Grzegorz Lipski S Z C Z E N I A K Kiedy dmie południowy wiatr starzy ludzie mawiają, że to Tore Aersson wysyła swaty do ukochanej syna. Kiedy natomiast wieje w drugą stronę opowiadają, że ojciec pięknej Naskulle odprawia swatów z kwitkiem. Ile w tym prawdy? Nie wiem. Starzy ludzie co jakiś czas przypominają historię nieszczęśliwej miłości młodego Aerssona. Lubię tego słuchać, choć nie wierzę w ani jedno słowo. Kiedy wieje z północy słucha się każdych opowieści, nawet tych najbardziej fantastycznych i nieprawdopodobnych. Heavy twierdzi, że w ten sposób człowiek podświadomie broni się przed szaleństwem. Może i ma rację, gdyż to potępieńcze wycie każdego może doprowadzić do ostateczności. Wyłazi wtedy na wierzch całe twoje głęboko i starannie ukrywane "JA". Ludzie szaleją, zabijają, wybiegają nadzy na trzaskający mróz, aby tylko zagłuszyć sumienie i wspomnienia o chwilach, które chcieliby raz na zawsze wymazać z pamięci. Każdy ma takie chwile, toteż kiedy przychodzi pora "Powrotu Swatów" i lód skuwa bramy miast, ludzie siadają przy kominku i wspominają, grają w kości, rzępolą na lutniach lub upijają się do nieprzytomności. Tak między innymi postępuje mój przyjaciel, Heavy Sandersson. O, teraz właśnie siedzi w kącie, blisko okna (stary zwyczaj najemników), pas z mieczami odsunął na krawędź stołu i topi wspomnienia w gąsiorku miodu. Cóż, można i tak. Ja nie próbuję żadnego z tych sposobów. Z prostej przyczyny - wszystkie są nieskuteczne. Czy będę coś robił, czy nie, prędzej, czy później wróci do mnie tamta historia ze Szczeniakiem. Wolę więc mieć to jak najszybciej z głowy. Ale zacznijmy od początku. Jeździłem razem z Heavym po całym zachodnim wybrzeżu, od Grodowska po Sal-Madario w poszukiwaniu korzystnego kontraktu. Jak pamiętam, zawsze był tam spory popyt na najemników, ale wtedy nie mogliśmy znaleźć niczego. Widać nadeszła ta chwila, kiedy wszyscy mają dosyć wojny. Nie trwa ona zbyt długo: czasem pół roku, czasem krócej. Trzeba było mieć naprawdę pecha, aby trafić tam akurat wtedy. Imaliśmy się różnych zajęć: porywaliśmy dla okupu, ścigaliśmy porywaczy, mordowaliśmy na zamówienie. Na takie usługi popyt jest zawsze. Kiedyś doszły nas wieści o kolekcji drogich kamieni ukrywanych w świątyni Warangi w Al-Huri. W dwa dni później podkowy naszych wierzchowców zastukały o bruki tego miasta. Al- Huri było średniej wielkości grodem położonym w kotlinie otoczonej czterema potężnymi szczytami - tak zwanej koronie Al- Huri. Były one skuteczniejsze od najlepszego obwarowania, toteż Al-Huri, jako jedyne miasto na kontynencie, nie posiadało murów obronnych. W centrum grodu, na wysokim. otoczonym fosą kurhanie wznosiła się świątynia - cel naszej wyprawy. Cały tydzień zbieraliśmy potrzebne informacje płacąc zań uczciwie resztkami łupów zdobytych na gościńcu. Heavy twierdził, że nie powinniśmy zwracać na siebie uwagi drobnymi rabunkami. Może i miał rację, chociaż osobiście uważam, że łatwiej stać się podejrzanym właśnie przez uczciwość, ale nie kłóciłem się. Taki był podział ról w naszym duecie - Sandersson myślał i kombinował, ja natomiast działałem. Miałem bowiem ku temu odpowiednie warunki: nawet teraz obwód klatki piersiowej nie spada mi poniżej 44 cali, a swoim długim i wąskim mieczem jak dawniej potrafię przechylić szalę w niejednej dyskusji. Wyruszyliśmy w nocy, około trzeciej nad ranem. Sen człowieka jest wtedy bardzo głęboki i trudno jest kogokolwiek obudzić. A o to nam właśnie chodziło. Przemknęliśmy wzdłuż rynku kryjąc się w mrocznych podcieniach okolicznych domostw. Tuż za rynkiem zaczynał się szeroki gościniec prowadzący do samej świątyni. Wzdłuż otaczającego go z obu stron muru płonęły pochodnie oświetlając zarówno sam gościniec, jak i przyległe doń zarośla. Ta droga była dla nas zamknięta. - Pójdziemy dookoła - szepnął Heavy i skoczył w mrok najbliższego budynku. Podążyłem za nim. Kwadrans później wydostaliśmy się na brzeg fosy otaczającej kurhan od zaplecza. W mroku, jakieś 60 jardów dalej połyskiwała ciemna bryła świątyni. - Widzisz to? - Heavy wskazał posążek wieńczący tylną fasadę budynku. Widziałem. Bez słowa zdjąłem z ramienia arkan i sprawnie zarzuciłem go na figurkę. W międzyczasie Sandersson wbił w ziemię gruby palik, do którego przywiązał drugi koniec liny tworząc w ten sposób prymitywny, wiszący most. W chwilę później staliśmy już na dachu świątyni. Rozwinąłem kolejny sznur i zsunąłem się po nim na ziemię. Tuż za mną wylądował Sandersson, ale w chwili, gdy jego stopy dotknęły posadzki poczułem obecność trzeciej osoby. Zaatakowałem odruchowo mierząc w miejsce, z którego dobiegł mnie dziwny szmer, ale oręż miast zagłębić się w ciało napastnika zgrzytnął tylko o jego oręż. Natychmiast powtórzyłem atak i naraz wraz z przeciwnikiem znalazłem się w smudze księżycowego światła. Wtedy go ujrzałem. Miał najwyżej 20 lat, lecz sprawność z jaką władał mieczem zasługiwała na najwyższy szacunek. - Nie jesteś strażnikiem - rzucił stojący z tyłu Heavy. - Wy też nie! - wyszczerzył zęby chłopak. Zrozumieliśmy się bez słów. Ludzie, którzy myślą i czują to samo zazwyczaj rozumieją się bez słów. Dalej ruszyliśmy we trójkę. Kamienie spoczywały w sali ołtarzowej, czyli tam, gdzie powinny. Sandersson błyskawicznym cięciem pozbawił głowy pilnującą najbliższej szkatułki jaszczurkę, po czym zepchnąwszy martwe ciało na ziemię przesypał zawartość skrzyneczki do worka. Zawartość drugiej znalazła się w mojej sakwie. Szczeniak, bo tak ochrzciłem towarzyszącego nam chłopaczka, ogałacał szkatułki stojące przy oknie. Uwijaliśmy się jak w ukropie, toteż dopiero gdy wszystkie klejnoty zmieniły właściciela zauważyłem, że spoczywające dotąd nieruchomo na ołtarzu jaszczurki zaczęły wolno zmierzać w naszym kierunku. Poruszały się dziwnymi, rwanymi skokami wbijając w nas jarzące się niesamowicie ślepia. Pierwszy opanował się Szczeniak. - Wiejmy! - ryknął i skoczył do wyjścia. Nie zdążył jednak do niego dotrzeć, gdyż nagle z trzaskiem otwarły się ukryte dotąd w ołtarzu liczne drzwi i do sali wpadł zastęp zbrojnych. Potem była już tylko walka, w czasie której nie miałem czasu na rozmyślania. Cios, unik, cios ... wytrącenie strażnikowi dzidy i ponowny cios. W kilka sekund wąskie ostrze mojego miecza spłynęło krwią. Ciąłem i uderzałem bez wytchnienia, bez świadomości, aż naraz zabrakło przeciwników. Opuściłem miecz i z zaskoczeniem powiodłem po otaczającym mnie stosie ciał. Kilkanaście stóp dalej Szczeniak pomagał Sanderssonowi wydostać się spod martwego strażnika. Było straszliwie cicho, tylko jaszczurki uparcie maszerowały w naszym kierunku świecąc błękitnymi ślepiami. Poczułem nagle, że te malutkie, powolne gady są o niebo groźniejsze od ludzi. Wypchnąłem obu towarzyszy na korytarz i osłaniałem ich odwrót, wywijając mieczem przed napływającymi nowymi watahami strażników. Szczęśliwie jednak, niewielka szerokość korytarza uniemożliwiała atak więcej niż dwóm napastnikom jednocześnie, toteż wychodziłem zwycięsko z kolejnych pojedynków. W pewnym momencie pozostał już tylko jeden, gdy nagle potknąłem się i runąłem jak długi na posadzkę. Ujrzałem błysk spadającego miecza i zacisnąlem powieki czekając na uderzenie. Ale nie doczekałem się. W zamian usłyszałem szczęk ścierających się mieczy. Otworzyłem oczy, by ujrzeć Szczeniaka w chwili, gdy wyciągnął ostrze z drgającego ciała konającego strażnika. Dźwignąłem się z ziemi i na wciąż drżących nogach pobiegłem w stronę Sanderssona. Teraz Szczeniak osłaniał nam odwrót, nie miał jednak zbyt wiele do roboty. W kilka minut dotarliśmy do zwisającej z dachu liny. Pierwszy ruszył Szczeniak. Wtedy podsadziłem Sanderssona i odczekawszy chwilę ruszyłem w górę sam. Pościg wybrał tę samą drogę, toteż wdrapawszy się na dach natychmiast przeciąłem linę i z lubością wsłuchiwałem się w łoskot spadających na posadzkę ciał. Potem zsuwaliśmy się po sznurze przerzuconym nad fosą. Z tyłu pozostała świątynia rozbłyskująca coraz liczniejszymi światełkami pochodni. Zsuwałem się najszybciej, jak mogłem czekając w napięciu na strzałę, która mogła wynurzyć się w każdej chwili z ciemności i trafić w tak doskonały cel, jak moje plecy. Czekałem długo, widać w grupie strażników obserwujácych nas z murów świątyni nie było nikogo biegłego w posługiwaniu się łukiem. Ale w końcu znaleźli się i łucznicy. Zeskakiwałem właśnie ze sznura, gdy pierwsza strzała musnęła mi kark. Druga utkwiła w pochwie od miecza, a trzecia .... Zobaczyłem tylko leciutki błysk i zaraz potem Szczeniak gruchnął ciężko o ziemię. Dostał w szyję, tuż za obojczykiem. Chciałem zarzucić go sobie na plecy i uciekać razem z nim, ale Heavy nie pozwolił. Może i miał rację, gdyż człowiek z taką raną zazwyczaj długo nie pociągnie. Szczeniak mógł jedynie opóźnić naszą ucieczkę. Przemykaliśmy podcieniami klucząc i lawirując by zgubić ścigających nas strażników. Kiedy wreszcie udało nam się to, okazało się, że nie możemy opuścić miasta, gdyż bramy na wszystkich przełęczach zostały zamknięte. Byliśmy w pułapce. Pozostało wrócić do gospody, w której się zatrzymaliśmy i czekać. Albo na wiadomość o otwarciu przełęczy, albo na patrol straży. Czekaliśmy do rana. Kiedy Al-Huri zbudziło się do życia opuściliśmy nasz pokój udając zwykłych, szacownych obywateli. Bramy na przełęczach zamknięte były nadal, toteż wałęsaliśmy się po mieście wychodząc z założenia, że trudniej będzie odnaleźć nas w tłumie niż w gospodzie. Około południa uwagę Heavego przykuło dziwne zbiegowisko. Pośrodku rynku stało wysokie rusztowanie, na którym czyjeś zręczne ręce urządziły zupełnie przytulną salę tortur. Tyle tylko, że na świeżym powietrzu. Impreza zapięta była na ostatni guzik: trybunę honorową wypełnili najznaczniejsi obywatele Al-Huri, kat skończył właśnie przegląd sprzętu. Podochoceni widzowie w napięciu czekali na rozwój wypadków. Brakowało tylko najważniejszego aktora. Naraz ogarnęło mnie straszliwe przeczucie co do osoby głównego bohatera tego widowiska, a kiedy z jednej z szerokich alejek wytoczył się wóz ze skazańcem przeczucie zamieniło się w pewność. Na obskurnym. drabiniastym wozie ciągniętym przez dodrdnego wołu, podtrzymywany przez dwóch, równie dorodnych mężczyzn stał Szczeniak. To znaczy domyśliłem się, że to był Szczeniak, gdyż jego ciało nosiło ślady intensywnego przesłuchania. Nie zmieniona pozostała tylko twarz, na której malowała się wyraźna satysfakcja z jakiegoś dobrze spełnionego obowiązku. Wiedziałem, z jakiego. Nie pamiętam, co się działo potem. Musiałem jednak wyglądać podejrzanie, gdyż Heavy wyprowadził mnie przezornie z tłumu widzów. Stałem potem za rogiem i wzdrygałem się za każdym razem, gdy dziki wrzask tłumu obwieszczał zdarcie Szczeniakowi kolejnego płata skóry. Trwało to dość długo. Wreszcie skazaniec skonał nie wydawszy nawet jęku. Wtedy zrozumiałem, że w Al-Huri poleje się jeszcze krew. Czułem się odpowiedzialny za pozostawienie rannego Szczeniaka, a jednocześnie, wdzięczność za milczenie mieszała się z wściekłością wywołaną krwawym przedstawieniem. Krew musiała się polać, chociaż jeszcze nie wiedziałem czyja. Heavy świadom mego nastroju w milczeniu pakował toboły i siodłał konie. Pod wieczór otwarto przełęcze i wyruszyliśmy w ich kierunku. Mniej więcej w połowie drogi zawróciłem swojego wierzchowca. Odszukałem dom sędziego i w chwilę później wracałem pozostawiwszy w sypialni swoje oba noże sterczące malowniczo z piersi wielmoży. Potem długo uciekaliśmy przez mrok. I tak to się skończyło. W miesiąc później otrzymaliśmy angaż u jednego z regionalnych władców. Z czasem zapomniałem o tej historii i dopiero, gdy po raz pierwszy przeżyłem czas "Swatów" w jednej z północnych warowni powróciła do mnie w takiej właśnie postaci. I od tej pory odżywa co jakiś czas, jak wrzód na sumieniu, każąc raz po raz zastanawiać się nad sobą, nad Szczeniakiem i nad sędzią zamordowanym tylko dlatego, iż wydał mi się uosobieniem wszystkich win. Więc zastanawiam się, dumam, usprawiedliwiam przed samym sobą by w końcu zalać robaka i mieć wszystko na jakiś czas z głowy. Do następnego razu.