Einar Már Gudmundsson ANIOłY WSZEcHśWIATA przeklad Jacek Godek 2 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 3 Pamięci brata mego, Pálmiego Arna Gu.mundssona, ur. 22.04.1949 r. – zm. 27.05.1992 r. Dotknij strun harfy, niebiańskiej mej Pani, by w Raju Anioły słyszały me granie. Raz na ulicy pień drzewa zoczyłem, struną i piórkiem go przyozdobiłem. Z sosny, com wyciągnął z wód zimnej zatoki i drew w tartaku, rzeźbiłem ja ptaki. A że niezmiennie o niebie wciąż marzę, Zapewne życiem wkrótce je obdarzę. Są tacy, którzy po wodach się pławią, zaś inni zawsze jak dzieci się bawią. A słońce pozłaca ciemne wody morza, zespalając czarem ziemię i przestworza. Davi. Stefánsson, (1895–1964) Część pierwsza ANIOŁY WSZECHŚWIATA 1 Kiedy już trafiłem na Klepp, do szpitala psychiatrycznego, który niczym ogromny pałac góruje nad morzem, przypomniały mi się moje lata chłopięce, gdy pewnego dżdżystego, mglistego dnia stałem samotnie na dziurawej ulicy, przyglądając się domom i kałużom. Zauważyłem wtedy nagle mężczyznę w średnim wieku. Schodził po mokrych od deszczu schodach jednego z domów. Był z nim jego syn, tyczkowaty młodzian około dwudziestki. Syn miał czarną, kędzierzawą czuprynę. Odziany był w krótką kurtkę skórzaną z ciemnym futrzanym kołnierzem, ojciec zaś miał na sobie jasny sztormiak i szerokie, czyste spodnie robocze. Ojciec mocno ujął syna za ramię i brutalnie pchał przed sobą. Mankiety kraciastej koszuli wyzierały spod sztormiaka, a jego włosy w tej mgle sprawiały wrażenie dziwnie bezbarwnych. Kiedy znaleźli się na ulicy, podbiegłem do nich i krzyknąłem do ojca: – Dokąd go prowadzisz? Ojciec odwrócił się ,nie zwalniając uścisku. – Na Klepp – wyrzucił z siebie. Zauważyłem, że jego czoło lśniło od potu. Wyglądał jakby zgrzytał zębami. Na dnie szarych oczu płonął ogień. Potem obaj zniknęli we mgle. Pochłonęła ich, zupełnie jakby to wszystko działo się w jednej z tych niezgłębionych opowieści, którymi wieczorami raczyła mnie mama, a które zawsze zaczynały się od słów: „Pewnego razu, W opowieściach tych ludzie znikali w kamieniach, skałach lub też błądzili po ciemnych lasach i Migotały, niczym niezliczone jasne oczy w mroku; w mroku, który później okrył i mnie, w mrodawno, dawno temu...” ścieżkach, podczas gdy gwiazdy migotały na niebie. ku, którego nie rozświetlają ni gwiazdy, ni blask księżyca. Nigdy więcej nie widziałem tego ojca i syna i do tej pory nie zdaję sobie sprawy z tego, jakaż to prawda kryła się za tym wydarzeniem. Jeślim wejrzał w inny świat, to stanął on żywcem przede mną, jeśli zaś była to prawdziwość świata, ni w ząb jej nie pojmuję. To oczywiste, że równie kiepsko rozumiem prawdę, co ona mnie. Jeśli o to idzie, jesteśmy kwita. Ona nie jest mi winna żadnych wyjaśnień, a ja spłaciłem jej moje wszystkie rachunki. Wprawdzie dobrze by było móc powiedzieć za niemieckim filozofem Heglem, kiedy ktoś zarzucił mu, iż jego teorie nie mają nic wspólnego z rzeczywistością: „Biedna rzeczywistość, ależ ona musi cierpieć”. Tak to mogą pisać poeci. 8 Tak to mogą mówić filozofowie. A my, pacjenci szpitali i mieszkańcy przytułków, my nie wiemy, co odpowiedzieć, gdy nasze idee nie przylegają do rzeczywistości, bo w naszym świecie to inni mają rację i potrafią odróżnić dobro od zła. Opary leków zawisły w powietrzu, jakby dni stanęły w miejscu. – Pall! Otrząsam się, słysząc swoje imię, lecz żadnej reakcji nie widać; oni są daleko, daleko stąd, gdzieś w tumanach oparów, które zawisły w powietrzu. Nieskończony bezruch w głębi oczu. Sztorm na zimnym bezwietrzu. 9 2 10 Byłem szalonym koniem w oku wieczności. Potem leżałem, patrząc w niebo. A słońce sączyło się w moje serce. Zaczarowany płomień kładł się... ... Pewnego razu, dawno, dawno temu, mama miała sen. niepamięć i przypomniał się dopiero wtedy, kiedy już poszedłem swoją drogą. Najdziwniejsze w tym śnie jest to, iż zapadł w Nie, nie tą długą, krętą drogą, o której śpiewają Beatlesi, a która prowadzi do domu miłości; lecz inną drogą, dłuższą i ciemniejszą. To był sen o czterech koniach. Gudrun, moja mama, śniła go w noc przed moimi narodzinami; stąd też minęło ponad czterdzieści lat, nim wychynął z otchłani niczym proroctwo ze starej księgi. We śnie mama była dziesięcioletnią dziewczynką. Wracała autobusem ulicą Sudurlandsbraut do domu ze szkoły w Laugarnes. Autobus skakał po dziurach. Opony wzbijały tumany kurzu. Była wiosna. Nagle mama spojrzała w przód autobusu. Zauważyła czarnego psa, biegającego wściekle między siedzeniami. Kierował się prosto na nią. Mama przestraszyła się i wstała. Wtedy pies stanął na tylnych łapach. Chciał ją polizać i ugryźć i był tak nachalny, że mama uciekła z autobusu, gdy tylko się zatrzymał. Biegła brzegami kanałów przy ulicy Sudurlandsbraut. Włosy jej się zmierzwiły. Tornister podskakiwał na plecach. Płaszczyk ją krępował. Ptasie tryle rozbrzmiewały w czystym powietrzu, a było to jeszcze przed wojną. Podobnie jak domy, które potem wyrosły przy ulicy Sudurlandsbraut, i nie miały jeszcze wtedy oparcia w rzeczywistości. Gładka jak lustro tafla wody w kanałach błyszczała w słońcu. Wchłaniała niebiosa. W oddali widniały błękitne góry. Mama skakała z brzegu na brzeg kanału. Wybiegła na łąkę. Ziemia drżała pod jej stopami. Trawa jawiła się niczym żarząca lawa. Gdyby się zatrzymała, ziemia by ją pochłonęła. W oddali na łące zauważyła cztery konie. Wszystkie gryzły trawę, w niewielkiej od siebie odle- 11 głości. Nigdy przedtem tych koni nie widziała. To nie były konie mojego dziadka. Ale były to dorodne, dumne i piękne rumaki: jeden kasztanowaty, drugi cisawy, trzeci gniady, a czwarty kary. Mamie zdało się, że to są jej konie. Lecz groziło im jakieś niebezpieczeństwo. Musiała je uratować. Kiedy konie ruszyły z kopyta, ten kary został w tyle. Biegał w koło i niezwykle dziwnie się zachowywał. Potem chciał ruszyć za tamtymi, lecz potknął się i upadł. Mama podeszła do niego, a on leżał bez życia. Przez chwilę patrzyła w jego otwarte oczy, lecz wnet ocknęła się, bo zacząłem dokazywać i kopać, i szaleńczo pragnąłem znaleźć się na świecie, z którego potem zniknąłem. Wtedy przypomniał się mamie ten sen. Siedziała w domu w salonie, gapiąc się przed siebie, a potem wzrok jej spoczął na małym stoliku, na którym stało moje zdjęcie: małego, uśmiechniętego chłopca w fotograficznym atelier. Mama skryła twarz w dłoniach i zamknęła oczy. Przez chwilę zdało się jej, że ten sen zawsze jej towarzyszył. 12 3 13 Znana mi jest oczywiście teoria, którą wyznaje wielu ludzi, iż nie da się opowiedzieć autobiografii, nie mieszając w to własnych babek, a najlepiej i prababek. Stąd też nader często się zdarza, że ludzie piszą wielotomowe autobiografie, choć sami przychodzą na świat dopiero w drugim czy trzecim tomie. Ja powiedziałbym raczej, że nikt nie powinien pisać swojej biografii, dopóki nie dokona żywota. Nie potrafię więc docenić najczęściej spotykanych w tym kraju autobiografii, których bohaterowie przeżywają epilog i niczym zarozumiali wójtowie, z ociąganiem, schodzą ze sceny. Nieprawdą jest również i to, że mieszkańcy tego kraju gustują w rodowodach i genealogii z powodu naturalnego zainteresowania własnym pochodzeniem i losami innych. Moim zdaniem zainteresowanie genealogią wynika z niedostatku drzew w kraju. Rachityczne drzewka powodują, iż ludzie skłaniają swe myśli ku drzewom genealogicznym i wśród przodków odnajdują swe lasy. ... Jestem mieszkańcem Reykjaviku, urodzonym na izbie porodowej Szpitala Państwowego przy ulicy Hringbraut 30 marca roku pańskiego 1949; tego dnia, w którym Islandia wstąpiła do NATO. Jednakowoż nie mam zamiaru porównywać się z NATO, jego potęgi militarnej z moją bezbronnością, jego centrum dowodzenia z Kleppem czy blokiem, w którym mieszkają niepełnosprawni. Niemniej nie da się zaprzeczyć, że ponad czterdzieści lat od moich narodzin, kiedy już spakowałem swój tobołek i pożegnałem się z tym światem, NATO znalazło się znów na rozdrożu. Wszystko, z czym ten potężny pakt wojskowy walczył, runęło w proch i pozostała jedynie samotność wojownika, który nie ma już z kim walczyć. Pamiętam upadek muru berlińskiego, nie dlatego jednak, bym uważał to za ważne wydarzenie, a tym bardziej mnie dotyczące, lecz dlatego, iż pomyślałem: Ten mur może upaść, ale nigdy nie upadną mury oddzielające mnie od świata; niewzruszone i mocne stoją, choć nikt ich gołym okiem nie widzi. Ptaki me już latają, dobra Pani. Anioły w Raju cieszą się ptakami. 14 4 15 Zobaczcie: „Komuniści wprowadzają w życie groźby o przemocy. Wściekły motłoch szturmuje Parlament. Kamienie rzucane przez komunistów okaleczyły wiele osób. Przy pomocy gazów łzawiących rozproszono warchołów”. Albo to: „Zdrada interesów narodowych. Przemoc i wściekłe ataki na spokojnych demonstrantów. Mieszkańcy Reykjaviku protestowali, domagając się referendum. Odpowiedź rządu: gazy, pałki policji i obłęd konserwatystów”. Nikt nie zaprzeczy: dzień moich narodzin przeszedł do historii. Przywitano mnie kamieniami i gazami łzawiącymi. Obywatele walczyli z policją. W parlamencie wybito szyby. Jaja i kamienie latały w powietrzu. Jeden poseł dostał kamieniem w rękę. Inny odłamkiem szkła w oko. Kiedy policja uznała, że pomimo oddziałów rezerwy i potężnych zastępów ochotników nie da sobie rady, na plac Austurvöllur zrzucono gaz łzawiący. I uniosły się dymy, niczym te, które widział pierwszy osadnik Ingolf, gdy chcąc nadać temu miastu imię, szukał jakichś cech charakterystycznych. Nad ranem mama obudziła się z tego dziwnego snu i poczuła bóle, na tyle silne, że nie stało czasu, by zastanowić się nad sensem snu; przewieziono ją szybko na porodówkę, gdzie leżała cały dzień i przy asyście akuszerek próbowała wydusić mnie na ten świat. Najdziwniejsze było jednak to, że ja, którym wcześniej tego ranka tak mocno do drzwi się dobijał, nagle zmieniłem zdanie i za wszelką cenę chciałem zostać wewnątrz, bezpieczny od tego świata, jego latających kamieni i gazów łzawiących. Mama walczyła cały dzień, krzyczała i jęczała nie mniej niż tłum na placu Austurvöllur, choć nie domagała się referendum w sprawie moich narodzin. 16 5 17 Olaf, mój tata, spodziewał się moich narodzin dopiero w połowie kwietnia, ale ja zawsze wyprzedzałem swój czas, a kwiecień to najsroższy z wszystkich miesięcy. Tata jeździł po mieście taksówką, chryslerem plymouthem, i tego właśnie historycznego dnia od rana siedział za kółkiem. Około drugiej spodziewano się w porcie przybycia m/s Eyafoss. Gdy statek zacumował przy nabrzeżu, tata siedział w aucie i obserwował załogę. Czekał na pierwszego oficera Gunnara, młodego i przystojnego wilka morskiego, dla którego załatwiał rozmaite interesy na lądzie. W końcu Gunnar się pojawił. Niosąc skrzynkę, schodził na ląd w towarzystwie kilku celników. Oni również nieśli skrzynki. Podeszli do komory celnej, w której zniknęli. Nie wywarło to żadnego wrażenia ani na tacie, ani na policjancie, ani też na gońcu hotelowym ze śródmieścia, którzy także czekali na pierwszego oficera Gunnara i jego znak. Z komory dobiegały radosne odgłosy. Gunnar z pewnością otworzył już skrzynkę i pokazał celnikom towar: butelki z alkoholem i wieprzowinę, nylonowe rajstopy i lakier do paznokci, mikser i wózek dziecinny. Kiedy celnicy przekonali się, że jest to towar, o który prosili, jeden z nich wstał i rzekł: – W porządku, Gunnar. Twoi ludzie mogą wejść na pokład. Wtedy Gunnar wyszedł z komory, machnął ręką i gwizdnął. Potem znów zniknął w komorze, a tata wraz z policjantem i chłopcem hotelowym weszli na pokład. W kajucie Gunnara znalazł tata to, czego szukał: dwa pakunki, wypełnione tym samym towarem: tysiącem sztuk biustonoszy. Podczas gdy ja broniłem się przed przyjściem na świat na oddziale położniczym Szpitala Państwowego przy ulicy Hringbraut w tym jakże ważkim dla historii narodu dniu, tata odjechał z nabrzeża swoim plymouthem z bagażnikiem wypełnionym tysiącem biustonoszy. Dokładnie wiedział, dokąd ma jechać: na ulicę Laugavegur do Björgvina, właściciela sklepu dziewiarskiego, który w swoich szufladach miał faktury na ten sam rodzaj biustonoszy. Biustonosze były towarem luksusowym, tak samo jak kosmetyki i perfumy. Zresztą często chwalono Björgvina za duży wybór towarów w tych czasach niedoborów rynkowych. Za każdy biustonosz tata otrzymywał trzy korony, dlatego miał pełne prawo cieszyć się z zysku. A w tym czasie pierwszy oficer Gunnar smakował przyjaźń celników do upadłego, co zresztą szybko nastąpiło. 18 6 19 Kiedy mama mordowała się na porodówce, tata zajechał plymouthem na ulicę Kalkofnsvegur. Skręcił na parking przedsiębiorstwa taksówkowego Hreyfill i tam zaparkował auto. Tata czuł niepokój w powietrzu. Nie zdążył jeszcze wysiąść z samochodu, gdy z obu stron podbiegli do niego ludzie. Nie po to jednak, by uroczyście oznajmić mu moje narodziny lub zapytać, czy nie mógłby podwieźć ich w określone miejsce, lecz po to, by mu wcisnąć ulotki. Jedna ulotka podpisana była przez przywódców związków zawodowych i stowarzyszeń – między innymi jednego z dwóch związków, którego członkami byli pracownicy przedsiębiorstwa taksówkowego Hreyfill. Nawoływała ona do tego, by ludność przyszła na plac Austurvöllur przed gmachem Althingu domagać się referendum. Drugą ulotkę sygnowali przywódcy partii politycznych. Ta ulotka także nawoływała do tego, by przyjść na plac Austurvöllur, ale nie po to, by domagać się referendum, lecz by bronić gmachu parlamentu. Tata nie tylko czuł niepokój w powietrzu. Wrzaski z placu Austurvöllur dobiegały aż na parking przedsiębiorstwa taksówkowego Hreyfill przy ulicy Kalkofnsvegur. Tata był zafrapowany. Zapalił papierosa i poszedł tam. Przed gmachem poczty panował straszny zamęt. Przerażeni ludzie biegali w tę i we w tę. Tata poszedł na plac Austurvöllur, by przekonać się na własne oczy, co się dzieje. Krzyczano tam, wrzeszczano. Kamienie deszczem latały w powietrzu. Na placu znajdowały się tysiące ludzi. Nie minęło wiele czasu, nim tuż przed tatą wybuchnął pocisk z gazem łzawiącym i otoczyły go opary dymu. Osłonił twarz i zakrył oczy. Swąd był straszny, a łzy ciekły mu po policzkach. Gaz unosił się nad placem niczym dym z butelek z czarownicami. Czyżby świat zmieniał się w smoka? Tata śpiesznie się wycofał, przerażony, że zostanie wciągnięty w zamieszki. Z parkingu najkrótszą drogą pojechał na ulicę Skeggjagata do swoich teściów, bo wtedy już dziadek i babcia nie gospodarowali w Ljosaland, tam gdzie później powstały osiedla Voga i Heima, przy łące po której mama snuła się we śnie. Maria, moja babcia, pomyślała najpierw, że tata jest pijany albo w amoku, ale kiedy w końcu wydusił z siebie, co się stało, powiedziała: – Jedź do Szpitala Państwowego, zostałeś ojcem. Gdy tata dotarł na miejsce, ja się już narodziłem. Mama trzymała mnie na rękach. Była zmęczona i zadowolona. Tatę rozpierała duma, kiedy mnie ujrzał. 20 Wziął mnie na ręce i z początku trzymał niczym nowo narodzone jagnię, bo bardziej przywykł do kocenia się owiec w okręgu Kamb niż narodzin dzieci w Reykjaviku. Potem się zorientował i odwrócił mnie. Zdawało mi się, że widzę łzy spływające po jego policzkach, ale nie byłem pewien, czy to z powodu gazów łzawiących czy moich narodzin. 21 7 22 Czy był to najczarniejszy dzień w historii narodu, jak zawsze trąbili przeciwnicy NATO? Czy wisiała nad nim jakaś szczególna klątwa, rzucona przez duchy czuwające nad krajem i kobietę z gór? Mama absolutnie nie zaprzątała sobie głowy takimi myślami. W jej oczach ten dzień jaśniał. Ciemność, która potem miała mnie otoczyć, nie znajdowała się jeszcze w zasięgu wzroku. Wręcz przeciwnie, zupełnie jak w wierszu mojego imiennika Palla Olafssona – w którym zjawia się siewka i śnieg precz przegania – moi rodzice, Olaf Olafsson i Gudrun Palsdottir, związani węzłem małżeńskim, byli idealnie szczęśliwi. Niemniej ten zamęt, który później miał zagnieździć się w mojej głowie, został wzmiankowanego dnia przypieczętowany przez rząd i parlamentarzystów. Nagle świat stał się miniaturowym obrazkiem chorego psychicznie człowieka, szalonym i rozdwojonym; obraz świata – chronicznym urojeniem. Po to, by opanować urojenia psychicznie chorych, aplikuje im się leki, przy objawach paranoi duże dawki, które wiążą proteiny i wywierają ogromny wpływ na ośrodki dyspozycyjne w mózgu. O, świecie czarno-biały, w którym nad wszystkim panowano, niczym nad pacjentem w kaftanie Błąkasz się teraz w mych myślach niczym stary film i zlewasz się z kroplami deszczu dudnią- Natomiast dla społeczeństw takim antidotum na zbiorowe szaleństwo jest broń. bezpieczeństwa! cymi o nawierzchnię ulicy, kałuże i samochód, który pewnego razu odjechał w śmierć. 23 8 24 Urodziłem się przeszło dwadzieścia lat po tym, jak Olaf, mój tata, przemierzył zaprzęgiem konnym wrzosowisko Hellisheidi, by dotrzeć do obcych mu osób w gminie Kamb. W tym momencie tata nie myślał o moim dziadku Olafie, który zniknął z horyzontu równie wcześnie jak ja. Mój dziadek Olaf łowił na rozmaitych kutrach, był także rybakiem na jednym z pierwszych trawlerów, a potem zszedł na ląd i został taksatorem w przedsiębiorstwie połowowym, które prowadziło własny sklep. Po zejściu na ląd dziadek zaczął smolić gorzałę. Najpierw w barku, który przedsiębiorstwo prowadziło w sklepie. Potem pijaństwo się spotęgowało i rodzina: dziadek, babcia i dzieci, w sumie dziesięć osób, gnieździła się w ciasnej, wkopanej w ziemię piwnicy przy ulicy Sjomannastigur. Gdy zimą padał śnieg, piwnica tonęła w ciemnościach. W małym pokoju, w którym sypiały dzieci, właściwie nie można było stąpać po deskach podłogi, gdyż pękały. Wtedy oczom ukazywało się klepisko, a z dziur wyskakiwały szczury, dlatego też nikt nigdy nie zamieszkał w tej piwnicy po śmierci dziadka i wyprowadzce babci. Nie, kiedy tata przemierzał wrzosowisko Hellisheidi, nie myślał o dziadku. Czuł powiew wiatru i niepewność, jaka czekała go w lepiance z torfu, w której miał spędzić najbliższe dwanaście lat z dwójką spośród swego rodzeństwa i leciwą matką. Potem tata wrócił do miasta, pływał na morzu, prowadził autobusy i autokary, a teraz, w dziesięć lat po powrocie jeździł taksówką i właśnie drogą kupna nabywał mieszkanie w suterenie przy uliczce Bryggjusund. Później tej sutereny nie uważano za nic wielkiego, ale wtedy, w porównaniu z piwnicą przy Sjomannastigur i lepianką z torfu w gminie Kamb, zdawała się pałacem. Tata wiedział, że musi pokazać, na co go stać. Zdobył serce tej, której od wielu lat pragnął, jeszcze od czasu, gdy jeździł autobusem w śródmieściu, ulicami Njalsgata i Gunnarsbraut. Ona zaś pracowała w księgarni przy ulicy Bankastraeti; ale wówczas jeszcze nie miał jej nic do zaoferowania, chyba że torebkę jabłek. Mama pochodzi z dobrej rodziny. Tata musiał pokazać na co go stać. I nagle pojawiłem się ja. Bieda, której tata zaznał w mieście, nigdy nie stanie się moim udziałem. Tata rzuca wszystko na jedną szalę. Pracuje całymi dobami i jest niebywale szczęśliwy, kiedy zdarza mu się dobry kurs. Niektórzy powiadają, że towarzyszy mu dziadek, żeby wynagrodzić krzywdy. Pasażerowie widują go na fotelu obok kierowcy. Tata bierze kursy na północ do Akureyri i do wschodnich fiordów. Pewnego razu, gdy zasnął za 25 kierownicą, wpadł do rzeki Vididalsa, innym razem zasnąwszy, bez uszczerbku wjechał w wody Hvalfjordu. Celem tych wszystkich wysiłków jest przygotowanie sutereny przy Bryggjusund, po to, by ożenić się z mamą i byśmy wszyscy razem mogli się tam wprowadzić. 26 9 27 Podczas gdy tata przygotowuje suterenę, ja mieszkam z mamą przy ulicy Skeggjagata u dziadka i babci. Jestem pierwszym wnukiem dziadków ze strony mamy, a mama jest pierwszą w gronie swych przyjaciółek, która urodziła dziecko. To wszystko dzieje się w dobie filmów z Bette Davis, kiedy podziw kobiet nie jest fałszem ni pochlebstwem. Każdy uważa mnie za oczko w głowie, a ja pławię się w zachwytach. Wystarczy, że wywalę język, a te wszystkie wielkie głowy trzęsą się ze śmiechu. Nie tylko gazy łzawiące i kamienie mnie witają. Przy kołysce kłębi się nieustannie tłum ludzi. Uśmiechają się do mnie i machają rękami. Spoczywam na ogromnej scenie, chroniony przez szczebelki kołyski. Moje narodziny usuwają na bok wszystkie cienie tego świata. Dookoła mnie przez całą dobę jaśnieje blask. A jednak. – On ciągle baluje w Gutto – powiada przyjaciółka mamy, Hafdis. Ma na myśli tatę. – Co mówisz? – pyta mama. – No, słyszałam, że on ciągle przesiaduje w Gutto i tańczy z wysoką babą o niewiarygodnych lokach – mówi Hafdis. Pozostałe przyjaciółki mamy też o tym słyszały. Opowiadały im o tym inne panie. I gdy ssę pierś mamy, czuję jak gryzą ją wątpliwości. Kiedy tata przyjeżdża z wizytą i opowiada o swych osiągnięciach gospodarczych – zmajstrował już wyposażenie kuchni, zarobił na czajnik elektryczny, wczoraj wiózł medium – mama jest po prostu skwaśniała. Jakby to nie było nic nowego pod słońcem; czajnik elektryczny to nic nadzwyczajnego, a tym bardziej wyposażenie kuchni i medium, bo w końcu cóż to może być za osioł? Mama patrzy na niego podejrzliwie. Pewno i jest coś na rzeczy w tym, co ludzie powiadają: ci kierowcy zanadto wiernością nie grzeszą... Kiedy Hafdis i pozostałe przyjaciółki idą do Gutto, widzą wszystko na własne oczy. Fakty mówią. Oto pośrodku parkietu tata tańczy niczym generał jaki. Co więcej: udaje, że nie zna Hafdis i pozostałych, jakby ich nigdy nie widział. A przecież przesiadywał z nimi całymi wieczorami, opowiadał rozmaitości, na przykład o bimbrownikach w gminie Kamb, o tym jak traktuje się głupków wiejskich, o tym jak babcia, jego matka, radziła sobie w biedzie. Każdy łach wtedy na nim gadał. 28 Mamie jest przykro. Ma łzy w oczach, kiedy jej przyjaciółki wracają z zabawy. Taki to obrót sprawy przybierają... Nie powinna nigdy ufać temu nieudacznikowi z gminy Kamb. A teraz ma dziecko... I... – Pójdę i z nim pogadam. Johannes, najstarszy brat mamy, osobiście idzie do Gutto. Będzie suszyć głowę delikwentowi. Niemniej niejasne jakieś żywi podejrzenia. Nie rozumie całej tej wrzawy. Johannes idzie przez miasto i kiedy zjawia się na zabawie, natychmiast zauważa delikwenta. Tańczy na środku parkietu. Johannes idzie prosto do niego. – Nie bardzo myślisz o narzeczonej i dziecku – mówi Johannes ostrym tonem. – Co? – pyta tancerz. Johannes chrząka. – Co! mówisz. Może nie wiesz, że masz syna? – pyta Johannes. – Nie, ty mówisz o moim bracie Olim. Ja jestem Gummi – powiada ów i tańczy dalej, a Johannes dopiero zauważa, jak bardzo są do siebie podobni. Johannes szybko wraca do domu. Dlaczego one o tym nie pomyślały, o Olim i jego braciach, tylko się na niego obraziły i to tylko dlatego, że się z nimi nie przywitał. Johannes potrząsa głową. Tak, wielka głupota panoszy się na tym świecie. 29 10 30 Śpiewała mama nad kołyską w czarnych otchłaniach nocy, a pieśni były słodkie wszystkie dodawały mi mocy. ... Moja babcia Maria nosi mnie po pokoju na rękach i śpiewa kołysanki. Cały świat śpiewem rozbrzmiewa, smutkiem poezji i słów. Babcia zna cały ocean piosenek, wierszy i wierszyków, i to nie tylko znanych powszechnie poetów, lecz również wiele utworów poetyckich, które spiła z warg ślepej kobiety, mieszkającej niegdyś w jej domu w Ljosaland w dolinie Hraungerdi. Dolina ta jest uważana za jedną z najbardziej imponujących dolin w okręgu Eyafjardarsysla i niczym kostuch towarzyszy mojej babci, dokądkolwiek by poszła, a po latach często ożywa w jej opowieściach i opisach: pod kuchennym zegarem, w cichym saloniku. Tam bywała babcia wśród wiosennych treli ptasich, pośród traw lata. Pod tym względem babcia przypomina innych mieszkańców północnych regionów kraju; połowa myśli nadal mieszka na północy, tam gdzie doliny bardziej uparcie niż gdzie indziej postanowiły sobie być po prostu dolinami. Babcia krąży ze mną na rękach po pokoju. Zjawia się mama, prosto od lekarza. Zdejmuje płaszcz i poprawia fryzurę przed lustrem. – Dziwne jakieś te pytania – mówi mama. – Zapytał mnie, czy w rodzinie były jakieś choroby psychiczne. – Choroby psychiczne – powiada babcia, patrząc na mnie z uśmiechem. – Czyż one nie trafiają się we wszystkich rodzinach? Mama się śmieje. – Ale ze mnie idiotka – mówi. – Powinnam właśnie tak powiedzieć. Babcia miała piętnaście lat, kiedy straciła swoją matkę, a w dwa lata później umarł jej ojciec. Babcia nigdy nie opuszczała doliny Hraungerdi, aż w końcu wyruszyła na piechotę do Reykjaviku. Tam najęła się jako pomoc domowa. Potem ruszyła w świat i pracowała w gospodarstwach w Danii i Szwecji, skąd wróciła do domu z książkami Selmy Lagerlöf, Hamsuna, Strindberga i Björnsona; a kiedy starość zapukała do drzwi, opowiadała historyjki Selmy o człowieku, który przyczepił liść do okna i o człowieku, który obudził się z różą ze snu. Pewnie po powrocie babcia wróciłaby na północ, gdyby na jej drodze nie stanął dziadek i nie zamieszkali razem w Reykjaviku. Gospodarstwo nazwali Ljosaland, tak jak nazywało się to na pół- 31 nocy. Ljosaland jest jednym z niewielu domów, które stoją nadal pomiędzy domami w dzielnicy Voga i Heima, i wygląda na to, że nieprędko zniknie. Wnet jednak przestali gospodarować, gdyż dziadek najął się do pracy w Geodezji i podróżował dużo po kraju, nanosząc na mapy użytki rolne i wytyczając miedze między gospodarstwami farmerów. A babcia zajmowała się domem i dziećmi. Była ich szóstka. Ale często ciężko jej było zajmować się i dziećmi, i domem. Dlatego sprzedali gospodarstwo, za co otrzymali równowartość trzypokojowego mieszkania przy ulicy Skeggjagata. Jedną z pierwszych rzeczy, na które babcia zwróciła uwagę, była niezliczona ilość jeżdżących tą ulicą jeepów pełnych umundurowanych mężczyzn. Myślała, że to to zły duch opętał skautów, ale to była okupacja. 32 11 33 Czy pamiętałem dziadka, kiedy pochylał się nad kołyską i patrzył na mnie uśmiechniętymi oczami, wiedząc, że będę nosił jego imię? Co pamiętam, a czego nie pamiętam; tego nie pamiętam. Nie zapomniałem jednak wierszyka, który dziadek o mnie ułożył. Pall, maleńkie ziarnko, słodki śmiech, życzę ci mój kolego z całej duszy, byś żył jak w bajce, słońce niech będzie przy tobie, dokąd byś nie ruszył. Potem dziadek spisał ten wierszyk i podarował mi go na ósme urodziny razem z pięknym klaserem i dużym zbiorem starych znaczków. Dziadek nic nie mógł na to poradzić, podobnie jak i wielu innych, że promienie słońca zgasły, a lata pociemniały. Tym bardziej nie mógł przypuszczać, że ten klaser będzie mnie prześladował i uwikła się w moje życie. Później, kiedy Pall, dziadek mój, był już stary i przestał pracować, a ja pracy nie miałem, gdyż byłem niepełnosprawnym rencistą, siedzieliśmy często w salonie domu przy ulicy Teigavegur, dokąd dziadek i babcia się przeprowadzili, i cieszyliśmy się wzajem swoim towarzystwem. Dziadek siadywał na kanapie w salonie, by móc się położyć, gdy mu się zachce. Siedział przeważnie z fajką w ustach, pochylał w przód, opierając na lasce, i recytował tę oto strofkę: Słońce milknie w szarej mgle, ściera wilgoć rosy. Kwiatki chylą główki swe błyszczą im się włosy. Nie wiem, czy to sam dziadek ją ułożył, czy kto inny, ale po śmierci dziadka, kiedy babcia została sama przy ulicy Teigavegur, siedziałem czasem w salonie wpatrzony w pustą kanapę i słyszałem ją z jego ust. 34 II 35 1 36 Czy kiedyś, jasny łabędziu, zdarzyło ci się gościć na pustym brzegu rzeczywistości, gdzie tańczą anioły...? Stare łodzie wypływają ci naprzeciw we śnie, a mgła siada obok ciebie na piasku. A i tak widać światła w pałacu, żółtoszarą poświatę, przy akompaniamencie oceanu. ... Drzewa dookoła szpitala psychiatrycznego już urosły, a plaża bezśniegiem przybrana spoczywa w objęciach ziarenek piasku i kamieni. Zwały piany morskiej pulsują w uszach, fale ląd omiatają; wspomnienia, które pozostały w ciemności. Na brzegu pełno jest magazynów i hangarów. Nie widzę żadnych dzieci biegnących do morza w poszukiwaniu skarbów i butelek z wiadomościami, a kiedyś były tu tylko łąki i pola, pagórki i wzgórza, kanały, chatki, szopy z suszonymi rybami i wiaty. W słoneczne dni młode matki schodziły się na łąki z wózkami i siadały na trawie pośród stokrotek i mleczy. A w wózkach spoczywały ich promyczki słoneczne: śpiące, gaworzące, zapłakane... 37 2 38 Pewnego dnia w połowie wieku mama siedzi w tym porażającym landszafcie i pozwala się muskać promieniom słonecznym. Przed nią rozpościerają się lazurowe wody, zielone wyspy, góra Esja zastygła w pełnym godności bezruchu z ścielącym się nad nią turkusowym niebem i kilkoma białymi chmurkami udrapowanymi niczym kapelusze na głowie. Za górą wznosi się miasto, a ja spoczywam w wózku. Śpię, niczym szczęśliwy sen. Do mamy podchodzi mężczyzna. Słaby wiaterek znad oceanu igra z trawą i unosi włosy mężczyzny, a mama mruży oczy, unosząc głowę ku słońcu. Mama natychmiast zauważa, że jest to Baldvin Król Brytyjski, którego niektórzy zwą Pułkownikiem, gdyż od czasu do czasu prześladuje go uczucie, iż jest brytyjskim pułkownikiem. Ale przeważnie jest królem Imperium Brytyjskiego. Baldvin Król Brytyjski jest urzędnikiem z prowincji, który pewnego dnia stwierdził, że w swoim ogrodzie odnalazł wodę życia. Wtedy to właśnie duchy święte zaczęły go przekonywać, że jest I nagle w urzędzie gminnym pracownicy zauważyli, że Baldvin pisze swoje imię przez „w”: – Słyszysz dzwony? – pyta Baldvin mamę. Ubrany jest w czarny płaszcz. Podpiera się laską. Zakrólem Imperium Brytyjskiego. Baldwin. Któregoś dnia przyszedł nawet do pracy z koroną na głowie. rost ma zadbany, czarny jak płaszcz i włosy. – Jakie dzwony? – odpowiada pytaniem mama. – Dzwony dzwonią w słońcu. Mama siedzi i nasłuchuje. W oddali słyszy dzwony, ale tylko te, które mieszkają w słowach Baldvina Króla Brytyjskiego. Jego wyraz twarzy świadczy o triumfie. Ciepły wiaterek od morza buszuje w jego zaroście, a oczy błądzą niczym gwiazdy, które nie potrafią odnaleźć własnej orbity. Stokrotki i mlecze przeciągają się i śmiejąc się, chylą główki, niczym kwiatki w dziadkowym wierszyku. Potem Baldvin wskazuje na wózek. – Mogę? – pyta. Mama przytakuje, a jego twarz wyraża jeszcze większe szczęście. Baldvin Król Brytyjski wiesza swą laskę na uchwycie wózka i nachyla się, by zajrzeć w ocienione miejsce, w którym śpię, ale ja natychmiast się budzę i zaczynam gaworzyć. Mama się podnosi, odsłania budę wózka, podnosi mnie i zdejmuje z głowy czapeczkę, tak że moje loki falują w słońcu. – Gugili gugili gu, gugili gugili gu... Baldvin Król Brytyjski przemawia w języku dziecinnym, a ja patrzę mu prosto w twarz, w jego 39 czarną brodę i oczy. On zaś przygląda mi się długo, zanim stanie wyprostuje, zwróci się do mamy. – Nad tym małym chłopczykiem czuwają anioły – powiada Baldvin, kiedy ich wzrok się spotyka, a jego uśmiech jest równie serdeczny co uśmiech promieni słonecznych tańczących w powietrzu. Dużo później, kiedy błąkałem się, odchodząc od zmysłów ulicami tego dziwnego miasta, spotkałem Baldvina Brytyjskiego Króla, starego już i pomarszczonego, na jakimś podwórku przy ulicy Laugavegur. Uniósł nad głowę swą laskę i spojrzał mi w oczy, tak że przez chwilę się wystraszyłem. – Nie upilnowałeś swoich aniołów – rzekł i odszedł bardzo zatroskany. 40 3 41 Naprzód badam podłogi, potem ściany, nogi mamy, nogi od stołów i krzeseł. Mój obraz świata stoi na mocnych nogach. Potem otwieram drzwi i znikam w ogrodzie. Ogrodzenie z żelaznych sztachet to odległy, daleki mur. Idę tam, chwytam za sztachety i zaglądam do ogrodu obok. Zauważają mnie trzy dziewczynki z czerwonym plastikowym wiaderkiem i łopatką. Wpycham palce między sztachety i udaje mi się przepchnąć rękę. Jedna z dziewczynek wstaje, podchodzi do mnie, łapie za jeden palec, wkłada go sobie do buzi i gryzie tak mocno, jak tylko potrafi. Usiłuję wyrwać jej rękę, lecz ta utkwiła między sztachetami. Pozostałe dziewczynki podchodzą i także mnie gryzą. Nie wiem, jak mi się udało uwolnić, ale potem stałem w wiatrołapie i patrzyłem w lustro. W lustrze odbijała się postać, ale to nie byłem ja. Weszła mama i zawołała mnie po imieniu. – Pall – powiedziała, ale ja nie nazywałem się Pall, lecz zupełnie inne nosiłem imię. 42 4 43 Kiedy rozmyślam na temat lata, widzę niezliczone ilości motyli latających po domach, zaczarowane rowery przemierzają ulice, a promienie odbijają się od ptasich skrzydeł. ... „Czuję się dobrze. Nie pamiętam, bym czuł się równie dobrze od czasu, kiedy skończyłem sześć lat” – napisałem potem w liście do mojego brata Rabbiego, który wyjechał za granicę studiować historię. Właśnie zostałem wypisany ze szpitala dla umysłowo chorych i przestałem brać leki. Łaskotało mnie to samo uczucie co wtedy, gdy Gulli, syn artysty malarza Bergsteinna, wiózł mnie swoją ciężarówką wąską ścieżką prowadzącą do domu w Vatnagardar. Znajdował się tam stary hangar i wznosiły piaskowe wzgórza; między nimi rozlewały się jeziora, po których żeglowały drewniane statki i łodzie, cała flota. Gulli miał dziesięć lat, ciemne włosy, tajemnicze oczy oraz długie ramiona i nogi, biegające tak szybko jakby wzbijał się w powietrze i leciał poziomo, pchając przed sobą samochód w dół zbocza. Ja trzymałem sznurek i usiłowałem kierować. – Palli! Fajnie! Fajnie! – krzyczy Gulli. Proste włosy zasłaniają oczy. Kiedy Gulli się zatrzymuje, odgarnia je na bok. Gulli jest zmęczony. Pot kroplami ścieka z czoła, a ja tarzam się ze śmiechu, bo tak mnie coś w brzuch łaskocze. – Nie, zobacz – mówi Gulli, kiedy wreszcie łapie oddech. Pokazuje na wzgórza. Tam stoi Bergsteinn, jego tata. Ma na sobie biały fartuch, baskijkę na głowie i zamalowuje duże płótno umocowane na trójnogu. Teraz jest lato. Latają motyle. Bergsteinn jest na urlopie. Kiedy Bergsteinn przemierza ulicę Bryggjusund w baskijce na głowie, żaden z mieszkańców nie ma wątpliwości, że oto ulicą kroczy artysta. Kiedy Bergsteinn nie jest na urlopie, pracuje w zakładzie krawieckim, szyje śpiwory i kurtki. Bergsteinn jest szczupły i wysoki, podobnie jak jego syn Gulli. Jego żona Gudbjörg nie żyje. Tata i syn pogrążeni są w smutku, o którym nigdy się nie wspomina, ale każdy nieuchronnie go zauważa, gdy idą razem ulicą. Bergsteinn sam majstruje auta i statki dla Gulliego i prawdę powiedziawszy, ma taki talent w rę- 44 kach, że ci z zakładu krawieckiego za nic nie chcą go stracić. Poza tym, że ma zdolności krawieckie, ma także wyjątkowy talent do naprawiania maszyn. Niemniej czasem Bergsteinn nie przychodzi do pracy. Zwłaszcza gdy odwiedzają go przyjaciele z warsztatu ramiarskiego albo gdy już nie może wytrzymać i oddaje się muzom, i maluje. To jego wielkie powołanie i Bergsteinn poświęciłby mu całą swoją duszę, gdyby tylko kupowano jego obrazy. Ale Bergsteinn nie sprzedał żadnego obrazu. Jedynie niektórzy z mieszkańców dzielnicy prosili go o sportretowanie swoich dzieci. Gulli długo wozi mnie po Vatnagardar zanim ruszy z samochodem krętą i stromą ścieżką pod górę. W połowie drogi skręcamy na ścieżkę prowadzącą do hangaru. Tam Gulli zatrzymuje samochód i zaciąga hamulec. Potem pomaga mi wysiąść i prowadzi na wzgórze do Bergsteinna, który zdążył już namalować cały roztaczający się przed nim bezmiar. Bergsteinn kończy malować na czerwono dach szpitala na Kleppie i spogląda na mnie. – Zobacz, Palli – mówi – zebrałem cały ląd i morze, niebo i ptaki, i szpital i przeniosłem na ten mały obrazek. Podziwiam widok, po czym patrzę na obraz. Bergsteinn ma absolutną rację: Płótno wszystko wessało. – I co, Palli – pyta – Nie uważasz, że to fajne? – Tak – odpowiadam i zahipnotyzowany podziwiam te dwa światy, rzeczywistość w rzeczywistości i rzeczywistość na obrazie. Potem patrzę na Bergsteinna, który stoi w słońcu w baskijce na głowie i białym fartuchu upstrzonym farbą; i pamiętam to dużo później, kiedy stoję na klepisku w suterenie w domu moich rodziców. Wtedy już od dawna nie mieszkamy przy ulicy Bryggjusund i sam cały jestem upaćkany farbą, mam zielone i niebieskie palce, lecz żywię głębokie przekonanie, że jestem reinkarnowanym Vincentem van Goghiem. Boli mnie ucho. 45 5 46 Kiedy byłem małym chłopcem, nauki były jedynie domorosłymi fanaberiami: noc falą zmierzającą przez kraj, dnie drzewami, które pozbawione korzeni dryfowały po oceanach, tych samotnych oceanach, które błąkały się w myślach i rozlewały w ciemności. Gdy wyglądałem przez okno, świat stał przede mną otworem, całe to bogactwo, na które nic nie rzucało cienia. Może tylko żarówka z latarni. Widziałem dziwnych ludzi, skaczących między niebiańskimi księżycami i małych chłopców huśtających się na linach zawieszonych w kosmosie. Oto niebo! Faluje niczym niebiesko-czarny dywan. Ktoś wydmuchuje zielony dym. Kiedy wyciągam się w górę, gwiazdy spadają i lśnią na ulicy. ... Ogród przed sutereną przy ulicy Bryggjusund jest pełen dzieciarni, zresztą w pamięci jawi się jako Raj, choć nie ma w nim ani drzew, ani jabłek, a dziewczyny rozumieją tylko, że mają gryźć mnie w palce. Mam wigwam i pióropusz, które pierwszy oficer Gunnar kupił mi za granicą, a kiedy odwiedzają nas bracia mojej mamy, mieszkający poza krajem, otrzymuję od nich zabawki. Mam samolot z nazwą linii lotniczych SAS, tor samochodowy i kolejkę. Mój ogród jest uczęszczanym ogrodem. W jego centrum tata stawia wigwam i z początku to on właśnie przyciąga do mnie chłopaków. Mimo że Gulli jest starszy niż my, przychodzi do ogrodu ze swoim samochodem i drewnianymi statkami. Na trawie cumuje cała flota. Kiedy pada, statki pływają po kałużach. Albo ich załogi wpełzają do wigwamu. Albo latają SAS-em. Ale przeważnie przychodzą bracia, rudowłosi bracia Daniel i Skuli i ciemnowłosi bracia Joi i Siggi. Ja, Joi i Skuli jesteśmy rówieśnikami, a Siggi i Daniel są o dwa lata starsi. Czasami mama prowadza mnie do sutereny, w której mieszkają Joi i Siggi. Jest ona mniejsza i ciemniejsza niż nasza; jakaś wilgoć w powietrzu i dziwny zapach, który czasem czuję z ich ubrań. Joi i Siggi są ciemnowłosi i czarnoocy, tak jak ich tata Benni. Jest hydraulikiem i uchodzi za 47 przystojnego mężczyznę. Czasem widzę, jak wychodzi z domu z torbą z narzędziami, wsiada do chevroleta i jedzie ulicą. Natomiast Thorey, ich mama, ma jasną cerę, jest wysoka i ma niebieskie oczy, jak dwójka młodszych dzieci, Thröstur i Jona. Często wygląda na zmęczoną i schorowaną, zupełnie jakby stęchła bladość mieszkała na jej twarzy. Daniel i Skuli są duzi i silni. Mają ogniste włosy i niezliczoną ilość piegów na twarzy. Tak samo wygląda Thor, ich tata, rudy, piegowaty, duży i silny. Thor jest wilkiem morskim; twardy ten rybak z trawlera zjawia się na ulicy Bryggjusund tylko wtedy, gdy jest na lądzie. Często jednak ledwo pojawi się w domu, już wybywa w góry. Benni i Thor, hydraulik i rybak, są dobrymi przyjaciółmi, zupełnie jak ich synowie. Ich przyjaźń cementuje również to, iż obaj ogarnięci są niepohamowaną manią myśliwską i strzelają do pardw i gęsi, gdy tylko nadarzy się okazja. Czasem na polowania zabierali z sobą chłopców. Siggi jest zauroczony sztucerami. Często spogląda tak jakby celował. Niekiedy, gdy bawiliśmy się w suterenie, Siggi brał sztucer i pokazywał mi go. – Cholera, fajnie byłoby iść nad morze i postrzelać do mew – mówi Siggi i celuje w powietrze, jakby latały tam krzyczące mewy. Wtedy otwierają się drzwi i wchodzi Benni. Siggi celuje w swojego tatę, jakby go chciał zastrzelić. – Oszalałeś, człowieku? – wydusza z siebie Benni. – Stanowczo zabroniłem ci dotykać broni. – Chciałem tylko pokazać Palliemu – tłumaczy się Siggi. – Stanowczo zabronione – mówi Benni. – Dobrze o tym wiesz. Benni jest ubrany w kraciastą koszulę i brudne spodnie robocze. Ma surową minę. Ciemnie rysy twarzy robią się jeszcze ciemniejsze. Zmarszczki wokół oczu stają się bardziej wyraziste, brwi zmarszczone, a czoło wielkie i ciężkie. Benni sięga do kieszeni kraciastej koszuli, wyciąga z niej papierosa bez filtra i zapala. Zaczyna oglądać sztucer. Wchodzi Joi. W ręku trzyma kromkę bułki paryskiej z dżemem. Wszyscy patrzymy na ich tatę. Może i Benni odczuwa nasz podziw dla niego i zaczyna żałować tej stanowczości. Obraca sztucer w rękach. Złość znika z twarzy i zamienia się w skupienie. Odwraca się do nas. – Chłopcy – powiada, wyciągając z ust tlącego się papierosa – wiecie przecież, że kiedyś ten sztucer będzie należał do was. – Kiedy? – pyta Siggi. – Jak ja go przestanę używać. 48 – A kiedy to będzie? – Tego nigdy nie wiadomo – mówi Benni. Chce jeszcze coś dodać, lecz odzywa się dzwonek: to zjawił się Thor w ubraniu myśliwskim, radosny i wesoły. Spod wełnianej, dzierganej na drutach czapki wystają rude kędziory. W jego oczach błyszczy modry ocean. Benni się ubiera. Wychodzą. Niewykluczone, że lepiej byłoby, gdyby tego dnia sztucer pozostał w naszych rękach, bo kiedy weszli na wzgórze i chcieli strzelać, okazało się, że coś z nim jest nie w porządku. Thor sądzi, że się zaciął albo zepsuła się komora. Bierze sztucer i zagląda w lufę. W tym momencie sztucer wypala i trafia go prosto w oko. Thor stoi zakrwawiony na nieurodzajnym żwirze, w górskim bezruchu, a ból czuje ogromny. Błękit oceanu; czerwony jak krew. Benni zbiera broń i szybko schodzą ze wzgórza. Potem jadą do miasta; szybko, jak na filmie: Chevrolet na drodze. Lśniący śnieg, słońce nad pasmem gór. Krążące wrony. Thor ląduje w szpitalu i zostaje zbadany. Trzeba usunąć oko. Oczekując na szklane oko, musi chodzić z opaską. Kiedy w końcu je dostanie, Daniel i Skuli dostają opaskę, która posłuży do zabawy w piratów w ogrodzie przed sutereną. Bijemy się o to, kto ma ją nałożyć i skryć się za nią w ciemności; kto ma być jednooki jak piraci, jak Thor i cały świat. 49 6 50 Gulli został artystą malarzem, Daniel i Skuli zajęli się handlem samochodami, Joi pracował jako sanitariusz, Siggi został marynarzem, bo zawsze jego myśli krążyły wokół morza, a ja pensjonariuszem szpitala na Kleppie, gu gu i ga ga, bim bi lim bomm bomm, wiecznie na początku drogi, wiecznie u jej końca, z zawodu byłem samotnikiem. Siggi i Gulli wcześnie zaczęli wypływać na swoje pierwsze wyprawy po zatoce, co zresztą znajduje odzwierciedlenie na wielu obrazach Gulliego. Penetrowali porzucone krypy, siadywali w ładowniach i na mostkach i oddawali się marzeniom o dalekich oceanach i odległych krajach. Próbowali wykręcać śruby z porzuconych statków, gdyż zrobiono je z czystej miedzi i można je było sprzedać za spore pieniądze. Gulli miał z sobą drewniane statki, które jego tata Bergsteinn konstruował i puszczał po wodach, a gdy Siggi patrzył na morze, przygody krążyły w jego krwi. Siggi opowiadał o nieznanych portach i dzikusach, zupełnie jak w książkach dla dzieci. Cały czas czekał na wiadomości z odległych części świata, na butelki z listem, na skarby, i pomału te jego wizje stawały się coraz ostrzejsze: dzikusy z książek dla dzieci ustąpiły miejsca słonecznym plażom i miastom portowym, w których króluje nocne życie. Kiedy Siggi zasypiał, niewzruszenie stał skąpany w słońcu z palmą wytatuowaną na ramieniu lub tulił głowę w ramionach czarnowłosych dziewcząt znanych wówczas jedynie z etykietek na konserwach i reprodukcji obrazów Paula Gauguina, które można było kupić u Kuddiego, przyjaciela Bergsteinna, w warsztacie ramiarskim. Gulli i Siggi widzieli raz piękny, biały żaglowiec, który wpłynął do zatoki. Był tak piękny, że wiele osób myślało, iż na pokładzie znajduje się światowej sławy aktorka z mężem, zamożnym hrabią włoskiego pochodzenia. Powiadano, że hrabia przybywa tu w interesach; zamierzał kupić skórę z rzadkich wielorybów i obić nią zestaw kanapowy, tak by potencja płciowa głębin morskich oddziaływała na niego i słynną aktorkę. Dodawano także, że aktorka otworzy szpital dla dzieci i chce potajemnie odwiedzić kochanka, podobno lekarza na Kleppie. Dlatego też na brzegu zebrał się spory tłum gapiów, kiedy żaglowiec pojawił się na tle lodowca, wpływając do portu. Wtedy zauważono młodego chłopca w żółtej koszuli, który wszedł na pokład. Ktoś powiedział, że to syn hrabiego z pierwszego małżeństwa, lecz więcej spekulacji na ten temat nie było, bo żaglowiec osiadł na mieliźnie. Zauważono także, jak chłopak w żółtej koszuli podbiega do burty i rzyga do morza. Natychmiast też zorientowano się, że są to synowie tej ziemi i wszystkie te opowieści należało puścić w niepamięć. Ale Siggi nigdy nie zapomniał tego dystyngowanego widoku, a ja przypuszczam, że Gulli na- 51 malował swój obraz „Ludzie na plaży”, mając w pamięci to właśnie wydarzenie. Na obrazie najzwyklejsi ludzie stoją na plaży, wpatrując się w morze, tak jakby oczekiwali czegoś niezwykłego. Zresztą większość krytyków widzi w tym obrazie oczekiwanie na Boga. A o żaglowcu tylko to można powiedzieć, że wyciągnięto go na brzeg i postawiono obok obdrapanych statków w stoczni i tam czekał na swoją kolej. Nikt się nim nie interesował, poza Siggim, który często stał na brzegu i wpatrywał się weń oczarowany. 52 7 53 Po wypadku Thor był niezdolny do pracy i stracił kilka rejsów na trawlerze. Wtedy jego żona, gruba Ella, wzięła sprawy w swoje ręce. Mimo że bardzo współczuła Thorowi utraty oka, powiadała później, że nigdy nie miała go tyle przy sobie, co właśnie w tych dniach. Gruba Ella ma kruczoczarne włosy i twarz bladą, niczym mumia. Podbródek wygląda jak ogromna kryza, a Ella podkreśla bladość twarzy, malując usta ognistoczerwoną szminką. Z początku Ella myślała, że ta jej inicjatywa będzie tylko tymczasowa, lecz stała się trwałym źródłem dochodów, a co do jej walorów wychowawczych nie ma najmniejszych wątpliwości. Najpierw zaczęła wypiekać ciasteczka i chleb i sprzedawała je po domach, lecz tę działalność zlikwidowało pojawienie się piekarni przy ulicy Batasund, pierwszej równoległej do Bryggjusund. Dlatego też to nie ciasteczka i chleb stały się wielkim atutem grubej Elli, lecz pączki. Wiele osób uważało, że takie źródło dochodów harmonizuje z jej rozmiarami. Tłusty czwartek jest dniem grubej Elli i kiedy dzień ten się zbliża, na jej policzkach pojawia się nawet mdły rumieniec. W tłusty czwartek Ella przy pomocy specjalnego pióra zmienia rude piegi na policzkach Daniela i Skuliego w piegi czarne, przebiera ich w kostiumy i wysyła w miasto z kartonami pełnymi pączków. Inne dzieci mogą również sprzedawać pączki, bo w końcu cała spiżarnia pełna jest pączków w różnokolorowych polewach. Na kilka dni przed tłustym czwartkiem dzieciaki wpadają i wypadają przez drzwi mieszkania grubej Elli. Największymi sprzedawcami są jednak jej synowie, Daniel i Skuli. Potem opowiadali, że całymi dniami szykowali się do sprzedaży pączków, która to praktyka bardzo im się przydała w handlu samochodami. Ten znów uczynił z nich prawdziwych krezusów. Daniel i Skuli prowadzą Autosalon Danniego i Skuliego wraz z warsztatem i specjalnym działem starych samochodów, o którym pisano nawet w zagranicznych czasopismach. Ktoś kiedyś powiedział o braciach, że znają się na samochodach tak jak Björn TH. Björnsson na malarstwie. Natomiast ja i Joi nie okazaliśmy się dobrymi sprzedawcami, choć kiedyśmy najęli się za komiwojażerów u grubej Elli, nasz optymizm kazał nam wziąć aż cztery kartony pączków. Za każdego sprzedanego pączka postanowiliśmy brać dwie korony, a ponieważ nie bardzo potrafiliśmy kalkulować, uznaliśmy że jest to odpowiednia cena za sztukę. Nieudolność naszej działalności handlowej nie polegała więc na tym, że nie mogliśmy sprzedać pączków, lecz na tym, że sprzedając po tak niskiej cenie, szybko wyczerpaliśmy cały zapas. Przyszedłszy do grubej Elli, jesteśmy więc dość zadowoleni z siebie, a Ella bliska płaczu, gdyż widzi, jakie są efekty. Za każdego pączka domaga się dwudziestu koron. – Słuchaj – mówi Joi do Elli – a nie wystarczy, jak oddamy naszą pensję? 54 – Tak – dodaję – my nie musimy nic dostać, chociaż sprzedaliśmy je wszystkie. Zanim zatrzaśnie za nami drzwi z gardłem ściśniętym łzami, razem z Joim napełniamy jej dłoń dwukoronówkami. Zresztą potem żaden z nas nie trudnił się już handlem. Joi został sanitariuszem w szpitalu na Kleppie, zanim ja się tam pojawiłem, a później portierem w Przytułku dla Alkoholików i tam też spotkałem go dużo później, kiedy wylądowałem bezdomny na ulicy. Podchodzę do chudawego, zamyślonego człowieka, który siedzi przy stole i rozwiązuje zadanie szachowe. Podnosi wzrok, gdy pukam go w ramię, i choć jest łysy jak kolano, a w czasach beatlemanii nosił długie włosy, od razu poznaję te wielkie, ciemne oczy i twarz z sutereny przy ulicy Bryggjusund. – Joi – mówię. Patrzy na mnie dobrą chwilę, a potem rzecze: – Nie, czyż to nie Palli? – Tak – potwierdzam – pamiętasz dwukoronówki Elli? 55 8 56 Dobrze pamiętam dwukoronówki Elli, ale pamiętam także jej córkę Stinę; Stinę, która choć była I choć nie jest tak gruba jak jej mama, to jest na tyle gruba, że powiada, iż nigdy nie słyszała bi- Pewnego razu miałem pióropusz na głowie i udało mi się zaciągnąć ją z sobą do wigwamu, Powiedziałem jej, że moim zadaniem jest badać wszystkie plagi, jakie nawiedzają wioskę i mel- Stina wchodzi do namiotu i kładzie się na plecach. Bardzo się wierci i kiedy próbuję usłyszeć siostrą Daniela i Skuliego, nie była ruda jak oni, lecz czarna jak Ella. cia własnego serca. przekonując, że jestem szamanem. dować o nich wodzowi. burczenie w jej brzuchu, moja głowa huśta się niczym statek na pełnym morzu. – Słyszysz coś? – mówi Stina. – Nie – odpowiadam. – Musisz zdjąć spodnie. Indiańskie pióra łaskoczą ją w nos, więc śmieje się i zdejmuje spodnie. Przykładam ucho do jej nagiego łona i nasłuchuję. – Teraz coś słyszysz? – pyta Stina. – Tak, coś słyszę – powiadam. – Co takiego? – Słyszę bicie serca. – To ono jest w tym miejscu? – pyta Stina. – Tak – odpowiadam. – Dobrze – mówi Stina – jak dobrze. Stina była bardzo zadowolona i przez następne dni ciągle pytała mnie, czy nie chciałbym iść do wigwamu posłuchać bicia serca. Dziewczynki przestały gryźć. Wcale się ich nie bałem. Ale facet na piętrze nie dawał mi spać. Jego bałem się panicznie. Nazywa się Eyvindur i ma dwie ciężarówki. Eyvindur to duży gość, o szerokich barach, czerwonawy, ma żółtawe włosy, które zaczynają rzednąć. Eyvindur jeździ jedną z ciężarówek, a do drugiej wynajął kierowcę. Roboty starcza dla obu ciężarówek. Niemniej Eyvindur ma dodatkową pracę, którą jest zabijanie kotów. Pewnego razu zjawił się z workiem z juty, rzucił go pod płotem i wszedł na chwilę do domu. Podszedłem do worka i zajrzałem do środka. Był pełen zdechłych kotów. 57 Kiedy Eyvindur wyszedł, trzymał w ręku sztucer. Myślałem, że mnie zastrzeli. Eyvindur zawsze wyrzucał dzieci z ogrodu. Raz słyszałem, jak mówi do taty: – Jak nie stulisz pyska, zasypię wam okna ziemią, tak że świata nie zobaczycie z tej waszej nory. Wtedy tata już myślał o tym, żeby zamienić mieszkanie; na większe. Miałem małego brata. Haralda. A potem przyszedł na świat Rabbi. Potem Svana. Później moje drogi skrzyżowały się z drogami Eyvindura w przedziwny sposób, lecz po to, by o tym opowiedzieć, muszę najpierw opisać, co się z nim stało. Eyvindurowi nie wystarczy, że jest kierowcą ciężarówki i kocim hyclem, mimo iż niewiele rzeczy jest bliższych ziemskiej boskości niż solidna ciężarówka. W jego żyłach huczy inicjatywa, przedsiębiorczość, siła, niczym zimny wiersz w sercu poety. Eyvindur długo się nie zastanawia. Sprzedaje ciężarówki, zastawia mieszkanie i kupuje trawler. Dopiero jest w dobrym humorze: Zatacza się. Przychodzi pijany do ogrodu, lecz nie po to, by wyrzucić dzieci. Gilgocze je w podbródek, odzywa się do nas dziecięcym językiem, jak Baldvin Król Brytyjski i rozdaje nam pieniądze, banknoty. Nie, Eyvindur nie jest taki zły, ale okazuje się, że kupił kupę złomu. Przedsiębiorstwo połowowe bankrutuje, podobnie jak on sam. Eyvindur traci wszystko, nawet posadę hycla. Wpada w szpony nałogu i przez wiele lat włóczy się po mieście pijany. Tak to znów krzyżują się nasze drogi. Dostałem mieszkanie w maleńkiej czynszówce należącej do socjalu. Nade mną mieszka człowiek, który ciężkimi krokami przemierza pokój. Któregoś dnia schodzi po schodach i stajemy oko w oko: Eyvindur z piętra i mały chłopiec z sutereny. Teraz już nie może narzekać na dzieciaki w ogrodzie. 58 9 59 Cienie wciąż snują się po domach. Ciemność wciąż płynie przez pozbawione korzeni drogi przestworzy. Na zewnątrz błyszczy topniejący śnieg. Migocze światło księżyca. Pod cudownymi gwiazdami świata stoją samotne słupy. ... Strach jest zawsze w pobliżu. Wcześnie jestem na dworze i stoję na ulicy otulony w ocieplany kombinezon. W śniegu błyszczą kryształki, a światło lampy odbija się w kałuży. Elektrycznożółtym światłem w oknach budzą się domy. Puszczam kawałek lodu w kałuży niczym górę lodową. Obok przepływa jeden z drewnianych statków Gulliego. W oddali światła samochodu. Zbliża się chevrolet Benniego. Nie przypominam sobie, bym widział, jak wsiada do samochodu, ani słyszał trzask drzwi. Myślę o statku i górze lodowej, ale ten samochód Benniego strasznie dziwnie jedzie. Ślizga się i tańczy na mokrej ulicy. Co tam statek. Płynie po swoim morzu. Czekam, by ujrzeć sylwetkę Benniego za kierownicą, tak jak tyle już razy przedtem, pomarańczowy żar papierosa, szary obłok dymu... Lecz samochód nie przejeżdża obok mnie, lecz uderza w latarnię i wzburza wodę w kałuży, która staje się szara. Żarówka w latarni gaśnie. Breja wygląda jak wągry na szybach samochodu. Podchodzę do bocznej szyby i zaglądam do wnętrza. Benni siedzi z rozdziawionymi oczami, trzyma kierownicę i nie rusza się. Ktoś usłyszał huk lub widział samochód, bo nagle wokół mnie pojawia się grupa ludzi. Tata i mama wychodzą z domu. – Zmarł nagle za kierownicą – ktoś mówi. Mama chwyta mnie za ramię, odciąga i wprowadza do domu. – To nie jest widok dla dzieci – mówi. Idziemy korytarzem i siadamy w rozświetlonej kuchni. Zdejmuję kombinezon. Potem wchodzi tata. Milczy. Patrzy na mamę i kiwa głową, a ja patrzę na światło i do tej pory pamiętam, jak oświetlało stół. 60 10 61 Od wielu dni nie widzę Joiego i Siggiego. Nad ich sutereną zawisła niezwykła cisza. Kiedy Siggi wyszedł, zniknął w ciemności i odwiedził żaglowiec, wszedł na pokład i siedział sam w ciemnościach, milczący. Musiało dojść do tego, że skończy szkołę. Musiało dojść do tego, że będzie pływał na trawlerach i łowił ryby i że będzie przemierzał siedem mórz na frachtowcach. Ale teraz to jego marzenie splotło się z koniecznością, stąd też przestało być marzeniem. Jednak Siggi nadal marzył o żaglowcu. A ten stał w stoczni i niszczał. Lecz do kogo należał? Dużo później Siggi starał się do tego dojść, ale łatwo powiedzieć, a trudniej zrobić. Niemniej w końcu jego poszukiwania doprowadziły do tego, iż okazało się, że jest własnością bogatej rodziny w mieście. Siggi długo zbierał się w sobie, zanim skontaktował się z kimś z tej rodziny. Chuchnął w dłonie, chrząknął, najpierw przed drzwiami biura, a potem na schodach domu jednorodzinnego, w którym garaż był większy niż mieszkanie w suterenie przy ulicy Bryggjusund. Kiedy Siggi zapytał, czy żaglowiec jest na sprzedaż, nikt nie wiedział nawet o jego istnieniu, przynajmniej zanim leciwy rewident nie odnalazł go w księgach; wówczas to zastanowiono się nad ofertą Siggiego, ale rodzina podjęła jednogłośnie decyzję, że taki klejnot rodowy nie powinien zmieniać właściciela. I żaglowiec nadal niszczał... 62 III 63 1 64 Zegar wybija drugą. A jednak nie wiem, dlaczego nie udało mi się znaleźć oparcia dla nóg na tej śliskiej drodze, zwanej życiem. Dlaczego jednym dane jest przejść przez krętą drogę, a inni błąkają się bez końca w ciemnych, ślepych zaułkach. „Życie jest tylko przechodnim półcieniem – powiedział Makbet – nędznym aktorem, który swoją rolę przez parę godzin wygrawszy na scenie w nicość przepada – powieścią idioty, głośną, wrzaskliwą, a nic nieznaczącą”. ... „A może zdolnym poradzić chorym na duszy? Głęboko zakorzeniony smutek wyrwać z myśli? Wygnać zalęgłe w mózgu niepokoje?...” Ciągle jeszcze cytuję „Makbeta”, bo ileż to razy nie zadawałem sobie podobnych pytań po tym, jak wypełzłem ze swej kryjówki i boso biegłem chodnikiem od domu. To było wcześnie rano. Stopy dotykają mokrego chodnika. Na dworze jest ciemno i zimno. Światła samochodów odbijają się w mokrym asfalcie, a miasto w oddali wygląda niczym ocean świateł. Biegnę przez piaskowe wzgórza przy ulicy Blesugrof, wzdłuż rzeki Ellida, ku oceanowi świateł i jestem gotów zagłębić się w kipiącą toń morza, w światła i ciemność. Między kamieniami leżał śnieg. Wody w rzece wezbrały. Potem przyszedłem do siebie w celi więziennej. Nie pamiętałem, jak się tam znalazłem. Z początku sądziłem, że jestem u siebie w domu. Potem dostrzegłem zielone ściany. Na kamiennej ławie leży pasiasty materac w plastikowym pokrowcu i wełniany koc ze znakiem policji w Reykjaviku. Drzwi są z żelaza. Ktoś namalował na nich swastykę; w drzwiach znajduje się małe okno, w którym co chwilę pojawiają się klawisze. Twarze mają milczące, a oczy jak zmarli, którzy przychodzą w snach. Nie pojmuję jednak, co się dzieje, dopóki radiowóz policyjny, który wiezie mnie ulicą Kleppsvegur, nie skręci w kierunku szpitala psychiatrycznego, tam gdzie nikt nie trafia, zanim nie spali za sobą wszystkich mostów. 65 Wtedy chcę się poderwać, lecz czuję, że ręce mam skute i po chwili rozwierają się przede mną wrota szpitala, a szpital, którego nigdy wcześniej nie widziałem od środka, tylko obserwowałem od zewnątrz bez chęci bliższego poznania, stoi przede mną otworem. 66 2 67 Na przykład pamiętam jeden raz. Działo się to w święto narodowe, siedemnastego czerwca. Zszedłem z braćmi Joim, Siggim, Danielem i Skulim na ulicę Vatnagardar. To było wtedy, gdyśmy konstruowali tratwę, która później jeszcze miała sprawić nam wiele kłopotów. Szliśmy wzdłuż linii brzegu, tam gdzie fale zalewają piasek, zostawiając po sobie pianę. Siggi ma z sobą sztucer myśliwski, który kiedyś był własnością Benniego, jego taty. Teraz bracia położyli na nim łapę. Ćwiczyli strzelanie w ogrodzie na tyłach domu, na plaży i na łąkach. Włóczyliśmy się po plaży, a Siggi próbował trafić w coś, co jak mu się zdawało, miało być butelką z listem, lecz strzały ślizgały się po falach niczym kaczki. Jeden ze strzałów trafia w ruderę, w której mieszka Oli rybaczyna. Wybiega wściekły, jakby właśnie zapaliło się jego łóżko, a my uciekamy stamtąd plażą, het tam, gdzie morze uderza o skały. Góry toną w szarej mgle, mżawka nad morzem, kiepska widoczność. – Chodźmy na kopiec – mówi Siggi i wspinamy się na kopiec, który wznosi się na cyplu przy szpitalu psychiatrycznym. Mewy krążą z wrzaskiem, jakby w ich ciałach zamieszkały wypalone primadonny. Pamiętam, że działo się to siedemnastego czerwca, gdyż mieliśmy na sobie pulowery w serek, spodnie z torlenu białe koszule. Siggi trzyma sztucer. Stoimy na wzgórzu. Siggi celuje do mew. Ma ułożone włosy i jest bardzo przystojny z piwnymi oczami i ciemną czupryną. Przymyka jedno oko. Sztucer pasuje do niego, jak do wyszkolonego aktora. Strzały następują jeden po drugim, w kapuśniaczek i mgłę. Czasem udaje mu się trafić krążącą mewę, czasem nie. Potem i my możemy spróbować. To szczególne uczucie ciągnąć za spust, sły- Nie wiem, ileśmy tam stali w tej świątecznonarodowej mżawce i morce i nie pamiętam, ile mew Skręca z ulicy Kleppsvegur i mknie w kierunku szpitala, tak samo jak później, kiedy siedziałem szeć huk wystrzału i czekać na efekt. leżało na łące, kiedy nagle zauważyliśmy radiowóz. skuty na tylnym siedzeniu. Z tym, że tutaj był starszy model wozu. 68 3 69 Najpierw sądziliśmy, że zadzwoniono ze szpitala, a radiowóz przyjechał po nas, ponieważ strzelamy do ptaków, co jest zabronione. Nie wolno również nosić broni. Nie poradzimy sobie z policjantami, chyba że ich zastrzelimy. Ale to także jest zabronione. Oni są pod ochroną, podobnie jak ptaki. Dlatego w pośpiechu wkładamy sztucer do głębokiej jamy, a ręce do kieszeni. Teraz jesteśmy już tylko normalnymi chłopakami w święto narodowe i niczym się nie wyróżniamy, poza tym, że na swetrach, spodniach i we włosach mamy ptasie gówno. Z powodu mżawki gówno nie twardnieje i jeśli pogładzić się po włosach, rozsmarowuje się niczym pomada. Ale radiowóz wzbudził w nas ciekawość. Policjanci zaś najwyraźniej nie mają nam nic do powiedzenia. Kiedy otwierają się tylne drzwi, dwaj funkcjonariusze wywlekają z wozu chłopaka, młodego chłopaka skutego kajdankami. Ma na sobie czarny garnitur, na głowie białą czapkę i wygląda jakby był sztywny. – Nie, ale numer – mówi Joi. – To gliniarz. – Aleś ty głupi – stwierdza Siggi. – To nie żaden gliniarz. – Jak to, nie widzisz, że ma czapkę? – To nie jest czapka policyjna, idioto, tylko maturzysty. Dobrze wiemy, że siedemnasty czerwca to dzień maturzystów. W dzień urodzin republiki kończą szkołę, włóczą się po ulicach i tańczą do późnych godzin nocnych. Teraz widzimy, jak policjanci znikają z chłopakiem za drzwiami szpitala psychiatrycznego. Podchodzimy do radiowozu i oglądamy go. Na miejscu kierowcy siedzi policjant i czeka. Daniel i Skuli dokładnie przyglądają się samochodowi, kopią w opony, krążą wokół niego, jakby zastanawiali się nad kupnem. Już mają świra na punkcie samochodów, który potem zrobi z nich handlarzy aut. My pozostali ustawiamy się koło drzwi kierowcy. Kiedy policjant nas zauważa, odkręca szybę. Jest szczupły i przystojny; ciemne kosmyki sterczą spod czapki. Ma duże oczy i grube wargi; wyraźnie widać zarost. – Co wy tu robicie? – pyta. – Bawimy się. – Wiecie, że zabawa w pobliżu szpitala może być niebezpieczna. 70 – A dlaczego? – pyta Siggi. – Oni mogą uciec. – Myślisz, że się ich boimy? – A nie mogą być niebezpieczni? – Tylko jeżeli człowiek jest dla nich zły. Siggi, choć ledwie po konfirmacji, jest tak spokojny i cwany, że nieledwie udaje mu się wprawić policjanta w osłupienie. Siggi przez chwilę milczy. – Słuchaj – odzywa się po chwili – a powiedz co się stało temu facetowi, co go przywieźliście? – Biedaczek, odbiło mu – mówi policjant. – To maturzysta? – Zdaje się, że za dużo się uczył. – Był w kajdankach. – Inaczej nie dalibyśmy sobie z nim rady. Siggi kiwa głową, jakby się zgadzał, a policjant milczy przez moment, po czym pyta: – Słuchajcie chłopcy, dlaczego nie jesteście w śródmieściu na obchodach? – Myślisz, że mamy ochotę? – mówi Joi. – Tam są występy – mówi policjant. – Phi! Wydymamy wargi. – Co to, nie lubicie brzuchomówcy i jego lalki? – Nie, strasznie nas nudzą – stwierdza Joi. – Ciągle opowiadają te same kawały. Policjant się śmieje. – Co wy powiecie – mówi. – Nie śmieszą was? – Nie, znamy lepsze kawały. – Opowiedzcie jakiś. Opowiadamy mu dwa kawały, jeden Joi, drugi ja: ten o wariacie i drabinie: „Wariat mówi do malarza, który stoi na drabinie: – Trzymaj się mocno pędzla, bo zabieram drabinę”. I ten o pacjencie i kapciach: „Lekarz mówi do pacjenta: – Mam dla ciebie dwie wiadomości, jedną dobrą, a drugą złą, którą chcesz usłyszeć pierwszą? – Złą – odpowiada pacjent. – Wygląda na to, że będę ci musiał amputować obie nogi – mówi lekarz. – Aj aj – mówi pacjent – a jaka jest ta dobra? – Taka – powiada lekarz – że ten facet z łóżka obok chce kupić twoje kapcie”. 71 Policjant wybucha śmiechem, łapie powietrze i uderza pięścią w kierownicę. – Niech skonam, to dobre – mówi i chce nas poprosić o następne dowcipy, lecz nagle sztywnieje. – Co do dia... Spogląda w kierunku szpitala psychiatrycznego i widzi, jak dwaj policjanci, którzy dopiero co zniknęli za drzwiami wychodzą, a maturzysta wraz z nimi. W kącikach ust ma pianę, cały jest sztywny i sparaliżowany, jakby miał skurcz. Niemniej policjantom udaje się wrzucić go za kratki w radiowozie i choć czapka trzyma się jego głowy jakby była przyklejona, zauważam, że jest ogolony na zero. – Nie zgadzają się go przyjąć – mówi jeden z policjantów. – Musimy odwieźć go na komisariat. Policjanci właśnie zatrzaskują tylne drzwi, kiedy spod wozu wyskakuje Daniel. Jego odświętne ubranie całe wymazane jest smarem, a rude włosy prawie czarne. Wpełzł pod samochód, ponieważ nie zgadzał się ze Skulim co do tego, jak umocowana jest rura wydechowa. Kierowca macha do nas na odjezdnym, a my zostajemy na placu przed szpitalem psychiatrycznym i czujemy, jak pieści nas kapuśniaczek. 72 4 73 Ten szalony maturzysta! Dlaczego mnie prześladował? Ciągle go widziałem, bezbronnego, z tymi jego dużymi, obłąkanymi oczami. Miał ostre rysy twarzy. Podobno był dobry z matematyki i świetnie grał w szachy. Niemniej odbiło mu w samo święto narodowe i przyszedł ogolony na zero, z ostrym jak brzytwa nożem, na bal maturalny w Gimnazjum w Reykjaviku. Wielkie przerażenie zapanowało wśród maturzystów, lecz wraz z pojawieniem się policji przyszła ulga. Ktoś twierdził, że chłopak przeżył zawód miłosny, ktoś inny, że się przeuczył. Od dłuższego czasu cierpiał na bezsenność. Policjanci długo nie mogli wyjąć mu noża z ręki. Kiedy tylko przywieziono go na komisariat przy ulicy Posthusstraeti, sierżant natychmiast zauważył, że chłopak oszalał. – Jego miejsce może być tylko na Kleppie – stwierdził. Ale na Kleppie się nie patyczkowano: brak wolnych łóżek, a maturzysta został uznany za zbyt niebezpiecznego, by obecny na dyżurze personel mógł się nim zająć. – Może jest po prostu pijany? – sugerował młody lekarz. – Nie – powiedzieli policjanci – on zwariował. – No to pewno zażywał jakieś prochy – orzekł. – Nie, on ani nie pali, ani nie pije. Jego rodzice twierdzą, że to się powoli u niego rozwijało. – Przenocujcie go jedną noc i zobaczymy, czy to nie przejdzie – zaproponował lekarz. Policjanci nie mieli wyboru. Ich protesty nie wywarły większego wrażenia na lekarzu. Tak trudno było wciągnąć maturzystę po schodach, a teraz czekała ich droga w dół. Lecz okazało się to łatwiejsze, niż się spodziewano, bo na podeście maturzysta zaczął stawiać opór, spadł ze schodów i kiedy policjanci zeszli na dół, leżał pod drzwiami. Postawili go na nogi, podnieśli czapkę, włożyli na głowę i potem wyciągnęli na plac do radiowozu. Ale dopiero teraz zaczęły się problemy: W święto narodowe wszystkie cele aresztu przy Posthusstraeti są zapełnione. Policjanci nie mieli więc innego wyjścia, jak tylko zawieźć obłąkanego Tam umieszczono go w specjalnej celi, w której trudno było cokolwiek zniszczyć. Opróżniono Niemniej strażnicy więzienni poważnie się wystraszyli, kiedy następnego ranka otworzyli celę: Czapka nie była już biała, lecz czerwona od krwi, garnitur podarty i wymięty, a cierpienie na studenta do więzienia przy ulicy Skolavördustigur. jego kieszenie i zabrano mu wszystko, prócz czapki. W swoim szaleństwie maturzysta bił głową o ścianę. twarzy takie, jakiego strażnicy nigdy wcześniej nie widzieli. 74 – To nie jest moja działka – powiedział Billo, mały pryszczaty klawisz. Miał na sobie rozpiętą kamizelkę ze złotymi guzikami. – Jego miejsce jest na Kleppie. Podniesiono słuchawkę telefonu: – Dzień dobry. Klepp... – lecz nic się nie wydarzyło. Szpital był niczym zamknięty zakon. Mijały dni. Strażnicy zostali z maturzystą, który nie spał i nie jadł. Nakarmić można go było, jedynie przywiązując mocno do krzesła i siłą wpychając jedzenie w usta. Oczy miał nabiegłe krwią od bezsenności i szaleństwa. Teraz już strażnicy nie zabiegali o to, by przyjęto go do szpitala, lecz domagali się przyjazdu specjalisty. I to im obiecano. Myśleli, że specjalista nie zdążył na autobus, lecz w końcu autobusy przestały kursować. „Widziałam parzące się wrony. Gdybym miała wybrać sobie jakiś sposób parzenia się ze świata zwierząt, na pewno nie wybrałabym sposobu ptaków...” Unnur – młoda pielęgniarka – siedziała, kartkując dziennik duńskiej pacjentki szpitala psychiatrycznego św. Hansa, który ta jej przysłała. Był pełen wierszy i przemyśleń. Kiedy zadzwonił strażnik Billo, Unnur dopiero od niedawna pracowała w szpitalu na Kleppie. – Słuchaj no – powiedział Billo – zbudowaliśmy już klatkę dla tego maturzysty. Myślisz, że nie nadeszła najwyższa pora, byście się tu zjawili? Unnur zupełnie zdębiała. Nie znała sprawy. Myślała, że rozmawia z obłąkanym. – To klatka dla ptaków, czy dla dzikich zwierząt? – zapytała. – Nie, to czarna trumna i on już w niej leży, a teraz właśnie ją zamykają i zabijają – powiedział Billo. – Posłuchaj, ja dopiero co zaczęłam pracować w szpitalu, czy mógłbyś wyjaśnić... – zapytała Unnur i zagarnęła włosy za ucho, przy którym trzymała słuchawkę. Usłyszała wersję strażników, zwięzłą i precyzyjną, i obiecała przyjechać, kiedy skończy dyżur. Billo ją przyjął i zaprowadził do celi, w której trzymano obłąkanego maturzystę. Maturzysta siedział nagi na podłodze, ze związanymi rękami i nogami. Zdążył już przegryźć sobie język, głowa kiwała się w przód i w tył. Toczył pianę z ust, pianę z domieszką krwi. Pielęgniarka Unnur przeczytała niegdyś wiele paskudnych opisów postępowania z psychicznie chorymi, a teraz mogła sobie jedynie zadawać pytanie, jaka jest różnica między sposobem traktowania psychicznie chorych w średniowieczu, a tym, na co właśnie patrzyła. Jeśli zaś chodzi o obłąkanego maturzystę, to przeniesiono go na Klepp, gdzie umarł kilka tygodni później. Podczas autopsji okazało się, że miał guza, który uciskał na mózg i powodował taki ból, że mózg staje. 75 IV 76 1 77 Zanim pojawiły się psychotropy, niektóre oddziały były po prostu wielkimi salami, po których krążyli nadzy pacjenci. Nie wolno było wieszać obrazów na ścianach ani hodować kwiatków w oknach. Uważano, że pacjenci zjadają kwiaty i okładają się wzajemnie obrazami. Przez okna było widać nagich pacjentów. Trzymali się krat i wywalali języki. Za ich plecami widniały puste ściany i brązowe podłogi, prawie w tym samym kolorze co kał, który wydalali. Ci chorzy ludzie nigdy nie wychodzili na świeże powietrze, nie myli się, nie czesali ani nie czyścili zębów. Mydło należało do rzadkości, a szczoteczki do zębów nie istniały. Kiedy zwrócono uwagę na te okropne warunki i na to, że takie zamknięcie, odosobnienie jest bezprawne, posługiwano się między innymi argumentem, że farmerzy mają obowiązek wyprowadzać swoje zwierzęta. A może chorzy mieli mniejsze prawa niż zwierzęta? Może najzdrowiej było zapomnieć o pacjentach? Nie ma potrzeby szczegółowo opisywać sporów, jakie wywoływał sposób traktowania pacjentów; najważniejsze, że spowodowały one poprawę ich losu. Zezwolono na spacery, podjęto decyzję o kąpielach i praniu i starano się nakłonić ich do noszenia ubrań. Wtedy to właśnie pacjenci Kleppu zaczęli spacerować gęsiego po plaży i pojawiać się na ulicach w towarzystwie sanitariuszy w czapkach z daszkiem. Sanitariusze kroczyli przed i za pacjentami niczym dyrektorzy cyrku, niczym pasterze bydła, z lagami i gwizdkami. Pacjenci zaś mieli na sobie brązowe uniformy, które uszyto specjalnie po to, by nie musieli chodzić nago w okolicy szpitala. Za każdym razem, gdy w zasięgu wzroku pojawiali się pacjenci, dzieci drżały z przerażenia, a rowerzyści mocniej naciskali pedały. Zdarzało się także, że pacjenci uwalniali się spod kurateli sanitariuszy i biegali po ulicach, kościści i spoceni. I biegli tak, biegli, zupełnie jakby gdzieś albo nigdzie kończył się świat: może chcieli opuścić ten świat, by znów tu powrócić? A za nimi podążali sanitariusze. Zatrzymywali się, rozglądali dookoła niczym listonosze, po czym znów zaczynali wściekłą pogoń. 78 2 79 – Toż to ogród zoologiczny – mówi brat taty, Ragnar – najprawdziwszy ogród zoologiczny. I tego zdania nie zmienię. Ragnar siedzi przy stole kuchennym w naszej suterenie przy ulicy Bryggjusund i pije z mamą kawę. Tata jest w pracy. Ragnar jest zły. Wali pięścią w stół dla podbicia swych słów. – Ogród zoologiczny, najprawdziwszy ogród zoologiczny. Ci lekarze trzęsą portkami przed pacjentami – mówi Ragnar i wymachując ręką, wyciąga przed siebie dłoń. Ragnar pracował jako sanitariusz na Kleppie i często po dyżurze wpadał na kawę, ale teraz go wylano; więcej dyżurów nie będzie. Mama siedzi naprzeciwko niego przy stole i robi na drutach. Wie, że Ragnar zawsze długo siedzi i dużo mówi, dlatego wykorzystuje czas, wysłuchując jego opowieści i poglądów. – Powiem ci, droga szwagierko, że oni tam nie mają zamiaru nikogo wyleczyć. Gdyby to zrobili, zbyt mało zwierząt zostałoby w zoologu. Ragnar ma ponad dwa metry wzrostu. W drzwiach często musi się schylać i tak naprawdę dopiero kiedy zajmie miejsce za stołem kuchennym ma się wrażenie, że zmieścił się w kuchni. Na pewno trudno mu znaleźć na siebie ubranie, marynarki i buty. Ragnar jest o głowę wyższy od taty. Nie może stać wyprostowany w autobusie. Czarne jak węgiel włosy zaczesuje do tyłu. Ma wyraziste rysy i jest zdecydowany. – To po prostu dziwne, jak ci lekarze się zachowują, nie pokazują się całymi dniami, a potem uderzają zza biurka. Ragnar ma nie tylko zdecydowane poglądy na temat Kleppu i szpitalnej działalności. Nic nie jest mu obce. Jego opisy są barwne. Jego opowieści bogate. Przez całe lata, kiedy wpadał na kawę, opowiadał mamie różne historie i rzadko zdarzało się, by tę samą opowiedział dwa razy. Mama lubi go słuchać. Kiedyś jednak mamie zdało się, że Ragnar przesadził w jednej ze swych opowieści. Może gdy opowiadał, jak wbiegł z karabinem maszynowym Maxima Gorkiego na wzgórze w Hiszpanii, albo oddział wojska przepłynął przez rzekę czerwonego wina do opuszczonej farmy, lub kiedy żołnierz w okopie stojący obok niego dostał trzy guziki, jak to Ragnar nazwał, czy też kiedy kierownik fabryki dostał lanie w tyłek lub... W każdym razie mama powiedziała: – Nie, Ragnar, kłamiesz. – Skąd, droga szwagierko – oburzył się Ragnar. – Nigdy nie kłamię. Ubarwiam trochę. Ale to nie jest ani ubarwianie, ani kłamstwo: Ragnara wylano z posady sanitariusza w szpitalu psychiatrycznym na Kleppie. – I za co cię wylano? – pyta mama. 80 – Dałem pacjentowi placka świątecznego – odpowiada Ragnar. – To raczej nie jest powód do utraty pracy. – Tak, ale lekarze powiedzieli, że spekuluję szpitalną żywnością. 81 3 82 Ragnar urodził się tego roku, w którym wybuchła pierwsza wojna światowa, a on sam walczył na wojnie. Później dopiero dowiedziałem się, że była to wojna domowa w Hiszpanii. Walczył przeciwko faszystom, ale jeszcze zanim dowiedziałem się, kim byli, Ragnar jawił mi się jako Wysłaniec Sprawiedliwości, samotnie przemierzający góry i doliny z karabinem na ramieniu. Pewnego razu pokazałem Ragnarowi święte obrazki, które dostałem w YMCA. Ragnar je wziął, przejrzał cały stos i ciężkim wzrokiem, poważnie zmierzył Jezusa Chrystusa i aureolę wokół jego wizerunku. – Ciebie także otacza taka aureola – powiedział po chwili – jak i wszystkich, którzy walczą w imię miłości – i po raz pierwszy Ragnar pokazał mi wtedy swoje ramię, ranione kulami. Ragnar jest komunistą i nie wstydzi się tego: ludzie albo są komunistami, albo głupcami. To jest jasne. I nie trzeba się w to bardziej zagłębiać. To, że Ragnara wyrzucano z pracy, to też nic nowego: za podburzanie i podjudzanie, za nakłanianie do strajków, nawet za samo opowiadanie historyjek. – Walka z imperialistycznym społeczeństwem, wyzyskiwaczami i ich pindami na posyłki to jedno – mówi Ragnar – czym innym zaś, o wiele gorszym, jest zostać wyrzuconym z pracy przez lekarzy, którzy są na służbie państwa, i to wcale nie dlatego, że człowiek nie nadaje się do tej roboty, lecz dlatego, że oni nie chcą spojrzeć w oczy własnej niekompetencji. I teraz Ragnar jest zły: – Lekarze trzęsą portkami przed pacjentami. Na przykład taki Bjössi z Stora-Holl. Jest z gminy Kamb. Dobrze go pamiętam. I brat Oli tak samo. On jest uważany za najtrudniejszego pacjenta w szpitalu. Wygląda jak troll. Jest większy ode mnie i o wiele masywniejszy. Lekarze nie wchodzą na oddział, jeśli on nie jest w kaftanie. Warczy na nich, kiedy ich widzi i co i rusz zamykają go w izolatce, gdzie gnieździ się z całą tą swoją fizyczną energią. Biega wtedy od ściany do ściany, wściekły jak buhaj. Myślisz, droga szwagierko, że Bjössi ze Stora-Holl nie czuje, jak ludzie się z nim obchodzą? Ragnar robi pauzę, patrzy przed siebie, jakby szukał słów, a potem powiada: – W szaleństwie jest bowiem metoda. Kiedy podchodzę do Bjössiego z kawą i ciastem świątecznym, że nie powiem, jak daję mu całego papierosa, to natychmiast ogarnia go spokój, taki niebiański spokój. Nigdy nie sprawiał mi żadnych kłopotów podczas kąpieli, nigdy nie podniósł na mnie ręki, chociaż kilku lekarzy chciał zabić. Na tym właśnie polega metoda w szaleństwie. Jeżeli wszyscy są dla ciebie źli, to ty nie masz nikogo, dla kogo mógłbyś być dobry. I to pacjenci rozumieją. Choć w głowie mają pomieszane, to ich serca biją jak u innych. – Chcesz powiedzieć, że lekarze o tym nie wiedzą? – pyta mama. – Nie, nie, nie. Wiedzą o tym równie dobrze jak ja i ty. Im to po prostu pasuje. Każą pielęgniar- 83 kom i sanitariuszom wykonywać wszystkie prace, bo całymi dniami albo po kilka godzin dziennie ich nie ma, a nawet jeśli fizycznie są obecni, to nie pokazują się na oddziałach. – Słyszałam, że zażądałeś podwyżki – mówi mama. – Tak, zwróciłem im tylko uwagę na ten fakt i że pensja jest zbyt niska i zażądałem wyrównania – mówi Ragnar – ale wykorzystali placek jako pretekst, żeby się mnie pozbyć. Ragnar zapala papierosa. Mama odkłada druty, wstaje, idzie po dzbanek z kawą i nalewa Ragnarowi do filiżanki, a kiedy odnosi dzbanek na kuchenkę, Ragnar wydmuchuje kłęby dymu i mówi: – Ale ja się pytam: od kiedy to częstowanie chorego ciastem jest przestępstwem? 84 4 85 Autobus zatrzymujący się na przyszpitalnym przystanku nazywano ironicznie: Pośpieszny na Klepp. Zawsze wzdrygałem się na myśl o tym autobusie: śnieżnoblade twarze na tle szyb i chory uśmiech kierowcy. Ale nie tylko autobus wzbudzał w duszy przerażenie. Wzdrygałem się również na widok starej Steinunn, baby, która mieszkała przy ulicy Bryggjusund, a pracowała na Kleppie. My, chłopcy, trzęśliśmy przed nią portkami i nie ważyliśmy się zbliżyć do jej domu. Wierzono, iż porywa dzieci, zabiera je na Klepp i zostawia tam. Po ulicy Bryggjusund krążyła opowieść, że Pewnego razu stałem z Joim przy ulicy Kleppsvegur i obserwowaliśmy dym unoszący się z ko- Oczyma duszy widzieliśmy starą Steinunn, stojącą nad ogromnym kotłem i mieszającą gotowadzieci zabierane na Klepp są tam zjadane w każdą niedzielę. mina szpitalnego. Wtedy Joi zwrócił się do mnie i rzekł: – Ciekawe kogo teraz gotują? ne mięso dziecięce. Mimo to my, chłopaki, zawdzięczamy starej Steinunn życie. Tratwa była już wtedy gotowa. Z początku miała to być elegancka łódź. Gulli naszkicował ją z kabiną sternika i żaglami i namalował płynącą po gładkiej toni oceanu. Może ruszylibyśmy na wyprawę wikingów i podbili nadbrzeżne wioski w tym kraju albo udali się do krain zamorskich? Ale jak przyszło co do czego, nie mieliśmy surowca na zbudowanie łodzi i mało narzędzi do pracy. W ten oto sposób rzeczywistość uprościła łódź i zmieniła żaglowiec z obrazków Gulliego w tratwę. Udało nam się załatwić belki, zarówno wyrzucone na brzeg, jak i drewno budowlane. Znaleźliśmy także stare opony na cmentarzysku samochodowym niedaleko Keili. Belki obiliśmy kantówką, a od dołu przytwierdziliśmy opony. Naszej pierwszej wyprawie nie przyświeca słońce, ale i mgła ściele się daleko, tak że nic nam nie grozi, bo nie mamy zamiaru płynąć dalej niż do położonej niedaleko brzegu wysepki Videy. – Eee tam, skoro gliny wpław tam dopływają, to i my na pewno damy radę dopłynąć tam na tratwie – mówi Siggi. Przez ostatnie dni ziąb był straszny i wichura, ale teraz morze zdaje się gładkie, wschodnia bryza jest raczej łagodna. Siggi odpycha tratwę od brzegu i wskakuje na pokład: zaczyna się wyprawa. Siedzimy, po trzech z każdej strony, i wiosłujemy. Ja, Gulli i Joi siedzimy na jednej burcie, a na drugiej Siggi, Daniel i Skuli. 86 Przebyliśmy połowę drogi do wyspy. Wtedy tratwa zaczyna się huśtać na falach, a bryza przeradza w wichurę. Widzimy, jak fale stają się coraz bielsze, a mewy, krążące nad naszymi głowami, towarzyszą nam na zachód: coraz dalej od wyspy, na pełne morze. Woda zaczyna się przelewać przez burtę i po chwili giniemy we mgle. Widzę, że Gulli bardzo się martwi; jest z nas najstarszy i czuje się za nas odpowiedzialny, zwłaszcza za najmłodszych – za mnie, Joiego i Skuliego. – Już zabłądziliśmy – płaczę. – Nie, nie – mówi Siggi. – Takich rudzielców jak Danni i Skuli widać z daleka. – Ale ja chcę do domu. – Weź przestań beczeć. Nie widzimy lądu. Mgła otacza nas jak dym. Mewy siadają na tratwie, jakby pamiętały nas od czasu, gdyśmy stali na cyplu przy szpitalu psychiatrycznym i strzelali do nich ze sztucera. Fale są coraz większe. Morze przelewa się przez burtę i zalewa bale. Nie ma innej rady, jak tylko zdjąć kalosza i wylewać wodę. Inaczej tratwa napełni się wodą i zatonie. Nie wiemy, dokąd dryfujemy, na wieczne głębie, na łowiska umarłych. Zęby dzwonią, jesteśmy przemoczeni i zziębnięci. Tu nic nie słychać poza szumem morza, trzepotem mew i ich krzykiem. I nagle słyszymy dźwięk. – To jest silnik, motor, to motorówka – mówi Siggi. Słyszymy łódź. Warkot silnika błądzi w powietrzu jak muchy we mgle. Lecz po chwili oddala się i milknie. – Halo! Halo! Ktoś zgasił silnik i teraz nas nawołuje. My też wołamy. Silnik znowu się włącza. Warkot znowu się zbliża. We mgle dostrzegamy żółte światło, które rośnie i rośnie, aż w końcu błyszczy niczym Po chwili łódź jest już przy nas. To stary Oli, rybaczyna, który z krzykiem wybiegł z domu. Tata Wciągają nas na pokład, a tratwa dryfuje i kończy jako kupa połamanego drewna w innej części – Możecie za to podziękować starej Steinunn z Kleppu – mówi Oli. – Widziała was. Swoją droaureola. jest z nim. kraju. gą ta stara niejedno widzi. – Musieliśmy zawiadomić policję – dodaje tata. – Wszędzie was szukają. Tata zdejmuje kurtkę i otula mnie w nią. Schodzimy do kabiny. Tulę się do taty i zasypiam. 87 Kiedy się budzę, tata patrzy na mnie i mówi: – Nie rozumiem, jak mogłeś coś takiego zrobić swojej matce. 88 5 89 Potem Gulli wspominał ten dzień jako ten, w którym postanowił zostać artystą malarzem i malować morze zamiast pływać po nim niepewny swego losu. Nie muszę chyba dodawać: Z upływem czasu Gulli stał się sławnym malarzem i namalował wiele obrazów przedstawiających morze i plażę. Ale najbardziej znanym obrazem Gulliego nie jest obraz przedstawiający morze ni plażę. To duży, solidny obraz zatytułowany „Rozmowa geniuszy”. Scena, którą Gulli przedstawia, odgrywa się w warsztacie Kuddiego. W powietrzu unosi się dym, na stole stoją butelki, a na krzesłach dookoła stołu siedzą mężczyźni; i wszystko jest w ruchu, dym, stół, butelki i ludzie. Wielu krytyków uznało, że w tym obrazie czuć tchnienie Biblii, że postaci na nim przedstawione przypominają świętych... Na obrazie rozpoznać można między innymi artystę malarza Bergsteinna, Kuddiego – właściciela warsztatu, Hallvarda, który rysuje ptaki na znaczki pocztowe i Joiego, który fachowo maluje fale i bałwany. Z wyrazu ich twarzy można wywnioskować, że rozmowa kręci się dookoła trudności ze sprzedażą obrazów. Bergsteinn nigdy nie sprzedaje żadnego obrazu i jest kompletnie uzależniony od swojej pensji w zakładzie krawieckim. Mimo że Kuddi stara się wieszać jego obrazy na eksponowanych miejscach. Znajdują się one w oknie wystawowym i wiszą na ścianach obok niemieckich obrazków o tematyce biblijnej, pamiątek z konch i reprodukcji znanych dzieł światowych: kwiatów Vincenta van Gogha, dziewczyn z Tahiti Paula Gauguina i obrazków z niebieskiego okresu Picassa. Kuddi chce rozsławić swego przyjaciela, który nie jest gorszym malarzem niż Sverrir Jutowy Pysk, co to podróżuje po kraju i od ręki sprzedaje wszystko, co namaluje. Obrazy Sverrira są w prawie każdym domu; tak oczywiste jak stoły i krzesła. Jednak ludzie są zgodni co do tego, że obrazy Sverrira są drętwe i ponure, że całkowicie brak im doniosłości, a z obrazów Bergsteinna bije światłość, czyste promienie słoneczne, atmosfera szlaków żeglownych. Ale nikt nie jest doskonały: Bergsteinn jest takim realistą, iż powiadają, że jeśli mała mucha fruwa sobie, kiedy on maluje, to można ją odnaleźć na obrazie. Realizm sam w sobie nie jest wadą – ludzie nie mają nic przeciwko rzeczywistości – lecz realizm Bergsteinna ma to do siebie, że szpital na Kleppie widnieje prawie na każdym jego obrazie. – Bergsteinn, czy ty naprawdę uważasz – Kuddi zwraca się często do niego w przypływie szczerości – że ktokolwiek przy zdrowych zmysłach zechce, by szpital na Kleppie wisiał u niego na ścianie? – To nie jest znów taki brzydki budynek, przypomina nawet trochę pałac – mówi Bergsteinn. 90 – Ale nikt nie chce, żeby wisiał u niego na ścianie. Nie możesz zmienić go w krowę, albo kazać drzewom rosnąć ponad dach, tak żeby samego szpitala nie było widać? 91 6 92 Ale nie tylko pacjenci wydostawali się na ulice. Bydło na przykład też. Wtedy na wzgórzu Klepp były jeszcze gospodarstwa, a przy samym szpitalu stała obora. Bydło tratowało płoty i niespodziewanie pojawiało się w różnych miejscach. Byki goniły dzieci po ulicach. Wbiegały na podwórka, a nawet w górę i w dół po schodach przed domami. W pierwszych latach istnienia szpitala wzgórze Klepp było jednym ogromnym gospodarstwem. Hodowano tam krowy, owce, trzodę chlewną i drób, a ci spośród pacjentów, którzy zdolni byli do pracy mimo choroby, zajmowali się również gospodarzeniem. Tym samym pierwszy ordynator był jednocześnie kułakiem. Oprócz tego był także spirytystą i od czasu do czasu pojawiał się na seansach spirytystycznych za granicą. Podobnie jak Balvin Brytyjski Król wierzył on w uzdrowicielską moc wody i używał jej do leczenia. To była tak zwana hydroterapia i polegała na zimnych i gorących kąpielach oraz na piciu wody. Woda miała wpływ na działanie gruczołów wewnętrznych i uodporniała pacjentów na epidemie i choroby zakaźne. Choć już nie było wielkiej gospodarki na Kleppie, agrokultura, którą zostawił po sobie ów ordynator, wciąż istniała. Potulni pacjenci, ci którzy bez opieki mogli przebywać na zewnątrz, wykonywali rozmaite czynności: rozdygotany rolnik, który postradał zmysły na ugorze, pobudował chatkę z torfu przy ulicy Vatnagardar, inny zbierał drwa w morzu i wzniósł wielką chatę z łaźniami. Oczyma duszy wciąż widzę starą wieśniaczkę. Chodzi ulicą Kleppsvegur ze swą torbą na ramieniu i idzie do dzielnicy Laugarnes. Tam siada na łące, nalewa dwie filiżanki kawy, w tym samym miejscu, w którym znalazła swego martwego męża. Niektórzy powiadają, że przebitego kosą. Wypija swoją filiżankę, po czym znika. Idzie ulicą Kleppsvegur i podchodzi do drzwi szpitala. Gdy się otwierają, wchodzi do środka. Nikt się nie obawiał tych pacjentów. Malarz artysta Gulli w swoich wywiadach zawsze zalicza ich do ludzi, którzy wywarli na niego największy wpływ i wymienia zarówno imię Baldvina Króla Brytyjskiego, jak i Gretę, która tak szybko chodziła, że chłopcy nawet biegiem nie mogli jej dogonić: dwa razy w tygodniu chodziła pieszo do Thingvellir i raz w roku na północ do Akureyri. Ale Gulli nie wspomina o Jonie, która zbierała pety na postoju taksówek przy placu Sunnutorg, czy Einarze, który wierzył, iż jest Ali Babą. Nie opowiada też o tym, że on i Siggi zorganizowali plebiscyt, w którym wybierano najpopularniejszych pacjentów. Ułożono listę, podobną do listy przebojów i chodzono od domu do domu, zbierając fundusze na jajka wielkanoce dla trzech pierwszych. Potem, tuż przed Wielkanocą, wręczono je przed wejściem do szpitala. 93 7 94 Moja choroba nigdy nie pytała, kiedy mam urodziny, kiedy jest Boże Narodzenie czy Wielka- Pierwszy raz trafiłem do szpitala tuż przed Wielkanocą. Na Wielkanoc tata i mama przyszli w odwiedziny. Siedzę na krześle w świetlicy, czy raczej zalegam sflaczały, bo dostałem takie ilości leków, że Mam szkliste oczy. Nie mogę mówić. Mama przyniosła jajko wielkanocne i słyszę jej pocieszający głos: – Mam nadzieję, że będziesz noc. nie mogę się ruszyć. mógł to zjeść, Pall. Chcę odpowiedzieć, podziękować czy coś, ale wydobywają się ze mnie jedynie monosylaby, a język wije się dookoła słów. Słyszę jakieś zdanie w głowie, lecz nie pamiętam, jak się ono zaczyna. – A... jak w szkole specjalnej. Tata wychodzi do pielęgniarki i pyta: – Co wyście właściwie chłopcu zrobili? – Jak to zrobili, o co chodzi? – Jest tak struty lekami, że nie może mówić. Pielęgniarka patrzy na niego ze złością. – Jest Wielkanoc i większość pracowników ma urlop – mówi – a jeżeli pacjenci mają być spokojni, musimy dawać im leki, inaczej nie mamy spokoju do pracy. 95 96 1 97 Na dworze jest zimno. Czasami stoję sam w ciemności. Czasami leżę niczym wyspa na zimnym morzu i dreszcz mnie przenika. Baldvin Brytyjski Król miał rację: Nie upilnowałem swoich aniołów. Już dawno spadły na ziemię i błądzą ze sztywnymi skrzydłami po korytarzach tego tajemniczego domu, w którym dni mijają w powolnej pustce wszystkiego, co znikło, spłonęło i zaginęło. Na zewnątrz jest zimno. Białe grzywy fal szaleją po morzu, czarnym i wzburzonym niczym ciemność kosmosu. Światła miasteczka Akranes migoczą w oddali jak złote miasto, a samo miasteczko pnie się po wzgórzach i pagórkach na kształt elektryka, który błąka się ze swymi światełkami. Zimna jest ciemność kosmosu, zimne światła na korytarzu, zimne oczy kobiety w wizjerze, zimne leki na tacy. Gwiazdy wpatrują się w szpital, a samotność zatoki jest ciemna. Gdyby Chagall stał przy oknie, przy którym ja stoję, patrząc na wzburzone fale czarnego oceanu, może i dostrzegłby latające krowy. Czasem słyszę skrzypce świata. Czasem widzę ciężko stąpające śnieżnobiałe góry. Pewnego razu widziałem, jak wiedźmy latały tu na kijach, ale to było w Sylwestra, kiedy ludzie wystrzeliwali rakiety. Wspinam się na szczyt i palcami dotykam gwiazd. Zbieram chmury i owijam dookoła szyi niczym szalik. Latam z ptakami i znikam w głębiach jak wieloryb. Staram się wyobrazić sobie ruchy pędzla: pojąć, jak rysuje się czas, jaki kolor ma życie, kto jest twórcą tego niezwykłego dzieła. Przyglądam się bezkresom, widzę czarne morze, ciemność, ziąb i światła. Teraz jestem wewnątrz pałacu, który Bergsteinn malował, stojąc w słońcu, w kręgu jestem, ukryty za ciemnością okien, gdzieś pod pociągnięciami pędzla. 98 2 99 Ale i tak świeci słońce. Wyciągam je z kieszeni, odpycham mróz, przeganiam precz magazyny towarowe i umieszczam słońce w zenicie, każąc mu obsypywać promieniami ulicę Bryggjusund – pewnego dnia, kiedy jestem na odchodnym. W bramie stoją tata i mama i machają do mnie, tak samo jak moi bracia, Halli i Rabbi. Mama jest w ciąży ze Svaną. Mieszkanie w domu, które budował tata, jest już prawie gotowe. Wszyscy jesteśmy na odchodnym. Macham do nich i odjeżdżam autem, ale nie jak tata, gdy trzy dziesiątki lat wcześniej jechał jako przybłęda do gminy Kamb. Nie trzęsę się na furmance przez wrzosowisko Hellisheidi, lecz jadę bagażówką przez Holtavörduheidi w tumanach kurzu wzbijających się z wiejskich dróg. Jestem w drodze do Skagafjördur. Skagafjördur mieni się w słońcu... Wiele miejsc w prowincji odwiedziłem, nie tylko dlatego, że przewożono mnie między farmami, z Hvalnes do Kirkjumyri, lecz również dlatego, że włóczyłem się, mieszkając w Hvalnes u Petura samotnika. Było nas kilku młodzieńców, przeważnie z Reykjaviku, których Petur przyjął do siebie na lato; raczej na wakacje, bo nie było zbyt wiele roboty w obejściu, gdyż Peturowi nie bardzo zależało na gospodarstwie. To dziadek ulokował mnie u Petura. Dziadek zna gospodarzy w całym kraju i dobrze wie, że Petur jest dziwakiem, ale za to wykształconym i inteligentnym – był nauczycielem w Reykjaviku i słynie z zamiłowania do starych ksiąg; Petur nie czuł się dobrze w mieście, więc osiadł w Hvalnes nad zatoką Skagavik, na opuszczonej farmie. Petur mógłby zaśpiewać tak jak Frank Sinatra: „I did it my way”, bo wszystko robił po swojemu, kontaktował się z załogą angielskiej krypy z szesnastego wieku i prowadził w chałupie prace badawcze, a o gospodarstwo nie dbał, chyba że doił te dwie krowy, które posiadał i wiele razy dziennie biegał tam i z powrotem, żeby wpuścić lub wypuścić przez drzwi komórki duchy zamieszkujące farmę. Petur miał też owce w górach, ale myśmy ich nie widzieli, tak samo jak duchów. Wieczorami nam czytał. Kiedy gościłem u niego, czytał akurat „Wypadki w Skagavik”, biografię Johannesa z Borg, „Sagę o Egillu” i „Sagę o Grettirze”. Ale najfajniej było, kiedy ruszaliśmy na włóczęgę. Petur zostawiał dwóch do pilnowania krów i wyruszał z pozostałymi na wyprawę. Gospodarze przyrównywali Petura do Gudmundura Dobrego, średniowiecznego biskupa, który zawsze miał wokół siebie włóczęgów. 100 Pewnego razu idziemy do Saudarkrokur. Jesteśmy w połowie drogi, kiedy Petur nagle się zatrzymuje, drapie w ciemnoszary zarost, poprawia okulary na nosie i mówi: – Muszę wracać. Komórka jest zamknięta. Duchy ani nie będą mogły wejść, ani wyjść. My, chłopaki, siadamy na poboczu i długo czekamy na Petura. Kiedy wraca, mówi: – Ale się ucieszyły – a po wyrazie jego twarzy widać, że to prawda. 101 3 102 W Saudarkrokur po raz pierwszy spotkałem Cesarza Zorzy Polarnej, z którym potem wiele razy siedzieliśmy razem w psychiatryku, gdzie niczym cyklon przemierzał sale i korytarze i malował wszystko, co stanęło na jego drodze, ściany, drzwi i spody łóżek, tak że niejednokrotnie potrzebny był dla niego specjalny opiekun. Pokój Cesarza pełen był malunków, a jego eleganckie, białe ubranie wisiało na wieszaku. Czasem przychodziły jego dzieci i przynosiły mu płótna i farby, stąd niektórzy uważali, że Cesarz, który naprawdę na imię ma Tryggvi, posiada pieniądze i ukryte skarby z czasów swej aktywności. Kiedy pokój Cesarza zapełnił się obrazami, przeniósł się do kolejnych pokoi i na korytarz i wypełniłby obrazami wszystkie pokoje, nawet pokoje lekarzy i pielęgniarek, gdyby go nie powstrzymano. On sam zaś wierzył, że szpital to prawdziwy pałac, cesarski pałac, w którym panuje on, Cesarz Zorzy Polarnej. Cesarz woził się karetą. Trzy konie szły w zaprzęgu, a karetę to on sam skonstruował i pomalował na czarno. Siedział w niej w futrze, może bardziej podobny do hrabiego niż cesarza, z dobrze ułożoną bródką i wąsami, z ozdobną laską, w kapeluszu na głowie; dookoła niego pełno było dzieci, w karecie i wokół niej. Kiedy Cesarz nas zauważył, wysiadł z powozu, wyciągnął piersiówkę koniaku i poczęstował Petura. Dobrą chwilę pili i gawędzili. Potem Cesarz proponuje: – Powinniście przyjść i zobaczyć pomnik, który wznoszę. Idziemy z Cesarzem do pomnika, który stoi na placu za warsztatem samochodowym, twarzą zwrócony do morza. Słońce świeci. Wyspa Drangey skąpana jest w słońcu. Od razu widać, że pomnik przedstawia Cesarza. Wzniósł już cokół, lecz sam posąg leży na ziemi. Wyrzeźbił już facjatę i szaty cesarskie, ale jeszcze musi popracować nad torsem i nogami. – Za grubego się wyrzeźbiłem – mówi Cesarz, a przy tym zastanawia się, czyby nie powiększyć pomnika. Ma on górować nad miastem, a może nawet i nad wieżą kościelną, ale to będzie wymagało podwyższenia cokołu. – I można będzie umieścić światła w oczach i używać mnie jako latarni morskiej – mówi i się śmieje. Ale do tego nigdy nie dojdzie; pomnik nigdy nie stanie, bo zanim sprawy zajdą aż tak daleko, Cesarz Zorzy Polarnej zostanie skuty i przewieziony na południe do stolicy, gdzie mają go zamknąć na Kleppie. Po drodze cały czas opowiada o swojej babci, która jest w niebie i ma dziewięć metrów wzrostu. 103 Wiele lat później rzeźba nadal leży na placu za warsztatem samochodowym i rozsypuje się, a Cesarz wychodzi i wraca do szpitala dla umysłowo chorych, i zarówno w szpitalu, jak i poza nim ma ręce pełne roboty. Otwiera wystawę malarstwa we Wschodnich Fiordach, zakłada fabrykę skarpet w Hveragerdi, zakład dziewiarski w Reykjaviku, solarnię ryb w Selfoss i przez jakiś czas zajmuje się gastronomią, żeni się z piękną kobietą i buduje dom o dwóch kondygnacjach. Dom przypomina wschodnią świątynię i stoi na żwirowym grzbiecie górskim w osadzie rybackiej. Kiedy Cesarz Zorzy Polarnej rozwodzi się z żoną, muszą podzielić dom na dwie części, toteż Cesarz przepiłowuje drewniane schody między kondygnacjami. Sam mieszka na górze. Kiedy chce opuścić dom, spuszcza się z balkonu po linie i podciąga, gdy chce wejść do domu, aż któregoś dnia opuszcza Cesarz swój dom, tę świątynie, i nigdy tam nie Chodzą słuchy, że jest w Zachodnich Fiordach. Tam pije z armatorami. Potem przemierza pół- Wieść niesie, że wzięli wszystkie meble prawnika, wynieśli je na żwirowe podwórze i tam rząwraca. nocne wyżyny i udaje się do prawnika, który siedział z nami w wariatkowie. dzą w bezkresnym królestwie. Po latach mieszkam w schronisku przy ulicy Stangarholt, w tej przerażającej melinie, do której wtargnęła policja narkotykowa z psami, tam gdzie mieszkają z nami, nie całkiem zdrowymi, recydywiści. Cesarz też tam mieszka. Dzieli nas tylko jeden pokój. W tym pokoju mieszka para, która pewnego dnia znika i zjawia się dopiero, gdy stopnieją śniegi. Pewnej nocy wracam do domu. Już nie jestem grubym starcem, jakim byłem, kiedy brałem leki. Znów jestem młody; mam na sobie skórzane ciuchy i pozwalam sobie marzyć o dziewczynie, która jest ekspedientką w perfumerii przy ulicy Austurstraeti. Wchodzę po schodach w schronisku, pijany i sponiewierany. Pobiłem się z kilkoma punkami w pubie Hresso. U szczytu schodów stoi Cesarz. Teraz przypomina hiszpańskiego szlachcica, ma na sobie smoking i biały szalik, bo zresztą płynie w jego żyłach krew południowego pirata sprzed wieków. – Pall – odzywa się Cesarz – zaczynasz mi przypominać nocnego kruka w piekle. – Słuchaj no, Cesarz – mówię i chcę jeszcze coś dodać, lecz Cesarz mi przerywa: – Uważaj na siebie, Pall. Twój czas się kończy – odwraca się i znika w swoim pokoju. 104 4 105 Ale potem wydarzyło się coś, co nagle zakończyło mój pobyt u Petura: Pewnej nocy przychodzi do nas Petur i mówi, że oto do lądu zbliża się podejrzany statek. Właśnie zaczęło się ściemniać. Ciemne chmury i księżyc. Zatoka Skagavik wygląda złowieszczo. My, chłopaki, pomyśleliśmy sobie, że Petur coś bredzi; że to kolejna klechda, jakaś krypa sprzed wieków, którą Petur teraz zauważył i chcemy spać dalej. Ale Petur wywołuje nas z pokoju. Jest bardzo przejęty. Rozdygotany. Zabiera nas na boisko i pokazuje na morze. Racja: niedaleko lądu jest statek, duży i groźny, podejrzany i tajemniczy, milczący, z bladymi światłami na pokładzie, a nad nim kładzie się jakaś pustka, jak na statku widmie. – To Ruscy – mówi Petur, a wtedy ludzie bardziej obawiali się Ruskich niż później. Nie tylko Petur się ich boi. Ruscy są gorsi niż mieszkańcy prowincji Hunavatnssysla i to bez przesady. Petur potrafi docenić to, że urodziłem się tego samego dnia, kiedy przyjęto nas do NATO. – I co chcesz zrobić? – pytam Petura. – Przywitam ich – odpowiada Petur zdecydowany. – Nie pozwolę, żeby jakieś „bolszewikingi” wtargnęły do zatoki, w której młody Kolbeinn cumował ze swoją flotą. Ustawiamy się wszyscy na traktorze Farmal Cub. Petur podaje jednemu z chłopaków strzelbę myśliwską, a poza tym mamy dwie łopaty i łom. Ten traktor to straszny złom, który przez całe lato nie został uruchomiony. Teraz Petur obraca korbę, mamrocząc pod nosem jakieś zaklęcia. I ciągnik zaskakuje. Stary Farmal Cub rusza z miej- Jedziemy ścieżką, podskakując i trzęsąc się. Petur ma na sobie kurtkę z kapturem, a w ustach Potem traktor gaśnie i zatrzymuje się. Resztę drogi pokonujemy na piechotę, idziemy na skraj Są to bazaltowe występy, wyjątkowo podobne do zębów wieloryba. Pod ziemią morze burzy się sca, puszczając z rury wydechowej szary obłok dymu. cygaro. Księżyc odbija się w jego okularach. przepaści, na urwiste skały. i śpiewa. Zginamy się wpół, czołgamy do krawędzi i obserwujemy morze. Tam jest statek. Jest w nim coś przerażającego. Równie dobrze może to być okręt wojenny. Ale Ruskich nie widać. Petur bierze strzelbę myśliwską, celuje gdzieś w ocean i zaczyna strzelać w kierunku statku. Odgłosy strzałów odbijają się od skał i potęgują, tak że po zatoce roznosi się przerażający huk. Teraz obudzili się członkowie załogi. Umundurowani faceci biegają w tę i z powrotem po po- 106 kładzie. Potem ktoś zapala bardzo mocne szperacze, których światło skierowane jest na zatokę. Oświetlają skały, a przerażone ptaki wzlatują w powietrze. Ale Petur się nie poddaje: kanonada wciąż rozbrzmiewa. Nagle dopada nas krąg światła, jak więźniów w filmie o nazistach. Wydaje mi się, że siedzę w kinie Tonabio, z tym że to ja jestem na ekranie, a przerażeni widzowie mnie oglądają. My, chłopaki, okopujemy się, a Petur leży jak snajper z palcem na spuście. Może Ruscy zaczną kanonadę, bo jakiś ruch zauważamy na pokładzie. Wtedy rozlega się głos z głośnika. On także odbija się od skał. Ludzka mowa wypełnia zatokę, ale to nie jest jakiś ruski bełkot, tylko wyraźny, islandzki język i kiedy zalewa nas potok słów, Petur pociąga za spust. Strzały mieszają się ze słowami: – Straż graniczna! Tu straż graniczna! Czy moglibyście z łaski swojej złożyć broń, w przeciwnym razie... 107 5 108 Kiedy mama dowiedziała się o tym – nawet opisali to w stołecznych gazetach – pomyślała, że znalazłem się w rękach jakiegoś niebezpiecznego wariata i obsztorcowała dziadka, ale dziadek uważał to za śmieszne i często potem wspominaliśmy z nim tę historię. Myślę, że to z tego właśnie powodu mama wcześniej urodziła Svanę. Że niby ja, Pall, jej syn, byłem na wsi na północy u niebezpiecznego wariata i brałem udział w strzelaninie ze Strażą Graniczną! Jak też mogło coś takiego przyjść dziadkowi do głowy? Albo wrócę natychmiast do domu, albo dziadek znajdzie dla mnie lepsze gospodarstwo. I stało się tak, że pojechałem do Kirkjumyri, do gospodarza Stefana, który przyjechał po mnie nad zatokę Skagavik swoim terenowym willisem. skim, właściwie karłem, i gdy przesprzęglał i zmieniał biegi, zatapiał się w siedzeniu, tak że kiedy To było dosyć śmieszne, kiedy gospodarz Stefan po mnie przyjechał, bo był mężczyzną dość niwjechał na podwórze, wyglądało na to, że nikt nie siedzi za kierownicą. Przy Kirkjumyri stał kościół, na co zresztą wskazuje nazwa. Był to stary kościółek z torfu, jeden z najstarszych w kraju, i tam życie wiejskie wyglądało zupełnie inaczej niż u Petura. Przede wszystkim porządek, a nie bałagan. To było prawdziwe gospodarstwo. Stefan miał trzydzieści krów w oborze, dwieście owiec w górach i dziesiątki koni na łąkach. Czasem przyjeżdżali tu turyści, żeby pozwiedzać, więc miał też Z rana wyprowadzałem krowy na pastwisko, wieczorem je zaganiałem, a jesienią goniłem owce psa, Snatiego. z gór i dane mi było przejechać się na koniu, zaś gospodarz Stefan podarował mi owcę i pieniądze. córką, Olöf. Stefan przejął gospodarkę od starego Runara, swego ojca, bo właściwie od dawna ra- Gospodarz Stefan był samotny, tak jak Petur, choć na farmie mieszkała Halldora, gosposia, z zem gospodarzyli. Ale teraz Runar był już tak stary, że przez cały dzień siedział w kuchni i obserwował muchy na parapecie, patrzył na promienie słoneczne i deszcz; potem, kiedy już był w domu starców w Rey- Między pracami gospodarskimi, zwłaszcza zanim skumałem się z Olöf, często siedziałem u Ru- Runar był chudy, miał zapadnięte policzki i twarz pokrytą zmarszczkami. Nosił brązowy, prąż- To gosposia Halldora dała mi papier. – Masz precyzyjną kreskę – powiedział Stefan, kiedy zo- – Tak, to materiał na wielkiego artystę – powiedziała gosposia Halldora, wycierając ręce w farkjaviku, nadal siedział przy tym samym oknie: pogoda w Reykjaviku go nie interesowała. nara w kuchni i Runar był pierwszą osobą, którą narysowałem. kowany garnitur i często kapelusz na głowie. baczył, jak na papierze powstaje jego ojciec. tuch. – A przynajmniej rysuje lepiej niż moja Olöf. 109 Olöf, córka Halldory, była moją rówieśniczką. Ja miałem zamiar zdać małą maturę, ale ona nie była pewna. To zależało od tego, gdzie razem z mamą spędzą zimę. Tam chciała uczęszczać do szkoły, ale najbardziej marzyła jej się szkoła gospodyń. – Będziesz gospodynią? – zapytałem. – A kim innym może zostać kobieta? – odparła. – No... – nic mi nie przyszło do głowy. – To wy nigdzie nie mieszkacie? – rzekłem. – Nie, tam gdzie mama pracuje. – A dlaczego nie wyjdzie za Stefana? – zapytałem i od razu sama myśl wydała mi się śmieszna, bo Stefan sięgał Halldorze ledwo nad talię. Olöf także się roześmiała i więcej na ten temat nie rozmawialiśmy. – A twój tata, gdzie jest? – Nie wiem. Nigdy go nie widziałam. Leżeliśmy na trawie i rozmawialiśmy albo szliśmy na cmentarz. Były tam drzewa i ścieżka z torfu wokół. Czasami chodził z nami Snati, a myśmy udawali, że rzucamy mu ciastka, za którymi biegał. Olöf była szatynką, z włosami do ramion i wydatnymi piersiami. Była grubawa, jak to się mówi – pulchna. Kiedy biegła, jej piersi trzęsły się i podskakiwały. Z rana pomagała swojej mamie w kuchni, za to razem chodziliśmy po krowy. Często, kiedy rozmawialiśmy, czułem niepokój, a raz – gdy otarłem się o jej piersi – doznałem chętki. Któregoś dnia poszliśmy do jaru z dwoma dużymi wiadrami zbierać jagody. Halldora miała zamiar zrobić z nich sok i dżem. Jar wznosił się ponad zabudowania. Spływał nim niewielki strumyk i głęboko go wyżlebił. Najpierw byliśmy od siebie daleko i na wyprzódki zbieraliśmy jagody do wiader. Lecz z wolna zbliżaliśmy się do siebie, aż zalegliśmy we wrzosach, jedliśmy jagody i rozmawiali. Patrzyłem w jej oczy, a twarz miała dużą i siną od jagód. Odniosłem wrażenie, że jej oczy proszą mnie o pocałunek. Podchodziłem coraz bliżej i bliżej, a potem nasze usta złączyły się w pocałunku, który nie miał zamiaru się skończyć. Całą noc leżałem bezsennie i Olöf tak samo. Kiedy jej mama, Halldora, usnęła, Olöf wymknęła się z łóżka, a ja udałem że śpię, kiedy weszła pod kołdrą. Uciszaliśmy się nawzajem, leżeli i milczeli. Tylko nasze oczy mówiły i wsysały w siebie dotyk, delikatne muśnięcia. Trzęśliśmy się i drżeli, i dziwne napięcie przycupnęło między nogami. 110 Niełatwo nam było ukryć nasze uczucia, kiedy razem z innymi znajdowaliśmy się w kuchni, więc jej mama, Halldora zaczęła podejrzewać, że coś w trawie piszczy. Zaczęła nas śledzić. Pewnego razu, nie zauważywszy, że nas obserwuje, zniknęliśmy w stodole, w której oboje leżeliśmy bez spodni. Wtedy do nas weszła. Halldora z przekleństwem na ustach wepchnęła Olöf przed sobą do domu. Słyszałem krzyki i wrzaski Olöf dochodzące z wnętrza. Pomyślałem sobie, że mama oblewa ją wrzątkiem. Takie były te krzyki. 111 6 112 Kiedy wróciłem ze wsi, wszystko było inne. Nie tylko to, że miałem siostrę, Svanę, ale i nowe mieszkanie, całe piętro przy Dvergheimar, najmniejszej ulicy w dzielnicy Heima. Może też byłem nowym człowiekiem, bo nie dość że nad Skagafjördur walczyłem ze Strażą Graniczną, to jeszcze straciłem dziewictwo. Na biurku, które dostałem z okazji konfirmacji, stał globus; a na ścianach znajdowały się półki z książkami, modelem samolotu, okrętem wojennym i samochodzikami – których nie zdążyłem jeszcze wyrzucić. Niemniej, kiedy tylko znalazłem się na ulicy, ulicy – która tak niewinnie się nazywała – Świat Krasnoludków, dopadły mnie wątpliwości. Ulice dookoła niej były o wiele większe. Nie wiem, co to było, stare dechy czy puste pole, ale to miejsce trąciło jakimś chłodem. Nikogo tu nie znałem i natychmiast spiąłem się z moimi rówieśnikami, Omarem i Grubym Maggim. Omar był wysoki, miał wągrowatą, pryszczatą skórę. Ubrany w dżinsowy komplet stał przy płocie, a u jego boku tkwił Gruby Maggi, w watowanej kurtce i czarnych spodniach, okrągły na twarzy. Stali obaj przy płocie i przeglądali jakąś książkę. Wyraźnie widziałem, że to mój stary album ze znaczkami, album, który na ósme urodziny podarował mi dziadek. W jakimś przypływie rozpaczy dałem go Halliemu przed wyjazdem na północ. Nie miałem jednak odwagi, by tak ot, rzucić się na nich i odebrać im ten album. Nie chciałem ryzykować i niesłusznie ich podejrzewać. Pośpieszyłem więc do domu i odnalazłem Halliego w pokoju, który dzielił z Rabbim. Kiedy wszedłem, Halli bawił się żołnierzykami z trzema innymi chłopakami. Wszyscy mieli na sobie kraciaste koszule i przypominali leniwe psy, leżąc na podłodze i puszczając między żołnierzami stalową kulkę. – Halli! – mówię, a w moim głosie słychać hałaśliwe podniecenie. – Gdzie jest mój album, który dostałem od dziadka i podarowałem tobie? Halli podnosi wzrok i patrzy na mnie niewinnie. – No co, gdzie? – pytam. Halli wstaje. Zarumieniony jest jak burak, a w niewinnym spojrzeniu pojawia się lęk. Mimo to usiłuje wzruszyć ramionami. – No, pokaż – rozkazuję. Halli wystawia dolną wargę nieco wprzód, a potem cicho mówi: – Nic o nim nie wiem. – Halli – mówię. – Widziałem wyraźnie, jak dwóch chłopaków przeglądało go na ulicy. Skąd oni go wzięli? Pożyczyłeś im? 113 Halli jeszcze bardziej się czerwieni i odsuwa się z unikiem. – Wiesz, że ten album należał do dziadka. To są cenne znaczki. Nie chciałem, żebyś komukolwiek je dawał. – Nie dałem ich – twierdzi Halli. – Czyżby – mówię. – Ukradli ci? Bo tak wyglądają, przynajmniej jeden z nich. Na myśli miałem Omara. Nie tylko, że wyglądał jak przestępca. Był przestępcą, o czym od dawna już było wiadomo, zresztą drogi nasze miały się jeszcze skrzyżować dużo później w schronisku przy ulicy Stangarholt, a drugi chłopak, Gruby Maggi, miał wygląd jajcarza i rozrabiaki. – Nie-e – odpowiada Halli, a jego głos drży. Czuję, że trzęsie przede mną portkami. Bawi się paskiem, obraca w rękach stalową kulkę i patrzy pod nogi. – Dostał parę żołnierzyków – odzywa się Gretar, jeden z jego kolegów. – Żołnierzyków! – krzyczę i wybiegam, trzaskając drzwiami. Kiedy wypadam na zewnątrz, Omar i Gruby Maggi nadal stoją przy płocie. Niczego nie ukrywają i patrzą na mnie chłodnym wzrokiem. Omar ma wybrylantynowane, ufryzowane włosy, a Gruby Maggi proste i krótkie. Staję naprzeciwko nich z rozwianym włosem, ubrany w sztormiak i tenisówki. – Bardzo proszę oddać mi ten album – mówię. – A co ty z nim zrobisz? – pyta Omar niewzruszony, choć z całych sił staram się okazać stanowczość. – A co cię to obchodzi – mówię. – To mój klaser. – To ty zbierasz znaczki? – powiada Omar. – Wydaje ci się, że jesteś śmieszny – rzucam. – Powinieneś się raczej wstydzić, że wykorzystujesz małych chłopców. – Nawet nie próbuję być śmieszny – stwierdza Omar. – Pytałem tylko, czy zbierasz znaczki. – Nie możemy cię spytać, barani łbie? – pyta Maggi i wybucha śmiechem. – Nie mów o baranach – mówię mu. – Bo zdaje mi się, że ty wyglądasz jak świnia. – Omar, słyszysz co on mówi? – ale Omar nie zwraca na niego uwagi. Czuje temperaturę gry. Między nim a mną rośnie napięcie. – To są cenne znaczki, które podarował mi dziadek – wyjaśniam. – To dobrze mieć dobrego dziadka – mówi Omar z uśmiechem. Maggi też się uśmiecha. – Prawda. Prawda, że to dobrze mieć dobrego dziadka? – Wasze zdanie mnie nie interesuje – oznajmiam. – To nieładnie oszukiwać młodszych. – Uuu – Omar udaje że płacze. – Dobra, zwrócę ci ten album – powiada. 114 Omar podaje mi klaser. Odwracam się na pięcie i chcę iść do domu. Zrobiłem kilka kroków, gdy słyszę głos Omara. – Słuchaj no, Lejbuś – mówi. Odwracam się. – Nazywasz się Lejbuś? Czuję, jak się czerwienię i krew napływa mi do twarzy. – Nie, nazywam się Pall. – To dlaczego się odwróciłeś, kiedy nazwałem cię Lejbuś? Na pewno nazywasz się Lejbuś. – Może Sflaczały Lejbuś – dodaje Gruby Maggi. – To nazwijmy go Sflaczałym Lejbusiem – mówi Omar. – Ty to umiesz imiona wymyślać, Maggi. Zastanawiam się, czy nie rzucić się na Maggiego, ale jest ich dwóch, choćby udało mi się położyć Maggiego, to Omar nie jest żadnym barankiem. Odwracam się więc i kieruję do domu. Kiedy udało mi się ujść parę kroków, Omar krzyczy za mną: – Te, Lejbuś, Sflaczały Lejbuś! Pozdrowienia dla braciszka. On jest trochę mądrzejszy od ciebie. Nie odpowiadam i idę dalej. Wchodząc po schodach, otwieram klaser. Wszystkie znaczki zniknęły. Kiedy odwracam się w kierunku płotu, widzę, że Omar i Maggi także zniknęli. 115 7 116 Kiedy wyjeżdżałem, wszystkie bramy były otwarte. Kiedy wróciłem, znalazłem je zamknięte na klucz. Ciągle szukałem na ulicy Bryggjusund, ale tam wszystko też uległo zmianie. Raj płonął. Niebiosa się waliły. Najbardziej tęskniłem do powrotu na ulicę Bryggjusund, żeby spotkać Siggiego i Joiego. Daniel i Skuli już się przeprowadzili, ale też i z nimi mniej przebywałem. Oni myśleli tylko o samochodach. Siggi wyjechał na wyspy Vestmannaeyjar, mieszkał u babci i miał zamiar iść na morze. Stałem w prochowcu i tenisówkach, dopiero co ostrzyżony. Joi był w domu. Podszedł do drzwi w marynarce bez kołnierza, z włosami zakrywającymi uszy. Spojrzał na mnie z góry. Zdawało mi się, że urósł, ale był w butach na wysokim obcasie, i kiedy wszedłem do pokoju, który zajmował z Siggim, od razu rzuciło mi się w oczy, że ściany są oblepione zdjęciami zespołów muzycznych. – Jak było na wsi? – zapytał Joi. – Świetnie – powiedziałem. Potem zacząłem mu opowiadać o wędrówkach nad Skagafjördur, o Peturze samotniku i walkach ze Strażą Graniczną, ale Joiego nie interesowało to, co mówię. Ziewnął, spojrzał na zegarek, sięgnął do kieszeni i wyjął paczkę papierosów. – Chcesz? Nie, nie chciałem palić. – Dokąd przeprowadzili się Danni i Skuli? – zapytałem. – Gdzieś tam do dzielnicy Hlidar. Nie spotykam się z nimi. Joi palił z klasą i nie robił z tego tajemnicy. Jego mama, Thorey, też nie robiła sobie nic z tego, że on pali. Znów spojrzał na zegarek. Wkrótce rozległ się dzwonek do drzwi. – Przyjaciel – powiedział. – Kto taki? – Jonni, menago Plam – odparł Joi. Plamy to był bigbitowy zespół z dzielnicy. Mieli przed sobą Wszedł Jonni. Był dokładnie tak samo ubrany jak Joi. Stali, palili i obaj przeglądali się w szybie Siedziałem na łóżku Joiego i uniósłszy komiks, przeglądałem go. Jonni spojrzał na mnie pustym przyszłość. starej szafy. wzrokiem. – Kto to? – zapytał Joiego. – Palli. Właśnie przyjechał ze wsi. 117 – Taki baca. – Palli, już możesz sobie wziąć ten komiks – powiedział Joi. – My z Jonnim zastanawiamy się, czy nie zajrzeć na plac Sunnutorg. – Nie – powiedziałem. – Idę z wami. Spojrzeli po sobie. Potem wyszliśmy. Dziwnie się z nimi szło. Ludzie odwracali się i patrzyli za nimi. Ale oni wysoko zadzierali głowy i udawali, że nikogo nie widzą. Przy nocnym sklepie na placu Sunnutorg pałętało się dużo młodzieży. Niektórzy chłopcy mieli na sobie skórzane kurtki i okulary słoneczne, a dziewczyny obcisłe sztruksy. Żuły gumę. Większość paliła. Czy byłem na innej planecie? Nadal przychodziłem tam, by spotkać się z Joim. Kupiłem sobie colę i stałem, patrząc w przestrzeń. Joi miał zamiar porzucić szkołę, zacząć pracować i zarobić forsę. Trzymałem się blisko niego. Joi podobał się dziewczynom. On i Jonni znali chłopaków z Plam, którzy właściwie uchodzili za półbogów. A potem zacząłem słyszeć moje przezwisko: Sflaczały Lejbuś. Przywędrowało z dzielnicy Heima i dotarło aż tutaj. Krąży wokół nocnego. Podchodzą do mnie dwaj chłopcy w skórach. Jeden z nich staje przede mną i mówi: – Czy to prawda, że mówią ci Lejbuś? – Sflaczały Lejbuś? – dodaje drugi. Czuję, jak drżę w środku. – No? – mówią chłopaki. Łzy ściskają mi gardło. Spoglądam między obydwoma chłopakami na Joiego. Mam nadzieję, że przyjdzie mi z pomocą. A on stoi z papierosem, patrzy na mnie, a na jego twa- Szybko odchodzę, biegnę ulicą Langholtsvegur, skręcam w Holtavegur koło apteki i pędzę przez Raz się oglądam za siebie, mając nadzieję, że Joi biegnie za mną, ale nikt mnie nie goni. Czuję, rzy maluje się uśmiech. szkolne boisko . jak świat dookoła mnie się zamyka i wszystko się wali. 118 Część druga WĘDROWNE PÓŁCIENIE 119 VI 120 1 121 Jestem ciężki, ważę ponad sto kilo. Chemoterapeutyczny tłuszcz wisi na mnie jak parówki na ciężarnej kobiecie. Moje włosy wzburzone są na kształt fal morskich. Moja broda rośnie i rośnie. Przypuszczam, że wyglądam tak, jak wyglądałby Karol Marks, gdyby wiedział, że upadnie komunizm. Mam na sobie obszerne sztruksy i długą, znoszoną kurtkę dżinsową. Pod kurtką noszę czarne giezło z orientalnym wzorem. Kupiłem je u Hindusa przy placu Hlemmtorg, gdzie również można nabyć rzeźbione słonie, nargile, kadzidła i podobizny Buddy. Giezło całe jest wypaćkane farbą, bo malowałem obraz dziewczyny, którą kocham. Ma na imię Dagny i jest niewiarygodnie piękna, ma piersi jak brzoza i oczy jak polana pełna jagód, a kiedy dotykam jej krągłych bioder i gładzę piersi, wyparowuje i nic z niej nie zostaje poza oknem, w którym stała; moja rama świata, moje życie i śmierć moja. Przyznaję, że z czasem Dagny zlała się z moimi rojeniami. Nie dość, że zlewała mi się ze skąpo ubranymi dziewczynami z „Playboya” i czarnowłosymi dziewczynami na Tahiti z obrazów Gauguina. Widziałem też, jak pojawia się w hollywoodzkich filmach – raz zauważyłem, że zatrudniła się jako pielęgniarka w armii Stanów Zjednoczonych i została w Wietnamie. Ale dopóki Dagny była dziewczyną z rzeczywistości, w której ludzie żyją zdrowi i szczęśliwi, kochałem ją tak gorąco, że niczym szkolna gumka tarła moje serce i wymazała z niego wszystkie inne dziewczyny. Natychmiast wyczułem, jak rymuje się z moją kipiącą krwią i rytmem wybijanym przez perkusję mej duszy, choć teraz, dużo później widzę ją jedynie w myślach. Siedzi na plaży i czeka, żeby zobaczyć odbicie mojego okna w falach. Kiedy je otwieram, wpełza, i staje tuż obok mnie. Czuję zapach brzozy, bijący z jej piersi i woń lata, które wybucha w jej oczach niczym polana pełna jagód. Przez moment jej krew pulsuje w moich żyłach, podczas gdy płomienie dawno wypitego wina palą mi stopy. Stoję teraz nagi i samotny. 122 2 123 Wtedy zalewa mnie fala wspomnień o tym, jak to włóczyłem się ciemnymi ulicami i czułem pustkę, jakby była zakorzenioną częścią tego miasta. Jest zimno. Sople zwisają z dachów, a gałęzie drzew wyciągają się w przestrzeń niby mróz na szybach. Ciemny jest świat; ciemne jest moje serce. Czuję bicie serca ulicy, kiedy podchodzę do żelaznej bramy. Otwieram ją i schodzę po stopniach w dół. Na szybie widnieje jej imię, inkrustowane w kwieciste serce. Pukam, czekam dopóki drzwi w przedpokoju się nie otworzą. Smuga światła pada na podłogę. Widzę, jak Dagny się zbliża. Prosi, żebym wszedł. Siadamy na materacu łóżkowym. Nie wiem, co mam powiedzieć, bo ona jest strasznie ponura. Jej ciemne rysy twarzy pobladły, a czarne, zmierzwione w kołtun włosy wyglądają niczym skrzydła wrony. Opiera łokcie na kolanach i chowa twarz w dłoniach; wzdycha. – Nie musisz zawsze być taka nadęta – mówię. – Po prostu przechodziłem obok... – Po prostu przechodziłem obok! – powtarza. – Zawsze po prostu przechodzisz obok. Na podłodze leży kilka książek w miękkiej oprawie. Z wiklinowego koszyczka z motkami wełny wystaje paczka kadzidełek. Pali się świeczka. Na biurku stoi lampka. Pod lampką leży otwarta książka, w której linijki podkreślono żółtym flamastrem. – Nie potrafię przestać myśleć o tobie – mówię. – Nie czuję się dobrze. – Wiesz, że to już koniec – rzuca – a i tak przychodzisz co wieczór. Jest zła; twarz pełna napięcia. – Mam wyjść? – pytam. Nie odpowiada. 124 3 125 Czy pytałem gwiazdy o wieści? Czy wiatr przekazywał mi informacje? Kiedyś przyjmowała mnie z uśmiechem, kiedyś śmiała się w drzwiach. Wtedy wieczory jesienne były spokojne. Trotuary podejmowały stukot kroków. Pamiętam krople deszczu na liściach, pamiętam, jak błyszczały niczym korony świetlne. Jej oczy lśniły w mojej duszy blaskiem klejnotów. Potem leżeliśmy i płonęliśmy jak szkielety gór. Gdy wybuchały nasze dusze, całe miasto się chwiało. ... Dagny miała pokój w suterenie tylko dla siebie. Jej tata był wysoko postawionym urzędnikiem; rosłym niezwykle, obdarzonym szczególnym darem patrzenia obok ciebie, kiedy się z nim witałeś, a jej mama, skądinąd bardzo kobieca, chodziła w kapeluszu z szerokim rondem i skórzanych rękawiczkach i pałała zainteresowaniem do sztuki i kultury. Dagny miała coś przeciwko swoim rodzicom i nie chciała ani chodzić na przyjęcia rodzinne, ani ubierać się tak, jak oni chcieli. Zagroziła, że wyprowadzi się z domu, lecz w końcu zgodziła się pozostać w zamian za pokój w suterenie. Pokój miał osobne wejście i wnękę kuchenną. Pewnego razu, kiedy zaczęliśmy już chodzić z Dagny, spotkaliśmy przed domem jej mamę. Długo na mnie patrzyła, a kiedy już się jej przedstawiłem, zapytała: – A kim są twoi rodzice? Powiedziałem jej, jak się nazywają moi rodzice. – A czym zajmuje się twój ojciec? – Jeździ taksówką w firmie Hreyfill – mówię. Jej mama rozdziawiła usta ze zdumienia. Z początku pomyślałem, że to dlatego, iż ona korzysta z usług innej firmy, Baejarleidir czy Steindor, ale wtedy powiedziała: – A ty jesteś w liceum! Syn szofera! Miałem wrażenie, jakbym powiedział jej, że na Księżycu otwarto salon fryzjerski. Wtedy jeszcze nie zastanawiałem się nad reformą szkolnictwa, polityką nowego ministra edukacji i tak dalej, lecz potem Dagny mi wyjaśniła: – Mogłeś nie mówić, że twój tata jest kierowcą. Ona jest obrzydliwą snobką. Wówczas jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z tego, że prowadzenie taksówki nie jest dość eleganckie, ale potem, kiedy zacząłem przemierzać mój szczególnie urządzony świat, zwymyślałem tatę, że wykonuje tak poniżającą pracę, bo człowiek nie może się nawet przedstawić ludziom wykształconym. 126 4 127 Dagny ubierała się swobodnie, w dżinsy i kurtkę wojskową. Paliła fajkę. Prawdę mówiąc, zbierała dziwne fajki, ale tylko takie do palenia tytoniu. Często widywałem ją, jak siedzi na ławce z otwartą książką. Prowokowała mnie. Zdawała się bardziej na luzie niż inne dziewczyny w szkole, toteż częściej zwracałem na nią uwagę, na jej ciemne rysy, długie czarne włosy, na jej szukające oczy i wargi. Raz zauważyłem, jak siedzi w sali wykładowej, opierając się o ciemnozielony pulpit. Patrzyła przed siebie, oczy błądziły po sali. Kiedy tylko jej wzrok spoczął na mnie, zdało mi się, że gwiazdy oświetlają mi drogę, a ich przesłanie było równie czytelne co nagłówki w „Morgunbladid”: To była moja dziewczyna. I vice versa; tak później mówiła. Stałem z albumem z reprodukcjami moich Tahitanek i płytą zespołu The Who, bo uczyłem się grać na perkusji w garażu w domu i serio zacząłem się zastanawiać nad malarstwem. To było na długo przed otyłością, spowodowaną zażywaniem leków, nim nastały czasy pochłaniania kawy i kaszlu papierosowego. Byłem nieugięty i silny, chodziłem w prochowcu, dżinsach i szaliku owiniętym dookoła szyi. Latem pływałem na trawlerze Sigurdur, a dzięki ćwiczeniom na perkusji byłem w dobrej formie. Robiłem też ćwiczenia gimnastyczne, miałem hantle i Bullworkera, a także kwarcówkę, żeby podtrzymać opaleniznę. Chciałem wyglądać jak James Bond. Robiłem ćwiczenia na mięśnie twarzy i naśladowałem jego miny przed lustrem. Sean Connery to był mój ideał, podobnie jak Keith Moon z The Who i Paul Gauguin oraz Vincent van Gogh. Udało mi się zbajerować Dagny i zlaliśmy się w jedno. To nie była tylko miłość ze ślepymi pocałunkami i uściskami; mój świat ją pociągał, gra na perkusji, malarstwo i cały ten ferment dookoła mnie i moich przyjaciół, Rögnvalda i Arnora. Dagny przyszła ze mną do domu. Zaprosiłem ją do garażu, do tej mojej pustelni, w której stała perkusja, a ze ściany uśmiechała się Marilyn Monroe, zresztą tak jak później w bloku dla niepełno- Marilyn, ta wielka pielęgniarka samotnych; wieczność w kontakcie telefonicznym z wiecznosprawnych. ścią. Puszczałem też Dagny płyty Who, Stonesów i Cream: „Bob, bob, bob, bob, bob, I feel free...” Posłuchaj Gingera Bakera. Co za pałker! Albo Charlie Watts... „Hei, hei, hi, hi, get off my cloud.” Ale Keith Moon i tak jest najlepszy. Albo perkusiści jazzowi – Gene Krupa i Buddy Rich... Bardzo też lubiłem siedzieć w pokoju Dagny, wśród książek w miękkich okładkach i fajek. Na 128 jednej ze ścian wisiał dywan. Na podłodze paliły się świeczki. Woń kadzidła łaskotała me nozdrza. Dagny czytała książki pisane przez parapsychologów, siwobrodych proroków, którzy izolowali się i znikali ze świata. Tak jak ja miałem kiedyś postąpić. Ale siedzieliśmy tam, pytaliśmy i szukali; marzyliśmy o długich podróżach w wielki świat. Grałem w zespole jazzowym i malowałem, a ona wspinała się na wyżyny intelektu. Za to moi przyjaciele, Rögnvaldur i Arnor, nie byli równie zachwyceni. Nie miałem już równie niewyparzonego pyska, nie byłem równie chętny do robienia kawałów telefonicznych politykom i pastorom. Straciłem zainteresowanie dla wulgarnych dowcipów, które wszystkie w ten czy inny sposób traktowały o spermie. Ale chodziło i o coś więcej. Rögnvaldur szydził z tego związku. Stał w ciemnym prochowcu w wiacie na przystanku autobusowym z fajką w ustach, bezbarwne włosy miał zmierzwione i nieuczesane, twarz szczerą. Czekaliśmy na autobus na ulicę Dvergheimar. – Nie wierzę w ten wasz związek – powiedział, wyjął fajkę z ust i wypuścił wielki obłok Princa Alberta. – Co ty – odparłem. – To jest miłość. Nie wierzyłem, że kiedykolwiek będę tak zakochany. Rögnvaldur zauważył błyszczące gwiazdy w moich oczach, widział, jak nagle stałem się święty. – Weź przestań – powiedział, a jego twarz nagle spoważniała, co potem tyle razy mi się przypominało. – Dagny jest tylko panienką z dobrego domu. – Nie, ona absolutnie nie chce być taka jak jej rodzice – powiedziałem – nie chce być taką głupią snobką. – Nie bądź dzieckiem – rzucił Rögnvaldur. – Teraz przeżywa mały okres buntu, ale wróci na łono rodziny. – Skąd, wyjeżdżamy razem w świat – powiedziałem. Rögnvaldur się roześmiał. – Zobaczysz. Pójdzie na prawo i wyjdzie za kogoś z dobrym, rodowym nazwiskiem... – A co ty możesz o tym wiedzieć? – przerwałem mu obrażony. – ... a wtedy zatrzaśnie się bramy stal i nie wejdzie tam Pall – kontynuował Rögnvaldur, lecz w tym momencie usłyszeliśmy pisk hamulców autobusu i wybiegliśmy z wiaty. 129 5 130 Pewnego razu, jak już nie chodziłem z Dagny; po tym, jak wyrwała moje serce i cisnęła nim o bruk, na którym ryczą auta – niczym rzymskie lwy – a ja – niczym poeci w swych wierszach – spojrzałem na nie, rozszarpane, i widziałem, jak broczy z niego krew... Wtedy Dagny rozpoczęła już studia na uniwersytecie, a ja rzuciłem szkołę, bo coraz bardziej bolała mnie głowa i coraz gorzej się czułem. W tym czasie konsultowałem się z lekarzami, ale nic u mnie nie znaleźli – ani guza w mózgu, ani nic innego, co by tłumaczyło moje złe samopoczucie. Obrzydła mi szkoła i przekląłem ją, tę wylęgarnię kretynów na pasku Szatana, która nie była niczym innym jak tylko siedliskiem miernoty. Mama i tata przerażeni moimi poglądami chcieli żebym się uczył, a towarzyszyły temu wielkie emocje. Trzaskanie drzwiami. Klęli i psioczyli; właśnie wtedy mama skontaktowała się z uzdrowicielem, którym był ni mniej, ni więcej tylko Audunn z Ketilsstadir, największy uzdrowiciel północnych rubieży, a za pośrednictwem wielebnego Halldora, jednego z dwóch pastorów w dzielnicy Voga i Heima, rodzice spotkali się z Audunnem u wielebnego w domu. Audunn nie musiał mnie ani oglądać, ani słyszeć, bo żył w świecie duchów i uzdrawiał ludzi w odległych częściach kraju. Pokręcił głową nad szkołą i patrząc w swoje dłonie, rzekł: – Myślę, że to dziewczyna. No, nie wiem, czy ludzie tracą rozum z powodu dziewczyn albo jak to zazwyczaj jest z tą metodą w szaleństwie, ale po porzuceniu przeze mnie szkoły i podjęciu nauki w liceum plastycznym cały czas spędzałem w niedokończonej piwnicy nowego domu w dzielnicy Breidholt. Tam to przeniosłem się z Dvergheimar po tym, jak wprowadziłem w szał pół domu grą na perkusji i tam stałem w kaloszach na zimnym klepisku żwirowym, z punktowcem i sztalugą, wspaniałą, wielką sztalugą, malując obrazy, nieśmiertelne dzieła. Wtedy też odwiedzałem Dagny, bo nie traktowałem poważnie tego, że mnie rzuciła. Nadal przychodziłem ku jej utrapieniu, choć czasem rozmawialiśmy jak przyjaciele o tym, jak to miłość i zrozumienie potrafią boleć. Dowiedziałem się, że studenci uniwersytetu organizują bal i przyszedłem do niej zapytać, czy nie powinniśmy iść razem na ten bal; że ja ją zaproszę. – Nie – mówi Dagny. – Nie mam zamiaru tam iść. – Dlaczego nie? – Nie podobają mi się te bale. Nie mam ochoty. – Ale taki bal jest tylko raz w roku – tłumaczę. 131 – Wszystko mi jedno – mówi. – Ale pójdę z tobą do kina – i od razu się ożywia. Ja też jestem w siódmym niebie. Tak, te bale to nonsens. Kiedy Dagny idzie na górę do rodziców po gazetę „Morgunbladid”, żeby przejrzeć repertuar kin, ja kartkuję „Wilka stepowego” Hermanna Hessego i przeszywają mnie dreszcze rozkoszy. Kiedy Dagny wraca, informuje mnie: – W Nyja Bio grają film z Chaplinem „Światła wielkiego miasta”. – Świetnie – mówię i umawiamy się; pół do siódmej przed wejściem do Nyja Bio. Nazajutrz wieczorem czekałem tam na nią. Była już za kwadrans siódma, a Dagny się nie pojawiła. Stałem z biletami w kieszeni prochowca i gdybym był poetą a nie szaleńcem, bez wątpienia zapytałbym: Czy istnieje coś równie samotnego jak młodzieniec, który czeka z dwoma biletami do kina w grudniowy, ciemny, krótki dzień? Pasuje to zwłaszcza do Nyja Bio, gdzie człowiek stoi i gapi się na samochody, jadące w dół ulicą Bankastraeti, jest już za pięć siódma, a jej jeszcze nie ma. Ale może Dagny weszła drugim wejściem, przez podwórko od ulicy Austurstraeti? Dlatego idę za róg, skąd widać zegar na placu, i skręcam w Austurstreati. I patrzcie tylko: Widzę dziewczynę o kruczoczarnych włosach, w kurtce, jaką nosi Dagny, owiniętą szalikiem. Stoi przed gablotą z fotosami z filmu. Przyspieszam więc kroku, trzymając bilety w ręku i krzyczę: – Dagny! – ale to nie ona. Kwadrans po siódmej już nie wiem, co mam z sobą zrobić, więc wchodzę z dwoma biletami w kieszeni i oglądam „Światła wielkiego miasta”. Krzesło obok jest puste, a dookoła mnie wiele par tuli się do siebie. Kiedy wyszedłem, błąkałem się po ulicach. W myślach wygłaszałem oracje. To była szczególna złośliwość zdradzić człowieka i nie przyjść na „Światła wielkiego miasta”, ten smutny film. Łatwiej by mi było pogodzić się z losem, gdyby to był inny film, na przykład „Planeta małp”... Kiedy zbliżyłem się do domu, w którym mieszkała Dagny, różne słowa obijały mi się w myślach, lecz światło w oknie sutereny było zgaszone. Byłem głupi. Dagny oczywiście poszła na bal, a mnie wysłała na Chaplina, żeby spokojnie się przygotować. Zdecydowałem się załatwić sobie jakąś flaszkę i iść na bal. Dlatego odwiedziłem chudego Helgiego, naszego sublokatora, który wynajmował pokój na klatce, jeszcze jak mieszkaliśmy przy ulicy Dvergheimar. Helgi czasem kupował alkohol dla mnie i dla Rögnvaldura, a teraz mieszkał w centrum, niedaleko Tjarnarbud, lokalu rozrywkowego, w którym odbywał się bal. 132 Helgi jest wysoki, bardzo szczupły i delikatny, dlatego mówią mu Helgi chudy, a czasem Helgi piękny. Mieszka na poddaszu, wśród książek i gazet, ma płyty, głównie z niemieckimi przebojami, a kiedy otwiera szafkę, wyzierają z niej dziewczyny z „Playboya” i widać lustro, które podwaja ilość – Zdrowie, Palli. – Zdrowie, Helgi. Helgi alkoholu ma w bród. Chce ze mną podyskutować na temat Gogola i Czechowa, a kiedy – Helgi – mówię jednak na pożegnanie. – Uważaj tylko, żebyś nie zgnił na tym poddaszu. – Tak, ze mną to już tak jest – powiada Helgi – że ja nie umrę ze starości. Potem wybucha śmiechem i zatrzaskuje drzwi, a ja schodzę po ciemnych, drewnianych schobutelek na półce w barku. wychodzę, jestem na niezłym rauszu i do tego jeszcze mam w kieszeni pół flaszki. dach, które trzeszczą i skrzypią, jak w filmie Polańskiego. Tjarnarbud: Ściany tego domu pokrywa jakaś szlachetna siwizna wieku, niewiele brakuje, by lica tych ścian były usłane zmarszczkami. Jeszcze na ulicy, gdy zbliżam się do lokalu, słyszę muzykę. Zasłony w oknach falują, jak długie suknie przy elektrycznych dźwiękach i co chwilę otwierają się drzwi wejściowe, jak do świątyni. Ależ tu musi być święto... Kiedy już jestem w środku, rozglądam się dookoła. Udało mi się przemycić butelkę, więc w barze proszę tylko o wodę. Bez końca chodzę w koło, ale Dagny nie widzę. Może coś się stało i dlatego nie przyszła na film? Może... Zaczynam się rozglądać w różnych kierunkach i przypominam trochę myśliwego. I wtedy ją zauważam. Dagny tańczy na środku parkietu, ale nie ze mną. Ja nie zrobiłem ani jednego pas tanecznego. Kim jest ten wysoki człowiek, w granatowej marynarce, o elegancko ulizanych włosach? „...shorthaired yellow belly, son of tricky dicky”... Tak, Lennon śpiewa w mojej duszy. „Just give me some truth, all I want is some truth”. Przeciskam się przez ciżbę na parkiecie. Pewno wyglądam bojowo, bo Dagny patrzy na mnie przerażonym wyrokiem. Muzyka gra głośno. Tu trzeba się drzeć; na tym święcie. – Dlaczego nie przyszłaś? Dlaczego kazałaś mi czekać? Wiesz, ile kosztuje bilet do kina...? 133 Czkam. Dagny widzi, że jestem pijany. Odwraca się i chce uciec razem z partnerem, ale łapię ją za dekolt sukni. Próbuję ją do siebie przyciągnąć, lecz udaje mi się tylko rozpruć szwy sukienki i rozerwać naszyjnik. – „I’m sick and tired of hearing things from uptight, short-sighted, narrow-minded hypocrites”... Dagny wpada w szał. Rusza na mnie jak ryczący lew. – Zostaw mnie, zostaw mnie... – ale chwytam ją za nadgarstek, który zostaje zadrapany bransoletką od zegarka. Krzyczy i wyje. W tym momencie jej partner rzuca się na mnie. Wymierza cios, lecz chybia. Teraz ja rzucam się na niego. Tarzamy się w tłumie. Siadam na nim i chcę go uderzyć. Ktoś łapie mnie od tyłu. Trzej umundurowani bramkarze chwytają mnie za ręce i nogi i wyrzucają nogami do przodu. 134 6 135 Teraz, o wiele później, kiedy Rögnvaldur zniknął, dziwię się, jak wiele z tego, co w niejasny sposób dał mi do zrozumienia, albo powiedział wprost, się spełniło. Na przykład to z Dagny. Zaczęła studiować medycynę, ale zrezygnowała i poszła na prawo i mimo że mąż z dobrym nazwiskiem rodowym jeszcze się nie pojawił, to miał się pojawić. Czasem zastanawiałem się nad tym, czy Rögnvaldur był wyrocznią, jak to drzewiej mówiono, czy widział przyszłość i czy wiedział, jak biją zegary wszechświata. Przynajmniej sprawiał wrażenie, że słyszy dzwony we własnych kościołach. To znaczy jeśli tak się nad tym zastanowić poniewczasie, to to i owo dał do zrozumienia, jakby wiedział, że tak to się skończy. Rögnvaldur pochodził z Borgarfjördur, był synem farmera w Miklastadir, a jego mama pochodziła z Landeyar, znanych z Sagi o Njalu, stąd też dwie stare księgi „Saga o Egilu” i „Saga o Njalu” były jego ulubionymi książkami. Za to Arnor bardziej skłaniał się ku powieści współczesnej. Kiedy Rögnvaldur przyjechał do stolicy, by się kształcić, zamieszkał u rodziny przy ulicy Dvergheimar. I w ten sposób nasze drogi się skrzyżowały. Natychmiast zauważyłem Rögnvaldura, chłopaka w czarnym prochowcu idącego ulicą z teczką w ręku. Kilka minut później staliśmy obaj na przystanku i czekaliśmy na autobus. Kwadrans później, gdy autobus zatrzymał się w śródmieściu, obaj z niego wysiedliśmy i poszliśmy w kierunku instytucji oświatowej, która w życiu naszej społeczności cieszy się chyba największym szacunkiem: Liceum w Reykjaviku, MR. Wtedy na szkołę tę patrzyłem jasnym wzrokiem i byłem dumny. Byłem jednym z wybranych synów tego narodu. Wszystkie drzwi stały przede mną otworem. Coś musiałem zrobić, pójść do kibla wysikać się czy uczesać. W każdym razie spóźniłem się nieco, tak że wszyscy zdążyli już wejść do klasy, zanim ja ją w końcu znalazłem. Rozglądam się po klasie i tylko jedno miejsce jest wolne: obok Rögnvaldura. – Wygląda na to, że los każe nam iść razem przez życie – odzywa się Rögnvaldur, a twarz jego zdradza ożywczą wesołość. Śmiech kładzie się zmarszczkami dookoła oczu. – Tak – mówię i uśmiecham się zawstydzony. – Tak rozsądek mi podszeptuje – wyjaśnia Rögnvaldur – ale czy obaj dotrwamy do końca, to już zupełnie inna sprawa. Uśmiecham się, bo moim zdaniem wysławia się ciekawie. Ale teraz fakty są mi już znane. A przecież nie mogę zadzwonić do Rögnvaldura i zapytać o tę i inne jeszcze sprawy, gdyż jego imię nie jest już przypisane do żadnego numeru. 136 Rögnvaldur miał radykalne poglądy na sprawy społeczne i kręcił się koło Ruchu Młodych Socjalistów, lecz za bardzo lubił smakować życie, by bywać na mityngach politycznych. Często używał słów, takich jak: kapitalizm, klasa panująca, wyzysk, słów, które – jak się zdaje – wyparowały, których dawno nie słyszałem, bo też niewiele się dyskutuje na tematy społeczne na Kleppie. Radykalizm Rögnvaldura objawiał się raczej tym, że zamiast siedzieć na mityngach i rozwodzić się nad sloganami, wolał straszyć współobywateli na ulicach. Z natury był futurystą, jak Majakowski i poeci rosyjskiej rewolucji. Nigdy nie cytował Marksa czy Mao, za to garściami czerpał ze swego krajana Egilla Skallagrimssona; on stanowił dla niego miarę, miarę jego czynów i postępków. Kiedy rozmowa zeszła na temat jakiejś książki, nieważne było dla niego, co na jej temat mówili recenzenci i co o niej sądziła opinia publiczna. Zastanawiał się nad tym, czy podobałaby się Egillowi Skallagrimssonowi, czy nie. Na te tematy Rögnvaldur i Arnor mogli rozprawiać godzinami i przy takich okazjach chętnie posiłkowano się alkoholem, bo Egill Skallagrimsson był pijakiem od szóstego roku życia. Zachwyt Rögnvaldura dla Egilla Skallagrimssona brał się również stąd, że Rögnvaldur uważał się za potomka Egilla po mieczu, więc znał na pamięć wszystkie jego wiersze oraz „Sagę o Egillu”, jak również „Sagę o Njalu” oraz „Światłość Świata” Halldora Laxnessa do strony trzechsetnej i całego „Wielkiego tkacza z Kaszmiru”. Któregoś dnia piliśmy z Rögnvaldurem i Arnorem w domu w dzielnicy Hlidar. Po drodze do Śródmieścia, opodal magazynu z narzędziami przy placu Miklatorg znaleźliśmy kilof. Kilof wbity był w zamarzniętą kupę ziemi i najwyraźniej zapomniano włożyć go do skrzyni z narzędziami, która także tam stała. Rögnvaldur wyrwał kilof z ziemi i uniósł go z sobą na ramieniu. Tak to szliśmy do Śródmieścia i musieliśmy wyglądać podejrzanie, trzej przyjaciele z jednym kilofem, a dodać trzeba, że Arnor miał ponad dwa metry wzrostu, bo na rogu ulic Laekjargata i Bankastraeti zatrzymała nas policja. – Na co ci ten kilof? – pyta policjant, zwracając się do Rögnvaldura. – Żeby ściąć tego i owego – odpowiada Rögnvaldur złowieszczym tonem. Cokolwiek dosłownie zrozumiał policjant ten znany skądinąd cytat z „Sagi o Egilu”, bo rzucił się na Rögnvaldura i zaczęli wyrywać sobie kilof. Mocowali się przez dobrą chwilę, a skończyło się tym, że cała nasza trójka – ja, Rögnvaldur i Arnor – zostaliśmy zapakowani do radiowozu,a kilof razem z nami. W drodze na komisariat Rögnvaldur odezwał się do policjantów: – Powinniście spadać do chaty poczytać sagi islandzkie. – Takiej potrzeby chyba nie będzie – powiedział jeden z policjantów. 137 Pomimo tej przygody z policją Arnor później dostał się do letniej policji, bo był wielki i postawny, a najwięcej z nas i najdłużej mógł pić. Ja i Rögnvaldur często zdychaliśmy od nagromadzonych zapasów alkoholu, a wtedy Arnor zostawał sam na posterunku i mocował się z nim, powoli i spokojnie, kiedy zaś budziliśmy się z oszołomienia, nie był nawet pijany, tylko lekko zarumieniony. Arnor grał na gitarze w zespole tanecznym i czasem to ratowało sytuację finansową, zwłaszcza jeśli w planach mieliśmy wielką balangą. Zespół nie należał do zbyt znanych, ale grywał sporo po zabawach szkolnych, bo był tańszy od wielu innych. Ja i Arnor czasem myśleliśmy o tym, by zacząć grać razem, a on wpadał z gitarą do garażu, lecz nigdy nie powstała z tego żadna kapela, bo Arnor trzymał się swojego zespołu tanecznego i nadawał na innej fali muzycznej niż ja. Tak naprawdę to byłem tak dobry, że nikt nie mógł ze mną grać. Rögnvaldur był raczej niski i szczupły, miał wypłowiałe włosy, ani długie, ani krótkie, za to często zmierzwione i nieuczesane. Nie interesowały go żadne mody i nie chciał błyszczeć tak jak Egill Skallagrimsson. Wyglądał na przerażająco normalnego licealistę, w prochowcu i z fajką, a ponieważ bardzo lubił się napić i kiedy pił, strasznie paskudził dookoła siebie, niektórzy mówili na niego Hipopotam. Niewiele robił sobie z tego przezwiska, nawet mu się podobało. Wymyślał tańce Hipopotama i pisał hipopotamie wiersze, lecz był oszczędny w słowach. Pisał wiersze o nauczycielach według średniowiecznych zasad, a ja robiłem do nich rysunki. Czasami zdaje mi się, że Rögnvaldur uważał to miasto za miejsce gdzie niewiele osób go zna, więc może robić, co mu się podoba. Na wiosnę wyjeżdżał do Borgafjördur, a tuż po maturze ruszył w świat. Nie muszę chyba zaznaczać: Rögnvaldur świetnie zdał maturę, zwłaszcza z języków obcych, islandzkiego, historii i literatury, bo przedmioty ścisłe mniej do niego przemawiały. Dlatego zaskoczyły wszystkich wiadomości z Niemiec, że Rögnvaldur nie studiuje tam tego, co było mu najbliższe. Nie studiował literatury ani historii, tak jak można się było spodziewać, lecz – i tu ludzie drapali się po głowie – studiował stomatologię, a przecież nikt nie słyszał, by kiedykolwiek coś na ten temat wspominał. Znalazł sobie żonę i kilka lat później wrócili z dwójką dzieci, on jako dyplomowany dentysta. Wtedy odwiedził mnie w szpitalu, mimo iż nie na długo zatrzymał się w mieście. Wyjechał na 138 północ, gdzie w małym miasteczku nad małym fiordem otworzył gabinet stomatologiczny. Moim zdaniem bardzo się zmienił, ale to nie ma znaczenia, sam byłem już na drugim brzegu. 139 7 140 Po tym, jak portierzy wyrzucili mnie z Tjarnarbud, snułem się ulicami, by w końcu wylądować na przyjęciu w Zachodniej dzielnicy. Moi dawni przyjaciele szkolni zaprosili mnie i kiedy tylko przyszedłem, natychmiast rzuciła mi się w oczy Kata, dziewczyna, którą znałem z widzenia jeszcze z liceum, a która okazała się jedną z lokatorek tego mieszkania. Uspokoiłem się, a świeże powietrze dobrze mi zrobiło. Myśliwska krew dała o sobie znać, a Kata była taka ujutna, w ciemnobrązowej spódnicy sztruksowej, w wysokich kozakach, olśniewająca, z ciemnymi włosami opadającymi na ramiona. Natychmiast poczułem płonący między nami żar. Wyszedłem za nią na korytarz i od razu objąłem we władanie. Całowaliśmy się w kuchni, po czym wróciliśmy na salony, dzielić z innymi zabawę. Po chwili wstała, puściła do mnie oczko i poszła do swego pokoju. Wkrótce i ja wstałem, i pokonałem tę drogę. Stała przy drzwiach, a kiedy wszedłem, zamknęła je na klucz. Usiadła na łóżku, zapaliła papierosa i założyła nogę na nogę. Patrzyła na mnie wyzywająco, jedną rękę oparła na łóżku i odrzuciła włosy. Usiadłem obok niej i pocałowałem w szyję, czując jednocześnie, że ma nabrzmiałe piersi. Zgasiła papierosa, otworzyła ramiona i położyliśmy się. Kiedyśmy się rozbierali, słyszeliśmy gwar dochodzący z salonu, ale nic sobie z tego nie robiliśmy. Czułem łaskocące drżenie, dotykałem jej bioder i piersi. Poruszała się z dziką jakąś siłą. Kiedy jej oddech wypełnił pokój, stałem u szczytu góry, gdzie czekały mnie promienne myśli. Gdyśmy się obudzili, znów próbowaliśmy się kochać, ale się nie dało; poprzedni dzień i wieczór zaczynały mnie dopadać. Wstaliśmy. Zaparzyła kawę. W salonie znalazłem wódkę. Dolałem sobie do kawy i wypiłem; kiedy wyszedłem, znów było ciemno. Czułem się przygnębiony. Przemierzałem samotnie ciemne zaułki, dopóki nie znalazłem się na ulicy, przy której mieszkała Dagny. Zapukałem. Była w domu. Otworzyła drzwi, ale nie chciała mnie wpuścić, lecz kiedy wsunąłem nogę między drzwi a framugę, nie miała wyjścia. Miała zabandażowany nadgarstek. – Co ci strzeliło do łba, żeby przychodzić tu, tak ot... Pokazała mi nadgarstek. – Poza tym mam podrapaną szyję, a w dodatku suknia jest podarta. Czy tobie obce jest poczucie wstydu? Na całe szczęście byłem cokolwiek pijany. – Wiesz, że to wszystko przez to, że cię kocham – powiedziałem. – Do diabła, wszystko mi jedno. Ja chyba też mam jakieś prawa. To chyba ja o sobie decyduję. – Dobra – powiedziałem. – Ale możesz mieć pretensje tylko do siebie. Oszukałaś mnie. 141 – Oszukałam cię. Tak, oszukałam cię. Bo jedyny sposób, żeby się ciebie pozbyć, to umówić się z tobą na spotkanie. A teraz zostaw mnie w spokoju. Na jej twarzy malowała się wściekłość; tak straszna, że później często myślałem, iż wyglądało na to, że to ona traci rozum, a nie ja. Ale powiedziałem: – Przestań. Zrób mi lepiej kawy. – Kawy! – krzyknęła. – Tak, dostaniesz kawy. Gorącej kawy. Wyszła do wnęki kuchennej, a kiedy wróciła, przestraszyłem się, bo nie niosła filiżanki z kawą, tylko ostry nóż do chleba, którym wymachiwała w moim kierunku. – Dagny – powiedziałem. – Czyś ty zwariowała? – Noża się boisz? Stanęła przede mną z nożem. Czułem, jak blednę. Ale znowu udało mi się chwycić ją za nadgarstek. Jej dłoń mocno zacisnęła się na trzonku noża. Cofnęliśmy się do materaca, upadliśmy, a nóż się wbił. Dagny leżała bez ruchu. Zdawało mi się, że nóż w nią się wbił, lecz tkwił między nami w materacu. Wybiegłem na dwór. 142 8 143 Znów otaczał mnie czarny wieczór. Było zimno, a w mieście niewielki ruch. Wszedłem do Mokki. Siedział tam tylko jeden obcokrajowiec. Zamówiłem pilsnera i dosiadłem się do jego stolika. Miał długie, czarne włosy i wąsy. Przypominał mi Franka Zappę. Powiedziałem mu o tym, a on się roześmiał. To był Francuz, osiadły na stałe w Islandii. Zapytał, czy może mi postawić expresso. Potem przyniósł dwie filiżanki i kazał wypić pół. Następnie wyciągnął małpkę dżiniweru. – Zaczynam się uczyć od was Islandczyków – powiedział i nalał do filiżanek. Poczułem obecność niewidzialnej ręki. Ten Francuz był wysłannikiem, tylko nie wiedziałem czyim. Ale dobrze było go słuchać. Taka przyjemna pogawędka, wolna od trosk, choć wraz z rosnącą ilością wypitej kawy stawałem się coraz bardziej hałaśliwy i złowieszczy. Wyżyłem się na jakimś przygodnym człowieku, a kiedy kelnerka podeszła i powiedziała, że zadzwoniła na policję, uciekłem. Zjadliwy wiatr hulał po ulicy Skolavördustigur, a ja zacząłem bez celu błąkać się po wzgórzu Thingholt, gdy nagle stanął przy mnie człowiek w ciemnoszarej kurtce z kapturem. – Nie masz nic do roboty? – pyta człowiek. – Nie – mówię. Człowiek zaprosił mnie do siebie. Mieszkał na strychu. Na parterze był sklep, a idąc po schodach, mijaliśmy biura. Weszliśmy wysoko. Mieszkanie wyglądało jak jeden wielki salon. Kuchnia była otwarta, choć prowadziły do niej wahadłowe drzwi jak w kowbojskim saloonie. Podszedłem do drzwi, zajrzałem ponad nimi i zauważyłem pełno małych białych piesków na podłodze. Cicho wyły, jak wiatr na zewnątrz. Okna śpiewały, a mnie nachodziły czarne myśli. Człowiek przygotowywał martini. Wrzucał do szklaneczek kostki lodu i plasterki cytryny, ale pomimo przestrzeni ściany wydawały mi się ciasne. Znowu spojrzałem na tego człowieka, który podchodził teraz do mnie, niosąc dwie szklaneczki na tacy. Twarz miał zieloną, jak morski potwór, a kudłate psy rozbiegły się wszędzie. Skowyt wiatru doprowadzał mnie do szału. – Proszę bardzo – powiedział człowiek, lecz ja zerwałem się na równe nogi, pchnąłem drzwi i zbiegłem ze schodów. 144 Dziwne cienie zbiegały za mną po schodach. Słyszałem, jak człowiek mnie woła, lecz wybiegłem w zimnicę i mrok. Nie wiem, ile czasu już tu leżę. Nie wiem, gdzie jestem ani jak się tu dostałem. Leżę na ręce, która całkiem zdrętwiała. Dziwne światło pada na oczy. Potem zauważam grubasa w grubych okularach i kaszkiecie. W rękach trzyma różowe wiadro i miotłę. Teraz już wiem. Jestem w zajezdni autobusowej. Grubas, który jest chyba stróżem, podchodzi do mnie i trąca mnie miotłą. – To nie jest sypialnia – mówi. – Zamykam. Wstaję, wkładam ręce do kieszeni prochowca. Zimno mi. – No, won stąd – powtarza stróż i wymachuje różowym wiadrem. Autobusy już nie kursują. Po drugiej stronie ulicy komenda policji majaczy jak cień wielkiej skrzyni. Wychodzę z zajezdni w zimnicę, gdzie czeka na mnie rząd cieni. Czuję, jak to wszystko rzuca się na mnie. 145 VII 146 1 147 Wszystko było jasne; ktoś chciał mi podstawić nogę. Któregoś z tych ciemnych poranków grudniowych siedziałem przy stole kuchennym i przeglądałem gazetę „Morgunbladid”. Na rozkładówce był artykuł, traktujący o szerzącym się pijaństwie wśród młodzieży. Jako taki mnie zupełnie nie interesował, ale zdjęcie dołączone do artykułu wzbudziło moje zaciekawienie. Zdjęcie przedstawiało dwóch policjantów, którzy prowadzili między sobą młodego człowieka. Twarze policjantów widać było bardzo wyraźnie, a twarz młodzieńca zasłonięta była czarną kreską. Pod zdjęciem widniał napis: Ten młody człowiek postanowił otworzyć wystawę obrazów na komendzie policji. Natychmiast rozpoznałem płaszcz i spodnie, swoje włosy i rysy twarzy poniżej czarnej kreski, ale nie przypominałem sobie, bym został aresztowany, a co więcej, żebym wydawał jakieś oświadczenia na temat wystawy na komendzie. Wszystko było jasne; ktoś chciał mi podstawić nogę. Skąd oni w tym „Morgunbladid” wiedzieli, że jestem artystą? Kto za mną chodził z aparatem? Ale to dopiero były zwiastuny, równie niewidoczne co koszmary ptaków i myślenie ryb. Tata i mama bardzo się martwili, a rodzeństwo czuło, że coś się święci. Całymi godzinami walę w bębny, do czasu, kiedy mokry od potu nie wejdę na górę. Coraz bardziej i bardziej zamykam się we własnym świecie. Ani Rabbi, ani Svana nie mają odwagi zaprosić do domu swoich przyjaciół, a Halli zaczyna ściągać do domu rozmaite podejrzane typy. Jestem zarówno nadpobudliwy, jak i bezczelny. Pewnego razu siedzę przy stole kuchennym i przyglądam się memu bratu, Halliemu. Ten odwraca oczy, ale dziki płomień w moich oczach natrafia na jego spojrzenie. – Nie mlaskaj tak – mówię mu. – Ja mam tak nie mlaskać? – mówi Halli i patrzy przez stół na tatę i mamę, a milczenie przeszywa powietrze niczym bomba. – Tak – mówię. – Mlaskasz. Wstaję i wymierzam mu policzek. Halli jest śmiertelnie przerażony. Chwyta się za policzek, ale siedzi bez ruchu i patrzy na mnie. Nie ma odwagi, aby cokolwiek zrobić. – Tak się nie robi – odzywa się tata. 148 – Zamknij się – rzucam. Halli trzyma się za policzek, wstaje i znika. Kiedy wychodzi z kuchni, mama mówi: – Wiesz przecież, jaki Halli jest wrażliwy. – Kazałem wam się zamknąć – mówię. Wstaję, podnoszę talerz z którego jadłem i ciskam nim o podłogę. Talerz rozpada się w drobny mak. Kiedy toruję sobie drogę na zewnątrz, Rabbi i Svana wybuchają głośnym płaczem. 149 2 150 Tak minął grudzień. Koło Bożego Narodzenia zadzwonił Rögnvaldur. To było jeszcze w czasie, kiedy studiował stomatologię w Niemczech i właśnie przyjechał do domu na Święta. Zapowiedział się z wizytą w drugi dzień Świąt, chciał żebyśmy zajrzeli do kieliszka, a potem poszli gdzieś się rozerwać. – A twoja żona? – zapytałem. – Spędza Święta w domu u swoich rodziców. Będziemy tylko my, koledzy z ławy szkolnej, to znaczy ja i ty. Arnor nie przyjechał na Święta. Wypytałem Rögnvaldura o Solveigę – jego żonę – bo ostatniego lata, kiedy przyjechali z Niemiec, żeby wyprawić wesele, wściekła się straszliwie na mnie i na Arnora. Wieczór przed ceremonią zaślubin poszliśmy z Arnorem i Rögnvaldurem się zabawić. Skombinowaliśmy gdzieś pas cnoty i kiedy zrobiło się już późno, założyliśmy go Rögnvaldurowi. To miał być tylko taki niewinny dowcip, lecz zamienił się w ponury żart, bo w nocy klucz do pasa gdzieś się zawieruszył, a poza tym Rögnvaldur wylądował w ciupie i dopiero tam go obudzono, by mógł stanąć na ślubnym kobiercu. A Solveig obwiniała o to mnie i Arnora... Tata i mama cieszyli się, że spotkam się z Rögnvaldurem w Święta, bo opuszczałem swój pokój tylko po to, żeby zejść do piwnicy i grać na bębnach albo malować. Nie brałem udziału w przedświątecznych przygotowaniach, przynajmniej dopóki nie zadzwonił Rögnvaldur, dopiero wtedy poprawił mi się humor. Tata i mama ucieszyli się, mimo iż niechętni byli naszym pijaństwom. Stałem w drzwiach, kiedy przyszedł Rögnvaldur, rozrechotany jak dawniej, lecz niezmiernie elegancki i piękny, w grubym wełnianym płaszczu, w czapce w delikatną kratkę na głowie, cały pachnący. Rögnvaldur odwiedził Arnora w Kopenhadze, bo Arnor studiował tam farmację. – Niech mnie diabli, Arnor ma piwny mięsień – powiedział Rögnvaldur. – Ale po tobie nie widać, żebyś pił piwo – powiedziałem, gdyż Rögnvaldur był szczupły i sprężysty. – Ze mną to zupełnie inna sprawa – odparł Rögnvaldur. – Po mnie to spływa jak po kaczce. – Myślisz, że Arnor trochę za dużo pije? – spytałem. – Tak – odpowiedział Rögnvaldur. – Coś z nim nie najlepiej. Wydawało mi się, że jest samotny. 151 Siedzieliśmy w pokoju. Rögnvaldur przyniósł gorzałę ze strefy wolnocłowej. Wyszedł i rozmawiał z tatą i mamą. Czułem, że są rozluźnieni. Potem Rögnvaldur wrócił do pokoju. Siedziałem i pocierałem ręce, zapomniawszy się na chwilę, a Rögnvaldur podszedł do biurka i oglądał obraz, który od czasu do czasu malowałem w tym miesiącu. – Dziwny ten facet – zauważył Rögnvaldur. – Potwór jakiś. Ten duży obraz przedstawiał twarz mężczyzny. Twarz podzielona była na wiele osobowości. Z jednego oka wyzierało szaleństwo, podczas gdy drugie było jedną raną. Ostry nóż rozciął mu nos na dwie części. – Zawsze jesteś tak samo szurnięty – powiedział Rögnvaldur – ale swoją drogą jesteś już cholernie dobry. Pogadaliśmy i przez chwilę wszystko było jak dawniej, ale kiedy już sporośmy sobie popili, Rögnvaldur wstał i sięgnął do kieszeni płaszcza. Wyjął z niej nóż, który kupił sobie w Niemczech. – To nie jest jakiś tam kozik – powiedział i uwolnił ostrze. – Egill nie miałby żadnych problemów, żeby unurzać go we krwi. Zaczęliśmy się wygłupiać z tym nożem. Pamiętam, że chciałem wsadzić go między „Powieści Rycerskie” na półce, ale niespodziewanie wbiłem go w grzbiet jednej z nich, a kiedy go wyjąłem, rzuciłem w powietrze. Nóż obracał się w powietrzu i jakimś dziwnym trafem wylądował między palcami u nóg Rögnvaldura. Myślałem, że wbił się w jego stopę, ale przedziurawił tylko skarpetkę, a palce i stopa pozostały nienaruszone. – To mi się podoba – powiedział Rögnvaldur. Kiedy wyszliśmy, byliśmy bardzo pijani, a nóż znalazł się w kieszeni mojego płaszcza. W ciżbie w śródmieściu szybko zgubiłem Rögnvaldura, więc zdecydowałem się pójść do Hotelu Borg. Nie chciało mi się czekać w kolejce, toteż postanowiłem wepchnąć się w środek. Wtedy ktoś chwycił mnie za ramię. – Nie pchaj się, kochasiu – powiedział. Potknąłem się, wkładając równocześnie rękę do kieszeni i chwytając za nóż. Podszedłem do tego faceta i nagle wydało mi się, że to jest ten sam gość, który tańczył z Dagny na balu w Tjarnarbud niecały miesiąc wcześniej. – Mówiłeś coś? – zapytałem. – Mówię tylko, że możesz stanąć w kolejce, tak jak wszyscy. – But I’m not like anybody else – powiedziałem, wyciągnąłem nóż i uwolniłem ostrze. Facet zbladł jak ściana. 152 Wyciągnąłem nóż w jego kierunku, a on się cofnął pod ścianę. Ludzie rozstąpili się na boki. Patrzyłem mu w oczy. Nóż grał mi w ręku. Wtedy nagle poczułem wokół siebie milczące twarze i desperację faceta i wiedziałem, że robię coś złego, ale było już za późno, gdyż oto pod arkadami pojawił się patrol policji. Zbliżali się do mnie. Odwróciłem się szybko i udało mi się uciec. Pobiegłem w kierunku stawu, między Katedrą a gmachem parlamentu. Policjanci biegli za mną. Czułem, że depczą mi po piętach i kiedy dobiegłem do stawu, skoczyłem na lód. Gdy jeden z policjantów skoczył za mną, lód pękł i obaj skąpaliśmy się w zimnym i płyciuchnym stawie. Upuściłem nóż, który poszedł na dno, ale policjantowi udało się chwycić mnie za mały palec i kiedy w szamotaninie upadliśmy, palec się złamał. Wyciągnięto nas i w asyście policji udałem się na pogotowie. Tam opatrzono mi palec. Potem przyprowadzono mnie przed oblicze komendanta. Odczytał mi formułkę, potępił moje nieodpowiedzialne zachowanie i powiedział, że ponieważ nie ma żadnej skargi, zostanę odwieziony do domu. A potem dodał: – Coś z tobą musi być nie tak. Nie mieszkasz przecież w warunkach, które tłumaczyłyby twoje postępowanie. Radzę ci iść do lekarza i to jak najszybciej. 153 3 154 Do lekarza nie poszedłem. Zamknąłem się i coraz głębiej i głębiej zatapiałem się w sobie. Czuję, jak potęguje się ból głowy; ten sam ból głowy, który lekarze badali kilka lat wcześniej i na którego temat wypowiadał się Audunn uzdrowiciel. Lecz teraz dokucza mi jeszcze bardziej. Leżę sztywny. Całymi godzinami nie mogę się ruszyć. Krzyczę i zatapiam się w otchłań duszy, gdzie potykam się o dawne progi mojego bytu, jak przeszłe dni urodzin. Pokój przeszywa prąd. Poduszka chce się wzbić w powietrze. Tata i mama chcą ze mną porozmawiać. Proszą mnie, żebym wyszedł coś zjeść, proszą, żebym wyszedł i porozmawiał z nimi, proszą mnie o tamto i o to mnie proszą. Obiecują, że nic nie zrobią. Obiecują, że nic nie powiedzą. Obiecują... Ale ja nie odpowiadam, poza tym, że pewnej niedzieli godzę się na przejażdżkę samochodem. Jedziemy przez nowe dzielnice, w których stoi wiele dużych domów jednorodzinnych. Mama pokazuje jeden z tych domów. – Ależ dziwny kolor ma ten dom – powiada. – Tak, zgadzam się – mówi tata. Siedzę na tylnym siedzeniu i pytam: – Żartujecie sobie ze mnie? Mama i tata oglądają się do tyłu; zdziwieni. – Ten dom ma taki sam kolor jak moja marynarka – wyjaśniam. Tata i mama patrzą po sobie. Potem zalega milczenie. Goniły mnie gady i krokodyle. Pomarszczone potwory usiłowały mnie zadusić. Którejś nocy śnił mi się ogolony na łyso maturzysta. Było jasne; ktoś starał się podstawić mi nogę. Teraz znaczące sygnały od sąsiadów zaczynały wreszcie do mnie docierać. Posługują się szyframi i aparaturą podsłuchową, którą brat Halli pomaga im przemycić do domu. Staram się jak najwięcej przebywać w kącie. Mimo to kobieta z sąsiedniego domu chce, żebym wpadł do niej i przespał się z nią. Ale ja nie dopuszczam do siebie nawet takiej myśli, mówię: – Dziękuję, nie. 155 W tym samym momencie chłopcy przebywający u Halliego wybuchają śmiechem. Wiem, że śmieją się ze mnie. – Palli – mówi tata. – Rögnvaldur przy telefonie. Dzwoni z Niemiec. Ale ja nie chcę z nim rozmawiać. Wiem, że będzie chciał, bym oddał mu nóż. – Powiedz mu, żeby poszukał w stawie – krzyczę. Chciałem unikać tych wszystkich ludzi, taty i mamy, rodzeństwa, wszystkich, Rögnvaldura, są- Dlatego odkręciłem gałkę z drzwi od zewnętrznej strony i zamknąłem się od wewnątrz. Lecz okno pozostawało niezabezpieczone. Którejś nocy zakradłem się do piwnicy, wyjąłem siadów, a zwłaszcza kobiety z domu obok. płytę ze sztalugi i zabiłem okno. Ale zaszyfrowane wiadomości nadal nadchodziły. tej sprawie zrobił jakieś radykalne posunięcie. To żaden wstyd”... Wkrótce potem otrzymałem list od Rögnvaldura. „Drogi Pall. Czuję, że źle z tobą. Chcę byś w Mnę list i wyrzucam go. A więc przekabacili go już na swoją stronę. Następnym razem, kiedy przyjedzie, wyrwie mi zęby. Zostałem sam, zupełnie sam. 156 4 157 A potem przyszedł Bóg. Powiedział mi, że jestem ostatnim człowiekiem na Ziemi, że mam zacząć prace ciesielskie i przemienić mój pokój w arkę. – Jak? – zapytałem. Powiedział, że to żaden problem, ale że muszę zabrać ze sobą kobietę. Wtedy napisałem do kobiety z sąsiedztwa list: – Zdecydowałem się przyjąć twoją propozycję dotyczącą stosunku cielesnego. Zapraszam cię serdecznie do siebie i nie musisz się przejmować twoim mężem. On od początku jest tylko wymysłem. Jeśli wolisz umowę na piśmie, możemy ją spisać”. Byłem zdania, że ta arka kształtem nie powinna się różnić od statku pirackiego, ale Bóg powiedział mi, że podczas powodzi odpłynę, ciągnąc za sobą cały dom, jak barkę. Będą w niej kajuty, koje i bulaje, pozwalające oglądać świat. Teraz przypomniały mi się stare filmy o galernikach, którzy zapomnieli zdjąć z rąk zegarki, zanim zanurzyli się w przeszłości. Zdjąłem już półki ze ściany i odsunąłem od niej łóżko. Tak strasznie swędzi mnie głowa, że wychodzę z pokoju i golę się na łyso. Na korytarzu spotykam tatę. – Zostajesz na pokładzie? – pytam, ale tata nie odpowiada. Wygląda na zmęczonego. Która godzina? Czy jest dzień, noc, czy wieczór? Luty czy marzec? Słyszę brzęk dzwonka w przedpokoju. Otwiera mama. – Wypraszam to sobie. Poznaję skrzeczący głos kobiety z domu obok. Oddaje mamie listy. Słyszę zatroskane głosy w przedpokoju. Wiem, że teraz zostaną podjęte działania w tej sprawie. Czuję już zapach facetów z KGB. Przeciwnicy bazy wojskowej nawołują do protestów przeciwko mnie. Używają NATO jako przykrywki, żeby protestować przeciwko moim narodzinom. – Palli! My chcemy tobie tylko pomóc. No, Palli, otwórz. Tak głośno słuchasz muzyki. Dzieci nie mogą odrabiać lekcji. Wyłączam wszystko. 158 Lecz cisza jest tylko pustką pomiędzy dwiema wojnami. Potem wychodzę z pokoju. Ludzie najwyraźniej pouciekali. Chcą mnie okrążyć. Ale ja ich uprzedzę. Wyjdę. Byłem bosy, w krótkim rękawku. Myślałem, że to noc, ale był wczesny ranek. Wybiegłem na mokry trotuar. Na zewnątrz było ciemno i zimno. 159 5 160 Później, kiedy na kilka lat zrosłem się ze szpitalem psychiatrycznym, Rögnvaldur odwiedzał mnie za każdym razem, gdy tylko pojawiał się w mieście. Jest bardzo schludny, zawsze w takich eleganckich płaszczach, koszulach i marynarkach, wypucowany i wesoły, lecz czasem poważnieje, robi się posępny. Jeżdżę z nim na przejażdżki. Przed szpitalem stoi wielki, wspaniały jeep. Rögnvaldur świetnie się urządził. Ma dom jednorodzinny, a dzieci rosną. Nie przeczę, że sam sobie trochę współczuję, kiedy wsiadam do jeepa i odjeżdżam z tym niezwykle eleganckim człowiekiem. – Rögnvaldur – mówię, kiedy skręcamy na ulicę Kleppsvegur – właściwie to wolałbym, żebyś został psychiatrą, a nie dentystą. – Coś takiego – dziwi się. – Myślę, że mógłbyś mnie wyleczyć. – Nie. Człowiek sam musi się nieźle nagimnastykować, żeby utrzymać się po właściwej stronie krechy. – Nie, Rögnvaldur – zaprzeczam. – Myślę, że w społeczeństwie nie ma nic zdrowszego niż dobrze sytuowany dentysta we własnym jeepie. Rögnvaldur roześmiał się. – Przynajmniej dla nich nie ma miejsca na Kleppie – powiedziałem. – Ale zważ – powiedział Rögnvaldur – że Klepp jest wszędzie. Spojrzał na mnie i dodał gazu. Za drugim razem wyjechaliśmy za miasto, do latarni morskiej na półwyspie Reykjanes, Rögnvaldur podjechał na krawędź klifu, pod którym kłębiły się wzburzone fale, zaś dookoła rozpościerały się tylko puste żwirowiska. I kiedy tak siedzieliśmy w jeepie, patrząc w morze, Rögnvaldur powiedział: – To takie łatwe, Palli, wystarczy tylko depnąć na gaz... Przyjąłem to jak każdy inny żart, dawną ironię, bo kiedy siedziałem obok tego człowieka, który okazywał mi, że jest prawdziwym przyjacielem, który mnie nie zapomniał, choć już żywcem mnie pogrzebano i nikt nie musiał już o mnie wiedzieć, wtedy nie chciałem umierać. To wszystko przypomniało mi się, kiedy mama pokazała mi nekrolog w „Morgunbladid”. Ujrzałem Rögnvaldura w nowym świetle i mimo iż byłem na prochach, które doszczętnie wysuszają wszelkie uczucia, czułem jak łzy napływają mi do oczu, nic nie rozumiałem, nic nie wiedziałem i już nie wierzyłem... A może zrozumiałem coś innego, że drogi są niezbadane, że ci, którzy mają wszystko, o czym 161 marzymy my, pacjenci – dobrą żonę, mądre dzieci, dom, samochód, że nawet oni, tak nawet oni... Tak, Rögnvaldur. Klepp jest wszędzie, nie tylko szpital, nie tylko pałac, lecz wzór utkany z nici tak finezyjnych, że nikt ich nie rozróżnia, ani Cesarz, ani dzieci, ani ja, ani ty. A jeśli chodzi o mojego przyjaciela Arnora, wystarczy powiedzieć, że nigdy nie skończył farmacji na Uniwersytecie w Kopenhadze. Popadł w pijaństwo i przez kilka lat zagubiony błąkał się w mieście nad sundami, to znaczy do chwili, kiedy zawrócił z drogi swych błędów, wrócił do Islandii i zapisał na wydział teologiczny uniwersytetu. Wtedy spotkałem go raz i zaproponowałem, że napiszę mu kazanie, co zresztą uczyniłem, a on je wygłosił i nikt nie zauważył w nim nic interesującego. Arnor skończył wydział teologiczny i wyświęcony został na kapłana, a potem, kiedy umarłem, wygłosił mowę na moim pogrzebie i o ile wiem, nieźle wykonał to zadanie. 162 6 163 Kiedy odzyskuję przytomność na Kleppie, psychiatra Brynjolfur siedzi obok mnie. Zrobiono mi zastrzyk i czuję, jak leki wolno rozchodzą się po żyłach, a w oczach mam szpitalny spokój. Brynjolfur usiłuje ze mną rozmawiać. – Gdzie jestem? – W szpitalu na Kleppie. – A ty? Ty też tu jesteś? – Tak, na imię mam Brynjolfur. Musimy spróbować wyjaśnić tę sprawę. Teraz, dużo później, dziękuję losowi, że to Brynjolfur tam siedzi, a nie Ludvik czy Ragnheida. Brynjolfur pracuje jako psychiatra od trzech czy czterech lat i ma wysoki stopień naukowy ze Stanów Zjednoczonych, którego dochrapał się na takich ludziach jak ja. Teraz już nie pamiętam, jak nazywał się jego uniwersytet. To słynna szkoła, ale nie Yale. Tę nazwę zapamiętałbym dzięki zamkom do drzwi. Wiem tylko, że uniwersytet jest w Kalifornii, bo podczas pierwszej mojej zimy w szpitalu, ciemnej i posępnej, często zastanawiam się nad tym, jak Brynjolfur może tu wytrzymać po tym, jak siedział w gajach palmowych, gdzie nikt naprawdę nie wie, jak wyglądają prawdziwe zasłony świata. Któregoś razu tata i mama wiozą mnie na Klepp. Jest szara mgła i mżawka. Jedziemy ulicą Kleppsvegur na zachód i skręcamy w kierunku szpitala. Poboczem w tę samą stronę zmierza człowiek. Ma na sobie jasny prochowiec i wygląda na to, że cały ciężar świata spoczywa na jego barkach. Głowę pochylił do przodu. Patrzy na czarny żwir. – Ten strasznie musi cierpieć – mówi mama. – Tak, bardzo jest ociężały – powiada tata. I jak tylko przejeżdżają obok niego, on spogląda na samochód. Dębieją. To jest psychiatra Brynjolfur. To nas właśnie dźwiga na swych barkach. Nasze problemy są jego problemami. Myślę, że więcej przebywa z nami niż z tymi, których można uważać za zdrowych. Jestem skłonny przypusz- 164 czać, że ma o nas lepsze zdanie niż o nich i że terapia jest obustronna; on stara się wyleczyć nas, a my jego. Brynjolfur twierdzi, że rozdwojenie jaźni głęboko zakorzenione jest w duszy społeczeństwa, że cała ta wiara w elfy i duchy, upiory i trolle jest po prostu rozdwojeniem jaźni. Kiedy wieczorami dzwonią do niego krewni i znajomi, jego żona odbiera telefon. – Nie, tego człowieka nie widziałam od wielu dni – mówi, a w głosie słychać zmęczenie. Ale teraz minęło już dużo czasu. Zmarszczki się pogłębiły. Włosy posiwiały. Rysy jego twarzy są nieco ostrzejsze. 165 7 166 Kiedy cię wypisują, nie dostajesz żadnego dyplomu. Drzwi szpitala psychiatrycznego się zamykają i zaczyna się rzeczywistość. Niemniej taki powrót przypomina powrót ze wsi. Mama posprzątała pokój. Zażywasz lekarstwa, leżysz w łóżku, zaciągasz koc na głowę. Ogarnia cię pustka. Kac, przerażający kac. Praca. Najlepiej chyba byłoby, gdybyś zaczął pracować? Lekarstwa ciążą na powiekach niczym ołów. Wstaję otępiały w zimowy ziąb i usiłuję ładować worki z mąką. W południe kapituluję i zaciągam beznadzieję, niczym koc na głowę. Potem słońce wędruje wyżej. Rozjaśnia się. Dziwne. Dobrze się dzisiaj czułeś. Jakie masz do tego prawo? Tam jest ładna dziewczyna. Jednego wieczoru zapominam o lekarstwach. Następnego dnia czuję się lepiej. Wychodzę z pokoju i całkiem dobrze się czuję. Jestem zdrowy. Choroba mnie opuściła. Kilogramy, gubię kilogramy spowodowane lekami. Ależ to słońce jest żółte. Zdejmuję koszulę i stoję z nagim torsem. Ćwiczę mimikę i obwiązuję głowę ręcznikiem. Wyglądam jak Arab. Wtedy akurat do salonu musi wsadzić łeb ten cholerny czyściciel dywanów. Gdy tylko mnie zauważa, ucieka przerażony, a ponieważ wydaje mi się, że to złodziej, biegnę za nim. Zapominam oczywiście zdjąć ręcznik z głowy. Wracam do domu. Dzwonię na policję. Mówię, że jakiś facet ukradł mamie odkurzacz. Jest cudowna pogoda. Wdycham zdrowe powietrze. Ludzie czują jad w kościach, kiedy my, chorzy psychicznie, źle się czujemy, ale kiedy czujemy się dobrze, też im to działa na nerwy. Zabieram jeden fotel z salonu, stawiam go na podeście na schodach i siadam. Drzwi do pokoju zostawiam otwarte i słucham muzyki. Kupiłem sobie butelkę białego wina. I „Playboya”. Wraca tata. – Widzę, że niektórym to dobrze – zauważa. – Tak, zupełnie jak na Hawajach – mówię. – Wygląda na to, że w tych dniach jesteś zdolny do wielkich rzeczy. – No, całe morza mógłbym przepłynąć. – A praca, nie przyszło ci do głowy, żeby zacząć pracować? – Zastanawiam się, czyby nie napisać książki albo zostać poetą. – Ty poetą – mówi tata. – Zupełnie jakbym widział Halldora Laxnessa siedzącego u siebie w domu na schodach i czytającego pornola. 167 – Laxness – zastanawiam się. – A kto to taki? Tata kręci głową i wychodzi. Teraz piszę powieść. Piszę własne dzieło literackie. Nie będzie to coś, co przypomina solidne wypracowanie szkolne w gazetowej rubryce dla czytelników. Skaczę z tematu na temat, jak mi się podoba i nie opieram się na żadnych wskazówkach literackich ani na przebytych doświadczeniach psychiatrycznych. Tak naprawdę to czasu jest mało, choć jest go tyle co w rzeczywistości. Dobra dziewiarka siedzi cały dzień i robi na drutach, bez przerwy posuwając się naprzód, a praca literata zapewne polega na tym, żeby dziergać wciąż ten sam sweter i pruć go raz za razem, gdyby okazało się, że wychodzi z tego prawdziwy sweter. Główna wada powieści polega na tym, że są długie. Wydaje mi się raczej, że powinienem tworzyć wiersze, układać słowa w różnej długości linijki i mówić: oto wiersz. Tworzę przede wszystkim do szaf i szuflad, do otwartych szaf i zamkniętych szuflad. Puszczam wodze fantazji, to znaczy wypijam kilka głębszych. Mój problem nie polega na tym, żeby tworzyć. Mój problem polega na tym, żeby opublikować moje wiersze. Nikt nie chce być wydawcą pensjonariusza z Kleppu. Oni są jak dysydenci w Związku Radzieckim. Piszą Kleppowe wiersze, które wydają Kleppowe wydawnictwa. A gdyby tak pisać wiersze po islandzku, tłumaczyć je na angielski i wysłać do Yoko Ono? Jeśli spodobają się Yoko i zechce wydać je w milionach egzemplarzy w Stanach Zjednoczonych, to wiem że Grjoni w wydawnictwie Stensill chętnie je opublikuje. 168 8 169 Musiałem już być nieźle pijany albo coś musiało się wydarzyć po drodze do telefonu, bo nie pamiętam, czy zastałem Grjoniego i czy w ogóle ktoś odebrał telefon w wydawnictwie, dość że teraz Stany Zjednoczone znalazły się w planach. Problem polegał tylko na tym, aby je podbić. I tu sprawa się skomplikowała. W ambasadzie chorzy psychicznie znajdują się w jednej kartotece ze zboczeńcami. Tej i następnej nocy nie śpię. Jeśli uda mi się dotrzeć do bazy, namówię jakiegoś pilota myśliwca, by mnie podrzucił. Łażę po mieszkaniu, otwieram drzwi i zamykam. Jankesi nie mają czego szukać w moim kraju, jeśli ja nie będę mógł do nich pojechać. Mam zamiar zabrać z sobą radio tranzystorowe. Przy kolacji mówię do taty: – Potrzebuję pieniędzy. Na kolację jest smażona ryba. Patelnia stoi na stole, a obrane kartofle na talerzu. – Nie dostaniesz ani korony – mówi tata. Podnoszę wzrok i widzę przerażenie w oczach mojego rodzeństwa. – Czego nie dostanę? Chwytam tatę za ramię i potrząsam nim. – Nie słyszałeś, co powiedziałem? Potrzebuję pieniędzy. – Żadne pieniądze nie są ci potrzebne – mówi tata. – Ciekawe na co ci one? – Chcę wyjechać. Widzę, że rodzeństwo patrzy na tatę błagalnym wzrokiem. Mają nadzieję, że wyjadę, ale na pewno nie zdają sobie sprawy z tego, że chcę wyjechać do Stanów Zjednoczonych. Niestety, tata powtarza – Niepotrzebne ci żadne pieniądze. Wtedy jeszcze mocniej łapię go za ramię i potrząsam. – Jeśli nie dasz mi pieniędzy, to cię zabiję. – Przestań, nie wygłupiaj się – wtrąca się mama. Stoi przy zlewie, obok kuchenki. – Zadzwonię na policję i każę cię stąd zabrać. Rusza do przedpokoju. – Nigdzie nie zadzwonisz – mówię. – To się zachowuj jak człowiek – krzyczy do mnie. Czuję, jak puchnę. – Masz tu darmowy wikt i opierunek – mówi tata – i nie możesz dostać pieniędzy tylko dlatego, że tak ci się podoba. – Nie mogę co...? Wstaję, chwytam za krawędź stołu i wywracam go. Talerze i szklanki spadają na podłogę i tłuką 170 się, a patelnia ze smażoną rybą i cebulą leży do góry dnem. Moje rodzeństwo siedzi przerażone, lecz po chwili wybiegają, a ja łapię tatę za koszulę i przypieram do ściany. – Dasz mi te pieniądze? – cedzę przez zaciśnięte zęby. Nie wiem, czy to mama daje mu jakiś znak, czy on jest tak przerażony, że odzywa się drżącym głosem: – Ile potrzebujesz? – Pokaż mi, ile masz? Tata sięga do kieszeni i wyjmuje wyświechtany portfel. Zabieram mu go i wyciągam plik banknotów, potem porywam radio tranzystorowe i już mnie nie ma. Na dworze jest pochmurno, lecz jeszcze nie pada. 171 9 172 Może w nocy, a może wczesnym rankiem idę drogą do Keflaviku, a droga z domu do tego miejsca jest czarną dziurą. Nie wiem, dlaczego buty znikły z moich nóg. Skarpety też. Jestem bosy, ale wciąż trzymam tranzystor nastawiony na rozgłośnię z bazy amerykańskiej. Jest deszcz i mgła. Porosłe mchem połacie lawy czają się skryte. Nie widać ani jednej góry. Tylko mokrą od deszczu drogę do Keflaviku. To wszystko dzieje się późną nocą lub wczesnym rankiem i nieliczni kierowcy, którzy mnie mijają, zdają się myśleć, że jestem duchem, upiorem z cmentarza w Hafnafjördur, a może nawet słynnym duchem z Vogastapi. Potem podjeżdża do mnie wóz policyjny. Wyskakuje z niego dwóch policjantów, którzy otwierają tylne drzwi. Nie usiłuję nawet uciekać, a mimo to skuwają mnie. Może już długo mnie szukają. Pomagają mi wsiąść do radiowozu, a ja siadam z boku na tylnym siedzeniu. Radio wciąż gra. – Mamy go – mówi policjant siedzący za kierownicą. Jeden z policjantów siedzi obok mnie. Jest bardzo młody. Palce u nóg są różowe i sine, a z włosów kapie woda. Ale ani nie czuję zimna, ani nie czuję, że jestem mokry. – Jedziesz ze mną? – odzywam się do młodego policjanta siedzącego naprzeciwko mnie. – Dokąd? – pyta. – Do Stanów. – I co ja bym tam niby robił? – Mógłbyś trzymać radio. W drzwiach psychiatryka stoi sanitariusz Vilhjalmur, szeroko się uśmiechając. Jest duży i silny, trenuje podnoszenie ciężarów. Młody policjant zdejmuje mi kajdanki i oddaje tranzystor. Vilhjalmur wkłada mi palec pod żebra i pcha przed sobą po schodach na oddział, a kiedy już tam jesteśmy, chce mi odebrać radio. – To moje radio – mówię. – Nie dotykaj go. Vilhjalmur chwyta za radio, lecz ja mocno je trzymam. Rośnie we mnie nieobliczalna siła, która charakteryzuje moją chorobę. Trzymam radio za rączkę, a Vilhjalmur ciągnie w swoją stronę. Chociaż jest silny, kosztuje go to wiele wysiłku. Szamocze się; kiedy szamotanina sięga szczytu, a ja czuję, że tracę uchwyt, puszczam radio, tak że Vilhjalmur Góra Mięśni, który również nazywany jest Villi Głupek, pada na plecy, najpierw na krzesło, potem na podłogę. 173 Radio rozbija się w drobny mak, a mnie udaje się rzucić na niego. Okładam go pięściami. Udaje mu się zrzucić mnie z siebie i w tym momencie zjawiają się pozostali sanitariusze. Widzę jego zaciętą twarz i uniesione zaciśnięte pięści. Umiera z pragnienia, żeby mnie pobić, lecz pozostali sanitariusze go uspokajają. Dostaję zastrzyk i zostaję wrzucony do izolatki. Jest w niej tylko jedno łóżko, a pod nim nocnik. 174 VIII 175 1 176 Szaleniec powiada, że już go pochowano. Każdej niedzieli idzie na cmentarz i składa kwiaty na swym grobie. ... „Take a look at poor Peter, he’s lying in pain”... Kiedy słyszę ten tekst starego kawałka Grateful Dead, podświadomie zaczynam myśleć o Peturze, moim koledze z pokoju na Kleppie. I odwrotnie, słyszę ten utwór, gdy w moich myślach zjawia się Petur, na przykład kiedy w radio mówią na temat Chin lub gdy ktoś wspomni Schillera. Petur często słuchał Grateful Dead i całego tego amerykańskiego acidrocka. Ale to nie muzyka była najważniejsza, raczej te niuanse dźwięków, ten odgłos bólu, który pobrzmiewał w Peturze. Petur leży na jednym łóżku, ja na drugim. Często w powietrzu unosi się chmura dymu. W ogóle nie otwieramy okna. Czasem robi to personel. Nam jest wszystko jedno. W świetlicy też unosi się obłok dymu. W szpitalach psychiatrycznych papierosy stanowią walutę i stąd wprowadzony później zakaz palenia jest równie słuszny co wycofanie pieniędzy z obiegu. W pokoju moim i Petura znajduje się biurko, krzesło, a na ścianie tapeta. Tak naprawdę to jedynie żelazne łóżka i pościel z wyszytą nazwą szpitala przypominają nam, że znajdujemy się w szpitalu psychiatrycznym. Panuje trend, żeby jak najbardziej upodobnić szpitale do domów, może dlatego, że domy już tak bardzo przypominają szpitale psychiatryczne; ale my, apostołowie, Petur i Pall, jesteśmy często sami we dwójkę, każe się nam wycierać i pucować sale, podczas gdy pozostali spotykają się na terapii zajęciowej. To prawda; żaden z nas nie lubi terapii zajęciowej. Raz spróbowałem wysiedzieć w gabinecie terapeutycznym i zrobić skarpety na drutach i zdawało mi się, że jestem poważnie szurnięty. Z tych samych powodów odrzuciłem wszystkie propozycje pracy w firmach Bergidjan i Mulalund. Nie bardzo lubię pchać taczki pełne zaprawy albo zdejmować segregatory z taśmy. Tę formę bytu odfajkowałem na długo przed Attylą królem Hunów. Pewnego razu psychiatra Brynjolfur usiłował namówić mnie na zajęcia. – Uważasz – powiedziałem – że po to w poprzednim życiu uciąłem sobie ucho, żeby skończyć jako gospodyni domowa na Kleppie? Brynjolfur popatrzył na mnie z powagą. Zdawało mi się, że postarzał się o dziesięć lat. Dookoła 177 jego oczu zmartwienie narysowało zmarszczki. – Myślisz, że jesteś lepszy od innych? – powiedział zmęczonym głosem. – Lepszy? – zapytałem. – O co ci chodzi? – Uważasz, że jesteś artystą i to wielkim, ale tak samo jak inni powinieneś brać udział w naszych zajęciach – odparł Brynjolfur. – Gdybym był kobietą – powiedziałem – nie mógłbyś mnie zmusić do wstąpienia do koła gospodyń. W czasie terapii zajęciowej miałem wrażenie, że to koło gospodyń. A ja nie jestem kobietą. – Brednie – skwitował Brynjolfur. – Daj mi lepszy powód. Brynjolfur często lubi dyskutować. Zastanowiłem się chwilę, po czym powiedziałem: – Człowiek ma siedem żywotów, tyle co dni tygodnia. Brynjolfur: – Gdyby nawet, to czy to jest jakiś powód? Ja: – Tak, w tym życiu jest niedziela. Potem poszedłem do pokoju, wziąłem starą Biblię, którą podarowała mi babcia, przekartkowa- „Przypatrzcie się liliom polnym, jak rosną: nie pracują ani przędą. A powiadam wam: nawet Zamykam Biblię, a Brynjolfur odchodzi. Potem przychodzi ktoś z miotłą i wiadrem i każą mi łem na Mateusza i przeczytałem z Kazania na Górze. Salomon w całym swoim przepychu nie był tak ubrany jak jedna z nich”. zmywać podłogi. 178 2 179 Psychiatra Brynjolfur nie jest takim świrem, za jakiego wielu go uważa. Mądrzy psychiatrzy się zdarzają i Brynjolfur do nich należy. Ale ma rację Eysteinn sanitariusz, kiedy mówi: – Wszystko jedno, z której strony patrzyć na psychiatrów. Oni nie są tacy jak większość ludzi. Moim zdaniem to samo dotyczy pacjentów. Nie, nie tylko słyszę dźwięki, niepokojącą muzykę Grateful Dead, kiedy myślę o Peturze. Widzę także oczy, ogromne błękitne oczy; a pod nimi ciemne nacieki i całą twarz, tak niespokojną. Petur był niewiarygodnie chudy i miał zapadnięte policzki. Kiedy zaciągał się papierosami, w policzkach powstawały głębokie dołki, znad których wystawały kości policzkowe. Petur uważany był za bardzo zdolnego ucznia do chwili, kiedy w dwa lata po maturze, którą zrobił w Liceum na wzgórzu Hamrahlid, wpadł na pomysł, by wyskoczyć z drugiego piętra starego domu z blachy falistej w śródmieściu. W następnym roku miał zamiar zacząć studiować archeologię, lecz zniweczył swoje plany przez to, że zaczął brać kwas. Przeciwstawił się prawom bogów i spróbował latać zamiast chodzić. Nadzwyczajne jednak było to, że upadek nie zostawił po sobie ani złamań ani kalectwa. Tylko szaleństwo. Czasami Petur twierdził, że część dystansu frunął. Petur miał bezbarwne włosy. Kręciły mu się nad ramionami, gęste i duże. Czoło miał wysokie. Rysowały się na nim inteligentne zmarszczki. Często jego twarz wykrzywiały dziwne spazmy, jedni doszukiwali się ich przyczyny w kwasie, inni w ubocznych skutkach psychotropów. Kiedy Petur przemierzał korytarze, jego kraciasta koszula falowała. Widać było jasnoniebieski podkoszulek, który wsuwał w opięte dżinsy, a kiedy wychodził ze szpitala, wkładał trampki i kurtkę z kapturem. Początkowo niepodobna było złapać z Peturem kontaktu. Bez przerwy chodził korytarzem w tę i z powrotem. Wyglądał jak szaleniec ze sztuki teatralnej, tyle że on nie grał. Rodzice Petura na imię mieli Hafthor i Ingunn. Kiedy po raz pierwszy przyszli do niego w odwiedziny, załamani patrzyli na syna, a Johanna, jego narzeczona, głośno płakała. Była w ciąży, cała drżała i trzęsła się jak chrust na wietrze. Jej drobna twarz zalała się łzami. Loki opadały na ramiona i sięgały aż na plecy. Jedyne co Johanna mogła wypowiedzieć to: – Dlaczego? Dlaczego? – Ale nie otrzymała żadnej odpowiedzi, bo Petur nie poznał ani jej, ani swoich rodziców. 180 Dopiero kiedy wyszli, podbiegł do zaryglowanych drzwi oddziału, walił w nie, wykrzykując imię narzeczonej. – Johanna! Johanna! Lecz żadna odpowiedź do niego nie dotarła, tylko mdły blask lamp na suficie i oczu pacjentów, którzy stali za nim niczym sparaliżowane żyrafy i wybałuszali gały. – Johanna! Johanna! Petur wykrzykiwał jej imię i walił w drzwi jak opętany, bo taki był, dopóki nie zjawili się sanitariusze. Z przodu idzie Vilhjalmur atleta, a pozostali to dwóch studentów psychologii z Uniwersytetu Islandii, którzy podczas dyżurów zawsze dyskutują na temat rozmaitych teorii w psychiatrii. Stoją z boku i przyglądają się, jak Vilhjalmur łapie Petura za ramię, żeby przerwać to walenie w drzwi. Petur szaleje z wściekłości. Chce wyjść. Vilhjalmur musi chwycić go za roztrzęsione ramiona i rzucić na podłogę. Długie włosy zakrywają dywanik, a wściekłe oczy nieruchomieją. Podczas gdy Vilhjalmur trzyma Petura, jeden ze studentów idzie po pielęgniarkę. Szparkim krokiem przychodzi Nanna. Ma ciemne włosy, jest piękna i wymachuje tacą z lekami, niczym Czerwony Kapturek koszykiem w drodze do babci. Petur zostaje wniesiony do pokoju. Vilhjalmur go unieruchamia. Nanna na chwilę unosi strzykawkę do światła i maleńkie kropelki tryskają w powietrze, zanim wbije igłę w Petura. Studenci psychologii stoją w otwartych drzwiach i przyglądają się z zainteresowaniem, bo w końcu ich studia polegają także na tym, by widzieć, jak robi się pacjentowi zastrzyk. 181 3 182 Właściwie ta lekcja nie była tylko dla studentów. Również i Petur czegoś się nauczył. Teraz należał już do świata wariatów, skąd niewielu powraca. Musiał zrozumieć, że tu rządzi kto inny niż on; to jest dominium lekarzy i leków. Powoli Petur zaczął łapać kontakt z nami, pozostałymi, a zwłaszcza ze mną, Olim bitlem i Viktorem. Kiedy Petur zaczął już z nami rozmawiać, najczęściej dyskutował na temat Indian i objaśniał nam widzenia, które jak słońca wyzierały z jego oczu i brzmiały niczym wspomnienia z dalekiej podróży przez systemy słoneczne. A potem zdarzyło się, że Petur przyszedł do nas i powiedział, że chce nam się zwierzyć z tajemnicy. Wtedy to uroiło mu się w głowie, że zna chiński: był w Chinach i doktoryzował się na uniwersytecie w Pekinie. – A na jaki temat pisałeś pracę? – pyta Viktor, nie bez ironii w głosie. – Schillera – mówi Petur i teraz nie jest gorszy od Viktora, który lubi zaszpanować znajomością rozmaitych dzieł literackich. – A czy Chińczycy bardzo interesują się Schillerem? – pyta Viktor. – Dla Chińczyków nic nie jest obojętne – odpowiada Petur. Może kwas, który Petur tak chętnie brał, nie tylko nauczył go latać, ale i odwrócił w jego głowie ziemię do góry nogami. W każdym razie Chiny rzuciły mu się na mózg i zapoznawał się ze wszystkim, co tylko wiązało się z tym rozległym krajem, wszystkim od starożytnej filozofii Tao aż do Bandy Czworga. Z niezbitym przekonaniem twierdził, że mają mu przysłać jego pracę z uniwersytetu w Pekinie, razem z dyplomem doktora, i już dawno powinni to zrobić. Tak bardzo interesował się Petur Chinami, że próbował nawet przyłączyć się do maoistów, którzy sprzedawali swój organ – Walkę Klasową – przed Państwowym Monopolem Spirytusowym, lecz maoiści nie chcieli mieć nic wspólnego z człowiekiem, który najwyraźniej nie wszystko miał po kolei. My, towarzysze z pokoju, Petur i Pall, byliśmy apostołami Chrystusa, a Oli bitel był podejrzanie podobny do Jezusa Chrystusa, tego z obrazów z YMCA. Niemniej Oli ma rzadsze włosy, które od chwili, gdy przyszedł do szpitala, rzedną coraz bardziej; na czubku głowy jest prawie łysy, za to po bokach jego włosy zakrywają uszy. Oli bitel z rzadka ma coś do powiedzenia, ale lepiej jest mieć go za sobą niż odwrotnie. Kiedy zdradzamy mu nasze poglądy i myśli, jego milczenie traktujemy z całą powagą. Raczej słucham tego, jak milczy, niż co mówi. 183 Choć czasem się zdarza, że Oli mówi i bardzo lubię, jak rozmawia przez telefon. Kiedy Oli bitel otrzymuje pozwolenie, żeby zadzwonić, telefonuje do swojej siostry. Jeśli to ona odbiera telefon, Oli najpierw się przedstawia: – Mówi Oli, jestem tutaj. Potem mówi coś trywialnego: – Tak, czuję się dobrze – albo – Nie, nie dobrze mi tutaj – a potem zawsze bez wyjątku dodaje: – Pamiętasz, jak byliśmy mali i zostawaliśmy sami, żeby się pilnować... Jeśli sądzić po milczeniu, które następuje, jego siostra wygłasza do niego długą tyradę. Oli słucha. Jest bezgranicznie spokojny. Brązowe oczy patrzą w przestrzeń. Duch Jezusa Chrystusa unosi się nad korytarzami i salami. Oli najdłużej z nas wszystkich przebywa na Kleppie. Jest wśród nas nestorem, choć ma mniej lat od Viktora. Viktor z wyglądu jest nieco toporniejszy niż Oli. Twarz ma pooraną śladami po trądziku młodzieńczym i nieruchomą od izolacji i leków. On mówi tylko ustami. Często gada monotonnie, ale nie wtedy gdy przemawia w ruinach Pałacu Kanclerskiego lub jest podniecony i ma poglądy. Tak naprawdę to Viktor przypomina tych zamkniętych w sobie Anglików, których czasem ogląda się w kinie, a którzy zawsze są dziwakami pod gładką i dopasowaną maską. Viktor zresztą dobrze zna Anglię i Anglików i przyswoił sobie sposób bycia, który, jak się uważa, charakteryzuje Anglików. Viktor jest nad wyraz kulturalny, patetyczny i dobrze się wysławia; wszystko to zalety, które pchały go do przodu, ale i cofały. Viktor nie zachwyca się Bitlami, tak jak Oli. Uważa ich za nic niewartych i często prowokuje Oliego do kłótni, bo Oli żyje i wzrusza się Bitlami, choć ci już razem nie grają. Oli jest jednocześnie za i przeciw Bitlom. Uwielbia ich utwory i zawsze je nuci pod nosem, ale przykro mu jest, ponieważ nigdy nie wypłacono mu żadnych tantiem za to, że je skomponował. Beatlesi nagrali jego utwory na niezliczoną ilość płyt i stali się zarazem bogaci i sławni, podczas gdy on gnije w szpitalu psychiatrycznym i musi nawet szorować podłogę. Oli bitel chciałby bardzo wyjechać do Stanów Zjednoczonych, ale nigdy nie udało mu się dotrzeć dalej niż do Keflaviku, a czasem mu się zdaje, że Stany Zjednoczone są właśnie tam. Ciągle pisze listy do Ringo Starra. Chce, żeby Ringo przysłał mu perkusję, starego Ludwiga, na którym w dawnych czasach grał w Beatlesach. Ale ja ani słowem nie wspominam o perkusji. Moja perkusja zniknęła. To już przeszłość. Oto sytuacja: Oli bitel ma kontakt telepatyczny z Bitlami, Petur czeka na dyplom z Chin, a ja mam telepatycz- 184 ny kontakt z różnymi mistrzami z przeszłości: głównie z Vincentem van Goghiem i Paulem Gauguinem, podczas gdy Viktor, który nie bardzo ceni Beatlesów, mówi z jednakowym znawstwem na temat greckich tragedii, co i sonetów Shakespeare’a, poza tym jest farmaceutą w naszym gronie i wie wszystko na temat Adolfa Hitlera, ba, czasem wchodzi w jego skórę. Ale Viktor nie mówi Hitler. Albo mówi Adolf, albo Dolfi, ale mnie osobiście wydaje się dziwne, jaki Hitler jest żywotny w szpitalu, zwłaszcza gdy porówna się go na przykład z Napoleonem, Churchillem i Bismarckiem. Ich nigdy nie spotkałem, jedynie Hitlera i Kennedy’ego. Poznałem więcej osób, oprócz Viktora, które uważały że mają kontakt z Hitlerem, a jeden z sanitariuszy, choć nie z naszego oddziału, zafascynowany jest Himmlerem. To wprawiło psychiatrę Brynjolfura w niemałe zakłopotanie. Któregoś dnia wezwał mnie do siebie i chciał poznać moje poglądy etyczne. W każdym razie zapytał: – Co sądzisz o rzeźni Slaturfelag Sudurlands? – SS – powiedziałem. – Chodzi ci o parówki, czy... – Dokładnie to co mówisz, SS. Nie uważasz tego za karygodne, Pall, że największy producent żywności w kraju godzi się na ten sam skrót co oddziały szturmowe Hitlera? Nie bardzo wiedziałem, co mam powiedzieć. Nigdy nie rozpatrywałem tej sprawy pod tym kątem, ale to natchnęło mnie niesłusznym poglądem, że Slaturfelag Sudurlands wspierało potajemnie różnego rodzaju brudne akcje w Trzeciej Rzeszy. Po chwili namysłu powiedziałem Brynjolfurowi: – Jeśli nadal będziesz miał takie myśli, obawiam się, że będziemy musieli zamienić się miejscami. 185 4 186 I chociaż Peturem targały morskie wiatry i ziemskie sprawy, Chiny trzymały się mocno, jak smok płynący przez wieczność. Praca doktorska była również na swoim miejscu w głowie, ale do kraju nie dotarła. Dlatego pewnego dnia powiedziałem Peturowi: – Petur, nigdy nie kontaktowałeś się z ambasadą chińską? – Nie – odparł. – Może ty byś to zrobił w moim imieniu? Udało mi się dostać do telefonu pod pretekstem, że muszę poprosić tatę, by przyniósł mi papierosy, lecz kiedy przyłożyłem słuchawkę do ucha, zadzwoniłem do ambasady chińskiej. – Dzień dobry – powiedziałem do Chińczyka, który odebrał telefon – dzwonię ze szpitala psychiatrycznego na Kleppie. Potrzebowałbym wiarygodnych informacji na temat pracy doktorskiej napisanej na uniwersytecie w Pekinie przez... Dłużej nie mówiłem, a może nawet krócej, bo jakiś gość o piskliwym głosie nie widział powodu, żeby rozwodzić się nad tą sprawą i odłożył słuchawkę. – Ale na tutejszym uniwersytecie mogliby coś o tym wiedzieć – powiedział Viktor, bo sam studiował na uniwersytecie i bardzo interesował go temat wyższych uczelni i ich struktury organizacyjnej. Postanowiono zbadać tę sprawę. Dostaliśmy przepustki, a sanitariusz Eysteinn miał iść z nami do miasta. Eysteinn to rozkoszny gość. Kiedyś grał w zespole pop i wydał jeden tomik wierszy, a przez pewien czas mieszkał na pustkowiu w głębi kraju i uprawiał kartofle. Kiedy to nie wypaliło, zaczął studiować psychologię na uniwersytecie i teraz po uszy babrał się w Freudzie i symbolach seksualnych. Nawet komin na wzgórzu Klettur był symbolem płciowym, że nie wspomnę o kościele Hallgrimskirkja, największym kapucynie świata. Z tych samych powodów interesował się matkami pacjentów. Eysteinn miał ciemne oczy, był szczupły i żwawo się poruszał. Nosił okrągłe okulary w złotej oprawce, jak wielu studentów psychologii, i taką samą kurtkę z kapturem, jaką nosił Petur. Ja mia- Na początku, kiedy Eysteinn zaczął pracować, zdarzało się, że lekarze myśleli, że jest pacjenłem kurtkę z zakładu krawieckiego, podbitą misiem. tem, a kiedy sanitariusz Vilhjalmur zobaczył go pierwszy raz, nie chciał go wypuścić z oddziału. To było zaraz po zmianie dyżurów. Eysteinn wpadł do pokoju Viktora, żeby dokończyć partyjkę szachów, którą wcześniej zaczęli. 187 – Twierdzisz, że tu pracujesz? – powiedział Vilhjalmur, kiedy Eysteinn poprosił go, żeby otworzył mu drzwi. – Tak – odparł Eysteinn. – Ho, ho, ho, wszyscy tak mówią – stwierdził Vilhjalmur, chwycił Eysteinna za ramię i zaprowadził do świetlicy. Eysteinn mógł rozmawiać z nami na różne tematy, o Tolkienie, Lao Tsy i tak dalej. To i owo z naszego świata było częścią jego świata. Poznał środki halucynogenne, tak jak Petur, ale udało mu się wyrwać ze szponów nałogu. – Dokąd chcecie iść? – spytał Eysteinn. – Na uniwerek – powiedzieliśmy. – No to idziemy – zdecydował Eysteinn. Do miasta z Eysteinnem chcieliśmy iść we trójkę – ja, Petur i Viktor – ale jak przyszło co do czego, Viktor nie dostał przepustki. Poprzedniego wieczoru dorwał się do tabletek i zawładnął nim Hitler, wylądował więc w schronie, bo tak nazywamy izolatkę, kiedy przebywa w niej Viktor. Wtedy przechadza się po pomieszczeniu i rozmawia z Evą po niemiecku. A w przerwach wali w drzwi i żąda cyjanku. To żeby Oli poszedł z nami nie wchodziło w rachubę. Niedawno poszedł z Eysteinnem na miasto, a ich wyprawa nie skończyła się zgodnie z oczekiwaniami. Chociaż Oli nigdy nie miał kłopotów z uzyskaniem przepustki i bardzo lubi spacerować. Pewnego razu Oli poszedł ze mną do Breidholt do domu odwiedzić tatę i mamę, a ja pożyczyłem mu książkę, którą wziął z sobą, gdyż miał zamiar przeczytać ją w szpitalu. Po kilku godzinach znów stanął na schodach z książką w ręku i powiedział, że udało mu się przeczytać jedynie dwie linijki; i już zupełnie nie wiedział, co czyta. Oli oddał książkę i udał się w kierunku Kleppu. Kiedy Oli zaczyna łazikować, spotyka ludzi i gawędzi z nimi. Widziano go, jak gawędzi ze znanymi artystami, jak pije kawę z ministrami; wtedy Oli nie jest taki milczący jak często, gdy jest z nami w szpitalu. Wtedy jest wygadany i pełen pomysłów; i choć przeważnie nie kryje zadowolenia z faktu, iż jest autorem utworów Beatlesów, często wpada również na inne pomysły, niektóre bliższe w czasie i przestrzeni. Tak też pewnego chłodnego dnia w lutym wpadł na pomysł, żeby przejść się do Bessastadir i przywitać z prezydentem. Wyruszył z Kleppu, poszedł do Alftanes, a kiedy zjawił się w Bessastadir, zapukał do drzwi. 188 Hoża kobieta w czarnej sukni i białym fartuszku otworzyła mu drzwi. Zanosiło się na przyjęcie albo wizytę. – Mogę się zobaczyć z prezydentem? – mówi Oli do kobiety. – A czego od niego chcesz? – pyta kobieta mierząc Oliego wzrokiem. – Muszę z nim porozmawiać. – Nazywasz się? – Oli. – A czym się zajmujesz, Oli? – Piszę piosenki. Kobieta, która prawdopodobnie domyśliła się, jak sprawy się mają, chce przegonić Oliego, ale w tym momencie sam prezydent przechodzi obok i bezwiednie spogląda w kierunku hallu, w którym stoi Oli o pogodnym spojrzeniu i dobrotliwej twarzy. – Kto to? – pyta prezydent. – Mówi, że nazywa się Oli i pisze piosenki – mówi kobieta, oszczędzając Oliemu kłopotu. – Zaproś go do środka – decyduje prezydent. – Niecodziennie człowiek rozmawia z kompozytorem. Prezydent zaprasza Oliego do środka i każe podać mu kawę i papierosa. Gawędzą sobie, aż w końcu prezydent pyta, czy Oli mógłby sobie wyobrazić jakąś inną pracę niż komponowanie przebojów w formie przekazów telepatycznych. – Oczywiście – odpowiada Oli – to jest właśnie jeden z powodów, dla których tu przyszedłem. Często zastanawiam się nad tym, czy nie mógłbym zostać prezydentem, kiedy ty zrezygnujesz ze stanowiska. – Tak, no niech mnie kule – mówi prezydent. – Myślę, że byłbyś świetnym prezydentem. Tu uśmiechnął się Oli. Widział jak słowa spływają z ust prezydenta. To była uroczysta chwila. Potem prezydent spojrzał na zegarek. Za chwilę mieli przyjść goście. Pojawiło się więcej kobiet w czarnych sukniach i białych fartuszkach. Prezydent odprowadził Oliego do drzwi, pożegnali się. Nagle Oli coś sobie przypomniał i krzyknął za prezydentem: – Słuchaj, jeżeli już mam być po tobie prezydentem, to nie uważasz, że mógłbym nieco wcześniej zacząć korzystać z samochodu? – Pewno tak – powiedział prezydent i zaśmiał się. To wydarzenie pewno nie byłoby godne wzmianki, gdyby nie to, że kilka dni później Oli bitel był na przepustce z sanitariuszem Eysteinnem. Stoją na placu Laekjartorg, a Eysteinn jakoś tak sprawdza rozkład jazdy autobusów. Kiedy się odwraca, Oliego nie ma. 189 Rozgląda się za nim, lecz nigdzie go nie widzi. Wtedy przypadkowo zerka na drugą stronę ulicy, w kierunku budynku rady ministrów. I widzi Oliego, który siedzi za kierownicą prezydenckiego samochodu i odjeżdża, podczas gdy kierowca prezydenta, który wysiadł z auta, rozmawia spokojnie z kierowcami ministrów. Sanitariusz Eysteinn dostał niezłą reprymendę, kiedy wrócił do szpitala, a gdy lekarz Brynjolfur zapytał Oliego o to zajście, Oli odpowiedział wprost: – Prezydent zgodził się, żebym wziął auto. – Ty myślisz – powiedział Brynolfur – że prezydent dałby ci samochód, tak ot? – Zapytaj prezydenta – poradził mu Oli. 190 5 191 Na dworze było zimno, a na ulicach gołoledź. Od placu Laekjartorg szliśmy wzdłuż stawu, którego szare wody burzyły się, przez park Hljomskalagardur z zamarzniętą trawą i nagimi drzewami, do kawiarni studenckiej, gdzie usiedliśmy i zamówili kawę. Petur ma dziurawe wełniane rękawiczki. Z dziur wyzierają palce. Ręce mu drżą, tak że trzęsie się filiżanka, a kawa rozlewa wokół. – Weź używaj spodka – mówi Eysteinn. Ale to nie ma znaczenia, czy Petur używa spodka. Kawa i tak się rozlewa. – Słyszeliście opowieść o Marco Polo i spodku? – pyta Eysteinn. – Nie – mówi Petur. – To było tak – mówi Eysteinn. – Chińczycy, których odwiedził Marco Polo kładli spodki na filiżanki, z których pili herbatę, co było słuszne, bo służyły one do tego, by utrzymać temperaturę herbaty. A potem w czasie podróży morskiej statkiem tak huśtało, że spodek znalazł się pod filiżanką i tam już został. – Tak – mówię, patrząc na Eysteinna. – Tak, bo w naszej kulturze jest wiele rzeczy, które są tylko wynikiem nieporozumienia – znajmia Eysteinn. Ale skoro Eysteinn poruszył temat Chin, mogliśmy z Peturem zagaić temat pracy doktorskiej i przedstawiliśmy mu całą sytuację, mianowicie że mamy zamiar dostać się do sekretariatu uczelni i zbadać sprawę. – Dobra, załatwimy to – mówi Eysteinn. Wkrótce potem wstajemy. Eysteinn boi się oczywiście, że powtórzy się to, co miało miejsce, kiedy Oli ukradł samochód prezydencki, dlatego fakt, iż nasze zamiary nie są równie niecne, przynosi mu niejaką ulgę. Eysteinn jest szczęśliwy, że ja mam obsesję na punkcie nieżyjących już ludzi, a Petur tak odległego kraju jak Chiny. Kiedy idziemy alejami w kierunku budynku głównego, spotykamy dwóch studentów, znajomych Eysteinna. Jeden z nich jest gruby i ma twarz jak księżyc w pełni. Ubrany jest w ciepły płaszcz z futrzanym kołnierzem, a minę ma taką, jakby myślał o czymś mądrym; drugi jest ciemnawy, ma czarne włosy – Co to za świrów tu za sobą ciągniesz? – odzywa się ten ciemnawy do Eysteinna i spogląda na Eysteinn nie odpowiada, tylko patrzy na tego z ostrymi rysami twarzy, po czym gładzi się po i ostre rysy twarzy. mnie i na Petura. brodzie i poprawia okulary na nosie. 192 – To jakieś zwierzęta doświadczalne? – mówi ten gruby, taksując wzrokiem mnie i Petura. Odchodzą ze śmiechem. Eysteinn poczerwieniał jak burak. Dygoce cały, a głos mu się łamie, kiedy pociągnąwszy nosem, mówi: – To kretyni. Nasza sprawa spotkała się z życzliwym przyjęciem w sekretariacie uniwersytetu. Dostojna kobieta cierpliwie wysłuchała, jak Petur wyłuszczył cel naszej wizyty. Powiedziała, że zbada sprawę, zniknęła w innym pokoju, po czym wyszła i powiedziała: – Nie, przykro mi, ale niczego takiego nie otrzymaliśmy. Oczywiście Petur przeczuwał podskórnie, o co chodzi, niemniej kiedy wracaliśmy alejami, gdzie w nagich koronach drzew królował zimowy mróz, a śmiech zimniejszy od drzew wisiał jeszcze w powietrzu, między nami zaległo ponure milczenie. 193 6 194 Petur szybko też zadarł ze swoją rodziną. Jego rodzice, Hafthor i Ingunn, mieszkali w dużym Hafthor był szefem brygady elektryków i miał pod sobą wielu pracowników, a Ingunn praco- I choć było u nich dużo miejsca, Peturowi zdawało się, że wszystkim przeszkadza, tak rodzicom, Albo był maleńki, albo znów wypełniał sobą cały dom, każdy kąt i zakamarek. Czasami porów- Według jego taty najgorzej było, kiedy klienci przychodzili do niego z wizytą. Gości stopniowo Kiedy inwestorzy budowlani musieli omówić coś z Hafthorem, czuł się jakby hodował w domu Za każdym razem, kiedy Petur wychodził ze szpitala, Hafthorowi zdawało się, że wszystko staje Czyż Petur nie był jego synem? Ten twardy człowiek czynu, pokaźnych gabarytów, duży i silny domu jednorodzinnym przy Fossvogur. wała w domu i dbała o niego, co samo w sobie stanowiło pełny etat. jak i rodzeństwu. nywał się do Gregora Samsy, owada z „Przemiany” Kafki. zaczęło ubywać; to było bardzo niedobre. wynaturzone zwierzę. na głowie, a kiedy usiadł i zastanowił się nad tym, co myśli, często czuł się jeszcze gorzej. czuł nagle, jak łzy spływają mu po policzkach. Zachowanie Petura w domu też nie było godne pochwały, wręcz przeciwnie – pogarszało się. Niejednokrotnie wylewał kawę, a nigdy po sobie nie sprzątał. Niczego, co wyjął z lodówki, nie włożył do niej z powrotem. Kiedy Petur dostawał ataków szału, jego bracia i siostry byli przerażeni. Nie mieli odwagi przyprowadzać do domu swoich przyjaciół, toteż przyjaciele się rozpłynęli. Petur pęczniał i gdziekolwiek by usiadł, zasysał całą atmosferę. Czasami palił z taką zachłannością, że uruchamiał czujniki przeciwpożarowe, a ponieważ bardzo niefrasobliwie obchodził się z ogniem, dom pełen był czujników. Wydzwaniał do Chin, a raz próbował odnaleźć w Niemczech krewnych Schillera. Johanna, matka jego dziecka, nie chciała z nim mieszkać, bo był niezdolny do pracy i chory na umyśle, a kiedy poznała nowego chłopaka, ten po prostu nie zgodził się, aby Petur przychodził w Nie mogło mu odbić w najmniej spodziewanym momencie? A co z dzieckiem? Tacy ludzie są Peturowi nie dane było zobaczyć się z synem, ale miał jego zdjęcie, które nosił przy sobie lub odwiedziny. zdolni do wszystkiego. kładł na biurku, kiedy był w szpitalu. 195 Rodzice Petura kochali swego wnuka i dbali o to, by na niczym mu nie zbywało, aż w końcu zrobili ostatni krok i zamknęli drzwi przed Peturem. Petur nie wytrzymywał we wspólnotach, zupełnie jak ja – nazywał je medycznym komunizmem – toteż w przerwach między hospitalizacjami włóczył się po ulicach. Najczęściej przesiadywał pod zegarem na placu Laekjartorg, stał w kurtce z kapturem, kiedy było zimno, a najchętniej siadywał na ławce na przystanku i gapił się przed siebie. Czasem strasznie rozrabiał. Dookoła niego wytworzyła się wyraźna pustka i często radośnie witał chwilę, w której zwijała go policja i transportowała na Klepp, gdyż tam często czuł się nieco lepiej niż na zewnątrz, na zimnie, które zwie się społeczeństwem. 196 7 197 Noc. Czyżbym przez sen słyszał brzęk tłuczonego szkła? Kiedy się budzę, moje zęby dzwonią. Jest mi cholernie zimno. Wyskakuję z łóżka. Widzę, że szyba jest wybita. Podbiegam do drugiego łóżka, żeby obudzić Petura, lecz Petur zniknął. Podbiegam do drzwi, a te są zamknięte. Czasem Vilhjalmur zamyka pokoje. Mam na sobie jedynie bieliznę ze znakiem szpitala. Biorę kołdrę i okrywam się nią. Przez wybitą szybę wieje wiatr. Podchodzę do okna i wystawiam głowę. Pod oknem jest stara zaspa. Widzę w niej ślady stóp i krople krwi. Moją szyję okala wybita szyba. Kaleczę się szkłem. Syczę z bólu. Moja szyja krwawi. Podbiegam do zamkniętych drzwi, pukam w nie, walę. Ale nic się nie dzieje. Zaczynam krzyczeć, gdy w końcu słyszę brzęk kluczy i zbliżające się kroki. Znam te kroki. To Vilhjalmur. Wkłada klucz do dziurki i otwiera drzwi. Kiedy zauważa wybitą szybę i mnie, zakrwawionego, owiniętego w kołdrę, myśli że to ja chciałem zwiać. – A gdzie tamten huziel? – krzyczy. Potem chwyta mnie i wyrzuca na korytarz. Próbuję coś z siebie wydusić, podczas gdy on rozgląda się po pokoju. Ale on krzyczy na mnie i każe się zamknąć. Vilhjalmur idzie do pokoju sanitariuszy i przez interkom łączy się z lekarzem dyżurnym. W chwilę potem przychodzi Ludvik, którego niektórzy pacjenci się boją i nazywają nazistą, bo uważa, że należy pokazać im, gdzie raki zimują. Ludvik nadchodzi szybkim, żołnierskim krokiem. Za nim podąża wielki jak troll Vilhjalmur. Ludvik pojmuje w lot, co się stało i dzwoni na policję. Do białego rana ekipy poszukiwawcze przetrząsają plażę, lecz nic nie znajdują. Zresztą fale wyrzuciły Petura dopiero po trzech dniach. 198 IX 199 1 200 Viktor wychował się w osadzie rybackiej nad fiordami na zachodzie kraju. Kiedy opowiada o minionych czasach, zawsze wspomina bezkresną przestrzeń, ale pomimo to świat jest tylko maleńką krypą; a Bóg pisklęciem w opuszczonej budce sternika. Viktor opisuje wieczory, gdy siedział ze spuszczonymi nogami na końcu mola. Księżyc przegląda się w plamie ropy w morzu. Gwiazdy błyszczą. Kiedy Viktor opowiada o swej młodości, widzę falujące bałwany morskie, a jego oczy dryfują w zamglonym świecie psychotropów, we wspomnieniu słonych łez, które już dawno nie płyną. Viktor cytuje Ronalda D. Lainga i Franza Kafkę. Twierdzi, że chce oglądać świat z perspektywy egzystencjalizmu. – Chciałbym umrzeć – mówi dziś, o wiele później, w świetlicy na Kleppie. – Gdybym mógł wybierać. Ale to światła, hipnotyczne światła ciągle go prześladują. Viktor siedział na molo, a światła go uwiodły, światła najbliższej osady, blask księżyca ślizgający się po falach, barwne plamy ropy. Wyobraził sobie, że w najbliższej osadzie siedzi taki chłopiec jak on, ze zwieszonymi nogami na końcu mola i że do siebie machają. Potem, gdy Viktor przyjechał już do Reykjaviku, często czuł fale pod stopami i wspomnienia tych wieczorów zawsze go przygnębiały, zwłaszcza wspomnienie tego wieczoru, gdy skoczył z mola. Viktor czekał na swego tatę. Wierzył, że przybędzie po niego. – Tak naprawdę to w to nie wierzyłem, ale zawładnęła mną ta historia – powiada dużo później. Jego tata zatonął wraz z kutrem. Wrak kutra znaleziono, dwóch towarzyszy z załogi morze wyrzuciło na brzeg, a taty Viktora nie. Nieustannie go szukał, słyszał go i widział. Potem doszedł do wniosku, że tata został na bezludnej wyspie, i choć wyspa ta stanowiła tylko wymysł z książek dla młodzieży, w wyobraźni Viktora była tak rzeczywista, że zaznaczył ją nawet na mapie w szkolnym atlasie. Viktor siedzi sztywny, gdy opowiada. W jego słowach nie pobrzmiewają żadne uczucia. Przebywa na molo przeszłości. Ja i Oli bitel siedzimy, słuchamy jego słów i widzimy małego chłopca daleko, daleko stąd, małego chłopca trzymającego w objęciach dziwaczną przyszłość. Viktor siedzi na końcu mola – wymachując nogami – i patrzy w kosmos. Kiedy słyszymy cichy szept jego ojca, nastawiamy uszu, stoimy na molo i patrzymy jak Viktor skacze. Głos, który wypełniał jego serce, natychmiast milknie, a dużo później w świetlicy szpitala na 201 Kleppie Viktor mówi nam: – Nie widziałem niczego poza ciemnością, i kalosze napełniły się morzem, a ciężkie ubranie ciągnęło mnie coraz niżej i niżej. Aż tu nagle – i dlatego Viktor wspomina ten wieczór albo ze zgrozą, albo z radością – nagle mdleje i szybuje w świat pełen zielonych roślin, a dziwne zwierzę, jakiego nigdy przedtem nie widział, podpływa i wyciąga do niego wyprostowaną rękę. W tym momencie ktoś łapie Viktora i wyciąga z morza. Kładzie go na molo, wypompowuje z niego wodę i wdmuchuje weń życie. – Potem położono mnie do szpitala okręgowego i już nigdy więcej nie pozwolono mi iść na molo – mówi i na moment obłok dymu wypełniający świetlicę zakrywa jego twarz, jakby zniknął we mgle dawnego świata, daleko stąd, za górami. 202 2 203 Niech się stanie światłość i stała się światłość. Pewnego razu prymitywny człowiek zobaczy,ł jak piorun uderzył w drzewo i teraz światła świecą na całej ziemi. ... Mama Viktora ponownie wyszła za mąż. To był drugi szok, potwierdzenie faktu, że jego tata zniknął, a nie oczekuje go na bezludnej wyspie. Viktor myślał nawet, że to mama jego i ojczym wywiercili dziurę w kutrze, by go zatopić, a pomysł ten zaczerpnął z historii Hamleta, księcia duńskiego. Viktor najpierw zapoznał się z Hamletem w komiksie, a potem nauczył się sztuki Williama Shakespeare’a na pamięć. Ojczym Viktora był stolarzem, a w wolnych chwilach robił wynalazki. Po powrocie Viktora do domu ze szpitala okręgowego ojczymowi udało się stopniowo wprowadzić go do swego sanktuarium, w świat różnych elektrycznych dziwów, co skłoniło Viktora do wyjazdu po naukę do stolicy. Niech się stanie światłość... Światła miasta natychmiast przemówiły do Viktora. W ich blasku widział światła, które go otaczały w osadzie: światła z przeciwległego brzegu fiordu, gwiazdy na niebie, a teraz widział także światła na mokrym od deszczu asfalcie, ogon świateł samochodowych i światła, które świeciły w oknach bloków. Viktor wynajął pokój u starej kobiety na wzgórzu Thingholt. Umiał docenić wieczorną ciszę śródmieścia, tajemnicze podwórka, przemykające zaułkami koty. Uczył się na elektryka w technikum. Nauczyciele uważali, że Viktor mógłby zostać technikiem albo i inżynierem, ale nigdy dobrym elektrykiem. Cała teoria łatwo mu przychodziła, za to praktyka graniczyła z katastrofą, toteż niezbyt długo chodził na zajęcia praktyczne, zanim puściły mu nerwy. Wtedy też zaczęła się znajomość Viktora z psychotropami, która później miała stać się całkiem zażyła. Jego nauczyciel z technikum poradził mu, by zapisał się na wydział politechniczny jednego z angielskich uniwersytetów i nauczył więcej; egzaminy, które zaliczył, dawały mu do tego pełne prawo. Gdy Viktor znalazł się w Anglii, nie interesował się już techniką czy czymkolwiek, co w jakikolwiek sposób wiązałoby się z elektrycznością. Zażywane leki rozbudziły w nim zainteresowanie 204 farmacją, farmacja zaprowadziła go do łaciny, łacina do literatury, w świat antyczny i średniowiecze, do Owidiusza, Wergiliusza, Horacego i Dantego. Natomiast ciągle nieodgadnioną zagadką pozostaje dla ludzi, jak Viktorowi udało się zrezygnować z wydziału politechnicznego angielskiego uniwersytetu i podjąć studia na katedrze języków dawnych wydziału filozoficznego; nie miał do tego prawa, bo nie zdał odpowiednich egzaminów. Mimo to Viktor nie odstawał od pozostałych studentów. Często przebywał sam, nie szukał towarzystwa innych, poza tym że czasami zmuszony był kontaktować się z lekarzami, żeby dostać swoją dozę środków uspokajających. Dlatego też Viktor nie opanował w pełni języka angielskiego, który to język opanowałby, chodząc do pubu, przebywając wśród ludzi i dyskutując z autochtonami na korytarzach uczelni. On wolał słuchać nagrań sztuk Shakespeare’a z płyt i przy okazji badał ich tekst. Czasem wybierał się do kina i czytał dużo powieści i pism filozoficznych. Kiedy chciał się rozerwać, pił czerwone wino w swoim pokoju w akademiku i brał nieco większe dawki leków, niż było mu wolno. Potem słuchał sztuk Shakespeare’a i czytał literaturę antyczną. Gdy wpadał w ekstazę, niekiedy znikał za oceanem i siedział z nogami zwisającymi z końca mola lub szybował w miękkim morzu pomiędzy zielonymi roślinami. Czasem czuł, jak ogarnia go dziwna rozkosz, taka sama jak wtedy, kiedy jego dusza uwalniała się z cielesnych okowów pod falami. Im więcej Viktor słuchał sztuk Shakespeare’a i im ekstaza bardziej mu ciążyła, tym namacalniej odczuwał postaci dramatów, a zwłaszcza Ryszarda III i Makbeta. Ich głosy z płyt wypełniały akademik, a autochtoni nie mogli się nadziwić, że ten młody, samotny Islandczyk tak mocno ukochał perły ich literatury. Potem z pokoju Viktora zaczęły dochodzić inne głosy, a ściślej mówiąc inny głos, i ludziom nie było to już obojętne. Żądni władzy szaleńcy ze sztuk Shakespeare’a przestali nagle mówić po angielsku. W zamian za to o wiele bardziej znany głos rozchodził się po korytarzach i głos ten przemawiał po niemiecku. 205 3 206 Wtedy właśnie pojawił się Adolf Hitler. Viktor natknął się na płyty z jego przemówieniami i słuchał ich oczarowany. Czuł, jak postaci takie jak Ryszard III zlewały się w psychikę Hitlera i sam zaczął wygłaszać przemówienia jak Hitler. Wtedy ktoś zapukał do drzwi, lecz kiedy do drzwi podszedł tylko samotny Islandczyk, autochtoni spoglądali zdumieni po sobie i mówili: – I beg your pardon. Lecz Hitler zjawił się po to, by zostać na zawsze. Viktor robił srogie miny do lustra i naśladował go: zapuścił sobie wąsik, a potem kupił skórzany płaszcz, oficerki ze skóry i starą pilotkę. I tak Viktor chodził ubrany, kompletnie pomylony, i teraz to nie było już żadne „I beg your pardon”; ludzie panicznie bali się tego człowieka, lecz nikt go nie niepokoił do chwili, gdy przyszedł na egzamin ustny i nie zgodził się odpowiadać w innym niż niemiecki języku. Viktor w kaftanie bezpieczeństwa został przewieziony do Londynu, gdzie umieszczono go na oddziale zamkniętym. Stał w ogromnej sali i zdawało mu się, że właśnie kończy się wojna. W sali było pełno łóżek, pamięta, że aplikowano mu elektrowstrząsy. Po tej terapii odesłano Viktora do Islandii. Wkrótce potem Viktor przemierza ulice Reykjaviku. Ma na sobie czarny płaszcz i buty od Lloyda. W ręku trzyma parasol. Pod zniszczoną twarzą kryje się dziecko. Ale jakoś dziwnie dorosłe. Ludzie zwracają na niego uwagę na ulicy. Viktor chodzi ubrany w angielską grzeczność. Zapisuje się na uniwersytet, studiuje języki antyczne i angielski. Mieszka w Starym akademiku, wąskim korytarzem na piętrze do końca i w lewo. Czystość i kultura Viktora wywiera na wszystkich dobre wrażenie. Zawsze dobrze wypada, jest grzeczny, niemal uroczysty. Zaskakuje wszystkich. Z jego ust spływają całe sztuki Shakespeare’a. Bez najmniejszego wysiłku recytuje „The Lovesong of Alfred J. Prufrock” T.S. Elliota, jak inni kiedy śpiewają „Sto lat”. Ale nie ma pieniędzy. Udaje się na spotkanie z dyrektorem Banku Spółdzielczego. Mówi, że zajmuje się tłumaczeniami i nauczaniem i prosi o pożyczkę na zagospodarowanie. Właśnie wrócił z Anglii. Dyrektorowi banku podoba się ten człowiek. Rozmawiają na każdy temat i dyrektor banku natychmiast orientuje się po sposobie, w jaki Viktor mówi, że oto ma do czynienia z wykształconym człowiekiem. Ale człowiek ten nie ma nikogo w mieście. Jego bliscy mieszkają nad Fiordami Zachodnimi. 207 Dyrektor banku przyznaje mu pożyczkę bez żyrantów i co najważniejsze: natychmiast wypłacają mu pieniądze. Viktor natychmiast potrzebuje pieniędzy. Chodzi o kilkaset tysięcy koron. Mija kilka dni. Kasjer siedzi sam i sprawdza podania o pożyczki, które już przydzielono. Natyka się na podanie Viktora i przez przypadek zauważa, że imię pożyczającego jest inne niż podpis pod wnioskiem. U góry widnieje imię Viktora, a podpis pod wnioskiem: – Co tam jest napisane? A... – Bankowcy usiłują przeliterować podpis i nie wierzą własnym oczom, zanim nie sprowadzą grafologa zatrudnionego przez bank. Grafolog długo wgapia się w kulfony, po czym odwraca się i kiwa głową. Ich podejrzenia okazały się słuszne: Adolf Hitler podpisał odbiór pożyczki w Islandzkim Banku Spółdzielczym. Trzeba odnaleźć tego człowieka. Pąsowy ze wstydu dyrektor banku opisuje szczegółowo Viktora, policja zaczyna poszukiwania i kiedy odnajdują go w jego pokoju w Starym akademiku, Viktor siedzi przy biurku z kieliszkiem czerwonego wina w ręku i odbywa naradę z Himmlerem. 208 4 209 Petur śnił mi się w noc poprzedzającą wyrzucenie go na brzeg. Nie przyśnił mi się jako król głębin morskich w szatach królewskich, w otoczeniu zaginionych żeglarzy. Jego twarz szybowała przez kosmos jak plakat. Zbliżała się coraz bardziej, dopóki nie wypełniła okna, w którym zdążono już wymienić szybę. Petur uśmiechał się do mnie, a potem kosmos znów go zassał i znów zmienił się w maleńką gwiazdę. Ludzie muszą być cholernie opanowani, jeśli mają zamiar wejść do morza. Zresztą większość z nich zawracała i dygotała z zimna na plaży, ciesząc się niezmiernie z nadejścia sanitariuszy. Kilka dni później siedzę w świetlicy i rozmawiam z Viktorem. Oli bitel siedzi na podłodze i opiera o stół. Nuci coś pod nosem. Szuka melodii. – Nie pójdziemy na pogrzeb? –pytam. – Ja nie – odpowiada Viktor. Zaciąga się dymem z papierosa i kaszle. Patrzy na mnie, jakby naprawdę był zdziwiony. – No – mówię. – A dlaczego nie? – A co ja tam będę robił? – dziwi się Viktor. – Zdaje mi się, że to wszystko to jeden zbiorowy pogrzeb. – Petur był naszym przyjacielem – tłumaczy. – Brak mi go. – To nie ma znaczenia – stwierdza Viktor. – Gdyby człowiek odprowadzał wszystkich tych psycholi do grobu, całe życie by siedział przykuty do ławy kościelnej. – Ale Petur był naszym przyjacielem – powtarzam. – On jest nam o wiele bliższy niż jakieś baby z oddziału dla chronicznie chorych. – Poza tym nudzą mnie pogrzeby – stwierdza Viktor. „Hey, Jude don’t make it bad...” Oli bitel odnalazł wreszcie melodię, którą będzie śpiewał. To jest „Hey, Jude”, jedna z jego telepatycznych przesyłek. „Take a sad song and make it better”... – Człowiek nie powinien robić tylko tego, co lubi – mówię. – Nie, nie idę – oświadcza Viktor. – Po prostu o jednego huźla mniej. – Nie mów tak. Przed Bogiem wszyscy jesteśmy równi, nawet jeśli jesteśmy chorzy. Jesteśmy aniołami. Aniołami wszechświata. – Przestań bredzić. My Boga w ogóle nie obchodzimy, tak samo jak inni. Bóg nie żyje. Nietzsche go zabił. – A jak mu się to udało? 210 – Jednym zdaniem. Powiedział: „Bóg nie żyje” i wtedy ludzie zrozumieli, że tak właśnie jest – mówi Viktor. – Wiem, że Petur nas kochał – przekonuję go. – Byliśmy przyjaciółmi. – Gadanie – stwierdza Viktor. – To, że jesteśmy przyjaciółmi, najlepiej dowodzi, że nie mamy „And anytime you feel the pain, Hey Jude refrain, don’t carry the world upon your shoulders”... – Ale my też jesteśmy ludźmi – tłumaczę. – Weźmy na przykład tych tam w parlamencie. Taprzyjaciół. śpiewa Oli bitel. kich ludzi widzisz wszędzie, a takich jak my poznajesz tylko na Kleppie. – Przestań bredzić – ucina Viktor. Zapala kolejnego papierosa, kaszle, drży cały i dygoce. – Ludzie! – mówi wreszcie. – Nie znam niczego równie obrzydliwego jak ludzie. My nie jesteśmy żadnymi cholernymi ludźmi! – To kim jesteśmy? – Wędrownymi półcieniami! – mówi Viktor. Kiedy Viktor wpada w taki nastrój, twarz mu się ściąga. Okrucieństwo i podniecenie wyzierają z każdej rysy. Podobny się robi do samego Adolfa Hitlera. Teraz już nie sposób go powstrzymać: – Śmierć! Ty mówisz o śmierci! Pogrzeb! Przyjaźń! To wszystko brednie, które potęguje Morgunbladid, publikując pośmiertne wspominki, a kler popiera – głosząc naiwniutkie kazania na Boże Narodzenie. Śmierć! Nasza śmierć oznacza tylko oszczędności w wydatkach służby zdrowia. Jeśli chcesz dobrze się przysłużyć podatnikom, to wyjdź stąd i powieś się. – Ale z ciebie nazista – stwierdzam. – Tak, wiem że Dolli Dolek kazał zabijać psychicznych, ale zważ, że on tylko wykonywał to, co wymyślili inni. „Remember to let her under your skin, then you’ll begin to make it better, better... better... better... La la la”... Oli bitel kończy utwór i milknie. – Coś się dzieje? – pyta. – Nie, rozmawiamy tylko – odpowiadam. – Słuchałem was – ciągnie Oli. – Chociaż śpiewam swoje piosenki, to słyszę, co mówią inni. Tobie, Viktor, powiem: Ty nie jesteś mądrym człowiekiem, chociaż przeczytałeś wszystkie te książki... Oli bitel mówi to bardzo spokojnym głosem i patrzy na Viktora. Viktor się uspokaja, zupełnie jakby Oli miał w oczach tabletki mogadonu. 211 I Oli kontynuuje: – Bo od czytania książek człowiek nie staje się przyjacielem. Ja mogę przeczytać najwyżej dwie linijki. Wtedy rezygnuję. Ale i tak wiem, że Budda powiedział: „Lepszy jest ten, kto zna mało pism, a według nich postępuje, niż ten, kto zna wiele pism i nie postępuje według nich”. – Świetnie, Oli – mówię. – Brednie – rzuca Viktor. Oli pokazuje znak pokoju: „All you need is love, dudurududumm, all you need is love, love, love is all you need”. – Ty z tą twoją bitelmanią – mówi Viktor. Oli bitel milknie i ucisza go. – Wszyscy pójdziemy na pogrzeb – oświadcza. – Ale – zniża głos – to jeszcze nie jest powiedziane, że musimy tam być obecni. Oli rozgląda się dookoła. – I to nie dlatego, że Petur nie był naszym przyjacielem, po prostu nie chcemy przeszkadzać. Uśmiech pojawia się na twarzy Oliego. Patrzę na Viktora. Zaciętość zniknęła z jego twarzy. Kiwa głową. 212 5 213 Jest dokładnie tak, jak opisują w starych sagach: To był naprawdę udany najazd na Ruś. Jeszcze długo po tym zdarzeniu nikt nie wspominał o przepustce. Ale nie jestem pewien, czy chcielibyśmy z niego rezygnować. Psychiatra Brynjolfur dał nam przepustki, żebyśmy mogli iść na pogrzeb naszego przyjaciela Petura, i co najważniejsze, zaufano nam na tyle, że mogliśmy tam iść sami, bez sanitariusza. Viktor ma taki elegancki czarny garnitur, czarny płaszcz i parasol. Stare buty od Lloyda już dawno są znoszone, ale ma inne odświętne czarne buty. Tak to Viktor chodzi zawsze po ulicach, kiedy nie ma go tutaj. Mama też była bardzo szczęśliwa, że może mi kupić eleganckie ubranie, bo często wstyd jej było za mój wygląd i mówiła, że wyglądam jak śmieć. Poszedłem z mamą i tatą do miasta. Tata zaproponował, żebyśmy obstalowali w zakładzie krawieckim takie samo ubranie jak ma tata, ale ja wolałem iść do sklepu z konfekcją męską. Pacjenci bili mi brawo, kiedy przyszedłem do szpitala w nowym garniturze. Powiedzieli, że wyglądam jak kupiec w średnim wieku. Zgodziłem się z tym, bo było to miłe uczucie. Z Olim była trudniejsza sprawa, ale nie nierozwiązywalna. Jego siostra przyniosła stary, czarny garnitur, którego Oli nie miał na sobie od lat. Przyniosła mu także buty, białą koszulę non-iron i krawat jego wujka. To wcale nie znaczy, że garnitur Oliego był znoszony ze starości. Był zupełnie jak nowy, w ogóle nieznoszony, marynarka miała bardzo normalny krój, lecz zbyt na Oliego szeroka – bo bardzo z wiekiem schudł – i w dodatku trochę krótkawa, tak samo jak spodnie. – To oryginalne – powiedział Viktor, kiedy zobaczył Oliego. Od skarpetek do nogawek brakowało jakieś dziesięć centymetrów. – Podkreślam panowie – powiedział psychiatra Brynjolfur – że zaufaliśmy wam. Chodziło o to, że mieliśmy wrócić przed kolacją. Daliśmy mu odczuć, że jesteśmy godni zaufania; zresztą szczerze tak uważaliśmy. W ostatnich dniach życia Petura z nudów zrobiliśmy sobie opaski do włosów, któreśmy upletli z Miałem dwie przy sobie, i kiedy tylko wyszliśmy, założyliśmy je z Olim sobie na głowy. Było Przeszliśmy ulicą Kleppsvegur. Kiedy doszliśmy do kina Laugarasbio, zaczynał się seans Klubu Nie było zbyt wielu widzów, toteż bileter nie miał nic przeciwko temu, byśmy weszli na salę; opakowań po gumie do żucia. zimno, lecz słońce jasno świeciło. Filmowego szkół średnich. gdy składano Petura do ziemi obejrzeliśmy film Luisa Bunuela „Los Olvidados”. 214 Ja i Oli mieliśmy na głowach przepaski, które wyglądały jak korony cierniowe i zdawało mi się, że widzowie patrzą na nas, jakbyśmy byli postaciami z innego filmu. Kiedy film się skończył, ruszyliśmy w miasto. Miałem drobne i zaproponowałem, że pójdziemy do kawiarni Mokka na kawę. Oliemu i Viktorowi spodobał się pomysł. Ale kiedy znaleźliśmy się już w śródmieściu, Viktor mówi: – Wydaje mi się raczej, że powinniśmy pójść do restauracji. – Jakiej restauracji? – pyta Oli. – Do restauracji w Hotelu Saga – mówi Viktor. – Nie ma innej porządnej restauracji w mieście. Wiem, że Viktor czasem chodził do baru w Hotelu Saga, siedział tam samotnie i patrzył przez okno na światła miasta. – Na to to ja nie mam pieniędzy – mówię. – Ja też nie – dodaje Oli. – Zadbam o moich kolegów – decyduje Viktor. – Tylko zdejmijcie te idiotyczne opaski. Wtedy wszystko będzie w porządku. Schodzimy w dół ulicą Bankastraeti, potem Laekjargata, przechodzimy przez park Hljomskalagardur, przez ulicę Hringbraut i do alejek koło uniwersytetu, prawie dokładnie tą samą drogą co wtedy, kiedyśmy szli pytać o pracę doktorską. Wkrótce potem obróciły się drzwi obrotowe w holu hotelowym i już rozglądamy się dookoła po lśniących ścianach i eleganckich gościach. Viktor wskazuje mi i Oliemu windę, naciska najwyższy guzik i śmigamy w górę. W powietrzu unosił się gwar i dym. Grupki ludzi szły razem na kolację. Wyelegantowane pary małżeńskie, kobiety w błyszczących sukniach, panowie w smokingach. Viktor poszedł do szatni i zostawił swój płaszcz, a my z Olim staliśmy pod filarem. Miałem uczucie, że kelnerzy w czerwonych marynarkach dziwnie na nas patrzą. Jakbyśmy byli jacyś dziwni! Może tak się gapili na krótkie spodnie Oliego, na jego gołe nogi między skarpetkami a nogawkami, albo na mnie, bo się zapomniałem i patrzyłem pożądliwym wzrokiem na kobiety, które znikały w sali. Nagle tanecznym krokiem zbliżył się kelner. Niósł tacę. Na tacy znajdowały się szklanki, a w szklankach whisky z lodem. Kelner ukłonił się i podał szklanki, lecz gdy zauważył, że się wahamy, odrzucił głowę i skierował wzrok na Viktora, który ucinał sobie pogawędkę z dwoma innymi kelnerami. – Proszono mnie, bym wam to podał – rzekł kelner. 215 Wzięliśmy z Olim szklanki do rąk i piliśmy. Widziałem, że Viktor rozmawia z kelnerami i że słuchają go z zainteresowaniem, kiwając głowami. Viktor wyglądał jakby był stworzony do tego świata. Potem pokazał na mnie i Oliego bitla, uśmiechnął się, a wraz z nim kelnerzy. Kiedy Viktor podszedł do nas, powiedział: – No to wszystko w porządku. Powiedziałem kelnerom, że jesteście moimi kuzynami z zabitej dechami dziury na Północy. – I uwierzyli? – Tak, wytłumaczyłem im, że rzadko przyjeżdżacie do miasta i że pomagam wam sprzedać ziemię. – A pytali, czym się zajmujesz? – Powiedziałem, że handluję nieruchomościami. Niebawem zaprowadzono nas do stolika. Z menu, oprawionego jak księga, wybraliśmy to co najlepsze. Na przystawkę zamówiliśmy homara z rusztu i polędwiczki wołowe jako danie podstawowe, a Viktor wybrał wino. Już dawno przestałem myśleć o banknotach tysiąckoronowych, które każdy kęs musiał kosztować, i radowałem się każdym gryzem, czułem, jak wino spływa do żołądka, pomyślałem o stołówce na Kleppie i roześmiałem się. Powietrze wypełniał gwar i ciche dźwięki muzyki klasycznej, kobiety prezentowały się niczym dzieła sztuki, mężczyźni wyglądali na wesołych i bardzo zadowolonych. Nie było nic bardziej naturalnego niż ten świat, światła miasta – małe punkciki na zewnątrz. Znajdowalismy się wysoko ponad wszystkim. Kiedy podano kawę i koniak, wypiliśmy za Petura. Zgadzalismy się co do tego, że to dobra stypa. Do kawy i koniaku Viktor zaproponował tabletki, ale obaj z Olim woleliśmy raczej lody; i przyniesiono nam tak ozdobne lody, że właściwie nie mieliśmy odwagi ich tknąć. Viktor kazał też kilka razy dolać koniaku do kieliszków, byliśmy rozluźnieni i spokojni. Potem Viktor wyciągnął długopis i małą karteczkę, poprosił kelnera by ten przyniósł nam cygara i rachunek. Cygara zostały podane w pięknej kasetce; wielkie armaty, które namiętnie paliliśmy. Gdy Viktor otworzył rachunek, który złożony spoczywał na małym spodku, zauważyłem niezliczoną ilość cyfr, ale Viktor nie dał po sobie poznać, że jest na rencie. Cygara spaliliśmy do połowy i wypiliśmy po pięć kieliszków koniaku, po czym przyszedł kelner a Viktor podał mu kartkę na której coś nabazgrał, a która przypominała wypisany czek. Kelner podniósł kartkę, jakby się spodziewał zobaczyć czek. Potem zauważyłem, jak zesztywniał i zaczął przewracać oczami. Odwrócił się i szybko ruszył w kierunku kuchni z kartką w dłoni. 216 Na kartce Viktor napisał: „Jesteśmy wszyscy pensjonariuszami szpitala na Kleppie. Proszę natychmiast zadzwonić na policję. To była bardzo radosna wieczerza”. Kiedy kelner doszedł do drzwi kuchennych, odwrócił się. Twarz miał pąsową, a ja skinąłem na niego. Być może myślał, że mogę uratować sprawę, lecz kiedy doszedł do stolika, powiedziałem: – Czy mógłby pan przynieść dzbanek zimnej wody? Kelner odszedł bez słowa. 217 6 218 Zanim w drzwiach pojawili się policjanci, do naszego stolika podszedł kierownik sali i kilku innych kelnerów. Przyjrzał się nam dokładnie, po czym rzekł zdyszany: – Nie ma innej rady. Wydaje mi się, że chodziło mu o to, że nie ma innej rady, jak tylko zaprząc do sprawy policję, chciał się nas pozbyć w sposób jak najcichszy. Ale i tak widziałem, jak ludzie gapią się na policjantów i obgadują nas, kiedyśmy wychodzili. Kiedy wyszliśmy przez drzwi obrotowe, przed hotelem czekały taksówki, ale my wsiedliśmy do radiowozu, który zaparkował obok nich i czekał na nas. Drzwi się zamknęły, policjanci wsiedli; radiowóz ruszył z miejsca. – Wieziemy ich na komendę? – zapytał jeden z policjantów. – Nie, nie – odpowiedział policjant, siedzący na miejscu kierowcy. – Rozmawiałem z szefem. Powiedział, żeby odwieźć ich prosto na Klepp. – Właśnie, też mi się to wydaje najlepszym wyjściem – rzekł z filozoficzną nutą w głosie drugi policjant. Obok nas z tyłu też siedział policjant. Przyglądał się nam uważnie, lecz nic nie mówił. Jechaliśmy w milczeniu, które przerwane zostało dopiero wtedy, kiedy policjant jadący z przodu odwrócił Był raczej gruby i miał wysunięte do przodu wargi. – No i co, chłopaki – odezwał się – jak tam – Tak – odparł Oli bitel, rozglądając się po wnętrzu samochodu. – Nigdy w życiu takiego jedzesię i spojrzał na nas. kolacja? nia nie jadłem. – Wino też było? – Tak. – I cygara? – Tak. – Poszliście na całość. Potem odwrócił się od nas i zasłonił ręką usta. Podejrzewam, że się roześmiał; jeśli jestem w błędzie, policjant ów sam musi to zdementować. 219 7 220 Kiedy przyjechaliśmy do szpitala, dyżur pełnił Ludvik. Jak tylko zobaczył nas odświętnie ubranych, jego twarz zapałała gniewem. Kierownik sali zadzwonił do niego i obsztorcował za to, że psychicznych wypuszcza się między porządnych i szanowanych ludzi do eleganckich restauracji, tacy ludzie powinni być w odosobnieniu; po to właśnie są szpitale psychiatryczne utrzymywane z podatków obywateli. Ludvik się z tym zgadzał. Ciągle powtarzał, że to się wiecej nie zdarzy, a kiedy policjanci już nas odstawili i odjechali, wezwał do swego gabinetu Viktora. Ja i Oli bitel czekaliśmy na korytarzu, a drzwi były otwarte. Słyszałem, jak Ludvik mówi: – Najlepiej byłoby spuścić wam wszystkim porządne lanie. Viktor nic nie odpowiedział. – Łżecie, że chcecie iść na pogrzeb, a potem policja przywozi was spitych jak bele. Viktor patrzył sobie pod nogi. Policzki miał zarumienione. – Nie widzę powodu, żeby dyskutować z tobą na ten temat – odezwał się Viktor i dalej patrzył pod nogi. Zacisnął zęby. Jego kości policzkowe drżały. – To z kim masz zamiar dyskutować na ten temat? – Z Brynjolfurem. – Z Brynjolfurem! – powiedział Ludvik, podnosząc głos. – A może następnym razem zabierzecie go ze sobą? Viktor podniósł wzrok i patrzył z pogardą na Ludvika. – Ciebie w każdym razie nie zaprosimy. – Łajdaki! – krzyczał Ludvik. – Jesteście tylko łajdakami! Bomba wisiała w powietrzu i właśnie teraz wybuchła. Viktor kompletnie stracił nad sobą panowanie. Rzucił się na Ludvika. Ludvik z niejednego pieca chleb jadł, lecz tego się nie spodziewał. Viktor zepchnął go do kąta i okładał pięściami. – Na pomoc! – krzyczał Ludvik. – Na pomoc! Ja i Oli bitel staliśmy bez ruchu. Nadbiegło dwóch sanitariuszy. Rzucili się na Viktora i odciągnęli od Ludvika. Ludvik wstał, dysząc i sapiąc i usiłował wygładzić zmięty fartuch. Wskazał na Viktora i, patrząc na sanitariuszy, rzekł rozdygotanym z wściekłości głosem, aż wargi mu drżały: – Każcie zaaplikować zastrzyk tej świni! Sanitariusze odprowadzili Viktora, a ja i Oli zostaliśmy na korytarzu. 221 222 1 223 Teraz, kiedy zbliża się koniec, mury się walą, kurtyna opada, powiem po prostu, jak jest: Żyłem w pełni księżyca, podróżowałem po przestrzeniach kosmicznych i głębokich otchłaniach. Kochałem, śmiałem się, płakałem, a teraz kiedy po policzkach spływają mi łzy i wszystko jest takie wesołe, mówię: Robiłem to na swój sposób. Nie, ten grób nie jest na tyle głęboki, żeby pomieścić uczucia nas wszystkich. Wy, kobiety i mężczyźni, którzyście skoczyli w otchłań piekielną. Wy, deszczowe dni, któreście płakały na szybach. O jakżeż ona jest nieszczęsna, owa droga cierpień, jak niewiele zostało i jak mało istnieje. Wieczna jest cicha noc. 224 2 225 Nikt kto znalazł się w moim położeniu, nie powinien marzyć o tym, by wspiąć się wyżej po drabinie społecznej niż na najwyższe piętro w bloku dla niepełnosprawnych. ... Mój mały, kochany Rabbi. Oto piszę do ciebie krótki list. Spodziewam się nawet, że go wyślę, bo stanąłem na nogi, wprowadziłem się do bloku dla niepełnosprawnych, choć przez całe lata odrzucano moje podanie. To jest bardzo pożądane miejsce, listy oczekujących są tak długie jak rolka papieru toaletowego, bo w końcu niepełnosprawni stanowią bardzo liczną grupę zawodową. Mogliby wystawić swoją reprezentację w wyborach parlamentarnych i zostałoby ich jeszcze tylu, że zdołaliby założyć orkiestrę dętą i drużynę piłkarską. Tu nie dostanie się nikt, chyba że jest już na bruku. A ile można wytrzymać na bruku? Jak się wyprowadziłem z domu, włóczyłem się od pensjonatu do pensjonatu, penetrowałem półświatek tego miasta. Pootwierały się tu nowe rozdziały, zupełnie jak w karierze śpiewaczej Alfgrimura w „Annałach osady Brekkukot”. Jeśli porównam to mieszkanie z moim wyrem w Pensjonacie przy ulicy Stangarholt, można by podejrzewać, że odbyła się rewolucja socjalna. Mieszkanie to duży pokój z wnęką kuchenną i łazienką. Wyobrażam sobie, że nie różni się zbytnio od apartamentów w Hiltonach. Nie wiem, ile kosztuje apartament w Hiltonie, ale tu w bloku dla niepełnosprawnych czynsz wynosi dwanaście tysięcy koron miesięcznie. Mam z okna dobry widok, widzę całą wschodnią część miasta i dalsze wioski. Na drogach szaleje ulewny deszcz, a na zboczach Esji świeci słońce. Jasność nad wyżyną Kjos przypomina Raj. Nad nim tęcza utkała ozdobną bramę. Teraz należy tylko wejść do Raju, stanąć pod bramą i wypowiedzieć życzenie. Tak, Rabbi, tu zrobię małą dygresję, jak pisarze w swoich książkach. Wiem, że cię to zaskoczy, ale teraz, kiedy stanąłem już na nogi, poważnie zaczynam myśleć nad tym, żeby się zaręczyć, ożenić i założyć rodzinę. Jak pamiętasz, długo zastanawiałem się nad dziewczyną, która obsługuje w drogerii przy Austurstraeti. Uśmiechała się do mnie, kiedy mijałem okno wystawowe, idąc do schroniska, w którym spotykają się pacjenci, a ja uśmiechałem się do niej. Można by to nazwać związkiem uśmiechu, a przecież nie wszystkie małżeństwa mają aż tyle szczęścia. 226 Ale już ją rzuciłem, bo jest jedna cholernie ładna w izbie skarbowej. Nazywa się Gudlaug i jest kasjerką, biegle posługuje się maszyną do pisania i komputerem. Poznałem ją, kiedy objaśniała mi sprawy podatkowe rencistów i możliwości uzyskania wcześniejszej emerytury. Śmiała się właściwie z wszystkiego, co mówiłem, więc była to miłość od pierwszego wejrzenia, jeszcze jeden uśmiech w mojej egzystencji, ba, śmiech nawet. Lecz miłość przewrotna jest i zapala się w najdziwniejszych okolicznościach. Teraz zakochany jestem w sprzątaczce w Mulalund. Jest prawdziwą Tahitanką. Spotkałem ją tutaj w sklepie na parterze. Stałem w kolejce, bo chciałem kupić zsiadłe mleko do domu. Kiedy się odwróciłem, upuściła na podłogę banknot stukoronowy. Schyliłem się, podniosłem go i kiedy spojrzeliśmy sobie w oczy, już była moja. To największa seksbomba, jaką widziałem na oczy, jest podobna do Whitney Houston. Jak słyszysz więc, Rabbi, zdrowie moje jest w najlepszym porządku. Nie biorę żadnych leków i prawie nie piję alkoholu. Ostatniego dnia lutego przestałem zażywać Trilafon i wkrótce potem odstawiłem też Chlorpromansynę. Jeszcze nie wyłysiałem, choć przyjemnie musiała łaskotać lekarzy myśl, że kiedy już przestaną faszerować mnie psychotropami, to zaraz zaczną mi aplikować leki przeciwrakowe. Wystarczająco długo byłem zwierzęciem doświadczalnym, a jest to dziwny gatunek zwierząt. Każda firma farmaceutyczna mogłaby być dumna, mając podobne do mnie laboratorium. Ale teraz już wyszedłem z więzienia leków, poza tym że biorę zastrzyki Sordinolu zgodnie z porozumieniem z psychiatrą Brynjolfurem, choć on też popada w depresję i ma tego wszystkiego dosyć. Klepp to jest jedna wielka pomyłka. Nie przyjmują tam innych ludzi jak tylko zupełnie zdrowych. Ludzie muszą przychodzić tam z własnej woli, lecz niewielu przychodzi, a jeśli już się zdarza, to nie ma miejsca. Tak że teraz to przeważnie są tam pracownicy. „Day after day, they take some brain away” śpiewa David Bowie, ale tu w Reykjaviku dzień po dniu jest piękna pogoda, zimy nie widać i wszyscy w letnich humorach jedzą lody i karmią chle- Zastanawiam się nad tym, czy nie zacząć trenować podnoszenia ciężarów. Chudnę i chudnę. Ale Z drugiej strony to dobrze być samotnym i żeby inni nie przeszkadzali. Jestem zdania, że niebem kaczki na stawie. raka jeszcze nie mam. pełnosprawni powinni żyć samotnie i żeby nie musieli nic innego robić. 227 Już dawno przestałem się przejmować Paulem Gauguinem i Vincentem van Goghiem. Jestem skłonny przypuszczać, że jest to jedna i ta sama osoba i że Paul Gauguin nigdy nie był na Tahiti. On czcił jakiegoś wiolonczelistę o tym samym nazwisku i malował go jako siebie. Kiedy lekarze dali mu zastrzyk morfiny, znów stał się sobą, uważał się za wyleczonego i nazwał się Vincent van Gogh. Strzelił sobie w głowę, a nie w serce. Teraz jestem jak startujący samolot; najlepiej czuję się wysoko, wysoko w górze. 228 3 229 Jestem jednym z tych niewidzialnych członków społeczności, którzy szybują z wiatrem po ulicy Austurstraeti i ujawniam się tylko wtedy, kiedy wulkany wzburzają duszę. Twarze zioną zapiekłym chłodem, ociężali ludzie snują się jak cienie. I tylko na dziedzińcu przed księgarnią Eymundssona wystawiono kolorowe czasopisma. Uśmiechają się ministrowie z małżonkami, a dyrektorzy, politycy i artyści estrady zadowolonym wzrokiem spoglądają przez szybę. Społeczeństwo jest zbiorowiskiem wesołych dzieciaków i nikt nie stoi na zimnie. Skręcam na plac Hallaerisplan i zaglądam do Schroniska na piętrze nad sklepem zegarmistrzowskim. Siadujemy tam, pacjenci cierpiący na psychiczne problemy, palimy papierosy i żłopiemy kawę z mlekiem. Te wizyty w Schronisku były fajne aż do niedawna. Zaczynają się tu schodzić ludzie, których wyrzucono z przytułków dla bezdomnych, których nie zgadzają się przyjąć szpitale psychiatryczne, a którzy pozostają poza kręgiem zainteresowań policji. Są to bezczelne, hałaśliwe typy, których cienkie ścianki ledwo tolerują, narkomani i przestępcy. Włażą w brudnych butach i wydaje im się, że jesteśmy jakimś bankiem z narkotykami. Siadam na krześle, lecz natychmiast się podnoszę. Nie chce mi się kolejny raz słuchać Bjössiego Dingo, chorego nerwowo i ochrypłego od pigułek, jak po raz dziesiąty powtarza, jaką działkę wziął ostatnio, a jaką poprzednio, zupełnie jakby odbywało się sympozjum farmakologiczne. Męczy mnie ta gadanina, która jest jeszcze gorsza niż pustka, gdy nie mamy o czym gadać, najwyżej o papierosach, które palimy, kawie, którą pijemy i o deszczu. „Always back to the rain”... Wychodzę na korytarz i ruszam schodami w dół, a Eirikur wierszokleta, woła za mną: – Hej, Palli, dokąd idziesz? – Chcę się tylko przewietrzyć – odpowiadam. – Idziesz ze mną? – Nie – mówi Eirikur. – Tak zimno. Dalej schodzę po schodach. W drzwiach wkładam na głowę wełnianą czapkę, zapinam skórzaną kurtkę i spoglądam na zegar nad sklepem. Zaczyna się ściemniać. Zamykam za sobą drzwi i wychodzę na ziąb, na ulicę Austurstraeti skąpaną w mroku i światłach i tak niewiarygodnie pustą, że ktoś obcy mógłby pomyśleć, iż rząd ogłosił godzinę policyjną. Skręcam na plac Laekjatorg, widzę zegar i stado zięb dookoła, kiedy mijam ławki. Siedzą na nich Kiddi i Saemi, którzy czasem odwiedzają schronisko. 230 Żaden z punktów odwykowych nie chce się już nimi zajmować. Są sini z zimna, rozglądają się Kieruję się do punktu sprzedaży hamburgerów na dworcu autobusowym. Sprzedawca hambur- Z głośników dobywa się głośna muzyka, ale poza mną nikt nie kupuje hamburgerów. Przebie- Sprzedawczyni, młoda blondynka o długich włosach, wychodzi z kuchni przez żelazne drzwi na boki. Udaję, że ich nie zauważam. gerów wywiesił tabliczkę na wietrze. Sprzedaje hamburgery po obniżonej cenie. ram nogami po podłodze jak cień i rozpływam się w szybie. wahadłowe. – Czym mogę służyć? Przyjmuje ode mnie zamówienie, stawia krzyżyk obok tego, co zamawiam i rzuca jednego małego hamburgera na ogromną płytę, a frytki smaży na oleju. Dziewczyna przyjmuje zapłatę. Nic nie mówi, ale chwilę później słyszę mój numer zamówienia. – Numer 57, numer 57. Stalowy głos, jeszcze silniejszy od muzyki. Siedzę dopiero chwilę nad posiłkiem i patrzę na gmach Rady Ministrów majaczący w mroźnym mroku, kiedy wchodzą Kiddi i Saemi. Kierują się wprost do stolika, przy którym siedzę. Saemi ubrany w zieloną wiatrówkę, ma rzadkie włosy, przetłuszczone i nieuczesane, a Kiddi ma czarne włosy i brązową wiatrówkę. Kiddi trzyma ręce w kieszeniach i, bełkocząc coś pod nosem, patrzy przez stół, zaś Saemi pochyla się nade mną i wyrywa mi hamburgera. Zerkam w kierunku lady, ale sprzedawczyni znikła, zostawiwszy po sobie tylko wyraz twarzy, ruch szczęk żujących gumę i muzykę, tak głośną, że nie jest w stanie mnie usłyszeć, mimo iż wzywam pomocy. Odwracam się więc do Saemiego i mówię: – Zostaw mojego hamburgera. Wyciągam się, żeby mu go odebrać, ale Saemi chowa go przede mną i mówi: – Jesteś mi winien szmal. – Ja ci jestem winien szmal! A od kiedy? – Po prostu. Jesteś mi winien szmal. Podczas rozmowy trzyma hamburgera z daleka ode mnie, gryzie go i pożera. – Lepiej mi nie wmawiaj – mówię. – Nic ci nie jestem winien. – Jesteś mi winien pięć tysięcy koron – obstaje Saemi. – Nie, kłamiesz – mówię. – Oddaj mi hamburgera. Jestem głodny. To ja go sobie kupiłem. – Mam go wypluć? – pyta Saemi. Otwiera usta i wywala język. Na języku widać resztki hamburgera i obrzydliwy biały nalot. 231 Kiddi stoi milczący obok niego. Jego wzrok jest nabrzmiały i zastygły. – Nie widzisz, że już go zżarłem? – warczy Saemi. – Nie widzisz? Ślepy jesteś? Nic nie mogę zrobić. Załamany patrzę na gmach Rady Ministrów, lecz Rada nie śpieszy mi z pomocą. Kiddi podchodzi do mnie. Saemi także. Chwytają mnie i teraz to Kiddi przemawia swoim bełkotliwym tonem: – Może chcesz z nami iść do kibla? – Nie – mówię i czuję jak zasycha mi w ustach. – Nie muszę iść do kibla. Głośna muzyka dudni, ale sprzedawczyni nie widać. Mam nadzieję, że zwolnią uchwyt, ale wtedy Saemi wyciąga nóż. – Masz szmal? – pytają obaj. – Nie. – Ale, jasne, że masz szmal. Mają zamiar sięgnąć do mojej kieszeni. Czuję ostrze noża przy brzuchu. Nie mam odwagi zachować się inaczej, jak tylko wręczyć im resztę mojej renty. Wychodzą i zabierają ze sobą koszyczek z frytkami. 232 4 233 Stoję przed blokiem dla niepełnosprawnych, a w środku we mnie śpiewa Frank Sinatra o tym, że zbliża się koniec, a może to Sid Vicious, który także postanowił zniknąć? Otwieram szklane drzwi i wchodzę na rozświetlony korytarz. Na zewnątrz czeka czarny jak węgiel chłód. W wełnianej czapce mam sople lodu, a policzki zziębnięte. Nadal tkwi we mnie strach ze śródmieścia. Jeżeli Bóg nie umarł, jest zarówno głuchy, jak i ślepy. W przeszklonej portierni nie ma nikogo; tylko telefon, gazety i stół; portier zniknął jak Bóg. To nie znaczy, że ja go potrzebuję, ale miło byłoby, gdyby siedział tu i życzył mi dobrej nocy, kiedy mijam portiernię. Snuję się pustymi korytarzami bloku dla niepełnosprawnych. W tym potężnym wieżowcu samotności, gdzie – jak się zdaje – nie mieszka nikt oprócz mnie, nadal czuję, jak przenika mnie dreszcz przerażenia. Gdy otwieram drzwi mieszkania, jestem bez pieniędzy i głodny. Nie mam nic do jedzenia oprócz suchego chleba i starego zsiadłego mleka, a stołówka na dole jest już dawno zamknięta. Siedzę samotnie i patrzę przez okno na światła. Samochody mkną ulicą Sudurlandsbraut, a góry toną w ciemności. I nie ma Raju na wyżynie Kjos, nie ma ozdobnej bramy. Na podłodze leży kilka obrazów, które namalowałem. Są odwrócone do mnie tyłem, bo i ja odwróciłem się do nich plecami, zupełnie jak do malarzy z przeszłości. Już nie wierzę w życie po życiu. Kochana Marilyn, na co byłoby ci drugie życie, ty która wisisz nad telewizorem, zakupionym w sklepie technicznym przy Bolholt, a niewłączanym od wielu miesięcy. Tak, Marilyn Monroe to jedyny obraz, jaki wisi na ścianie, a nad materacem, na którym śpię, wisi duży plakat Franka Sinatry. Czasami zastanawiałem się, żeby to zmienić, przenieść Marilyn do mnie, a Franka powiesić nad telewizorem, ale nic z tego nie wyszło. Siadam na materacu i patrzę na budzik. Włączam tranzystor i słyszę głos redaktora Konrada. Program nazywa się „Konni na nocnej zmianie”. Dzwonię do Konrada. Już wiele razy dzwoniłem, więc Konni mnie zna. Opowiadam mu, co się stało, a on mnie słucha, zapisuje utwór, który chcę usłyszeć i żegna się ze mną po imieniu. – Dzwoniła do nas Solveig i chce usłyszeć nowy utwór „Rio Trio”... Tak mija kilka utworów, w końcu Konni wymienia moje imię i puszcza „My way”. Kiedy utwór się kończy, wyłączam radio, nakrywam się kołdrą, próbuję zasnąć, lecz nie śpię; czuwam, samotny jak cisza. 234 5 235 Może powinienem pójść na policję? Ale to nic by nie dało, nawet gdyby policja złapała Kiddiego i Saemiego. Przyznaliby się do wszystkiego i zostaliby wypuszczeni, bo zdążyli wydać każdą koronę, a moja skarga dałaby im tylko pretekst do następnej napaści. Tak to już jest i nie zmieniło się od czasu, kiedy wysłałem tatę do Omara po znaczki, których nie było w albumie, które on i gruby Maggi wycyganili od mojego brata Halliego. Pamiętam, jak tata przyniósł te znaczki w papierowej torbie. Widziałem, że żadnego nie brakuje i poukładałem je w albumie, który schowałem do szuflady w biurku. I mam go nadal. Chociaż cały mój ziemski dobytek, długi i rachunki wobec społeczeństwa rozmyły się, to klaser zawsze mi towarzyszył. Ale drogo musiałem zapłacić za to, że wysłałem tatę po znaczki, bo kilka dni później Omar i koledzy dorwali mnie przy transformatorze, pojmali i przywiązali do słupa latarni ulicznej. I zaczęły się przesłuchania. – Naskarżyłeś tacie – powiedział Omar i dmuchnął mi w twarz dymem z papierosa, napierając na mnie. Wtedy usłyszałem, jak mówi gruby Maggi: – A dlaczego nie spuścimy mu spodni? – Racja – rzekł Omar. – Obejrzymy jego ptaka. Sprawdzimy, czy to taki sam flak, jak Sflaczały Lejbuś. Roześmiali się, a ja miotałem się i kopałem, gdy zdejmowali mi spodnie. – Oj, mizerna to kuśka – stwierdził Omar. Potem sobie poszli i zostawili mnie przywiązanego do słupa ze spodniami na piętach. Kiedy trochę się oddalili, Omar odwrócił się do mnie i wyciągnął palec w moim kierunku: – To za to, że naskarżyłeś tacie – powiedział. – Następnym razem zawiśniesz na słupie. Omar wcześnie objawił skłonność do przestępstw i niejasne jest, który z nas więcej czasu spędził w odosobnieniu, on w więzieniu, czy ja na Kleppie. Choć wszyscy zapomnieli o przezwisku, jakim obdarowali mnie Omar i gruby Maggi, to przezwisko Czarny Omar na trwałe przylgnęło do Omara. Omar mieszkał piętro nade mną, przy Dvergheimar, a dużo później w Przytułku dla Bezdomnych przy Stangarholt mieszkał pode mną. Ulfar, tata Omara, pracował w sklepie z farbami. Strasznie się wściekał, że cały dzień musi chodzić w fartuchu. Wolał raczej schludnie się ubierać i robić w imporcie lub czymś innym, równie dochodowym. Ulfar nie miał dużo pieniędzy i zawsze próbował wyciągnąć jakiegoś asa z rękawa, lecz tym asem nie były oryginalne pomysły, a po prostu karty z talii. 236 W piątki ubierał się elegancko, wkładał kapelusz, płaszcz i schodził na dół. Pachniał wodą po goleniu, który to zapach unosił się na klatce jeszcze długo po jego wyjściu. Przez prawie cały weekend Ulfar siedział w zadymionym pokoju gdzieś na mieście, grał w karty i pił. W poniedziałki z rana znów wkładał swój fartuch i nudził się w sklepie. Signy, jego żona, zostawała w domu z dziewczynkami, Solruną i Siggą, które później razem z mamą się wyprowadziły. Omar był jej pasierbem. Kiedy Ulfar rozwiódł się ze swoją pierwszą żoną, Rannveigą, mamą Omara, Omar został przy niej, ale był zbyt niegrzecznym i trudnym dzieckiem, by mogła sobie dać z nim radę. Signy wcale nie była złą macochą, ale nie miała zbyt dużo pieniędzy i czasem brakowało jej na jedzenie, bo Ulfar przegrywał całą pensję w karty. Pewnego razu, kiedy na stole nie było nic do jedzenia, słyszałem, jak krzyczy: – Mam żyć samymi pocałunkami, stara? Życie Ulfara nie obfitowało w atuty: przy rozdawaniu wyszedł kogut, jak w wierszu Steinna Steinarra. Lecz w odróżnieniu od bohatera wiersza Ulfar nie siedział z filozoficzną miną i nie niuchał tabaki, lecz chodził grać i wierzył, że następnym razem pójdzie mu lepiej. Stopniowo jednak roztrwonił wszystko, aż w końcu przegrał swój kapelusz. Nie jestem ekonomistą. Ale teraz widzę, że właśnie tu był pies pogrzebany. Hazard, ten nałóg Ulfara, oznaczał, że Omar dostawał niewiele rzeczy, które dostawali inni. Omar na przykład nie miał roweru, ale ukradł z pięć, które byli właściciele zawsze odzyskiwali, aż w końcu Jakob, murarz, mieszkający w suterenie, podarował mu stary rower, który długo stał pod licznikami elektrycznymi w piwnicy, a którego Jakob już dawno nie używał. – To dobry rower – powiedział Jakob – tylko trzeba go trochę odnowić. – Zajmę się tym – odparł Omar. Nie minęło wiele czasu i stary rower odróżniał się od innych w okolicy. Miał bagażnik, torby, trąbkę, licznik prędkości i przerzutki, a jednocześnie te same drobiazgi zniknęły z innych rowerów w dzielnicy. Omar nie bardzo interesował się sportem, lecz był bardzo sprawny i zwinny, a z czasem stał się dobrym tancerzem, czym oczarowywał dziewczyny, do tego stopnia, że padały z nóg. Pewnego razu Greta, która mieszkała na ostatnim piętrze w domu obok, zatrzasnęła się na zewnątrz i umierała z przerażenia, bo jej mały synek został sam w domu. Chciała tylko wynieść śmieci, lecz nieopatrznie zatrzasnęła drzwi. Kiedy kobiety rzuciły pomysł, żeby zadzwonić po straż pożarną, Omar wyszedł do przodu i powiedział: – Ja to załatwię. 237 Wspiął się po balkonach i zniknął przez lufcik w drzwiach balkonowych niczym list przez otwór na listy. Potem zszedł na dół z dzieckiem na rękach wzbudzając jednocześnie zdumienie i podziw. Dopiero później tego dnia, kiedy Greta poszła do spożywczego, zauważyła ku swemu przerażeniu, że wszystkie banknoty zniknęły z jej portfela. To właśnie ta zwinność była głównym atutem Omara, człowieka, który zrobił jedną z najbarwniejszych karier przestępczych, o jakich się opowiada. Lista popełnionych przez niego przestępstw wypełniłaby wiele tomów. Mimo to policja zawsze poznaje robotę Omara i bez wahania nachodzi go w Przytułku dla Bezdomnych przy Stangarholt. Jedyną reakcją Omara na wizytę stróżów prawa są słowa: – Przyszliście pobrać szmal za prenumeratę „Morgunbladid”, chłopaki? – po czym zabiera swoje rzeczy i idzie za nimi. Tak, Czarny Omar, można by opowiadać o nim bez końca, o tym twardzielu, który oczarowywał dziewczyny, o wilku morskim, który stracił trzy palce, o pijaństwie, które się potęgowało i o zę- Ale fryzurę miał Omar zawsze schludną i kiedy spotykam go, gdy krzyżują się nasze drogi w Nosi kurtkę dżinsową, zupełnie jak wtedy, gdy stał z grubym Maggim pod płotem i przeglądał Ale głos ma schrypnięty, oczy chowa za ciemnymi okularami, a twarz pokrywają głębokie bach, których powoli ubywało. Przytułku dla Bezdomnych przy Stangarholt, ciągle jeszcze jest w nim coś młodzieńczego. klaser, który otrzymałem od dziadka. zmarszczki i blizny po bójkach. Podchodzę do Omara, lecz on mnie nie poznaje. – Czy to nie Omar, Omar który mieszkał piętro wyżej? – A ty kim jesteś? – Palli, pamiętasz mnie? Lejbuś... – Ach... Tak, tak, tak... – I umysł mu się rozjaśnia. – Palli, czekaj. To ty byłeś taki inteligentny i mądry? – Nadal jestem – mówię. – To znaczy, co ty tu właściwie robisz? – Having fun. Zapraszam Omara do siebie do pokoju. Idąc na górę, natykamy się na Cesarza Zorzy Polarnej. Cesarz ma na sobie czarną kapotę i biały szalik. 238 – Cesarzu, dokąd idziesz? – pytam. – Kupić spinki do koszuli. – Spinki, a po co ci one? – Człowiek musi mieć spinki przy koszuli, kiedy odbiera tytuł – mówi Cesarz i schodzi na dół. Mój pokój jest na poddaszu, mały jak dziura. Daję się Omarowi napić, a sam biorę pigułki, które dał mi mój lekarz domowy. – Teraz pamiętam – mówi Omar, kiedy jest już pijany. – Byliśmy dla ciebie bardzo niedobrzy. – A czy ty kiedykolwiek byłeś dla kogoś dobry? – pytam. – Tak – odpowiada Omar. – Dla kogo? – pytam dalej. – Dla moich dzieci – mówi. – Masz dzieci? – dziwię się. – Tak, cały tłum. Przez chwilę milczy. – Byłem dla nich dobry – mówi dalej, gulgocząc – ale dla ciebie nie byłem dobry. – Nie ma co o tym mówić – stwierdzam. – Sam byłem dla siebie najgorszy. Potem Omar zaczyna bełkotać na temat wódy i pigułek, a ja drzemię na krześle. Kiedy się budzę, stoi na niepewnych nogach, przeglądając klaser. Zupełnie jakby przeglądał go do tyłu i pogrążał się w przeszłości. – Drugi raz go nie ukradniesz – mówię. – Nie – odpowiada, zdejmuje ciemne okulary i patrzy na mnie, a jego twarz ciemnieje. Widzę, że łzy napływają mu do oczu. – Myślisz, że ja chcę taki być? – mówi Omar. – Myślisz, że ja chcę taki być? Myślisz, że to tak fajnie być takim? I Czarny Omar, ten zimny kryminalista, nagle w moim pokoju zaczyna płakać. – Omar – uspokajam go – Omar, wszystko w porządku. Kładzie głowę na moich kolanach, a łzy leją mu się, dopóki nie zaśnie, jak małe dziecko. Mijają dni, mijają noce, tygodnie, miesiące, i mija na pewno cały rok. Jestem w jednym z najniebezpieczniejszych lokali rozrywkowych miasta, w piwnicznej spelunie przy placu Hlemmtorg. Stoję przy barze, patrzę na nasyconą dymem salę i słyszę gwar, jakby to był odległy śpiew ptaków. Wtedy zauważam Omara. Jest pijany i bije się z trzema albo czterema facetami, którzy wyglądają, jakby ich naturalnym środowiskiem była cela więzienna. Biją się, najpierw na pięści, potem na szklanki, aż w końcu do gry wkracza noga od stołu. Wte- 239 dy to w sprawę mieszają się bramkarze i wyrzucają wszystkich z lokalu; teraz walka przenosi się na mokry od deszczu trotuar, pod neonowe reklamy i witryny sklepów. Nie wiem, o co tak zażarcie walczą, nie mam też pojęcia, kim są ci faceci. Widzę tylko ich włosy, kurtki i twarze skazańców, ale żadnych innych znaków szczególnych. Kiedy wychodzę, Omar leży na chodniku, a tamtych już nie ma. Omar trzyma się za głowę i jęczy. Wymawiam jego imię, a on podnosi wzrok. Omar coś mówi. Nachylam się. – Pobili mnie – jęczy. – Pobili mnie jakimś żelastwem. – Omar – mówię. – Musisz jechać na pogotowie. – Nie, nie, nie – zaprzecza Omar. – Pomóż mi tylko dostać się do domu, Palli. Pomóż mi do domu. Biorę go za rękę i stawiam na nogi. Łapie mnie za ramię i ruszamy w kierunku Przytułku. Po drodze rzyga. – Wydaje mi się, że musisz iść do szpitala – mówię. Widzę, że obrzygał swoje buty i spodnie. – Nie, nie – potwierdza Omar. – To już koniec. Wszystko się skończyło. Wydaje się, że czuje się nieco lepiej. Spotykamy po drodze ludzi, lecz ci nas omijają. Omar puszcza moje ramię i idzie o własnych siłach. Odprowadzam go do jego pokoju. Wyciąga klucz z kieszeni, nie trafia w dziurkę, ja mu pomagam. Kiedy wchodzimy, siada na krześle. Siedzi przez chwilę, po czym podnosi się i wlecze się do łóżka. Podchodzę do niego, układam go i okrywam kołdrą. – Palli – prosi. – Wody. Przynieś mi wody. Idę do umywalki, biorę kubek do zębów i napełniam zimną wodą. Kiedy wracam, Omar jest o wiele spokojniejszy. – Woda – mówię i przykładam kubek do jego ust, lecz on nie przełyka. Woda rozlewa mu się po brodzie i spływa na tors. Jego oczy błądzą zamglone. Wkrótce potem wyprowadziłem się z Przytułku dla Bezdomnych przy ulicy Stangarholt. 240 XI 241 1 242 Kiedy góry zdejmują swoje białe fartuchy, ptaki przylatują z wizytą. Lekarz zbiera mrok i zlewa go do filiżanki, potem znika w ciemnościach gabinetu. Na zewnątrz czas szybuje uskrzydlony, od przezroczystego błękitu aż po zaciemniony brzeg. Śnieg na zboczach budzi się ze snu. Kiedy ptaki odlecą, resztki zostaną wylane. Zesłany na banicję błękit puka do okna. W czerni śpią milczące drzewa. ... Kiedy pożegnałem wieżowiec samotności i ziemski ten świat, było lato. To był całkiem zwyczajny dzień. Stałem w pokoju i wyglądałem przez okno albo leżałem na materacu w kącie i słuchałem tykania budzika lub kropli deszczu brzęczących o szybę. Pamiętam motyle, które latały nad łąkami, rowery, które zaczarowane mknęły ulicami, wszechświat w ciszy nocnej, ale pomimo jasności korytarze są ciemne i puste. Jest lato. Słyszę szczęśliwe głosy dzieci i myślę o stokrotkach i łąkach. W ogrodach dopiero co zazielenione drzewa rozmawiają ze sobą. Błękit puka do okna. Ciemność zniknęła. Ktoś przyszedł i wylał ją jak zimną kawę. Na zewnątrz szybuje uskrzydlony czas. Potem biorę moją kołdrę i skaczę. Radosne głosy wciąż dźwięczą, rowery jeżdżą, motyle latają, a ja nic nie słyszę – ani dzieci, ani rowerów ni ptaków, bo leżę w ciemności, chociaż dookoła mnie wszystko skąpane jest w świetle. 243 2 244 Nieumierające słońca. Nieruchome piaski. Tylko słowa przekute w kamień nad grobem, który szybuje przez pustkę. ... Kiedy tata i mama przyszli po te kilka rzeczy, które należały do mnie, czarna torba plastikowa leżała na podłodze. To do niej portier włożył większość rzeczy, które walały się porozrzucane po pokoju. Na stole kuchennym leżał otwarty karton papierosów, czerwonych Gold Coastów; i torebka po Mama podchodzi do czarnej torby plastikowej, otwiera ją, szuka w niej po omacku. Z torby wy- Są to „Wiersze zebrane” Sigfusa Dadasona. Mama długo przygląda się jej. Kiedy ją otwiera, chlebie z piekarni. ciąga książkę. czyta następujące wersy: Sny: na ich dnie czujemy bezlitosne napady rzeczywistości. To było tego dnia, kiedy mama zobaczyła moje zdjęcie na stole w salonie i od razu przypomniał jej się sen z czterema końmi. 245 3 246 Nie, ja nie umarłem. Poszedłem na morze. Pływam po błękitnym morzu na włościach Ojca. Ojciec sprawdza sieci. Do brzegu przypływamy z pełnymi ładowniami. ... Tu, na tych pośmiertnych łowiskach nie obowiązują żadne limity. Tu, w głębi wieczności leżę zimny i samotny. Słyszę szum drzew. Poranek jest jasny i błękitny. Ludzie nadal śpią twardo, tata i mama śpią w domu. Mama przewraca się z boku na bok, jak tylko wchodzę do domu. Zdejmuję buty i kurtkę. Kurtka jest zniszczona i podarta. Mama słyszy hałas i wychodzi z sypialni. Nie widzi mnie nigdzie, ale dostrzega kurtkę, leżącą na podłodze. Kiedy sięga po nią, pod jej dotykiem kurtka zmienia się w proch. Z prochu powstaje ptak, który odfruwa w dal i niknie; kiedy mama otwiera oczy, wstaje poranne słońce. 247 248