, ciemne i tłuste od nadmiaru łoju. Zdjęte z siebie odzienie polał wodą, namydlił i długo szorował na kamieniach, potem wykręcił i wypłukał w potoku. Poszczególne części garderoby rozwiesił na krzakach blisko ognia, aby szybciej wyschły, i zabrał się do własnej toalety. Wyszorował się brązowym i gruboziarnistym mydłem o dużej zawartości ługu i wodą tak gorącą, jak tylko mógł wytrzymać. Dopiero kiedy skóra zaczęła go piec, pomyślał o wyglądzie twarzy i włosów. Od ostatniego golenia wyhodował obfity zarost, ale na razie nie mógł nic z tym zrobić, bo nie miał brzytwy. Na głowie miał szopę z włosów, ale nawet gdyby dysponował nożyczkami i lustrem, nie odważyłby się doprowadzić ich do porządku, bo nigdy nie przejawiał zdolności fryzjerskich. A co dopiero w sytuacji, gdy miał przy sobie tylko myśliwski nóż, a przejrzeć się mógł w potoku. Poprzestał więc na zagrzaniu następnego garnka wody, umyciu włosów mydłem, wypłukaniu ich i przygładzeniu, aby nie sterczały nieporządnie. Resztę dnia przesiedział nago, skulony pod kocami. Spał bez odzienia, czekając, aż wyschną rzeczy, zwłaszcza że w czasie tego popasu spadł niewielki śnieg. Za to gdy się ubrał, odzież pachniała ługiem, wodą ze strumienia i popiołem z ogniska, ale już nie potem. Teraz mógł śmiało skierować się w stronę Black Cove. Zważał tylko, by nie wkroczyć na główną drogę, dopóki nie znajdzie się o jakieś dwa zakręty przed posiadłością Ady. Kiedy zbliżył się do domu, zauważył dym z komina, ale poza tym żadnych znaków bytności ludzkiej. Podwórze było lekko przyprószone śniegiem nie tkniętym ludzką stopą. Inman otworzył furtkę i zastukał do drzwi, ale nikt mu nie odpowiedział. Ponowił pukanie - również bez skutku. Obszedł budynek naokoło i napotkał ślady męskich butów prowadzące od domu do wygódki. Na sznurze wisiała sztywna od mrozu nocna koszula, a w kurniku, gdacząc, trzepotały się kury. Inman tym razem załomotał w tylne drzwi, a wtedy z okna na piętrze wyjrzał czarnowłosy chłopak. Od razu obrzucił Inmana wyzwiskami, pytając, kim on, do cholery, jest i po cholerę robi tyle hałasu? Inmanowi udało się jakoś przekonać chłopca, by wpuścił go do środka. Usiedli razem przy kominku i młodzieniec opowiedział mu własną, wzbogaconą wersję wydarzeń przy rozstajnych drogach. Według niego wywiązała się tam ostra strzelanina, z której tylko on wyszedł cało, a Stobrod i Pangle zostali pojmani i rozstrzelani. Stobrod miał jakoby wykonać przed egzekucją pieśń własnej kompozycji, zatytułowaną „Pożegnanie skrzypka”. Była to najsmutniejsza pieśń, jaką kiedykolwiek słyszał; wycisnęła łzy z oczu wszystkich obecnych, z katami włącznie. A1Q Niestety, chłopiec nie był na tyle muzykalny, aby odtworzyć melodię tego utworu lub chociażby zagwizdać; wszystko więc wskazywało, że ślad po nim zaginie. Młody człowiek biegł przez całą drogę powrotną, aby opowiedzieć kobietom o tym, co widział. One zaś z wdzięczności nieomal go zmusiły, by skorzystał z ich gościny, dopóki nie dojdzie do siebie. W trakcie owej szaleńczej ucieczki nabawił się bowiem febry, a to mogło się źle skończyć. Inman zadał chłopcu kilka pytań i z jego odpowiedzi wywnioskował, że nie wiedział nic o pastorze ani o towarzyszce Ady, poza przypuszczeniem, że mogła być córką skrzypka. Objaśnił tylko kierunek marszu, jak mógł najdokładniej, i skończyło się na tym, że Inman ruszył w dalszą drogę. To dlatego Inman musiał kolejną noc przespać na ziemi, W głowie miał kompletny zamęt. Kiedy leżał przy ognisku, nachodziły go różne, często sprzeczne myśli, ale nie miał na nie wpływu. Zamartwiał się, że to zły moment, aby doznać niepowodzenia, a za chwilę zastanawiał się, kiedy w takim razie byłby dobry moment. Ponieważ nie był w stanie się skupić, próbował uspokoić swój przyspieszony oddech. Liczył bowiem, że jeśli uda mu się zapanować nad płucami, to tym bardziej nad myślami. Nie mógł jednak nakazać piersi, by wznosiła się bądź opadała. I również jego umysł zachowywał się tak, jak chciał. Inman był przekonany, że Ada wybawiłaby go z kłopotów, bo by mu pomogła zapomnieć o ostatnich czterech latach życia. Przy niej odzyskałby spokój, zacząłby myśleć o przyszłości. Jak to miło marzyć, że kiedyś będzie piastować wnuki na kolanach. Ale też jakiej głębokiej wiary trzeba, aby na to liczyć! A skąd wziąć wiarę, skoro teraz tak o nią trudno? Tymczasem wewnętrzny głos podpowiadał Inmanowi, że tego nie doczeka, choćby nie wiadomo jak się modlił. Zanadto przeżarły go od środka lęk i nienawiść. W jego sytuacji wiara i nadzieja były całkiem nie na miejscu. Bardziej przydatna wydawała się kwatera na cmentarzu. Inman uświadomił sobie, że w tych ciężkich czasach działało wielu kaznodziejów pokroju Veaseya. Zaklinali się, że potrafią zbawić dusze nawet najbardziej zatwardziałych grzeszników: złodziei, morderców, rozpustników, a także tych, którzy już stracili nadzieję. Zawsze jednak wewnętrzny głos przestrzegał Inmana, że ci ludzie kłamią. Nie byli w stanie wyrwać własnych dusz ze szponów grzechu, a zwodnicze nadzieje, jakie oferowali, były równie groźne jak trucizna. Jedyne zmartwychwstanie, jakiego człowiek mógł się spodziewać, to to, które przydarzyło się Veaseyowi, gdy Inman, ciągnąc za powróz, niechcący wydobył go z grobu. Inman częściowo zgadzał się z pesymistycznymi prognozami swego wewnętrznego głosu, że zapędził się tak daleko w rozgoryczeniu i gniewie, iż może już nie znaleźć drogi wyjścia. Jednak jego drugie „ja” twierdziło coś przeciwnego. Oto na śniegu znajdowały się ślady, którymi mógł podążać, dopóki był w stanie stawiać kroki. Ogień powoli dogasał, więc Inman zsunął nagrzane kamienie na ziemię i przy nich ułożył się do snu. Kiedy przed świtem obudziło go zimno, przyłapał się na tym, że spał przytulony do większego kamienia jak do kochanki. O świcie wyruszył w drogę. Właściwie nie była to droga, lecz pusta przestrzeń. Inman mógł jedynie orientować się według śladów na śniegu, ale nie był pewien, czy idzie w dobrym kierunku. Ostatnio często się gubił, jeśli nie poruszał się między równoległymi płotami. Pułap chmur jeszcze się obniżył i sypał z nich drobny, suchy śnieg, nie tworzący płatków. Wiatr chwilami przybierał na sile i smagał policzki idącego, chwilami zaś ustawał zupełnie. Świeży śnieg osiadał w zagłębieniach starych śladów jak nawiany piasek. Tym sposobem Inman dotarł do jeziorka z czarną wodą, okrągłego jak wieczko od słoika. Po jego nie zamarzniętym środku pływał samotny kaczor, który nie zwracał uwagi na Inmana, nie chciało mu się nawet spojrzeć w jego kierunku. Wyglądał zresztą, jakby nie patrzył na nic konkretnego. Najwidoczniej jego świat był zawężony do malejącego kręgu wody wokół nóg. Będzie pływał dopóty, dopóki błony pławne łap nie przymarzną do lodu. A wtedy będzie bezsilnie trzepotał skrzydłami, aż zdechnie. Inman miał zamiar zastrzelić kaczora, by nie umierał w męczarniach. Wiedział jednak, że musiałby wtedy wejść do wody i zabrać ptaka, gdyż nie znosił zabijania zwierząt, jeśli nie miał zamiaru ich zjeść. Gdyby zaś zjadi, złamałby swój post... Niech więc to się rozstrzygnie między kaczką a jej Stwórcą! Ścieżka wznosiła się teraz w górę, a tymczasem znów zaczął padać śnieg, tym razem dużymi płatkami przypominającymi puch ostu. Wirowały przed oczami Inmana, przyprawiając go o zawroty głowy. Śnieg wypełniał stare ślady, tak że stopniowo przestawały być widoczne. Inman przyspieszał kroku, a kiedy coraz bardziej tracił z oczu ślady, zaczął biec. Wspiął się na zbocze, a potem zbiegł z niego, szukając drogi wśród czarnych sylwetek daglezji. Zdawał sobie sprawę, że w końcu ślady całkiem się zatrą, choćby posuwał się nie wiadomo jak szybko. Najpierw jak blizny po starych ranach, potem jak znaki wodne na papierze - będą bladły i bladły, aż śnieg przysypie wszystko. Wielkie płatki nadal leciały z nieba i Inman przestał się orientować w kierunku drogi. Biegł przed siebie, aż dotarł do miejsca, gdzie otoczyły go gęsto rosnące daglezje. Tutaj świat wyglądał jednakowo z każdej strony i trudno było wybrać właściwą. Wokół panowała kompletna cisza. Śnieg tworzył coraz to nowe warstwy i Inman pomyślał, że gdyby teraz położył się na ziemi, przykryłby go, a topniejąc, najpierw wymyłby łzy z jego oczu, potem oczy z głowy, a jeszcze później skórę z czaszki. Ada i Ruby spały, dopóki nie wyrwał ich ze snu wilgotny, uporczywy kaszel Stobroda. Ada nie rozbierała się na noc, więc obudziła się z przykrym uczuciem, jakby spodnie przekręciły jej się na nogach. Wnętrze chaty było chłodne i zadymione, bo ognisko ledwo się tliło. Światło z zewnątrz nie miało łatwego dostępu, bo tamował je śnieg. Ruby podeszła do Stobroda i stwierdziła, że z kącika ust pociekła mu strużka świeżej krwi. Oczy miał otwarte, ale zdawał się jej nie poznawać. Położyła mu rękę na czole i podzieliła się z Adą swoim spostrzeżeniem: - Jest cały rozpalony. Obeszła więc chatkę dookoła i powygarniała ze wszystkich kątów pajęczyny, które zgniotła w jedną kulkę. Ze swego zapasu ziół wygrzebała dwa korzonki. - Przynieś wody, zmienię mu opatrunek! - poleciła Adzie. Sama dołożyła drew do wczorajszych, zwęglonych resztek i roznieciła ogień. Ada upchnęła włosy pod kapelusz i poszła z garnkiem do źródła. Pierwszą porcją wody napoiła konia. Wypił ją do dna, chłepcząc głośno, więc jeszcze raz napełniła garnek. Kiedy wracała, zerwał się wiatr, który wdzierał się pod kołnierz i miótł śniegiem. Trochę płatków osiadło na rękawie okrywającym rękę, w której trzymała garnek. Zbliżała się już do chaty, gdy rzuciła okiem w stronę, skąd przyszły do wioski. W śniegu, między bezlistnymi drzewami, brnęło stadko indyków: dziesięć, może dwanaście sztuk. Prowadził je większy samiec, ubarwiony popielato jak gołąb. Robił krok lub dwa kroki do przodu, badał dziobem śnieg i posuwał się dalej. Gdy indyki szły pod górę, nachylały się do przodu, a ich grzbiety układały się prawie poziomo w stosunku do ziemi. Poruszały się z wyraźnym wysiłkiem, jak starsi ludzie zmuszeni do dźwigania ciężarów ponad siły. Smukła budowa ptaków w niczym nie przypominała zapasionych domowych indyków. Ada poruszała się ostrożnie, dopóki bryła chaty nie znalazła się między nią a ptakami. Kiedy weszła do środka i postawiła garnek na ogniu - Stobrod leżał nieruchomo, z zamkniętymi oczami, miał ziemistoszarą cerę. Ruby siedziała przy nim, ale wstała, by przygotować zioła do zaparzenia. - Na stoku są indyki! - poinformowała ją Ada, kiedy Ruby rozdrabniała korzonki ziół. - Uch, zjadłabym takie udko z indyka! - westchnęła Ruby. - Poszłabyś i ustrzeliła z jednego! Dubeltówka jest nabita, na obie lufy. - Ależ ja nigdy w życiu nie strzelałam! - wymawiała się zaskoczona Ada. - Cóż to za filozofia? Zwyczajnie odciągasz zamek, celujesz, tylko uważaj, żeby muszka zgrała się ze szczerbinką. Potem naciskasz spust, obojętnie który, i nie zamykaj przy tym oczu! Jeśli spudłujesz, naciskasz drugi. Kolbę przyciskaj mocno do ramienia, by odrzut nie złamał ci obojczyka. I podchodź ostrożnie, żeby ich nie spłoszyć. Jeśli nie podejdziesz bliżej niż, na dwadzieścia kroków, to nawet nie marnuj ładunku. Rozcierając korzonki na kamieniu tępą stroną noża, zauważyła, że Ada nie ruszyła się z miejsca, a na jej twarzy odbijała się niepewność. - Na co czekasz? - ponaglała Ruby. - W najgorszym razie spudłujesz, a to się zdarza i najlepszym myśliwym. No, idź już! Ada zaczęła powoli i z namysłem podchodzić w górę zbocza. Widziała przed sobą i nieco wyżej indyki buszujące w stanowisku kasztanowców. Poruszały się dostojnie i bez pośpiechu, przecinając zbocze w kierunku, w jakim układał się nawiewany wiatrem śnieg. Ilekroć popielaty samiec znalazł coś jadalnego, całe stadko zbijało się w gromadkę i zjadało zdobycz. Potem kontynuowały marsz. Ada nie zgadzała się z Ruby, że najgorsze, co może ją spotkać, to nietrafienie zwierzyny. W całej osadzie Black Cove opowiadano sobie o wypadku, jaki przydarzył się pewnej wojennej wdowie mieszkającej w dole rzeki. Zeszłej zimy niewiasta owa wytropiła stadko jeleni i mierzyła do nich, siedząc na drzewie. Trzeba trafu, że upuściła przy tym strzelbę, która w zetknięciu z ziemią wystrzeliła. Tym sposobem sama zestrzeliła siebie z drzewa, przez co stała się obiektem kpin. Miała szczęście, że wyszła z tego z życiem! Ale złamana przy upadku noga nigdy nie odzyskała już całkowitej sprawności, a na policzku pozostały po śrucinach dwie blizny jak dzioby po ospie. Rozmyślając o przypadkach myśliwskiego pecha, Ada z wysiłkiem wspinała się po stoku. W utrzymaniu równowagi przeszkadzała nieporęczna dubeltówka, drżąca w jej rękach. Ada miała zamiar okrążyć indyki, tak aby wyszły prosto na nią, ale one tymczasem zmieniły kierunek i też zaczęły podchodzić pod górę. Ada szła więc ich śladem, posuwając się naprzód i zatrzymując wtedy, kiedy one. Starała się poruszać cicho, co przychodziło jej tym łatwiej, że śnieg tłumił jej kroki, no i miała na sobie spodnie. W długiej sukni na szeleszczących halkach nie ustrzegłaby się niepotrzebnych szmerów. Mimo wszystko obawiała się, że może spłoszyć ptaki. Toteż nie spuszczała ich z oka, dopóki nie zbliżyła się na odległość, o jakiej mówiła Ruby. Akurat indyki też się zatrzymały i kręciły głowami, rozglądając się wokoło, ale jej nie dostrzegły. Znów zaczęły dziobać śnieg w poszukiwaniu pokarmu, więc Ada pomyślała, że nastręcza jej się niepowtarzalna okazja na łatwy strzał. Powoli podniosła strzelbę do ramienia i wycelowała w snujące się leniwie ptaki. W końcu nacisnęła spust. Ku swemu zdumieniu stwierdziła, że położyła trupem dwie sztuki. Pozostałe indyki poderwały się do lotu, ale były tak wystraszone, że frunęły wprost na nią i w ciągu sekundy przeleciało Adzie koło głowy dwieście funtów uskrzydlonego mięsa. Odetchnęła z ulgą, kiedy stadko znikło w gęstwinie krzewów laurowych. Ramię jej zdrętwiało, ale nie pamiętała momentu „kopnięcia” strzelby. Nigdy dotąd nie miała do czynienia z bronią palną, lecz wiedziała, że taka dubeltówka ma słaby odrzut i powolny mechanizm zwalniania iglicy, powodujący małą precyzję strzału. Przyglądała się spiralnym ornamentom z motywami liści i winnych gron zdobiących kolbę i łoże lufy, rozciągających się także na precyzyjnie wykonane zamki. Na wszelki wypadek zabezpieczyła zamek drugiej lufy, który miała gotowy do strzału. Podeszła do ustrzelonych ptaków i stwierdziła, że to indyczka i młody indor. Pióra ich połyskiwały metalicznie, a jedna stopka indyczki, pokryta szarymi łuskami, wciąż konwulsyjnie zaciskała się i otwierała. Inman usłyszał strzał, który musiał paść w niewielkiej od niego odległości. Odwiódł więc kurek swego rewolweru i ruszył naprzód. Z cienia daglezji przeszedł w kasztanowy zagajnik schodzący ze zbocza, aż do bystrego strumienia szumiącego gdzieś w dole. Śnieg obmarzał na gałęziach kasztanowców, rozpraszając i tak słabe światło. Inman doszedł do miejsca, gdzie drzewa rosły w dwóch rzędach i stykając się oszronionymi gałęziami, tworzyły rodzaj tunelu. Skierował się w tę stronę, choć nie prowadziła tędy żadna droga. Śnieg sypał coraz intensywniej i zamazywał szczegóły. Inman mógł widzieć wyraźnie na jakieś trzy drzewa do przodu, ale miał nieodparte wrażenie, że na końcu tunelu jarzy się krąg światła w otoczeniu ośnieżonych gałęzi. Rewolwer trzymał luźno w ręku, wycelowany prosto przed siebie, w żaden konkretny cel. Palec trzymał na cynglu, a więc metalowe części łączące go z iglicą stykały się, jakby miała przelatywać między nimi iskra. Szedł naprzód, dopóki nie zobaczył ciemnej sylwetki na tle ognia, w obramowaniu zwisających nad głową gałęzi. Tajemnicza postać stała w rozkroku i kierowała na niego wyloty obu luf strzelby. We wszechogarniającej ciszy słychać było szczęk odwodzonego kurka. „Pewnie ktoś poluje” - pomyślał Inman, a głośno zawołał: - Hej, tam, zabłądziłem! I chyba za mało się znamy, żeby od razu się zabijać! Powoli wysunął się z cienia i pierwszym obiektem, jaki zauważył, były leżące na ziemi indyki. W następnej kolejności jego wzrok padł na delikatną twarz Ady osadzoną na dziwnej figurze w spodniach, jakby chłopca przebranego za mężczyznę. - Panna Ada Monroe? Ada? - zapytał oszołomiony. Zamiast odpowiedzi spojrzała na niego. On zaś znajdował się w tej chwili w takim stanie, że nie mógł już mieć zaufania do swoich zmysłów. Może to, co widział, było wytworem jego chorej wyobraźni, grą świateł lub zwykłym omamem, jakie czasem zwidywały się w lasach nawet najzdrowszym i dobrze odżywionym ludziom? Jakże bowiem mogło pojawić się światło tam, gdzie nic nie powinno się świecić, a obiekt jego najgorętszego pożądania mógł ucieleśnić się w postaci zjawy zwodzącej go na manowce jakiegoś piekielnego labiryntu? Jeszcze bardziej Ada się zmieszała, słysząc głośno wymówione swoje imię. Opuściła lufy strzelby o jakieś kilka cali poniżej poziomu klatki piersiowej, w którą uprzednio celowała. Przyglądała się przybyszowi badawczo, ale zdawała się go nie poznawać. Nic dziwnego - wyglądał przecież jak żebrak czy strach na wróble w obszarpanych łachach, z zapadłymi policzkami obrośniętymi dawno nie goloną szczeciną, a spod ronda kapelusza spoglądały czarne, głęboko osadzone oczy. Oboje stali spięci, w odległości, jaka zwykle dzieliła przeciwników w pojedynku. Zamiast - jak wyobrażał sobie Inman - paść sobie w ramiona, trzymali wycelowane w siebie lufy broni. Inman szczegółowo analizował wygląd dziewczyny i zastanawiał się, czy to jego wyobraźnia płata mu figle, czy też w grę wchodzi ingerencja ze świata duchów. W porównaniu z tym, co pamiętał, jej rysy jakoś stężały, zrobiły się stanowcze. Jednak im dłużej się przyglądał, tym mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że to na pewno ona, choć nie spodziewał się zobaczyć jej w takim stroju. Tak jak przedtem zdecydował się szybko chwycić za broń bez względu na konsekwencje - teraz zdecydował się tę broń odłożyć. Zdjął palec ze spustu i zatknął rewolwer z powrotem za pas. Patrzył prosto w oczy Ady, pewien już, że to ona, a wszystko w nim śpiewało. Nie bardzo wiedział, co ma mówić, toteż przywołał na pamięć słowa ze swego snu, śnionego jeszcze w cygańskim obozie. - Przyszedłem po ciebie. Przebyłem trudną drogę już nigdy nie pozwolę ci odejść. Ale coś go powstrzymywało przed porwaniem dziewczyny w objęcia. Tym czymś nie była lufa jej strzelby, choć, oczywiście, nie miał ochoty umierać. Jakoś jednak nie mógł postąpić ani kroku naprzód, więc tylko wyciągnął ręce przed siebie, ukazując puste dłonie. Ona wciąż go nie poznawała. Brała go raczej za włóczęgę niespełna rozumu, z plecakiem, ośnieżoną brodą i kapeluszem, mówiącego jakieś dziwne słowa. Pewnie tak samo przemawiałby do skały, drzewa czy strumienia! Ruby oceniłaby go na pewno jako niezdolnego do poderżnięcia komukolwiek gardła. Mimo to Ada znów podniosła strzelbę. Gdyby teraz naciągnęła spust, podziurawiłaby go jak sito. - Nie znam pana! - rzekła z naciskiem. Inman nie dziwił się temu zbytnio, a nawet jakby się tego spodziewał. Po czterech latach wojowania został w rodzinnych stronach potraktowany jak zwykły włóczęga. Widocznie jest to cena, jaką musiał zapłacić za swoją przeszłość. Ziejące ogniem lufy odgrodziły go od wszystkiego, czego pragnął i pożądał. - Przepraszam, pewnie się pomyliłem! - powiedział na głos. Odwrócił się i chciał odejść. Może powinien udać się teraz do Lśniących Skał i sprawdzić, czy przyjmą go mieszkańcy niewidzialnego miasta. W razie gdyby nic z tego nie wyszło, mógłby, tak jak zamierzał Veasey, podążyć do Teksasu lub na jeszcze bardziej dziewicze ziemie. Nie widział jednak przed sobą żadnej drogi, której mógłby się trzymać: otaczały go tylko drzewa i śnieg, szybko zasypujący jego własne ślady. Jeszcze raz odwrócił się do Ady, wyciągnął ku niej ręce i bąknął nieśmiało: - Gdybym tylko wiedział, dokąd mam iść, na pewno bym tam poszedł. Nie wiadomo, czy sprawiło to brzmienie jego głosu, wygląd twarzy z profilu czy kształt kości przedramienia i palców widocznych przez skórę. Coś jednak spowodowało, że Ada nagle go poznała lub przynajmniej tak jej się wydawało. Opuściła strzelbę na wysokość kolan przybysza. Wymówiła głośno jego imię, a on je potwierdził. Teraz, gdy Ada znów spojrzała w jego wychudzoną twarz, zobaczyła w niej już nie szalonego włóczęgę, lecz Inmana. Wyniszczony, obdarty i zmęczony nie przestawał być sobą. Był głodny, spragniony ciepła i życzliwości, a z jego zapadłych oczu Ada wyczytała, że okropności wojny i drogi powrotnej do domu oczyściły jego duszę, pozostawiając serce w niezmienionym stanie. W jej oczach zaszkliły się łzy, które szybko zdusiła powiekami. Skierowała strzelbę lufą do ziemi i zwolniła naciąg iglicy. - Chodź ze mną! - poleciła. Powiązała indyki za nóżki i złożyła je piersiami do siebie, żeby łatwiej było je nieść. Kiedy je podniosła, rozłożyły się ich skrzydła, głowy opadły, a szyje splotły razem, jakby w pośmiertnym geście miłości. Ada poszła przodem ze strzelbą na ramieniu, zwróconą kolbą do tyłu, trzymając lufę luźno w lewej ręce. Inman powlókł się za nią. Był tak zmęczony, że nawet nie zaproponował jej pomocy w dźwiganiu ciężarów. Zeszli zakosami w dół zbocza pomiędzy kasztanowcami. Niedługo oczom ich ukazał się strumień szemrzący po omszałych kamieniach, a za nim - indiańska wioska. Z komina chaty zajmowanej przez Ruby wznosił się dym, którego zapach dochodził aż do linii lasu. Po drodze Ada przemawiała do Inmana takim tonem, jakiego Ruby zwykle używała do uspokajania nerwowego konia. Nieważne były przy tym słowa, mogła mówić cokolwiek, choćby o pogodzie, lub recytować strofy „Pieśni o starym żeglarzu” Coleridge’a. Liczył się tylko ton głosu, przynoszący ulgę. Mówiła więc o wszystkim, co jej przychodziło do głowy. Opisywała to, co się właśnie działo: siebie w myśliwskim stroju z upolowaną zwierzyną, wioskę, w której obecnie obozowały, dym unoszący się z komina i otaczające ich błękitne góry. - Brakuje tylko jeszcze kilku osób siedzących przy ognisku, a byłoby zupełnie jak w „Myśliwych na śniegu” - podsumowała. Dla uniknięcia przerw w konwersacji rozwodziła się nad tym obrazem. Wspomniała, że widziała go, gdy podróżowała kiedyś po Europie z Monroem. Pamiętała, że ojcu nie podobał się pejzaż, zarzucał mu brak perspektywy, zbyt przytłumione kolory i brak „iskry bożej”. Zdaniem Monroego, żaden Włoch czegoś takiego by nie namalował! Natomiast Adzie obraz się podobał i nieraz do niego wracała, ale nie miała odwagi głośno wyrazić swoich poglądów, bo pochwalała dokładnie te cechy malowidła, które Monroe ganił. Inman był zanadto owładnięty czarnymi myślami, aby zrozumieć z wywodów Ady cokolwiek więcej niż to, że wyrażała się o swoim ojcu jak o umarłym. Uderzyło go także brzmienie jej głosu, w którym przebijało przekonanie: „Wiem teraz więcej niż ty, ale i to także wiem, że wszystko będzie dobrze!” Najgorsze za sobą W chatce było ciepło i jasno, gdyż ognisko paliło się żywym płomieniem. Przy zamkniętych drzwiach nie można by było stwierdzić, czy na dworze jest ranek, czy wieczór. Ruby zaparzyła kawę, którą Ada z Inmanem pili, siedząc tak blisko ognia, że stopiony śnieg parował z ich okryć. Nikt nie zaczynał rozmowy, ale wszyscy czuli, że chatka zrobiła się już za ciasna dla czterech osób. Ruby zresztą ledwo zauważała Inmana, zwróciła nań uwagę o tyle, że postawiła przed nim miskę kaszy. Stobrod zaczął pomału odzyskiwać przytomność. Najpierw poruszył głową z boku na bok, potem otworzył oczy i potoczył wokoło błędnym wzrokiem. Ale nadal leżał bez ruchu. - Nie wie, gdzie jest - zauważyła Ada. - A niby skąd ma wiedzieć? - odpaliła Ruby. Tymczasem Stobrod, nie otwierając oczu, rzucił w przestrzeń, nie wiadomo właściwie do kogo: - Tam było tyle muzyki! Po tych słowach głowa mu opadła i ponownie zapadł w sen. Ruby podeszła do ojca, podwinęła rękaw i przyłożyła do czoła rannego swoje przedramię. - Cały lepki od potu - stwierdziła. - To może się obrócić na dobre albo na złe. Inman patrzył na miskę z kaszą i nie mógł się zdecydować, czy wziąć ją do ręki, czy nie. Zamiast tego ujął kubek z kawą i postawił obok. Próbował się zastanowić, co powinien teraz zrobić, ale zmęczenie i ciepło ogniska sprawiły, że oczy same mu się zamykały. Głowa kiwała się z góry na dół i musiał włożyć wiele wysiłku, by skupić spojrzenie na czymś konkretnym. Z pewnością najbardziej, pragnął teraz snu. - Ten już chyba ma dość - orzekła Ruby. Ada urządziła na podłodze legowisko ze złożonych koców. Podprowadziła Inmana do prowizorycznego posłania i chciała mu pomóc w rozsznurowaniu butów i zdjęciu kurtki, ale on wcześniej zasnął tak, jak stał. Ada i Ruby dorzuciły drew do ogniska i zostawiły obu mężczyzn samych. Śnieg nie przestawał padać. Dziewczęta następną godzinę poświęciły na porządkowanie innej chay. Nagromadziły duży zapas drzewa na opał, a dziurę w dachu zatkały jodłową gałęzią; prawie przy tym nie rozmawiały. Podłoga chatki była zasłana wysuszonymi ciałkami owadów - dawnych mieszkańców szałasu. Leżało ich tu tyle, że aż trzeszczały pod stopami. Ada wymiotła je za drzwi cedrową gałęzią. Wśród rupieci na podłodze Ada znalazła rodzaj drewnianej czarki czy miseczki o bliżej nieokreślonym kształcie. Miejsce, w którym drewno się rozeschło i pękło, zalepiono woskiem, teraz już twardym i kruchym. Po włóknie Ada poznała, że było to drewno dereniu. Próbowała wyobrazić sobie dawnego snycerza wycinającego miseczkę i drugiego, który ją naprawiał. Postanowiła postawić ją na honorowym miejscu, jako pamiątkę minionej epoki. Znalazła akurat odpowiednie miejsce: odkryła na ścianie chaty wystruganą z drewna półeczkę. Mieszkańcy różnych stron świata często umieszczali w takich kącikach ikony lub posążki zwierząt otaczanych czcią boską. Ada natomiast ustawiła tam starą czarkę. Po uprzątnięciu wnętrza i załataniu dachu dziewczęta wstawiły drzwi we framugę i rozpaliły duży ogień z rozmaitych kawałków drewna, jakie udało im się znaleźć w śniegu. Usłały sobie miękkie łoże z gałęzi daglezji przykrytych z wierzchu kołdrą. Oskubały i sprawiły indyki, a pióra i wnętrzności zebrały na wielki płat kory, który Ada wraz z zawartością wyniosła za drzewo rosnące nad potokiem. Na tle bieli śniegu odpadki odcinały się brzydkim, szarym i różowym kolorem. Kiedy drwa w ogniu wypaliły się do czerwonego żaru, dziewczęta dorzuciły zielonych gałęzi hikory, aby powstał dym. Tuszki indyków nadziewały na zaostrzone patyki i piekły na wolnym ogniu, dopóki skórki nie zrumieniły się na kolor bursztynu. Ogrzane i mroczne wnętrze chaty przesiąkło zapachem dymu z hikory i pieczonego indyka. Siiniejszy wiatr nawiewał śnieg także przez załataną dziurę w dachu, ale zaraz topniał. Dziewczęta przez dłuższy czas siedziały przy ognisku w milczeniu i nawet nie chciało im się ruszyć. Dopiero Ruby, pod pretekstem dołożenia do ognia, przeszła do starej chaty, gdzie teraz spali mężczyźni, by sprawdzić, czy Stobrod ma gorące czoło. Po chwili wróciła do Ady. Zaczęło się ściemniać. Ruby usiadła wyprostowana przy ogniu, z dłońmi na rozsuniętych kolanach. Narzuciła na siebie koc, rozciągnięty płasko na podołku. Trzymanym w ręku nożem zastrugała na ostro koniec hikorowej gałązki i nerwowo kłuła nim upieczone już indyki. Spod skórek wyciekał przezroczysty tłuszcz, który syczał i skwierczał na żarze. - Chciałaś coś powiedzieć? - spytała Ada. - Ano to, że widziałam cię z nim dziś rano, i cały czas myślę. - O nim? - O tobie. - Co o mnie? - Próbuję jakoś dojść do tego, co ty myślisz, ale nie mogę tego rozgryźć. Powiem ci prosto z mostu, co mi leży na sercu. Chodzi o to, że możemy sobie świetnie poradzić bez niego. Może ci się zdaje, że nie damy rady, ale tak nie jest. Dopiero zaczynamy. Dobrze wiem, czego ta gospodarka potrzebuje, i co należy uczynić, żeby z niej zrobić istne cacko. Jasne, że to będzie wymagało czasu i wielkiej pracy, ale to nic takiego, z czym byśmy sobie same nie poradziły. Nic ci po nim! Ada wpatrywała się w ogień i machinalnie gładziła rękę Ruby; palcami wyczuwała żyły przebiegające pod samą skórą. Zdjęła ze swojej ręki pierścionek, który kiedyś dostała na gwiazdkę od Monroego - ze szmaragdem otoczonym rubinkami, oprawnym w białe złoto - nasadziła go na palec Ruby i podsunęła jej dłoń pod światło, aby było lepiej widać. Ruby jednak zaraz zdjęła pierścionek i dosyć brutalnie wcisnęła go Adzie z powrotem na palec. - Nic ci po nim - powtórzyła. - Może i nic - zgodziła się Ada. - Ale chyba chcę, by był ze mną. - A, skoro tak, to już całkiem inna sprawa. Ada nie kontynuowała tematu; w głowie miała zamęt od szaleńczej gonitwy myśli. To, czego kiedyś nawet nie mogła sobie wyobrazić, stało się nie tylko możliwe, lecz wręcz niezbędne. Zdawała sobie sprawę, że Inman zbyt długo był samotny, potrzebował miłości i ciepła, bliskości kochającej osoby, jej czułych dotknięć... A czegóż innego pragnęła ona sama? - Wiem tylko jedno - zdecydowała się w końcu wyartykułować swoje myśli. - Nie chciałabym za ileś tam lat ocknąć się jako stara, zgorzkniała kobieta i żałować, że w swoim czasie zabrakło mi odwagi. Inman obudził się głęboką nocą. Z ogniska została już tylko kupka żarzących się popiołów, które dawały nikły blask. Nie miał pojęcia, która może być godzina, a poza tym nie mógł sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. Dawno już nie zdarzyło mu się przespać dwóch nocy w jednym miejscu, więc spróbował odtworzyć kolejne etapy swojej podróży, aby dopomóc pamięci. Usiadł, nałamał drewek i cisnął je w żar. Dopiero wtedy, gdy buchnęły płomienie, i rzuciły cienie na ściany, zorientował się, w jakim punkcie kuli ziemskiej może przebywać. Obok usłyszał ciężki, charczący oddech. Obrócił si? i zauważył Stobroda leżącego na pryczy z otwartymi oczami. Chyba mu powiedziano, kim jest ten człowiek, ale tego również nie mógł sobie przypomnieć. Stobrod usiłował poruszyć ustami, wydając przy tym cmokające dźwięki. W końcu, patrząc na Inmana, wychrypiał: - Masz wodę? Inman rozejrzał się wokół, lecz nie znalazł żadnej blaszanki ani dzbanka. Przetarł rękami twarz i przeczesał palcami włosy. - Poczekaj, dam ci pić - obiecał. Pogrzebał w plecaku i wyciągnął butelkę na wodę. Okazała się jednak pusta. Przewiesił więc przez ramię pas z rewolwerem i uspokoił Stobroda: - Zaraz wracam. Odsunął drzwi i wyszedł na dwór, w ciemność nocy i padający śnieg. Cofnął się i spytał Stobroda: - Dokąd one poszły? Nie uzyskał odpowiedzi, gdyż ranny znów leżał z zamkniętymi oczami. Wykonał tylko dwa ruchy wskazującym i środkowym palcem ręki leżącej na kocu. Inman wyszedł więc ponownie na zewnątrz, odstawił drzwi na miejsce i próbował przyzwyczaić oczy do ciemności. W powietrzu unosił się metaliczny zapach mrozu i śniegu, kłócąc się z wonią dymu i mokrych kamieni rzecznych. Kiedy zaczął orientować się w mroku, zszedł nad wodę, brodząc w śniegu sięgającym mu po kolana. Czarna woda strumienia wydawała się bez dna i równie dobrze mogła płynąć aż do środka ziemi... Inman przykucnął i nabrał w butelkę cieczy, która robiła wrażenie cieplejszej od powietrza. Wracając, widział światło ognia żółto przebłysku)ącego przez szpary między belkami chaty, w której spał. Świeciło się także w jeszcze jednej chacie, położonej niżej w dole strumyka. Dochodził stamtąd zapach pieczonego mięsa, co uświadomiło Inmanowi, jak bardzo jest głodny. Wrócił do swojej chaty, podniósł nieco Stobroda i spróbował wlać mu wodę do ust. Wtedy ranny sam się uniósł na łokciach i z pomocą Inmana, który przytrzymywał butelkę, pił tak długo, aż się zakrztusii. Odkaszlnął i wypił jeszcze; mając już głowę wyprostowaną, a ruchy grdyki wskazywały, że przełyka. Z nastroszonymi włosami i niewidzącym spojrzeniem przypominał Inmanowi świeżo wyklute pisklę, tak samo rozpaczliwie rwące się do życia. Widział już takie sceny. Ale spotkał też ludzi, którzy woleli umrzeć. W ostatnich latach miał do czynienia z tylu rannymi, że uznał to za normalne zjawisko. Zdążył napatrzeć się na rany postrzałowe we wszelkich możliwych częściach ciała i na wszystkie ich skutki. Był świadkiem zarówno natychmiastowych zgonów, jak i mąk agonii. A raz zetknął się z takim przypadkiem, kiedy żołnierz, któremu pocisk pod Malvern Hill zgruchotał rękę, ociekając krwią, zanosił się od śmiechu. Wiedział bowiem, że od tego nie umrze, a już nigdy nie będzie musiał naciskać spustu! Oczywiście Inman nie mógł przewidzieć, co stanie się ze Stobrodem, tylko na podstawie wyglądu jego twarzy lub stanu rany, suchej i opatrzonej mieszaniną pajęczyny i korzonków. Musiał mieć wysoką gorączkę, ale Inman dawno zarzucił próby prognozowania, czy ranny od kuli wyżyje, czy też nie. Zdarzało się, że rozległe rany szybko się goiły, a niewielkie ropiały. Bywało też i tak, że rany zasklepiały się od zewnątrz, a od wewnątrz człowieka zżerała gangrena. Nie miało to nic wspólnego z logiką. Inman dołożył do ognia, poczekał, aż wnętrze chatki dobrze się nagrzeje, i wtedy zostawił śpiącego Stobroda samego. Po własnych śladach zszedł jeszcze raz do strumyka, nabrał wody w garść i spryskał sobie twarz. Urwał gałązkę buka, paznokciem wystrzępił jej koniec i wyczyścił zęby. Potem przeszedł do drugiej oświetlonej chatki. Postał chwilę na zewnątrz, nasłuchując, lecz nie doszedł do niego żaden głos. Poczuł natomiast intensywny zapach pieczonego indyka. - Hej, panienki! - zawołał. Nie uzyskawszy odpowiedzi, powtórzył okrzyk i jednocześnie zapukał do drzwi. Dopiero wtedy rozchyliły się mniej więcej na szerokość dłoni i Ruby wyjrzała na zewnątrz. - Ach, to pan...! - rzuciła, jakby oczekiwała kogo innego. - Nie wiem, jak długo spałem - usprawiedliwiał się Inman. - Obudziłem się, bo tamten człowiek chciał wody, więc mu przyniosłem. - Spał pan dwanaście godzin albo więcej - uświadomiła go Ruby, po czym odsunęła drzwi, aby mógł wejść. Ada siedziała po turecku na ziemi przy ognisku. Podniosła wzrok, gdy Inman wszedł do środka. Żółte światło padało na jej twarz i ciemne włosy luźno spływające na ramionach. Inman pomyślał, że to piękny widok, cieszy serce mężczyzny i zachwycił się jej urodą. Zapiekły go policzki i przetarł oczy, bo nie wiedział, jak ma się w takiej sytuacji zachować. Przypuszczał, że w tych warunkach raczej nie znajdą zastosowania przedwojenne kanony dobrego tonu. Mógł najwyżej zdjąć kapelusz, bo jakiej innej etykiety można przestrzegać w indiańskim szałasie podczas zawiei śnieżnej? Miał wrażenie, że nic by się nie stało, gdyby zwyczajnie wszedł i usiadł przy niej. Zanim się jednak zdecydował i postawił w kącie plecak, Ada pierwsza wstała i podeszła do niego. Inman wiedział, że nigdy nie zapomni tego, co teraz zrobiła: położyła mu jedną rękę na krzyżach, a drugą na brzuchu, nad paskiem od spodni. - Bardzo zeszczuplałeś - zauważyła. Inman zmilczał, bo nie umiał na poczekaniu wymyślić żadnej odpowiedzi, której by potem nie żałował. Ada cofnęła rękę. - Kiedy ostatnio jadieś? - indagowała. Aby odpowiedzieć, Inman musiał wstecz odliczać dni. - Chyba ze trzy dni temu. A może cztery... - zdecydował się wreszcie. - No więc na pewno jesteś wystarczająco głodny, żeby nie grymasić. Ruby obrała już z kości co lepsze mięso jednego indyka. Resztki zalała wodą i postawiła na ogniu, aby ugotować rosół dla Stobroda. Ada zaprosiła Inmana do ogniska i podsunęła mu talerz z kawałkami mięsa. Tymczasem Ruby pilnowała gotującego się wywaru, zbierając szumowiny warząchwią wystruganą z topolowego drzewa (dereniu pod ręką nie miała). Zebraną brudną pianę wrzucała do ognia, co powodowało głośne syczenie. Podczas gdy Inman obgryzał cząstki indyka, Ada starała się przygotować prawdziwą kolację z kilku dań. Namoczyła w wodzie krążki suszonych jabłek i podsmażyła na skwarkach zastygłe resztki kaszy. Kiedy się przyrumieniły, zdjęła je z patelni i na tym tłuszczu poddusiła namoczone jabłka. Mieszała potrawy, siedząc ze skrzyżowanymi nogami i pochylając się do przodu. Kiedy skończyła, przekręciła się na jeden bok, wyciągając przed siebie jedną nogę, a drugą trzymając podwiniętą. Inman z zainteresowaniem przyglądał się przybieranym przez Adę pozycjom, gdyż nie mógł się przyzwyczaić do jej widoku w spodniach. Miała w nich jednak dużą swobodę ruchów. Przyrządzony posiłek były obfity i apetycznie przyrumieniony, pachniał dymem ogniska i wieprzowym tłuszczem. Innymi słowy, nadawał się do spożywania w okresie przesilenia zimowego, dawał bowiem siłę i otuchę na nadchodzące krótkie dni i długie noce. Inman początkowo rzucił się na jedzenie jak bardzo głodny człowiek, ale zaraz przerwał i ze zdziwieniem spytał: - A sobie nie bierzesz? - Dopiero co jadłyśmy - poinformowała go Ada. Inman posilał się więc dalej, nie próbując prowadzić konwersacji. Zanim skończył, Ruby oceniła, że kadłub z indyka wygotował się wystarczająco, by rosół był pożywny. Nabrała pół małego garnuszka mętnej cieczy o silnym zapachu dziczyzny i kolorze orzechów prażonych na suchej patelni. - Zobaczę, może uda mi się wmusić mu trochę tego - zaanonsowała. Skierowała się już do drzwi z garnuszkiem w ręku, gdy przypomniała sobie coś jeszcze: - Od razu zmienię, mu opatrunek, bo pora na to, no i trochę przy nim posiedzę. Tak, że jakiś czas mnie nie będzie. Po wyjściu Ruby chatka od razu wydała się mniejsza, jakby jej ściany schodziły się do wewnątrz. Ani Ada, ani Inman nie mogli wymyślić żadnego tematu do rozmowy, bo czuli się skrępowani dawnymi zasadami dobrego tonu, regulującymi sposób zachowania się młodej kobiety przebywającej sam na sam z mężczyzną. Ada jednak próbowała sobie wmówić, że świat ciotek przyzwoitek z Charlestonu miał się tak do otaczającego ją obecnie świata jak mityczna Arkadia lub wyspa Prospera z „Burzy” Szekspira. W końcu Inman, aby przerwać ciszę, zaczął chwalić potrawy, jakby znajdował się właśnie przy niedzielnym obiedzie. Zaraz jednak zamilkł, bo zrobiło mu się głupio. Czuł bowiem, że jeśli natychmiast nie zamknie ust, wszystkie nagromadzone w nim, a nie wypowiedziane słowa wyleją się potokiem. Zamiast tego wstał i z plecaka wyjął tomik Bartrama. Pokazał go Adzie, jakby miało to o czymś zaświadczyć. Książeczka była zwinięta w rulon i okręcona brudnym sznurkiem związanym na kokardkę. W ciągu minionych miesięcy mokła i wysychała tyle razy, że wyglądała na starodruk z jakiejś zamierzchłej cywilizacji. Inman opowiedział Adzie, jak ta książka podtrzymywała go na duchu podczas jego odysei i jak często czytywał ją przy świetle ogniska na samotnych biwakach. Ada nie znała tego dziełka, wyjaśnił jej więc, że akcja utworu toczy się właśnie w tej części świata, gdzie się oboje znajdowali. Jemu ta książka wydawała się czymś w rodzaju Biblii. Zawierała bowiem w sobie takie niezmierzone bogactwo wartości, że wystarczyło, by czytelnik zagłębił się w dowolne miejsce i przeczytał jedno tylko zdanie, a z pewnością znalazłby w nim pouczenie i radość. Dla potwierdzenia swych słów rozwiązał sznurek i w miejscu, gdzie otworzyła się pozbawiona okładki książka, jego palec spoczął na zdaniu, które zaczynało opis wspinaczki na górski szczyt, a zajmowało prawie całą stronę. Chciał przeczytać je na głos, tęcz nie mógł doczekać się kropki, a wydawało mu się, że to, o czym tam jest mowa, ma wyraźny podtekst seksualny. Trudno się dziwić, że głos mu się załamywał i na twarzy wystąpiły rumieńce. Tekst brzmiał następująco: „Kiedy osiągnęliśmy szczyt, napawaliśmy się zachwycającym widokiem na bezkresne, zielone łąki i truskawkowe pola, między którymi zakolami wiła się rzeka, pozdrawiając mijane po drodze pagórki, pokryte darnią, wezbrane zielenią, ozdobione klombami kwiatów i grządkami owocujących truskawek. Wśród nich pasły się stada indyków, a po polach i wzgórzach harcowaly jelenie. Wszystkiemu towarzyszyły młode, czirokeskie dziewice, z których jedne zbierały aromatyczne owoce, a drugie napełniły już koszyki i spoczywały w cieniu kwitnących krzewów magnolii, azalii, jaśminowca, kielichowca, żółtego jaśminu i glicynii, wystawiając swe wdzięki na łagodny powiew wiatru lub kąpiąc się w chłodnych strumieniach; inne zaś, swobodniejszej natury, nadal zbierały truskawki i swawolnie goniły swoich kawalerów, zwodząc ich i krasząc im usta i policzki czerwonym sokiem dojrzałych owoców”. Inman skończył wreszcie czytać ten tasiemcowy opis i siedział w milczeniu, czekając na reakcję Ady. - Czy cała ta książka jest taka? - spytała. - Prawie cała - rozczarował ją Inman. Sam w tej chwili najmocniej pragnął wyciągnąć się wygodnie na posłaniu z gałęzi daglezji i przytulić do Ady spoczywającej u jego boku. Bartram na pewno też chętnie położyłby się w cieniu kwitnącego krzewu z jakąś czirokeską dziewicą. Zamiast tego jednak Inman zwinął książeczkę z powrotem w rulonik i odłożył na półkę obok drewnianej czarki. Potem pozbierał naczynia i trzymając ich stos przed sobą, zapowiedział: - Pozmywam to. Doszedł już do drzwi, lecz jeszcze się obejrzał. Ada nie ruszyła się z miejsca, wpatrzona w żar ogniska. Inman zszedł nad strumyk, przykucnął i szorował każde naczynie piaskiem z dna rzeczki. Śnieg nie przestawał padać, więc białe czapy wytworzyły się nawet na wystających z wody głazach. Inman wydmuchiwał obłoczki oddechu, widoczne pośród śnieżnych płatków, i zastanawiał się, co ma robić dalej. Po dwunastu godzinach snu i obfitej kolacji był wreszcie w stanie zebrać myśli. Uświadomił już sobie, czego najbardziej pragnął: uwolnić się od samotności. Tak długo już chodził w pojedynkę, że stał się zbytnio zadufany w sobie samym. Na brzuchu i plecach wciąż czuł dotknięcie dłoni Ady. Teraz w ciemnościach nocy pod Zimną Górą ten czuły dotyk stanowił jakby klucz do nowego życia. Cóż znaczyły przy tym wszelkie nie wypowiedziane słowa? Inman wrócił do chaty z mocnym postanowieniem, że podejdzie do Ady, położy jej jedną rękę na karku, a drugą w talii i przyciągnie mocno do siebie. Jednak w momencie, kiedy zamykał za sobą drzwi, w cieple ognia poczuł, jak kurczą mu się palce, pościerane piaskiem i zesztywniałe od lodowatej wody niczym szczypce błękitnych krabów, które kiedyś widział podczas służby na wybrzeżu. To były potworne bestie, wygrażające swoją bronią całemu światu, nawet własnym współplemieńcom! Mało tego - kiedy przyjrzał się talerzom, sztućcom, garnkowi i patelni, dostrzegł na nich wartswę zakrzepłego tłuszczu. A więc cały jego wysiłek poszedł na marne! Równie dobrze mógł nie wyścibiać nosa na dwór, tylko wrzucić naczynia w żar ogniska, niechby się wyprażyły! Ada podniosła na niego wzrok, zaczerpnęła powietrza i spojrzała w inną stronę. Z wyrazu jej twarzy wnioskował, że całą swoją odwagę poświęciła na to, aby położyć na nim dłonie tak, jak to uczyniła. Nigdy przedtem nie ośmieliłaby się zrobić coś podobnego, o czym Inman doskonale wiedział. Teraz mieszkała w miejscu, gdzie panowały obyczaje zgoła odmienne od tych, które znała. Inman czuł jednak, że musi znaleźć sposób, żeby powiedzieć to, czego nie odważył się wyrzec w sierpniu. Odłożył stos naczyń na podłogę i podszedł do Ady. Usiadł przy niej i pocierał ręce - najpierw jedną o drugą, potem o uda. Później skrzyżował ramiona i schował dłonie pod pachami. W końcu zdecydował się ogrzać dłonie w cieple ogniska i położyć je na ramionach dziewczyny. - Czy pisałaś do mnie, kiedy leżałem w szpitalu? - spytał. - Napisałam nawet kilka listów - potwierdziła. - Dwa w lecie i krótką kartkę jesienią. Ale nie wiedziałam, gdzie jesteś, więc pierwsze dwa listy adresowałam do Wirginii. - Rzeczywiście, nie dostałem ich - przyznał. - Powiedz, co tam napisałaś. Ada spróbowała streścić oba listy, choć niezbyt wiernie. Przekazała bowiem Inmanowi niezupełnie to, co wtedy napisała, lecz to, co wyraziłaby dzisiaj, z perspektywy późniejszych doświadczeń. Zyskała szansę, jaka się rzadko w życiu zdarza: mogła poprawić przeszłość, toteż z niej skorzystała. Listy w ulepszonej wersji sprawiły dużo więcej radości obu stronom niż w wydaniu oryginalnym. Były bowiem o wiele bogatsze w szczegółach, środkach wyrazu i w swoim ładunku uczuciowym. Ada nie wspomniała tylko o treści krótkiej kartki. - Szkoda, że ich nie dostałem! - westchnął Inman, gdy skończyła. Chciał dodać, że ulżyłyby mu w ciężkich chwilach, ale wolał teraz nie mówić o szpitalu. Grzejąc dłonie przy ognisku, próbował sobie przypomnieć, przez ile zim pozostawało ono chłodne i wygasłe. - Czy wiesz, że ostatni raz rozpalono tu ogień dwadzieścia sześć lat temu? - zapytał Ady. Od razu zyskali temat do rozmowy. Poczuli się jak ludzie zwiedzający ruiny starego zamczyska, którzy zdają sobie sprawę, że ich obecność tutaj to tylko krótka chwila w długiej historii zabytkowej budowli. Wyobrazili sobie czirokeską rodzinę zasiadającą przy tym ognisku. Na pewno składała się z matki, ojca, dzieci i starej babuni. Na własny użytek nadali im odmienne osobowości, stosowne do wymyślonego dramatu, który odgrywali. W usta swoich bohaterów Inman i Ada włożyli także ostrzeżenie, że ich świat chyli się ku upadkowi. Prawda, że w każdym stuleciu prorokowano koniec świata, jednak w żadnej dotychczasowej epoce obawy nie były aż tak uzasadnione. Dla poprzednich mieszkańców tej wioski rzeczywiście zawalił się świat! Po odegraniu scenki poczuli się trochę nieswojo - zajęli przecież miejsce, gdzie kiedyś kwitło życie, które potem zamarło. Po krótkiej pauzie Inman zdecydował się wyjawić Adzie, że przez całą drogę do domu, we śnie i na jawie, krzepił się nadzieją, iż się z nią ożeni. Teraz jednak uznał, że nie ma prawa wiązać jej życia, gdyż wystarczająco poplątane były jego własne losy. - Boję się, że został ze mnie wrak nie do naprawienia - wyartykułował swoje obawy. - Razem wkrótce stalibyśmy się zgorzkniali i nieszczęśliwi. Ada obejrzała się przez ramię i zauważyła, że Inman pod wpływem ciepła rozpiął kołnierzyk koszuli. Zobaczyła wtedy białą bliznę na szyi. A ileż więcej ran, niewidocznych dla oka ludzkiego, zdradzało samo jego spojrzenie? Powróciła do poprzedniej pozycji i pomyślała, że w świecie przyrody można znaleźć lekarstwo na wszystko. W każdym zakątku drzemią siły zdolne załatać szczerby i rany; może przydać się do tego nawet byle korzeń czy pajęczyna. To samo może zdziałać wewnętrzna siła ducha, tylko trzeba nad tym pracować i wierzyć w pozytywny wynik, bo wątpiącym nic się nie uda. Przynajmniej tej filozofii życiowej zdążyła nauczyć się od Ruby. Nie patrząc na Inmana, Ada postanowiła ubrać swe myśli w słowa. - Słyszałam, że każdego da się naprawić, tylko niektórych szybciej, a innych wolniej. Niby dlaczego nie ciebie? - Rzeczywiście, dlaczego nie mnie? - powtórzył Inman, jakby chciał wypróbować ten pomysł. Cofnął ręce z kręgu ciepła bijącego od ogniska i przyłożył końce palców do twarzy, aby sprawdzić, czy dobrze się nagrzały. Przekonał się, że nie przypominają już szczypców kraba, więc śmiało sięgnął do rozpuszczonych włosów Ady, zebrał je w jedną garść, a czubkami palców drugiej ręki musnął wgłębienie nad karkiem, gdzie wiły się drobne, jedwabiste pukle. Po chwili pochylił się i dotknął tego miejsca wargami. Potem uwolnił włosy dziewczyny i ucałował czubek głowy, wciągając w nozdrza zapamiętany zapach. Odchylił się w tył, pociągając Adę za sobą tak, że jej talia znalazła się na wysokości jego żołądka, a łopatki - przy jego klatce piersiowej. Wcisnęła głowę pod brodę Inmana; ciężar jej ciała mile mu ciążył. Przytulił ją mocno i zaczął wylewać z siebie potok słów bez ładu i składu. Tym razem jednak nie próbował ich powstrzymać. Opowiedział Adzie o dniu, kiedy ujrzał ją po raz pierwszy. Patrzył na jej szyję, gdy siedział za nią w kościele. Uczucie, które się wtedy zrodziło, nie opuściło go do tej pory, choć minęło tyle lat. Nie ma jednak sensu - stwierdził - rozpamiętywać, jak lepiej można było wykorzystać ten czas, bo on już nie wróci. Doświadczenie wieków uczy, że nie ma po co płakać nad rozlanym mlekiem. - Starzy ludzie wiedzą, co mówią - ciągnął swój wykład Inman. - Jasne przecież, że możesz się zamartwiać, a to i tak niczego nie zmieni. Tego, co stracone, już się nie odzyska, a pustkę po tym wypełnią co najwyżej nowe blizny. Masz tylko jeden wybór: iść dalej i robić swoje albo nie. Tyle tylko, że jeśli pójdziesz dalej, zabierzesz ze sobą także swoje blizny. Okazało się jednak, że te lata nie były całkiem zmarnowane, gdyż Inman przez cały czas pielęgnował pragnienie ucałowania wgłębienia nad karkiem Ady. Teraz nareszcie dopiął swego, a tak długo odwlekane spełnienie marzeń stanowiło dla niego wybawienie. Ada nie zapamiętała tamtej niedzieli, gdyż nie kojarzyła jej się z niczym szczególnym. Nie mogła więc niczego dodać do jego wspomnień. Czuła jednak, że Inman to wszystko powiedział, by jej się odwdzięczyć za czuły gest, którym go przywitała. Teraz zaś sama uczyniła następny krok, bo odgarnęła włosy z ramion i przytrzymała ręką nad karkiem, pochylając przy tym głowę lekko naprzód. - Zrób to jeszcze raz! - poprosiła. Inman jednak nie zdążył zastosować się do jej prośby, bo oboje usłyszeli jakiś odgłos przy drzwiach. Na szczęście zanim Ruby zdążyła odstawić je na bok i zajrzeć do środka, Ada wyprostowała się, pozwalając włosom spłynąć po ramionach. Ruby mimo to zauważyła ich zakłopotanie i dziwną pozycję Ady siedzącej przed Inmanem. - Może powinnam była zakaszleć przed wejściem? - spytała z ironią, ale nikt jej nie odpowiedział. Otrząsnęła więc śnieg z kurtki i otrzepała kapelusz, uderzając nim o nogę. - Chyba mu trochę spadła gorączka - oświadczyła. - Ale to o niczym nie świadczy, bo raz mu się podnosi, a raz opada. - Rzuciła okiem na Inmana i dodała: - Nacięłam gałęzi i uścieliłam z nich lepsze łóżko. Może się to komuś przyda. Ada podniosła szczapę drewna, rozrzuciła nią żar i dołożyła do ognia. - Idź się położyć - zaproponowała Inmanowi. - Na pewno jesteś zmęczony. Mimo zmęczenia Inman miał trudności z zaśnięciem. Stobrod na przemian chrapał lub mruczał pod nosem urywki jakichś głupawych przyśpiewek. Jeśli Inman dobrze zrozumiał, brzmiało to: „Im wyżej małpa włazi, tym bardziej jej wyłazi tralala...” Nieraz już słyszał bredzenie ciężko rannych, którzy w malignie pletli, co im ślina na język przyniosła, od modlitw do przekleństw. To jednak była bzdura piramidalna! W krótkich chwilach ciszy Inman zastanawiał się, które z wydarzeń dzisiejszego wieczoru sprawiło mu większą przyjemność: dotknięcie ręki Ady na jego brzuchu czy jej prośba tuż przed wejściem Ruby. Zasnął jednak, zanim się zdecydował. Ada także przez dłuższy czas nie mogła zasnąć. W jej głowie kłębiły się rozmaite myśli. To, że Inman wyglądał starzej niż cztery lata temu, wynikało z jego chudości, przygnębienia i zamknięcia w sobie. Sama też nieraz się zastanawiała, czy nie straciła urody - opaliła się przecież na brąz, stała się żylasta i szorstka w obejściu. Czuła się teraz kimś zupełnie innym niż przedtem, jakby jej poprzednie wcielenie było bliską krewną, ale nie nią samą. Jasne, że ani ona, ani Inman, nie byli już tacy sami jak podczas ich ostatniego spotkania. Adzie wydawało się jednak, że to ich nowe wcielenie jest znacznie sympatyczniejsze. Ruby też niespokojnie przewracała się na swoim posłaniu. W końcu usiadła i niecierpliwie westchnęła: - W żaden sposób nie mogę zasnąć! A i ty, widzę, nie śpisz, pewnie rozmyślasz o miłości... - Rzeczywiście nie śpię - przyznała Ada. - A wiesz, co nie daje mi zmrużyć oka? Wciąż myślę o nim, zastanawiam się, co z nim teraz zrobię. - Z Inmanem? - początkowo nie zrozumiała Ada. - Nie, z moim kochanym tatkiem. Taka rana może goić się długo, a jak go znam, będzie chciał wylegiwać się w betach, ile tylko się da. Nie mam pojęcia, co z nim poczniemy. - Jak to co? Zabierzemy go do domu i będziemy pielęgnować! - odpaliła bez zastanowienia Ada. - Na razie nikt go nie będzie szukał, bo tamci myślą, że go zabili. A prędzej czy później wojna musi się skończyć. - Jakże ja ci się wywdzięczę... - zaczęła Ruby. - Nigdy nie musiałaś nikomu za nic się odwdzięczać, więc ja nie chcę być pierwsza - uspokoiła ją Ada. - Zwykłe „dziękuję” wystarczy. - To na pewno, ale nie tylko - zgodziła się Ruby. Przez chwilę siedziała w milczeniu, a potem dodała: - Przez te wszystkie noce, kiedy byłam mała i nieraz zostawałam sama, marzyłam tylko o tym, żeby kiedyś złapać te jego skrzypce i podrzucić wysoko do góry, niechby wiatr je porwał. Wyobrażałam już sobie, jak rozrzaskują się o skały na tysiąc kawałków. Następny ranek zapowiadał się pochmurny i jeszcze zimni ej szy niż poprzedni. Śnieg nie padał już wielkimi płatkami, ale sypał z nieba jak drobna mączka kukurydziana z kamieni młyńskich. Wszyscy tego dnia pospali dłużej, a potem Inman wraz z kobietami zjadł w ich chatce śniadanie: rosół z indyka z pozostałymi kawałkami mięsa. Później Ada z Inmanem napoili i nakarmili konia, po czym wybrali się razem na polowanie. Liczyli, że upolują więcej ptaków, a przy wyjątkowym szczęściu - może i jelenia. Podeszli w górę po zboczu, ale w lesie nic się nie ruszało, a w głębokim śniegu nie było widać żadnych śladów. Przedostali się zatem przez piętra kasztanowców i jodeł aż na krawędź pasma górskiego. I tam jednak nie znaleźli zwierzyny poza kilku małymi ptaszkami szczebioczącymi na gałęziach jodeł. Nawet gdyby któregoś z nich trafili, nie mieliby z niego więcej niż na jeden kęs, i to szarego mięsa, więc szkoda było ładunku. Po jakimś czasie zdecydowali się przysiąść na półce skalnej, którą Inman omiótł ze śniegu. Usiedli po turecku naprzeciw siebie, stykając się kolanami, a Inman rozpostarł nad ich głowami płachtę namiotową, którą miał ze sobą. Przenikające przez nią światło dawało brązową i zamgloną poświatę. Inman wyjął z plecaka noszone od dawna orzechy i porozbijał je kamieniem wielkości pięści. Kiedy zjedli zawartość skorup, Inman położył ręce na ramionach Ady i nachylił się tak, że ich czoła się zetknęły. Ciszę mącił jedynie szmer śniegu spadającego na brezent. Po chwili Adzie rozwiązał się język. Na początek wyjaśniła mu to, co najbardziej chciał wiedzieć: jakie przyczyny miała jej przemiana w całkiem inną osobę. Opowiedziała mu o śmierci Monroego, o tym, jak go znalazła z kroplami deszczu i mokrymi płatkami dereniu na twarzy. Potem mówiła o swoim postanowieniu niewracania do Charlestonu, o pracowitym lecie i roli Ruby w jej bytowaniu. Wspomniała, czego się nauczyła o pogodzie, zwierzętach i roślinach, których to obserwacji wystarczyłoby na jeszcze jedno życie. Zwierzyła się Inmanowi, iż nie przypuszczała, że tak bardzo będzie jej brakowało Monroego. Choć zawsze go kochała, miała do niego żal o to, że pragnął, by jak najdłużej pozostała dzieckiem. Zresztą prawie mu się to udało, gdyż ona nie protestowała. - I jest jeszcze coś, co musisz wiedzieć, jeśli chodzi o Ruby - dodała. - Jakkolwiek potoczą się sprawy między nami, chciałabym, aby została w Black Cove, jak długo będzie miała ochotę. Cieszyłabym się, gdyby została z nami na zawsze, bo jeśli zechce odejść, będzie mi naprawdę przykro. - Rzecz w tym, czy ona zaakceptuje moją obecność - zauważył Inman. - Myślę, że tak, jeśli ty przyjmiesz do wiadomości, że ona nie jest służącą ani najmitką. To moja przyjaciółka, której nikt nie wydaje poleceń ani nie żąda od niej sprzątania brudów, poza jej własnymi. Gdy Ada skończyła swoje wynurzenia, zdecydowali się kontynuować polowanie. Schodzili w dół pomiędzy laurowymi krzewami aż do bagnistej doliny, po której dnie wił się wąski strumyk. Po drodze napotykali zwalone pnie daglezji utkwione w poszyciu leśnym. Ich bryły korzeniowe nieraz sterczały w powietrzu na wysokość facjatki przeciętnego domu, a wśród korzeni tkwiły kamienie większe od beczułek whisky. Na samym dole niecki Ada znalazła kępę gorzkniaka, którego palczaste liście, zwiędłe, lecz rozpoznawalne, wystawały spod cieńszej warstwy śniegu po zawietrznej stronie topoli, którą z ledwością objęłoby pięć osób trzymających się za ręce. O, tu rośnie o ziele, którego Ruby potrzebowała dla ojca! - ucieszyła się Ada. Uklękła pod drzewem i zaczęła rękami wygrzebywać roślinki. Inman stał i przyglądał się scenie, która równie dobrze mogłaby się rozgrywać w każdej epoce. Kobieta na klęczkach rozgrzebująca ziemię i wysoki mężczyzna czekający na nią stanowiliby ponadczasową parę, gdyby nie mieli na sobie współczesnych strojów. Ada otrząsnęła ziemię z zebranych korzonków i schowała je do kieszeni. Stojąc, zauważyła strzałę wbitą w pień topoli. Mało brakowało, a byłaby ją wzięła za złamaną gałązkę, gdyż zachowała się część drzewca, ale bez piórka. Drzewce było zbutwiałe i prawie całe odpadło, przy grocie jednak pozostał odłamek przywiązany do niego zwierzęcym ścięgnem. Grot zrobiono z szarego krzemienia, odłupując zeń drobne wiórki. Miał tak symetryczne proporcje, jak tylko było to możliwe w ręcznym wyrobie. Ostrze zagłębiło się w drzewo na ponad cal, toteż przyrastająca, świeża tkanka utworzyła już wokół niego wypukłą bliznę. Lecz nawet na podstawie wystającej części można było wnioskować, że znaczna była długość i szerokość grotu, inna niż w cienkich strzałkach przeznaczonych na ptaki. Ada wskazała ją Inmanowi. - To specjalna strzała na jelenie - ocenił Inman. - Albo na ludzi. Polizał czubek palca i powiódł nim po widocznej krawędzi grotu, jakby sprawdzał ostrość scyzoryka. - Jeszcze teraz można by kroić tym mięso - stwierdził. Ada i Ruby podczas jesiennych prac polowych niejednokrotnie wyorywały stare skrobaczki i ostrza strzał do polowania na ptaki, ale ten okaz wyglądał bardziej autentycznie z uwagi na miejsce, w którym się znajdował. Ada cofnęła się i przyjrzała znalezisku z pewnego dystansu. Niby nic wielkiego - ot, ktoś sto lat temu albo i więcej nie trafił w cel. To bardzo dawno - albo i nie tak dawno, gdyby spojrzeć na sprawę z odpowiedniej perspektywy... Dziewczyna podeszła do drzewa i spróbowała pociągnąć za wystający odłamek drzewca: siedział mocno. Właściwie można by wsadzić tę strzałę do gablotki jako eksponat z minionej epoki. Ada wyobraziła go sobie umieszczonego pod kolejnym numerem wśród podobnych okazów. Natomiast Inman patrzył na przedmiot pod zupełnie innym kątem. - Ktoś wrócił do domu głodny - zauważył. - Ciekawe, dlaczego spudłował. Był niezbyt zręczny czy może zanadto zdesperowany? A może to wpływ złego oświetlenia albo wiatr zniósł strzałę? Zapamiętaj to miejsce - poprosił Adę. Zaraz też wytłumaczył swoją prośbę, chodziło mu o to, aby w przyszłości wracali tu co jakiś czas dla zbadania tempa narastania świeżej tkanki drzewnej wokół grotu. Opowiedział nawet, jak sobie to wyobraża: po iluś latach oboje z Adą jako siwi, zgrzybiali staruszkowie przyprowadzą tu wnuki. Oczywiście do tego czasu resztka drzewca dawno odpadnie, a topola jeszcze bardziej się rozrośnie, zamykając grot w swoim pniu. Miejsce, gdzie tkwi, oznaczy tylko garbek na korze. Dzieci jak zahipnotyzowane przyglądałyby się wysiłkom dziadków wycinających nożami kęs miękkiego drewna topoli. Nagle oczom dzieci ukazałoby się, niczym wyczarowane w ich wyobraźni, krzemienne ostrze, po którym łatwo poznać, do czego mogło służyć. Adzie trudno było sobie wyobrazić tak daleką przyszłość, ale oczami duszy widziała zachwyt na twarzach dzieci. - Na pewno powiemy im, że to zostawili Indianie - uzupełniła opowieść Inmana. Do wioski wrócili dopiero po południu, ale bez zdobyczy. Przynieśli jedynie, aby usprawiedliwić celowość wyprawy, korzonki gorzknika i drewno opałowe. Nazbierane gałęzie wlekli za sobą, żłobiąc ślady na śniegu. Duże gałęzie pochodziły z kasztanowca, a małe z cedru. Ruby zastali przy posłaniu Stobroda. Zaczął już odzyskiwać przytomność i zdawał się poznawać Adę i Ruby, lecz zląkł się Inmana. - Co tu robi ten facet? - zapytał. Inman przykucnął na ziemi obok Stobroda, aby nie górować nad nim swoim wzrostem. - Nie bój się, nie ścigam cię - zapewnił. - To ja przyniosłem ci wody, pamiętasz? - Aha - zgodził się Stobrod. Ruby obmyła ojcu twarz zwilżoną szmatką, przed czym wzbraniał się jak dziecko. Potem przyłożyła do rany część roztartych korzonków gorzknika, a z reszty ugotowała wywar, który mu dała do picia. Ledwo go wypił, natychmiast zasnął, - Myślę, że powinieneś zrobić to samo - poradziła Inmanowi Ada, widząc zmęczenie na jego twarzy. - Dobrze, ale nie daj mi spać, kiedy się rozjaśni - poprosił i wyszedł na dwór. Zanim Ada i Ruby zamknęły za nim drzwi, mogły zobaczyć, że śnieg wciąż pada. Potem słyszały odgłos łamanych patyków. A po chwili Inman pojawił się znów z naręczem kasztanowych gałęzi. Położył je na ziemi i wycofał się, dziewczęta dołożyły do ognia i usiadły pod ścianą, okrywając się jednym kocem. - Powiedz, co będziemy robić, kiedy nadejdzie wiosna - Ada zachęciła Ruby. - Czego potrzeba, żeby gospodarstwo rozwijało się, jak należy? Ruby nakreśliła patykiem na ubitej ziemi mapkę Black Cove. Zaznaczyła na niej przebieg drogi, lokalizację domu i obory; zakreskowane powierzchnie symbolizowały poszczególne pola, sady i obszary leśne. Potem zaczęła roztaczać wizje ulepszeń, jakie planowała dokonać. Jej zdaniem należało kupić parę mułów pociągowych; oczyścić pola zachwaszczone ambrozją i sumakiem; założyć nowy warzywnik, zaorać więcej ugorów i nasiać tyle kukurydzy i pszenicy, żeby starczyło na chleb. Trzeba też powiększyć sad, wybudować porządną spiżarnię i przechowalnię jabłek... Czekały je cale lata pracy! W nagrodę doczekałyby się szumiących łanów zbóż o kłosach ciężkich od ziarna. Na podwórzu żerowałyby kury, na pastwisku krowy, a w pobliskiej dąbrowie świnie. Byłyby to nawet dwie rasy świń: bekonowe, o cienkich nogach i długich tuszach, oraz szynkowe, krępej i zwięzłej budowy, z brzuchami zwisającymi do ziemi. W wędzarni przybywałoby boczków i szynek, a na kuchni zawsze perkotałoby smakowite i pożywne jadło. W przechowalni piętrzyłyby się góry jabłek, a na półkach spiżarni stałyby rzędy garnków z przetworami... Nie zbrakłoby niczego! - No, byłoby na co popatrzeć! - przyznała Ada. Wtedy Ruby ręką starła rysunek i na krótko zapanowała cisza. Potem, wyczerpana malowaniem tak optymistycznej wizji przyszłości, przysnęła wsparta o ramię Ady. Ta zaś siedziała wpatrzona w ogień, przysłuchując się sykom i trzaskom przepalających się polan. Wdychała słodki zapach dymu, zastanawiając się, czy kiedykolwiek posiądzie umiejętność rozróżniania gatunków drzew na podstawie tego zapachu. Tego stosunkowo łatwo się nauczyć, ale istnieje wiele mniej przyjemnych spraw, o których też trzeba wiedzieć. Ruby obudziła się dopiero późnym popołudniem, kiedy miało się już ku wieczorowi. Usiadła, zamrugała, przetarła oczy i ziewnęła. Przede wszystkim zbadała stan zdrowia Stobroda, dotykając jego twarzy i czoła oraz oglądając rany. - Znów ma gorączkę - stwierdziła. - Chyba tej nocy nastąpi przesilenie. Albo w tę stronę, albo w tamtą. Lepiej przy nim posiedzę. Ada również dotknęła czoła Stobroda, ale nie zauważyła, aby coś się zmieniło. Spojrzała więc wyczekująco na Ruby, ale ta nie odwzajemniła jej spojrzenia. - Nie mam sumienia zostawiać go dziś samego - powtórzyła. Wobec tego Ada już po ciemku przeszła do drugiej chaty. Wciąż padał drobny, gesty śnieg, który utworzył na ziemi grubą warstwę utrudniającą poruszanie się, choć Ada próbowała iść po własnych śladach. Śnieg pochłaniał każdy promień światła księżyca, jaki przedostał się przez chmury. Stwarzało to wrażenie, jakby był podświetlony od spodu. Kiedy cicho otworzyła drzwi chaty i weszła do środka, Inman leżał bez ruchu, pogrążony w głębokim śnie. Ogień jeszcze się dopalał, a przed nim leżały jego rzeczy, rozłożone do wysuszenia. Porozkładane w różnych odstępach, jak w ekspozycji muzealnej, znajdowały się tam części garderoby, buty, kapelusz, plecak, chlebak, przybory do gotowania, nóż w pochwie i wielki, toporny rewolwer wraz z dodatkowym wyposażeniem - stemplem, kapiszonami, przybitkami, prochem i śrutem. Brakowało jeszcze tomiku Bartrama, a można by całość opatrzyć tabliczką z napisem: „Kompletny ekwipunek dezertera”. Ada zdjęła kurtkę, dorzuciła do ogniska trzy gałęzie cedru i rozdmuchała żar. Potem przyklękła przy posłaniu. Inman leżał twarzą do ściany. Zgniecione igły z gałęzi daglezji wyścielających prowizoryczne łoże wydzielały ostry i przenikliwy zapach. Ada delikatnie dotknęła czoła Inmana, przygładziła włosy i powiodła palcami po powiekach, kościach policzkowych, nosie i zarośniętym podbródku. Odrzuciła z niego koc, by się przekonać, że nie ma na sobie koszuli. Dzięki temu mogła swobodnie zbadać dotykiem nową bliznę po ranie na szyi. Potem przesunęła rękę na jego bark i ścisnęła. To poskutkowało, gdyż powoli zaczął się rozbudzać. Obrócił się na posłaniu i spojrzał na Adę. Sądziła już, że przejrzał jej zamiary, gdy - chyba bezwiednie - przymknął oczy i ponownie zasnął. W tej sytuacji jedynym sposobem na odpędzenie uczucia samotności wydało jej się przylgnięcie nagim ciałem do jego ciała. Nagle sobie uzmysłowiła, że gorąco tego pragnie, choć zaraz przeszedł ją lekki dreszcz strachu podobny do szelestu liści poruszanych wiatrem. Przemogła lęk i zabrała się do rozpinania długiego rzędu guzików przy rozporku spodni. Okazało się, że z tego ubioru trudno rozebrać się z wdziękiem. Jedną nogawkę zdjęła bez trudności, ale aby ściągnąć drugą, musiała stanąć na jednej nodze i podskakiwać na niej dla zachowania równowagi. W tym momencie zauważyła, że Inman przygląda jej się szeroko otwartymi oczami. Zażenowana zapragnęła znaleźć się w ciemności, a nie w blasku żółto płonących cedrowych gałęzi. O ile korzystniej by wyglądała, gdyby miała na sobie suknię, która by z niej opadła, miękko układając się wokół nóg! Zamiast tego męczyła się z nogawką bryczesów Monroego. - Odwróć się! - zażądała. - Za żadne skarby świata! - oświadczył Inman. Sama więc, niezręcznie i nerwowo, odwróciła się do niego tyłem. Dopiero gdy się całkiem rozebrała, zwróciła się ku niemu, lecz trzymała przed sobą zdjęte części garderoby. Inman usiadł, wysuwając się spod koca aż do pasa. Do tej pory czuł się prawie jak nieboszczyk, a tu nagle w zasięgu jego ręki znalazło się samo ucieleśnione życie! Nic więc dziwnego, że przyciągnął Adę do siebie, wyrywając jej z ręki ubranie. Otwartymi dłońmi powiódł po górze i bokach jej ud, aż oparł przedramiona o pierścień miednicy, czubkami palców zaś dotknął zagłębienia wzdłuż kości krzyżowej. Kolejno przebiegał palcami po wypukłościach kręgów, muskał wewnętrzne strony ramion, przesuwał dłonie w dół, dopóki nie spoczęły na okrągłych partiach bioder. Wtedy oparł czoło o jej miękki i podatny brzuch. Pocałował to miejsce pachnące hikorowym dymem. Przyciągnął Adę blisko do siebie i trzymał w objęciach, a ona chwyciła go ręką za kark i przycisnęła, jeszcze mocniej do niego przywierając. Potem otoczyła go swymi białymi ramionami, jakby chciała, by tak trwali wiecznie. Na dworze narastała coraz grubsza pokrywa śnieżna, ale przytulna i ciepła chatka, skryta w załomie górskim, wydawała się bezpieczną przystanią. Dla jej poprzednich mieszkańców to bezpieczeństwo okazało się złudne: wtargnęli żołnierze i cała wioska stała się bazą wypadową wygnańczego szlaku, naznaczonego smutkiem, bólem i śmiercią. Tej nocy jednak w progi cichej chaty nie miał wstępu smutek ani nawet wspomnienie o nim. Ada z Inmanem długo jeszcze leżeli przytuleni do siebie na posłaniu z gałęzi daglezji. W chatce zrobiło się już prawie ciemno, bo cedrowe polana bardziej dymiły, niż paliły się płomieniem. Wytopiona z nich żywica pachniała jak kościelne kadzidło, przepalone drwa pękały z trzaskiem, a padający na zewnątrz śnieg wydawał dźwięki podobne do syczenia lub westchnień. Kochankowie zaś, jak wszystkie takie pary na świecie, pewne, że ściele się przed nimi świetlana przyszłość - jęli wspominać przeszłość. Wyglądało to tak, jakby chcieli dorównać sobie pod względem bagażu przeżyć, aby potem razem iść do przodu w równym tempie. Przegadali prawie całą noc, czując potrzebę wyjawiania najdrobniejszych szczegółów z okresu swego dzieciństwa i młodości. Oboje odmalowali tę przeszłość w idyllicznych barwach. W relacji Ady nawet obezwładniająco duszny upał charlestońskiego lata znajdował patetyczny wyraz. Inman niewiele mówił o swoich frontowych przeżyciach. Zaznaczył tylko, że gazetowe doniesienia na temat dowódców, ruchów wojsk, sukcesów czy porażek takich lub innych koncepcji strategicznych, podobnie jak twierdzenia, że to ślepy los decyduje o zwycięstwie bądź klęsce - dostarczają akurat tyle prawdy o wojnie, ile o życiu niedźwiedzicy mówi nam ślad jej łapy lub kupa odchodów inkrustowanych pestkami jagód. Mało kto zresztą potrafiłby dokładnie opisać coś więcej niż przednią łapę niedźwiedzia, jej czarne, hakowate pazury, wydatne i spękane opuszki, grube i błyszczące włosy zawijające się do wewnątrz na końcach... Inmanowi udało się zapamiętać tak ulotny szczegół, jak zapach oddechu niedźwiedzicy. Poznanie całości jest równie trudne jak zbadanie życia jakiegokolwiek zwierzęcia - przecież żyją one w swoim świecie, innym od naszego. Bardziej osobisty charakter miały jedynie wspomnienia takie jak na przykład to, kiedy zimą sześćdziesiątego drugiego roku w chacie, w której kwaterowali, prymitywny komin zapalił się od płonącego pod nim ognia. Dach sklecony z kory i mchu zajął się natychmiast i zawalił do wnętrza chałupy. Inman i jego towarzysze wyskoczyli na mróz w samej bieliźnie, śmiejąc się i pokrzykując. Przyglądali się pożarowi, obrzucając się nawzajem kulami ze śniegu, a kiedy ogień zaczął przygasać - podsycili go sztachetami z płotu, aby nie zmarznąć do rana. Ada spytała, czy poznał osobiście któregoś ze znanych wodzów: ubóstwianego Lee, ponurego Jacksona, błyskotliwego Stuarta czy flegmatycznego Longstreeta. A może przynajmniej znał któregoś z dowódców niższego szczebla: tragicznego Pelhama czy patetycznego Pichetta? Okazało się, że Inman widział ich wszystkich oprócz Pelhama, ale nie był w stanie powiedzieć o nich nic bliższego - ani o żywych, ani o poległych. Nie miał też wiele do mówienia o dowódcach jankeskich, chociaż niektórych widział z daleka, a innych miał okazję osądzać na podstawie czynów. Najchętniej żyłby w czasach, w których nie znajdowałyby posłuchu bandy despotów naszczuwających ludzi nawzajem na siebie. Nie chciał też wspominać własnych dokonań, gdyż spodziewał się, że kiedyś, gdy już ludzie przestaną ginąć jak muchy, zostanie oceniony inną miarką. - No więc opowiedz mi o twojej drodze do domu - zaproponowała Ada. Inman się nad tym zastanowił, ale zaraz doszedł do wniosku, że nie po to miał już najgorsze za sobą, aby jeszcze raz do tego wracać. Wspomniał więc tylko, jak to liczył księżycowe noce - od jednej do dwudziestu ośmiu, a potem od początku; jak obserwował wędrówkę Oriona po niebie - co noc wyżej; wreszcie jak próbował iść przed siebie, nie żywiąc ani nadziei, ani strachu, lecz nie udało mu się to, bo odczuwał i jedno, i drugie. Za sukces poczytywał sobie natomiast, że potrafił dostosowywać swoje myśli do pogody, tak jakby koordynował je z radosnym bądź chmurnym nastrojem Pana Boga. - Po drodze spotkałem wielu ciekawych ludzi - uzupełnił. - Na przykład kobietę, która hodowała kozy. Nakarmiła mnie i wygłosiła bardzo interesujący pogląd. Według niej Bóg na znak swojej łaski zaciera w naszej pamięci najbardziej drastyczne szczegóły. Wie, co było dla nas najcięższe do zniesienia, i nie dopuszcza, abyśmy mieli przeżywać to jeszcze raz; z czasem przykre wspomnienia same się zacierają, Tak przynajmniej jej się wydawało. Twierdziła, że Bóg najpierw nakłada na nas brzemię nie do udźwignięcia, a potem stopniowo je zmniejsza. Ada miała nieco inne zdanie. - Myślę, że powinno się pomóc Panu Bogu w ten sposób, żeby samemu nie wywoływać takich wspomnień. Jeśli bowiem będzie sieje uparcie przywoływać - powrócą. Gdy oboje zmęczyli się grzebaniem w przeszłości, zaczęli snuć plany na przyszłość. Inman na przykład opisał Adzie tartak, jaki widział w Wirginii - przenośny i napędzany siłą wody. W tych stronach przeważnie stawiano szalowane domy, na które trzeba było dużo desek, więc mogliby zrobić na tym niezły interes. Instalowaliby tego rodzaju urządzenie u klienta i wycinali odpowiednie deski z jego własnego materiału. Przedsięwzięcie byłoby nie tylko opłacalne, lecz i satysfakcjonujące klienta, gdyż mógłby przez cały czas nadzorować budowę domu i mieć świadomość, że wszystkie jego części zostały wyprodukowane na miejscu. Inman mógłby pobierać należność w gotówce lub w drewnie budulcowym, które potem przerabiałby na deski i sprzedawał na własny rachunek. Fundusze na wstępne inwestycje mógłby pożyczyć od rodziny. Spodobał mu się ten plan, bo i na mniejszych przedsięwzięciach ludzie zbijali majątek. Ada z Inmanem snuli także inne plany. Mieli zamiar sprowadzić sobie książki z wielu dziedzin; o uprawie roli, sztuce, botanice i podróżach. Kupiliby także instrumenty muzyczne: skrzypce, gitarę, a może nawet mandolinę. Gdyby Stobrod dożył tych czasów, nauczyłby ich grać. Inman miał nawet ambicję, aby nauczyć się greki. Uważał, że warto ją znać, a ponadto mógłby wtedy kontynuować dzieło Balisa. Opowiedział jej, jak ten człowiek umierał w szpitalu; pozostawił po sobie stertę zapisanych papierów i jak widać, nie bez racji nazywano grekę „martwym językiem”. Zastanawiali się też nad tym, co im przyniesie los. Wyobrażali sobie swoje szczęśliwe małżeństwo po latach, w majątku wzorowo prowadzonym według wskazań Ruby. Ada opisała mu jej projekt, z którym Inman zasadniczo się zgodził. Jedyną modyfikację, jaką chciałby wprowadzić, był pomysł, aby trzymać również kilka kóz. Oboje również zgodnie odrzucali powszechnie przyjęty model małżeństwa. Umówili się, że będą robić to, co każde z nich lubi, w zgodzie z naturalnym rytmem pór roku. A więc jesienią, kiedy gałęzie jabłoni uginają się pod ciężarem owoców, polowaliby razem na ptaki - przecież Ada potrafiła tak celnie ustrzelić indyki! Nie używaliby przy tym wymyślnego włoskiego sztucera odziedziczonego po Monroem, tylko sprowadziliby z Anglii dubeltówki proste w obsłudze. W lecie łowiliby pstrągi przy użyciu sprzętu wędkarskiego, zamówionego również w tym kraju urodzonych sportsmenów. Przyjmując za jednostkę czasu średnią długość życia ich łaciatych psów myśliwskich, obliczyli, że postarzeliby się razem. Mniej więcej w drugiej połowie życia mogliby poświęcić się malarstwu. Także z Anglii sprowadziliby blaszane kasety z farbami wodnymi, które zabieraliby na piesze wycieczki. A ujrzawszy piękny widok, nabieraliby wody z najbliższego potoku i próbowali utrwalić ten pejzaż. Może by nawet rywalizowali, kto z nich wierniej oddał widziany krajobraz? Mogliby też malować statki przewożące różne zbytkowne przedmioty przez zdradliwą toń Atlantyku... Ach, ile cudownych rzeczy mogliby robić! Oboje osiągnęli akurat szczyt swoich możliwości życiowych. Z jednej strony wydawało im się, że całe życie przed nimi, a z drugiej zdawali sobie sprawę, iż młodość już przeminęła i widoki na przyszłość zawężają się z dnia na dzień. Tańczące duchy kruków Trzeciego dnia pobytu w czirokeskiej wiosce nareszcie ujrzeli słońce i niebieskie niebo. Śnieg zaczai topnieć - spadał całymi płatami z gałęzi drzew, a pod pokrywą śnieżną szemrały coraz to nowe strużki wody. Wieczorem zza grzbietów górskich wyłonił się księżyc w pełni, który tak mocno świecił, że na śniegu kładły się wyraźne cienie pni i gałęzi. Noc, przesycona perłową poświatą, nie była przeciwieństwem dnia, lecz tylko jego pewną odmianą. Ada i Inman leżeli spleceni ciasno pod górą koców, gdyż drzwi chatki zostawili otwarte, aby blask księżyca padał prosto na ich posłanie. Chcieli bowiem dokładnie przemyśleć swoje dalsze posunięcia, co zajęło im większą część nocy. Plan, nad którym tak długo pracowali, okazał się dość prosty i bynajmniej nie oryginalny. W tych dniach wielu kochanków musiało podejmować takie decyzje. Mieli do wyboru trzy warianty, ale każdy z nich był tyleż przykry, co niebezpieczny. Powodowali się przy tym prostą logiką. Nie ulegało wątpliwości, że wojna jest przegrana i mogła potrwać najwyżej kilka miesięcy. Mogła skończyć się na wiosnę, ale nie trzeba było zbytnio wysilać wyobraźni, aby przewidzieć, że może trwać jeszcze do lata albo i dłużej. Jedna wersja była więc taka, że Inman wraca w szeregi wojska Konfederacji; zdziesiątkowana armia przyjęłaby go z otwartymi ramionami. Oczywiście natychmiast skierowano by go do błotnistych okopów Petersburga, gdzie próbowałby uchylać się przed kulami i czekać na rychły koniec. Drugi wariant przewidywał, że Inman pozostanie dezerterem, ukrywającym się w górach lub w Black Cove przed żołnierzami, którzy nadal będą go tropić jak wilka, niedźwiedzia czy pumę. Trzecia wersja polegała na przekroczeniu gór i dobrowolnym poddaniu się tym draniom Jankesom, którzy przez cztery lata do niego strzelali. Ci zażądaliby wprawdzie od niego podpisania deklaracji lojalności, ale za to mógłby przeczekać u nich do końca wojny i wrócić do domu. Rozważali także inne możliwości, ale mieściły się one raczej w sferze fantazji. Inman opowiedział Adzie o marzeniach Veaseya o Teksasie - krainie wolności i nieograniczonych możliwości. Mogliby zdobyć drugiego konia, zabrać ze sobą ekwipunek obozowy i ruszyć na zachód. Nawet gdyby Teksas zawiódł ich oczekiwania, pozostawały jeszcze terytoria, takie jak Kolorado, Wyoming, ziemie nad Columbia River... Tyle tylko, że i tam toczyła się wojna! Gdyby mieli pieniądze, mogliby drogą morską dostać się do ciepłych krajów: Hiszpanii lub Włoch. Cóż, kiedy nie mieli dość pieniędzy, a porty były objęte blokadą... W najgorszym razie mogli jeszcze pościć przepisową liczbę dni i udać się do Lśniących Skał - a nuż rozstąpią się przed nimi wrota krainy szczęścia? Oboje doszli jednak do wniosku, że w warunkach wojny tylko trzy pierwsze propozycje, choć nieprzyjemne, mogą być brane pod uwagę. Inman od razu odrzucił pierwszy wariant jako nie do przyjęcia. Ada z kolei sprzeciwiła się drugiej możliwości, uważając ją za zbyt niebezpieczną. Tym sposobem pozostała trzecia wersja: przejście na drugą stronę Blue Ridge. Zajęłoby to Inmanowi jakieś trzy do czterech dni spokojnego marszu ścieżkami zwierzyny, zanim dotarłby do granicy stanu. Tam musiałby podnieść ręce do góry i uznać się za pokonanego. Oddać hołd pasiastemu sztandarowi, przeciw któremu walczył, dopóki sił mu starczało. Z twarzy zwycięzców odczytałby zaś bez trudu, że wbrew naukom wielu kościołów ten, kto pobił, zazwyczaj czuje się lepiej od pobitego bez względu na to, kto miał rację. - Jeszcze jedno - dodała Ada. - Księża i stare dewotki często powtarzają, że zbieranie cięgów uczy współczucia. Rzeczywiście czasem tak bywa, ale nie zawsze. Zdarza się, że zatwardza serce. Postanowili jedno: całą energię skupić na jak najszybszym powrocie do domu. Razem mieli rozpocząć nowe życie w świecie, który ukształtowała wojna, w taki sposób, by pasowało do wizji przyszłości, jaką wypracowali w ciągu dwóch ostatnich nocy. Czwartego dnia ich pobytu w wiosce spod śniegu ukazały się płaty czarnej ziemi i warstwy zbutwiałych liści. Obsiadły je zaraz stada kowalików i sikorek, które wydziobywały coś z odkrytej powierzchni. Tego dnia również Stobrod pierwszy raz usiadł o własnych siłach i mówił prawie do rzeczy, co Ruby uznała za objaw szczytowej formy. Jego rany były czyste, nie wydawały przykrego zapachu i rokowały nadzieje na rychłe zasklepienie. Mógł już także jadać stałe pokarmy, choć nie mieli ich zbyt wiele: resztki kaszy i pięć wiewiórek, które upolowała Ruby. Oskórowała je, wypatroszyła, nadziała na patyczki i upiekła na żarze wraz z głowami. Ruby, Inman i Stobrod jedli je tak, jakby obgryzali kolby kukurydzy, Ada natomiast dłużej przyglądała się swojej porcji, gdyż nie przywykła do spożywania potraw, w których widać było długie, żółte zęby. Stobrod zauważył jej wahanie i zaproponował: - Jeżeli ci to przeszkadza, możemy ten łepek urwać! Rankiem następnego dnia znikła już ponad połowa pokrywy śnieżnej. Płaty śniegu zalegające pod daglezjami przykrywała gruba warstwa opadłych igieł, a na pniach drzew woda z topniejącego śniegu znaczyła mokre strużki. Po dwóch słonecznych dniach wysoko na niebie sunęły chmury, a Stobrod oświadczył, że czuje się już gotów do podróży. - Wszystkiego sześć godzin i będziemy w domu - zapewniała Ruby. - No, może siedem, w razie jakby ktoś chciał odpocząć. Ada postulowała, aby szli wszyscy razem, natomiast Inman stanowczo się temu sprzeciwił. - Lasy te czasem wydają się puste, ale mogą być aż nadto pełne. Was samych nikt nie zaczepi. Oni szukają jego - tu wskazał palcem na Stobroda - i mnie, więc nie ma sensu narażać wszystkich na niebezpieczeństwo. Za jedyne słuszne wyjście uważał, aby najpierw poszły pieszo Ada i Ruby. On miał wyruszyć wkrótce po nich, prowadząc konia, na którym jechałby Stobrod. Potem przeczekałby w lasach, dopóki się nie ściemni, a następnego ranka, przy dobrej pogodzie, pomaszerowałby dalej, by oddać się w ręce Jankesów. Tymczasem dziewczęta ukrywałyby Stobroda w domu. Gdyby wyzdrowiał przed zakończeniem wojny, mogłyby go przemycić przez granicę stanu, by tam dołączył do Inmana. Stobrod wolał nie wypowiadać się w tej kwestii, natomiast Ruby uznała ten projekt za sensowny, toteż wszyscy zdecydowali, że tak właśnie postąpią. Kobiety wyruszyły naprzód, a Inman odprowadzał je wzrokiem, jak pięły się pod górę. Kiedy za drzewami Ada znikła z pola widzenia, Inmanowi się wydało, że wraz z nią umyka część uroków tego świata. Bardzo długo był samotny i wypalony wewnętrznie, dopiero ona wypełniła pustkę i dzięki temu uwierzył, że może nie na darmo los odebrał mu tak wiele. Widocznie chodziło o to, aby zrobić miejsce na coś lepszego! Odczekał jeszcze trochę, a potem podsadził Stobroda na konia i razem ruszyli w drogę. Stobrodowi chwilami głowa opadała na piersi, to znów prostował się w siodle i patrzył przytomnie. Minęli okrągły staw, tym razem całkowicie zamarznięty. Na lodzie nie było widać kaczki ani nawet jej szczątków; znaczyło to, że albo utonęła, albo odfrunęła. Nic nie wskazywało na którąś z tych możliwości i Inman wolał sobie wyobrazić, że z trzepotem skrzydeł uwolniła się z okowów lodu i popikowala w niebo, ciągnąc za sobą odłamki skorupy lodowej, przymarznięte do błon pławnych w żółtych łapach. Dojechali do rozstajnych dróg. Stobrod rzuciwszy okiem na rosłą topolę, od razu zauważył jasne smugi łyka w miejscach, gdzie kule odłupały korę. - Diabelnie wielkie drzewo - stwierdził. Przejeżdżali także obok grobu Pangle’a na ocienionym północnym zboczu. Nadal utrzymywał się na nim śnieg, spod którego wyzierał zaimprowizowany krzyż powiązany przez Adę z gałązek akacji. Inman zwrócił na to uwagę Stobroda, ten zaczai wspominać, jak to Pangle w jaskini ukradkiem wślizgiwał się pod jego koc; chłopcu brakowało do szczęścia jedynie ciepła i muzyki. - Gdyby Bóg chciał wygubić wszystkich łotrów, ten biedak zostałby na szarym końcu! - podsumował Stobrod. Przebyli jeszcze kilka mil stromą i wyboistą ścieżką, a czarne chmury wisiały nisko nad ich głowami. Dojechali do miejsca, gdzie bieg ścieżki wyznaczały rosnące z obu stron krzewy laurowe, których schodzące się wierzchołki tworzyły jakby tunel, a liście od mrozu poskręcały się w rurki. Po ziemi płożyły się gęsto krzewinki o błyszczących brązowych listkach. Ledwo wynurzyli się z tunelu na małą polankę, usłyszeli za sobą jakiś hałas. Kiedy się obejrzeli, zobaczyli na ścieżce grupę jeźdźców. - Chryste Panie! - jęknął Stobrod. Nie uszło to uwagi Teague’a. - To dopiero twarda sztuka! - wyraził się z uznaniem. - Zmartwychwstał czy co? Stobrod zauważył, że skład osobowy patrolu nieco się zmienił. Pozostali w nim Teague i towarzyszący mu chłopiec, ale przybyło paru nowych. Stobrod rozpoznał twarz jednego z byłych mieszkańców jaskini, przedstawiciela „białej nędzy”. Gwardziści zaopatrzyli się także w dwa psy, źle dobrane zarówno wielkością, jak rasą: posokowca o kłapciastych uszach i szorstkowłosego wilczarza irlandzkiego. Psy siedziały w niedbałej pozie, nie zwracając uwagi na otoczenie; w pewnym momencie wilczarz bez żadnej zachęty zaczął dyskretnie posuwać się w stronę Inmana i Stobroda. Teague siedział swobodnie na koniu, trzymając wodze luźno w lewej ręce, a prawą bawił się zamkiem od spencera, jakby nie mógł się zdecydować, czy ma go odciągnąć do końca. - Wdzięczni jesteśmy tobie i tamtemu młodemu, żeście naprowadzili nas na waszą jaskinię - zaszydził. - Świetne miejsce, aby przeczekać śnieżycę. Wilczarz zmienił nagle kierunek biegu i zataczał coraz ciaśniejsze kręgi. Nie nawiązywał z nikim kontaktu wzrokowego, ale z każdym ruchem przybliżał się coraz bardziej. Inman rozglądał się dookoła, chcąc ocenić, czy ukształtowanie terenu jest korzystne do podjęcia walki. Okazało się, że znów musi brać udział w czymś, czego chciał uniknąć! Przydałaby się ściana za plecami, ale w pobliżu niczego takiego nie było. Po wyrazie oczu gwardzistów poznał bowiem, że z ludźmi tego pokroju nie ma sensu dyskutować. Próbować ich przekonywać - to tak, jak rzucać grochem o ścianę. Nie ma czasu do stracenia. Nachylił się więc do Stobroda i szepnął mu do ucha: - Trzymaj się mocno! Jednocześnie lewą dłonią klepnął mocno Ralfa po zadzie, a prawą wyciągnął rewolwer. Z półobrotu zastrzelił najpierw biegnącego ku niemu wilczarza, a potem jednego gwardzistę. Strzały padły błyskawicznie, kładąc trupem na miejscu zarówno człowieka, jak psa. Tymczasem Stobrod na Ralfie pocwałował w dół ścieżki w tak zawrotnym tempie, jakby dopiero co zajeżdżał trzylatka pod siodło. Wkrótce znikł za drzewami. Po chwili ciszy nastąpiło wielkie poruszenie. Wierzchowce gwardzistów tańczyły w miejscu, przysiadając na zadach. Demonstrowały tym, że chętnie znalazłyby się gdzie indziej - obojętne gdzie, byleby nie tu. Posokowiec kręcił się między ich nogami, co jeszcze bardziej rozdrażniało konie. W końcu któryś kopnął go w głowę i pies ze skowytem padł na ziemię. Jeźdźcy szarpali się z końmi, usiłując je opanować. Koń z którego spadł jeździec, rozglądał się niepewnie, po czym puścił się na oślep przed siebie. Nie zrobił nawet trzech susów, gdy przełożył nogę przez zwisające wodze i kulejąc, wpadł w grupę pozostałych koni. Te oczywiście zaczęły przeraźliwie kwiczeć i kręcić się w kółko, a jeźdźcy starali się utrzymać w siodłach. Inman sam jeden rzucił się na zdezorientowany patrol. Nie miał tu żadnej osłony poza wątłymi drzewkami. Mógł więc tylko, nie tracąc ani chwili, przeć naprzód i korzystając z zamieszania, starać się unieszkodliwić przeciwników. W biegu zestrzelił z konia kolejnego gwardzistę. Pozostało więc tylko trzech, z których jeden albo zdecydował się ratować ucieczką, albo koń go poniósł. Pogalopował bowiem w szalonych podskokach pod górę, aż do kępy hikor. Dwaj pozostali jeźdźcy trzymali się razem. Na dźwięk kolejnego wystrzału ich konie skoczyły ze strachu, przy czym jeden z nich się poślizgnął. Leżąc na ziemi, kwiczał i rozpaczliwie usiłował podsunąć tylne nogi pod siebie. Jeździec zaś trzymał się za nogę przygniecioną przez konia, szukając uszkodzonego miejsca. W końcu je znalazł: postrzępiony szpic złamanej kości przebił na wylot skórę i nogawkę spodni. Z bólu i złości wydawał nieartykułowane dźwięki, spośród których można było wyróżnić tak słowa modlitwy, jak przekleństwa pod adresem zbyt ciężkiego konia. Miotał wyzwiska tak głośno, jakby chciał zagłuszyć kwik zwierzęcia. Drugi koń był już nie do opanowania. Wyskakiwał w górę ze wszystkich czterech nóg podebranych pod tułów, z głową między nogami. Teague jedną ręką usiłował ściągnąć wodze, a w drugiej, uniesionej w górę, trzymał karabin. Zgubił jedno strzemię, a w siodle siedział tak, jakby lada chwila miał spaść. Przy tych nieskoordynowanych ruchach przypadkowo wypalił w powietrze. Przestraszony koń wyskoczył jeszcze wyżej i szybciej zataczał koła wokół własnej osi. Inmanowi udało się znaleźć na osi obrotów konia i w biegu wyszarpnął karabin z ręki Teague’a. Na chwilę skrzyżowały się ich spojrzenia. Teague sięgnął do boku i wyrwał z pochwy długi nóż. - To ostrze zamoczę w twojej krwi! - wrzasnął. Inman w odpowiedzi odwiódł kurek od śrutowej lufy swego rewolweru i wystrzelił. Siła odrzutu była tak duża, że nieporęczna broń o mało nie wyskoczyła mu z ręki. Pocisk ugodził Teague’a w klatkę piersiową. Ranny zwalił się na ziemię jak bezwładna kupa szmat; jego koń odskoczył jeszcze o parę kroków i zatrzymał się, łyskając białkami oczu i kładąc uszy po sobie. Inman zwrócił się w stronę krzyczącego mężczyzny, który teraz miotał wyzwiska pod jego adresem i próbował sięgnąć po swój karabin, leżący w błocie. Inman podniósł spencera za lufę i z zamachu jedną ręką uderzył mężczyznę kolbą w głowę. Uciszył go tym na zawsze, a broń zatrzymał. Koń, który przedtem się przewrócił, wstał już na nogi. Siwy, w słabym świetle wyglądał bardziej na ducha niż na żywe zwierzę. Podszedł do koni uwolnionych od ciężaru swych jeźdźców, zbyt ogłupiałych, by uciekać. Dreptały niespokojnie w miejscu, rozglądając się za czymś, co pozwoliłoby im poczuć się pewniej. Inman rozejrzał się za ostatnim pozostałym przy życiu gwardzistą. Spodziewał się, że tamten dawno uciekł, tymczasem wyśledził go o jakieś pięćdziesiąt kroków dalej, w gęstwinie drzew hikorowych. Z tej odległości celność strzału była raczej wątpliwa. Pod hikorami utrzymywał się jeszcze śnieg, z którego wznosił się opar, podobnie jak z mokrej sierści konia, z którego nozdrzy z każdym oddechem wylatywały dwa obłoczki. Koń okazał się klaczą maści srokatej, idealnie zlewającej się z płatami śniegu i połaciami odkrytej ziemi. Za hikorami zaczynał się stromy obryw skalny. Jeździec próbował tak kierować koniem, żeby pień drzewny przegradzał go od Inmana. Jednak nie zawsze mu się to udawało. W pewnej chwili, kiedy był widoczny, Inman stwierdził, że to jeszcze chłopiec. Zgubił kapelusz i ukazał wiosy prawie białe, jakby miał niemieckich lub holenderskich przodków, może nawę kornwalijskich, ale w tej chwili był już tylko białym Amerykaninem, a do tego zabójcą. Wyglądał jednak na smarkacza, któremu daleko jeszcze do pierwszego zarostu. Inman miał nadzieję, że nie będzie musiał go zabić. - Wyłaź stamtąd! - podniósł głos, aby chłopiec dobrze go usłyszał. Odpowiedzią było milczenie. Chłopak skrył się za pniem hikory, przed którą wystawał łeb klaczy, a za nią - jej zad. Klacz postąpiła krok do przodu, lecz jeździec ściągnął ją wodzami. - Wyłaź! - ponowił wezwanie Inman. - Więcej nie będę powtarzał. Rzuć broń, jaką masz, i możesz jechać do domu. - Ani myślę. Tu mi dobrze! - odpalił bezczelnie miokos. - Tobie dobrze, ale mnie nie. Wyłaź, bo zastrzelę twoją kobyłę! - A strzelaj! I tak nie jest moja! - Niech cię diabli! - zdenerwował się Inman. - Nie chciałbym cię zabijać, bo może za dwadzieścia lat spotkamy się przy kielichu i sami sobie będziemy się dziwić. - Akurat, choćbym nawet rzucił broń i tak byś mnie zabił. - Nie jestem jednym z was i nie postępuję w ten sposób, ale cię zabiję, jeśli miałbyś czyhać na mnie gdzieś za skałą. - I na pewno bym to zrobił! - No to mamy jasność - podsumował Inman. - Tyle, że nie wydostaniesz się stąd inaczej jak po moim trupie. Wyciągnął rurowy magazynek z kolby Spencera i stwierdził, że jest pusty: w komorze nabojowej została tylko mosiężna łuska wystrzelonego pocisku. Wyrzucił ją i zajrzał do bębenka lemata. Z dziewięciu naboi zostało tam sześć, lecz ładunek śrutowy był wystrzelony. Wyjął więc z kieszeni nowy ładunek, odgryzł papierową przybitkę i wsypał proch do grubszej lufy. Potem wsypał śrut, ubił stemplem i założył kapiszon na kominek. Wyprostował się i czekał. - Prędzej czy później będziesz musiał wyieźć zza tego drzewa! - ostrzegł. I rzeczywiście, po chwili koń ruszył naprzód. Chłopak miał zamiar przedrzeć się przez gąszcz leśny, aby dotrzeć do ścieżki okrężną drogą. Inman pobiegł więc, aby zastawić mu przejście. Jeździec i pieszy próbowali nawzajem się przechytrzyć, wykorzystując drzewa i ukształtowanie terenu. Jeden starał się znaleźć dogodne pole ostrzału, a drugi - nie zbliżyć się zanadto. Klacz w końcu straciła orientację i chciała tylko jednego - dołączyć do innych koni, równie wystraszonych jak ona. Zagryzła wędzidło i odskoczyła w bok od marszruty obranej przez chłopca, galopując prosto na Inmana. Była już blisko, gdy potężnie strzeliła zadem i otarła się o pień hikory, wysadzając jeźdźca z siodła. Kiedy przestała czuć ucisk wędzidła w pysku, zarżała tak przeraźliwie, jak czynią to muły, i pogalopowała, by zrównać się z resztą koni. Zaraz zaczęła się z nimi obwąchiwać, drżąc na całym ciele. Chłopak leżał w miejscu, gdzie upadł. Podciągnął się do pozycji półsiedzącej i manipulował przy zamku swego karabinu. - Rzuć to! - rozkazał Inman. Odwiódł kurek śrutowej lufy i wymierzył w chłopca. Ten gapił się na niego spojrzeniem pozbawionym wyrazu; jego niebieskie oczy były niczym kółka lodu na powierzchni wody zamarzniętej w wiadrze. Twarz miał bladą, a półksiężyce pod oczami jeszcze bledsze. Był to drobny blondynek o włosach przystrzyżonych tak krótko, jakby właśnie wytępił w nich wszy; cerę miał niezdrową i bezmyślny wyraz twarzy. Niby się nie ruszał, ale jego ręka wykonała manewr szybszy niż mgnienie oka. To wystarczyło, aby Inman, jak piorunem rażony, padł na ziemię. Chłopak usiadł i ocenił wzrokiem sytuację. Potem spojrzał na swój karabin i westchnął: „Dzięki Bogu!”, jakby nie spodziewał się, że broń zadziała należycie. Ada usłyszała z daleka suchy trzask wystrzałów, przypominający łamanie patyków. Nie zamieniła ani słowa z Ruby, tylko biegiem zawróciła. Nie zatrzymała się, mimo że kapelusz sfrunął jej z głowy - zostawiła go za sobą. Po drodze minęła Stobroda, który kurczowo trzymał się grzywy Ralfa, chociaż koń przeszedł już do kłusa. - To tam, za mną! - wskazał, nie przerywając jazdy. Zanim dobiegła na miejsce, miody blondynek zdążył już połapać konie i opuścić pobojowisko. Ada ogarnęła spojrzeniem zabitych, a potem zauważyła, że w pewnej odległości od nich leżał Inman. Usiadła przy nim na ziemi i położyła jego głowę na swoich kolanach. Inman próbował przemówić, lecz dała mu znak, żeby się nie wysilał. Miał na zmianę przypływy i odpływy świadomości, a wtedy śnił na jawie rozkoszny sen o wymarzonym domu: ze skały biło tam chłodne źródełko, rozciągały się czarnoziemne pola, szumiały stare drzewa. Przy tym jakby wszystkie pory roku wystąpiły jednocześnie. A więc jabłonie uginały się pod ciężarem zarazem kwiatów i owoców. Brzegi źródeł były skute lodem, ale wokół niego pyszniły się żółte i brązowe kwiaty ketmii. Klon miał już liście czerwone jak w październiku, na polach kukurydza wypuszczała kitki, a w bruzdach błyszczały złociste dynie. Przy płonącym kominku w salonie czekał wygodny fotel, na zboczach gór rozkwitały krzewy laurowe, a na brzegach rowów - pomarańczowe niecierpki. Dereń kwitł biało, a judaszowiec czerwono - wszystko pojawiło się w jednym czasie. Rosły tam także białe dęby, a na ich najwyższych gałęziach tańczyły chmary kruków, może tylko duchy kruków? Może to właśnie chciał powiedzieć? Obserwator z grzbietu łańcucha górskiego widziałby spokojny zimowy pejzaż: strumień, resztki śniegu, odcięta od świata polanka wśród lasów, a na niej para kochanków. Mężczyzna leży z głową opartą na łonie kobiety, która spogląda mu w oczy i odgarnia włosy z jego czoła. On zaś niezręcznie usiłuje otoczyć ramieniem jej biodra, przy czym wszystkie gesty są nacechowane bezbrzeżną czułością. Patrząc na tę idylliczną scenę, obserwator mógłby ręczyć, że ci dwoje mają przed sobą długie lata życia w szczęśliwym związku. Epilog - październik 1874 Mimo iż wiele już lat spędzili razem i mieli troje wspólnych dzieci - Adzie nieraz zdarzało się podejrzeć, jak ściskali się ukradkiem. Robili to czasem w najmniej spodziewanych miejscach: w oborze, kiedy strącali jaskółcze gniazda, lub za wędzarnią, gdzie palili mokre łodygi kukurydzy i gałęzie hikory... Tego dnia Ada przyłapała ich podczas kopania kartofli. Stali rozkraczeni nad roślinami, obejmując się jedną ręką, a w drugiej wolnej trzymali motyki. Ada miała już na końcu języka złośliwą uwagę w rodzaju: „Może mam zakaszleć?” Ugryzła się jednak w język, gdy zwróciła uwagę na kąt, pod jakim wbite były w ziemię motyki. Ich trzonki przypominały dźwignie, które uruchamiały mechanizmy kuli ziemskiej. Ada postanowiła więc dalej robić swoje i nie spoglądać w ich stronę. Chłopak z Georgii nigdy nie dotarł do rodzinnych stron. W Black Cove stał się mężczyzną, i to całkiem niezłym - Ruby już tego dopilnowała! Przez pierwsze dwa lata trzymała go krótko, a nie popuściła także wtedy, gdy został jej mężem. Kiedy było trzeba, nie żałowała mu kopniaka w tyłek, a we właściwym czasie i uścisków, mniej więcej w równych proporcjach. Nazywał si? Reid. Dzieci przychodziły na świat co półtora roku - sami chłopcy, wszyscy krzepkiej budowy, rumiani i skorzy do śmiechu; cała trójka miała czarne kędziory i błyszczące piwne oczy jak kasztany. Ruby trzymała chłopców krótko i wcześnie zaprawiała do pracy. Mimo różnicy wieku byli podobni do siebie jak szczenięta z jednego miotu, baraszkujące na podwórzu. Późnym popołudniem chłopcy przykucnęli nad jamą wykopaną w ziemi za domem, gdzie na węglu drzewnym piekły się cztery kurczaki. Malcy się kłócili, na którego przypada kolej polewania ptaków sosem składającym się z octu i ostrej papryki. Ada przyglądała się im spod gruszy, gdzie nakrywała właśnie stół obrusem i ustawiała na nim osiem talerzy, prawie stykających się brzegami. Od czasu wojny tylko raz zdarzyło jej się przepuścić ostatni przed nastaniem chłodów piknik na wolnym powietrzu. Było to wtedy, kiedy przez cały październik, inaczej niż normalnie, padały deszcze, a jednego dnia również ze śniegiem. Ada próbowała polubić wszystkie pory roku, nawet szarości zimy, zapach zbutwiałych liści rozdeptywanych nogami, spokój panujący na polach i w lasach. Największym sentymentem darzyła jednak jesień. Opadanie liści miało dla niej coś nieodparcie podniecającego, kojarzyło się z końcem któregoś z kolejnych lat, choć wiedziała, że pory roku następują jedna po drugiej i nie mają początku ani końca. Na szczęście październik siedemdziesiątego czwartego roku był tak piękny, jak może się to zdarzyć tylko w górach. Przez całe tygodnie utrzymywała się sucha i ciepła pogoda. Liście topoli zrobiły się już żółte, a klonu - czerwone, tylko dęby pozostały zielone. Zimna Góra stanowiła barwne tło dla domu, z dnia na dzień zmieniając kolory. Przyglądając się uważniej, można było śledzić, jak barwy jesieni stopniowo wypierają zieleń, schodząc w dół zbocza i rozprzestrzeniając się falą aż do zatoki. Została jeszcze może godzina do zachodu słońca, gdy z czeluści kuchni wynurzyła się Ruby w towarzystwie wysokiej, szczupłej, dziewięcioletniej dziewczynki. Niosły koszyki, a w nich sałatkę ziemniaczaną, kukurydzę w kolbach, chleb kukurydziany i groszek. Reid przyniósł upieczone kurczaki, a Ruby z pomocą dziewczynki poustawiała potrawy na stole. Z obory wyszedł Stobrod, który właśnie zakończył dojenie. Postawił wiadro z mlekiem obok stołu i dzieci nabrały sobie po pełnym kubku. Potem wszyscy zasiedli do kolacji. Po zachodzie słońca rodzina usiadła przy ognisku. Stobrod wyciągnął skrzypce i zagrał swoje własne wariacje na temat piosenki „Bonnie George Campbell”. Zmiany polegały na tym, że przyspieszył tempo utworu i nadał mu rytm skocznego tańca. Dzieci nie tyle tańczyły, ile biegały wokół ogniska, wrzeszcząc jak opętane. Dziewczynka porwała z ognia płonącą gałąź rozżarzonym końcem i znaczyła zygzakowatą linię w powietrzu, dopóki Ada nie nakazała jej zaprzestać tej zabawy. - Ależ, mamo...! - zaprotestowała mała, ale Ada przecząco pokręciła głową. Dziewczynka pocałowała ją w policzek, posłusznie odrzuciła głownie do ogniska i skakała dalej. Stobrod powtarzał ten sam prosty motyw melodii, dopóki dzieci nie zgrzały się i nie poczerwieniały na buziach. Kiedy przerwał grę, klapnęły bezwładnie na ziemię. Stobrod wyjął skrzypce spod podbródka i oświadczył, że zaśpiewa teraz nabożną pieśń, do której nie pasował akompaniament na skrzypcach, będących mimo wszystko wynalazkiem szatana. Trzymał je jednak pieczołowicie przy piersi, zawiesiwszy smyczek na skrzywionym palcu. Zaśpiewał nowy utwór, zatytułowany „Chór aniołów”. Dziewczynka wtórowała mu wysokim, czystym i mocnym głosem: „Na swych skrzydłach śnieżystych ponieście mnie w dal...” Kiedy Stobrod odłożył skrzypce, dzieci dopominały się o bajkę. Ada wyjęła z kieszeni fartucha książkę, przysunęła się bliżej do światła i zaczęła czytać legendę o Filemonie i Baucis. Przewracanie kartek sprawiało jej pewną trudność, gdyż cztery lata temu straciła czubek wskazującego palca u prawej ręki. Stało się to w dzień zimowego przesilenia, kiedy samotnie wybrała się ścinać drzewa w miejscu, gdzie kiedyś oznaczyła punkt znikania słońca za górami. Przekręcił się wtedy łańcuch do zrywki, a gdy próbowała go naprostować, koń akurat ruszył. Ogniwa łańcucha obcięły jej koniec palca równie łatwo, jak ona sama uszczknęłaby dodatkowy pęd pomidora. Ruby leczyła ją gorącymi okładami. Kuracja trwała większą część roku, ale w efekcie rana zagoiła się czysto, jakby tak właśnie miały wyglądać zakończenia palców. Zanim Ada doczytała do końca mitu, którego bohaterowie po długim i szczęśliwym pożyciu zamienili się w dąb i lipę, zapadł już zmrok. Zrobiło się chłodniej, i Ada odłożyła książkę. Na niebie sierp księżyca znajdował się tuż powyżej Wenus. Dzieciom chciało się spać, a nazajutrz czekał wszystkich dzień pełen obowiązków. Nadszedł więc czas, aby iść do domu, wygasić ogień i zamknąć na noc furtkę. Podziękowania Poczuwam się do wdzięczności wobec osób, które dopomogły mi w pracy nad powieścią. Mój ojciec, Charles O. Frazier, przekazał mi zapamiętane przez siebie fakty z dziejów naszej rodziny. To on zachęcił mnie do wędrówki szlakiem Inmana, w czym bardzo pomocna okazała się jego znajomość historii i obyczajów zachodniej części stanu Karolina Północna. Porad i zachęty nie szczędziła mi także Kaye Gibbons. Potraktowała moje pisarstwo poważnie, zanim ja je za takie uznałem, służąc przykładem ciężkiej pracy i zaangażowania. W.F. i Dora Beal udostępnili mi uroczy, zaciszny zakątek w górach Karoliny Północnej, gdzie powstała większa część powieści, a widok z tamtejszej werandy uwznioślił jej ducha. Leigh Feldman pobudzał mnie do dalszej pracy, kiedy utknąłem w jakimś trudniejszym punkcie. Na ostateczny kształt książki pozytywnie wpłynęła subtelna i gorliwa praca redakcyjna Elisabeth Schmitz. Opisując tło historyczne i obyczajowe powieści, korzystałem z następujących materiałów źródłowych: Robert Cantwell: Bluegrass Brekdown: The Making of the Old Southern Sound, 1984; Richard Chase: Jack Tales, 1943, i Grandfather Tales, 1948; Walter Clark: Histories of the Several Regiments and Batallions from North Carolina in the Great War, 1901; Daniel Ellis: Thrilling Adventures, 1867; J.V. Hadley: Seven Months a Prisoner, 1889; Harace Kephart: Our Southern Highlanders, 1913; W.K. McNeil: Applachian images in Folk and Popular Culture, 1995; Jemes Mooney: Myths of the Cherokee, 1900; Sacred Formulas of the Cherokees, 1891; Philip Shaw Paludin: Victims, 1981; William R. Trotter „Bushwhackers: The Civil War in North Carolina”, T. II, The Mountains, 1988. Chciałbym również przeprosić za znaczne dowolności w interpretacji życiorysu W.P. Inmana i szczegółów geograficznych otoczenia Zimnej Góry (6030 stóp n.p.m.).