Jean Webster Patty OFICYNA WYDAWNICZA RYTM WYDAWNICTWO WAZA WARSZAWA 1994 Tytuł oryginału angielskiego Just Patty Ilustracja na okładce Miralles Opracowanie graficzne Renata Obniska-Wolska Nowe opracowanie redakcyjne na podstawie wydania przedwojennego R. Wegnera, Poznań Redaktor Anna Wierzbowska Korekta Anna Jordan Skład Wydawnictwo WAZA 02-033 Warszawa, ul. Raszyńska 58 m 50a ISBN 83-85249-88-5 ISBN 83-86426-05-5 WWW » ROZDZIAŁ I Zmiany - To skandal! - wykrzyknęła Priscilla. - Oburzające! — dodała Conny. - To hańba! - oświadczyła Patty. - Rozdzielać nas po trzech latach! - Zwłaszcza, że wcale nie byłyśmy znów tak strasznie nieznośne w ostatnim roku. Mnóstwo dziewcząt ma znacznie więcej na sumieniu. - Tylko że my trochę zanadto rzucałyśmy się w oczy! — przyznała uczciwie Patty. - Za to przez ostatnie trzy tygodnie byłyśmy wyj ą t-k o w o grzeczne — przypomniała Conny. - Ach, gdybyście zobaczyły moją nową współlokatorkę! -jęknęła Priscilla. - Chyba nie może być gorsza od Ireny McCullough. - Właśnie że jest! Jej ojciec jest misjonarzem, a ona wychowywała się w Chinach. Nazywa się Keren Hap-puk Hersey, tak jak najmłodsza córka Hioba*. I nawet na myśl jej nie przyjdzie, że to imię jest po prostu śmieszne. - Irena przytyła w ciągu łata dwadzieścia funtów** — rzekła ponuro Conny. — Waży teraz... - Och, żebyście zobaczyły moją współlokatorkę! - * Jemima, Kesija i Keren Happuk - według Biblii trzy córki Hioba, które urodziły się Hiobowi, gdy skończyły się jego nieszczęścia. ** Funt - jednostka wagi obowiązująca w krajach anglosaskich, dawniej także w Polsce, równa wadze 350-560 g. wykrzyknęła Patty. - Nazywa się Mae Mertelle van Arsdale. - Keren wciąż tylko siedzi nad książką i najwyraźniej myśli, że będę chodziła na palcach, żeby jej nie przeszkadzać. - Gdybyście tylko słyszały, co ta Mae Mertelle wygaduje! Oznajmiła mi, że jej ojciec jest bankierem, i chciała koniecznie wiedzieć, kim jest mój. Poinformowałam ją więc, że mój ojciec jest sędzią śledczym i całe życie poświęcił na wtrącanie do więzienia bankierów. Powiedziała wtedy, że jestem źle wychowanym dzieciakiem. - Patty uśmiechnęła się pogardliwie. - Ile ona ma lat? - Dziewiętnaście, a już dwa razy jej się oświadczano. - No proszę, proszę! A dlaczego wybrała właśnie pensję św. Urszuli? - Jej ojciec i matka uciekli z domu i pobrali się, gdy mieli po dziewiętnaście lat, a teraz się boją, czy przypadkiem ona nie odziedziczyła po nich tych samych skłonności. Dlatego wybrali dla niej dobrą, surową pensję klasztornego typu. Mae nie potrafi się nawet uczesać bez pomocy służącej. Będę ją musiała nauczyć, jak się ściele łóżko. Jest strasznie zabobonna na punkcie kamieni księżycowych. Uznaje tylko jedwabne pończochy i nie cierpi mielonego mięsa. Do Europy jeździ tylko parowcami linii White Star *. Patty chaotycznie rzucała te informacje. Wysłuchawszy jej ze współczuciem, przyjaciółki dorzuciły garść własnych żalów. - Irena waży sto pięćdziesiąt dziewięć funtów i sześć uncji** bez ubrania - mówiła Conny. - Przywiozła ze sobą dwa kufry naładowane słodyczami. Po- * White Star - na początku XXw. jedna z najdroższych, luksusowa linia pasażerskich statków transoceanicznych. ** Uncja - 1/16 części funta angielskiego, równa 28,35 g. 6 chowała je we wszystkich zakamarkach pokoju. Chrupanie czekolady jest ostatnim dźwiękiem, jaki słyszę wieczorem, i pierwszym — rano. Nigdy słowem się nawet nie odezwie, nic tylko zajada i żuje. Mam wrażenie, jakbym mieszkała z krową. A inne sąsiadki! Też miła paczka! Po drugiej stronie mieszka Kid McCoy, która sama jedna robi więcej hałasu niż pół tuzina kowbojów. Tuż obok mieszka nowa uczennica, Francuzka, wiecie, ta szczupła, ładna dziewczyna z czarnymi warkoczami. - Wygląda zupełnie sympatycznie! - zauważyła Patty. - I byłaby sympatyczna, gdyby tylko można się z nią porozumieć, ale ona umie powiedzieć po angielsku pewnie nie więcej niż pięćdziesiąt słów. Razem z nią mieszka Harriet Gladden, rozlazła i ponura jak homar, którego właśnie mają wrzucić do garnka, a na samym końcu korytarza jest pokój Eweliny Smith. Chyba same wiecie, jaka z niej skończona idiotka. - Och, to rzeczywiście okropne! - zgodnie wykrzyknęły Patty i Priscilla. - To wszystko wina panny Lord! - rzekła Conny. -Dostojna Wdowa nigdy by nas nie rozdzieliła, gdyby się nie wmieszała do tego Lordunia. - I właśnie mnie musiała się ona trafić! - jęknęła Patty. - Wy macie Madamoiselle * i pannę Waddams, obie takie dobre, słodkie, łagodne owieczki, a biedne dziewczęta ze wschodniego skrzydła skazane są na tę okropną pannę Lord. - Pst! - ostrzegła ją Conny. - Nadchodzi! Nauczycielka łaciny, wchodząc do pokoju, zatrzymała się w drzwiach. Conny wyzwoliła się z plątaniny sukienek, sterty książek i poduszek, którymi zarzuco- * Madamoiselle (franc.) — panna. (Tu dziewczęta używają jako imię własne młodej nauczycielki języka francuskiego.) ne było łóżko, i grzecznie wstała. Patty zsunęła się na podłogę po białej żelaznej poręczy, a Priscilla zeskoczyła z kufra. - Dobrze wychowane panienki nie skaczą po meblach. - Tak jest, panno Lord - grzecznie odparły chórem, niewinnie wpatrując się w nią szeroko otwartymi oczami. Wiedziały, że nic jej tak nie irytuje, jak taka pozorna układność. Panna Lord krytycznym wzrokiem obiegła pokój. Patty wciąż jeszcze była w kostiumie podróżnym. - Proszę włożyć mundurek, Patty, i skończyć rozpakowywanie. Jutro rano kufry mają być zniesione na dół. - Tak jest, panno Lord... - A wy - zwróciła się do Priscilli i Conny - dlaczego nie wyszłyście z innymi dziewczętami do ogrodu, aby korzystając z pięknej jesiennej pogody, zaczerpnąć świeżego powietrza? - Ależ nie widziałyśmy się z Patty tak długo, a teraz, kiedy nas rozdzielono... - zaczęła rzewnie Conny. - Jestem przekonana, że wiele na tej zmianie skorzystacie. Wy, Patty i Priscilla, rozumiecie dobrze, że wasze sukcesy w college'u, podobnie zresztą jak w całym życiu, zależą przede wszystkim od waszego sprawowania tutaj i postępów w nauce. Patty jest słaba z matematyki, a Priscilla z łaciny. Conny powinna poprawić swój francuski. Zobaczymy, co potraficie, jeśli tylko naprawdę zechcecie spróbować. Krótko skinęła dziewczętom głową i wyszła. - Jesteśmy chętne i pojętne i kochamy swych nauczycieli! - zaśpiewała ironicznie Patty, wyjmując granatową spódniczkę i bluzkę marynarską z wyszytymi na rękawie złotymi literami „Sw. U.". Podczas kiedy Patty się przebierała, Priscilla i Conny zabrały się do przenoszenia jej rzeczy z kufrów do biurka, gdzie wrzucały wszystko jak popadło, staran- 8 nie układając tylko w górnej szufladzie. Przepracowana, młoda nauczycielka, której niewdzięcznym zadaniem było przeglądanie w każdą sobotę rano sześćdziesięciu czterech biurek i sześćdziesięciu czterech szaf, nie była na szczęście podejrzliwa i nie szperała zbyt pilnie po kątach. - A Lordunia niepotrzebnie robi tyle gwałtu o moje wyniki w nauce - rzekła pochmurnie Priscilla, stojąc z naręczem sukien. - Z wyjątkiem łaciny, ze wszystkiego jestem dobra. - Uważaj, Priscillo! Depczesz po mojej nowej sukience do tańca! - wykrzyknęła Patty, wystawiając głowę z wycięcia w bluzce. Priscilla machinalnie zeszła z błękitnego szyfonu, po czym dalej rozwodziła swe żale. - Jeżeli im się zdaje, że obecność najmłodszej córki Hioba wpłynie korzystnie na moje wypracowania domowe... - Ja po prostu nie mogę się uczyć, dopóki nie zabiorą Ireny McCullough z mojego pokoju - zawtórowała jej Conny. - Przypomina mi zupełnie bryłę lepkiego ciasta. - Zaczekajcie, aż poznacie Mae Mertelle! Patty siedziała na środku pokoju, wśród rozrzuconych rzeczy, i przekazywała przyjaciółkom sensacyjne wiadomości o swojej nowej lokatorce. - Przywiozła pięć długich sukni wieczorowych, a wszystkie pantofle ma na wysokich obcasach. Ale to jeszcze nic. - Tu Patty zniżyła głos do konfidencjalne-go szeptu. - Ona nosi gorset! Wielkie nieba! Wciąga powietrze i sznuruje się. 1 ma też flakonik z czymś takim czerwonym. Widziałam, jak sobie tym różowała twarz. - Och, to nie do wiary! - szepnęły ze zgrozą Conny i Priscilla. Patty zacisnęła wargi i pokiwała głową. - Słuchajcie, zbuntujemy się! - wykrzyknęła Pris-cilla. — Zmusimy Dostojną Wdowę, żeby nas umieściła z powrotem w naszych dawnych pokojach w Rajskiej Alei. - Ale jak? - zapytała Patty, marszcząc czoło. - Powiemy jej, że nie zgadzamy się na te zmiany! - Nie ma co, świetny pomysł! - zakpiła Patty. -Przecież ona po prostu kazałaby Martinowi zaprząc konia i zawieźć nas na stację na pociąg o szóstej trzydzieści. Wtedy w końcu zrozumiałybyście, że Dostojnej Wdowy nie weźmie się na takie chwyty. - Groźby na nic się tu nie zdadzą - przyznała Con-ny. - Musimy się odwołać do jej uczucia... uczucia... - Człowieczeństwa - dokończyła Patty. Conny wyciągnęła rękę i pomogła jej wstać. - Wiesz, Patty, mówisz całkiem rozsądnie. Chodźmy do niej od razu, póki jeszcze nie opuściła nas odwaga. Ręce macie czyste? Wszystkie trzy dzielnie ruszyły do gabinetu pani Trent i zapukały do drzwi. - Spróbuję sztuki dyplomacji — szepnęła Patty, biorąc za klamkę, gdy usłyszały już zaproszenie z wewnątrz pokoju. - Wy, dziewczęta, przytakujcie tylko wszystkiemu, co powiem. Rzeczywiście, Patty użyła całej dyplomacji, na jaką było ją stać. Wzruszająco rozprawiała o długiej przyjaźni, jaka je łączyła, oraz o tym, jak bolesne było dla nich rozdzielenie, po czym gładko zmieniła temat i zaczęła mówić o nowych koleżankach. - Są to niewątpliwie bardzo miłe dziewczęta - zakończyła grzecznie — tylko, widzi pani, to dla nas nieodpowiednie towarzyszki. Strasznie trudno skupić u-wagę na odrabianiu lekcji, jeśli nie mieszka się z koleżanką, która jest pokrewną duszą. Szczere, poważne spojrzenie Patty miało oznaczać, że lekcje były jedynym celem jej istnienia. Cień 10 uśmiechu przemknął przez twarz przełożonej, ale już po chwili znów słuchała z całkowitą powagą. - Musimy w tym roku solidnie zabrać się do nauki -kontynuowała Patty. - Priscilla i ja mamy iść do college^ i zdajemy sobie doskonale sprawę z konieczności odpowiedniego przygotowania. Rozumiemy dobrze, że nasze sukcesy w college'u, podobnie zresztą jak w całym życiu, zależą przede wszystkim od naszego sprawowania tutaj i postępów w nauce. Conny ostrzegawczo trąciła ją w łokieć. To zdanie było zbyt wierną kopią słów panny Lord. - A oprócz tego - dodała Patty pośpiesznie -wszystkie moje rzeczy są niebieskie, a Mae ma czerwony parawan i żółtą poduszkę na kanapę. - To istotnie przykre! - przyznała pani Trent. - Przyzwyczaiłyśmy się już do pokoju w Rajskiej AL. chciałam powiedzieć w zachodnim skrzydle, i będzie nam bardzo brakowało... zachodów słońca. Zapadła pełna oczekiwania cisza, tylko Dostojna Wdowa w zamyśleniu stukała w biurko binoklami. Dziewczęta z napięciem patrzyły na nią, jakby z jej twarzy chciały wyczytać odpowiedź. - Obecna sytuacja jest tylko przejściowa - zaczęła wreszcie pani Trent równym, spokojnym głosem. — Uznałam, że pewne zmiany są stosowne i pożądane. W tym roku przybyło na naszą pensję więcej niż zwykle nowych uczennic. Zdecydowałam, że najlepiej będzie je umieścić razem ze starszymi panienkami. Wy jesteście tutaj już od dawna. Znacie tradycje naszej szkoły. Dlatego - na twarzy przełożonej pojawił się niemal figlarny uśmiech — chciałabym żebyście były czymś w rodzaju misjonariuszy wśród tych nowicju-szek. Uważani, że powinnyście wywrzeć na nie dobry wpływ. Patty zdumiona, powtórzyła: - Dobry wpływ? 11 - Nowa, która będzie z tobą mieszkać - mówiła da-z niezmąconym spokojem pani Trent -jest na swój ek zbyt rozwinięta. Dotąd mieszkała zawsze w luk-sowych hotelach, co musiało przecież doprowadzić pewnego zmanierowania. Spróbuj rozbudzić w niej interesowanie sportami dziewczęcymi. Ty zaś. Con-, mieszkasz razem z Ireną McCullough. Jak wiecie, it to jedynaczka, obawiam się, że może trochę roz-sszczona. Byłabym rada, gdybyś zdołała wpoić jej ększe poszanowanie dla spraw duchowych, bo zbyt elką wagę przywiązuje do materialnej strony życia. - Ja... ja spróbuję! - wyjąkała Conny, olśniona nie-odziewaną misją reformatorki moralnej. - A twoją najbliższą sąsiadką, Conny, jest ta mała ancuzka, Aurelia Deraismes. Chciałabym bardzo, iyś zechciała czuwać nad jej postępami w nauce. Objąć z nią więcej, mogłabyś wygładzić swój francu-i, a jednocześnie pomogłabyś jej w angielskim. Z to-[ natomiast, Priscillo, mieszka... Tu pani Trent włożyła binokle i przez chwilę prze-egała wzrokiem wypisaną na dużym arkuszu listę izwisk. - Ach tak, Keren Hersey. To naprawdę niepospolita mienka. Nie będziecie się ze sobą nudziły. Córka i cera marynarki z pewnością znajdzie wiele współ-;go z córką misjonarza. Przypuszczam, że Keren po-ażnie poświęci się nauce, obawiam się nawet - o ile ś podobnego w ogóle jest możliwe - czy nie zbyt po-ażnie. Nie ma i nigdy nie miała przyjaciółki, nie zna esołego, szkolnego życia. Ona może nauczyć cię, Pri-illo, jak pilniej przykładać się do lekcji, a ty może luczyszją koleżeńskiego życia w grupie. - Tak, proszę pani! — posępnie odezwała się Priscilla. - Będziecie więc działać poniekąd w moim zastępstwie, ko duchowe reformatorki. Chciałabym, abyście były -zykładem dla nowo przybyłych. Pragnę, żeby praw- dziwym drogowskazem dla wszystkich dziewcząt na naszej pensji była uczciwość i solidarne koleżeństwo. Wy trzy macie tutaj szerokie pole do popisu. Zastanówcie się, co możecie zrobić, nie tylko w tych sprawach, o których mówiłam. Na pewno nasunie się wam wiele innych pomysłów, kiedy bliżej poznacie nowe koleżanki. Obserwowałam was bacznie przez trzy lata i całkowicie wierzę w wasz zdrowy rozsądek. Skinęła głową na znak pożegnania i trzy panienki znowu znalazły się w hallu. Zdumione, przez chwilę spoglądały po sobie w milczeniu. - Duchowe reformatorki! - wykrztusiła wreszcie Conny. - Przejrzałam Dostojną Wdowę na wskroś - odezwała się Patty. - Wyobraża sobie, że wynalazła nowy sposób, jak nami kierować. - Zdaje się, że nie mamy szans, by wrócić do Rajskiej Alei! - zauważyła Priscilla. Nagle Patty rozbłysły oczy. Chwyciła przyjaciółki pod ramię i wprowadziła je do pustej klasy. - Zrobimy to! - Niby co? - zdziwiła się Conny. - Damy się wziąć na lep i czym prędzej wprowadzimy te wszystkie zmiany, o jakich mówiła Dostojna Wdowa. Zobaczycie! I po dwóch tygodniach wrócimy do Rajskiej Alei. - Hm! - mruknęła Priscilla. - Myślę, że to dałoby się zrobić. - Zaczniemy od Ireny - rzekła Conny, natychmiast obmyślając szczegóły. - Postaramy się, żeby straciła dwadzieścia funtów nadwagi. Prawdopodobnie to miała na myśli Dostojna Wdowa, mówiąc o materialnej stronie życia. - W okamgnieniu zrobimy z niej chudzielca! - potwierdziła Patty, energicznie kiwając głową. - A Mae Mertelle damy sporą dozę skromnej, niewinnej dziewczęcości. 13 - Keren zaś - dodała Priscilla - nauczymy bawić się i nie przejmować zanadto lekcjami. - Ale nie ograniczymy się bynajmniej tylko do nich trzech — mówiła Conny. — Dostojna Wdowa powiedziała przecież wyraźnie, że pragnie, abyśmy wywierały wpływ na całą szkołę. - Och, naturalnie! - zgodziła się Patty i z zapałem zaczęła wymieniać nazwiska innych dziewcząt. - Kid McCoy używa zbyt wielu wyrażeń gwarowych. Nauczymy ją dobrych manier. Rozalia nie przepada za nauką. Naszpikujemy ją algebrą i łaciną. Harriet Gladden jest galaretowatą rybą, Mary Da-skam małym kłamczuchem. Ewelina Smith jest głupią gąską, Nancy Lee straszną plotkarką... - Kiedy się tak zastanowić, okazuje się, że każdej można by coś zarzucić - rzekła Conny. - Z wyjątkiem nas! - zaznaczyła Priscilla. - Ta-ak! — przyznała Patty z namysłem. — Rzeczywiście, nie widzę niczego, co by nam można było zarzucić. Nic dziwnego, że to właśnie nam powierzono wprowadzanie zmian na pensji. Conny zerwała się żywo, tryskając wprost energią. - Chodźcie! Przyłączmy się do naszych koleżanek i od razu rozpocznijmy pracę nad nimi. Niech żyją wielcy reformatorzy! Wyszły przez otwarte okno, w sposób obcy wszelkim zasadom, jakie wpajano im w czwartkowe popołudnia na lekcjach dobrych manier. Na dużym boisku zebrał się tłum dziewcząt w granatowych bluzkach marynarskich. - Widzicie, tam siedzi Irena! Jak zwykle, znowu coś gryzie! Conny wskazała głową ławkę, ustawioną w cieniu, w pobliżu kortu tenisowego. - Zabawimy się w cyrk! — zaproponowała Patty. -Każemy Irenie i Mae Mertelle biegać z obręczami dokoła boiska. W ten sposób upieczemy dwie pieczenie 14 na raz. Irenie pomoże to chudnąć, a Mae straci trochę swej dostojnej powagi. Bieganie z obręczą było specjalnością pensji św. Urszuli. Nauczycielka gimnastyki uważała, że jest to najlepsza forma ruchu dla dziewcząt. Jedenaście okrążeń owalnego boiska równało się mili*, a przebiegnięcie z obręczą mili zwalniało na cały dzień od ćwiczeń z ciężarkami i maczugami. Trzy panienki znik-nęły w piwnicy i wyszły stamtąd z obręczami niemal tak dużymi, jak one same. Patty natychmiast objęła komendę i zaczęła wydawać przyjaciółkom polecenia. - Conny, ty pobiegniesz z Keren i wytrzęsiesz ją tak, żeby riie miała już siły ślęczeć nad książkami. A ty, Priscillo, zajmij się Mae Mertelle. Nie pozwól, by przybierała te swoje nadęte tony. Jeśli ci powie, że już dwukrotnie jej się oświadczano, odpowiedz, że tobie oświadczano się tyle razy, że dawno już straciłaś rachubę. Cały czas trzymaj ją ostro. Ja zabawię się w tresera słoni i zmuszę do biegania Irenę: zobaczycie, nabierze lekkości i wdzięku młodej gazeli. W ten sposób cała trójka przystąpiła do wykonywania swojej misji. Skończył się spokój na pensji św. Urszuli, nastały czasy zmian i zmagań. Dwa tygodnie później, w piątkowy wieczór, odbywała się w gabinecie pani Trent nieoficjalna narada. Właśnie przed pięcioma minutami zadzwoniono na ciszę nocną i dziewczęta już spały, a trzy umęczone nauczycielki, po dziewięciu godzinach uwolnione wreszcie od przemiłych obowiązków, omawiały z przełożoną swoje kłopoty wychowawcze. - Ale cóż one właściwie zrobiły? - zapytała pani Trent chłodnym tonem sędziego, widząc, że jej wysiłki, by powstrzymać bezładne okrzyki, są daremne. * Mowa tu o mili angielskiej, jednostce długości przyjętej w krajach anglosaskich, która jest równa 1609 m. 15 — Trudno podać jakiś konkretny fakt — rzekła swym wibrującym głosem panna Wadsworth. — O ile mogłam zauważyć, w niczym nie złamały przepisów, ale... stworzyły pewną atmosferę. — Nie ma w moim korytarzu dziewczynki — odezwała się panna Lord, sznurując wargi — która nie przy-szłaby do mnie z błaganiem, aby Patty, Priscillę i Conny przenieść z powrotem do zachodniego skrzydła. — Patty! Mon Dieu! *— wykrzyknęła Mademoiselle, wymownie wznosząc w górę oczy. — Co ta dziewczyna ma w głowie! To jakiś złośliwy chochlik. — Przypomina sobie pani - zwróciła się przełożona do panny Lord — że kiedy pani proponowała, aby je rozdzielić, mówiłam, że to ryzykowny eksperyment. Kiedy są razem, wyładowują swoją energię na sobie; rozdzielone... — Przewracają do góry nogami całą szkołę! - wykrzyknęła panna Wadsworth, bliska łez. — Prawdę mówiąc, one wcale nie mają takiego zamiaru, ale ich nieokiełznany temperament... — To się pani tak zdaje. — Panna Lord spojrzała surowo. — Ledwie tylko wyjdą z klasy, natychmiast zaczynają obmyślać nowe psoty. — Ale co one właściwie zrobiły? — dopytywała się pani Trent. Panna Wadsworth umilkła, zastanawiając się, które zdarzenia ma wybrać z bogatego materiału, jakim dysponowała. — Podam pani przykład. Otóż pewnego razu zastałam Priscillę, jak rozrzucała rzeczy w biurku Keren, a kiedy ją spytałam, co robi, bez cienia zakłopotania odparła, że próbuje oduczyć Keren przesadnej pedan-tyczności i że robi to na polecenie pani Trent. * Mon Dieu (franc.) - mój Boże. 16 - Hm! Inaczej to sobie wyobrażałam, ale mniejsza z tym! — cicho powiedziała do siebie Dostojna Wdowa. - Najbardziej jednak oburzyło mnie jej zachowanie, które graniczyło wręcz z bluźnierstwem - z wahaniem mówiła dalej panna Wadsworth. — Keren jest bardzo religijna, przy czym, niestety, ma zwyczaj modlić się głośno. Pewnego wieczora, po dniu, kiedy Pri-scilla szczególnie jej dokuczyła, Keren modliła się, aby Bóg przebaczył koleżance jej przykry charakter. Wobec tego Priscilla uklękła przed łóżkiem i zaczęła się modlić, aby Bóg wyzwolił Keren od nadmiernej solidności i uporu i obdarzył ją w zamian umiejętnością beztroskiej zabawy. Był to, można powiedzieć, prawdziwy wyścig w modlitwie. - Nie do wiary! — wykrzyknęła panna Lord. - Albo sprawa małej Aurelii Deraismes... One zaczęły ją uczyć... potocznego języka angielskiego. Wyrażenie, jakiego w mojej obecności użyła, nie należało bynajmniej do tych, które są właściwe w ustach dobrze wychowanych panienek. - Cóż to za wyrażenie? - zapytała pani Trent, z nutką niepokoju w głosie. - A to faj na heca! Panna Wadsworth oblała się rumieńcem zażenowania, ponieważ to wielce niestosowne wyrażenie ledwie przeszło jej przez usta. Pani Trent zadrżały wargi. Nauczycielki wiedziały - i ubolewały nad tym szczerze - iż jej poczucie humoru niejednokrotnie brało górę nad poczuciem sprawiedliwości. Najbardziej niesforna uczennica, o ile udało się jej rozbawić Dostojną Wdowę, mogła mieć nadzieję, że wyjdzie cało z opresji. W przeciwnym razie ponosiła karę, na jaką zasłużyła. Na szczęście, dziewczęta nie znały tego słabego punktu przełożonej. - Ich zachowanie — odezwała się panna Lord — działa deprymująco na uczennice. Mae van Arsdale mówi, 2-Patty 17 że wróci do domu, jeśli będzie musiała dalej mieszkać w jednym pokoju z Patty. Nie wiem o co tu chodzi, ale... - Ja wiem! - przerwała Mademoiselle. - Cała szkoła śmieje się z tego. To ta historia z postiche*. - Z czym? Pani Trent spojrzała ze zdziwieniem. Angielszczyznę Mademoiselle trudno było czasem zrozumieć. Francuzka beztrosko mieszkała oba języki. - Postiche to trochę włosów, żeby zrobić fryzurę & la madame Pompadour**. W zeszłym tygodniu, kiedy dziewczęta wystawiały żywe obrazy, Patty pożyczyła postiche, chcąc ufarbować go na niebiesko, żeby zrobić brodę dla Sinobrodego***. Ale ponieważ postiche był żółty, więc po dodaniu niebieskiej farby zrobił się zielony i nie dał się już wyprać. Postiche został kompletnie zniszczony. Patty była bardzo zmartwiona i przepraszała. Myślała, że farbę da się sprać. Gdy okazało się to niemożliwe, poradziła Mae, by umalowała sobie włosy na kolor postiche, a wówczas Mae straciła cierpliwość i zwymyślała ją. Wtedy Patty zaczęła udawać, że płacze, i położyła ten zielony pęk włosów na łóżku Mae, w wieńcu kwiatów, powiesiła na drzwiach czarną pończochę jako krepę i zaprosiła dziewczęta niby na pogrzeb. Oczywiście, wszystkie zaśmiewały się z Mae. — Dobrze jej to zrobi! - odezwała się Dostojna Wdowa. ~ Nie zamierzam tolerować na pensji noszenia sztucznych włosów. t- Ale tu chodzi o zasadę — rzekła panna Lord. - A ta biedna Irena McCullough! - mówiła dalej Mademoiselle. - Nic tylko płacze! Wszystkie trzy * Postiche (franc.)—treska. ** Markiza de Pompadour Jeanne Antoinette (1721-64) — kobieta niezwykłej urody, o szerokich zainteresowaniach, była faworytą króla Ludwika XV. W literaturze stała się bohaterką wielu komedii i operetek. *** Sinobrody - tytułowy bohater bajki Charlesa Perraulta (1628-1703). 18 zmuszają ją, by koniecznie schudła, a ona wcale nie ma na to ochoty. - Gdy siada do stołu, zabierają jej masło - potwierdziła panna Wadsworth. - Nie pozwalają jeść deserów i zabraniają jej słodzić przy śniadaniu owsiankę. Każą jej bezustannie się gimnastykować, a gdy przychodzi do mnie ze skargą, karzą ją za to. - Wydaje mi się - rzekła pani Trent nie bez sarkazmu — że Irena jest dość wielka i silna, aby potrafiła się obronić. - Ma aż trzy przeciwko sobie! — zauważyła panna Lord. - Wezwałam Patty do siebie — mówiła panna Wadsworth — i zażądałam od niej wyjaśnienia. Powiedziała mi, iż pani zdaniem Irena jest za gruba i że kazała im pani ją odchudzić! Dodała, że to bardzo ciężka praca, że one same przy tym chudną, ale zdają sobie sprawę z tego, że są starszymi wychowankami i powinny wywierać dobry wpływ na inne dziewczęta. Jestem przekonana, że mówiła to szczerze. Rozwodziła się też szeroko nad odpowiedzialnością moralną i nad tym, że starsze uczennice powinny świecić przykładem. - Właśnie to jej bezwstydne zuchwalstwo wyprowadza człowieka z równowagi! — rzekła panna Lord. - To właśnie cała Patty! — roześmiała się pani Trent. — Muszę przyznać, że wszystkie trzy są nadzwyczaj zabawne. To dobry, zdrowy figiel i chciałabym, żeby takich figlów było jak najwięcej. One nie przekupują służących, aby im odnosiły listy na pocztę lub przemycały słodycze, nie flirtują ze sprzedawcą wody sodowej. Można im naprawdę ufać. - Ufać! — wykrztusiła panna Lord. - To prawda, lubią psoty i często przekraczają drobne przepisy - potwierdziła skinieniem głowy przełożona. — Ale nie dopuszczą się nigdy uczynku niezgodnego z honorem. 19 Nagle rozległo się pukanie do drzwi i zanim którakolwiek z pań zdążyła się odezwać, drzwi gwałtownie się otworzyły i w progu stanęła Keren Happuk. Jedną ręką przytrzymywała poły jaskrawego japońskiego kimona, drugą miała wolną, by móc swobodnie gestykulować. Kimono było usiane ognistymi smokami, wielkości kotów, a czerwona z gniewu twarz Keren i rozpuszczone włosy wydawały się jakby dopełnieniem całości. Gabinet pani Trent był miejscem świętym, przeznaczonym tylko na oficjalne rozmowy. Nigdy jeszcze żadna uczennica nie zjawiła się tutaj w tak swobodnym stroju. ~ Keren! - wykrzyknęła panna Wadsworth. - Co się stało?! — Proszę umieścić w moim pokoju inną uczennicę! Z Priscillą dłużej już nie wytrzymam! Urządziła w moim pokoju przyjęcie urodzinowe! — Urodzinowe? - Pani Trent spojrzała pytająco na pannę Wadsworth. Nauczycielka posępnie skinęła głową. — Wczoraj były urodziny Priscilli. Dostała paczkę od ciotki. Ponieważ dziś mamy piątek... — Ach tak, rozumiem. Pani Trent zwróciła się ku tragicznej postaci stojącej na środku pokoju. — To jest tak samo twój pokój, jak Priscilli, a więc... Keren przerwała, wybuchając potokiem słów. Cztery panie aż pochyliły się do przodu, by zrozumieć cokolwiek z tej bezładnej opowieści. — One urządziły sobie stół z mojego łóżka, dlatego że stoi na środku pokoju, i Patty przewróciła dzbanuszek z czekoladą. Mówi, że to niechcący, ale na pewno zrobiła to specjalnie, jestem pewna. A kiedy uczyniłam jej wymówkę, Priscillą powiedziała, że to niegrzecznie zwracać gościowi uwagę, gdy coś rozleje, i wylała mi szklankę soku porzeczkowego na po- 20 duszkę, aby pocieszyć Patty. W ten sposób powinna — jej zdaniem - postąpić grzeczna gospodyni. Powiedziała, że tak je uczono w zeszłym roku na kursie dobrych manier. Wszystko przesiąkło czekoladą, a wtedy Conny powiedziała, że to szczęście, że jestem taka chuda, bo będę mogła ułożyć się obok plamy; gdyby trafiło to na Irenę McCullough, musiałaby spać w czekoladzie, bo jest taka gruba, że zajmuje całe łóżko. /V Priscillą powiedziała, że powinnam być wdzięczna Panu Bogu za to, że jutro jest sobota, bo dostaniemy czystą pościel, a mogło się zdarzyć tak, że musiałabym spać z tą czekoladą przez cały tydzień. Wtedy zadzwoniono na ciszę nocną i one kazały mi to wszystko doprowadzić do porządku, I poszły, a pokojówka już spi i nie dostanę czystej bielizny, a ja nie chcę spać w takim łóżku! Nie przywykłam spać w brudnej pościeli! Nie lubię Ameryki i nie cierpię tych wstrętnych dziewczyn! Z policzków Keren kapały łzy na ogniste smoki. Pani Trent bez jednego słowa wstała i zadzwoniła. - Katie! — odezwała się, kiedy pokojówka stanęła w drzwiach. — Proszę cię, weź świeże powleczenie na łóżko panny Keren i prześciel je. To na dziś wystarczy, Keren. Kładź się czym prędzej spać i przestań już tyle mówić. Nie należy niepokoić innych dziewcząt. Ju-I ro zastanowimy się, kogo umieścić z tobą w pokoju. Keren z obrażoną miną dostojnie wyszła z gabinetu, wraz ze swoimi obrażonymi smokami. Zapadło milczenie. Panna Wadsworth wymieniała rozpaczliwe spojrzenia z Mademoiselle, a panna Lord /. satysfakcją patrzyła na przełożoną, - Widzi pani — rzekła triumfująco — posunęły się aż do prześladowania biednej, małej... - Z moich obserwacji, jakie poczyniłam w ciągu wie-lu lat pracy z dziewczętami - przerwała pani Trent stanowczo - wynika, że jeśli dziewczynka jest prze- 21 śladowana, to zawsze z własnej winy. Keren jest nieznośnie zarozumiała... - W każdym razie nie może pani jednak pozwolić, aby znosiła... - Och naturalnie, zrobię wszystko, co będę mogła, aby przywrócić spokój. Jutro rano do pokoju Keren przeniesie się Irena McCullough, a Patty, Conny i Pris-cilla powrócą do swych dawnych pokojów w skrzydle zachodnim. Czy ktoś ma coś przeciwko temu? - Ja nie — zapewniła Mademoiselle. — Kiedy są razem, zupełnie inaczej to wygląda. Są wówczas, można powiedzieć, nawet zabawne, wnoszą dużo ożywienia. Trudności powstają dopiero wtedy, gdy sieje rozdzieli. Panna Lord spojrzała ze zdumieniem. - Czy pani chce przez to powiedzieć, że otrzymają nagrodę za swoje okropne postępowanie? Przecież one właśnie do tego tylko dążyły! - Musi pani przyznać — uśmiechnęła się przełożona — że nieźle się napracowały. Wytrwałość zasługuje na uznanie. Następnego ranka Patty, Conny i Priscilla, dźwigając naręcza sukienek, kapeluszy i poduszek, przemierzały wesołym, tanecznym krokiem korytarz Rajskiej Alei. Przeprowadzały się w asyście całej szkoły, która wreszcie odetchnęła. Ujrzawszy wśród tłumu dziewcząt pannę Lord, zaczęły chórem śpiewać popularną szkolną piosenkę; My chodzimy do kaplicy chętnie, Kaznodziei słuchać co niedziela, I jesteśmy mile i pojętne, I kochamy swych nauczycieli! ROZDZIAŁ II Romantyczna przygoda z Cuthbertem St. Johnem Pani Trent trzymała się bardzo mądrej zasady, że na pensję należy przyjmować małe dziewczynki, które tutaj powinny dorastać, aby w końcu - mądre, zdrowe i pełne energii — mogły opuścić szkolne mury i wkroczyć w dorosły świat. Pensja św. Urszuli o klasztornym nieco rygorze całkowicie spełniała te wymogi. Zdarzało się czasami, iż początkowo nowa uczennica kręciła noskiem na dziewczęce rozrywki, którym z zapałem oddawały się jej koleżanki. Dość szybko jednak przyłączała się do nich. Skakała przez sznurek i biegała z obręczą, brała udział w puszczaniu latawców na otwartej przestrzeni, w zimowe popołudnia uczyła się jeździć na łyżwach i grać w hokeja, a w sobotnie wieczory — z rozkoszą zajadała cukrową watę i pierniczki, siedząc wraz z koleżankami przy wielkim kominku; albo też z entuzjazmem uczestniczyła w improwizowanych maskaradach, kiedy to wszystkie dziewczęta przetrząsały strychy w poszukiwaniu czegoś, co nadawałoby się na kostium. Już po tygodniu najbardziej nawet zmanierowana panienka zapominała o wszystkich pokusach świata, jakie istniały poza murami szkoły, i poddawała się atmosferze dziewczęcej przyjaźni i radości. Ale podlotki najżywiej reagują na wezwania r o-mantyczności. Toteż czasami, o szarej godzinie, między ostatnią lekcją a dzwonkiem, dającym 23 znak, by szykować się do kolacji, zbierały się przy ławce stojącej pod oknem i patrząc na zachodzące słońce, marzeniami wybiegały w przyszłość — zwłaszcza jeśli wśród nich znajdowała się Rozalia Patton. Ładna, delikatna, mała Rozalia była jakby uosobieniem tego, co nazywamy romantycznością — a podkreślały to jeszcze jej złote włosy i rozmarzone oczy. Mogła mieć bardzo mgliste wyobrażenie o różnicy między participum* a adiectivum**, mogła się zawahać, gdyby pytano ją o definicję równoległościanu, ale gdy przedmiotem rozmowy było uczucie, mówiła z pełnym przekonaniem. I wiedziała to wszystko wcale nie z teorii, lecz z własnego doświadczenia. Znalazł się bowiem młody człowiek, który się jej oświadczył. Zwierzyła się z tego swym najbardziej zaufanym przyjaciółkom, te z kolei w zaufaniu opowiedziały swoim przyjaciółkom, aż wreszcie cała szkoła poznała wszystkie szczegóły tej romantycznej przygody. Dlatego też wszystkie dziewczęta zgodnie uważały Rozalię za wyrocznię w kwestii uczuć. Priscilla mogła przodować w koszykówce, Conny na scenie, Keren w geometrii, a Patty — no, powiedzmy, w figlach i psotach, za to Rozalia była powszechnie uznanym autorytetem w sprawach sercowych i dopóki nie pojawiła się Mae Mertelle van Arsdale, nikt jej pozycji nie kwestionował. Pierwsze zetknięcie się z życiem szkolnym było dla Mae Martelle przykrym doświadczeniem. Dotychczas zawsze wiodła prym, jeśli chodzi o stroje, ale kiedy przybyła z czterema pełnymi kuframi na pensję św. Urszuli, zauważyła ku swemu wielkiemu niezadowoleniu, że nie będzie tu miała pola do popisu. Najpiękniejsze suknie musiał zastąpić zwykły mundurek * Partieipum (łac.) - imiesłów. ** Adiectivum (łac.) - przymiotnik. szkolny. Dostrzegła jednak szansę wyróżnienia się w innej dziedzinie. W porównaniu ze spokojnym życiem reszty dziewcząt jej historia miłosna była tak barwna, że Mae postanowiła zdobyć należną sobie pozycję Pewnego sobotniego wieczora - było to w październiku - sześć dziewcząt zebrało się w pokoju Rozalii. Panienki przykręciły płomień gazu i usadowiły się na stosach poduszek i poduszeczek. Przez okno szeroką strugą wlewało się światło księżyca. Z początku śpiewały cicho jakąś rzewną piosenkę, ale szybko śpiew przeszedł w rozmowę. Blask księżyca i usiane gwiazdami niebo usposabiało do mówienia o miłości i wkrótce rozmowa siłą rzeczy zeszła na Wielkie Przeżycie Rozalii. Protestowała trochę, ale zachęcana i gorąco proszona przez koleżanki, opowiedziała po raz kolejny swą historię - nowe uczennice jeszcze jej nie znały, a „stare" mogły słuchać jej w nieskończoność. Sceneria była jakby wymarzona: skąpane w świetle księżyca piaszczyste wybrzeże, bijące o brzeg fale i szumiące sosny. Kiedy Rozalia przypadkiem pominęła jakiś szczegół, słuchaczki, które znały już na pamięć całą historię, natychmiast uzupełniały. - A kiedy tak mówił, cały czas trzymał cię za rękę! -wtrąciła Priscilla. - Och, Rozalio, naprawdę? - koniecznie chciały się upewnić „nowe", a w ich głosach brzmiała jakby nutka zawstydzenia. - No tak! Na samym początku wziął mnie za rękę i zapomniał puścić, a ja nie chciałam mu zrobić przykrości i nie zwróciłam mu na to uwagi. - A co mówił? - Powiedział, że nie może beze mnie żyć. - I co odpowiedziałaś? - Że bardzo mi przykro, ale będzie musiał. - A co potem się stało? - Nic się nie stało - musiała wyznać Rozalia. - Zda- 24 25 rzyłoby się coś więcej, gdybym go przyjęła, ale, jak widzicie, odmówiłam. — Ale ty byłaś wtedy jeszcze bardzo młoda! - podsunęła jej Ewelina Smith. - Jesteś pewna, że wiedziałaś, co robisz? Rosalia potwierdziła ruchem głowy, choć na jej twarzy malowało się jakby uczucie melancholii i żalu. — Owszem. Wiedziałam, że nigdy go nie pokocham, bo... no, niech już będzie, powiem... bo on miał strasznie komiczny nos. Zdawało się, że ten nos najpierw zmierzał w jedną stronę, a potem nagle jakby zmienił zdanie i skierował się w przeciwnym kierunku. Jej słuchaczki wolałyby, żeby raczej pominęła ten szczegół, ale Rozalia nie miała zbyt wiele wyobraźni i była pozbawiona intuicji, która wytrawnemu gawędziarzowi każe pewne szczegóły przemilczać. — Pytał mnie, czy nie może mieć nadziei, że zmienię zdanie - dodała w zamyśleniu. - Odparłam, że nie zdołam go pokochać na tyle, aby wyjść za niego za mąż, ale że zawsze będę miała dla niego szacunek. — A co on na to? — Powiedział, że nie popełni samobójstwa. Zapadła głęboka cisza i podczas gdy Rozalia wpatrywała się w księżyc, wszystkie panienki patrzyły oczarowane na Rozalię. Z lśniącymi, złotymi włosami i fiołkowymi oczami była w ich oczach ideałem bohaterki powieściowej. Nawet im przez myśl nie przeszło, by jej zazdrościć — podziwiały ją tylko. Była dla nich koronowaną Królową Przygody Miłosnej. Mae van Arsdale, która dotąd bez słowa przysłuchiwała się opowiadaniu, pierwsza przerwała milczenie. Wstała, poprawiła włosy, obciągnęła bluzkę i grzecznie stłumiła ziewanie. — To wszystko bzdury, Rozalio! Tylko taka naiwna gąska jak ty może robić tyle krzyku o nic. Dobranoc, dzieci. Idę spać. 26 Skierowała się powoli ku drzwiom, ale w progu przystanęła, aby od niechcenia rzucić niby mimowolne wyznanie: - Mnie oświadczono się już trzy razy. Taka „obraza majestatu" wywołała szmer oburzenia wśród dziewcząt. - To przemądrzała chwalipięta! Nie wierzę w ani jedno jej słowo! - oznajmiła wzruszająco wierna Pri-scilla, całując na dobranoc biedną, pognębioną Rozalię. To drobne starcie rozpoczęło erę naprężonych stosunków. Mae Mertelle utworzyła wokół siebie własne stronnictwo, a przyjaciółki Rozalii skupiły się pod sztandarem swej królowej. Starały się wytłumaczyć zwolenniczkom Mae, że uczucia w obu przypadkach są wręcz nieporównywalne. Mae mogła być bohaterką całego mnóstwa zwykłych flirtów, ale Rozalia wznieciła uczucie, które nazywa się „une grandę passion" *. W jej sercu pozostała już na zawsze głęboka blizna. W swym żarliwym uwielbieniu przechodziły nawet do porządku nad niekształtnym nosem bohatera i nad niezaprzeczalnym faktem, że Rozalia zupełnie nie była zajęta swym konkurentem. Okazało się jednak, że Mae chowa w zanadrzu jeszcze inne rewelacje. Najpierw po szkole zaczęły krążyć jakieś szepty, oczywiście wszystko w największej tajemnicy. Otóż Mae była beznadziejnie, nieszczęśliwie zakochana. I nie chodziło wcale o zwykłą wakacyjną przygodę. Współlokatorkę Mae nieraz budził w nocy jej płacz. Nie miała apetytu - zwracały na to uwagę wszystkie jej wielbicielki. W połowie deseru, nawet gdy były lody, przestawała nagle jeść i zastygała w bezruchu, z łyżeczką w uniesionej ręce, zapatrzona gdzieś w dal. Kiedy ktoś przypominał jej o jedzeniu, wyrwana z zadumy wzdrygała się, jakby popełniła coś * Une grandę passion (franc.) - wielka namiętność. 27 złego, i szybko zjadała resztę. Dlatego też jej przeciwniczki twierdziły, że apetyt jednak jej dopisuje, skoro zawsze pierwsza kończy posiłek i zjada wcale nie mniej niż inne dziewczęta. Co tydzień jedna godzina angielskiego poświęcona była na pensji św. Urszuli ćwiczeniom w sztuce pisania listów. Dziewczęta pisały listy do domu, szczegółowo opisując życie szkolne, pisały do fikcyjnych przyjaciółek, babek, braci uczących się w college'u i do małych siostrzyczek. W ten sposób wprowadzano je w arkana epistolografii, aby nie tylko umiały pisać pięknie, ale także dostosowywać styl do poziomu czytelnika. Ostatnim etapem - i punktem kulminacyjnym — było pisanie listu, w którym wymyślonemu młodemu człowiekowi miały podziękować za przysłanie kwiatów. Gdy dziewczęta odczytywały później swoje listy — przeważnie bardzo napuszone i sztuczne — Mae przysłuchiwała się z uśmiechem wyższości. Spoglądające w jej stronę uczennice znów przeszywał dreszczyk emocji. Stopniowo szczegóły romansu Mae zaczęły przedostawać się do ogólnej wiadomości. Ów mężczyzna był Anglikiem - Mae spotkała go na pokładzie parowca — i pewnego dnia, po śmierci brata (brat cierpiał na jakąś nieuleczalną chorobę i doktorzy orzekli, że pozostało mu zaledwie parę lat życia), miał odziedziczyć po nim wszystkie tytuły i cały majątek. Jakie były to tytuły, Mae nie precyzowała. W każdym razie jej ojciec był z krwi i kości Amerykaninem i nie znosił Anglików ani ich tytułów. Nigdy więc nie pozwoliłby swojej córce wyjść za mąż za cudzoziemca. Jeśli odważyłaby się na coś podobnego, nie dostałaby od ojca ani dolara. Jednakże ani Mae, ani Cuthbert nie dbali o pieniądze - on posiadał przecież ogromny majątek. Nazywał się Cuthbert St. John. W ogóle miał cztery imiona, ale Mae tak go najchętniej nazywała. Obecnie 28 bawi w Anglii, dokąd wezwano go telegraficznie z powodu krytycznego stanu zdrowia brata, ale kryzys już minął i wkrótce Cuthbert wróci. A wtedy... Mówiąc to, Mae zaciskała wargi, tak że tworzyły cienką, prostą kreskę, i wyzywająco patrzyła w przestrzeń. - Wtedy dopiero ojciec zobaczy! Wobec wstrząsającej realności tego romansu, krótka, mało znacząca przygoda Rozalii całkowicie przy-blakła. Tymczasem historia Mae nabierała rumieńców. Przeglądając informacje o przybywających statkach, Mae oznajmiła swej współlokatorce, że Cuthbert St. John już przyjechał. Swego czasu dał jej ojcu słowo, zt: nie będzie do niej pisywał, ale wiedziała, iż znajdzie sposób, by dać jej o sobie znać. I rzeczywiście. Nazajutrz rankiem Mae otrzymała anonimowy bukiecik fiołków7. I jeśli dotąd niektóre dziewczęta nie dawały jeszcze wiary słowom Mae, ten namacalny dowód rozwiał wszelkie wątpliwości. W niedzielę Mae, idąc do kaplicy, miała przypięte do bluzki fiołki. Podczas nabożeństwa dziewczęta były rozkojarzone i nieuważne jak nigdy — wszystkie oczy utkwione były we wzniesionej twarzy Mae, po której błąkał się jakby nieprzytomny, rozmarzony uśmiech. Patty zwróciła uwagę, że Mae bardzo malowniczo usadowiła się w świetle witrażowego okna i od czasu do czasu badawczym wzrokiem obrzucała twarze koleżanek, aby sprawdzić, czy jej poza wywiera odpowiednie wrażenie. Kiedy jednak Patty podzieliła się tym spostrzeżeniem z koleżankami, wszystkie z oburzeniem uznały to za złośliwą insynuację. Nareszcie więc Mae odniosła pełny triumf i została niekwestionowaną Królową Romansu, co małą skromną Kozalię usunęło w cień. 29 Tak minęło kilka tygodni. W poniedziałkowe wieczory odbywały się zawsze zajęcia nazywane „Podróże po Europie". Wykład o angielskich posiadłościach wiejskich, ilustrowany przeźroczami, stał się kolejną szkolną sensacją. Kiedy na ekranie pojawiła się okazała siedziba wiejska, z rozległymi tarasami i skubiącymi trawę jeleniami na pierwszym planie, Mae Mertelle nagle zemdlała. Jedna z uczennic, organizatorka spotkania, pospieszyła z wodą kolońską, nie podając żadnej przyczyny zemdlenia, ale później szepnęła swojej współlokatorce, że to był dom, w którym o n przybył na świat. Fiołki nadal były co sobotę przysyłane, a Mae stawała się coraz bardziej roztargniona. Zbliżał się termin meczu koszykówki z Highland-Hall, sąsiednią pensją dla dziewcząt. Zeszłego roku urszulanki zostały pokonane; byłoby wieczystą hańbą, gdyby ponownie miała je spotkać klęska, ponieważ Highland-Hall liczyła trzykrotnie mniej uczennic. Na próżno jednak zagrzewano do boju i gromiono opieszałą drużynę. — Wszystkiemu winna Mae Mertelle i jej głupie fiołki! — skarżyła się zniechęcona Patty. — Pozbawiła dziewczęta bojowego ducha. Jednocześnie nauczycielki z niezadowoleniem zauważyły, że atmosfera w szkole stała się bardzo napięta. Uczennice zbierały się w grupki, wyraźnie podekscytowane, kiedy obok przechodziła Mae Martelle. Panował romantyczny nastrój rozmarzenia, który zgoła nie sprzyjał dobrym wynikom w wypracowa-niach łacińskich. Sprawa stała się w końcu przedmiotem obrad zaniepokojonego grona nauczycielskiego. Nie było co prawda żadnych konkretnych faktów, wszystko opierało się na przypuszczeniach, ale źródło tych nastrojów było oczywiste. Całą szkołę ogarnęła fala romantycznego uniesienia, które stało się zaraźliwe jak ospa. Przełożona skłaniała się do twier- 30 i lżenia, że najprostszym sposobem przywrócenia porządku byłoby odesłanie Mae Mertelle i jej czterech kufrów do rodzinnego ogniska i pozostawienie całej sprawy matce Mae. Panna Lord - wierna swoim niezłomnym zasadom - nalegała, aby sprawą zajęła się szkoła, która za wszelką cenę powinna położyć kres tym głupstwom. Mademoiselle, która była wrażliwa na prawdziwe uczucia, wyraziła przypuszczenie że może to biedne dziecko istotnie cierpi i potrzebuje wiele współczucia i życzliwości. Ostatecznie jednak zwyciężył zdrowy rozsądek panny Sallie. Jeżeli wymaga tego dobro pensji, Mae Mertelle musi ją opuścić; ona jednak — panna Sallie —jest zdania, że dzięki odrobinie dyplomacji na pensji zapanuje spokój, a Mae Mertelle będzie mogła tu zostać. Ona sama postara się doprowadzić do tego, jeśli tylko pozostawią j<\j wolną rękę. Panna Sallie była córką pani Trent. Powierzono jej zarządzanie gospodarczymi sprawami pensji — zajmowała się kuchnią, kierowała służbą i dozorowała prace; na dwustuakrowym folwarku, który był własnością szkoły. Pilnowała kucia koni, sianokosów czy wyrabiania masła, a ponadto starała się być użyteczna wszędzie, gdzie tylko mogła. Nie była nauczycielką, ale umiała trzymać uczennice w ryzach. Szkoła słynęła z kar nigdzie indziej nie stosowanych, a pomy-słodawczynią większości była właśnie panna Sallie. Uczennice obdarzyły ją też przydomkiem „Panna Dragon", który miał wyrażać szacunek i podziw dla jej twórczej inwencji w tej dziedzinie. Następny dzień, wtorek, był dniem, kiedy panna Sallie jeździła na inspekcję folwarku. Kiedy po śniadaniu schodziła na dół, omal nie nastąpiła na Conny i Patty, które, wyciągnięte jak długie, leżały na podłodze, usiłując wydobyć spod wieszaka piłkę do golfa. - Dzień dobry, dziewczęta! — zabrzmiało wesołe po- 31 zdrowienie. — Może byście przejechały się ze mną na folwark? Biegnijcie powiedzieć pannie Wadsworth, że zwalniam was z przedpołudniowych lekcji. Uradowane dziewczęta czym prędzej włożyły płaszczyki i kapelusze. Przejażdżka do folwarku Round Hiil była uznawana za jedną z największych przyjemności. Panna Sallie bowiem — poza murami szkoły — była najmilszą i najbardziej towarzyską osobą na świecie. Po wesołej pięciomilowej przejażdżce piękną drogą, którą październik ubarwił wszelkimi odcieniami złota, brązu i czerwieni, dziewczęta spędziły parę godzin na włóczeniu się po polach, dostały mleka z imbirowymi ciasteczkami w kuchni pani Spencer, po czym, wcisnąwszy się między główki kapusty, kosze z jajami i osełki masła, ruszyły w drogę powrotną. Rozmawiały z ożywieniem o różnych wydarzeniach szkolnych — o maskaradzie w dniu święta Halloween*, o tym, jaką sztukę warto by wystawić, o zbliżającym się meczu z Highland-Hall i o nad wyraz dokuczliwym nowym przepisie, nakazującym im czytać artykuły wstępne w dziennikach. W końcu, gdy rozmowa na chwilę się urwała, panna Sallie zapytała jakby od niechcenia: — Czy nie wiecie, dziewczęta, cóż to opętało Mae van Arsdale? Przesiaduje wciąż samotnie po kątach, a wygląda jak sto nieszczęść. Patty i Conny spojrzały po sobie. - Co prawda — wesoło mówiła dalej panna Sallie — łatwo się domyślam, w czym rzecz. Nie na próżno od dziesięciu lat pracuję w szkole. Ten głuptasek udaje nieszczęśliwą miłość. Wiecie dobrze, że nie zajmuję się plotkami, ale ciekawi mnie jednak, kto jest obiektem jej uczucia. Czy to wikary, który chodzi w koście- * Halloween - w Stanach Zjednoczonych obchodzone bardzo uroczyście, połączone z zabawą i maskaradami święto przypadające na dzień 31 października, wigilię Wszystkich Świętych. 32 le z tacą, czy też subiekt, który u Marsha i Elkinsa sprzedaje wstążki? - Ani jeden, ani drugi! - roześmiała się Patty. - To jakiś angielski arystokrata. - Co takiego? - zdziwiła się panna Sallie. - A ojciec Mae nienawidzi Anglików — tłumaczyła dalej Conny — i zabronił mu nawet widywać się z nią. - Ona ma złamane serce! - rzekła Patty ze smutkiem. - Gotowa zadręczyć się na śmierć. - A fiołki? - dopytywała się panna Sallie. - Obiecał, że nie będzie do niej pisywał, ale o fiołkach nie było mowy. - Aha, teraz rozumiem! - rzekła panna Sallie. I po chwili zastanowienia odezwała się: - Dziewczęta, trzeba z tym skończyć! Warn powierzam tę sprawę! - Nam?! - Tak. To przecież niemożliwe, aby w szkole dłużej panowała tak napięta atmosfera. Sprawa jest jednak zbyt niepoważna, by miały ingerować w to nauczycielki. Po prostu nie wypada. Musicie same się tym zająć. Zróbcie wszystko, co tylko będzie w waszej mocy. Uznaję was za komitet, którego zadaniem będzie przywrócenie w szkole całkowitego porządku. Wiem, że mogę wam zaufać - przed nikim się nie zdradzicie. - Nie wiem, co właściwie mogłybyśmy zrobić! — zastanawiała się Patty z pewnym powątpiewaniem. - Zwykle nie brak wam pomysłów - uśmiechnęła się panna Sallie. — Daję wam carte blanche* i jestem pewna, że znajdziecie jakiś skuteczny sposób, by wpłynąć na swe koleżanki. - A czy możemy powiedzieć o tym Priscilli? — zapytała Conny. - Musimy ją wtajemniczyć, bo my trzy zawsze... : Carte blanche (franc.) — dosłownie: biała karta; swoboda działania, wolna ręka. 3 -Patty 33 L - Działamy razem? - uśmiechnęła się panna Sallie i skinęła potakująco głową. - Powiedzcie Priscilli, ale nikomu więcej. Nazajutrz, Martin, jadąc do miasta, aby załatwić codzienne sprawunki, wysadził przed kwiaciarnią Patty i Priscillę, które na polecenie panny Sallie miały kupić elegancką wiązankę kwiatów. Panienki weszły do sklepu zaabsorbowane swoją misją. Kiedy wreszcie zamówiły bukiet białych i czerwonych róż, pozostało im już tylko czekać na Martina, który wracając, miał je zabrać. Przechadzając się koło lady, spostrzegły leżącą tam notatkę: Co sobotę fiołki dla panny Mae van Arsdale, pensja św. Urszuli. Przystanęły i przez dłuższy czas patrzyły, oniemiałe ze zdumienia. Właściciel kwiaciarni zauważył ich zdziwienie. - Czy panie znają może młodą damę, która zamówiła te fiołki? - zapytał. - Nie podała swego nazwiska, a ja chciałbym wiedzieć, czy życzy sobie, by nadał je posyłać. - Nie, nie wiem, kto to może być - odpowiedziała Patty z doskonale udaną obojętnością. - Nie pamięta pan, jak wyglądała? - Była... była w granatowym płaszczyku - odpowiedział po namyśle właściciel. Ponieważ wszystkie sześćdziesiąt cztery uczennice z pensji św. Urszuli nosiły granatowe płaszcze, opis ten nie na wiele się zdał. - Prawdopodobnie była wysoka - podsunęła szybko Patty - i miała bujne jasnoblond włosy... - Tak, na pewno! - potwierdził właściciel z przekonaniem. - To Mae! - szepnęła Priscilla. Patty ruchem głowy nakazała jej milczenie. Odeszły na bok. - Posłuchaj, mam pewien pomysł! - zwróciła się do 34 Priscilli. - Sądzę, że byłoby ładnie z naszej strony, gdybyśmy posłały Mae kwiaty od... naszego tajnego Komitetu. Obawiam się tylko, że w skarbcu mamy w tej chwili pustki. Ale muszą być jakieś kwiatki tańsze od fiołków. Jakie ma pan najtańsze kwiaty? -zwróciła się do właściciela. - Mamy pewien gatunek małych słoneczników, używanych czasem dla dekoracji. Mogę paniom odstąpić sporą wiązankę za pięćdziesiąt centów. Są całkiem ładne. - O to nam właśnie chodziło! Proszę, niech pan pośle tę wiązankę pannie van Arsdale. Bilecik zaraz dołączę. Patty wyjęła czystą kartkę i zmieniając charakter pisma, napisała: Pani niepocieszony C. St. J. Wsunęła kartkę w kopertę, podała właścicielowi, po czym ostro spojrzała mu w oczy. - Czy pan jest masonem*? - zapytała, kierując wzrok na półksiężyc przypięty do klapy jego marynarki. - Tak! - przyznał. - Wobec tego rozumie pan, co znaczy przysięga dotrzymania tajemnicy? Nie wolno panu nikomu powiedzieć, kto posłał te kwiaty. Ta wysoka młoda dama z jasnymi włosami z pewnością przyjdzie tutaj, koniecznie chcąc się dowiedzieć, kto je przysłał. A pan nie będzie mógł sobie przypomnieć. Co najwyżej wyrazi pan przypuszczenie, że mógł to być jakiś młodzieniec. Ale właściwie pan nic nie wie. Nasz związek na pensji św. Urszuli jest okryty o wiele większą tajemnicą niż masoneria. Nikt nawet nie wie o jego istnieniu. Rozumie pan? Właściciel uśmiechnął się szeroko. - Tak, proszę pani, oczywiście. - Gdyby cokolwiek się wydało - dodała tajemniczo -nie ręczyłabym za pańskie życie. 1 Masoneria (wolnomularstwo) - powstałe w XVTII w. międzynarodowe tajne stowarzyszenie typu elitarnego; mason - członek stowarzyszenia masońskiego. 35 H Złożyły się z Priscillą po dwadzieścia pięć centów. - To kosztowna sprawa - westchnęła Patty. - Chyba będziemy musiały poprosić pannę Sałlie o specjalne dofinansowanie na działalność tego komitetu. Kiedy doręczono kwiaty, Mae siedziała w swoim pokoju, otoczona całym dworem wielbicielek. Przyjęła przesyłkę z zakłopotaniem. - Teraz przysyła kwiaty także w środę! - wykrzyknęła jej współlokatorka. - Musi być rozpaczliwie zakochany. Mae rozwinęła papier wśród podekscytowanych szeptów. - Jakie piękne kwiaty! - zawołały dziewczęta chórem, choć nie bez lekkiego rozczarowania. Wolałyby, żeby to były czerwone róże. Przez chwilę Mae patrzyła na kwiaty osłupiała ze zdumienia. Tak długo grała tę komedię, że wreszcie uwierzyła niemal w istnienie Cuthberta. Nie spodziewała się jednak takiego obrotu sprawy. Przyjaciółki stały w oczekiwaniu, Mae zebrała więc wszystkie siły, aby zachować się odpowiednio do tej nieprzewidzianej sytuacji. - Ciekawa jestem, co mogą oznaczać słoneczniki -odezwała się rozmarzonym, tkliwym głosem. - Muszą przynosić jakieś posłanie. Czy która z was zna mowę kwiatów? Żadna z dziewcząt nie znała mowy kwiatów, ale nagle Ewelina Smith wykrzyknęła: - Tu jest jakiś bilecik! - i wydobyła kopertę spośród gęstych liści. Mae zrobiła ruch, jak gdyby chciała przeczytać kartkę na osobności, ponieważ jednak dotychczas zawsze chętnie się zwierzała, nie wypadało jej wycofywać się teraz, w tak zajmującym momencie. Zaglądając jej przez ramię, dziewczęta przeczytały głośno: 36 i -Pani niepocieszony C. St. J. Och, Mae, pomyśl, jak on musi cierpieć! - Biedak! - Po prostu nie mógł już dłużej milczeć. - On jest uosobieniem honoru - odezwała się Mae. -Nie chciał napisać prawdziwego listu, ponieważ przyrzekł, że pisać nie będzie, przesłał więc tylko te parę słów... W tym momencie do pokoju wpadła Patty, która właśnie przechodziła korytarzem. Pokazano jej kartki), mimo pewnego oporu Mae. - Pismo świadczy o bardzo silnym charakterze - zauważyła Patty. Uznano to za ustępstwo z jej strony, bo ona - jedna /. nielicznych - nie przyłączyła się od kultu Cuthberta St. Johna. Pozostała wierną przyjaciółką Rozalii. Następne dni przyniosły Mae szereg zdumiewających wydarzeń. Skoro raz przyjęła niespodziewaną przesyłkę, nie miała już odwrotu, musiała brnąć dalej. Po kwiatach posypały się słodycze i książki. Słodycze nie były zbyt drogie - Patty znalazła w mieście dziesięciocentowy sklep* - za to ozdobne pudełka wyrównywały z nawiązką niedoskonałość cukierków -az biły w oczy obfitością róż i amorków. Do każdego prezentu dołączona była zawsze karteczka, czasem z inicjałami, a czasem z krótkim podpisem: Bertie. Nigdy jeszcze nie doręczano przesyłek pocztowych tak szybko i regularnie. Oczywiście wszystkie przechodziły przez ręce panny Sallie. Czuwała nad tym, by przynoszono je adresatce wtedy, gdy mogło to być dla niej najbardziej kłopotliwe - to znaczy, kiedy otoczona była swym dworem. Po upływie kilku dni tajemniczy Cuthbert St. John przestał być przedmiotem westchnień, a stał się Sklep, w którym każda rzecz kosztuje dziesięć centów. 37 obiektem żarcików i ironicznych uwag. Jego literacki smak był równie zły jak gust, widoczny w doborze kiczowatych opakowań. Na załączonych karteczkach wypisywał zwroty, które bardziej pasowałyby do stylu służby kuchennej niż wysoko urodzonego dżentelmena, na przykład: Ukochana Utracona!, Różo mego serca!, Cierniu w kwiecie pomarańczowym! - i wiele innych w podobnym rodzaju. Biedna Mae nie mogła nic na to poradzić — dziewczęta uwierzyły w istnienie Cuthberta i teraz za nic w świecie nie wyrzekłyby się zabawy jego kosztem. Na widok służącej, która przychodziła z paczką, Mae truchlała. Ostatnim ciosem była dla niej przesyłka pełnego broszurowego wydania dzieł Marie Corelli*. — Niemożliwe! On nigdy nie przysłałby tych książek! — łkała. - To ktoś pozwala sobie na niemądre żarty. — Nie powinnaś tak się tym przejmować — pocieszała ją Patty. — To prawda, że żadna szanująca się Amerykanka nie sięgnęłaby nawet po te powieścidła. Ale wiesz przecież, że Anglicy mają dziwaczne gusta, zwłaszcza jeśli chodzi o literaturę. Tam wszyscy czytają Marie Corelli. Następnej soboty część wychowanek udała się do miasta, gdzie miały załatwić sprawunki, a potem iść na koncert. Między innymi wstąpiły też do sklepu z artystycznymi fotografiami, gdzie zamierzały kupić reprodukcje obrazów starych mistrzów włoskich. Zainteresowanie Patty malarstwem Giotta** nie było zbyt wielkie, wobec czego zaczęła rozglądać się po sklepie. Przerzucała podobizny aktorów i aktorek, aż w pewnej chwili oczy jej rozbłysły, gdy natrafiła na wielką fotografię przedstawiającą jakiegoś mężczyznę * Marie Corelli (1855-1924), prawdziwe nazwisko Mary Mackay - angielska autorka miernych melodramatycznych powieści. ** Giotto di Bondone (ok. 1266-1337) -wioski malarz i architekt. 38 typ zarozumiałego zdobywcy, z podkręconym wąsikiem, dołeczkiem w brodzie i wielkimi, wyrazistymi oczami. Ubrany w strój myśliwski, stał w dumnej pozie* pogromcy serc niewieścich. Podobizna ta była uosobieniem kiczu, a przy tym — rzecz wprost bezcenna -miała sygnaturę londyńskiej firmy! Patty dyskretnie odciągnęła na bok dwie pozostałe członkinie komitetu, podziwiające właśnie Fra Angełica*, i cała trójka z entuzjazmem pochyliła się nad fotografią. Znakomita! - zawyrokowała Conny. - Niestety, kosztuje półtora dolara. - Trudno, wyrzekniemy się wody sodowej, na zawsze! - westchnęła Priscilla. - Drogo! - przyznała Patty - ale... - Znów popatrzyła na przepastne, wyraziste oczy mężczyzny. — Doprawdy, moim zdaniem ta fotografia warta jest tego. Złożyły się po pięćdziesiąt centówr i w ten sposób zostały właścicielkami owej wspaniałej fotografii. Patty napisała u góry swym zmienionym charakterem pisma, który Mae tak już znienawidziła, czułą dedykację po francusku i podpisała pełnym nazwiskiem: Cuthbert St. John. Następnie włożyła fotografię do koperty i poprosiła dość zdziwionego sprzedawcę, aby wysłał ją następnej środy, ponieważ, jak wyjaśniła, ma to być prezent imieninowy i właśnie w tym dniu musi być dostarczony. Przesyłka nadeszła więc w środę o piątej po południu i została doręczona Mae, kiedy dziewczęta gromadkami wychodziły z popołudniowych lekcji. Mae przyjęła ją w ponurym milczeniu i udała się do swego pokoju. Niestety, jak zwykle towarzyszyło jej kilka nieodstępnych przyjaciółek. Swego czasu Mae włożyła wiele wysiłku, aby zdobyć sobie grono wiernych wielbicielek i teraz nie mogła się ich pozbyć. Kra Angeiico (1387-1455) — malarz włoski przełomu gotyku i renesansu. 39 - Otwórz to, Mae, prędko! - Jak myślicie, co to może być? - Nie są to kwiaty ani cukierki. Na pewno wymyślił coś nowego. - Wszystko mi jedno, co to jest! — Mae z irytacją wrzuciła pakunek do kosza na papiery. Irena McCuUough wyciągnęła go jednak i rozcięła sznurek, - Och, Mae, to jego fotografia! - pisnęła. - Jest naprawdę prze-pięk-ny! - Widziałyście kiedyś takie oczy?! - Czy on fryzuje wąsy, czy też naturalnie tak mu rosną? - Czemu nic nie mówiłaś, że ma dołek w brodzie? - Czy zawsze chodzi tak ubran3r? Mae targały sprzeczne uczucia — była zarazem ciekawa i wściekła. Wreszcie wyrwała dziewczętom fotografię, spojrzała tylko na tkliwe, wyraziste oczy i szybko wrzuciła zdjęcie do szuflady biurka. - Nie wymieniajcie przy mnie więcej jego imienia! -zawołała ze złością i z zaciśniętymi wargami zaczęła się czesać do obiadu. W następny piątek - w dzień sprawunków w miasteczku - Patty, Conny i Priscilla wstąpiły do kwiaciarni, by uregulować rachunek. - Dwie wiązanki słoneczników to dolar — zaczął właśnie obliczać właściciel, gdy wtem ktoś wszedł do kwiaciarni i nagle dziewczęta zobaczyły Mae Mertelle van Ar s dale. - Och! - wykrzyknęła gwałtownie. - Mogłam się domyślać, że to wszystko wasza sprawka! Przez chwilę patrzyła na nie w milczeniu, po czym z rezygnacją opadła na plecione wiklinowe krzesło i ukryła twarz w dłoniach. W ostatnich czasach wylała wiele łez, ale to odkrycie dopełniło miary jej rozpaczy. - Oczywiście — łkała — teraz rozpowiecie to wszystkim i stanę się pośmiewiskiem całej pensji. 40 Przyjaciółki patrzyły na nią bez cienia współczucia Jej łzy nie potrafiły ich wzruszyć. - Powiedziałaś o Rozalii, że jest naiwną gąską, po nieważ robi tyle krzyku o nic — przypomniała jej Pri-scilla. - A tymczasem on był przynajmniej prawdziwym, /.ywym człowiekiem — dodała Patty — choćby nawet miał krzywy nos. - Czy wciąż jeszcze uważasz, że Rozalia jest naiwną gąską? - pytała Conny. - N-nie! - Czy nie sądzisz, że właśnie ty postąpiłaś naiwnie i głupio? - T-tak. - Czy przeprosisz Rozalię? -Nie! - Ależ to będzie zabawa - rzekła spokojnie Patty -jak opowiemy całą tę historię. - Jesteście okrutne! - Przeprosisz Rozalię czy nie? — ponownie zapytała 1'riscilła. - No, dobrze, o ile przyrzekniecie, że nikomu nie wyjawicie prawdy. - Przyrzekniemy, ale pod jednym warunkiem. Musisz skończyć z tym całym Cuthbertem St. Johnem i nigdy już o nim nie wspominać. Następnego wtorku Cuthbert wyjechał do Anglii. Wychowanki pensji św. Urszuli ogarnęła tymczasem gorączka przed meczem koszykówki i szybko wywie-I rżały im z głowy wszelkie romantyczne uniesienia. ROZDZIAŁ III Strajk - Dość mam już tych piątkowych odczytów na temat praw kobiety - mówiła Patty z niechęcią. - Już trzeci raz zabierają nam wolne popołudnie! -mruczała Priscilla, zaglądając Patty przez ramię, aby przeczytać obwieszczenie, napisane starannym, kaligraficznym charakterem pisma panny Lord. Ogłoszenie informowało, że zamiast zwykłej wizyty w miasteczku po sprawunki dziewczęta będą miały przyjemność wysłuchać tego popołudnia wykładu profesora McVeya z uniwersytetu kolumbijskiego. Tematem miał być strajk praczek. Po odczycie zapraszano do salonu na herbatę, a gospodyniami wieczoru miały być Mae van Arsdale, Harriet Gladden i Patty Wyatt. - To nie moja kolej! - zaprotestowała Patty, widząc swe nazwisko. - Byłam gospodynią dwa tygodnie te- mu. To wszystko dlatego, że napisałaś pracę o ośmiogodzinnym dniu pracy. Lordunia spodziewa się, że zadasz temu profesorowi jakieś inteligentne pytanie i pokażesz w ten sposób, że uczennice na pensji św. Urszuli doskonale orientują się w aktualnych zagadnieniach społecznych. - Ale ja chciałam zrobić kilka sprawunków! - skarżyła się Patty. — Potrzebuję koniecznie sznurowadeł do bucików. Już tydzień temu mi się porwały. - Uwaga, idzie Lordunia! - szepnęła Priscilla. -Udawajmy, że jesteśmy niezwykle uszczęśliwione, inaczej każe nam przetłumaczyć cały... Dzień dobry, panno Lord! Mówiłyśmy właśnie o odczycie. Zapowiada się bardzo interesująco. Uśmiechnęły się niezbyt szczerze i poszły za nauczycielką na poranną lekcję łaciny. Panna Lord była jedną z najbardziej postępowych nauczycielek na pensji. Całym sercem pochwalała wo-lujące sufrażystki*, związki, bojkoty i strajki i pracowała wytrwale, aby wpoić swym młodym wychowankom równie postępowe poglądy. Niełatwe było to .jednak zadanie. Jej wychowanki niewiele troszczyły się o zdobycie praw w mglistej przyszłości, kiedy skończą dwadzieścia jeden lat, niewątpliwie natomiast zależało im na tym, by teraz nie tracić wolnego czasu. W piątkowe popołudnia pobierały swoje oszczędności ze szkolnej kasy i parami - z jedną nauczycielką na czele, a drugą zamykającą pochód - maszerowały do miasteczka, gdzie kupowały wstążki do włosów, wodę sodową i filmy do aparatów fotograficznych. Nawet te, których oszczędności były znikome i nie mogły robić żadnych zakupów, uważały tę wyprawę za dużą atrakcję. Było to przecież urozmaicenie w ich życiu ograniczającym się do murów szkolnych. Tego ranka panna Lord poprzedziła recytację Wer-giliuszą** dyskusją na temat zapowiedzianej prelekcji. Strajk praczek, mówiła, rozpoczyna nową epokę w historii przemysłu. Dowodziła, że kobiety, podobnie jak mężczyźni, zdolne są stanąć w jednym "szeregu, by walczyć o swoje prawa. Usiłowała w ten sposób zaszczepić dziewczętom hasła równości i solidarności. Wszystkie słuchały uważnie, skwapliwie zadając py- narodowej Eneida. 42 w Anglii, działaczka ki, min. autor epopei 43 tania, aby pokazać, jak bardzo fascynuje je ten temat - dzięki temu godzinna lekcja łaciny skróciła się o trzy kwadranse. Profesor, dobroduszny pan z bródką a la van Dyck*, który przybył po południu, wygłosił wnikliwy wykład o stosunku pracodawcy do pracowników. Dziewczęta słuchały prelekcji, uśmiechając się uprzejmie i przybierając inteligentny wyraz twarzy, ale ich umysły zaprzątnięte były zgoła innymi sprawami. Doniosłe zagadnienia kapitału i pracy nawet w połowie nie obchodziły je tyle, co utrata wolnego popołudnia czy smutna konieczność pisania wypracowań na temat prelekcji na jutrzejszą lekcję angielskiego. Pocieszały się tylko myślą, że wieczorem będą lody, a potem lekcja tańca. Patty, siedząca w pierwszej ławce, utkwiła w twarzy prelegenta poważne spojrzenie swych dużych oczu, najwyraźniej porwana jego wywodami, i wyglądała, jakby starała się zapamiętać każde słowo. Zgodnie z przyjętym zwyczajem po wykładzie wszyscy udali się na herbatę. Dziewczęta wyznaczone na gospodynie wieczoru pełniły swoją rolę bez zarzutu. Nie krępowała ich nawet obecność nauczycielek, które bacznie obserwowały poczynania swoich wychowanek, by w razie potrzeby udzielić im wskazówek. Dziewczęta na pensji św. Urszuli bardzo starannie uczono, jak powinny się zachowywać stosownie do swojej pozycji społecznej, co później mogło być im przydatne w dorosłym życiu. Harriet i Mae krążyły po salonie, nalewając i roznosząc herbatę, podczas gdy Patty bawiła uczonego rozmową. Profesor wyraził się później bardzo pochlebnie o rzadko spotykanym zrozumieniu zagadnień ekono- micznych wśród uczennic pensji św. Urszuli. Panna Lord nie bez pewnej dumy odpowiedziała, że stara ii;, aby jej wychowanki myślały samodzielnie. Socjologia nie jest przedmiotem, którego można uczyć się mechanicznie. Każdy musi wyrobić sobie własny po-Ifląd na różne problemy i tym kierować się w życiu. Lody i tańce były miłą rozrywką po intelektualnych i rudach popołudnia. O wpół do dziesiątej - w dni, kiedy odbywały się tańce, dziewczęta kładły się spać dopiero o dziesiątej - Patty i Priscilla ukłoniły się na dobranoc, powiedziały grzecznie: „Bon soir madamoisel-le"* i poszły na górę. Nie czuły się jednak śpiące. Zamiast więc, jak przystało układnym panienkom, czym prędzej przygotować się do snu, zaczęły wzdłuż całego korytarza ćwiczyć pas nowego tańca hiszpańskiego. Przy ostatnim piruecie znalazły się koło drzwi pokoju Rozalii Patton. Rozalia, wciąż jeszcze ubrana w swoją powiewną, bladobłękitną suknię do tańca, siedziała ze skrzyżowanymi nogami na kanapie, trzymając przed sobą zbiór wierszy Wergiliusza. Złote włosy opadły jej na i amiona, a z oczu kapały łzy, zraszając kartki ze strofami, których usiłowała nauczyć się na pamięć. O postępach Rozalii w łacinie — lepiej zmilczeć. Zamiast koncentrować się na gramatyce łacińskiej, 0 wiele chętniej oddawała się marzeniom o tym przyszłym szczęśliwym życiu, kiedy miejsce gerundium** 1 gerun4ivum*** zajmą beztroskie uśmiechy i poca-łunki. Była to ładna, niezaradna panienka, wyjątkowo dziecinna w porównaniu z rówieśniczkami, a jednocześnie słodka i pełna wdzięku. Wszyscy przekomarzali się z nią, ale też szczerze ją kochali. * Anton van Dyck (1599-1641) - jeden flamandzkich. najwybitniejszych malarzy Bon soir madmoiseile (franc.) -- dobranoc pani. ł Gerundium (łac.) - właściwy łacinie rzeczownik odczasownikowy. ** Gerundivum (łac.) — właściwy łacinie imiesłów bierny czasu przyszłego. 44 45 - Ty głuptasku! - wykrzyknęła Patty. — Kto to słyszał kuć łacinę w piątek wieczór! Jednym skokiem znalazła się obok Rozalii i wyrwała jej z rąk książkę. - Muszę! - łkała Rozalia. - Jeśli nie posiedzę nad tym dzisiaj, nie zdążę się nauczyć na pamięć tych osiemdziesięciu wierszy. Panna Lord wyrywa mnie zawsze na ostatku, bo wie, że końca nigdy nie umiem. - Czemu więc nie zaczynasz od końca? — spytała jak zawsze praktyczna Patty. - Ależ to byłoby nieuczciwe, a ja nie uczę się tak prędko jak inne. Pracuję przeszło dwie godziny dziennie i wszystko bez skutku. Wiem, że nie zdam. - Osiemdziesiąt wierszy to sporo! - przyznała Patty. - Dla was to nic, bo wy znacie słówka, ale... - Ja wczoraj też kułam ponad dwie godziny - rzekła Priscilla — i w końcu się nauczyłam. Musiałam jeszcze trochę czasu poświęcić na geometrię. - Ja po prostu nie mogę się nauczyć! — jęknęła Rozalia. — A ona myśli, że jestem głupia, bo nie potrafię dorównać Patty. W tym momencie do pokoju Rozalii wpadła Conny. - Co się stało? - zapytała na widok zapłakanej twarzy Rozalii. - Wypłacz się w poduszkę, dziecinko, nie niszcz sobie sukni. Powiedziały jej o kłopotach z łaciną. - Istotnie, Lordunia po prostu nas zamęcza! Chciałaby, żebyśmy po całych dniach ślęczały tylko nad łaciną lub socjologią. - Taniec, francuski czy dobre maniery zupełnie się dla niej nie liczą — łkając, wyliczała Rozalia przedmioty, w których celowała. - A ja uważani, że jest to o wiele ważniejsze niż łacińskie czasowniki. To na pewno przyda nam się w życiu, a co komu przyjdzie z socjologii czy łaciny?! Patty ocknęła się nagie z zamyślenia. 46 - Łacina istotnie nie na wiele się nam przyda — przyznała - ale sądzę, że z socjologii możemy mieć jakiś pożytek. Panna Lord mówiła nam przecież, że powinnyśmy korzystać z niej przy rozwiązywaniu naszych codziennych problemów. Na te słowa Rozalia tylko lekceważąco machnęła ręką. - Słuchajcie! - wykrzyknęła Patty zrywając się na niwne nogi. — Mam pomysł! To powinno się udać! ()siemdziesiąt wierszy Wergiliusza to naprawdę za dużo, aby każda mogła się tego nauczyć, a zwłaszcza Rozalia. Słyszałyście przecież, co powiedział ten pro-fesor: „Nieuczciwie jest wyznaczać dzienną normę pracy na podstawie wydajności najsilniejszego robotnika. Najsłabszy powinien mieć szansę, by dotrzymać mu kroku, inaczej pozostaje daleko w tyle". A przecież Lordunia sama ciągle mówi o solidarności pracy. Robotnicy zawsze powinni twardo stać w jednym szeregu. Silniejszy powinien osłaniać słabszego. Obowiązkiem całej klasy jest więc stanąć w obronie Rozalii. - Dobrze, ale jak? - zapytała Priscilla, przerywając płomienną orację Patty. - Utworzymy Związek Wergiliusza i zorganizujemy strajk, domagając się zadawania tylko sześćdziesięciu wierszy dziennie. - Och! — wykrzyknęła Rozalia, przerażona śmiałością tego pomysłu. - Tak, zastrajkujmy! — zawołała Conny z entuzjazmem. - Myślicie, że to dobry pomysł? - zapytała Priscilla z wahaniem. - Co na to powie panna Lord? - na samą tę myśl Kozalia zadrżała. - Może sobie mówić, co chce! Czyż nie kazała nam słuchać pilnie odczytów i przyswajać zawartych w nich idei? - Będzie niewątpliwie zachwycona, gdy przekona 47 się, jak znakomicie je przyswoiłyśmy - z satysfakcją uśmiechnęła się Conny. — A co zrobimy, jeśli nie ustąpi? — Wezwiemy klasę Cycerona* i klasę Cezara**, by na znak solidarności przyłączyły się do strajku. — Hurra! - krzyknęła Conny. — Lordunia wierzy w związki zawodowe — zauważyła Priscilla. — Będzie musiała uznać słuszność naszej sprawy. — Oczywiście, że będzie musiała! - przytaknęła Pat-ty. - Jesteśmy przecież w podobnym położeniu co wykorzystywane praczki i jedynym sposobem walki z pracodawcą jest solidarne działanie. Gdyby Rozalia sama domagała się zadawania sześćdziesięciu wierszy, zostałaby surowo upomniana, ale jeśli zrobi to cała klasa, Lordunia będzie musiała ustąpić! — Nie wiadomo tylko, czy cała klasa zechce przyłączyć się do związku! — odezwała się sceptycznie Priscilla. — Zmusimy je! — powiedziała stanowczo Patty, która zgodnie z pragnieniem panny Lord uświadomiła już sobie kilka podstawowych zasad walki społecznej. —] Musimy się spieszyć! - dodała, patrząc na zegarek. -Priscillo, sprowadź tu szybko Irenę, Harriet i Floren-ce Hissop, a ty, Conny, idź po Nancy Lee - siedzi z pewnością w pokoju Eweliny Smith i opowiada jej historie o duchach. Rozalio, przestań już beczeć i sprzątnij swoje szmatki z krzeseł, żeby było gdzie u- siąść. Priscilla zerwała się posłusznie, ale naraz zatrzymała się w progu. - A cóż ty będziesz robić? - zapytała z nutką podejrzliwości w głosie. * Cyceron (106-43 p.n.e.) - rzymski mąż stanu, mówca i filozof, a także obrońca sądowy i senator. ** Cezar (1007-44 p.n.e.) — rzymski wódz, mąż stanu i pisarz. — Ja? Ja będę przewodniczącą związku odp iri i Patty. Zorganizowano zatem spotkanie i Patty, która sama obwołała się przewodniczącą, nakreśliła cel i metody działania Związku Wergiliusza. Miały się domagać, aby zadawana dzienna norma została zmniejszona do sześćdziesięciu wierszy. Klasa miała przedstawić sprawę na lekcji w poniedziałek rano, przy czym grzecznie, ale stanowczo odmówiono by wyrecytowania i przetłumaczenia ostatnich dwudziestu wierszy z zadanego fragmentu. Gdyby panna Lord nie chciała ustąpić, dziewczęta miały zamknąć książki i wyjść -na znak, że rozpoczynają strajk. Większość dziewcząt, zafascynowana płomienną przemową Patty, bez namysłu zaakceptowała cały plan. Tylko Rozalię, dla której dobra związek został przecież specjalnie utworzony, trzeba było namawiać, aby podpisała się pod aktem założycielskim. Wreszcie, po wyczerpaniu wszystkich swoich wątpliwości, niepewną ręką złożyła podpis, pieczętując go łzami. Rozalia nie miała w sobie ducha bojowego — działała bardziej kobiecymi metodami. Również Irenę McCullogh trzeba było prawie zmusić, aby przystąpiła do związku. Była to panienka ostrożna, myśląca zawsze o ewentualnych konsekwencjach. Jedną z kar najczęściej stosowanych na pensji św. Urszuli było pozbawienie winowajczyni deseru. Ten rodzaj kary Irena odczuwała szczególnie dotkliwie, dlatego też unikała wszystkiego, co mogłoby tę karę spowodować. Conny jednak znalazła argument, wobec którego Irena okazała się bezsilna. Zagroziła jej bowiem, że powie, iż służąca przemyca dla niej czekoladki. W końcu więc biedna, zaszantażowa-na Irena, wybierając między stratą czekoladek a utratą deseru, z grobową miną złożyła swój podpis. Rozległ się dzwonek na ciszę nocną. Związek Wergi- 48 1 -Patty 49 liusza zamknął więc swe pierwsze zebranie i członkinie udały się na spoczynek. jego Przedpołudniowe lekcje łaciny w wyższych klasach odbywały się jako ostatnie zajęcia przed obiadem, kiedy wszystkie dziewczęta były już zmęczone i głodne. W poniedziałek dziewczęta z klasy Wergiliusza, czekając na korytarzu przed drzwiami do sali, czuły wzrastające napięcie, bo oto zbliżał się czas bitwy. Patty podbudowała koleżanki krótkim przemówieniem: - Głowa do góry, Rozalio! Nie bądź mazgajem! Pomożemy ci, kiedy zostaniesz wywołana do recytowania ostatnich wierszy. I na miłość boską, dziewczęta, nie róbcie takich przerażonych min. Pamiętajcie, może walczymy nie tylko dla siebie, lecz dla wszystkich następnych klas Wergiliusza, jakie przyjdą po nas. Kto się teraz wycofa, będzie tchórzem! Patty usiadła w pierwszej ławce, przy katedrze, wprost na linii ognia i już na początku lekcji doszło do lekkiego starcia. Jej sportowe buciki zasznurowane były bladoniebieskimi wstążeczkami, co oko przeciwnika natychmiast dostrzegło. — Nie sądzę, aby dama z towarzystwa mogła używać tego rodzaju sznurowadeł. Czy możesz wyjaśnić... — Tamte sznurowadła mi się podarły — natychmiast wytłumaczyła uprzejmie Patty — a ponieważ nie mogłyśmy w piątek załatwić w mieście sprawunków, musiałam sobie jakoś poradzić. Mnie samej także się to nie podoba! — przyznała, wyciągając przed siebie nogę i przyglądając się krytycznie bucikowi. - Zaraz po lekcji postaraj się o czarne sznurowadła - rzekła panna Lord ostro. — Priscillo, powiedz pierwszych dziesięć wersów. Lekcja przebiegała jak zwykle, z tą tylko różnicą, że w miarę recytowania kolejnych wierszy dziewczęta ogarniał coraz większy niepokój i z napięciem czeka- 50 ły, kto następny zostanie wywołany do odpowiedzi. Sześćdziesiąt wierszy skończyło się na Conny. Żadna z dziewcząt nie nauczyła się dalszego tekstu. Następna, zgodnie z przewidywaniami, została wywołana biedna, drżąca ze strachu Rozalia. Teraz nadszedł czas, by związek przystąpił do działania. Rozalia rzuciła błagalne spojrzenie w stronę Patty, oczekując na jej reakcję. Zaczęła się jąkać, umilkła, aż wreszcie — bez żadnego przygotowania — zaczęła nieudolnie tłumaczyć. Zawsze zresztą na lekcjach łaciny przeżywała katusze i nawet po dwóch godzinach cierpliwego ślęczenia ze słownikiem, nigdy nie była pewna, co które słowo znaczy. Teraz po omacku wręcz przebijała się przez kolejne wiersze, przypisując pobożnemu Eneaszowi* mnóstwo zabawnych czynów. Skończyła — i wtedy dopiero zaczęły się tortury. Panna Lord przez całe trzy minuty znęcała się nad Rozalią, bezlitośnie wytykając jej błędy, po czym te same wiersze kazała przetłumaczyć Irenie McCullough. Irena zaczerpnęła głęboko powietrza - czuła, jak Conny, dla dodania jej odwagi, klepie ją po plecach, a Patty i Priscilla znacząco trącają ją łokciami. Już otworzyła usta, aby wygłosić hasła, którymi na zebraniu nabito jej głowę, gdy naraz ujrzała zimny błysk w oczach panny Lord. Rozalia nadal głośno szlochała. [ wtedy Irena po prostu poddała się. W łacinie była mocna -jej przekład bez przygotowania miał przynajmniej sens i był zrozumiały. Panna Lord poprzestała na sarkastycznym komentarzu, po czym wywołała do odpowiedzi Florence Hissop. W tej chwili panika ogarnęła szeregi. Florence bynajmniej nie chciała zawieść pokładanego w niej zaufania, ale instynkt samozachowawczy, niestety, jest bardzo silny. Poszła więc w ślady Ireny. * Eneasz - bohater Eneidy, epopei Wergiliusza. 51 - A teraz, Patty, proszę wyrecytować i przetłumaczyć dziesięć ostatnich wierszy i zadaj sobie łaskawie nieco trudu, by miało to choć odrobinę sensu. Nie zapominaj też, że czytamy poemat. Patty podniosła głowę i spojrzała na nauczycielką z miną męczennicy z pierwszych wieków chrześcijaństwa. - Przygotowałam tylko sześćdziesiąt pierwszych wierszy, panno Lord. -~ A dlaczegóż to nie nauczyłaś się całego tekstu, który zadałam? - spytała ostro panna Lord. - Doszłyśmy do wniosku, że osiemdziesiąt wierszy to więcej, niż możemy przygotować w ciągu jednego dnia. Zabiera nam to zbyt wiele czasu, a przecież musimy także uczyć się innych przedmiotów. Sześćdziesiąt wierszy przerobimy bardzo chętnie, i to jak najstaranniej, ale na osiemdziesiąt absolutnie się nie zgadzamy. Panna Lord w pierwszej chwili po prostu osłupiała. Dotychczas nigdy jeszcze nie spotkała się z tak oburzającym przykładem niesubordynacji. A była to wyłącznie niesubordynacja, ponieważ Patty należała do najzdolniejszych uczennic w klasie. — Co ty mówisz?! - wykrztusiła wreszcie. — Utworzyłyśmy Związek Wergiliusza - tłumaczyła Patty poważnie. — Pani, z pewnością bardziej zrozumie i uzna słuszność naszych żądań niż którakolwiek inna nauczycielka. Otóż dziewczęta z naszej klasy uważają, że są przepracowane i że zadaje nam pani stanowczo za dużo. Patty zaczerpnęła powietrza, po czym mówiła dalej: — Osiemdziesiąt wierszy dziennie to tak wiele, że musimy na naukę łaciny poświęcać cały swój wolny czas. Postanowiłyśmy więc zjednoczyć się i zażądać uznania naszych praw, podobnie jak to czynią wykwalifikowani robotnicy. Przecież w żadnej innej kla- 52 sie dziewczęta nie czytają Wcifilius/jt To /•• tak samo jak z praczkami. Nin jesteśmy z\vvM\ botnicami od gotowania bielizny i kroi hin.tln steśmy zawodowymi prasowaczkami luksusów¦¦ i i i lizny. Jeśli chce mieć pani klasę Wergiliusza, mu i pani oprzeć się na nas. Nie może nas pani jednak zmu szać do pracy ponad siły. Nie zamierzamy przy tym wcale wykorzystywać sytuacji. Mamy jak najlepszą wolę, by uczciwie wykonywać naszą pracę. Jednakże nie możemy pozwolić, by nas... no, jak się to nazywa... Przez chwilę Patty usilnie szukała odpowiedniego słowa, aż wreszcie przypomniała je sobie i triumfalnie oznajmiła: - Nie możemy pozwolić, aby nas eksploatowano. Jeśli zjednoczymy nasze siły, możemy dyktować pani swoje warunki. Oczywiście dwie lub trzy z nas mogą sprostać pani wymaganiom, ale to jeszcze nie powód, byśmy mogły pozwalać na to, aby reszta pracowała ponad miarę. Naszym obowiązkiem jest stawiać czoło pracodawcom, którzy ograniczają nasze prawa. My, kobiety, nie doszłyśmy jeszcze do tego, co osiągnęli już mężczyźni. Od naszej solidarności zależy los Rozalii. Jeżeli odrzuci pani nasze żądania, klasa Wergiliusza będzie zmuszona rozpocząć strajk. Patty wygłosiła swoje ultimatum i odetchnąwszy głęboko, usiadła w ławce. Zapadła grobowa cisza. A potem zaczęła mówić panna Lord. Cala klasa drżała w oczekiwaniu straszliwej burzy. Lodowaty sarkazm panny Lord napawał przerażeniem. Nie na próżno płynęła w niej ognista irlandzka krew. Tylko Patty słuchała z podniesioną głową i stalowym wzrokiem. Rumieniec buntu zabarwił jej policzki. Walczyła o Sprawę. Słaba, bezsilna, rozpaczliwie szlochająca Rozalia musi być uratowana, a tchórzostwo koleżanek zostanie napiętnowane. Ona, Patty, sama jedna, postanowiła walczyć - i wygrać. 53 Wreszcie pannie Lord zabrakło tchu. _ Możecie się rozejść. Patty natomiast zostanie w klasie, dopóki nie przetłumaczy bez jednego błędu ostatnich dwudziestu wierszy. Przepytam ją po obie- Dziewczęta wstały i zbitą gromadką wysypały się na korytarz, tylko Patty została w pustej sali. Stanęła jeszcze w progu i rzuciła w ślad za wychodzącymi koleżankami jedno jedyne pogardliwe słowo: — Tchórze! . Rozległ się gong wzywający na obiad i Patty, siedząca samotnie w pustej sali szkolnej, słyszała, jak dziewczęta, śmiejąc się i rozmawiając, zbiegają po schodach do jadalni. Była bardzo zmęczona i bardzo głodna. Od śniadania minęło już parę godzin, a od jedenastej nie miała w ustach nic poza szklanką mleka. Nawet uczucie wzniosłej dumy, że jest prześladowana nie uwalniało od męczarni głodu. Zaczęła się u-czyć zadanej na jutro lekcji historii Francji. Była tam mowa o męczenniku, Ludwiku IX, który bronił swię-tei sprawy i zmarł w Tunisie, gdzie na zawsze pozostały jego prochy*. Ten przypadek był wprawdzie trochę inny, ale Patty od razu dostrzegła analogię. Jeśli nie dadzą jej jeść, póki nie nauczy się tych łacińskich wierszy, proszę bardzo - jej prochy pozostaną na zawsze w szkolnej sali pensji św. Urszuli. Te rozmyślania przerwało Patty uporczywe pukanie w szybę Spojrzała w tę stronę i zobaczyła Osakiego, japońskiego kuchcika, który przez okno podawał jej talerzyk z pokaźnym udkiem indyka. - Niech panienka schowa talerz w koszu na papiery _ szepnął ochrypłym głosem. * Ludwik K Święty (1214-70) - król Francji od 1226 r, organizator i krucjat, zmarł w Tunisie w czasie epidemii dżumy; w 1297 kanonizowany. 54 Patty walczyła przez chwilę z poczuciem godności i pragnieniem odgrywania roli męczennicy, ale głód i tajemniczość tego przedsięwzięcia zwyciężyły. Podeszła na palcach do okna i przyjęła ofiarowany posiłek. Nie miała noża ani widelca, ale kiedy człowiek jest naprawdę głodny, wcale nie są one konieczne. Obgryzła udko i ukryła talerzyk pod stosem papierów, zapisanych zadaniami algebraicznymi, a ponieważ do Osakiego należało opróżnianie koszy, była pewna, że talerz trafi tam, gdzie jego miejsce. W chwilę później pod drzwiami rozległy się szybkie kroki i do sali chyłkiem wsunęła się mała uczennica wstępnej klasy. Konspiracyjnie rzuciła okiem w stronę drzwi i wyciągnęła z kieszeni swej marynarskiej bluzki dwa rogaliki z masłem. - Bierz prędko! - mówiła zadyszana. - Muszę uciekać, bo inaczej zaczną coś podejrzewać. Wyszłam pod pozorem, że idę po chusteczkę do nosa. Nic się nie bój. Nie damy ci umrzeć z głodu. Jesteś wspaniała! Szybko podała Patty rogaliki i zaraz zniknęła. Świadomość, iż szkoła stoi po jej stronie, podniosła Patty na duchu. Męczeństwo zyskuje na uroku, gdy wiemy, że inni doceniają nasze poświęcenie. Ponadto rogaliki były wcale pożądanym uzupełnieniem indyka, który nie zdołał zaspokoić jej głodu. Zjadła jeden rogalik i właśnie nadgryzła drugi, gdy usłyszała za sobą ukradkowe kroki i oto jedna ze służących wsunęła jej przez ramię papierowe zawiniątko. - Przyniosłam kawałek świeżego piernika, panno Patty. Kucharka mówi... Nagle usłyszała gdzieś z korytarza trzask zamykanych drzwi, drgnęła i szybko uciekła, niczym spłoszony złodziej. Patty zawinęła w papier drugi rogalik i schowała do kosza. Właśnie miała napocząć piernik, gdy naraz tuż za oknem dał się słyszeć jakiś szelest. Przez moment 55 mignął nad parapetem granatowy kapelusz i po chwili czyjaś ręka wrzuciła przez okno pomarańczę, która potoczyła się po podłodze. Patty szybko ją pochwyciła i także schowała w koszu na papiery. Jak przypuszczała, obiad dobiegał już pewnie końca, mogła się więc lada chwila spodziewać wizyty panny Lord. Te niespodziewanie uzyskane zapasy żywności stawały się wręcz kłopotliwe. Patty usłyszała narastający gwar rozmów - niewątpliwy znak, że dziewczęta wychodziły już z jadalni. Wiedziała, że wszystkie spoglądają na nią ze współczuciem przez półprzymknięte drzwi. Sądząc po nieustającym odgłosie kroków, wszystkie uczennice pensji św. Urszuli miały do załatwienia jakieś pilne sprawy, które powodowały, że musiały przejść akurat obok drzwi sali, w której siedziała Patty. Ona jednak nie obejrzała się nawet, tylko patrzyła nieruchomo w przestrzeń. Nagle usłyszała szmer nad głową. Podniosła zdziwione oczy ku otworowi wentylacyjnemu w suficie i ujrzała tam przestraszoną twarz Ireny McCullough. - Całe dnie można żyć samymi czekoladkami — dobiegł z góry jej szept, — Niestety, jest tu tylko pół funta. Resztę zjadłam wczoraj w nocy. Przez podniesioną klapę opuszczało się na sznurku pudełko z czekoladkami. Ale przecież to właśnie Irena pierwsza tak haniebnie stchórzyła. - Dziękuję ci, Ireno! - odezwała się Patty wyniosłym, scenicznym szeptem. — Nie zamierzam przyjmować czegokolwiek od... W korytarzu rozległ się głos panny Lord. - Zdaje się. panienki, że popołudniową przerwę między zajęciami powinnyście spędzać na powietrzu! Patty czym prędzej złapała pudełko, położyła je na kolanach i przykryła otwartą książką. Gdy panna Lord weszła do sali, na twarzy Patty malował się wy- 56 raz męczeńskiego cierpienia. Nieruchomym wzrokiem patrzyła przed siebie, w duchu modląc się, by Irena miała dość rozumu, żeby wciągnąć na górę dwa metry dyndającego swobodnie sznurka. Za panną Lord wszedł Osaki, niosąc tacę z dwiema kromkami chleba i szklanką wody. - Skończyłaś tłumaczenie wierszy, Patty? - Nie, panno Lord. - Dlaczego? - W godzinach popołudniowych zawsze uczę się lekcji na dzień następny. Patty mówiła tonem pełnym szacunku, ale znaczenie jej słów było jasne. Słowa: „na dzień następny" wypowiedziała z wyraźnym naciskiem. - Przetłumaczysz te dwadzieścia wierszy natychmiast. Jedyną odpowiedzią było wymowne milczenie. - Czy słyszałaś? - Tak, panno Lord. - A więc wykonasz moje polecenie? — spytała surowo panna Lord. - Jestem zawsze wierna swoim zasadom - odparła Patty. — Nie byłam i nie będę tchórzem. - W takim razie pozostaniesz tutaj, dopóki nie odrobisz pracy, którą ci zadałam. - Dobrze, panno Lord. - Nie chcę, abyś cierpiała głód. Oto chleb i woda. Ruchem ręki wskazała Osakiemu, aby postawił tacę. Patty odsunęła ją. - Nie jestem więźniem! - rzekła z godnością. - Odmawiam wszelkiego jedzenia, póki mi go nie podadzą, jak należy, w jadalni. Ledwo dostrzegalny uśmiech przemknął przez niewzruszoną, obojętną - typową dla ludzi wschodu -twarz Osakiego. Panna Lord postawiła tacę na sąsiedniej ławce i bez jednego słowa wyszła z podążającym za nią kuchcikiem. 57 Przez całe popołudnie Patty siedziała w swej ławce, nie tknąwszy nawet tacy z chlebem. Wreszcie o piątej po południu odezwał się dzwonek oznaczający koniec lekcji i dziewczęta wybiegły z klas, spiesząc do swoich zajęć. Tylko tę jedną godzinę w ciągu dnia — między popołudniową nauką a dzwonkiem na przebieranie się do kolacji - dziewczęta miały do swojej wyłącznej dyspozycji. Patty słyszała, jak biegały po schodach i uganiały się w korytarzach. Tuż nad jej głową, w pokoju położonym bezpośrednio nad salą szkolną, Kid McCoy - sądząc po odgłosach — staczała właśnie bitwę na poduszki. Gromadki dziewcząt przechodziły pod oknami z wesołymi okrzykami i śmiechem. Osiodłano i wyprowadzono ze stajni Paprykę i Tobaska, dwa konie wierzchowe. Patty widziała dziewczęta, galopujące wokół boiska podczas gdy Martin, uczący je jazdy konnej, wymachiwał batem, popędzając konie. Martin był teraz pokręcony i połamany przez reumatyzm, ale w zamierzchłych czasach swej nieustraszonej młodości był „kowbojem", a kiedy uczył dziewczęta jazdy konnej, tak mało zważał na ich bezpieczeństwo i możliwość upadku, że nawet najbardziej odważne nauczycielki nie mogły patrzeć na to bez strachu. Patty była jego ulubioną uczennicą — wyprostowana jak świeczka, pewnie i bez cienia lęku pędziła na grzbiecie nie osiodłanej Papryki. Tylko od czasu do czasu, kiedy Martin był w dobrym humorze, zdarzało się, że siodłał konie, ale uważał to za fanaberię nauczycielek. Patty z bólem serca patrzyła na Priscillę i Conny, swoje dwie najbliższe przyjaciółki, jak bawią się w najlepsze, podczas gdy ona musi siedzieć samotnie w sali szkolnej. Zaczęło się zmierzchać. Nikt nie przyszedł zapalić światła i Patty siedziała znużona w zapadających ciemnościach, z głową opartą na rękach. Wreszcie usłyszała w korytarzu kroki i do sali weszła panna 58 Sallie, zamykając za sobą drzwi. Patty przybrała dziarską minę. Przy „Pannie Dragon" musiała się trzymać. Panna Sallie rozmawiała z panną Lord i była skłonna zgodzić się z nią, że Patty zasłużyła na dotkliwą, surową karę. Miała jednak zwyczaj wysłuchiwać obu stron. Przystawiła sobie krzesło do ławki Patty i zaczęła wprost: — Wyjaśnij mi, Patty, co znaczy cała ta bzdurna historia? Patty z wyrzutem podniosła na nią oczy. — Bzdurna historia, panno Sallie?! — Tak, bzdurna! Panna Lord twierdzi, że odmówiłaś nauczenia się zadanej lekcji i zbuntowałaś dziewczęta. Jesteś jedną z najzdolniejszych uczennic w klasie i twój postępek wynika tylko z uporu. Gdyby to zrobiła Rozalia Patton, no, to jeszcze mogłoby mieć jakiś sens. — Wydaje mi się, że pani nic nie rozumie - rzekła Patty uprzejmie. — Byłoby więc najlepiej gdybyś zechciała mi wytłumaczyć — zaproponowała panna Sallie. — Nie mogę odstępować od swoich zasad. — Naturalnie! - wykrzyknęła serdecznie panna Sallie. — Ale jakież są te twoje zasady? — Muszę domagać się zadawania tylko sześćdziesięciu wierszy Wergiliusza. Wcale nie dlatego, że widzę w tym osobistą korzyść, panno Sallie. Dla mnie byłoby znaczniej prościej nauczyć się tych osiemdziesięciu wierszy, ale tutaj chodzi o Rozalię. O normie pracy nie powinny decydować siły i zdolności najmocniejszego. Panna Lord nie przestanie prześladować Rozalii, jeśli my jej nie pomożemy. Od solidarności robotników zależy indywidualny dobrobyt każdego z nich. Jest to walka uciśnionego z ograniczeniami, jakie chce mu narzucić... zorganizowana władza. — No, no, proszę! Zaczynam naprawdę wierzyć, że bardzo uważnie słuchałaś tego odczytu. 59 - Tak! Słuchałam! - potwierdziła Patty. - I niestety, ogromnie zawiodłam się na pannie Lord. Przecież sama kazała nam wykorzystywać naszą znajomość socjologii przy rozwiązywaniu codziennych problemów, a kiedy właśnie tak postępujemy, jest oburzona. W każdym razie zamierzam nadal strajkować, dopóki nie zgodzi się uczynić zadość naszym słusznym żądaniom. Nie działam z egoistycznych pobudek, panno Sallie. Proszę mi wierzyć, że wolałabym zjeść normalny posiłek i pojeździć konno. Walczę za sprawę swych cierpiących towarzyszek. W tym momencie sufit się zatrząsł od szalonych skoków jej czterech cierpiących towarzyszek i aż tutaj dobiegły ich wesołe okrzyki i rozbawione głosy. Pannie Sallie drgnęły wargi, opanowała się jednak i zaczęła mówić z uroczystą powagą: - Teraz wszystko rozumiem, Patty! Miło mi słyszeć, że w swoim zuchwałym zachowaniu kierowałaś się miłością bliźniego. Jestem pewna, że panna Lord, kiedy dokładnie zrozumie całą sprawę, będzie bardzo uradowana. Przypuśćmy zatem, że podejmę się pośrednictwa i wyłuszczę jej całą rzecz... Może uda się dojść do jakiegoś kompromisu. Pół godziny po kolacji było zwykle poświęcone tańcom w wielkim, kwadratowym hallu, ale tego wieczoru dziewczęta nie myślały nawet o tańcu. Zbierały się w gromadki i szeptały między sobą, rzucając niespokojne, ukradkowe spojrzenia w stronę sali szkolnej. Odbywała się tam konferencja. Pani Trent, panna Lord i panna Sallie przeprowadzały poważną rozmowę z Patty. Kid McCoy wróciwszy z Rajskiej Alei, gdzie podsłuchiwała, leżąc wyciągnięta na podłodze, z twarzą przy otworze wentylacyjnym, opowiadała, że Patty zemdlała z głodu, że Dostojna Wdowa ocuciła ją dopiero za pomocą wódki i że ledwo Patty się ocknęła, wzniosła okrzyk na cześć Związku. Opinie dziewcząt 60 na temat postępowania Patty były podzielone. Bardziej tchórzliwe starały się zlekceważyć i wyśmiać jej bohaterski uczynek, ale Conny i Priscilla płonęły entuzjazmem. Kiedy wreszcie drzwi klasy otworzyły się, dziewczęta natychmiast rozpoczęły tańce, ponieważ dziś żadna nie chciała być przez pannę Lord przyłapana na ukradkowych szeptach. Nauczycielki przeszły do gabinetu przełożonej. Po chwili z sali wyszła Patty. Twarz miała bladą, oczy podkrążone, ale spoglądała z triumfem. - Patty! - Jak się czujesz? - Czym się to skończyło? - To było wspaniałe! - Była zła? -Co mówiła? - Poddałyśmy sprawę pod dyskusję i obie strony zgodziły się na kompromis — odpowiedziała Patty z pełnym godności spokojem. - Od dziś będziemy miały zadawane tylko siedemdziesiąt wierszy dziennie. Ogłaszam zakończenie strajku Wergiliusza. Skupiły się dokoła niej w zbitą gromadkę, ciekawe szczegółów, i towarzyszyły jej tak aż do drzwi jadalni. Patty miała minę kogoś, kto samotnie wzniósł się na wyżyny bohaterstwa. Nie była jeszcze usposobiona do spoufalania się z przeciętnymi zjadaczami chleba. Dziewczęta rozeszły się, by przygotować lekcje na dzień następny, a Patty zasiadła do posiłku. Widziały przez otwarte okno, jak siedziała uroczyście na honorowym miejscu przy długim stole. Osaki podawał jej poziomki, a Maggie - lukrowane ciasteczka. Męczeństwo Patty zostało nagrodzone. ROZDZIAŁ IV Trzeci pan od końca — Och, Patty! Przywiozłaś nam trochę placka weselnego? — Zdarzyła ci się jakaś przygoda? Conny i Priscilla zwinnie wskoczyły na stopień „karawanu", wjeżdżającego w branie podwórza szkolnego, który zatoczywszy koło, stanął przed bramą budynku. „Karawan" był popularną nazwą omnibusu, którym wożono uczennice do kościoła i na stację. Mógł pomieścić dwadzieścia osób. Patty i jej walizka -jedyne „pasażerki" dużego omnibusu - wyglądały w nim jak dwa małe ziarnka groszku w wielkim strąku. — Przygoda! - zawołała z przejęciem. — Poczekajcie, aż wam opowiem! Kiedy „karawan" stanął, trzy przyjaciółki zostały natychmiast otoczone tłumem dziewcząt w granatowych mundurkach. Był to akurat czas wolny od zajęć i wszystkie uczennice znajdowały się na boisku. Powitanie, jakie zgotowano Patty, kazałoby postronnemu obserwatorowi sądzić, że panienka wyjeżdżała nie na trzy dni, jak w istocie było, lecz na trzy miesiące. Wysiadła wreszcie, a Martin ściągnął lejce. — No, wsiadajcie, panienki! Wszystkie, które chcą się przejechać do stajni! - zabrzmiało jego uprzejmie zaproszenie. „Karawan" natychmiast zapełnił się pasażerkami. Dziewczęta tłoczyły się wewnątrz, siedziały na koźle i na stopniach, a dwie, które umiały jeździć konno, znalazły się na grzbietach końskich. - Cóż to za przygoda? — niecierpliwie spytały Conny i Priscilla, kiedy omnibus ruszył. Patty wskazała ręką na walizkę, którą miała ze sobą. - Oto ona. Zanieście ją na górę. Zaraz przyjdę, tylko zamelduję swój przyjazd. - Ależ to nie twoja walizka. Patty tajemniczo potrząsnęła głową. - I gdybyście tysiąc lat myślały, nie zgadłybyście, do kogo ona należy. - Do kogo?! - Wygląda na męską - zauważyła Conny. Patty roześmiała się. - Bo to jest męska walizka. - Och, Patty! Jesteś niemożliwa! Powiedz wreszcie, skąd ją masz?! - Można by powiedzieć, że znalazłam... Opowiem wam wszystko, tylko najpierw pójdę do Dostojnej Wdowy. Zmykajcie szybko, póki Jelly na nas nie patrzy. Ukradkiem spojrzały w stronę nauczycielki gimnastyki, która właśnie zwracała uwagę ociężałej Irenie McCullough, by szybciej ruszała się na korcie tenisowym. Panna Jellings konsekwentnie pilnowała, aby czas wolny dziewczęta spędzały, uprawiając sport na świeżym powietrzu. Przyjaciółki Patty bez trudu otrzymałyby zgodę na odprowadzenie jej do pokoju, ale wszystkie trzy nie zwykły nigdy pytać o pozwolenie w sprawach mniejszej wagi. To uszczuplałoby tylko niepotrzebnie ich kredyt zaufania u nauczycielek. Priscilla i Conny zaniosły walizkę na górę, a Patty skierowała się do gabinetu przełożonej. Dziesięć minut później dołączyła do przyjaciółek. Siedziały na łóżku z brodami opartymi na rękach i przyglądały się walizce, leżącej przed nimi na krześle. - No więc? — zapytały niecierpliwie. 62 63 1 - Luiza bardzo ucieszyła się, że przyjechałam, i wyraziła nadzieję, że się nie objadłam zanadto plackiem weselnym. - Ale czyja jest ta walizka?! - Mężczyzny z czarnymi brwiami i z dołeczkiem w brodzie, tego, który śpiewał tę śmieszną piosenkę — trzeci od końca, z prawej strony. - Jermyn Hilliard junior? - z niedowierzaniem upewniła się Priscilla. - Niemożliwe! — Conny z dramatycznym westchnieniem położyła rękę na sercu. - Słowo daję! Patty odwróciła walizkę i wskazała znajdujące się na niej inicjały „J. H. Jr.". -To naprawdę jego! - wykrzyknęła Priscilla. - Na miłość boską, skąd ją masz, Patty?! - Czy jest zamknięta? - Tak - odparła Patty. — Ale mój kluczyk pasuje do zamka. - Co w niej jest? - Och, frak, kołnierzyki i różne takie rzeczy. - Ale w jaki sposób znalazła się u ciebie?! - No cóż - rzekła Patty, jakby się ociągając. - To długa historia. Nie wiem, czy będzie dość czasu przed lekcjami... - Powiedz nam wreszcie! Jesteś wrprost nieznośna! - No, więc dobrze! Wiecie, że w ostatni czwartek były występy chóru klubu z Yale*. Kiwnęły niecierpliwie głowami na znak, że ta informacja jest zbyteczna. - A ja wyjeżdżałam w piątek rano. Kiedy słuchałam nauk, jakich udzielała mi Dostojna Wdowa, abym zachowywała się godnie i dystyngowanie, ponieważ reprezentuję pensję św. Urszuli, Martin przysłał wiado- * Yale — znany elitarny męski uniwersytet w Stanach Zjednoczonych. mość, że Księżniczka okulała i nie może iść w zaprzęgu. Wobec tego zamiast pojechać na stację „karawanem", pojechałam z Mademoiselle kolejką. Kiedyśmy wsiadły, okazało się, że jest straszny ścisk, bo cały klub także jechał na stację. Mężczyźni siedzieli sobie wprost na kolanach. Na nasz widok wszyscy jak jeden mąż stanęli na baczność i przesadnie głębokimi ukłonami zaczęli proponować nam swoje miejsca. Mademoiselle wzięła to za kpiny i była oburzona. Powiedziała po francusku, co zresztą wszyscy zrozumieli, że sądziła, iż amerykańscy studenci mają lepsze maniery. Ale ja śmiałam się po cichu - nie mogłam wytrzymać, tacy byli zabawni. Wreszcie jednak usiadłyśmy. Możecie wierzyć lub nie, ale właśnie ten mężczyzna z chóru, trzeci od końca, siedział tuż przy mnie. - Naprawdę?! - Och, Patty! - Czy z bliska jest tak samo przystojny jak na scenie? - Nawet bardziej. - A czy brwi ma naturalne, czy też miał uczernione? - Wyglądały na zupełnie naturalne, ale nie mogłam się przecież zanadto przyglądać. - Ależ z pewnością są naturalne! - wykrzyknęła Conny z oburzeniem. - I pomyślcie tylko! — rzekła Patty. - Jechali dalej tym samym pociągiem co ja. Czy słyszałyście kiedyś o podobnym zbiegu okoliczności? - A co Mademoiselle powiedziała na to? - Była rozdrażniona j ak stara kwoka z pisklęciem. Powierzyła mnie opiece konduktora, dając mu tyle poleceń, że poczuł się pewnie jak niańka do dziecka. Członkowie klubu przeszli tymczasem do wagonu dla palących, wszyscy oprócz Jermyna Hilliarda, który u-dał się za mną do salonki i usiadł w fotelu dokładnie naprzeciwko mnie. 64 5 -Poszukiwacze... 65 - Patty! - wykrzyknęły przyjaciółki z oburzeniem. -Chyba nie rozmawiałaś z nim! - Oczywiście, że nie. Patrzyłam przez okno i udawałam, że go nie widzę. - Och! - westchnęła Conny z pewnym rozczarowaniem. - I co było potem? — dopytywała się Priscilla. - Właściwie nic. Wysiadłam w Coomsdale, gdzie już czekał na mnie wujaszek Tom. Szofer odebrał od tragarza moją walizkę i umieścił w aucie, tak że wcale jej nie widziałam. Przyjechaliśmy akurat na podwieczorek, więc poszłam na herbatę, nie wstępując nawet do swojego pokoju. Walizkę zaniesiono na górę, a potem przyszła służąca i poprosiła o kluczyk, aby mogła rozpakować moje rzeczy. W tym domu aż się roi od służby i zawsze boję się, że zrobię coś niewłaściwego i służba to zauważy. - Wszystkie druhny i drużbowie byli już w komplecie — opowiadała dalej Patty — dużo mówili i śmiali się, tylko ja nie zawsze wiedziałam, o czym rozmawiają, ponieważ wszyscy są bardzo ze sobą zżyci i mają swoje własne powiedzonka i żarty, których sensu często nie mogłam pojąć. Conny ze zrozumieniem pokiwała głową. - To samo przeżywałam w lecie nad morzem. W ogóle, moim zdaniem, dorośli mają straszne maniery. - Ja zauważyłam to szczególnie u pewnego młodego człowieka - opowiadała Patty. - Przyniósł mi herbatę i zaczął wypytywać, czego uczę się w szkole. Starał się pewnie uczynić zadość prośbie Luizy i zabawiać młode kuzynki, ale widać było, że cały czas myśli, jakie to nudne rozmawiać z taką grzeczną panienką z włosami zaplecionymi w warkocze. - Mówiłam ci, żebyś je związała w węzeł — rzekła Priscilla. - Posłuchajcie, co było potem! - ciągnęła Patty tajemniczo. — Kiedy szłam na górę, aby się przebrać do 66 obiadu, złapała mnie w hallu przerażona służąca. „Przepraszam, panno Patty — mówi. — Czy to pani walizka?" „Moja! —.odpowiadam. — Oczywiście, że moja. A co się stało?" Weszłyśmy już do mojego pokoju i służąca bez słowa wskazała ręką na stół. Leżała tam walizka, otwarta! Patty wyjęła z kieszeni kluczyk, otworzyła walizkę i podniosła wieko. Na wierzchu leżał starannie złożony frak, obok fajka, paczka papierosów, kilka kołnierzyków i inne drobiazgi będące niewątpliwie własnością mężczyzny. - Och! -jęknęły dziewczęta ze zgrozą. - To jego rzeczy! - westchnęła Conny z przejęciem. Patty potwierdziła skinieniem głowy. - Kiedy pokazałam walizkę wujowi, omal nie pękł ze śmiechu. Natychmiast zatelefonował na stację, ale tam o niczym nie wiedziano, a ja też nie miałam pojęcia, dokąd klub pojechał na kolejny występ, wobec czego nie mogliśmy telegrafować do pana Hilliarda. Wuj mieszka w odległości pięciu mil od miasta, tego wieczoru nic więc nie można już było zrobić. - Ale wyobraźcie sobie jego minę, kiedy chciał się przebrać do występu i zamiast fraka zobaczył w walizce różową suknię wieczorową Patty — roześmiała się Priscilla. - Och, Patty! Czy myślisz, że on otworzył tę walizkę?! - zapytała Conny. - Obawiam się, że tak. Ponieważ obie są bliźniaczo do siebie podobne, jego kluczyk na pewno pasował do mojej walizki. - Mam nadzieję, że twoje rzeczy były porządnie ułożone? - Och, naturalnie! Wszystko było przewiązane różowymi wstążeczkami. Kiedy mam jechać do wuja To-ma, zawsze pakuję walizkę bardzo starannie — ze względu na służbę. 67 - Ale cóż było z obiadem i ślubem? Jak sobie poradziłaś bez swojej nowej sukni? - pytała Priscilla, wspominając nie bez żalu liczne wyprawy do krawcowej, jak się teraz okazało - daremne. - Tylko skorzystałam na tym! - odpowiedziała Patty. - Jak wiecie panna Lord nie zgodziła się, by krawcowa uszyła mi prawdziwą wieczorową suknię. Sama chodziła ze mną do każdej przymiarki i mówiła pannie Prin-gle, jak ma tę suknię uszyć - zupełnie jak moje zwykłe sukienki do tańca: długość dziewięć cali* od ziemi, rękawy do łokcia, a do tego ta okropna szarfa. Koszmar! - Nie zapominaj, że jesteś uczennicą - odezwała się Conny — i dopóki... - Poczekaj, aż wszystko ci opowiem! — przerwała jej Patty z triumfującą miną. — Luiza przyniosła mi jedną ze swoich sukien — cudowną balową suknię, której już nie nosiła, ponieważ w wyprawie dostała wszystkie stroje nowe. Suknia była z białej krepy haftowanej w złote gwiazdki i miała tren. Z przodu też była długa. Musiałam chodzić, nie podnosząc prawie nóg. Służąca mnie ubrała, uczesała i przewiązała mi włosy złotą przepaską, a ciotka Emma pożyczyła mi naszyjnik z pereł i parę długich rękawiczek, tak że wyglądałam naprawdę wspaniale. Po prostu byście mnie nie poznały! Wyglądałam co najmniej na dwadzieścia lat! - Pan, który mnie prowadził do stołu — mówiła dalej Patty — nawet nie przypuszczał, że mogę być jeszcze uczennicą. Próbował nawet ze mną flirtować! A był strasznie stary. Musiał mieć chyba ze czterdzieści lat. Miałam wrażenie, jak gdybym flirtowała z własnym dziadkiem. I wiecie, do jakiego wniosku doszłam? -dodała Patty. — Bardzo przyjemnie być dorosłą! Można się naprawdę dobrze bawić - zwłaszcza, jeśli jesteś dość ładna. * Cal —jednostka długości stosowana w krajach anglosaskich, równa ok. 25,4 mm. 68 Przez chwilę trzy pary oczu w zamyśleniu i jakby pytająco patrzyły w lustro, aż wreszcie Patty znów podjęła swoją opowieść. — Wuj Tom kazał mi przy obiedzie opowiedzieć 0 przygodzie z walizką. Wszyscy się śmiali. Była to przecież istotnie zabawna historia. Opowiedziałam, jak cała szkoła poszła na występy chóru z Yale 1 wszystkie od razu zakochały się w trzecim panu od końca, i jak wycięłyśmy z programu jego podobiznę i nosiłyśmy ją przy sobie. A potem o tym, jak siedziałam naprzeciwko niego w pociągu, i o zamianie walizek. Pan Harper — mój sąsiad przy stole — powiedział, że jest to najbardziej romantyczna historia, jaką kiedykolwiek w życiu zdarzyło mu się słyszeć, i że w porównaniu z tym małżeństwo Luizy jest niczym. — Ale co z walizką? — dopytywały się przyjaciółki. — Czy w tej sprawie nie zrobiliście już nic więcej? — Wuj Tom telefonował powtórnie nazajutrz rano i naczelnik stacji powiedział mu, że złapał telegraficznie klub i dowiedział się, że za dwa dni będą wszyscy wracali, przejeżdżając przez tę samą stację. Miałam walizkę tego pana zostawić na stacji, a on z kolei miał tam zostawić mój bagaż. — Ale nie zostawiłaś tej walizki! — Bo przyjechałam inną linią. Muszę ją teraz odesłać do miasta. — A co miałaś na sob_ie w dzień ślubu? — Suknię Luizy. Byłam co prawda ubrana inaczej niż pozostałe druhny, ale ponieważ pełniłam godność starszej druhny, mogłam mieć inną suknię. Przez te trzy dni byłam prawdziwą damą - i bardzo bym chciała, żeby panna Lord mogła mnie zobaczyć, jak z wysoko upiętymi włosami, niczym dorosła, konwersuję z panami. — Powiedziałaś o tym wszystkim Dostojnej Wdowie? — Naturalnie, ale tylko o zamianie walizek. Nie pis- 69 nęłam ani słówka o tym, że walizka należy do tego pana z chóru, trzeciego od końca. — I co ona na to? — Powiedziała, że zachowałam się bardzo lekkomyślnie i beztrosko biorąc walizkę obcego człowieka. Dodała, że spodziewa się, iż okaże się on gentlemanem i nie będzie miał do mnie pretensji. Zatelefonowała na stację i powiedziała, że walizka jest tutaj, ale nie może dziś wysłać z nią Martina, ponieważ musi on jechać na folwark po jaja. Czas wolny dobiegł końca i dziewczęta zaczęły wracać z dworu, żeby przygotować się do kolejnych zajęć lekcyjnych. Każda uczennica, przechodząc koło pokoju Patty, wstępowała, aby dowiedzieć się, jak wypadła podróż. Każda też z zapartym tchem słuchała historii o zamienionej walizce i z osłupieniem oglądała jej zawartość. — Czy nie czuć jej tytoniem i męską wodą kolońską? - pytała Rozalia Patton, z zachwytem patrząc na otwartą walizkę. — Och, ten guzik przy fraku ledwo się trzyma! - wykrzyknęła Florence Hissop, znana ze swej wrodzonej gospodarności. — Patty, czy masz czarny jedwab? Nawlokła igłę i przyszyła guzik. Potem śmiało sięgnęła po frak i przymierzyła go. Za jej przykładem poszło jeszcze osiem dziewcząt. Ubranie było uszyte na miarę osoby znacznie tęższej niż którakolwiek z dziewcząt. Nawet na Irenie McCullough frak wyglądał jak worek. — On jest strasznie szeroki w ramionach - rzekła Rozalia, gładząc jedwabną podszewkę. Nieśmiało zaczęły przeglądać inne części garderoby. — O! - zawołała Mae Mertelle. — On nosi niebieskie jedwabne szelki. — A tutaj jest jeszcze coś niebieskiego! — pisnęła Ed-na Hartwell, zaglądając jej przez ramię. - To piżama! 70 — I pomyśleć, że taka historia przytrafiła się właśnie Patty! — westchnęła Mae Mertelle. — A czemużby nie?! — obruszyła się Patty. — Jesteś taka młoda i taka... — Młoda! Szkoda, że nie widziałaś mnie z upiętymi włosami... — Ciekawa jestem, jak się to skończy! - przerwała Rozalia. — Jak się skończy? - powtórzyła szorstko Mae. -Skończy się tak, że tragarz odniesie walizkę, a Jer-myn Hillard junior nigdy się nie dowie... W tym momencie w drzwiach ukazała się służąca. — Proszę panienek - rzekła, rozbawionym wzrokiem przyglądając się Irenie, która wciąż jeszcze miała na sobie frak. - Pani Trent prosi, aby panna Patty Wyatt zeszła do salonu, a ja mara znieść na dół walizkę. Ten pan tam czeka. — Och, Patty! - rozległ się w pokoju pełen zachwytu szmer. — Włosy do góry, szybko! Priscilla czym prędzej upięła warkocze Patty do góry, podczas gdy pozostałe dziewczęta na gwałt, w pośpiechu ułożyły rzeczy i zamknęły walizkę. Ruszyły całą gromadą za Patty, po czym zatrzymały się na schodach i ryzykownie przechylając się przez balustradę, starały się usłyszeć, co dzieje się w salonie. Docierały stamtąd tylko przytłumione odgłosy rozmowy, przerywanej chwilami głębokim, basowym śmiechem. Kiedy usłyszały trzask zamykanych drzwi wejściowych wtargnęły hurmem do pokoju Harriet Gladden, skąd widać było drogę prowadzącą do bramy, i przylgnęły twarzami do szyby. W kierunku bramy kroczył krępy, tęgi mężczyzna w średnim wieku. Dziewczęta patrzyły na niego ze zdumieniem i przerażeniem zarazem. Bez jednego słowa wszystkie wybiegły ku Patty, która szła po schodach na górę, dźwi- 71 gając swoją walizkę. Jeden rzut oka wystarczył jej, by zrozumieć, że dziewczęta widziały wszystko, wobec czego przystanęła na schodach, oparła głowę o poręcz i wybuchnęła serdecznym śmiechem. - On się nazywa - mówiła krztusząc się od śmiechu - John Hochstetter junior. Jest hurtownikiem towarów kolonialnych i właśnie jechał na zjazd kupców, gdzie miał wygłosić wykład o przewadze serów amerykańskich nad importowanymi. Wcale nie ucierpiał przez to, że nie miał ze sobą fraka, bo, jak powiedział, czuje się w nim bardzo nieswojo. Na zjeździe wytłumaczył, dlaczego nie ma fraka, i to jego przemówienie było najzabawniejszym punktem całego wieczoru. Ale otóż i dzwonek na lekcję! Patty już miała ruszyć do swego pokoju, ale zatrzymała się jeszcze na chwilę, dodając: - Ma ukochaną, małą córeczką, prawie w moim wieku! ROZDZIAŁ V Miodowy miesiąc Flanniganów Rodzina Murphych, mająca dobre oko na to, co może przynieść im korzyść, obrała św. Urszulę za swą patronkę. Rodzina - to znaczy pan Patryk Murphy, jedenaścioro małych Murphych i „babcia" Flannigan — zajmowała dom, składający się z pięciu pokoi, niedaleko wrót pensji św. Urszuli. Utrzymywała się z pomocy sześćdziesięciu czterech dziewcząt i dorywczej pracy Murphy'ego-ojca, który w chwilach trzeźwości był całkiem dobrym kamieniarzem i murarzem. On właśnie zbudował wielką bramę wjazdową i długi kamienny mur, okalający dziesięć akrów ziemi należącej do pensji św. Urszuli. On wybudował nowe skrzydło zachodnie — znane jako Rajska Aleja — i jego dziełem były wszystkie kominki i korty tenisowe. Szkoła była pomnikiem jego długiej i mozolnej kariery. Państwo Murphy, jako ludzie niezwykle przewidujący, ochrzcili"swe pierwsze dziecko imieniem patronki szkoły. Urszula Murphy - brzmiało rzeczywiście ładnie, a ponadto dziecko noszące to imię obdarowywano mnóstwem sukienek, noszonych przez całe pokolenia wychowanek pensji św. Urszuli. Przez jakiś czas istniało nawet niebezpieczeństwo, że nie będzie co począć z taką masą ubranek, ale na szczęście rodzice znaleźli handlarza, który skupował używaną o-dzież, i w ten sposób nie tylko pozbyli się kłopotu, ale w dodatku znacznie skorzystali na tym. Po Urszuli zaczęły w regularnych odstępach przychodzić na świat inne dzieci i wkrótce utarł się zwyczaj, że to uczennice nadawały imiona kolejnym potomkom państwa Murphych, a nie obywało się przy tym bez licznych prezentów z okazji chrztu. Pani Murphy, przyznając uczennicom ten przywilej, bynajmniej nie kierowała się wyłącznie korzyścią osobistą. Umiała należycie ocenić artystyczne piękno imion, nadawanych przez dziewczęta. Uznawała, że są to imiona bardzo dystyngowane, jakich ona, pozbawiona wykształcenia literackiego, nie potrafiłaby wymyślić. Wybór imienia zawsze stawał się w szkole sprawą niemal równie prestiżową i doniosłą jak wybory prezydenta. Dziewczęta dzieliły się na stronnictwa, które proponowały różne imiona; w obiegu znajdowało się pół tuzina kartek z wypisanymi imionami, a głosowanie poprzedzały żarliwe przemówienia. Istniał jednak pewien absolutny wymóg: każde dziecko musiało mieć imię jakiegoś świętego*. Pod tym względem rodzina Murphych miała niezłomne zasady. Mimo to, dzięki dokładnemu przestudiowaniu Biblii, dziewczętom udało się wymyślić niezwykle oryginalne i efektowne imiona. Tak więc młodym potomkom państwa Murphych panienki nadały kolejno imiona: Urszula Maria, Ge-raldine Sabina, Muriel Weronika i Lionel Ambroży (bliźnięta), Aillen Klotylda, John Drew Dominik, Delfina Oliwią, Patryk (urodził się w czasie wakacji i proboszcz, straciwszy cierpliwość do niesłychanych pomysłów dziewcząt, postanowił wreszcie, że chłopiec będzie nosił imię ojca), Sidney Orlando Bonifacy, Ri-chard Harding Gabriel, Jołanda Genevieve. Na jakiś czas zapanował spokój, aż pewnego wczesnego grud- * W Ameryce nie jest to przestrzegane, przeciwnie, istnieje całkowita dowolność w wymyślaniu i nadawaniu imion. 74 niowego poranka Patryk senior pojawił się w kuchni z nowiną, iż przydałoby się jakieś nowe imię — dla chłopca. Dziewczęta natychmiast powołały odpowiednią komisję. Zgłoszono kilka wniosków i dyskusja stawała się coraz bardziej burzliwa, gdy naraz wstała Patty Wyatt, przedstawiając nową propozycję: „Cuthbert St. John". Pomysł ten powitano radosnymi okrzykami i natychmiast został jednogłośnie przyjęty, tylko Mae Arsdale na znak protestu z oburzeniem wyszła z sali. Cuthbert St. John został ochrzczony następnej niedzieli i na pamiątkę chrztu otrzymał srebrną, pozłacaną łyżeczkę w zielonym aksamitnym puzderku. Dziewczęta były tak zachwycone pomysłem Patty, iż w dowód uznania wybrały ją na przewodniczącą Komitetu Świąt Bożego Narodzenia. Święta Bożego Narodzenia były tradycyjnie już, od czasu założenia szkoły, obchodzone bardzo uroczyście. System wychowawczy na pensji św. Urszuli rozwijał wszelkie cnoty kobiece, wśród których na pierwszym miejscu stawiano cnotę szlachetnego miłosierdzia. Co roku w wigilię Bożego Narodzenia ubierano choinkę, zastawiano stół i zapraszano na wieczerzę ubogie dzieci z sąsiedztwa. Dzieci były wybierane i zapraszane przez sanie uczennice, które jeździły od domu do domu na furach lub saniami, jeśli leżał śnieg. Dziewczęta uważały ten dzień za najmilszą uroczystość w roku, a biedne dzieci, przezwyciężywszy początkowe zakłopotanie, również bawiły się doskonale. Pierwotny plan wychowawczy zakładał, że każda panienka miałaby swojego protegowanego, tak by mogła daną rodzinę odwiedzać i utrzymywać stosunki z niższą klasą. Miała poznawać w ten sposób wszelkie potrzeby dziecka, którym się opiekowała, aby ofiarować mu coś, co naprawdę byłoby przydatne, na przykład pończochy czy flanelowe kaftaniki. 75 Na papierze plan ten przedstawiał się idealnie, ale praktyka wyglądała zupełnie inaczej. Pensja św. Urszuli znajdowała się w okręgu należącym do ludzi bogatych, tak że niższa klasa miała tu szerokie możliwości zarobkowania. Dawniej, w pierwszych latach istnienia szkoły, nie brakowało biednych dzieci, którym można było pomagać, w miarę jednak jak pensja św. Urszuli rozwijała swą dobroczynną działalność, biednych było coraz mniej, aż wreszcie została tylko rodzina Murphych, których zresztą bardzo cieszył taki stan rzeczy. Po przyjęciu godności przewodniczącej Patty wyznaczyła podkomisje do załatwiania spraw bieżących. Dla siebie, Conny i Priscilli zachowała przywilej wybrania dzieci, które miały w tym roku korzystać z dobrodziejstw św. Urszuli. To pozwoliło dziewczętom odbyć kilka wesołych popołudniowych wycieczek poza mury szkoły. Większą część tygodnia spędziły na wędrówkach po okolicznych gospodarstwach, po to tylko, aby stwierdzić kłopotliwy fakt, iż zdołały znaleźć zaledwie dziewięcioro dzieci w odpowiednim wieku, ale trudno było uznać, że istotnie cierpią one biedę. Ich pracowici rodzice z łatwością mogli uczynić zadość umiarkowanym wigilijnym marzeniom swoich pociech. — A tylko sześcioro Murphych jest w odpowiednim wieku! — wzdychała Conny, kiedy o zmierzchu, zziębnięte, po dwóch godzinach bezowocnej włóczęgi wracały na pensję. — To oznacza, że jedno dziecko będzie przypadało mniej więcej na pięć dziewcząt — stwierdziła ze smutkiem Priscilla. — Och, cała ta dobroczynność zaczyna mnie już nudzić! - wybuchnęła Patty. - Dla dziewcząt to po prostu zwykła zabawa, nic więcej. Sposób, w jaki traktujemy te dzieci, jest wprost obraźliwy. Gdyby ktokolwiek śmiał ofiarować mi czerwoną pończochę 76 pełną cukierków* i powiedział mi, że to za to, że byłam grzeczna, rzuciłabym mu ją w twarz. W chwilach irytacji Patty nie wyrażała się zbyt wytwornie. - Posłuchaj, Patty! — odezwała się łagodnie Priscilla, chcąc uspokoić przyjaciółkę. - Wstąpmy na chwilę do domu Murphych i jeszcze raz policzmy dzieci. Może któreś przeoczyłyśmy. - Bliźniaki mają zaledwie piętnaście lat - rzekła Conny, pocieszając Patty. — Myślę, że mogą jeszcze uchodzić za dzieci. - A Richard Harding ma około czterech lat. Jest więc już dość duży, by mógł się cieszyć choinką. Im więcej Murphych zaprosimy, tym lepiej. Im zawsze się podoba wszystko, co dostają. - W to nie wątpię! - mruknęła Patty. - Same uczymy tę całą gromadę żebrać! Doprawdy, żałuję, że kiedykolwiek mówiłam brzydkie słowa, jeśli nie możemy zebranych z kar pieniędzy użyć na inny cel. Fundusze na Boże Narodzenie czerpano z jednocen-towych grzywien, nakładanych za używanie wyrażeń niestosownych w towarzystwie lub niegramatycz-nych. Oczywiście, zasad tych nie przestrzegano w czterech ścianach własnego pokoju lub na łonie ukochanej rodziny. Najbliższe przyjaciółki nie denun-cjowały winowajczyń, chyba że się z nimi poróżniły. Ale zwykle dalsze koleżanki, wrogowie i nauczyciele nie darowali przewinienia. Bądź co bądź, było to źródłem funduszy. Tegoroczny komitet, po otwarciu puszki, znalazł w niej trzydzieści siedem dolarów i osiemdziesiąt cztery centy. Po krótkich protestach Patty pozwoliła się zaciągnąć do drzwi domu Murphych. Nie była zbyt dobrze usposobiona, a wizyta u Murphych wymagała ożywio- * W Ameryce prezenty gwiazdkowe dzieci znajdują w pończochach. 77 nej konwersacji. Zastały rodzinę zebraną w przepełnionej kuchni. Dwanaścioro dzieci gadało naraz, coraz głośniej i głośniej, jako że każde z nich za wszelką cenę starało się przekrzyczeć pozostałe. W izbie unosił się ciężki zapach gotowanej kapusty. Skulona w kącie koło pieca siedziała stara babcia Flannigan, otoczona hałaśliwą, rozbrykaną dziatwą, niewielkie poszanowanie okazującą dla jej siwych włosów. Dziewczęta z rozczuleniem pochyliły się nad niemowlęciem, podczas gdy Jolanda i Richard Harding smarowali pieluszki brudnymi rączkami. Tymczasem pani Murphy rozpływała się w zachwytach nad zaletami imienia Cuthbert St. John. Oświadczyła, że jest równie piękne jak imiona pozostałych dzieci. Z pewnością przyniesie dziecku szczęście, ponieważ zawiera dwóch patronów. Bardzo uprzejmie dziękowała panienkom za wybór tak wspaniałego imienia. Patty pozostawiła Conny i Priscilli ostateczne załatwienie sprawy zaproszenia, a sama usiadła na drewnianej skrzynce obok krzesła babci Flannigan. Matka pani Murphy była bardzo sympatyczną staruszką, o ujmującym sposobie mówienia i znakomitych manierach - widać było. że pochodzi z dobrej, starej irlandzkiej rodziny. Patty chętnie słuchała jej opowieści o dawnych czasach, kiedy jako młoda dziewczyna służyła w zamku lorda Stirlinga w hrabstwie Clare, póki nie zjawił się młody Tomasz Flannigan, który namówił ją na wyjazd do Ameryki, aby tam wspólnie dorobili się majątku i urządzili sobie życie. Tomasz był teraz zgarbionym, zreumatyzowanym starcem, ale w jego śmiałych, błękitnych oczach i irlandzkim uśmiechu babcia zawsze widziała tego chłopca, który swego czasu ubiegał się o nią. — Jak się miewa pani mąż? — zapytała Patty, wiedząc, że tym pytaniem najłatwiej dotrze do serca staruszki. 78 Babcia potrząsnęła głową i uśmiechnęła się smutno. - Od czterech dni nic o nim nie słyszałam. Tomasz już tutaj nie mieszka. - Musi wam być przykro w tym wieku żyć z dala od siebie! - rzekła Patty ze szczerym współczuciem, nie zdając sobie sprawy, jak bolesnej rany dotknęła. Ta uwaga Patty jakby otworzyła usta staruszce. - Kiedy Urszula i Geraldine dorosły i zaczęli się kręcić koło nich chłopcy, trzeba było jeden pokój przeznaczyć na salonik i to właśnie ten, który zajmowaliśmy z Tomaszem. Wobec tego mnie umieszczono z czterema dziewczętami na poddaszu, a Tomasz pojechał do naszego syna, Tomasza. Żona Tomasza powiedziała, że mój Tomasz może sypiać w kuchni w zamian za noszenie drzewa i wody, ale obojga nas wziąć do siebie nie może, ponieważ ma lokatorów. Patty siedziała przez chwilę w milczeniu, starając się uchwycić jakiś sens w tej mieszaninie Tomaszów. - To naprawdę bardzo smutne! - rzekła łagodnie, ze współczuciem kładąc rękę na kolanach staruszki. W oczach babci Flannigan pojawiły się łzy. - Nie skarżę się, bo taki już jest zwyczaj na tym świecie. Starzy ludzie muszą młodym schodzić z drogi i robić im miejsce. Ale czuję się tutaj samotna, a on jest tak daleko! Przeżyliśmy razem czterdzieści siedem lat, a teraz nas rozdzielono. - Przecież pani syn nie mieszka wcale tak daleko -pocieszała Patty. - Może pani często widywać męża. - Właśnie, że nie. Tomasz chory jest na reumatyzm i półtorej mili* to jak kraniec świata. Zegar wskazywał już kwadrans po piątej, wobec czego panienki zaczęły zbierać się do wyjścia. Do szkoły było pół mili, a musiały się jeszcze przebrać przed kolacją. * Mila angielska równa jest 1609 m. 79 Przy pożegnaniu staruszka uścisnęła rękę Patty. Ta obca dziewczyna, wyrażając swoje współczucie, okazała jej więcej serca niż najbliżsi. - Czyż to nie straszna rzeczy być starym i siedzieć tak, czekając na śmierć? - rzekła z drżeniem Patty, kiedy wyszły z domu Murphych. - Tak, to straszne! - potwierdziła z przejęciem Con-ny, po czym rzeczowo dodała: - Pospieszmy się, bo inaczej spóźnimy się na kolację, a dziś są kurczęta. Szły szybkim krokiem, co uniemożliwiało im rozmowę. Ale umysł Patty pracował równie szybko jak jej nogi. - Przyszła mi do głowy wspaniała mysi! - wykrzyknęła, kiedy minęły już bramę i szły drogą wjazdową w kierunku wielkiego, jasno oświetlonego budynku, który jakby wyciągał skrzydła na ich powitanie. , - Jaka myśl? - zapytały jednocześnie Conny i rri- scilla. W tym momencie usłyszały donośny, natarczywy dźwięk gongu i natychmiast za oknami szybko zaczęły się przesuwać sylwetki - sygnał na kolację był, widać, o wiele milszy dziewczętom niż dzwonek na lekcje. - Powiem wam po kolacji. Teraz nie ma czasu - odpowiedziała Patty, zdejmując płaszczyk. Biegnąc po schodach na górę, rozpinały już po drodze bluzki, aby szybciej się przebrać. - Prosimy, idźcie powoli, żebyśmy zdążyły do was dołączyć! - zwróciły się do schodzących na dół dziewcząt. Ich popołudniowe suknie były na szczęście tak wygodne, że zakładało się je szybko i bez kłopotu. Patty, Conny i Priscilla pojawiły się w jadalni pod koniec modlitwy, lekko zarumienione, z włosami nieco zwichrzonymi, ale ubrane jak należy. Grzecznie prze- 80 prosiły za niepunktualność. Spóźnienie się na kolację miało tylko jedno, ale za to bardzo przykre następstwo — tego, kto przyszedł później, omijało zwykle jakieś danie. Podczas półgodzinnej przerwy przed wieczornym odrabianiem lekcji trzy przyjaciółki oddaliły się do par tańczących w hallu i udały się do jednej z pustych sal szkolnych. Patty wskoczyła na ławkę i zaczęła z oburzeniem mówić: — Dość już mam tego agitowania nas przez Dostojną Wdowę i jej przemówień, jak to bogobojnie powinnyśmy świętować Boże Narodzenie i jak słodko jest uszczęśliwiać biedne dzieci. Przecież sama doskonale wie, że dla nas to tylko zabawa. Tego roku jestem przewodniczącą komitetu i mogę postąpić, jak uznam za stosowne. Uważam, że starczy już tego fałszywego miłosierdzia, i ani mi w głowie urządzać choinkę. - Jak to, nie będzie choinki?! - wykrzyknęła z przerażeniem Conny. - Więc na co zamierzasz wydać trzydzieści siedem dolarów i osiemdziesiąt cztery centy? — zapytała jak zawsze praktyczna i skrupulatna Priscilla. — Posłuchajcie! — zaczęła Patty swoje przemówienie. - W tutejszej okolicy nie ma dzieci, które naprawdę potrzebowałyby wsparcia i pomocy, ale potrzebują tego dziadek i babcia Flannigan. Ta biedna starusze-czka, taka miła i dobra, gnieździ się razem z całą chmarą tych okropnych, wrzeszczących, brudnych Murphych. A dziadek Flannigan mieszka kątem u swojego syna, Tomasza, latając na posyłki i wysługując się jego żonie, tej okropnej kobiecie, która o byle co się awanturuje i rzuca garnkami. Babcia nieustannie się zamartwia, bo jej mąż cierpi na reumatyzm, a nie ma nikogo, kto by zatroszczył się o niego. Oni naprawdę się kochają i rozdzielać ich tylko dlatego, 6-Patty że Urszula chce przyjmować kawalerów, to moim zdaniem — podłość! - Istotnie, to okropne! — przyznała Conny. - Ale nie wiem, jak mogłybyśmy im pomóc. - Właśnie że możemy! Zamiast wydawać pieniądze na choinkę, wynajmiemy ten mały pusty domek na końcu Alei Laurowej, naprawimy w nim kominek -Patryk zrobi to bezpłatnie — wstawimy szyby, umeblujemy go i sprowadzimy staruszków, by razem tam zamieszkali. - Czy myślisz, że to można zrobić za trzydzieści siedem dolarów i osiemdziesiąt cztery centy? - zapytała Priscilla. - Tu właśnie jest pole do popisu dla naszej dobroczynności! Wszystkie dziewczęta w szkole poświęcą na ten cel swoją dwutygodniową pensję. W ten sposób uzyskamy ponad sto dolarów, a za taką sumę uda się cudownie urządzić ten domek. A wyrzeczenie się pensji będzie prawdziwie miłosiernym uczynkiem, bo właśnie w czasie Bożego Narodzenia pieniądze są nam wyjątkowo potrzebne. - Ale czy dziewczęta zechcą zrezygnować z pensji? - Zrobimy tak, że zechcą! - rzekła Patty. - Zwołamy ogólne zebranie i przedstawimy sprawę. Potem każda z dziewcząt będzie musiała jawnie oddać swój głos. W obecności całej szkoły żadna nie ośmieli się odmówić. Patty mówiła tak żarliwie, że w końcu jej zapał udzielił się także Conny i Priscilli. - To świetny pomysł! - wykrzyknęła Conny. - Już samo urządzanie domu będzie znakomitą zabawą - dodała Priscilla. - Prawie tak dobrą, jak szykowanie własnej wyprawy ślubnej. - Właśnie! - potwierdziła Patty. - Ci staruszkowie od dawna już żyli na łasce u córki, a teraz nawet nie mają możliwości, by się widywać. Urządzimy im prawdziwy miesiąc miodowy. 82 Przez całą następną godzinę Patty pozornie była zajęta geometrią, ale w wyobraźni szyła już poszewki, prześcieradła i obrusy. Ponieważ był to wtorek, od ósmej do dziewiątej odbywały się zajęcia poświęcone „dobrym manierom". Panienki z wdziękiem schodziły po schodach, wkraczały do salonu, anonsowane przez Claire du Bois, która odgrywała rolę kamerdynera, i podając rękę, witały się z paniami domu, to znaczy z Conny Wilder, w roli matki, czcigodnej matrony, i ze stojącą obok, jako wprowadzaną w świat córką, Ireną McCullough, najwyższą uczennicą w szkole. Nauczycielka gimnastyki, która rozdawała role, posiadała spore poczucie humoru. Każdy gość miał przy powitaniu powiedzieć parę słów, przy czym nie mogła to być uwaga o pogodzie. — Pani Wilder — rzekła Priscilla, podchodząc z wyciągniętą ręką - i droga, mała Irena, jakże mi przyjemnie! Któż by pomyślał, że to dziecię mogło tak wyrosnąć. Wydaje się wszakże, jakby to zaledwie wczoraj było takim słodkim maleństwem. Patty odsunęła Priscillę. — Moja kochana pani Wilder! — zaczęła wiejską gwarą, którą mogłaby zaimponować nawet Murphym. - Słyszała pani, co ludziska bajdurzą? Podobno państwo Tomaszowie Flannigan wynajęli Laurowy Domek. Mają zamiar otworzyć mały barek. Będą sprzedawali lemoniadę i pierniki w lecie, a zupę i paszteciki w zimie. Musi tam pani razem z Ireną koniecznie się wybrać. Gdy tylko skończyły się zajęcia, trzy przyjaciółki czym prędzej udały się do pokoju Patty i Conny w Rajskiej Alei, zamykając drzwi przed gośćmi. Czas między dziewiątą a wpół do dziesiątej był na pensji św. Urszuli porą składania wizyt. Właściwie należałoby w tym czasie przyszykować się do snu, ale jeśli ktoś umiał rozebrać się po ciemku, mógł poświęcić te trzydzieści minut na życie towarzyskie. 83 Śpimy! Prosimy nas nie budzić! — głosiła kartka wywieszona na drzwiach, ale ożywione głosy dochodzące z wewnątrz przeczyły jej treści. — Czy mój pomysł z lemoniadą i zupą nie jest dobry? — spytała Patty. — W dobroczynności najważniejszą rzeczą jest to, aby nie była ona tylko dobroczynnością. Trzeba sprawić, żeby ludzie sami sobie pomagali! - zacytowała Priscilla myśl z ostatniej lekcji socjologii. — W lecie można ustawić stoliki pod jabłonią, a w zimie w saloniku - układała Patty plany na przyszłość — i wszystkie dziewczęta, a także przejezdni kierowcy będą wstępować tam na lemoniadę. Dla dziewcząt ustalimy cenę pięć centów, a dla przejezdnych dziesięć. — A ja mam jeszcze jeden pomysł! — wtrąciła Conny. — Patrykowi i Tomaszowi każemy płacić po dolarze tygodniowo na ich utrzymanie! I tak teraz staruszkowie kosztują ich na pewno więcej. Długo jeszcze po dzwonku na ciszę nocną rozmawiały szeptem o swych planach, tak że później Priscilla, aby dotrzeć niepostrzeżenie do swego pokoju na końcu korytarza, musiała przekraść się na czworakach koło otwartych drzwi Mademoiselłe. Następnego popołudnia, gdy tylko ogłoszono czas wolny, przyjaciółki —jako komitet — otrzymały pozwolenie na wyprawę do wioski. Zamierzały ustalić i uporządkować wszystkie sprawy, zanim przedłożą swoją propozycję na ogólnymi zebraniu szkoły. — Pójdziemy najpierw do Patryka i do Tomasza, aby skłonić ich do zobowiązania się, że będą dawali po dolarze tygodniowo na utrzymanie staruszków. Patryk zgodził się szybko i bez zastrzeżeń — obiecywał zawsze chętnie i łatwo — wobec czego panienki tym śmielej ruszyły w drogę do Tomasza młodszego. Dziadunia zastały na tylnych schodach, jak starannie wycierał nogi w słomiankę. Był to wątły, przygarbio- ny staruszek, z pewnością zupełnie bezradny wobec złośliwego języka synowej. Dziewczęta wzięły Tomasza młodszego na bok i poinformowały o swoim planie, na co oświadczył, że może ofiarować dwa dolary tygodniowo. Niepewny, jakby niespokojny wyraz jego oczu natychmiast zniknął, a pojawiła się w nich widoczna ulga. Był wyraźnie rad, że może wyzwolić ojca spod despotycznego panowania żony. Dziewczęta pożegnały się z uczuciem otuchy. Pozostało jeszcze załatwić wynajęcie domku, zdobyć poparcie, a więc finansowy wkład dziewcząt, i uszyć wyprawę. - Wy idźcie spytać się o cenę mebli i obejrzyjcie tapety — zarządziła Patty — a ja tymczasem zapytani, ile będzie kosztowało wynajęcie domu. Spotkamy się przy kiosku z wodą sodową. W biurze nad brzegiem rzeki znalazła właściciela gruntu, do którego należał również domek, i wymogła na nim obniżenie czynszu z dziewięciu dolarów miesięcznie do siedmiu, co uznała za dowód swej wielkiej obrotności w interesach. Uzgodniwszy cenę, oświadczyła, że chciałaby podpisać umowę. - Umowa jest zbyteczna - odpowiedział właściciel. -Wystarczy umowa ustna, potwierdzana co miesiąc. - Muszę mieć umowę na piśmie - oświadczyła Patty stanowczo. - Być może zechce pan później sprzedać ten domek, mogą wydarzyć się różne rzeczy, a wtedy my będziemy zmuszone się wyprowadzić. Gentleman, widocznie ubawiony tą rozmową, pierwszy złożył swój podpis, jako właściciel. Następnie podał pióro Patty i wskazał jej miejsce, w którym miała się podpisać, jako podnajemca. - Muszę jednak przedtem naradzić się z moimi wspólniczkami - oznajmiła Patty. - Proszę bardzo. Niech podpiszą się w tym miejscu, a pani potem przyniesie mi umowę. 84 85 — Czy wszystkie mają się podpisać? — zapytała, patrząc z powątpiewaniem na niewielką rubrykę. -Obawiam się, że nie starczy tu miejsca. — A ile pani ma wspólniczek? — Sześćdziesiąt trzy. Właściciel w pierwszej chwili oniemiał ze zdumienia, ale gdy zobaczył wyszyte na rękawie Patty litery „Św. U.", odchylił do tyłu głowę i serdecznie się roześmiał. — Przepraszam panią — zaczął się usprawiedliwiać — ale to dla mnie dość niespodziewane. Nie przywykłem zawierać tego typu transakcji. Otóż jeśli umowa ma posiadać moc prawną - tłumaczył poważnie - musi być podpisana przez wszystkie wspólniczki. Jeśli miejsca okaże się za mało, można... — Dokleić arkusz? - domyśliła się Patty. — Właśnie! — potwierdził i skłonił się z szacunkiem. Kiedy tego wieczoru rozległ się dzwonek oznajmiający koniec lekcji, Patty, Conny i Priscilla natychmiast zerwały się z ławek i ogłosiły zebranie całej szkoły. Po wyjściu panny Jellings drzwi sali zamknięto i trzy przyjaciółki przez pół godziny bez przerwy z przejęciem referowały sprawę. Przemawiały z takim zapałem i wiarą, że odniosły zwycięstwo. Wyrzeczenie się pensji na dwa tygodnie zostało uchwalone prawie jednogłośnie, po czym wszystkie dziewczęta przedefilowały przed prezydium, składając na umowie swoje podpisy. Przez dwa tygodnie wrzała praca zarówno na pensji św. Urszuli, jak i w Laurowym Domku. Dziewczęta na zmianę pracowały w nim w czasie wolnym od zajęć. Piwnica została wybielona przez ochotniczą grupę czterech panienek, które weszły tam w mundurkach niebieskich, a wyszły — wT nakrapianych. Co prawda Tomasz młodszy od razu zgłosił się do tej roboty, ale dziewczęta nie chciały wyrzec się takiej atrakcji. Poz- 86 woliły mu nakleić tapety i gaszonym wapnem wybielić strych, ale same pomalowały sufity i dolne części drewnianego oszalowania. Zrezygnowały również z wieczornych tańców, wykorzystując ten czas na szycie poszewek i obrębianie obrusów. Dziewczęta chciały urządzić i zaopatrzyć nową siedzibę staruszków Flannigan tak, aby był to dom, jakiego nigdy dotąd nie mieli. Kiedy wszystko zostało już ukończone, w dzień wigilii Bożego Narodzenia wszystkie uczennice, starannie wycierając trzewiki w słomiankę przed drzwiami, na końcach palców weszły do chałupki, aby przeprowadzić ostatnią inspekcję. Domek składał się z trzech pokojów prócz strychu i piwnicy. Tapety i firanki w salonie miały wzór w płomienne piwonie z bujnymi liśćmi - trochę może zbyt jaskrawe, ale staruszkowie mieli już słabe oczy i lubili żywe kolory. Poza tym, dzięki sprytnym dociekaniom dowiedziano się, iż ulubionymi kwiatami babci są piwonie. W kuchni wisiały ciemnoczerwone firanki, na podłodze leżał dywanik w wesołych kolorach, a koło pieca stały dwa głębokie, wygodne fotele. Piwnica był szczodrze wyposażona z zapasów folwarcznych - oczywiście za pozwoleniem panny Sallie — w ziemniaki, kapustę, marchew i cebulę w ilości wystarczającej na gotowanie przez trzy miesiące duszonej wołowiny po irlandzku. Drewutnia była pełna, a nie brakło też zapasu nafty. Sześćdziesiąt cztery pary oczu ze skrupulatną dokładnością przeglądały wszystkie kąty, aby się upewnić, czy niczego nie brakuje. Zarówno rodzina Murphych, jak i rodzina Flanniga-nów od dłuższego czasu była pod wrażeniem zapowiedzianej przeprowadzki staruszków do nowego domu. Młoda pani Tomaszowa zaofiarowała się nawet pomyć okna i przez cały tydzień rzadko wpadała w złość. Kiedy nadszedł czas, pani Murphy w sekrecie 87 spakowała rzeczy babci i ubrała ją w najlepsze suknie pod pozorem, że zawiezie ją do pewnego domu, gdzie spędzi wieczór wigilijny razem z mężem. Staruszkę niewiarygodnie wręcz uszczęśliwiła perspektywa tego spotkania. Dziadka przygotowano do podróży, stosując ten sam niewyszukany podstęp. Patty, Conny i Priscilla jako inicjatorki całego przedsięwzięcia, miały obwieścić staruszkom radosną nowinę, jednakże z taktowną delikatnością odstąpiły swe prawa synowi i córce. Patrzyły na ogień w kominku, płonące lampy i kota - bo był także kot! - drzemiącego koło pieca, a gdy skrzypienie kół oznajmiło im, że Martin przywiózł już swoich pasażerów, spokojnie wycofały się i przez zasypane śniegiem pola pobiegły do szkoły na kolację. Przy stole zasypano je gradem pytań. — Czy babuni podobał się zegar w saloniku? — Czy wie, do czego służy termofor? — Czy była może niezadowolona, że nie ma pierzyny? — Czy spodobał jej się kot, czy też może wolałaby papugę? - (W tej ważnej kwestii szkoła była podzielona na dwa obozjO- Tego wieczoru przy stole wszystkie uczennice — te, które jeszcze nie wyjechały na święta — mówiły tylko 0 Laurowym Domku. Były równie mocno uradowane szczęściem babuni i dziadunia, jak myślą o czekających je świętach, i postanowiły, że pierwszego dnia po powrocie z domu wszystkie sześćdziesiąt cztery odwiedzą staruszków i napiją się herbaty z sześciu filiżanek babuni. Około godziny dziewiątej Patty i Priscilla, otrzyma-wszy specjalne pozwolenie, pojechały odwieźć Conny 1 dziesięć innych dziewcząt na stację do ekspresu, zdążającego na Zachód. Pożegnaniom towarzyszyły wesołe okrzyki i wzajemne życzenia świąteczne. Wracając same w „karawanie", zauważyły nagle, że właśnie przejeżdżają koło Laurowego Domku. 88 - Zdaje mi się, że jeszcze nie śpią! - odezwała się Priscilla. - Zatrzymajmy się na chwilę i złóżmy im życzenia wesołych świąt. Przekonamy się, czy jest im tu dobrze. Bez kłopotu namówiły Martina, żeby stanął. On też uważał, że w czasie świątecznych ferii powinno być więcej swobody. Panienki podeszły ku drzwiom, ale nagle zawahały się. Przerywanie staruszkom ich wspólnych chwil banalnymi życzeniami wydawało im się czymś równie niedelikatnym, jak wtargnięcie w zacisze kochanków. Wystarczyło jedno spojrzenie, aby przekonać się, iż wszystko jest jak najlepiej. Babcia i dziadek siedzieli przy ogniu w swych wygodnych fotelach, a lampa rzucała blask na ich twarze. Trzymali się za ręce i uśmiechali się ku przyszłości. Patty i Priscilla wycofały się na palcach i wsiadły do „karawanu", trochę jakby zamyślone. — Wiecie - opowiadała później dziewczętom Patty — oboje byli tak wniebowzięci, jak gdyby mieszkali w ogromnym pałacu i mieli miliony dolarów. To dziwne, prawda? Jak mało niektórym ludziom potrzeba do szczęścia! ROZDZIAŁ VI Srebrne klamerki — Mam być przez trzy tygodnie przykuta do dwóch najgłupszych dziewcząt w szkole - skarżyła się Patty. — Kid McCoy wcale nie jest taka głupia - rzekła Conny pocieszająco. — To straszny, nieznośny urwis. — Ale sama wiesz, Patty, że czasami jest całkiem zabawna. — Ciągle mówi tylko slangiem i uważam, że jest niemożliwa! — W każdym razie Harriet Gladden... — Jest straszna i same doskonale o tym wiecie. Wolałabym spędzić Boże Narodzenie raczej z aniołem płaczącym na grobie, niż z nią. — To prawda, ona jest dość nudna! — przyznała Pri-scilla. - Spędziłam z nią trzy kolejne święta Bożego Narodzenia. Ale na pewno nie będziesz się nudzić. Możesz się spóźniać na posiłki, ile tylko zechcesz, a Nora pozwoli ci smażyć w kuchni cukierki. Patty parsknęła pogardliwie — zmuszona po radosnych przygotowaniach do wyjazdu do domu — przeprowadzać się teraz do dwóch nielubianych koleżanek. Przyjaciółki pomagały jej z milczącym współczuciem. Prawdę mówiąc, nie znajdowały nic, czym mogłyby ją pocieszyć. W czasie świąt pensja była tylko nikłą namiastką domu. Priscilla, której ojciec był oficerem marynarki i która właściwie nie miała żadnego stałego miejsca zamieszkania, niezbyt przej- 90 mowała się świętami, ale akurat w tym roku miała je wesoło spędzić u krewnych w Nowym Jorku — zabierała trzy nowe suknie i dwa nowe kapelusze! Natomiast Patty, która mieszkała w odległości zaledwie dwóch godzin jazdy pociągiem, musiała zostać na pensji, ponieważ sześcioletni pan Thomas Wyatt wybrał sobie święta, by zachorować na szkarlatynę. Choroba nie była ciężka; pan Thomas siedział w łóżeczku, otoczony pudłami ołowianych żołnierzy, i przyjemnie się bawił, ale dla reszty rodziny było to znacznie bardziej dotkliwe. Niektórych izolowano w domu, innych w ogóle do domu nie wpuszczano. Pan sędzia Wyatt zamieszkał w hotelu, skąd zatelefonował do pani Trent, aby na czas świąt zatrzymała Patty na pensji św. Urszuli. Biedna Patty właśnie z radością układała swoje rzeczy w walizce, kiedy otrzymała tę wiadomość. Rozpakowując się, nie mogła powstrzymać łez żalu, czemu, rzecz jasna, trudno było się dziwić. Zwykle pewna liczba uczennic zostawała w szkole na czas świąt - panienki, które mieszkały na Zachodzie lub na Południu, albo te, których rodzice przebywali właśnie w podróży lub akurat się rozwodzili — ale tego roku było ich bardzo mało. Patty pozostała jedyną uczennicą w Rajskiej Alei. Margareta McCoy, pochodząca z Teksasu, mieszkała samotnie na końcu Korytarza Południowego, a Harriet Gładden Znikąd miała do swej dyspozycji osiemnaście pokojów w tak zwanym Szpalerze Skowronkowym. Te trzy panienki i kilka nauczycielek były prócz części służby jedynymi mieszkankami pensji podczas świąt. Harriet Gladden mieszkała na pensji św. Urszuli siedem lat - nie wyjeżdżając nawet na wakacje. Przybyła tu jako niezgrabna dwunastoletnia dziewczynka, która nigdy nie wiedziała, co zrobić z rękami i nogami, a teraz była siedemnastoletnią, niezgrabną panienką i również ciągle zawadzały jej własne ręce i no- 91 gi. Nie wiedziała nic o swym ojcu, który choć regularnie przysyłał pani Trent czeki, poza tym nigdy nie dawał znaku życia. Biedna Harriet była zawsze smutna, milcząca, zamknięta w sobie i zupełnie nie pasowała do reszty dziewcząt - wesołych, beztroskich, pełnych życia. Nigdy nie przychodziły do niej paczki z domu, nawet na urodziny; na Boże Narodzenie nie dostawała prezentów, poza tymi, które rozdzielała szkoła. Kiedy inne dziewczęta hałaśliwie dopytywały się o przesyłki dla nich, Harriet w milczeniu stała na uboczu - ona nie spodziewała się niczego. Panna Sallie wybierała dla niej suknie, a wiadomo było, że w kwestii strojów panna Sallie przedkłada praktyczność ponad estetykę. Harriet była niewątpliwie najgorzej ubraną panienką na pensji. Nawet jej mundurki szkolne, wierne kopie sześćdziesięciu trzech mundurków pozostałych uczennic, wisiały na niej z wdziękiem worka. Zapobiegliwa panna Sallie przezornie kazała szyć je na wyrost i Harriet zawsze zdążyła je znosić, zanim mogłyby dobrze na niej leżeć. - Co, na miłość boską, robi Harriet Gladden podczas letnich wakacji? — zapytała pewnego razu Pris-cilla. - W lecie trzymają ją w lodowni! — brzmiała odpowiedź Patty. — Dlatego nigdy nie może roztajać. I rzeczywiście, Patty była do pewnego stopnia bliska prawdy. Panna Sallie wybierała jakąś spokojną zdrową farmę i umieszczała tam Harriet pod opieką żony farmera. Po trzech miesiącach takiego życia na wsi Harriet czuła się tak samotna, że z przyjemnością myślała o powrrocie do szkoły, traktując to wręcz jako wyzwolenie. Pewnego dnia Patty podsłuchała rozmowę dwóch nauczycielek i to, czego dowiedziała się z niej o Harriet, było bardzo ciekawe. - Jej ojciec już od lat jej nie odwiedzał. Umieścił ją 92 tutaj, płaci za nią, i na tym koniec - oznajmiła Patty przyjaciółkom. - Nie dziwię się, że nie chce trzymać jej w domu. - On nie ma żadnego domu. Jej matka zażądała rozwodu, wyszła ponownie za mąż i mieszka w Paryżu. To dlatego Harriet nie mogła w zeszłym roku pojechać z wycieczką szkolną do Paryża. Jej ojciec obawiał się, że jeśli Harriet pojedzie do Paryża, to matka ją porwie, i to wcale nie dlatego, że naprawdę chciałaby mieć ją przy sobie, ale tylko po to, by jemu zrobić na złość. Priscilla i Conny słuchały zaintrygowane. Tutaj, o-bok nich, rozgrywał się dramat jakby żywcem wyjęty z powieści — a przecież był prawdziwy. - My wszystkie, które miałyśmy zawsze szczęśliwy dom i rodzinę, nie możemy sobie nawet wyobrazić, co to znaczy być skazaną na samotne, smutne dzieciństwo, tak jak Harriet - mówiła Patty z przejęciem. - To okropne! — wykrzyknęła Conny. — Jej ojciec musi być chyba skończonym łajdakiem, żeby postępować tak wobec własnej córki! - Harriet ma oczy swojej matki - tłumaczyła Patty. — Ojciec nie może na nią patrzeć, ponieważ to przypomina mu szczęście, które dla niego minęło bezpowrotnie. - Czy tak powiedziała panna Wadsworth? — zapytały, trochę zdziwione. - Nie dosłownie - wyznała Patty - ale taki wniosek wyciągnęłam z jej słów. Ta historia, dodatkowo ubarwiona różnymi szczegółami, obiegła natychmiast całą szkołę. Gdyby Harriet chciała odgrywać rolę romantycznej, melancholijnej bohaterki, miałaby teraz po temu znakomitą okazję. Była jednak naturalną, prostolinijną dziewczyną i nie zależało jej na zdobyciu tej wątpliwej popularności. Nadal więc chodziła smutna i zamyślona i nadal po- 93 wszechnie uważano, że jest nudna i nieatrakcyjna. Inne, bardziej zajmujące sprawy przyciągnęły uwagę dziewcząt, tak że szybko zapomniały one o losie Har-riet i jej smutnym dzieciństwie. Patty stała na ganku, machając chusteczką na pożegnanie ostatnim dziewczętom, które „karawan" odwiózł na stację, skąd miały różnymi pociągami rozjechać się do swych domów na święta. Ona zaś miała przed sobą perspektywę trzech długich tygodni z dala od rodziny. Kiedy zrezygnowana skierowała się ku schodom, podeszła do niej Maggie, oświadczając: — Panno Patty, pani Trent pragnęłaby mówić z panienką w swoim gabinecie. Patty zawróciła, gorączkowo szukając w pamięci, jakiego to ostatnio wykroczenia się dopuściła. Wizyta w gabinecie przełożonej oznaczała zwykle nadciągającą burzę. Zastała cztery pozostałe nauczycielki wygodnie usadowione przy stole, które ku jej wielkiemu zdziwieniu, powitały ją z uśmiechem. — Siadaj, Patty, i napij się z nami herbaty. Pani Trent wskazała jej krzesło, a podczas gdy nalewała herbatę, panna Sallie podała jej odświętną serwetkę, panna Jellings podsunęła grzanki z masłem, a panna Wadsworth solone migdały. Patty czuła się lekko zakłopotana, ale starała się zachowywać naturalnie. Było to coś niesłychanego, aby nauczycielki przyjmowały ją na herbacie, w dodatku tak uprzejmie ją obsługując. Kiedy wyobrażała sobie zaskoczenie Priscilli i Conny, gdy opowie im, jak ją tutaj honorowano, poczuła, że rozpiera ją duma. Wreszcie, po tym oficjalnym wstępie, nauczycielki przystąpiły do rzeczy. — Przykro mi bardzo - zaczęła pani Trent, że podczas tegorocznych ferii świątecznych nie ma tu żadnej z twoich bliższych przyjaciółek, jestem jednak pewna, że z Margaretą i Harriet zupełnie przyjemnie spędzisz ten czas. Śniadanie będzie o pół godziny później niż zwykle, a jeśli chodzi o zakaz opuszczania terenu szkoły, zostaną wprowadzone pewne ulgi - oczywiście zawsze będziesz musiała nam powiedzieć, gdzie można cię znaleźć. Ja zorganizuję może wycieczkę do miasta na jakiś poranek artystyczno-wokałny, a panna Sallie zabierze was na jeden dzień na folwark. Lód jest już dość gruby, tak że będziecie mogły się ślizgać, a powiem też Martinowi, żeby wyszukał wam saneczki. Musisz przebywać jak najwięcej na świeżym powietrzu i będę bardzo zadowolona, jeśli obie, ty i Mar-gareta, zdołacie nakłonić Harriet do sportów i zabaw na powietrzu. A skoro już mówimy o Harriet... Tu pani Trent przerwała na chwilę, a Patty natychmiast zrozumiała, że dopiero teraz nastąpi sedno sprawy. Herbata i grzanki były tylko przynętą. Słuchała więc podejrzliwie, gdy przełożona ściszyła głos i zaczęła mówić jakby w zaufaniu. — Skoro już mówimy o Harriet, to chciałabym, Patty, abyś zdobyła się na współczucie dla niej i obdarzyła ją sympatią. Jest niezwykle łagodna i dobra. Jest to dziewczynka, której przyjaźń mogłaby stanowić powód do dumy dla każdej z was. A jednak, jak to często bywa na tym świecie, w społeczeństwie ludzi wiecznie zapracowanych i zabieganych, myślących tylko o sobie, została zapomniana i odrzucona. Harriet nigdy nie umiała dostosować się do otoczenia tak jak inne dziewczęta i obawiam się, że to biedne dziecko często czuje się ogromnie samotne. Cieszyłabym się bardzo, gdybyś postarała się z nią zaprzyjaźnić. Jestem pewna, że zbliżyłaby się do ciebie, gdybyś tylko wyciągnęła do niej rękę. Patty wyjąkała kilka grzecznych frazesów i wyszła, aby się przebrać do obiadu, z niezłomnym postanowieniem, że będzie trzymała się jak najdalej od Har- 94 95 riet. Jej przyjaźń nie była towarem, który można było kupić za herbatę i grzanki z masłem. Trzem panienkom podano obiad przy małym stoliku w rogu jadalni, podczas gdy nauczycielki zajęły oddalony stolik w przeciwległym kącie. Patty z początku była tak milcząca, jak tylko potrafiła, ale małomówność nie leżała w jej naturze i kiedy podano cielęcinę (było to w środę wieczór), z całego serca śmiała się z niezwykłych powiedzeń Kid. Słownik panny McCoy zawierał ogromne bogactwo dialektycznych wyrażeń z jej ojczystych stron, a podczas ferii wszystkie kary zostały zawieszone. Właśnie ze względu na nie, Kid zwykle starała się mówić jak najmniej, inaczej cała jej pensja powędrowałaby do kasy szkolnej. Teraz jednak mogła sobie pofolgować. Swobodna, niczym nie skrępowana rozmowa była prawdziwą przyjemnością. Zazwyczaj, ze względu na obecność nauczycielki, zwracającej na wszystko u-wagę i kierującej konwersacją, nastrój był sztuczny. Przez pięć wieczorów w tygodniu podczas trzech pierwszych dań* obowiązywała konwersacja po francusku i każda panienka musiała wziąć w niej udział, wypowiadając co najmniej dwa zdania. Nie można powiedzieć, aby podczas wieczorów, kiedy w jadalni obowiązywał język francuski, dziewczęta były nazbyt rozmowne. Sobotni wieczór poświęcony był natomiast dyskusji na aktualne tematy, które pojawiały się na łamach porannych gazet. Co prawda, rozmawiano po angielsku, jednakże żadna z uczennic nie miała wiele czasu na czytanie dzienników, nic więc dziwnego, że nawet w owe „angielskie soboty" konwersacja toczyła się nader leniwie. Dziewczęta wynagradzały to sobie w niedzielę. Po- * W Stanach Zjednoczonych kolacja składa się zwykle z kilku dań podawanych na ciepło i jest raczej podobna do obiadu. 96 nieważ był to dzień świąteczny, nie obowiązywały żadne nakazy ani rygory. Toteż najgłośniejsze skrzeczenie sześćdziesięciu czterech srok zdawałoby się zaledwie cichym szmerem w porównaniu z ogłuszającym gwarem rozmów, jaki panował przy niedzielnym posiłku w jadalni na pensji św. Urszuli. Cztery dni poprzedzające święta Bożego Narodzenia minęły nadspodziewanie szybko. Pierwszego dnia rozpętała się śnieżna zawierucha, po czym nastąpiły trzy cudowne, słoneczne dni. Martin wyciągnął z szopy saneczki i dziewczęta używały na nich do woli. Jeździły też do lasu po barwinek i do miasta, gdzie miały do załatwienia wiele spraw. Najprzyjemniejsze zaś było to, że jeździły same, bez zwykłej eskorty nauczycielek. Patty uznała, że nieoczekiwanie narzucone jej zrządzeniem losu koleżanki są w gruncie rzeczy bardzo miłymi towarzyszkami. Razem się ślizgały, jeździły na saneczkach i obrzucały śnieżkami, a ku wielkiemu zdumieniu Patty, podczas zabawy znikał smutek Harriet, była ożywiona i śmiała się równie wesoło jak koleżanki. W wigilię pojechały wraz z Martinem aby wręczyć koszyki z podarunkami dawnym protegowanym szkoły. Wracając do domu, radosne i rozbawione, przywiązały saneczki do sań i tak jechały przeszło milę, póki nie zaryły głowami w śnieżną zaspę. Otrząsnąwszy śnieg z płaszczyków, śmiejąc się i pokrzykując, pobiegły ku wrotom. Policzki Harriet były zarumienione, włosy, zwykle gładko zaczesane, niesfornie spadały na twarz, a jej wielkie, ciemne oczy straciły swój żałosny wyraz. Były to po prostu wesołe, przekorne dziewczęce oczy. Była teraz nie tylko ładna, ale wprost piękna, w jakiś dziki, niezwykły, cygański sposób, urodą zachwycającą i niepospolitą. - Spójrz tylko na Harriet! - szepnęła Patty do Kid, kiedy w hallu na parterze zdejmowały kalosze. - Zobacz, jaka ona jest ładna! 7 -Patty 97 1 Bkstral przyznała Kid. - Gdyby jeszcze umiała |ak sn; patrzy wywracać ślepiami, byłaby najbardziej bombową pięknością w szkole. Już my się o to postaramy! - rzekła energicznie Patty. Na górze spotkały Osakiego z młotkiem i dłutem. - Ja otwierać duże paczki - oznajmił. - Jedną dla panny Maragrety McCoy, jedną dla panny Patty Wyatt. - Hurra! - wrzasnęła Kid i popędziła jak strzała w stronę południowego skrzydła. Paczka na święta Bożego Narodzenia oznaczała dla Kid McCoy niesłychaną obfitość przeróżnych wspaniałych przysmaków i upominków. Jej opiekun, kawaler, cierpiał na ataki tak chorobliwej szczodrobliwości, że pani Trent regularnie musiała mu przypominać, iż Margareta jest tylko pensjonarką o prostych i skromnych upodobaniach. Na szczęście pamiętał o tym tylko do kolejnych świąt Bożego Narodzenia - a może zbyt dobrze znał Kid, aby w to uwierzyć - i hojne paczki przychodziły w dalszym ciągu. Patty również, nie zwlekając, ruszyła biegiem ku Rajskiej Alei, kiedy nagle zauważyła Harriet, która samotnie, z opuszczoną głową szła powoli ciemnym Szpalerem Skowronkowym. Szybko zawróciła, podbiegła do niej i chwyciła ją pod ramię. - Chodź, Harriet! Pomożesz mi otworzyć paczkę. Na twarz Harriet wypłynął rumieniec niespodziewanej radości. Najprzyjemniejszą rzeczą - poza otrzymaniem własnej paczki z upominkami na Boże Narodzenie - jest asystowanie przy otwieraniu paczki przyjaciółki. Była to wielka kwadratowa drewniana skrzynka, w której znajdowało się mnóstwo mniejszych skrzyneczek, paczek i paczuszek, przewiązanych wstążeczkami i ozdobionymi zielenią, a szpary między nimi wypchane były różnymi zabawnymi figurkami. Jeden 98 tylko rzut oka na zawartość tej przesyłki wystarczył, by wyobrazić sobie dom, z jakiego ją wysłano — pełen żartów, psot, figlów i miłości. - To pierwsze święta Bożego Narodzenia, które spędzam poza domem - rzekła Patty z lekkim drżeniem w głosie. Ale jej przygnębienie szybko ustąpiło miejsca uczuciu ciekawości, co zawiera ta ogromna paczka. Harriet siedziała na brzegu łóżka i przyglądała się w milczeniu, jak Patty wesoło rozrzucała po podłodze bibułki i czerwone wstążeczki. Wreszcie wyjęła parę rękawiczek, książki i masę drobiazgów toaletowych, do czego załączone były życzenia wesołych świąt i zapewnienia miłości. Nawet kucharka dołączyła się do prezentu, przesyłając zrobiony specjalnie dla Patty bogato przyozdobiony tort świąteczny, a mały Tommy przyczepił do słonia wypełnionego cukierkami karteczkę, na której niepewną rączką, drukowanymi literami napisał: Dla kochanej Siostrzyczki - Tommy. Patty śmiała się, zapychając sobie równocześnie u-sta czekoladkami i rzucając słonia Harriet na kolana. - Czy to nie pięknie z ich strony, że zadali sobie dla mnie tak wiele trudu? Wiesz, czasem nawet opłaci się być gdzieś daleko, bo więcej wtedy o tobie myślą. To od mamusi - dodała, zdejmując wieko z wielkiego pudła i wyjmując powiewną sukienkę do tańca z różowej gazy. — Czyż nie jest cudowna? — zapytała. — A w dodatku wcale tej sukni nie potrzebowałam. Czy lubisz dostawać rzeczy, które nie są ci niezbędnie potrzebne? - Nigdy ich nie dostaję - odpowiedziała Harriet. Ale Patty nie zwróciła uwagi na jej słowa, bo zajęła się już następną paczuszką. - Od Tatusia, który Cię kocha nad życie - przeczytała. - Dobry, kochany tatuś! Jak myślisz, co to może być? Spodziewam się, że to mamusia poddała mu jakiś pomysł, bo on sam nie ma pojęcia o wybieraniu 99 prezentów, chyba że... Och! — wykrzyknęła. — Różowe jedwabne pończochy i pantofelki z klamerkami, patrz, jakie to piękne! Dała Harriet do obejrzenia różowe pantofelki, ozdobione prześlicznymi klamerkami, na wysokich, cienkich, zgrabniutkich obcasikach. - Czyż mój ojciec nie jest cudowny? - Patty wesoło przesłała całusa w kierunku pełnego godności, na pozór surowego mężczyzny widniejącego na portrecie stojącym na biurku. - Mamusia na pewno podsunęła mu myśl o pantofach, ale te klamerki i obcasiki to już jego własny pomysł. Mamusia chce, żebym zachowywała się z umiarem i rozsądnie, a tatuś woli, żebym była beztroska i wesoła. Patty była zupełnie pochłonięta przymierzaniem sukienki przed lustrem, żeby przekonać się, czy w tym kolorze będzie jej do twarzy, kiedy nagle usłyszała łkanie. Szybko odwróciła się i ujrzała, że Hariett leży w poprzek łóżka, z twarzą wtuloną w poduszki, i zanosi się od płaczu. Patty patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami. Ona nigdy nie pozwalała sobie na podobne demonstracje uczuć i nie mogła sobie nawet wyobrazić przyczyny, która mogłaby spowodować taki wybuch. Odsunęła od łóżka różowe pantofelki, tak aby Harriet nie nadepnęła na nie, podniosła upuszczonego słonia, pozbierała rozsypane czekoladki i usiadła, aby przeczekać atak. - Co się stało? - zapytała łagodnie, kiedy łkania Harriet ustąpiły miejsca ciężkim westchnieniom. - Mój ojciec ani razu nie przysłał mi srebrnych klamerek. - Przecież on jest daleko, w Meksyku - rzekła Patty, wysuwając na pocieszenie pierwszy argument, jaki przyszedł jej na myśl. - On mi nigdy nic nie przysłał, on mnie nawet nie zna. Gdyby mnie spotkał na ulicy, nie poznałby mnie. 100 - Och, z całą pewnością by cię poznał — niezbyt udolnie próbowała pocieszać ją Patty. — Od czterech lat się nie zmieniłaś. - A gdyby nawet mnie poznał, to na pewno by mnie nie polubił. Nie jestem ładna. Moje sukienki są zawsze źle skrojone i... Harriet znowu zaczęła płakać. Patty w zamyśleniu przyglądała się jej przez chwilę, a potem jakby powzięła pewne postanowienie. Ujęła Harriet za ramiona i potrząsnęła nią silnie. - Na miłość boską, przestań płakać. To właśnie z pewnością doprowadza do wściekłości twojego ojca. Żaden mężczyzna nie wytrzyma, jak mu ciągle beczeć nad uchem. Harriet, zdumiona, powstrzymała łkanie. - Gdybyś widziała tylko, jak wyglądasz, kiedy płaczesz! Zupełnie, jak gdybyś była brudna. Chodź tutaj! Wzięła ją za ramię i obróciła twarzą do lustra. - Widziałaś kiedyś podobne straszydło? A ja właśnie myślałam o tym - oczywiście zanim zaczęłaś beczeć -jaka ty jesteś ładna. Naprawdę, słowo honoru! Mogłabyś być o wiele ładniejsza od niejednej z nas, gdybyś tylko choć trochę chciała. - Nie, to niemożliwe! Jestem okropnie brzydka, nikt mnie nie lubi i... - To twoja własna wina! - ostro przerwała jej Patty. - Gdybyś była tłusta, jak Irena McCullough, lub gdybyś miała wysuniętą brodę, jak Ewelina Smith, wtedy rzeczywiście niewiele można by poradzić. Ale to wszystko odpada, a powód jest tylko jeden - twoja rozlazłość. Wciąż tylko płaczesz, snujesz się osowiała i ponura - a to wszystkich męczy i odstrasza. Trudno wiecznie się litować i współczuć. Mówię ci prawdę, dlatego, że zaczynam się naprawdę lubić. Nie ma sensu mówić niemiłej prawdy ludziom, których wcale się nie lubi. Dzięki temu, że my trzy, Conny, Priscilla 101 i ja, mówimy sobie zawsze prawdę i wytykamy sobie wzajemnie wszystkie nasze błędy, żyjemy w takiej zgodzie i przyjaźni. I to nam pozwala ciągle poprawiać nasze zachowanie - dlatego też jesteśmy takie grzeczne i powszechnie lubiane! - dodała nadzwyczaj skromnie. Harriet słuchała tego z otwartymi ustami, nazbyt zaskoczona aby płakać. - A jeśli chodzi o twoje suknie, to rzeczywiście są okropne! - mówiła dalej Patty z coraz większym przejęciem. — Nie powinnaś się zgadzać, aby to panna Sal-lie ci je wybierała. Panna Sallie jest bardzo dobra, ogromnie ją lubię, ale na sukniach zupełnie się nie zna. Można to łatwo poznać choćby po tym, jak sama się ubiera. Byłabyś też o wiele ładniejsza, gdybyś nie zachowywała się tak sztywno i nienaturalnie. Powinnaś dużo i często śmiać się, tak jak my wszystkie! - Jakże mogę się śmiać, kiedy nie widzę wokół nic śmiesznego ani zabawnego! Figle dziewcząt są strasznie niemądre. Musiały przerwać tę rozmowę bo właśnie Kid McCoy nadbiegła korytarzem, czyniąc hałas nie mniejszy od całego tabunu koni. Miała na sobie futrzany kołnierz, naszyjnik wysadzany perłami, a na głowę włożyła muikę, wielką jak bęben; haftowana husteczka i wachlarz z kości słoniowej wyglądały jej z kieszeni bluzki, a różowy szyfonowy szal okrywał plecy. Wschodnia bransoletka zdobiła prawy przegub jej ręki, a w ramionach trzymała nabijane srebrem siodło meksykańskie, jakie znakomicie mogłoby się przydać na meksykańskiej prerii, lecz było zgoła nieprzydatne do jazdy w spokojnej, szacownej okolicy, gdzie znajdowała się pensja św. Urszuli. - Niech żyje mój opiekun! - krzyknęła, wpadając do pokoju. - Złoty chłop, cudowny, fajny! Widziałyście kiedyś takie zwariowane siodło? Rzuciła siodło na krzesło, z różowego szala zrobiła uzdę, „wsiadła" na konia i „ruszyła z kopyta". - Wio! Hetta! Z drogi! Harriet cofnęła się w obawie, by Kid jej przypadkiem nie kopnęła, a Patty chwyciła swoją sukienkę i czym prędzej usunęła ją z drogi rozhukanej amazonce. Jednocześnie wszystkie, łącznie z Harriet, zaśmiewały się do łez. - Widzisz teraz sama! - rzekła Patty, przerywając zabawę. — Zupełnie łatwo jest się śmiać, jeśli tylko człowiek nie broni się przed tym. Kid wcale nie jest zabawna ani komiczna. Jest po prostu kompletnie narwana. Kid zatrzymała swojego „konia". - To sprawia mi przyjemność! - Wybacz, że mówię prawdę! - powiedziała spokojnie Patty. - Chciałam tylko dać Harriet naoczny przykład... Ojej! Dzwonią już na kolację! Jedną ręką zaczęła rozpinać bluzkę, drugą wypychała gości za drzwi. - Przebierzcie się prędko i przyjdźcie pomóc mi zapiąć suknię. Będzie taktownie z naszej strony, jeśli choć dziś się nie spóźnimy. Od czasu, jak się zaczęły ferie, ciągle się spóźniamy. Przedpołudnie pierwszego dnia świąt dziewczęta spędziły na saneczkowaniu. Na obiad wróciły w porę - i to z jakimi apetytami! Były właśnie w połowie obiadu, kiedy wszedł Osaki z depeszą, którą wręczył przełożonej. Pani Trent przeczytała ją ze zdziwieniem, wyraźnie poruszona jej treścią. Podała depeszę pannie Sallie, która zdumiona uniosła brwi i przekazała ją pannie Wadsworth, ta zaś z kolei nie potrafiła wręcz ukryć wzruszenia. - Na miłość boską, co się stało? — zastanawiała się głośno Kid. - Pewne Lordunia zwiała i teraz muszą szukać nowej nauczycielki łaciny - wysunęła przypuszczenie Patty. 102 103 Kiedy dziewczęta wstawały od stołu, przełożona przywołała do siebie Harriet. - Wstąp na chwilę do mojego gabinetu. Właśnie nadszedł telegram. Patty i Kid szły po schodach, snując najrozmaitsze domysły. - Nie może to być nic złego, bo panna Sallie się uśmiechała - rozważała Patty. - Ale trudno mi sobie wyobrazić, że Harriet mogła otrzymać jakąś pomyślną wiadomość. Dziesięć minut później na schodach dały się słyszeć kroki i Harriet, podniecona, wpadła do pokoju Patty. - Przyjeżdża! - Kto taki? - Mój ojciec. - Kiedy? - Zaraz, dziś po południu. Był w interesach w Nowym Jorku, a teraz przyjeżdża tutaj, żeby mnie odwiedzić. - Tak się cieszę! — wykrzyknęła Patty serdecznie. -No i sama teraz widzisz, że przedtem nie mógł do ciebie przyjeżdżać, ponieważ był w Meksyku. Harriet potrząsnęła głową i nagle całe jej ożywienie zniknęło. - A mnie się zdaje, że on przyjeżdża tylko dlatego, że uważa to za swój obowiązek. - Głupstwo! - Nie, to prawda. W rzeczywistości zupełnie mu na mnie nie zależy. On lubi, żeby dziewczęta były wesołe, ładne i pełne energii, bo sam jest taki. Harriet spojrzała na swoje odbicie w lustrze i jej oczy znów napełniły się łzami. - Jesteś skończoną idiotką! - krzyknęła Patty, tracąc resztki cierpliwości. - Przecież w tej swojej zielonej sukience wyglądam jak strach na wróble. 104 - Zgadza się - przyznała Patty. - Jak strach na wróble. - Spódnica jest za krótka, a stan za długi. - A rękawy są wprost dziwaczne. Patty, zdając sobie sprawę z tych wszystkich mankamentów, poczuła nagły przypływ entuzjazmu i energii. - Która godzina? — zapytała. - Czwarta. - Wobec tego pozostały nam jeszcze dwie godziny — rzekła bojowo. - A przez ten czas można zrobić bardzo dużo. Gdybyś była mojego wzrostu, mogłabyś założyć moją nową różową sukienkę... obawiam się tylko... Z powątpiewaniem spojrzała na długie nogi Harriet. - Wiesz, co zrobimy? - zaproponowała w nagłym porywie wspaniałomyślności. - Odprujemy zakład u sukienki! - Ależ, Patty! Harriet, aż się zbierało na płacz na samą myśl o po-pruciu nowej sukni. Ale gdy Patty z zapałem angażowała się w jakąś sprawę, wszystko inne stawało się nieważne. Wyjęto więc z szafy nową suknię i zaczęło się prucie. - Możesz także założyć nowy perłowy naszyjnik Kid i różową szarfę, i moje jedwabne pończochy i pantofle, a także koronkową halkę Conny — przysłano ją z pralni tak późno, że nie zdążyła jej już zapakować. O, jest wreszcie Kid! Panna McCoy natychmiast zgodziła się współdziałać w całym przedsięwzięciu i w ten sposób przeobrażanie podnieconej, wzbraniającej się, a chwilami popłakującej Harriet w piękność szkolną, wesoło i szybko postępowało naprzód. Kid McCoy uchodziła za niepoprawnego urwisa, ale w decydujących chwilach zawsze brało w niej górę poczucie kobiecej solidarności. Zasiadła do roboty z małymi nożyczkami Patty i przez trzy kwadranse cierpliwie pruła zakład u sukni. 105 Tymczasem Patty zajęła się włosami Hani et. - Nie zaczesuj ich tak gładko! - komenderowała. -Czekaj, daj mi grzebień! Posadziła Harriet na krześle, owinęła jej szyję ręcznikiem i niemal przemocą uczesała ją po swojemu. - Jak to teraz wygląda? - zwróciła się do Kid. - Bajecznie! - wmamrotała Kid, z ustami pełnymi szpilek. Włosy Harriet, luźno opuszczone na twarz, były przewiązane różową wstążką. Wstążka należała do Conny, która zawsze przepasywała nią suknię, ale wobec doniosłości sprawy nie pora było respektować indywidualnych praw własności. Okazało się, że pończochy i pantofle są za małe, wobec czego Patty rozpoczęła w pokojach innych koleżanek gorączkowe - a niestety nadaremne - poszukiwania różowych pantofelków. Wreszcie z żalem pozwoliła Harriet włożyć jej własne, czarne, wełniane pończochy i zwykłe skórzane trzewiki. - W gruncie rzeczy - pocieszała ją - to nawet lepiej. W różowych pantoflach twoje stopy zanadto rzucałyby się w oczy. - Ale mam pomysł! - wykrzyknęła. - Możesz przypiąć moje srebrne klamerki. To mówiąc, zaczęła z zawziętością odrywać je od różowego jedwabiu swoich nowych pantofelków. - Patty! Nie rób tego! - zawołała Harriet, z przerażeniem patrząc na to świętokradztwo. - To właśnie jest ostateczne dopełnienie, które było tutaj potrzebne - mówiła Patty, bez najmniejszego miłosierdzia dokonując dalej dzieła zniszczenia. -Kiedy twój ojciec zobaczy te klamerki, z pewnością orzeknie, że jesteś piękna. Przez godzinę wrzała gorączkowo praca. Ubrały ją tak wspaniale, jak tylko mogły. Cały korytarz dostarczył odpowiednich szczegółów toalety, włączając na- 106 wet obszytą koronką chusteczkę z wyhaftowaną ręcznie literą „H". Chusteczkę tę znaleziono w szufladzie Hester Pringle. Wreszcie Patty i Kid zaczęły na wszystkie strony obracać Harriet przed lustrem, dumne ze swego wspaniałego dzieła. Kid słusznie przepowiedziała - Harriet okazała się prawdziwą pięknością. Właśnie wtedy Irlandka Maggie pokazała się w drzwiach. - Pan Gladden czeka w salonie, panno Harriet! Nagle spojrzała z podziwem. - Jak Boga kocham, nie myślałam, że panienka jest taka piękna! Harriet wyszła ze śmiechem - i z blaskiem bojowej odwagi w oczach. Patty i Kid natychmiast zabrały się do porządkowania tego istnego pobojowiska - bo taki obraz przedstawiała Rajska Aleja po zmienianiu poczwarki w motyla. Przykre i prozaiczne było to zajęcie - w chwili gdy wydarzenia dochodziły już pewnie do punktu kulminacyjnego. W godzinę później na korytarzu dały się słyszeć szybkie kroki i do pokoju wpadła, a raczej wbiegła tanecznym krokiem Harriet. Oczy jej błyszczały, a z całej postaci promieniowały młodzieńcza radość, szczęście, energia. - No?! - wykrzyknęły jednocześnie Patty i Kid. Wyciągnęła ku nim rękę z malutkim zegareczkiem na złotej bransoletce. - Patrzcie! - zawołała. - Przywiózł mi to na Boże Narodzenie. Będę już mogła mieć suknie, jakie tylko zechcę, i nie panna Sallie będzie je dla mnie wybierała. Dziś zostanie tutaj na kolacji i będzie jadł z nami przy małym stole. A w sobotę zabierze nas do miasta na obiad i na popołudniowe przedstawienie. Dostojna Wdowa już się zgodziła. 107 - No i proszę! - odezwała się Kid. - A więc cała ta robota nam się opłaciła. - I jeszcze coś... - zaczęła Harriet nieśmiało. - On mnie lubi i mówi... że jestem ładna! - Wiedziałam, że się złapie na te srebrne klamerki! - rzekła Patty. ROZDZIAŁ VII Wujek Bobby W leniwy świąteczny poranek, gdy trójka dziewcząt spędzających święta na pensji św. Urszuli nie bardzo wiedziała, czym by się zająć po późnym pierwszym śniadaniu, przyszła poczta, przynosząc między innymi list dla Patty od jej matki. List zawierał pocieszające wiadomości o łagodnym przebiegu szkarlatyny u Tommy'ego i wyrażał nadzieję, że Patty nie czuła się zbyt samotna w czasie świąt spędzonych na pensji, kończył się zaś zapowiedzią, że pan Robert Pen-dleton ma w interesach udać się do miasta i obiecał wstąpić na pensję św. Urszuli, aby zobaczyć, jak się miewa Patty. Ten ostatni fragment Patty przeczytała głośno Harriet Gladden i Kid McCoy (która na chrzcie świętym otrzymała imię Margareta). - Kto to jest ten pan Robert Pendleton? - zapytała Kid, unosząc wzrok znad listu, który właśnie czytała. - Swego czasu, kiedy ja jeszcze byłam małą dziewczynką, był osobistym sekretarzem mego ojca. Nazywałam go zawsze „wujkiem Bobby". Kid wróciła do swego listu. Mało interesowała ją społeczność wujków, prawdziwych czy przybranych. Ale Patty, nastrojona teraz do wspomnień, dalej opowiadała Harriet, której żaden list z domu nie przeszkadzał w słuchaniu wynurzeń koleżanki. - Potem odszedł i zaczął pracować na własną rękę. Już dawno go nie widziałam, ale pamiętam, że był na- 109 prawdę bardzo miły. Cały swój wolny czas - kiedy nie pracował dla ojca — poświęcał na ratowanie mnie z różnych opałów. Miałam kozę, która nazywała się Billy~Boy... - Żonaty? - przerwała jej Harriet. - N-nie, chyba nie. O ile wiem, w młodości przeżył jakąś miłość, która złamała mu serce. - Zabawna historia! - wykrzyknęła Kid, włączając się nagle do rozmowy. — Czy to serce wciąż jeszcze jest złamane? - Tak mi się zdaje! - rzekła Patty. - Ile on ma lat? - Dokładnie nie wiem. Ale teraz musi być już bardzo stary. Kiedy go ostatni raz widziałam, miałam siedem lat, a on właśnie kończył college. Kid straciła całe zainteresowanie. Starzy panowie, nawet ze złamanymi sercami, zupełnie jej nie zajmowali. Tego samego popołudnia, kiedy trzy panienki siedziały w pokoju Patty, patrząc z niesmakiem na szkolny podwieczorek, składający się z herbaty, mleka, chleba i masła, i rozkoszując się przysmakami z paczek świątecznych, gdzie były ciastka, czekoladki, suszone śliwki i nadziewane oliwki, weszła służąca z przesyłką dla Patty. Zdjąwszy opakowanie, Patty znalazła w środku list i podłużne kartonowe pudełko. Przeczytała głośno list, a koleżanki równocześnie czytały jej przez ramię. Patty zawsze dzieliła się swymi przeżyciami z ludźmi, których uważała za bliskich. Droga Patty! Czy zapomniałaś już „wujka Bobby'ego", który jakże często nadstawiał głowy, by uchronić Cię od zasłużonych klapsów1? Wierzę, że stałaś się BARDZO GRZECZNĄ DZIEWCZYNKĄ, teraz, kiedy już chodzisz do szkoły. Przyjadę przekonać się o tym na własne oczy 110 w czwartek po południu. Tymczasem, proszę przyjmij ode mnie upominek świąteczny. Mam nadzieję, że święta spędziłaś przyjemnie mimo oddalenia od rodziny. Twój dawny towarzysz zabawy Robert Pendleton - Jak myślicie, co to jest? - zastanawiała się Patty, rozwiązując złoty sznurek na pudełku. - Pewnie kwiaty albo cukierki! - powiedziała Harriet. — Panna Sallie mówi, że nie wypada... - Mnie to wygląda na róże - wtrąciła Kid McCoy. Patty rozpromieniła się. - Czy to nie zabawne dostać kwiaty od mężczyzny? Wydaje mi się, że jestem już strasznie dorosła. Podniosła wieko, usunęła mnóstwo delikatnej bibułki i oto oczom ich ukazała się... błękitnooka, uśmiechnięta lalka. Dziewczęta przez chwilę patrzyły w osłupieniu, a potem Patty osunęła się na podłogę, ukryła głowę w ramionach i zaczęła się śmiać. - Ona ma prawdziwe włosy - mówiła Harriet, ostrożne wyjmując lalkę z pudełka i oglądając dokładnie — i otwiera oczy. - Hej-hej! — wrzasnęła Kid i porwawszy z biurka prawidło na trzewiki, rozpoczęła nim wymachiwać, podskakując w szalonym indiańskim tańcu wojennym. Patty powstrzymała swój histeryczny śmiech w samą porę, aby ocalić nowy skarb od oskalpowania. Kiedy chwyciła bezpieczną już lalkę w objęcia, biedactwo otworzyło usteczka i pisnęło: „Mama!". Dziewczęta znowu wybuchnęły śmiechem. Padły na podłogę, wijąc się i skręcając w ataku śmiechu, aż wreszcie osłabły i zabrakło im tchu. Gdyby wujek Bobby mógł być świadkiem radości, jaką dar jego sprawił trzem dziewczętom spędzającym święta na 111 I mm, 11 byłby z pewnością ogromnie zadowolony. Śmiały :;n; r;ił\ (I/,kmi i następnego ranka. Po południu Patty odzyskała panowanie nad sobą na tyle, aby móc godnie zachować się podczas wizyty wujka Bobby'ego. Zwykle odwiedzający uczennice dalsi krewni czy znajomi czuli się na pensji św. Urszuli dość nieswojo. Przyjeżdżali z daleka, zaopatrzeni w listy polecające od rodziców, a mimo to przez cały czas podlegali czujnemu nadzorowi opiekunek. Panna Sallie zasiadała w salonie na początku wizyty (wizyta mogła trwać najwyżej godzinę), po czym miała niby wyjść, ponieważ jednak była osobą wielce towarzyską, często o tym zapominała. Biedna uczennica siedziała z grzecznym uśmiechem na twarzy, w duchu buntując się i złoszcząc, podczas gdy panna Sallie zabawiała gościa. W czasie świąt jednak przepisów tych nie przestrzegano tak surowo. W dniu wizyty wujka Bobby'ego szczęśliwym zbiegiem okoliczności panna Sallie była o pięć mil od szkoły, przeprowadzając wizytację nowo założonej na folwarku szkolnym wylęgarni. Pani Trent, panna Wadsworth i panna Jellings zostały zaproszone na jakieś przyjęcie w mieście, a inne nauczycielki wyjechały na święta. Patty powiedziano więc, że może wuja przyjąć sama, napominając ją tylko, żeby zważała na swe zachowanie i nie mówiła zbyt dużo, pozwalając i jemu dojść do głosu. Ten cudowny zbieg okoliczności pozwolił Patty urzeczywistnić zuchwały plan, jaki obmyśliła w nocy. Wtajemniczyła Harriet i Kid, które z zachwytem zgodziły się jej pomóc. Przez całe przedpołudnie wszystkie trzy rozważały, jak Patty powinna zaprezentować się wujkowi. Wpadły wreszcie na szczęśliwy pomysł: Patty miała odegrać rolę pierwszoklasistki. W tym celu przeszukano tę część mieszkalną szkoły, gdzie piętnaście małych dziewczynek zajmowało piętnaście małych pokoików. Udało im się znaleźć białą mocno nakrochmaloną bluzkę mar5^narską z ja-skrawo-niebieskim kołnierzem płóciennym i plisowaną, nieprzyzwoicie krótką spódniczkę. Kid McCoy po długich poszukiwaniach wygrzebała gdzieś parę biało-błękitnych podkolanówek, które znakomicie uzupełniały całość, okazało się jednak, że są za krótkie. - I tak byłyby do niczego - rzekła Patty filozoficznie. — Mam strasznie podrapane jedno kolano. Płaskie gimnastyczne pantofle sprawiły, że wyglądała na niższą. Wczesne godziny popołudniowe spędziła na układaniu włosów w luźne pukle, ozdabiając je nad uchem wielką błękitną kokardą. Kiedy zakończyła swe dzieło, wyglądała jak najrozkoszniej-sza w świecie mała dziewczynka. - Co zrobisz, jak zechce cię pocałować? - zapytała Kid McCoy. - Postaram się nie roześmiać — odparła Patty. Piętnaście minut, które pozostały jeszcze do wizyty, poświęciła na dokładne sprawdzenie całości. Gdy wreszcie nadeszła Maggie, oznajmiając jej, że gość już czeka w salonie, Patty wyglądała wręcz wspaniale! Kid i Harriet towarzyszyły jej aż do połowy schodów, gdzie zatrzymały się, patrząc przechylone przez poręcz, jak Patty z lalką na ręku idzie do salonu. Wślizgnęła się nieśmiało do środka, dygnęła i wyciągnęła wstydliwie rączkę do wysokiego pana, który wstał na jej widok. - Jak się masz, wuju Lobelcie! - rzekła, po dziecinnemu nie wymawiając „r". - Doskonale! Czy to mała Patty? Wziął ją pod brodę i podniósł jej głowę do góry, aby lepiej się jej przyjrzeć, ponieważ — w tym wypadku na szczęście — miał trochę krótki wzrok. Uśmiechała się do niego naiwnie, patrząc szeroko otwartymi, niewinnymi oczami. 112 i - Patty 113 - Zaczynasz wyrastać na dużą pannę! - oświadczył tonem ojcowskiej pochwały. - Sięgasz mi już prawie do ramienia. Usiadła jak najdalej od niego, w głębokim skórzanym fotelu i siedziała układnie wyprostowana, ze zsuniętymi kolanami, ściskając mocno lalkę. - Dziękuję bardzo, wujku Bobby, za tę wspaniałą lalkę! To mówiąc, Patty ucałowała wygięte w martwym uśmiechu usteczka lalki. Wujek Bobby przyglądał się jej z coraz większym zadowoleniem. Podobał mu się ten przejaw instynktu macierzyńskiego. - Jakże dasz jej na imię? - zapytał. - Właśnie nie mogę wymyślić żadnego imienia. To mówiąc, Patty podniosła ku niemu jakby przestraszone oczy. - A gdyby dać jej na imię Patty Młodsza? Ale Patty niezbyt się to spodobało i wreszcie po dłuższej dyskusji uchwalili, ze lalka będzie się nazywała Alicja, na cześć ulubionej książkowej bohaterki.* Załatwiwszy szczęśliwie tę sprawę, rozmawiali dalej. Opowiedział jej o pantomimie świątecznej, jaką widział swego czasu w Londynie, z małymi dziewczynkami i chłopczykami, którzy występowali jako aktorzy. - Przyślę ci książkę z powiastkami i obrazkami. Znajdziesz tam również opowiadanie, na podstawie którego napisano tę sztukę. Będziesz ją mogła przeczytać. Czytać przecież umiesz, prawda? — dodał. - O, natulalnie! - odpowiedziała Patty, niby obrażona. - Ja już od dawna umiem czytać. Potlafię przeczytać wszystko, tylko żeby litely były duże. * Chodzi tu o tytułową bohaterkę książki Alicja w Krainie Czarów angielskiego autora Lewisa Carrolla (1832-98), właściwe nazwisko Charles Dodgson. 114 - To dobrze! Jak widzę, robisz postępy! - rzekł wujek Bobby. Zaczęli sobie wspominać dawne czasy i rozmowa zeszła na kozę Billy-Boy. - Czy pamiętasz, jak raz Billy-Boy przegryzła sznur i wlazła do kościoła? Patty, przypominając sobie to niezwykłe zdarzenie, wybuchnęła serdecznym śmiechem. - Boże! Nigdy tego nie zapomnę! Zwykle tatuś wy-klęcał się od nabożeństwa, ale w niedzielę mamusia biała go za łeb i musiał iść, a gdy zobaczył wtedy, że Billy-Boy też idzie do kościoła... Wujek Bob przechylił głowę do tyłu i roześmiał się. - Bałem się, że pan sędzia dostanie ataku serca! - Ale najzabawniejszy był widok - mówiła Patty -jak ty i ojciec wyciągaliście kozę z kościoła. Ty ją ciągnąłeś za sznur, ojciec popychał, a koza zapierała się kopytkami, to znów bodła. Nagle złapała się na tym, że zapomniała o swoim dziecinnym „r", ale wujek Bobby był zbyt przejęty wspomnieniami, aby to spostrzec. Patty więc jakby nigdy nic wróciła do swojej roli. - A tatuś krzyczał na mnie za to, że sznul był ulwa-ny, a tymczasem to wcale nie była moja wina! - dodała z żałosnym drgnieniem usteczek. - A na długi dzień Billy-Boy została zabita. Na to wspomnienie Patty opuściła głowę, mocniej przytulając do siebie lalkę. Wujek Bob natychmiast pospieszył z pocieszeniem. - Nie płacz, Patty! Może dostaniesz nową kozę. Potrząsnęła głową, udając łkanie. - Nie, wcale nie chcę. Tu nie wolno trzymać kóz! A ja tak kochałam Billy-Boy! Jestem bez niej tak stlasznie samotna! - Dajże spokój, Patty! Jesteś już za dużą dziewczynką, żeby płakać! - Wujek Bobby pogłaskał ją po gło- 115 wie. - Chciałabyś pójść ze mną któregoś dnia w przyszłym tygodniu do cyrku i zobaczyć dzikie zwierzęta? Patty ożywiła się. - A będą tam słonie? - zapytała. - Nawet kilka! - obiecał. - I lwy, i tygrysy, i wielbłądy! - To cudownie! — klasnęła w ręce i uśmiechnęła się przez łzy. - Koniecznie chcę pójść! Baldzo ci dziękuję, wujku Bobby, baldzo! Pół godziny później Patty wróciła do swych przyjaciółek czekających w Rajskiej Alei. Wykonała kilka kroków tańca marynarskiego z lalką jako partnerką, a potem rzuciła się na łóżko i ze śmiechem przyglądała się przyjaciółkom, które z niecierpliwością czekały na jej relację. - Powiedz, co mówił? - błagała ją Kid. - Mało nie skręciłyśmy sobie karków, wychylając się przez poręcz, ale nie usłyszałyśmy ani słowa. - Pocałował cię? - spytała Harriet. - N-nie! - W tonie, jakim to powiedziała, zadźwięczała jakby nutka żalu. - Ale pogłaskał mnie po głowie. Doskonale umie bawić się z dziećmi. Można by pomyśleć, że skończył kurs dla opiekunek dzieci. - O czym mówiliście? - pytała Kid. Patty pokrótce streściła rozmowę. - A w środę zabierze mnie do cyrku — zakończyła — pokazać mi słonie. - Dostojna Wdowa nie pozwoli ci iść — odezwała się Harriet. - Właśnie, że pozwoli! - zawołała Patty. - Iść do cyrku z wujkiem to nic złego, zwłaszcza podczas ferii. Wszystko już ustaliliśmy. Odwiezie mnie panna Wadsworth -słyszałam, że właśnie w środę ma być u dentysty - a on będzie na mnie czekał na stacji, z dorożką... - Raczej z dziecinnym wózeczkiem — wtrąciła Kid. - Panna Wadsworth na pewno nie zabierze cię do miasta w t y m stroju - zauważyła Harriet. Patty oplotła rękami kolana i tajemniczo się uśmiechnęła. — Myślę — zaczęła — że tym razem zrobię mu prawdziwą niespodziankę. I rzeczywiście zrobiła. Przed umówioną środą posłała do krawcowej swoją suknię i kazała wypuścić zakład o dwa cale. Cały dzień spędziła na przerabianiu swego kapelusza tak, aby wyglądał jak najbardziej „dorośle", a żeby spotęgować efekt, kupiła do niego woalkę w rzucik! Poza tym wydała aż dwadzieścia pięć centów na szpilki do włosów i poprosiła dziewczęta, aby wysoko upięły jej włosy. Od Kid McCoy pożyczyła futrzany kołnierz i mufkę, od Harriet zegarek z bransoletką, a kiedy wreszcie usiadła obok oszołomionej panny Wadsworth, obie koleżanki zapewniły ją, że wygląda naprawdę staro. Kiedy przyjechały do miasta, okazało się, że panna Wadsworth jest już trochę spóźniona. Patty zaczęła szukać pana Pendletona w poczekalni. — O, wujek Robert już czeka! — zawołała. Usłyszawszy to, spiesząca się bardzo panna Wadsworth, ku wielkiemu zdziwieniu Patty, pozwoliła jej samej przywitać się z wujkiem. Podeszła do niego swobodnym krokiem i nonszalancko wyciągnęła na powitanie rękę. Rzucik na woalce zamigotał mu w oczach; przez chwilę jakby jej nie poznawał. ~ Panie Pendleton! Jak się pan miewa? - uśmiechnęła się Patty serdecznie. - To istotnie bardzo pięknie z pańskiej strony, że poświęca pan swój cenny czas, aby dostarczyć mi rozrywki. I cóż za oryginalna myśl - zaprosić mnie na przedstawienie cyrkowe! Nie byłam w cyrku już od lat. Będzie to dla mnie prawdziwym wypoczynkiem po tych olbrzymich dawkach Szekspira i Ibsena, jakimi raczą nas tej zimy teatry. 116 117 ¦ Pan 1'endleton podał jej jakby całkiem bezwładną ri;k<; i nic; mówiąc ani słowa, zawołał dorożkę. Usiadł-Hzy w kącie, przyglądał się jej przez parę minut, po czym odchylił głowę i roześmiał się. — Mocny Boże, Patty! Czy chcesz mi powiedzieć, że już dorosłaś? Patty również się roześmiała. - Cóż robić, wujku Bobby! I co o tym sądzisz? Wszyscy byli już w połowie kolacji, kiedy Patty wróciła. Opadła na krzesło i rozwinęła serwetkę z miną kobiety rozrywanej w towarzystwie. - No, jak było? - pytały ją koleżanki. - Mów wreszcie! Podobało ci się w cyrku? Patty potwierdziła skinieniem głowy. — Cyrk był zachwycający, słonie też, ale najbardziej wujek Bobby. Po przedstawieniu poszliśmy na herbatę. Dał mi bukiecik fiołków i pudełko czekoladek -zamiast tej książki z powiastkami. Powiedział, że nie chce, aby osoba w moim wieku nazywała go wujkiem Bobby, musiałam więc zrezygnować z tego „wujka". To śmieszne, ale on naprawdę wygląda młodziej niż przed siedmiu laty. Powiedział też, że często prowadzi interesy w tej okolicy. ROZDZIAŁ VIII Związek Stowarzyszonych Syren Conny pojechała do domu, żeby wypocząć po ciężkim zapaleniu spojówek. Priscilla wyjechała do Porto Rico, aby spędzić dwa tygodnie z ojcem, kapitanem floty atlantyckiej, który właśnie powrócił z kolejnego rejsu. Patty, samotna i opuszczona przez przyjaciółki, skazana była na towarzystwo obojętnych jej koleżanek. Było to o tyle niebezpieczne, że Patty — pozbawiona towarzystwa dwóch najbliższych przyjaciółek -miewała czasami najbardziej dzikie pomysły. W sobotę, po odjeździe Conny i Priscilli, Patty, Rozalia Patton i Mae Mertelle udały się pod opieką panny Wadsworth do miasta, aby załatwić tam niektóre sprawunki wiosenne. Patty i Rozalia musiały kupić nowe kapelusze - prócz innych drobiazgów, jak rękawiczki, pantofle i wstążki - Mae zaś chciała przymierzyć nowy kostium. Po załatwieniu tych spraw popołudnie przeznaczono na rozrywkę - taką, jakiej może dostarczyć przedstawienie tragedii Szekspira. Kiedy jednak przyszły do teatru, dowiedziały się, iż główna bohaterka, jadąc na przedstawienie, uległa wypadkowi samochodowemu i odniosła takie obrażenia, że nie może wystąpić, wobec czego kasa zwraca pieniądze za bilety. Ponieważ jednak dziewczęta koniecznie chciały iść na jakieś popołudniowe przedstawienie, panna Wadsworth pośpiesznie zaczęła szukać spektaklu, który choćby po części mógł zastąpić Hamleta. Panna Wadsworth była damą w średnim wieku, 119 chwiejną i niezdecydowaną, a przy tym dobrze wychowaną i surowo przestrzegającą reguł przyzwoitości. Sama zdawała sobie sprawę, że brak jej charakteru, wTobec czego sumiennie starała się nadrobić tę niewybaczalną u nauczycielki i opiekunki wadę uporem, dla zasady sprzeciwiając się wszystkiemu, na co miały ochotę panienki, znajdujące się pod jej opieką. Dziś właśnie koniecznie chciały zobaczyć francuską farsę z Johnem Drew w roli głównej. Panna Wad-sworth odmówiła z całą stanowczością, na jaką mogła się zdobyć, i sama wybrała dramat, zatytułowany Czarodziej znad Nilu, przekonana, że to odświeży ich wiadomości o starożytnym Egipcie. Okazało się jednak, że jest to dramat nowożytny, a w dodatku parodia. Sztuka była bardzo nowoczesna, wystawiona z francuskim romantycznym wdziękim. Rozgrywała się w dzisiejszych czasach, a miejscem był taras hotelu Shephard. Bohaterka występowała w długich, obcisłych sukniach z przetykanego złotem szyfonu, uszytych w stylu Kłepoatry, ale o paryskim kroju. W u-szach miała długie kolczyki, a oczy jej były sztucznie przedłużone czarnymi kreskami, aby miały według mody egipskiej, podłużny kształt. Była bardzo piękna i bardzo okrutna. Szczytem jej rozwiązłości i wyrafinowania było to, że paliła papierosy! Biedna, oszołomiona panna Wadsworth siedziała przez cztery akty jak struta, ledwo ośmielając się oddychać, przerażona, a jednocześnie zachwycona; natomiast jej podopieczne trzy panienki, były wyłącznie zachwycone. W ich oczach Kair stał się królestwem przygód miłosnych, o jakich w skromnych murach pensji św. Urszuli nikomu nawet się nie śniło. Hotel Shephard stał się Mekką* najwspanialszych romansów. * Mekka — ośrodek religijny i cel pielgrzymek muzułmanów, miejsce urodzenia Mahometa; w przenośni: ośrodek określonych zainteresowań. Tej nocy, długo po dzwonku na ciszę nocną, kiedy myśli Patty stały się miłą plątaniną sfinksów, piramid i angielskich oficerów, zbudził ją nagle dotyk dwóch par rąk, wynurzających się z ciemności. Jedne ręce złapały ją za lewe, drugie za prawe ramię. Z cichym okrzykiem siadła na łóżku i wyraźnie, niemal donośnie, zapytała: - Kto to? W tej chwili dwie dłonie natychmiast zamknęły jej usta. - Pst! Cicho bądź! Zwariowałaś?! - Drzwi pokoju Mademoiselle są szeroko otwarte i siedzi tam Lordunia. Rozalia i Mae Mertelle - bo były to one - usiadły po obu stronach jej łóżka. - Czego chcecie? - zapytała Patty niechętnie. - Przyszedł nam do głowy wspaniały pomysł - szepnęła Rozalia. - Tajne stowarzyszenie! - wyjaśniła Mae Mertelle. - Dajcie mi spokój! - mruknęła Patty. - Spać mi się chce. Położyła się znowu, dając do zrozumienia, że zamierza dalej spać. One jednak, nie zwracając uwagi na jej niegościnność, opatuliły się szczelniej swymi kąpielowymi płaszczami, usadowiły się wygodnie i zaczęły mówić. Patty, której pod kołdrą było wygodnie i ciepło - podczas gdy one drżały z zimna - musiała wreszcie przemóc senność, aby ich wysłuchać. - Wymyśliłam nowy związek - rzekła Mae Mertelle. Nie miała wcale ochoty dzielić się swoją chwałą z Rozalią. - Tym razem będzie to związek napraw-d ę tajny. Nie zamierzam informować całej szkoły. Tylko my trzy będziemy do niego należały. I nie ma on polegać na jakichś głupich tajemnicach - ten związek będzie miał swój cel. - Nazwiemy go Związkiem Stowarzyszonych Syren - wtrąciła pośpiesznie Rozalia. - Jak? - zapytała ze zdumieniem Patty. Rozalia powtórzyła dźwięczną nazwę. 120 121 - Zwią-zek Sto-wa-rzy-szo-nych Sy-ren — mruczała Patty sennie. - To strasznie długa nazwa! - Och, nie będziemy przecież wymieniać jej publicznie! To tajemnica. Będziemy go określały tylko skrótem: Z.S.S. - I cóż ten związek będzie robił? - A przyrzekniesz, że nie powiesz nikomu? — zapytała przezornie Mae. - Tak, oczywiście, nikomu nie powiem. - Nawet Priscilli i Conny, jak przyjadą? - Musimy przyjąć je do tego związku. - Dobrze, zgoda. Ale najlepiej, żeby nasz związek był jak najmniej liczny. Właściwie tylko my trzy możemy być jego prawdziwymi członkiniami, ponieważ widziałyśmy sztukę. Aha, jeszcze coś: nie możesz nikomu nic mówić bez pozwolenia mojego i Rozalii. Przyrzekasz? - Naturalnie! Przyrzekam. Więc o co właściwie chodzi? - Zostaniemy syrenami! - szepnęła Mae tajemniczo. - Będziemy piękne, kuszące i okrutne... - Jak Kleopatra — dokończyła Rozalia. -1 będziemy się mściły na mężczyznach - dodała Mae. - Mścić się? Ale za co?! — spytała Patty, nieco zaskoczona. - Jak to — za co? Za to, że łamią nam serca i burzą wiarę w... - Mnie nikt nie złamał serca. - Na razie nie - rzekła Mae z pewnym zniecierpliwieniem - ponieważ dotychczas nie poznałaś jeszcze mężczyzn, ale kiedyś niezawodnie ich poznasz, a wtedy serce twoje zostanie z pewnością złamane. Musisz więc zawczasu się uzbroić. - Chcesz pokoju, gotuj się do wojny!* - zacytowała Rozalia. * Powiedzenie łacińskie: Si vis pacem, para bellum, którego autorem był Platon (427-347 p.n.e.), ateński filozof, uczony i nauczyciel. 122 - Czy naprawTdę uważacie, że bycie syreną jest w dobrym guście? - Jak najbardziej! - niemal oburzyła się Mae. - Tylko dama może być syreną. Słyszałaś kiedyś o praczce, która byłaby syreną? - N-nie! - przyznała Patty. - Rzeczywiście, nic takiego sobie nie przypominam. - A pomyśl tylko o Kleopatrze - wtrąciła Rozalia. -Ona na pewno była damą, - No dobrze! - zgodziła wreszcie się Patty. -~ Cóż więc będziemy robiły? - Będziemy piękne i uwodzicielskie i będziemy roztaczać wokół siebie fatalny urok, który da nam władzę nad każdym mężczyzną, jaki się do nas zbliży. - Myślicie, że potrafimy? W głosie Patty brzmiała nutka wątpliwości. - Mae ma książkę - wtrąciła pośpiesznie Rozalia — pod tytułem Piękność I wdzięk. Trzeba robić na twarz maseczki z owsianych płatków, olejku migdałowego i miodu, wystawiać włosy na słońce, okładać nos plasterkami cytryny, żeby nie było piegów, spać w rękawiczkach i... - Należałoby się także kąpać w oślim mleku — przerwała Mae - jak to robiła Kleopatra, ale tutaj oślego mleka nigdzie się chyba nie dostanie. - Poza tym musisz mieć jakąś swoja pieśń, na przykład Lorelei*, którą będziesz przepięknie śpiewać zawsze, ilekroć zechcesz zwabić jakąś nową ofiarę. Projekt ten był całkiem obcy naturze i mentalności Patty, ale miał w sobie coś nowego i niezwykłego. Ani Mae, ani Rozalia nie należały do dziewcząt, z którymi Patty pragnęłaby się bliżej wiązać, ale uznała, że zau- * Lorelei - m.in. bohaterka ballady niemieckiego poety Heinricha Heinego, który przedstawił ją jako piękną, złowieszczą syrenę siedzącą na skale i czeszącą złote włosy. Jej cudowny śpiew stawał się zgubą dla żeglarzy - ich statki rozbijały się na skałach. Ballada ta stała się rodzajem pieśni ludowej. 123 fanie, jakim ją obdarzyły, zobowiązuje. Poza tym ciągle jeszcze czuła się lekko oszołomiona — wciąż znajdowała się pod urokiem egipskiej kusicielki. Przez kilka minut jeszcze omawiały sprawę nowego związku, gdy naraz usłyszały głos panny Lord, życzącej Mademoiselle dobrej nocy. - Lordunia! - szepnęła Patty ostrzegawczo. - Będzie lepiej, jeśli teraz pójdziecie już do siebie. Resztę możemy omówić rano. - Tak, wracajmy do łóżek - chętnie zgodziła się Rozalia. - Cała trzęsę się z zimna. — Ale przedtem musimy złożyć przysięgę - zażądała Mae. — Właściwie powinnyśmy zrobić to o północy — może jednak wpół do jedenastej też wystarczy. Powtarzajcie za mną rotę przysięgi. Podały sobie ręce i zaczęły szeptem wypowiadać słowa przysięgi: — Uroczyście przyrzekam zachować w tajemnicy nazwę i cel tego stowarzyszenia, a gdybym przysięgę złamała, bodaj bym została piegowata, łysa, zezowata i garbata teraz i na zawsze. Kalka następnych dni trzy członkinie Z.S.S. poświęciły na dokładne przestudiowanie dzieła Piękność i wdzięk, jak najwierniej starając się zastosować do znajdujących się w nim porad. Nawiasem mówiąc, niektóre z nich zawierały takie sprzeczności, że realizowanie ich stawało się dość kłopotliwe. Na przykład, należało wystawiać na słońce włosy, ale chronić twarz. Mimo to jakoś udało im się pokonać wszelkie trudności. Tygodniowa pensja poszła na irchowe rękawiczki. Wszystkie wolne od zajęć godziny spędzały na wzgórku na skraju pastwiska, wystawiając na słońce rozpuszczone włosy, z maseczkami domowej roboty na twarzach. Pewnego popołudnia mała uczennica z klasy wstępnej, wędrując przez pole podczas gry w chowanego, przypadkiem je zauważyła i czym prędzej uciekła na bezpieczny teren pensji, gdzie wpadła między koleżanki z piskiem przerażenia. Na pensji zaczęły krążyć niejasne pogłoski o dziwnym zachowaniu trzech dziewcząt. Plotki robiły z nich to indiańskie skwaw*, to znów kapłanki Druidów**. Największą trudność sprawiło dziewczętom zdobycie niezbędnych składników do zalecanych maseczek. Płatki owsiane i cytrynę dostały stosunkowo łatwo -Nora, kucharka, dała im je bez żadnych oporów. Ale zdobycie miodu okazało się prawdziwym problemem. W spiżarni stało mnóstwo dzbanów z miodem, lecz okna były zakratowane, a klucze spoczywały w przepastnej kieszeni Nory. Wobec konieczności jak najszybszego przeobrażenia się w piękne kusicielki nie mogły siedzieć z założonymi rękami przez pięć dni i czekać na wyprawę do miasta. Zresztą, ze względu na nadzór nauczycielki, kupienie miodu byłoby i tak niemożliwe. Kupowanie miodu było zabronione, podobnie jak czekolady i cukierków, marmolady i pikantnych przysmaków. Długo rozprawiały o możliwości pokonania żelaznej kraty lub o uśpieniu Nory chloroformem i wykradzeniu jej kluczy, ale wreszcie Patty załatwiła sprawę za pomocą zwykłego pochlebstwa. Pewnego popołudnia wpadła do kuchni z płaczliwa skargą, że jest głodna. Nora natychmiast dała jej szklankę mleka i kromkę chleba z masłem, a wtedy Patty usiadła przy kuchennym stole i rozpoczęła rozmowę. W zasadzie dziewczętom nie wolno było chodzić do kuchni, ale zakazu tego nigdy zbyt rygorystycznie nie przestrzegano. Nora była kobietą towarzyską i lubiła, gdy ktoś przychodził do niej w odwiedziny. Patty najpierw zaczęła wy- * Skwaw — w plemionach indiańskich: kobieta, żona, opiekunka domowego ogniska. ** Druidowie - międzyplemienny zakon starożytnych kapłanów celtyckich. 124 125 chwaląc budyń jabłkowy, który był na deser poprzedniego wieczoru, następnie zaś wdała się w dyskusję 0 pewnym bardzo interesującym, młodym blacharzu, który w tej chwili zaprzątał myśli Nory, aż wreszcie, zupełnie naturalnie, przeszła do sprawy miodu i zanim wyszła z kuchni, Nora, ujęta jej życzliwością, obiecała, że nazajutrz rano zamiast marmolady poda na śniadanie miód. Członkinie Z.S.S. przyniosły na śniadanie papier pergaminowy i bez trudu zdołały większość miodu z talerzyków, znajdujących się na stole, dyskretnie przełożyć do papieru, który przezornie, aby nie został zauważony trzymały na kolanach. A jednak nie obeszło się bez komplikacji. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności Patty zderzyła się w hallu z Eweliną Smith, upuszczając przy tym swoje cenne zawiniątko, tak że miód rozpłynął się na dywaniku. Jak na ironię losu, w tym właśnie momencie pojawiła się panna Lord. Patty była osóbką nader pomysłową i zazwyczaj, nawet w chwilach całkowitego zaskoczenia, nie traciła przytomności umysłu. Uklękła na środku hallu, szeroko rozkładając spódniczkę, 1 zaczęła gorączkowo szukać na podłodze upuszczonej rzekomo stalówki. - Czyż musisz od razu tarasować cały hali? - rzekła panna Lord, przechodząc koło niej. Dywanik nie był na szczęście przymocowany do podłogi, tak że Patty, odwróciwszy go na drugą stronę, zatarła za sobą wszelkie ślady przestępstwa. Obie koleżanki były na tyle szlachetne, że podzieliły się z nią swoimi zapasami miodu. Przez trzy bezsenne noce konsekwentnie stosowały owe zalecane maseczki. Potem jednak, mimo starannego mycia się w ciepłej wodzie, skóra na twarzy wyraźnie zaczynała im się łuszczyć. Panna Sallie, która na pensji św. Urszuli zajmowa- 126 ła się sprawami zdrowia, pewnego poranka spotkała w hallu Patty Wyatt. Ujęła ją pod brodę i uniosła jej twarz do światła. Patty, zakłopotana, odwracała się, jak tylko mogła. - Kochane dziecko! Co to się stało z twoją twarzą? -Ja... ja... nie wiem... To chyba jakś wysypka. - Tak, na to wygląda. Co dzisiaj jadłaś? - Tylko to, co podawano do stołu - rzekła Patty, z uczuciem ulgi, że akurat mówi prawdę. - W takim razie coś jest nie w porządku z twoją krwią - postawiła diagnozę panna Sallie. - Musisz koniecznie zażyć coś na oczyszczenie krwi. Każę zaparzyć dla ciebie specjalne ziółka. - Och, panno Sallie! - usiłowała protestować Patty. - To niepotrzebne, naprawdę! Jestem z całą pewnością zupełnie zdrowa. Miała już okazję poznać smak tego leczniczego wywaru — były to najbardziej gorzkie zioła, jakie kiedykolwiek piła. Kiedy panna Sallie zobaczyła na twarzy Mae Mer-telle, a potem Rozalii Patton taką samą wysypkę, zaczęła się niepokoić. Będące pod jej nadzorem jabłonie na folwarku zostały dotknięte tego roku jakąś chorobą, wątpiła jednak, aby mogło to być przyczyną dolegliwości dziewcząt. Tegoż popołudnia kazała - dopilnowując tego osobiście - zaparzyć ziółka, i to w gigantycznych ilościach, po czym przed pójściem spać wszystkie uczennice chcąc nie chcąc musiały stanąć w szeregu, a panna Sallie stała przy wazie do ponczu, trzymając w ręku wielką chochlę. Każda pensjonarka otrzymywała swoją porcję i piła ją z takim opanowaniem, na jaki tylko mogła się zdobyć, póki nie przyszła kolej na Patty. Bez chwili wahania wylała porcję ziółek do błękitnej wazy chińskiej, w której stawiano parasole. Reszta dziewcząt ochoczo poszła za jej przykładem. 127 * Panna Sallie przez kilka najbliższych dni pilnie obserwowała swoje wychowanki — wysypka zniknęła. (Stowarzyszone Syreny przestały stosować maseczki). To całkowicie utwierdziło pannę Sallie w przekonaniu o zbawiennej skuteczności jej ziółek. Wkrótce po założeniu Stowarzyszenia Mae Mertelle po weekendzie spędzonym w domu przywiozła trzy bransoletki, każda spleciona w kształt węża kąsającego się w ogon. Między jego szmaragdowymi oczami wyryte były malutkie literki Z.S.S. - Cudowne! — rzekła Patty ze szczerym zachwytem. — Ale co oznacza ten wąż? - To nie wąż, to żmija - tłumaczyła Mae. - Symbol Kleopatry. Ona była Żmiją Nilu. My będziemy żmijami rzeki Hudson. Kiedy trzy członkinie Stowarzyszenia zaczęły nosić bransoletki, ciekawość, jaką stale budził Z.S.S., wzrosła jeszcze, ale w odróżnieniu od innych znanych dotąd na pensji związków - ten nadal okrywała głęboka tajemnica. Dziewczęta naprawdę zaczynały wierzyć, iż członkinie Stowarzyszenia łączy jakiś ogromny sekret. Panna Lord, która miała opinię osoby bardzo ciekawej, zatrzymała pewnego dnia Patty, wychodzącą z klasy po lekcji łaciny, i z zachwytem zaczęła oglądać nową bransoletkę. - Ciekawe, co oznaczają te litery Z.S.S.? - zapytała. - To tajne stowarzyszenie - odparła Patty. - Ach, tajne stowarzyszenie! - uśmiechnęła się panna Lord. - Wobec tego przypuszczam, że jego nazwa jest wielką tajemnicą. - Powiedziała to cichym, głębokim altem. W sposobie zachowania panny Lord było coś szczególnie drażniącego; zawsze odnosiło się wrażenie, że jej stosunek do dziewcząt jest ironiczny i z lekka kpiący. Nie potrafiła, tak jak panna Sallie, traktować ich poważnie, na zasadzie życzliwego koleżeństwa, lecz patrzyła na nie z góry, z wyraźną wyższością. 128 - Nazwa istotnie jest tajemnicą - rzekła Patty. -Gdyby została ujawniona, istnienie tego związku straciłoby jakikolwiek sens. - A jakież to są cele waszego znamienitego stowarzyszenia? A może i to również jest tajemnicą? - Oczywiście, że tak, ale pani mogę chyba o tym powiedzieć. Patty uśmiechnęła się do panny Lord niewinnym, anielskim uśmiechem, który dla dobrze znających ją osób był zawsze sygnałem, iż teraz najlepiej zostawić ją w spokoju. - Jest to Związek Serdecznej Sympatii - rzekła, niby zwierzając się w największym zaufaniu. - Mamy... no dobrze, powiem już... okazywać ludziom serdeczność, rozumie pani, i sprawiać, aby podobnie zachowywali się wobec innych. - Rozumiem! - powiedziała panna Lord tonem przyjacielskiego zrozumienia. - A więc litery Z.S.S. oznaczają Związek Serdecznej Sympatii? - Proszę, niechże pani tylko nikomu tego nie zdradzi! - Patty zniżyła głos i niespodziewanie obejrzała się, czy przypadkiem ktoś nie podsłuchuje. - Ode mnie na pewno nikt się niczego nie dowie! -przyrzekła panna Lord. - Dziękuję pani! - rzekła Patty. - Byłoby strasznie, gdyby się to wydało. - Jest to bardzo chwalebne, prawdziwie kobiece stowarzyszenie - wyraziła swoją aprobatę panna Lord. -Nie powinnyście jednak zawężać liczby członków tylko do waszej trójki. Czy nie mogłybyście mnie przyjąć na honorową członkinię Z.S.S.? - Oczywiście, panno Lord! - rzekła słodko Patty. -Jeśli pani chciałaby do nas należeć, przyjmiemy panią z rozkoszą. - Lordunia chce zostać Syreną! - oświadczyła Patty swym koleżankom, kiedy się spotkały wkrótce po 9 -Patty 129 gimnastyce i powtórzyła im całą rozmowę. Dziewczęta raz po raz wybuchały śmiechem. Mimo najlepszych chęci trudno było wyobrazić sobie pannę Lord jako Syrenę. — Sądzę, że dzięki temu trochę uśmiechu rozjaśni ponure lekcje łaciny - tłumaczyła Patty. - Lordunię bawi myśl, że pomaga nam w tej dziecinnej zabawie, która przecież nie czyni nikomu żadnej krzywdy. Przez jakiś czas Z.S.S. wspaniale rozkwitał, ożywiony młodzieńczym entuzjazmem dziewcząt, lecz kiedy blask nowości przygasł, nieustanne zabiegi upiększające zaczynały się stawać coraz bardziej uciążliwe i nużące. Co prawda Mae i Rozalia nadal zawzięcie studiowały księgę, dzięki której chciały urzeczywistnić swoje odwieczne marzenia i ambicje, ale Patty zaczęły nęcić inne rozrywki. Właśnie nastąpił okres jej ulubionych wiosennych sportów, a zbliżający się termin meczu z Highland Hali wpływał na znaczne zmniejszenie jej zainteresowania kremami do twarzy i olejkiem migdałowym. Patty i Mae na pewno nie były duszami pokrewnymi i wbrew naleganiom Mae, Patty stawała się Syreną coraz mniej zaangażowaną w związek. Pewnej wiosennej soboty Patty otrzymała pozwolenie na zjedzenie w mieście śniadania razem z „wujkiem Bobbym". Jak wiadomo, był on „wujkiem" tylko z nazwy, ale Patty „zapomniała" poinformować przełożoną o braku jakiegokolwiek pokrewieństwa między nimi. Wiedziała dobrze, jakie byłyby konsekwencje. Nie ma nic złego w zjedzeniu śniadania z wujkiem; byłoby to jednak zupełnie niestosowne w przypadku przyjaciela rodziny, choćby starego, grubego i łysego. Gdy o zmroku Mademoiselle i panienki, które były w mieście, wróciły „karawanem" na pensję, Rozalia Patton czekała już w bramie. Natychmiast odciągnęła Patty na bok i szepnęła: 130 - Stała się straszna rzecz! - Co takiego? - zdziwiła się Patty. - Z.S.S.! Wszystko wykryte! - Niemożliwe! — wykrzyknęła Patty przerażona. - Tak. Chodź tu. Rozalia wyciągnęła ją do pustej garderoby i zamknęła za sobą drzwi. - Wykryto nazwę... i wszystko inne? - pytała Patty, z trudnością łapiąc oddech. - Niezupełnie wszystko, ale na pewno doszłoby do tego, gdyby nie Lordunia. Ona nas uratowała. - Lordunia nas uratowała? - w głosie Patty brzmiało niedowierzanie połączone z przestrachem. - Co to znaczy? - To było tak - zaczęła opowiadać Rozalia. - Wczoraj Mae pojechała z panną Wadsworth do miasteczka po sprawunki - a sama wiesz, jaka naiwna jest panna Wadsworth! Patty niecierpliwie skinęła głową. - Każdy może ją wywieść w pole. I Mae, tuż pod jej nosem, zaczęła flirtować ze sprzedawcą wody sodowej. - Och! — oburzyła się Patty. — To obrzydliwe! - Nie robiła tego złośliwie, naprawdę. Chciała tylko wprowadzić w czyn zasady Z.S.S. - Mogła sobie przynajmniej wybrać kogoś bardziej przyzwoitego. - Nie mów tak, to bardzo przyzwoity człowiek. Zaręczony jest z panienką sklepową z Bloodgood i wcale sobie nie życzy, żeby go kokietował jakiś podlotek. Ale ty wiesz, jaka Mae potrafi być natrętna, kiedy upatrzy sobie jakiś obiekt swoich zalotów. Młody człowiek nie mógł po prostu się od niej uwolnić. Był tak zakłopotany, że nie wiedział, co robi. Hester Pringle sprzedał czekoladę, do której przez pomyłkę dodał jagody kolcowoju, tak że mało jej nie otruł. W każdym razie pochorowała się po tym tak, że nie mogła tknąć obiadu. A przez cały ten czas panna Wadsworth spokojnie sobie siedziała, uśmiechając się pogodnie, i niczego nie widziała; ale wszystko to widziały dziewczęta, a także — aptekarz! - Och! -jęknęła Patty. - A dziś rano panna Sallie przyszła do apteki kupić trochę sody do płukania gardła dla Haniet i on jej o wszystkim opowiedział. -1 co panna Sallie zrobiła? - słabym głosem zapytała Patty. - Co zrobiła? Wróciła, kipiąc wprost ze złości, i od razu doniosła o wszystkim Dostojnej Wdowie, a potem... — Rozalia zamknęła oczy i aż zadrżała. - Co się stało? - spytała Patty niecierpliwie. - Dostojna Wdowa była strasznie oburzona! Powiedziała Mae, że skompromitowała pensję i że zostanie wydalona. Chciała od razu wysłać telegram do ojca Mae, żeby natychmiast przyjechał i ją zabrał. A potem zapytała Mae, co może powiedzieć na swoją obronę. Wtedy Mae oznajmiła, że to wcale nie jej wina. Że ty i ja zasługujemy na karę tak samo jak ona, ponieważ wszystkie trzy założyłyśmy związek, ale nic więcej nie może wyjawić, ponieważ przysięgła dochować tajemnicy. - To podłość! - wykrzyknęła Patty. - Wtedy posłano po mnie i zaczęto mnie wypytywać 0 Z.S.S. Próbowałam nic nie mówić, ale ty wiesz, jakim wzrokiem patrzy Dostojna Wdowa, kiedy jest rozgniewana. Nawet sfinks padłby przed nią na kolana 1 powiedziałby wszystko, co wie, a ja przecież nie jestem żadnym sfinksem. - No i co dalej?! - spytała Patty, czekając na ostateczny cios. - Co w końcu postanowiły, kiedy już o wszystkim się dowiedziały? - Otóż to! O niczym się nie dowiedziały. Właśnie miałam już złamać przysięgę i wyjawić całą prawdę, kiedy nagle wpadła Lordunia. Była po prostu wspa- 132 niała! Powiedziała, że wie wszystko o Z.S.S., że było to nadzwyczajne przedsięwzięcie i że ona sama była jego członkiem. Powiedziała, że celem naszego stowarzyszenia było upowszechnianie wśród dziewcząt wzajemnej serdeczności i życzliwości i że Mae nie miała najmniejszego zamiaru kokietować młodego człowieka. Po prostu uśmiechała się i okazywała życzliwość, a on zrozumiał to zupełnie opacznie. Mae oczywiście potwierdziła to i całą winę zrzuciła na sprzedawcę. - To do niej podobne! - skinęła głową Patty. - A teraz Mae jest strasznie wściekła na niego, bo uważa, że to z jego winy wpadła w tarapaty. Mówi, że jest obrzydliwym smarkaczem, który zadziera nosa, i że nigdy już nie kupi od niego ani jednej szklanki wody sodowej, jak długo będzie na pensji św. Urszuli. - Więc w końcu pozwolono jej zostać? - Tak. Dostojna Wdowa podarła telegram. Ale dała Mae dziesięć karnych punktów, pozbawiła ją na cały tydzień deseru i kazała się nauczyć na pamięć Thana-topolis*. I teraz nie wolno jej jeździć do miasteczka po zakupy, a jeśli będzie czegoś potrzebowała, choćby wstążki czy pończoch, musi poprosić którąś z koleżanek, by załatwiła dla niej sprawunek. - A jakie kary Dostojna Wdowa wymyśliła dla nas? - Żadne! Ale gdyby nie Lordunia, wszystkie trzy zostałybyśmy wydalone. - A ja zawsze tak nie znosiłam Lorduni! — rzekła Patty skruszona. - Czyż to nie okropne? To dla mnie nauczka, że nikogo nie można uważać za wroga. Kiedy tylko dochodzisz do przekonania, że ktoś jest naprawdę potworny, i zaczynasz go szczerze nienawi- * Thanatopolis - poemat z 1817 r. napisany białym wierszem, którego autorem był amerykański poeta William Cullen Bryant (1794-1878). 133 dzić, nagle, ni stąd, ni zowąd, okazuje się on najlepszym w świecie człowiekiem. - Ale ja nienawidzę Mae Mertelle! - wybuchnęła Rozalia. - Ja też! - zgodziła się Patty. - Mam seredecznie dosyć tego całego związku. - Ja także, i to już od dawna! Tu Patty spojrzała w lustro. -1 wcale nie stałam się ani piegowata, ani zezowata. - Co ty mówisz! — zlękła się Rozalia, która zapomniała już o złożonej przysiędze. - Powiedziałam o wszystkim wujkowi Bobby'emu. - Och, Patty! Jak mogłaś! - Ja... ja., no, wiesz... - niepewnie jąkała się Patty. - Widzisz, to było tak - zaczęła wreszcie wyjaśniać. -Ja też uznałam, że należałoby wreszcie konkretnie, w praktyce zacząć wprowadzać nasze hasła w czyn, wobec tego zaczęłam... zaczęłam... próbować. - I jak się to odbyło? - To było strasznie trudne, w ogóle mi w tym nie pomagał. A potem zauważył moją bransoletkę i zapytał, co oznaczają litery Z.S.S. Wtedy powiedziałam mu wszystko - nawet nie wiem, jak i kiedy. - A co on na to? - Najpierw roześmiał się na cały głos, a potem nagle spoważniał i wygłosił długą, pouczającą przemowę - brzmiało to prawie jak kazanie. Później zabrał mi bransoletkę i schował ją do kieszeni. Powiedział, że w zamian przyśle mi coś znacznie ładniejszego. - Jak myślisz, co to będzie? - zaciekawiła się Rozalia. - Przypuszczam, że to nie będzie lalka! W dwa dni później w porannej poczcie panna Patty Wyatt otrzymała małą paczuszkę. Rozwinęła ją pod ławką, na lekcji geometrii, i znalazła w środku pudełko ze sklepu jubilera ze złotą bransoletką zamykającą się na zatrzask w kształcie serca. Na dołączonym bi- leciku „wujek" Bobby napisał: To twoje serce. Niech będzie zamknięte, póki nie otworzy go ten, kto znajdzie do niego kluczyk. Patty wzięła na bok Rozalię, która właśnie wychodziła z lekcji francuskiego, i pokazała jej bransoletkę. Rozalia przyglądała się z niekłamanym zachwytem i przejęciem. - A gdzie jest do niej kluczyk? - spytała. - Przypuszczam - odpowiedziała Patty - że spoczywa w jego kieszeni. - Och, jakie to romantyczne! - Istotnie, można by tak sądzić - przyznała Patty, udając, że wzdycha. - Ale w rzeczywistości wcale tak nie jest. On ma a ż trzydzieści lat i zaczyna już trochę łysieć. 134 ROZDZIAŁ IX Przemiana Kid McCoy Panna McCoy z Teksasu już przez trzy lata była poddawana łagodzącym obyczaje, zbawiennym wpływom pensji św. Urszuli, jednakże, jak dotąd, bez widocznych rezultatów. Mimo usilnych starań opiekunek nadal była najbardziej nieposkromioną uczennicą, jaką kiedykolwiek trzymano na szanującej się pensji. Margareta było imieniem, jakie rodzice dla niej wybrali, kiedy w okolicach kopalni złota, gdzie miała szczęście się urodzić, pojawił się biskup, co kwartał wizytujący te tereny. Imieniem tym nazywały ją nauczycielki, a także używano go w sprawozdaniach, wysyłanych regularnie co miesiąc do jej opiekuna w Teksasie. Ona sama uznawała jednak tylko imię Kid*, które nadali jej kiedyś pracownicy farmy, i tak kazała koleżankom zwracać się do siebie, mimo stanowczych sprzeciwów niezadowolonych z tego nauczycielek. Dzieciństwo Kid było tak barwne, że mogło przyćmić nawet niezwykłe przygody Nicka Cartera**. Miała awanturniczego ojca, który wędrował od jednej kopalni złota do drugiej, to robiąc wielki majątek, to znów doszczętnie go tracąc. Szczęście dopisywało mu różnie - raz bywał na wozie, raz pod wozem. Umarł — poniekąd na szczęście dla niej — właśnie w okresie, * Kid (ang.) - koźlę; w drugim znaczeniu także - dziecko, berbeć, smyk. ** Nick Carter - bohater powieści kryminalnych amerykańskiego pisarza Johna Russella Coryella (1848-1924). 136 kiedy akurat dorobił się znacznego majątku, i córka pozostała pod opieką jednego z jego przyjaciół, Anglika, zamieszkałego w Teksasie. Trzy następne lata swego burzliwego życia Kid spędziła na ranczu opiekuna, a trzy kolejne — w dostojnych murach pensji św. Urszuli. Opiekun sam ją tutaj przywiózł i po poważnej naradzie z panią Trent, pozostawił na pensji, w przekonaniu, że kultura Wschodu* stoi o wiele wyżej od kultury Dzikiego Zachodu, jak do niedawna jeszcze określano te tereny. Ogólnie biorąc, może rzeczywiście było to prawdą, jednakże Kid nie sposób było okiełznać. A jeżeli w ogóle można było mówić o jakimkolwiek wpływie, to raczej wpływ ten wywierała sama Kid. Życie, z jakim się zetknęła w kopalniach złota i na farmach, nauczyło ją realizmu i trzeźwych poglądów na rzeczywistość. Francuzowi, nauczycielowi tańca, który uczył ich układnej wersji hiszpańskiego walca, zademonstrowała, jak rzeczywiście wygląda ten taniec w wykonaniu prawdziwych meksykańskich kowbojów, tak że biedakowi aż dech zaparło z zachwytu. Anglikowi, nauczycielowi jazdy konnej, który na wiosnę i jesienią przychodził uczyć panienki poprawnego kłusa, dała taki pokaz jazdy na oklep, że nie posiadając się ze zdumienia, zapytał: - Czy ta młoda dama uczyła się jazdy konnej w cyrku? Kid była hałaśliwa, mówiła gwarą, lubiła dokazywać, czasem zachowywała się nazbyt gwałtownie. Nic też dziwnego, że często otrzymywała nagany i kary, choć nigdy nie dopuściła się czynu naprawdę niegodnego. Mimo to przez cały okres jej pobytu na pensji ciągle spodziewano się sensacji. Sądząc z usposobienia Kid McCoy, musiała ona prędzej czy później wywołać jakąś awanturę. 1 Mowa to o wschodnim terytorium Stanów Zjednoczonych Ameryki. 137 I rzeczywiście, doszło w końcu do sensacji, ale zgoła innej, niż oczekiwano. Rid właśnie mieszkała z Rozalią Patton - zmieniała współlokatorki niemal równie często, jak rękawiczki. Rozalia była bardzo miłą, subtelną i taktowną panienką. Pani Trent umieściła je razem w nadziei, że dobry przykład Rozalii wpłynie łagodząco na gwałtone, niespokojne usposobienie Kid. Na razie jednak nic nie wskazywało na to, że Kid choćby odrobinę się zmieniła, Rozalia natomiast wydawała się coraz bardziej zmęczona. 1 nagle zaszła raptowna zmiana. Pewnego wieczoru Rozalia wpadła do pokoju Patty Wyatt, zarumieniona z wrażenia. - I cóż ty na to powiesz?! - zawołała. - Kid McCoy mówi, że chce zostać damą. - Czym? - Patty wynurzyła głowę z ręcznika kąpielowego, którym właśnie się wycierała. -Damą. Siedzi na podłodze i ozdabia niebieskimi wstążeczkami swoją nocną koszulę. - A co jej znów wpadło do głowy? - zapytała Patty. - Przeczytała książkę, którą przywiozła Mae Mer-telle. Rozalia usiadła po turecku na kanapce pod oknem, z wdziękiem rozpostarła fałdy swego różowego kimona i malowniczo ułożyła na ramionach swoje złote loki. Była już przyszykowana do spania i spokojnie mogła czekać na dzwonek oznajmiający ciszę nocną. - Cóż to za książka? - spytała dość obojętnie Patty. - Jest to historia ślicznej, słodkiej angielskiej dziewczynki, której ojciec miał wielkie plantacje herbaty w Azji czy może w Afryce, nie pamiętam. W każdym razie panowały tam straszne upały, a poza tym było tam mnóstwo Murzynów, wężów i stonóg. Matka tej panienki umarła, kiedy ona była jeszcze małą dziew- 138 czynką. I wtedy od razu wysłano ją na pensję. Jej ojciec był bardzo złym człowiekiem. Pił, klął i palił. Od całkowitego zejścia na złą drogę powstrzymywała go tylko myśl o słodkiej, małej, złotowłosej córeczce przebywającej w Anglii. - No i co dalej? - spytała Patty, dyskretnie ziewając. Rozalia z rozkoszą wręcz pławiła się w sentymentalnych romantycznych opowieściach, należało więc w jakiś sposób, choćby nawet szorstko, szybko sprowadzić ją na ziemię. - Poczekaj! Przecież właśnie mówię! Gdy skończyła siedemnaście lat, wróciła do Indii, aby opiekować się ojcem, ale właśnie wtedy dostał on porażenia słonecznego i zmarł. Tuż przez śmiercią zdążył powierzyć opiekę nad Rosamundą - tak jej było na imię - swemu najlepszemu przyjacielowi. W ten sposób Rosa-munda zamieszkała ze swym opiekunem w jego bungalowie, prowadząc mu gospodarstwo i starając się stworzyć mu domową atmosferę, zapewnić spokój i wszelkie wygody, a jednocześnie nie pozwalała mu ani pić, ani kląć, ani palić. Kiedy więc spoglądał w przeszłość... - Gryzły go wyrzuty sumienia na myśl o straconych latach - uzupełniła gładko Patty - i zapragnął porzucić swój dotychczasowy tryb życia, aby stać się godnym słodkiego, kobiecego serca. - Czytałaś to! - wykrzyknęła Rozalia. - Też pomysł! - niemal oburzyła się Patty. - No, w każdym razie - z wyzywającą miną mówiła dalej Rozalia - zakochali się i pobrali... - A jej ojciec i matka, patrząc na nich z nieba, uśmiechali się, błogosławiąc kochaną, małą córeczkę, która tyle szczęścia wniosła w ponure życie samotnego mężczyzny. Zgadza się? - No... tak! - przyznała Rozalia z pewnym wahaniem. 139 H Rosalia ogromnie przeżywała romantyczne, wzniosłe uczucia powieściowych bohaterek, wiedziała jednak, że Patty spogląda na to wyjątkowo trzeźwo. - Istotnie, nadzwyczaj wzruszająca historia - rzekła Patty - ale co to ma wspólnego z Kid McCoy? - Jak to? Nie rozumiesz? - fiołkowe oczy Rozalii rozszerzyły się ze zdziwienia, — To przecież dosłownie historia Kid. Zrozumiałam to, jak tylko zaczęłam czytać tę książkę. Dopiero po długich moich namowach, z wielkimi oporami, Kid zgodziła się także ją przeczytać. Początkowo reagowała tylko śmiechem, ale kiedy się rozczytała na dobre, sama przyznała, że podobieństwo rzeczywiście istnieje. Mówi teraz, że to Ręka Przeznaczenia. - Historia Kid! O czym ty właściwie mówisz? Patty zaczęła okazywać pewne zainteresowanie. - Kid też ma opiekuna, Anglika, równie bezbożnego jak ten opiekun Rosamundy. Nie wiem, jak tam naprawdę jest, ale to rzeczywiście Anglik, a ona twierdzi, że na pewno jest bezbożny, jak każdy właściciel rancza. Żyje na swoim ranczu sam, mając za towarzyszy tylko starych pastuchów, i koniecznie potrzebuje w swrym domu obecności słodkiej, łagodnej kobiety. Wobec tego Kid postanowiła zostać damą, wTyjechać do Teksasu, wyjść za mąż za swego opiekuna i uczynić go szczęśliwym na całe życie. Patty padła na łóżko, zaśmiewając się do łez i aż fikając nogami z uciechy. Rozalia wstała i spojrzała na nią surowo. - Nie widzę w tym nic śmiesznego! Uważam, że to bardzo romantyczne. - I to Kid ma być tą słodką, łagodną kobietą, damą?! - chichotała Patty. - Przecież ona nie jest w stanie zachowywać się jak dama przez jedną godzinę! - Miłość - oświadczyła Rozalia - dokonuje niewiarygodnych cudów. Poczekaj, a sama się przekonasz. Przekonała się cała pensja. Nawrócenie się Kid McCoy stało się prawdziwą sensacją. Nauczycielki przypisywały korzystną zmianę w jej zachowaniu wpływowi Rozalii i chociaż były z tego nadzwyczaj zadowolone, nie wierzyły, by mogło to trwać długo. Ale mijały kolejne tygodnie i nic się nie zmieniało. Kid nie chciała już, aby nazywano ją Kid. Żądała, aby koleżanki zwracały się do niej Margareta. Mówiła teraz poprawnie i zaczęła uczyć się haftować. Podczas wieczornych zajęć z podróży po Europie i historii sztuki siedziała ze złożonymi rękami i z łagodnym wyrazem twarzy, słuchając w skupieniu wykładu, podczas gdy przedtem bezustannie się wierciła trącając swe sąsiadki i zagadując je. Z własnej woli zaczęła też ćwiczyć gamy. Powody swojej decyzji wyjawiła Rozalii, która nie omieszkała rozgłosić tego pozostałym dziewczętom. Tam, na ranczu, potrzebny był kojący wpływ pięknej muzyki. Jednooki Joe grał na akordeonie - i to była cała ich muzyka. Dziewczęta widziały już oczami wyobraźni odmienioną Margaretę, która ubrana na biało siedzi o zmroku przy pianinie i słodko śpiewa liryczną pieśń, podczas gdy opiekun przygląda jej się ze złożonymi jak do modlitwy rękami, a kowboje z wielkimi nożami za cholewami butów i pastuchy słuchają z szacunkiem, zaglądając przez okno. Tego roku nie trzeba już było zmuszać wiecznie buntującej się Kid do spełniania obowiązków religijnych. Teraz Margareta spełniała je chętnie, zawsze pełna łagodności i powagi. Całą szkołę ogarniał dreszcz na widok panny McCoy kroczącej przez kościół ze spuszczonym wzrokiem i rękami bogobojnie złożonymi na książeczce do nabożeństwa. Dawniej zachowywała się w przesyconej różnobarwnymi światłami witraży kaplicy św. Trójcy jak nie ujeżdżony źrebak. Ta dziwna przemiana trwała siedem tygodni. Pen- 140 141 sja zaczęła już zapominać, ze w ogóle istniała kiedyś jakaś Kid McCoy, która nie była damą. Naraz pewnego dnia przyszedł od opiekuna list, że przybywa na Wschód odwiedzić swoją dziewczynkę. W całym Korytarzu Południowym zapanowała atmosfera gorączkowego podniecenia. Rozalia, Margareta i ich najbliższe sąsiadki odbywały poważne narady, jak powinna się ubrać i jak zachowywać. W końcu wybrały białą muślinową sukienkę ozdobioną błękitnymi wstążkami. Debatowały też długo, czy ma go pocałować, czy nie, ale Rosalia oświadczyła, że to nie wypada. — Jak cię zobaczy — tłumaczyła Margarecie — od razu zrozumie, że nie jesteś już dzieckiem. Przez ostatnie trzy lata wyrosłaś na kobietę. Z pewnością będzie czuł się przy tobie onieśmielony. - Hm! - mruknęła Margareta trochę niepewnie. -Mam nadzieję. Opiekun przyjechał w niedzielę. Wszystkie dziewczęta, do głębi przejęte, rozpłaszczały nosy na szybach w oczekiwaniu na jego przybycie. Spodziewały się flanelowej koszuli, butów z cholewami i ostrogami, a w każdym razie sombrera. Rzeczywistość jednak całkowicie je rozczarowała. Ubrany był w nienagannie skrojony surdut, na głowie cylinder, w ręce laska, a w butonierce gardenia. Można by przysiąc, że ten człowiek nigdy nie widział pistoletu czy bandyty. Miał wygląd gentlemana, który jako poważany członek kościoła zbiera w niedzielę datki od wiernych. Ale to najgorsze miało dopiero nadejść. Opiekun chciał zrobić swej małej wychowance niespodziankę. Pragnął, żeby miała prawdziwy dom, kiedy wróci na ranczo. Słodka, łagodna obecność kobiety miała zmienić je w stosowne miejsce pobytu dla młodej panny. Nie przyjechał sam. Towarzyszyła mu młoda żona, rosła, dobrze zbudowana, piękna kobieta, z niskim głosem i znakomitymi manierami. Po obie- 142 dzie śpiewała trochę dla panienek, które z zachwytem podziwiały jej wdzięk i urodę. I wtedy sześćdziesiąt cztery, a ściślej mówiąc, tylko sześćdziesiąt trzy jej słuchaczki postanowiły, że zostaną takimi jak ona damami. Margareta pełniła honory domu, całkowicie osłupiała, zupełnie nie pojmując, co się wokół niej dzieje. Świat, jaki sobie wymarzyła przez te siedem tygodni, zawalił się w ciągu godziny. Wciąż jeszcze nie mogła otrząsnąć się z tego szoku. Pod względem kobiecego wdzięku nigdy - z tego doskonale zdawała sobie sprawę — nie będzie mogła rywalizować z ową damą. Bo po prostu nie miała go w sobie i wiedziała, że tego nie sposób się nauczyć. Kiedy wieczorem goście wybierali się z powrotem do miasta, opiekun w obecności wszystkich dziewcząt pogłaskał Margaretę po głowie i powiedział jej, żeby była dobrą, grzeczną dziewczynką i słuchała swych nauczycielek. A jego żona, protekcjonalnie położywszy jej rękę na ramieniu, pocałowała ją w czoło i nazwała swoją „kochaną córeczką". Po wieczornej modlitwie były, jak zwykle, dwie godziny czasu wolnego. Nauczycielki zbierały się w gabinecie pani Trent na pogawędkę przy kawie, a dziewczęta często pisały wtedy listy do domu. Ale tego wieczoru w Korytarzu Południowym ani myślano spędzać czas w tak spokojny i niewinny sposób. Margareta McCoy oficjalnie i uroczyście powracała do swej dawnej natury. Właściwym sobie obrazowym językiem nazywała to „wywracaniem wszystkiego do góry nogami". Odgłosy niesłychanej wrzawy dotarły wreszcie aż na parter, do gawędzących przy kawie pań. Panna Lord poszła dyskretnie, po cichutku, zobaczyć, co się tam dzieje. Panna McCoy, w fantastycznym kapeluszu zsuniętym na prawe ucho, w krótkiej gimnastycznej 143 spódniczce, w szkarłatnych pończochach i szkarłatnym staniczku, a do tego w ciężkich butach, skakała na stole, naśladując taniec górników, podczas gdy jej publiczność grała na grzebieniach taniec żebraków i klaskała w dłonie. - Margareto! Zejdź ze stołu! - dał się nagle słyszeć, mimo potwornego hałasu, czyjś ostrzegawczy, przerażony głos. — Nie nazywajcie mnie Margaretą. jestem Kid McCoy z Wąwozu Kalek! Naraz zauważyła pannę Lord, która górowała ponad głowami dziewcząt zebranych w pokoju, i natychmiast zeskoczyła ze stołu. Pierwszy chyba raz pannie Lord zabrakło słów. Przez blisko trzy minuty patrzyła tylko w osłupieniu. — Wieczorem w niedzielę, na przyzwoitej pensji! Skandal! Dziewczęta rozbiegły się w popłochu i panna Lord została sama z panną McCoy. Rozalia schroniła się na samym końcu Rajskiej Alei i przez całą godzinę rozważała z Conny i Patty, jaką też karę może ponieść Kid. Dopiero kiedy rozległ się dzwonek na ciszę nocną. Rozalia odważyła się przekraść do ciemnego skrzydła południowego. Z łóżka Margarety dobiegało łkanie, Rozalia uklękła więc obok i objęła swoją nieszczęśliwą współlokatorkę. Łkanie ustało, ale Margaretą ciągle nie mogła wydobyć z siebie głosu. — Kid, kochanie! — usiłowała pocieszać ją Rozalia. — Wcale nie przejmuj się Lordunią. To nieznośna stara panna! Co ci powiedziała? - Za karę przez miesiąc nie wolno mi oddalać się z pensji, mam się uczyć na pamięć pięciu psalmów i zrobić pięć... pięćdziesiąt zadań. - Pięćdziesiąt! To oburzające! Nigdy nie zdołasz tego zrobić. Nie mają prawa karać cię tak surowo, skoro przez tyle tygodni byłaś taka posłuszna. - Gwiżdżę na to! - zawołała Kid gwałtownie, wyzwalając się z objęć Rozalii. - Za to tamta kobieta na pewno już nigdy nie będzie mogła mnie nazywać swoją „kochaną córeczką". 144 10 - Patty ROZDZIAŁ X Cebula i orchidee „W trójkącie prostokątnym kwadrat przeciwprosto-kątnej równa się sumie kwadratów obu przyprostoką-tnycłi" - czytała Patty. Siedząc w otwartym oknie klasy, z wzrokiem zatopionym w bieli kwitnącej wiśni, która rozkwitła przez noc, Patty ospale przyjęła do wiadomości tę prawdę, tak doniosłą dla dwudziestego wieku. Musiała jak najprędzej skończyć odrabianie lekcji, ponieważ była to sobota i Patty wybierała się z Mademoiselle do miasta, gdzie miała spędzić godzinę w fotelu u dentysty. Ale pogoda nie sprzyjała nauce. Po godzinie uporczywych, lecz daremnych wysiłków, zamknęła swój podręcznik geometrii i postanowiła iść na górę, aby się przebrać, pozostawiając zadane lekcje na później. Zdecydowanie ruszyła na górę - ale niedaleko zaszła. Mijając otwarte drzwi, prowadzące na podwórze, wyszła, aby z bliska przyjrzeć się kwitnącej nie opodal wiśni; następnie jeszcze kawałek, do stojącej pośrodku ogrodu altany, aby zobaczyć, jak wschodzi powój. Stamtąd był już tylko jeden krok do alei wysadzanej jabłoniami o białoróżowych pączkach kwiatów. Zanim się spostrzegła, siedziała już na kamiennym murze na końcu pastwiska. Z tyłu za nią rozciągał się teren należący do pensji św. Urszuli. Przed nią - był Świat. Siedziała zatem na murze, machając nogami, które 146 znajdowały się już poza granicami pensji, a za największe przestępstwo uważano na pensji przekroczenie jej granic bez pozwolenia. Patty siedziała i patrzyła na niedostępny dla niej świat. Wiedziała, że jeśli chce złapać w porę „karawan" i pociąg, aby zdążyć do dentysty, nie ma czasu do stracenia. Mimo to nadal siedziała w bezruchu, pogrążona w marzeniach. W końcu daleko wśród pól, na gościńcu, spostrzegła „karawan" toczący się wesoło w stronę stacji. Uświadomiła sobie naraz, że zapomniała zawiadomić Mademoiselle o swoim zamiarze wyjazdu do miasta i że wobec tego Mademoiselle nie mogła niepokoić się, że jej nie ma. A zatem przez czysty przypadek, bez żadnego podstępu, była wolna! Przez kilka chwil siedziała tak jeszcze, rozkoszując się tym słodkim uczuciem. Potem ześlizgnęła się z muru i pobiegła - pełna radości, młoda buntowniczka, szukająca przygód. Idąc z biegiem wesoło szemrzącego strumyka, zanurzyła się w zarosły krzakami wąwóz, potem w gąszcz leśny, później zbiegła ze stoku pagórka i pobiegła przez bagnistą łąkę, skacząc wesoło z kępy na kępę — a czasami grzęznąc w błocie. Śmiała się głośno, wymachiwała radośnie rękami i mocowała się z wiatrem. To uczucie wolności było tak rozkoszne, że przyprawiało niemal o zawrót głowy. Było to upajające wrażenie. I tak, idąc wciąż z biegiem strumienia, natrafiła na następny las - nie dziki jak ten pierwszy, lecz zadbany i wypielęgnowany. Uschnięte gałęzie drzew były poprzycinane, a ziemia pod drzewami wygracowana. Brzegi strumienia porastały tutaj paprocie, pod kładkami i mostkami strumyk tworzył gdzieniegdzie jeziorka, obrzeżone liliami. Porośnięte mchem ścieżki, ułożone w kamienne stopnie, prowadziły w tajemniczą głębinę lasu, niedostępną dla oka. Gęste liście jakby umyślnie zasłaniały ją tak, żeby wzbudzić cie- 147 kawość. Murawa usiana była krokusami. Wszystko to przypominało baśniowy, zaczarowany las. Las ten jednakże otoczony był solidnym murem zwieńczonym czterema rzędami drutu kolczastego. Tu i ówdzie ustawiono też tablice - z miejsca, gdzie stała Patty wyraźnie widać było trzy - obwieszczające, iż jest to własność prywatna i że ci, którzy przekroczą jej granice, będą ścigani z całą surowością prawa. Patty wiedziała dobrze, do kogo ten majątek należy. Niejednokrotnie przejeżdżała lub przechodziła koło bramy frontowej, wychodzącej na drugą stronę drogi. Majątek ten był powszechnie znany nie tylko w sąsiedztwie, ale w całych Stanach Zjednoczonych, i nie bez racji. Obejmował pięćset akrów i należał do sławnego - lub może raczej niesławnego — multimilionera. Nazywał się Silas Weatherby i był założycielem wielu rozmaitych przedsiębiorstw. Miał przepiękne oranżerie, pełne podzwrotnikowych roślin, ogród włoski, własną galerię obrazów i kolekcję osobliwości. Był to kłótliwy, stary skąpiec, zawsze wplątany w co najmniej pół tuzina procesów. Nienawidził prasy, a prasa nienawidziła jego. Szczególnie złą opinią cieszył się na pensji św. Urszuli, ponieważ w odpowiedzi na grzeczny list przełożonej z prośbą, aby pozwolił klasie rysunków i sztuki obejrzeć swe obrazy Botticellego*, a klasie botaniki swoje orchidee, szorstko odpisał, iż nie może pozwolić całemu tabunowi pannie uganiać się po swoim majątku. Ponadto, dodał, gdyby zgodził się na to w jednym roku, musiałby zgodzić się i w następnym, a nie życzy sobie stwarzać precedensu. Patty patrzyła na tablice z napisem „Wstęp wzbroniony", na mur z drutem kolczastym i na las, który się za nim znajdował. Pomyślała, że gdyby została * Botticelli Sandro (1444-1510) - malarz włoski epoki Renesansu, malował obrazy o tematyce religijnej i mitologicznej oraz portrety. 148 złapana, mogliby ją co najwyżej wyrzucić, nic więcej. Nie zamyka się dziś ludzi w więzieniu za spokojną i niewinną przechadzkę po obcym lesie. Zresztą milioner był akurat na zjeździe bankierów w Chicago. Dowiedziała się o tym, przeglądając poranne dzienniki -w sobotę wieczorem przy kolacji panienki były zobowiązane rozmawiać o sprawach bieżących, wobec czego w sobotę rano czytały nagłówki i artykuł wstępny. Wypatrzyła kawałek muru, gdzie drut zdawał się obluźniony i prześlizgnęła się pod nim, nieznacznie tylko rozdzierając bluzkę na plecach. Chodziła po zaczarowanym lesie około pół godziny, po czym skręciła na ścieżkę i nagle spostrzegła, że las się skończył, a przed nią rozciąga się wielki ogród warzywny. Równe rzędy wschodzących jarzyn okolone były krzakami porzeczek, cały ogród zaś otaczał wysoki mur z cegły, pod którym - według angielskiego zwyczaju - rozciągał się szpaler grusz. Jakiś starszy ogrodnik, odwrócony do Patty plecami, zajęty był sadzeniem cebuli. Przyglądała mu się z pewną nieufnością, wahając się między chęcią ucieczki a wypływającym z jej towarzyskiej natury pragnieniem nawiązania rozmowy. Ogrodnik ten wyglądał bardzo oryginalnie. Ubrany był w bufiaste spodnie i skórzane kamasze, czerwoną kamizelkę, włóczkowy żakiet i czapkę, zsuniętą na bakier. Najwyraźniej też starzec cierpiał na reumatyzm Patty uznała więc, że nawet gdyby zechciał ją gonić, i tak zdoła uciec. WTobec tego przysiadła na jego taczkach i przyglądała mu się w milczeniu, zastanawiając się, jak najlepiej nawiązać rozmowę. Nagłe podniósł wzrok i zobaczył ją. Dłuższą chwilę wpatrywał się w nią z osłupieniem. - Dzień dobry! - rzekła Patty uprzejmie. - Ufl - mruknął ów człowiek. - Co panienka tu robi? - Przyglądam się, jak sadzicie cebulę. 149 Patty wiedziała, że było to tak oczywiste, iż wcale nie musiała tego mówić, uznała jednak, że właśnie w ten sposób łatwiej nawiąże rozmowę. Zamruczał coś znowu, wyprostował się i zbliżył do-niej o krok. - Skąd panienka tu przyszła? - zapytał szorstko. - Stamtąd! - Patty szerokim gestem wskazała na zachód. - Ha! Panienka pewnie jest w tej szkole., świętej... jak jej tam? Przytaknęła. Wielki monogram pensji św. Urszuli wyszyty był na rękawie jej bluzki. - Czy tam wiedzą, że panienka wyszła? - Nie - odpowiedziała skromnie. - Nie przypuszczam. Prawdę mówiąc, jestem tego nawet pewna. Myślą, że pojechałam z Mademoiselle do dentysty, a Ma-demoiselle myśli, że zostałam w szkole. Wobec tego jestem zupełnie wolna. Pomyślałam sobie, że nieźle byłoby przyjść tutaj i zobaczyć, jak właściwie wyglądają te słynne ogrody włoskie pana Weatherby'ego. Zawsze bardzo mnie to ciekawiło. - Niech mnie! - zaczął ogrodnik, przystąpił trochę bliżej i znowu stanął. - A po drodze nie zauważyła panienka tablic z napisami „Wstęp wzbroniony"? - Owszem, widziałam je. Wszędzie ich pełno. - Zdaje się jednak, że panienka niewiele sobie z nich robi. - Och, ja w ogóle nigdy nie zwracam uwagi na tablice z napisem „Wstęp wzbroniony" - odpowiedziała Patty beztrosko. - Nie można by się przecież nigdzie ani na krok ruszyć na tym świecie, gdyby się człowiek nimi przejmował. Niespodziewanie ogrodnik roześmiał się. - Istotnie, to racja - przyznał. - Ja sam nigdy się nimi nie przejmowałem - dodał w zamyśleniu. - Czy mogłabym pomóc panu sadzić cebulę? - zapy- 150 tała Patty grzecznie. Pomyślała, że w ten sposób, zdobywając sympatię ogrodnika, uda się jej może zobaczyć włoskie ogrody. - Czemu nie, i owszem, proszę bardzo. Przyjął jej propozycję z nieoczekiwaną życzliwością i poważnie zaczął jej tłumaczyć, na czym polega robota. Cebulki były malutkie i musiały być bardzo starannie ułożone w odpowiedni sposób - a to w tym celu, aby potem puszczały pędy we właściwym kierunku. Patty gorliwie zabrała się do pracy, sadziła cebulę za ogrodnikiem, na sąsiedniej grządce. Okazało się, że zajęcie to sprzyja umacnianiu stosunków towarzyskich; po piętnastu minutach byli już dobrymi przyjaciółmi. Rozmowa toczyła się wartko - na temat filozofii, życia i moralności. Stary miał bardzo zdecydowane poglądy na wszystko i robił wrażenie człowieka, który posiada dużą wiedzę i czytuje gazety. Na szczęście Patty przejrzała dzisiejszą gazetę. Dyskutowali więc przez dłuższy czas o tym, czy trusty* mają być oddane pod kontrolę rządu, czy nie. Ona, wierna swemu dziennikowi, utrzymywała, że tak, on zaś był przeciwnego zdania, twierdząc, że nawet diabeł nie ma prawa mieszać się do spraw trustów. - Proszę o jednego centa - odezwała się Patty, wyciągając rękę. - Jednego centa? A za co? - Za tego „diabła" Za używanie niestosownych lub niegramatycznych wyrażeń wkładamy centa do puszki na cele dobroczynne. „Diabeł" to coś znacznie gorszego - to przekleństwo. Powinnam za to nałożyć na pana grzywnę pięciu centów, ale ponieważ jest to pierwsze przewinienie, poprzestanę na jednym. ' Trust (ang.) - w systemie kapitalistycznym połączenie pewnej liczby przedsiębiorstw, które tracą samodzielność gospodarczą i podlegają przedsiębiorstwu nadrzędnemu, kontrolującemu. 151 Podał jej przez grządkę monetę jednocentową, którą Patty z całą powagą schowała do kieszonki. - Czego się uczycie w tej szkole? — zapytał z pewną ciekawością. Uprzejmie podała mu jako przykład: - W trójkącie prostokątnym kwadrat przeciwprosto-kątnej równa się sumie kwadratów obu przyprostoką-tnych. - To się pani w życiu bardzo przyda - rzekł, porozumiewawczo mrugając do niej. - Ogromnie! - przyznała. - W dniu egzaminu. Po pół godzinie sadzenia cebuli Patty zaczęła już odczuwać zmęczenie. Ale zawzięła się i postanowiła pracować tak długo, jak on. Wreszcie ostatnia cebula została wsadzona w ziemię, ogrodnik podniósł się i z zadowoleniem popatrzył na równe grządki. - Na dziś będzie dość! - oświadczył. - Zasłużyliśmy sobie na odpoczynek. Usiedli - Patty na taczkach, ogrodnik na odwróconym do góry dnem wiadrze. - I jakże się panu podoba służba u pana Weather-by'ego? - zapytała. - Czy on jest istotnie taki zły, jak to piszą w gazetach? Ogrodnik zaśmiał się cicho i zapalił fajkę. - Dla mnie był zawsze bardzo dobry - odpowiedział. A czy jego nieprzyjaciele mają go za co kochać, tego nie jestem pewny. - Ja uważam, że jest wstrętny! - rzekła Patty. - A czemuż to? - spytał ogrodnik z miną wyzywającą, jakby chciał zaznaczyć, że sam może nawet zmieszać swego chlebodawcę z błotem, ale obcemu nie zamierza na to pozwolić. - Okropnie zazdrośnie strzeże tych swoich obrazów i oranżerii. Dostojna Wdowa - to znaczy, miałam na myśli panią Trent, przełożoną - pisała do niego, prosząc, aby klasie uczącej się botaniki, pozwolił zoba- czyć swe orchidee, a on odpowiedział jej tak szorstko, wręcz niegrzecznie. - Jestem pewnien, że nie miał takiego zamiaru! — stwierdził ogrodnik. - Właśnie, że tak. Tak było. Napisał, że nie może pozwolić, aby cały tabun pannie ganiał po ogrodzie i łamał mu szczepy winne -jak gdybyśmy istotnie zamierzały robić coś podobnego! Jesteśmy przecież bardzo dobrze wychowane i potrafimy się właściwie zachować. W każdy czwartek mamy lekcję dobrych manier. - Może i był trochę szorstki - rzekł ogrodnik. — Ale widzi panienka, on się wychowywał w gorszych warunkach niż panienka. Nie uczył się dobrych manier na pensji dla młodych panien. - On się ich w ogóle nigdzie nie uczył - powiedziała Patty, wzruszając ramionami. Ogrodnik pociągnął znówr z fajki i przez chwilę, mrużąc oczy, patrzył gdzieś w dal. - Niezbyt to słuszne sądzić go tak, jak sądzi się innych ludzi — rzekł powoli. — Niejedno w życiu przeszedł, a teraz jest stary i śmiało mogę powiedzieć, że nieraz bywa bardzo samotny. Wszyscy są przeciw niemu... a jeśli ktoś zachowuje się wobec niego uprzejmie, on wie, że nigdy nie jest to bezinteresowne. Wasza nauczycielka jest grzeczna, kiedy chce, żeby pozwolił oglądać swoje zbiory, ale założyłbym się, że poza tym uważa go za starego złodzieja. - Może niesłusznie? - zapytała wyzywająco Patty. Ogrodnik lekko się uśmiechnął. - I on także bywa uczciwy, podobnie jak my wszyscy. - Może! - zgodziła się Patty niechętnie. - Może istotnie nie jest zły, kiedy się go bliżej pozna. Tak nawet często się zdarza. Na przykład Lordunia, nasza nauczycielka łaciny. Nie cierpiałam jej, aż naraz w krytycznej chwili, gdy zanosiło się na straszliwą awanturę, wybroniła nas. Zachowała się byczo. 152 153 Wyciągnął do niej rękę. - Centa! Patty zwróciła mu jego własną monetę. - Uratowała mnie od wyrzucenia ze szkoły, słowo daję! Od tego czasu nie potrafię już jej nienawidzić. I wie pan — strasznie mi tego brak. To bardzo przyjemnie mieć jakiegoś wroga. - Miałem ich sporo! - pokiwał stary głową. - A zawsze starałem się traktować ich tak, żeby się móc niemi jak najwięcej nacieszyć. - I prawdopodobnie byli to zupełnie dobrzy ludzie -rzekła domyślnie. - O, tak! - przyznał. - Najgorsi kryminaliści bywają bardzo dobrymi ludźmi, gdy ich odpowiednio traktować. - Tak, to zupełna prawda! - zgodziła się Patty. — Ludzie stają się źli tylko przypadkiem, skutkiem zbiegu okoliczności, jak na przykład było dziś ze mną. Rano powzięłam niezłomne postanowienie, aby nauczyć się zadanej lekcji geometrii i pojechać do dentysty... a jednak — jestem tutaj! Wobec czego — wyciągnęła ze swego rozważania morał - powinniśmy być zawsze grzeczni dla kryminalistów, pamiętając, że skutkiem niefortunnego zbiegu okoliczności my sami moglibyśmy siedzieć za kratkami. - Prawdę mówiąc - odezwał się - to samo nieraz i mnie przychodziło do głowy. Ja... to znaczy... — Po chwili dziwnego wahania gładko już mówił dalej: -Pan Weatherby wierzy, że wszystko zależy od szczęścia. Jeśli przypadkiem ma się przyjaciół, którzy po wyjściu z więzienia szukają pracy, należy im ją dać. Mieliśmy tu złodzieja bydła, który pasł krowy, a morderca był dozorcą w oranżerii. - To wspaniałe! — wykrzyknęła Patty. — Czy on jest tu jeszcze? Bardzo chciałabym chociaż raz zobaczyć mordercę. - Odszedł niedawno. Nie czuł się tutaj dobrze. - Jak długo pracuje pan u pana Weatherby'ego? — zapytała. - Sporo już lat. I zawsze pracowałem ciężko! — dodał z miną nieco wyzywającą. - Przypuszczam, że bardzo pana ceni? - Tak, myślę, że na ogół - tak. Wytrząsnął popiół z fajki i wstał. - A teraz — zaproponował — chce panienka, żebym jej pokazał włoskie ogrody? - O, tak! - zawołała Patty. - O ile pan jest pewny, że pan Weatherby nie będzie o to zły. - Jestem głównym ogrodnikiem. Mogę tu robić, co mi się podoba. - Jeśli jest pan najważniejszym ogrodnikiem, to dlaczego sam pan sadzi cebulę? - To męcząca robota i doskonale wpływa na mój zbyt żywy temperament. - Ach tak?! - roześmiała się Patty. - A oprócz tego, widzi panienka, jak mi przyjdzie chętka przeciążać pracą swoich ludzi, od razu przypominam sobie jak mnie samego grzbiet bolał. - Pan jest stanowczo zbyt dobrym człowiekiem, aby u niego pracować — rzekła z uznaniem. - Dziękuję panience! — odpowiedział, z uśmiechem dotykając czapki. Ogród włoski był istotnie zachwycającym miejscem z marmurowymi stopniami, fontannami i girlandami z bluszczu. - Chciałabym, żeby Conny mogła to zobaczyć! - zawołała Patty. - Któż to taki? - Mieszkam z Conny w jednym pokoju. W tym roku ogromnie interesuje się ogrodami i marzy o tym, aby dostać nagrodę za największą ilość zbadanych roślin — w każdym razie ja jestem zdania, że powinna ją dostać. Rywalizuje z nią tylko Keren Hersey; reszta kla- 154 155 sy już zrezygnowała. Tylko że Mae van Arsdale działa przeciwko Conny na złość mnie, dlatego że nie chciałam należeć do pewnego stowarzyszenia, które ona swego czasu założyła. Mae zdobywa więc orchidee w mieście i daje je Keren. — Hm! — mruknął starzec i zmarszczył czoło, zrozumiawszy ten splot intryg. - A czy to uczciwe, żeby osoby postronne pomagały? — Oczywiście! — rzekła Patty. — One dwie mają analizować kwiaty, ale inne dziewczęta mogą je zbierać i naklejać. Gdy któraś z nas idzie na spacer, zawsze wraca z bluzką wypchaną różnymi okazami dla Conny lub dla Keren. Wszystki sensowne dziewczęta trzymają stronę Conny. Keren jest strasznie nudna. Nosi rogowe okulary i uważa, że wszystko wie. — Ja też trzymam stronę Conny — oświadczył ogrodnik. — Czy mógłbym jej w jakiś sposób pomóc? Patty badawczo rozejrzała się po ogrodzie. — Jest tutaj mnóstwo roślin, których Conny z pewnością nie ma w swoim zielniku. — Będzie panienka mogła ich wziąć tyle, ile tylko udźwignie - obiecał. - Chodźmy teraz do cieplarni z orchdeami. Wyszedłszy z ogrodu, skierowali się ku przeszklonemu pawilonowi. Patty była tak zachwycona, że zupełnie zapomniała o upływie czasu, póki wreszcie nie spojrzała na zegar umieszczony nad drzwiami wozowni; wtedy uświadomiła sobie, że śniadanie na pensji św. Urszuli skończyło się już trzy kwadranse temu, a ona umiera wprost z głodu. — O, Boże! Zapomniałam o śniadaniu! — Czy to wielka zbrodnia zapomnieć o śniadaniu? ~- Cóż! - rzekła Patty z westchnieniem, - Po prostu go nie dostanę. — Mógłbym się postarać o jakieś jedzenie, żeby panienka choć trochę się pokrzepiła - zaproponował. 156 — Mógłby pan, doprawdy?! - wykrzyknęła uradowana. — Prosiłabym, jeśli można — mówiła skromnie — o trochę mleka, kawałek chleba z masłem i... suchych ciasteczek. Bo, widzi pan, chciałabym wrócić dopiero o czwartej, kiedy one będą wracać ze stacji, i wtedy może zdołam wślizgnąć się niepostrzeżenie. — Niech panienka zaczeka w altanie, a ja tymczasem zobaczę, czego będzie mogła dostarczyć chatka ogrodnika. Po kwadransie wrócił, umyty i odświeżony, dźwigając ze śmiechem wielki kosz. — Urządzimy sobie piknik! — Doskonale! - wykrzyknęła Patty radośnie. Pomogła mu rozpakować kosz i ustawić stół w małej altance obok fontanny. Przyniósł kanapki z łososiem, dzban mleka, marmoladę pomarańczową, lukrowane ciasteczka i ciepłe pierniczki, prosto z pieca. — Co za wspaniałe, bycze śniadanie! - zawołała. Wyciągnął dłoń. — Poproszę centa. Patty zajrzała do swojej kieszeni, ale okazała się pusta. — Muszę się u pana zadłużyć! Wydałam już całe kieszonkowe. Wiosenne słońce przyjemnie grzało, fontanna szemrała, wiatr usiał podłogę altanki białymi płatkami magnolii. Patty z wstchnieniem zadowolenia zabrała się do marmolady. — Najprzyjemniejszą rzeczą na świecie jest uciec od tego, co akurat powinno się robić! — odezwała się. Ze śmiechem zgodził się z tym niemoralnym spostrzeżeniem. — Myślę, że pan, na przykład, powinien teraz pracować? - zapytała. — Istotnie, byłoby mieźle, gdybym załatwił parę spraw, które mi leżą trochę na sercu. 157 - Ale przecież dobrze panu z tym, że ich pan nie załatwia? - Byczo! Wyciągnęła rękę. - Poproszę centa. Cent wrócił do jej kieszeni i uczta trwała nadal. Patty była w znakomitym humorze, a jej radość zawsze udzielała się innym. Wymknięcie się z pensji, bezprawne wkroczenie na teren cudzej, prywatnej posiadłości, sadzenie cebuli, piknik we włoskim ogrodzie, w towarzystwie głównego ogrodnika - nigdy nie marzyła nawet o takiej lawinie przygód. Główny ogrodnik, jak się zdawało, również znajdował przyjemność w tym, że użycza schronienia zbiegłej pensjonarce. Ich radość z figla była najwyraźniej obopólna. Kiedy Patty ze wzruszającą uczciwością dzieliła ostatni kawałek piernika na dwie równe części, naraz usłyszała za sobą kroki na wysypanej żwirem ścieżce. Był to służący, młody człowiek z zaczerwienioną od szybkiego marszu twarzą. Teraz stanął jak wryty z otwartymi ze zdumienia ustami. Patty spojrzała na ogrodnika z pewnym zaniepokojeniem. Obawiała się, czyjej przyjaciel nie będzie miał przez nią jakichś nieprzyjemności. Może zabawianie we włoskim ogrodzie zbiegłych z pensji panienek było surowo zakazane. Służący wciąż gapił się bezmyślnie, aż wreszcie ogrodnik wstał i spojrzał na niego. - No? - zapytał dość ostro. - Czego chcesz? — Przepraszam bardzo, ale przyszła depesza, a Ri-chard powiedział, że to może być ważne, i kazał mi pana poszukać. Główny ogrodnik wziął depeszę, przebiegł ją wzrokiem, na odwrotnej stronie napisał odpowiedź wyjętym z kieszeni, oprawnym w złoto ołówkiem i odprawił służącego krótkim skinieniem głowy. Koperta, w której przyniesiono depeszę, upadła na stół i leżała 158 tak, że adres był widoczny. Patty nieznacznie zerknęła na nią i w okamgnieniu odkryła całą prawdę. W tym samym momencie wybuchnęła serdecznym śmiechem. Towarzysz jej patrzył na nią przez chwilę, nie wiedząc, co powiedzieć, ale wreszcie i on się roześmiał. - Nadarzyła się pani niecodzienna sposobność powiedzenia mi w oczy, za jak złego, nieużytego i szorstkiego człowieka mnie pani uważa. Nawet reporterzy nieczęsto pozwalają sobie na tę przyjemność. - Och, ale to było, zanim pana jeszcze poznałam! Teraz wiem, że pan ma bardzo dobre maniery. Podziękował jej ukłonem. - Na przyszłość będę się starał mieć jeszcze lepsze. Będzie mi bardzo miło, jeśli któregoś popołudnia młode damy z pensji św. Urszuli zechcą zwiedzić moje oranżerie. - Naprawdę? - uśmiechnęła się. - To bardzo ładnie z pańskiej strony. Spakowali kosz, a resztkami obdzielili złote rybki w fontannie. - A teraz - rzekł - co pani woli obejrzeć najpierw? Galerię obrazów czy orchidee? Patty wyszła z cieplarni, gdzie hodowano orchidee, z całym naręczem nieznanych okazów, przeznaczonych do zielnika Conny. Przed stajnią stał świeżo umyty wielki, żółty powóz, do którego zaprzęgano czwórkę koni. Przyglądała mu się z zaciekawieniem. - Czy chciałaby pani, żebym ją tym powozem odwiózł do domu? - Och, strasznie bym chciała! - spontanicznie ucieszyła się Patty. - Obawiam się jednak, że nie byłoby to z mojej strony zbyt mądre - dodała po namyśle. -Jestem nawet pewna, że nie! — rzekła z niezłomnym postanowieniem. W tym momencie wzrok jej padł na drogę i uczucie radości rozjaśniło jej twarz. — O, jedzie „karawan"! 159 - Karawan? - Tak, szkolny omnibus. Najlepiej będzie, jak wrócę piechotą, tak jak przyszłam. Towarzyszył jej w drodze przez ogród warzywny i zaczarowany las i trzymał jej kwiaty, kiedy przełaziła przez mur pod drutami, przy tej okazji rozdzierając bluzkę z drugiej strony. Uścisnęli sobie ręce pod drutem kolczastym. - Spodobała mi się i cebula, i orchdee - rzekła Patty grzecznie. - Ogromnie smakowały mi też pierniki. A gdybym miała kiedyś przyjaciół byłych więźniów, czy mogę ich przysłać do pana? - Bardzo proszę! — odpowiedział. — Robota znajdzie się dla nich zawsze. Zaczęła iść, machając mu na pożegnanie ręką. -Byczo się ubawiłam! - Cent! - zawołał. Patty roześmiała się i pobiegła przed siebie. ROZDZIAŁ XI Wytrych i placek cytrynowy Ewelina Smith była chorowitą młodą osobą, którą fascynowały sprawy nadprzyrodzone. W literaturze jej faworytem był Edgar Allan Poe.* W religii skłaniała się ku spirytualizmowi. Najbardziej ulubioną jej zabawą było opowiadanie w półmroku strasznych historii o duchach. Miała bogaty repertuar opowiastek o strzygach i upiorach, przygód, które, jak zapewniała, nie były wcale zmyślone, lecz rzeczywiście przydarzyły się ludziom, których znała i którym można było wierzyć. Ona sama przeżyła jedną czy dwie przygody z duchami i opowiadała o nich szczegółowo, ściszonym głosem, z otwartymi szeroko oczami, podczas gdy jej słuchaczki siedziały w milczeniu, drżąc i trzymając się mocno za ręce. Dziewczęta należące do kółka Eweliny nie posiadały zbyt wielkiego poczucia humoru. Pewnego sobotniego wieczoru cała pensja doskonale się bawiła na różnego rodzaju spotkaniach towarzyskich. Ewelina urządziła seans spirytystyczny w swoim pokoju we wschodnim skrzydle; Nancy Lee zaprosiła dziesięć najbliższych przyjaciółek na swoje urodziny; kurs historii Europy ucztował z okazji ukończenia Wojny Trzydziestoletniej, a Kid McCoy urządziła w Korytarzu Południowym wyścigi z ziem- * Poe Edgar Allan (1809-49) - amerykański poeta, nowelista i krytyk literacki. Był mistrzem w tworzeniu nastroju fantastyki i grozy. 11-Patty 161 niakami — bilet kosztował jeden znaczek pocztowy, a nagrodę schowano w przewiązanym wstążeczkami pudełku i, jak zaręczano, warta była trudów. Lubianą powszechnie Patty zaproszono na wszystkie cztery zabawy. Za zaproszenie na urodziny Nancy podziękowała, bo miała tam być także Mae van Ars-dale, której szczerze nie znosiła, przyjęła jednak pozostałe zaprosiny i bawiła się doskonale, jako wędrowny gość. Przeniosła swój ziemniak, leżący na łyżeczce, wchodząc na jeden stół i przeczołgując się pod drugim, wreszcie przez obręcz zwisającą z sufitu, po czym umieściła go w koszu na końcu korytarza — wszystko to dokładnie w ciągu dwóch minut i czterdziestu siedmiu sekund. (Kid McCoy czuwała z zegarkiem w ręku. W ten sposób Patty pobiła wszystkie dotychczasowe rekordy, wobec czego, pełna nadziei, przez kilka minut kręciła się koło pudełka, przewiązanego wstążeczką. Kiedy jednak napłynęła nowa fala dziewcząt chcących wziąć udział w wyścigu, co groziło ustanowieniem nowego rekordu, Patty pozostawiła rozstrzygnięcie sprawy jury i pobiegła do pokoju Eweliny. W pokoju pogaszone były wszystkie światła, tylko w małej miseczce napełnionej denaturatem z solą migotał niewielki płomyk. Goście siedzieli w kucki na poduszeczkach, wyglądając dość niesamowicie w tym wątłym, chyboczącym świetle. Patty bez słowa osunęła się na wolną poduszeczkę i grzecznie zaczęła słuchać Eweliny, która właśnie przemawiała do swych słuchaczek. - Jak wiecie, byłam tego lata świadkiem bardzo interesującego eksperymentu. Trafiłam przypadkiem do obozu spirytystów, gdzie brałam udział w seansie z materializacją. - Cóż to takiego? - zapytała Rozalia Patton. - Jest to seans, podczas którego duchy ukazują się 162 medium w tej formie materialnej, jaką posiadały za życia - objaśniła łaskawie Ewelina. Rozalia była tylko zaproszonym gościem, nie należała do stałego kółka „spirytystek". - Ach, tak - rzekła Rozalia, nadal niewiele z tego rozumiejąc. - Naprawdę nie oczekiwałam, że coś rzeczywiście może się pojawić - kontynuowała Ewelina - i właśnie pomyślałam, że zupełnie niepotrzebnie wydałam na to dolara, gdy nagle medium, którym była młoda kobieta, zamknęło oczy i zaczęło dygotać. Powiedziało, że widzi ducha pięknej, młodej dziewczyny, która zmarła przed pięciu laty. Dziewczyna ubrana była na biało, szaty jej były mokre, a w ręce trzymała wytrych... - Wytrych! - wykrzyknęła Patty. - Cóż znowu za... - Nie wiem nic więcej! - przerwała jej niecierpliwie Ewelina. — Mówię tylko to, czego byłam świadkiem. Medium nie mogło podać pełnego jej imienia, podało tylko pierwszą literę: „S". W tej chwili przyszło mi na myśl, że to z pewnością moja kuzynka Susan, która wpadła do studni i utonęła. Całe lata o niej nie myślałam, ale opis dokładnie się zgadzał. Zapytałam o to medium. Po chwili powiedziało, że to właśnie ona i że przyszła, aby mnie ostrzec. Tu Ewelina przerwała, aby spotęgować wrażenie, a jej słuchaczki aż pochyliły się do przodu, w napięciu oczekując dalszego ciągu. - Ostrzec! - powtórzyła szeptem, niemal wstrzymując oddech, Florence Hissop. - Tak. Ostrzegła mnie, żebym nigdy nie jadła cytrynowego placka. Patty omal się nie zakrztusiła się od powstrzymywanego śmiechu. Ewelina tylko surowo spojrzała w jej stronę, po czym mówiła dalej: - Medium zadrżało znowu, obudziło się z transu i w 163 ogóle nie mogło sobie przypomnieć, o czym mówiło! Kiedy powiedziałam o wytrychu i placku cytrynowym, ta kobieta była tak samo zdziwiona jak ja. Wyjaśniła mi, że wskazówki, które za pośrednictwem duchów przychodzą z tamtego świata, są często niezrozumiałe, i mimo iż czasem dotyczą rzeczy na pozór banalnych, w rzeczywistości zawierają głęboką prawdę. Przypuszczalnie kiedyś będę miała wroga, który postanowi otruć mnie cytrynowym plackiem, i dlatego nigdy, pod żadnym pozorem, nie wolno mi wziąć go do ust. — I nie bierzesz? - zapytała Patty. — Nigdy! - odparła ze smutkiem Ewelina. Patty zrobiła minę, jak gdyby przeprowadzała naukowe badanie. — Czy jesteś pewna, że medium powiedziało prawdę? — Nie miałam najmniejszej przyczyny, aby w to wątpić. — I naprawdę wierzysz w strachy? — W duchy — poprawiła uprzejmie Ewelina. — Dzieje się przecież mnóstwo różnych rzeczy, których w żaden sposób nie można wytłumaczyć. — A co byś zrobiła, gdyby ukazał ci się duch twojej kuzynki? Przeraziłabyś się? — Wcale nie! - odrzekła Ewelina z godnością. - Bardzo kochałam kuzynkę Susan. Nie mam powodu bać się jej ducha. Z dołu dolatywała woń gotującego się syropu. Patty przeprosiła Ewelinę i pobiegła do kuchni. Atmosfera duchowych wyżyn, na jakich przebywała Ewelina, było dla płuc Patty, zwykłej śmiertelniczki, trochę zbyt mdła. Właśnie zamierzano przelewać syrop do foremek. — Chodź tu, Patty! — zawołała Priscilla. - Przestań wreszcie próżnować. Leć do spiżarni i przynieś trochę masła, żebyśmy sobie nie pobrudziły rąk. Patty posłusznie zeszła z kucharką do piwnicy, myśląc oczywiście tylko o maśle. Na jednej z półek stał jutrzejszy deser — piętnaście placków cytrynowych, 164 pięknie ozdobionych białymi piramidkami z bitej śmietany. Kiedy Patty to zobaczyła, ogarnęła ją nagle zbrodnicza pokusa. Przez chwilę walczyła ze sobą, ale wreszcie uległa. Podczas gdy Nora pochylona była nad cebrzykiem z masłem, Patty otworzyła okno i ukradkiem, przez żelazną kratę wystawiła jeden placek za okno kuchenne. Kiedy Nora podniosła głowę, okno było już zamknięte a Patty z niewinną miną uważnie studiowała etykietę na butelce z oliwą. Gdy miesiły ciasto w osobnym kącie kuchni, Patty ze śmiechem zwierzyła się ze swego planu Conny i Priscilli. Conny zawsze gotowa była do figlów i psot, ale Priscillę trzeba było czasami namawiać, nieomal zmuszać. Zaczęła - zupełnie nie w porę - kształtować w sobie szlachetne przymioty moralne, tak że obie jej przyjaciółki, które z pożytkiem dla swego zdrowia i dobrego humoru bynajmniej nie przejmowały się moralnością szkolną, czasami z trudem tylko mogły ją wciągnąć do swoich pomysłowych planów. Nareszcie Priscilla mruknęła coś na znak zgody, Conny zaś z entuzjazmem zaproponowała, że wystara się o wytrych. Jako kapitan drużyny sportowej mogła tego dokonać o wiele łatwiej niż Patty. Podczas przelotnej wizyty w stajni, pozornie w celu omówienia z Martinem kwestii kortów tenisowych, wybrała z jego skrzynki z narzędziami odpowiedni wytrych, schowała go pod swetrem i bez przeszkód wyniosła. Wraz z Patty tajnymi drogami zaniosły tę zdobycz do Rajskiej Alei. Po drodze niemało najadły się strachu, niemało było też tłumionego chichotu, ale wreszcie wytrych i placek - z lekko tylko uszkodzoną piramidą z bitej śmietany, ale wciąż jeszcze najwyraźniej cytrynowy — zostały bezpiecznie ukryte pod łóżkiem Patty, gdzie miały oczekiwać, aż spełnią swoją rolę w nocnym figlu. 165 Jak zwykle o wpół do dziesiątej rozległ się dzwonek na ciszę nocną, ale tym razem bez widocznych rezultatów. Szkoła wciąż była rozbawiona. Małe dziewczynki z klas wstępnych uganiały się po korytarzach, walcząc na poduszki, dopóki sama przełożona surowo nie kazała im iść do łóżek. Było już koło dziesiątej, gdy panienki piekące ciastka umyły oblepione mąką ręce i udały się na górę. Patty zastała w swym pokoju delegację dziewcząt, które brały udział w wyścigach z ziemniakami. Oznajmiły jej radosną nowinę, że zdobyła nagrodę. Zaciekawiony tłumek zebrał się, aby być świadkiem otwierania pudełka — zawierało ono blaszany wieniec pogrzebowy, który był wystawiony tej zimy w oknie przedsiębiorcy pogrzebowego. Kid kupiła go tanio, ponieważ był popstrzony przez muchy, czego nie dało się już zmyć. Wieniec nadziano na kij hokejowy i dziewczęta, z Patty na czele, urządziły uroczysty pochód po korytarzu, głośno śpiewając parodię znanej żałobnej pieśni i nie zwracając żadnej uwagi na to, że Mademoiselle załamuje ręce i błaga je o spokój. - Mes cheres enfants - już dziesiąta godzina. — Soyez tranąuilles, Patty... Mon Dieu, jak ty jesteś niedobra! Margarette McCoy, nie usłuchasz mnie? Nous ver-rons! Idź natychmiast do swego pokoju. Ty nie należysz do mojej grupy. Dzieci! Ja błagam! Idźcie spać — wszystkie. Tout de suitę! * Ale pochód nadal wznosił radosne okrzyki, póki wreszcie nie pojawiła się panna Lord, ostro nakazując ciszę. Panna Lord, rozgniewana, potrafiła być bardzo surowa. Na jakiś czas zaległa w Rajskiej Alei cisza i spokój, panujący zwykle na podbitych terenach, wo- * Mes cheres enfants (franc.) - moje drogie dzieci; Soyez tranąuilles (franc.) proszę o spokój; Mon Dieu (franc.) - mój Boże; Nous verrons (franc.) zobaczymy; Tout de suitę (franc.) - natychmiast. 166 bec czego panna Lord wróciła do swojego obozu. Ale zgiełk wybuchł na nowo, kiedy odkryto, że ktoś nasypał do łóżek w Rajskiej Alei miałkiego cukru, i to w niemałych ilościach. Najpierw podejrzewano o to Patty i Conny, ale okazało się, że również ich prześcieradła były szczodrze posypane cukrem. Minęło kolejne pół godziny, zanim prześcielono łóżka i wreszcie panienki zaczęły się układać do snu. Kiedy nauczycielka dyżurna po raz ostatni obeszła szkołę i stwierdziła, że wszędzie panuje już spokój, Patty odrzuciła kołdrę i ostrożnie wstała z łóżka. Była kompletnie ubrana, tyle że trzewiki zmieniła na pantofle, które lepiej nadawały się do nocnych wypraw. Zaraz też przyłączyły się do niej Priscilla i Conny. Na szczęście księżyc był w pełni i rzucał silny blask, tak że mogły swobodnie poruszać się bez światła. Z pomocą dwóch przyjaciółek Patty ułożyła prześcieradła na kształt dwóch wielkich skrzydeł i agrafkami przypięła je sobie do ramion. Poszewkę jaśka nasunęły jej na głowę tak, że rogi tworzyły uszy. Chwyciły za nożyczki, ale przez chwilę wahały się, czy ich użyć. - Wytnijcie prędzej otwór na nos - szepnęła Patty -duszę się. - Przecież to nieładnie psuć zupełnie dobrą poszewkę - odezwała się Priscilla, którą nagle opadły wyrzuty sumienia. - Wrzucę trochę pieniędzy do puszki na cele dobroczynne - obiecała Patty. Wycięto więc otwory na oczy i nos i przypalonym korkiem narysowano wykrzywione usta i diabolicznie uniesione brwi. Poszewkę Conny przywiązała Patty mocno do szyi, aby się nie zsunęła, uszy kiwały się po obu stronach głowy. Było to najdziwaczniejsze widmo, jakie kiedykolwiek wyszło z przyzwoitego grobu. Przygotowania te zajęły sporo czasu. Do dwunastej brakowało już tylko dziewięciu minut. 167 - Zaczekam, aż wybije północ — rzekła Patty — potem wślizgnę się do pokoju Eweliny, zacznę poruszać skrzydłami i zawołam szeptem: „Chodź! Chodź!" Wytrych i placek położę jej w nogach, tak że będzie na pewno wiedziała, że nie był to sen. - A jeśli zacznie krzyczeć? - zapytała Priscilla. - Nie zacznie. Ona kocha duchy, a szczególnie ducha Susan. Dziś wieczór sama powiedziała, że byłaby wręcz szczęśliwa, gdyby go zobaczyła. - A jeśli mimo wszystko zacznie krzyczeć? - nadal upierała się Priscilla. - Och, to głupstwo! Ucieknę i szybko wskoczę do swojego łóżka. Zanim ktokolwiek zdoła się obudzić, ja będę już spała jak zabita. Wyszły najpierw na zwiady na korytarz, aby się upewnić, czy panuje zupełny spokój. Z otwartych drzwi dobiegały tylko równe oddechy śpiących dziewcząt. Na szczęście Ewelina mieszkała sama, ale, niestety, jej pokój znajdował się w samym końcu wschodniego skrzydła, po przeciwnej stronie budynku, co utrudniało całe przedsięwzięcie. Conny i Priscilla, w pantoflach i kimonach, podążały na palcach za Patty, która pobiegła Rajską Aleją. W świetle księżyca widać ją było w środkowym hallu, jak energicznie porusza skrzydłami. Przyjaciółki trzymały się razem, drżąc z przejęcia. Mimo że same przecież brały udział w tajemnej wyprawie i pomagały Patty się przebrać, zastanawiały się, jak by zareagowały, gdyby tak któraś z nich nagle, w środku nocy została w ten sposób zbudzona, zwłaszcza jeśli wierzyłaby w duchy. Przy wejściu do wschodniego skrzydła, wręczyły Patty placek i wytrych i wycofały się na swoje terytorium. Cokolwiek by się stało, na wypadek jakiejś awantury wolały być bliżej swoich pokojów. Patty przemknęła się na sam koniec korytarza mijając wszystkie drzwi, aż dotarła do pokoju Eweliny, gdzie stanęła w samym środku smugi księżycowej. Kilkakrotnie wypowiedziane grobowym głosem słowo: „Chodź!" nie odniosło żadnego skutku. Ewelina miała zdrowy, mocny sen. Patty lekko potrząsnęła łóżkiem. Śpiąca poruszyła się, ale spała dalej. To zaczynało już być kłopotliwe. Duch wcale nie miał zamiaru sprawiać tyle hałasu, aby zbudzić wszystkich dokoła. Patty położyła placek i wytrych na tacy i znowu zakoły-sała łóżkiem, tym razem z gwałtownością trzęsienia ziemi. Kiedy już chciała zrezygnować i odejść, zabierając placek i wytrych, Ewelina siadła na łóżku i nieprzytomna ze strachu złapała się za głowę. Patty zdążyła jeszcze tylko porwać placek, podczas gdy wytrych z brzękiem upadł na podłogę i ten dźwięk w wybujałej wyobraźni Patty wzmożonym echem rozległ się w całym hallu. Nie miała już okazji, by poruszać skrzydłami i szeptać: „Chodź". Ewelina nie czekała na to miłe zaproszenie, tylko otworzyła szeroko usta i zaczęła krzyczeć tak przeraźliwie, że Patty w pierwszej chwili zlękła się do tego stopnia, iż nie była w stanie ruszyć się z miejsca. Wreszcie, wciąż jeszcze trzymając w ręce placek, rzuciła się do ucieczki. Ku jej konsternacji, na rozdzierający krzyk Eweliny ze wszystkich stron zaczęły odpowiadać nie mniej przerażone krzyki. Zdawało się, że wszystkie dziewczęta się zbudziły i zapanowała jakaś zbiorowa histeria. Patty słyszała, jak trzaskano drzwiami, słyszała, jak pytano o przyczynę tego zamieszania. Szybko pobiegła w stronę swego pokoju, spodziewając się, że ciemności i ogólny popłoch ułatwią jej ucieczkę, gdy naraz na końcu korytarza ujrzała pannę Lord, przy-odzianą w kolorowy kwiecisty szlafrok. Patty omal nie wpadła w jej ramiona. Jęknąwszy ze strachu, pobiegła znów w stronę pokoju wrzeszczącej Eweliny. Teraz zrozumiała, że jest w pułapce. Z wschodniego skrzydła wiódł wąski korytarzyk do 168 169 I pokojów służby. Tam właśnie umknęła. Gdyby mogła dostać się na tylne schody, byłaby ocalona. Otworzyła drzwi i ku swemu przerażeniu zobaczyła, że tutaj panuje jeszcze większe zamieszanie. Wśród służby wybuchła istna panika. Maggie, owinięta kocem w czerwone pasy, w popłochu rzuciła się do ucieczki, reszta przeraźliwie wrzeszczała, a dominował głośny krzyk Nory: - Ratunku! Morderca! Tu jest włamywacz! Patty szybko zatrzasnęła drzwi i cofnęła się w głąb korytarzyka. Z tyłu ciągle słyszała histeryczne wycie Eweliny: - Widziałam ducha! Widziałam ducha! A przed nią krzyk: „Złodziej! Złodziej!" stawał się coraz głośniejszy. Doprowadzona do rozpaczy tą beznadziejną sytuacją, Patty przylgnęła płasko do ściany ciemnego korytarzyka, w duchu dziękując Bogu, że dawno planowane oświetlenie elektryczne nie zostało jeszcze założone. Liczne głosy wołały o zapałki, ale zdawało się, że nikt nie może ich znaleźć. Patty nerwowo szarpała poszewkę, zawiązaną dokoła szyi, ale Conny mocno przewiązała ją białą wstążką do włosów, a w dodatku węzeł był z tyłu. Zresztą nawet gdyby zdołała się pozbyć swego przebrania, i tak byłaby zgubiona, jeśliby ją złapano, ponieważ wciąż jeszcze miała przypięte białe prześcieradła i nawet bogata wyobraźnia Patty nie podsuwała jej żadnego usprawiedliwienia na paradowanie o północy w tym stroju. Pogoń zbliżała się, widać już było odblask świateł. W każdej chwili ktoś mógł otworzyć drzwi do korytarzyka. Jedynym schronieniem, gdzie jeszcze mogła się ukryć, była komórka na brudną bieliznę, ale i ono nie było zbyt pewne. Patty namacała klamkę i wślizgnęła się do komórki. Gdyby znalazła tam stos prześcieradeł, mogłaby się pod nimi schować w nadziei, że pozo- 170 stanie nie zauważona, ponieważ sama miała na sobie prześcieradła. Ale była to akurat sobota, kiedy to zawsze całą brudną bieliznę oddawano do pralni. Spadzista, długa, śliska rynna łączyła komórkę z pralnią w suterenach, dwa piętra niżej. Kroki było już słychać w korytarzyku. Patty usłyszała, jak panna Lord mówi: - Dajcie tu światło, przeszukamy komórkę na bieliznę. Patty nie wahała się ani chwili dłużej. W wyobraźni czuła już dłoń panny Lord, zaciskającą się mocno na jej ramieniu. Z dwojga złego wolała skręcić sobie kark. Wciąż obejmując placek cytrynowy - mimo emocji trzymała go mocno - wsunęła się do rynny, wyciągnęła nogi przed siebie i odepchnęła się. Przez dwie sekundy, bez tchu, leciała w powietrzu, po czym stopy jej uderzyły w drzwi na dole, i Patty wpadła do pralni. Zaledwie chwilę wcześniej drzwi od strony schodów kuchennych zostały ostrożnie otwarte, wynurzył się z nich jakiś mężczyzna i szybko wślizgnął się do pralni. Rozejrzał z bezgranicznym uczuciem ulgi po pustym, zalanym światłem księżycowym pomieszczeniu, gdy naraz, jak wystrzelona z procy, wleciała tam Patty ze swoim plackiem. Oboje upadli na ziemię, plącząc się w rozwianych skrzydłach „ducha". Patty, która znalazła się na górze, zerwała się pierwsza. Wciąż jeszcze trzymała swój placek, a przynajmniej to, co z niego zostało; czub z bitej śmietany wlądował na twarzy i rękach mężczyzny, ale sam placek pozostał nietknięty. Mężczyzna usiadł na podłodze, w przerażeniu starł z oczu śmietanę, spojrzał na napastnika i zerwał się, po czym przycisnął się do ściany, z rękami wyciągniętymi przed siebie, jak gdyby chciał się bronić. - Do licha! - zaklął. - Co to znowu za piekło?! Patty wybaczyła mu jego sposób wyrażania się, ponieważ nie mógł przecież wiedzieć, że mówi do damy. 171 Najwidoczniej odnosił raczej wrażenie, iż ma do czynienia z diabłem. Poszewka na głowie przesunęła się, tak że teraz jedno ucho zwrócone było ku północy, drugie na południe, a patrzeć mogła tylko jednym okiem. W kapturze było jej gorąco i z trudem już oddychała. Przez dłuższą chwilę stali bez ruchu, bacznie się nawzajem obserwując. Wreszcie umysł Patty zaczął logicznie pracować. - Jak sądzę - odezwała się - to pan jest tym włamywaczem, z powodu którego powstało to okropne zamieszanie. Mężczyzna cofnął się, wyraźnie przestraszony, a jego szeroko otwarte oczy z przerażeniem patrzyły spod rzęs ozdobionych bitą śmietaną. — Ja — rzekła Patty, dopełniając ceremonii wzajemnej prezentacji -jestem duchem. Mruknął coś niedosłyszalnie. Nie zrozumiała dobrze, czy klnie, czy też się modli. - Niech się pan nie boi - dodała uprzejmie - ja panu nic nie zrobię. — Czy to jakiś przeklęty szpital wariatów? — To tylko szkoła dla dziewcząt. — O, Boże! — wykrzyknął. - Cicho! - szepnęła Patty. - Idą! W kuchni nad nimi rozległ się tupot biegnących nóg, a jednocześnie do piskliwych kobiecych krzyków dołączyły się basowe głosy. To mężczyźni przybiegli ze stajen. Włamywacz i duch patrzyli na siebie zupełnie oniemiali — łączyło ich wspólne niebezpieczeństwo. Patty namyślała się przez chwilę, przyglądając się twarzy mężczyzny, o ile mogła ją zobaczyć spoza śmietany. Miał uczciwe błękitne oczy i kędzierzawe jasne włosy. Wyciągnęła nagle rękę i chwyciła go za łokieć. - Prędko! Za chwilę tu będą! Znam miejsce, gdzie można się ukryć. Proszę iść ze mną. 172 Bez oporu pozwolił jej się wepchnąć do składu, odciętego od głównej piwnicy, w którym przechowywano rekwizyty kółka dramatycznego. — Proszę iść na czworakach, tuż za mną — rozkazała, schylając się i dając nura za stos dekoracji. Mężczyzna czołgał się w ślad za nią. Wreszcie podnieśli się i schowali w kąciku za kulisami. Patty przysiadła na połamanym stołku, a swemu towarzyszowi podsunęła pieniek. — Nie przyjdzie im nawet na myśl, aby tu zajrzeć -szepnęła. — Martin jest za gruby, żeby się tutaj wcisnąć. Małe, zakratowane okienko przepuszczało trochę bladego światła księżycowego, tak że teraz mogli lepiej wzajemnie się sobie przyjrzeć. Mężczyzna, który najwyraźniej, wciąż jeszcze czuł się nieswojo w obecności Patty usiadł na swoim pieńku jak najdalej od niej. Wytarł twarz rękawem kurtki i długo, w skupieniu przyglądał się śmietanie. Widocznie nie umiał zgadnąć, co to za dziwna substancja. Błyskawiczny rozwój wypadków nie pozwolił mu dotąd zauważyć placka, który nadal trzymała Patty. Patty zdołała przez kaptur spojrzeć na niego jednym okiem. — Ja się już zupełnie rozpływam — szepnęła. — Czy mógłby pan rozwiązać ten węzeł? Pochyliła głowę, aby ułatwić mu zadanie. Mężczyzna mógł się teraz częściowo upewnić co do ludzkiej natury swojej towarzyszki, wobec czego posłusznie zaczął drżącymi rękami rozplątywać węzeł. Nareszcie udało mu się go rozwiązać i Patty z westchnieniem ulgi ściągnęła z głowy swój kaptur. Włosy miała trochę wzburzone, a twarz ubrudzoną przypalonym korkiem, ale jej błękitne oczy były szczere i uczciwe. Ten widok dodał mu otuchy. — No, patrzcie! — mruknął z ulgą. 173 ~ Cicho! - ostrzegła go Patty. Pościg znowu się zbliżał. W pralni słychać było już kroki, a także głosy mężczyzn. — Duch i włamywacz! — mówił Martin z oburzeniem. — Bardzo wiarygodna kombinacja, nieprawda? Z obowiązku, lecz bez skutku przeszukali skład węgla. Martin żartobliwie spytał: — A zajrzałeś do komina, Mikę? Osaki, mój chłopcze, jesteś mały, wejdź w tę rurę i zobacz. Może tam ukrył się duch. Otworzyli drzwi do składu z rekwizytami i zajrzeli do środka. Włamywacz skulił się i wstrzymał oddech, podczas gdy Patty walczyła z zupełnie niewłaściwym pragnieniem, by wybuchnąć śmiechem. Martin był w doskonałym humorze. Gwizdnął jak na psa. — Do nogi, duchu! Do nogi, złodzieju! Chodź tu, drabie! Z hukiem zatrzasnęli drzwi i kroki zaczęły się oddalać. Patty kiwała się w przód i w tył, jakby w dziwnym ataku histerii, zatykając sobie usta rogiem prześcieradła, aby się głośno nie roześmiać, podczas gdy włamywacz szczękał ze strachu zębami. — Boże! — westchnął. — Pani może się to wydawać śmieszne, ale dla mnie oznaczałoby to więzienie. Patty przestała się śmiać i spojrzała na niego z pewną dozą politowania. — Mnie groziłoby to wyrzuceniem ze szkoły, a to dopiero jest hańba! Ale to jeszcze nie powód, żeby zaraz trząść się ze strachu. Ładny z pana włamywacz! Głowa do góry i trzymać się dzielnie! Zmarszczył brwi i znowu wytarł ręką bitą śmietanę. — Musi pan być okropnym amatorem, skoro włamuje się pan do takiego domu jak ten - mówiła wręcz lekceważąco. - Czyż nie wie pan, że tutaj nie ma srebra, wszystko jest tylko platerowane? — Nic o tym nie wiedziałem - odpowiedział posępnie. - Zobaczyłem tylko, że okno nad dachem szo- 174 py jest otwarte i wlazłem przez nie. Byłem głodny i myślałem, że znajdę coś do zjedzenia. Od wczoraj rana nie miałem nic w ustach. Patty schyliła się po ciasto, które położyła na podłodze. - Ma pan tu trochę placka. Mężczyzna drgnął i odchylił się gwałtownie, kiedy rzuciła placek w jego stronę. - Co to jest? - wyjąkał. Był tak zdenerwowany, jak mysz goniona przez kota. - Placek cytrynowy. Trochę się zmiętosił, ale to nie szkodzi. Brakuje tylko piramidki z bitej śmietany, ale jej większa część wylądowała na pana głowie. Reszta została na mojej sukni, na podłodze w pralni, na łóżku Ewełiny Smith i w rynnie do zrzucania bielizny. - Ach, tak! - mruknął z widoczną ulgą, po raz kolejny dotykając głowy. — A ja myślałem, że to jakiś przeklęty klej! - Ale placek jest cały! - zapewniła go. - Proszę go zjeść. To bardzo pożywne. Zabrał się do placka i jadł go z zachłannością, świadczącą wymownie o tym, że naprawdę nie jadł nic od wczorajszego ranka. Patty przyglądała mu się, a wrodzona ciekawość walczyła z wpojonymi jej dobrymi manierami. Wreszcie ciekawość zwyciężyła. - Czy mógłby mi pan powiedzieć, jak to się stało, że został pan włamywaczem? Tak marnie się pan spisał, że mam wrażenie, iż powinien pan obrać sobie jakiś inny zawód. Jedząc, opowiedział jej swoją historię. Człowiekowi doświadczonemu w sprawach przestępstw opowieść ta wydałaby się w dużej mierze nieprawdopodobna, ale on miał tak uczciwą twarz i szczere błękitne oczy, że Patty nawet przez myśl nie przeszło, by wątpić w prawdziwość jego słów. Włamywacz rozpoczął swoje opowiadanie posępnym głosem. Dotychczas nikt mu 175 nigdy nie wierzył i był pewien, że ona też nie uwierzy. Z przyjemnością wymyśliłby jakąś ciekawszą i bardziej intrygującą historię, nie miał jednak dość wyobraźni, aby dostatecznie przekonująco kłamać. Wobec tego swoim prostym, nieporadnym językiem mówił tylko prawdę. Patty słuchała z wytężoną uwagą. Opowiadanie chwilami utrudniał mu placek cytrynowy, który wprost pochłaniał, a jego sposób wyrażania się nie był taki, do jakiego Patty przywykła, ale mimo to starała się dokładnie zrozumieć całą jego opowieść. Właściwie był ogrodnikiem. Na ostatniej posadzie musiał sypiać na poddaszu, ponieważ pan domu często wyjeżdżał, a pani bała się trzymać obcego mężczyznę w domu. Pewnego wieczoru jednak robotnik pracujący w gazowni, a mianujący się jego przyjacielem, zafundował mu sporo piwa, upił go i zabrał mu z kieszeni klucz od tylnych schodów. I kiedy ogrodnik spał sobie w najlepsze na tyłach domu, pod jabłonią, na górze piasku, w którym zwykle bawiły się dzieci, robotnik zakradł się do mieszkania i ukradł płaszcz, srebrny dzbanuszek do kawy, pudełko cygar, butelkę whisky i dwa parasole. Oczywiście o kradzież oskarżono ogrodnika i skazano go na dwa lata pozbawienia wolności. A kiedy wyszedł z więzienia, nigdzie nie mógł dostać roboty. - I nikt mi nie wytłumaczy — dodał z goryczą — że to piwo nie było czymś zaprawione. - Ale to bardzo nieładnie, że pan się upił! - rzekła z naganą w głosie Patty. - To był przypadek - stwierdził stanowczo. - Jeżeli pan jest pewien, że nigdy więcej pan tego nie zrobi — rzekła — to ja wystaram się panu o pracę. Ale pan musi mi przyrzec, że się nie będzie upijał, dać słowo honoru uczciwego człowieka. Rozumie pan przecież, że nie mogłabym nikomu polecić pijaka. 176 Mężczyzna uśmiechnął się blado. — Głowę dam za to, że nie znajdzie pani nikogo, kto zechciałby przyjąć człowieka, który siedział w kryminale. — A właśnie że znajdę. Znam takiego człowieka. Jest to mój przyjaciel i on właśnie pomaga ludziom, którzy siedzieli w więzieniu. Sam zdaje sobie sprawę z tego, że tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności został milionerem, a nie kryminalistą. Zawsze daje człowiekowi szansę rozpoczęcia nowego życia. Morderca był u niego stróżem w cieplarni, złodziej bydła doił krowy. Jestem pewna, że przyjmie pana chętnie. Proszę pójść ze mną, napiszę panu list polecający. Patty otuliła się szczelnie prześcieradłami i zamierzała wyjść z ukrycia. — Co pani robi?! - wykrzyknął. - Czy chce mnie pani wydać? — Co też pan mówi! - spojrzała na niego z politowaniem. - Jakże mogłabym wydać pana, nie wydając równocześnie siebie? Przekonany tym logicznym rozumowaniem, na czworakach wyczołgał się za nią. Patty podeszła ku drzwiom pralni i nadsłuchiwała pilnie. Pogoń przeniosła się do innej części budynku. Patty poprowadziła swego towarzysza korytarzem, a potem po kilku schodach weszli do pustej sali, gdzie mieściła się klasa wstępna. — Tu jesteśmy bezpieczni — szepnęła. - Tę salę już przeszukiwano. Zaczęła szukać przyborów do pisania. Nie było atramentu, znalazła jednak czerwony ołówek. Wydarła z zeszytu kartkę, na której u góry była wykaligrafowana szczytna sentencja: Uczciwość jest najlepszą polityką. Już chciała zacząć pisać, ale zawahała się jeszcze. — Jeśli pan dostanie doskonałe miejsce dozorcy cebul, orchidei i innych takich rzeczy, przyrzeknie pan nie tknąć więcej piwa? 12 - Patty 177 — Jasne! - zgodził się bez większego przekonania. W jego oczach nadal jeszcze widać było niepewność. Nic podobnego nie zdarzyło mu się dotąd w życiu. Ciągle podejrzewał jakąś pułapkę. - Bo widzi pan - mówiła Patty - gdyby pan znowu zaczął pić, sprawiłby mi pan ogromny zawód. Nigdy więcej nie śmiałabym już polecić żadnego włamywacza. Oparta o ramę okienną, napisała przy świetle księżyca list, który potem głośno odczytała: Kochany Panie Weatherby! Czy przypomina pan sobie naszą rozmowę, kiedy to uciekłam z pensji i wtargnęłam do pańskiego ogrodu z cebulą? Powiedział pan wtedy, że kryminaliści bywają często tak dobrzy jak my i że pan znalazłby pracę dla zaprzyjaźnionego kryminalisty, którego bym do pana przysłała. W tym liście polecam panu włamywacza, z którym się zaznajomiłam, a który chętnie objąłby u pana posadę ogrodnika. Uczył się na ogrodnika i zawód ten przedkłada nad zawód włamywacza, ale ma kłopoty ze znalezieniem pracy, ponieważ siedział w więzieniu. Jest szczery, uczciwy i pracowity i przyrzeka, że nie będzie pił piwa. Będę wdzięczna za okazane mu względy. Szczerze oddana Patty Wyatt P.S. Proszę wybaczyć, że piszę czerwonym ołówkiem. Piszę o północy, przy świetle księżyca, w sali wstępnej klasy, a atrament jest schowany. Włamywacz opowie panu całą swoją historię, zbyt skomplikowaną, aby ją opisywać. Zawsze Pańska P. W. Włożyła list do szerokiej koperty z płótna, w której przechowywano robótki ręczne, i zaadresowała. Mężczyzna wziął ją z pewnym wahaniem. Widocznie wciąż jeszcze czegoś się obawiał. - O co chodzi? — spytała Patty. — Czy pan się czegoś lęka? - Czy jest pani pewna - zapytał podejrzliwie - że Silas Weatherby nie jest draniem? - Jest prezesem kompanii kolejowej. - Och! — Włamywacz miał teraz trochę pewniejszą minę. Patty otworzyła okno, a potem, na pożegnanie, wygłosiła mu jeszcze umoralniające kazanie. - Daję panu szansę rozpoczęcia nowego życia. Jeśli pan jest prawdziwym mężczyzną, zgłosi się pan z tym listem i dostanie pan zajęcie. Jeśli jednak jest pan tchórzem i nie pójdzie pan tam, na zawsze już pozostanie pan włamywaczem - i to w dodatku, jak sądzę, dość marnym! Zachęcająco skinęła głową w stronę otwartego okna. - Do widzenia, panienko! - powiedział włamywacz. - Do widzenia! — rzekła Patty. — Życzę panu szczęścia! Będąc już prawie na zewnątrz, zatrzymał się nagle, by jeszcze raz się upewnić. - Czy jest pani przekonana, że on nie zawiedzie? Czy nie bierze mnie pani na kawał? - Nie zawiedzie - obiecała trochę może na wyrost. -I nie biorę pana na kawał — użyła jego wyrażenia. Patty chyłkiem prześlizgnęła się na schody i szczęśliwie z daleka okrążyła podniecony tłum, wciąż jeszcze konferujący we wschodnim skrzydle. Wrzawa wybuchła z nową siłą, gdy Ewelina Smith znalazła na podłodze w swoim pokoju wytrych. Pokazano go kpiącemu wciąż Martinowi, jako namacalny dowód, że włamywacz istotnie był tutaj. - Ależ to mój własny wytrych! - wykrzyknął zdumiony. - Co za bezczelność! Patty rozebrała się pośpiesznie i narzuciła na siebie 178 179 kimono. Przecierając zaspane niby oczy, przyłączyła się do zgromadzenia w hallu. - Co się stało? - zapytała, mrugając, jakby raziło ją światło. - Czy wybuchł jakiś pożar? Odpowiedział jej chóralny śmiech. - Był tu włamywacz! — rzekła Conny, pokazując wytrych. - Och, dlaczego nie obudziłyście mnie? - jęknęła Patty. — Całe życie chciałam zobaczyć prawdziwego włamywacza. Dwa tygodnie później konny posłaniec przybył z grzecznym listem do przełożonej. Pan Weatherby przesyłał pani Trent wyrazy szacunku i prosił, aby zechciała sprawić mu przyjemność i pozwoliła pokazać młodym damom z wyższych klas szkoły jego galerię obrazów — w najbliższy piątek 0 czwartej po południu. Przełożona nie wiedziała, czemu przypisać tę niespodziewaną uprzejmość ze strony sąsiada, zachowującego się dotychczas niezbyt szarmancko. Po chwili namysłu postanowiła wyrazić na to zgodę, wobec czego posłaniec odjechał z grzeczną odpowiedzią, przyjmującą zaproszenie. Następnego piątku, kiedy omnibus szkolny stanął przed bramą Weatherby Hali, właściciel stał na werandzie, aby powitać gości. Pani Trent nie zauważyła, że przy powitaniu zwróci się do Patty z większą galanterią niż do pozostałych panienek. Okazał się gospodarzem nadzwyczaj uprzejmym. Osobiście oprowadził dziewczęta po swojej galerii 1 pokazał słynne dzieła Boticellego. Później podano podwieczorek na małych stolikach na zachodnim tarasie. Każda panienka znalazła przy swoim nakryciu gardenię i srebrną bombonierkę z monogramem świętej Urszuli na wieczku. Po podwieczorku gospodarz 180 zaproponował zwiedzenie włoskiego ogrodu. Kiedy krążyli po ścieżkach, Patty przypadkiem znalazła się obok niego i przełożonej. Zwracał się wyłącznie do pani Trent, ale od czasu do czasu zerkał rozbawionym wzrokiem na Patty. Okrążyli marmurowy pawilon i stanęli nad fontanną okoloną żywopłotem, przy którym gorliwie pracował jakiś ogrodnik. - Od pewnego czasu mam bardzo zdolnego ogrodnika - rzekł pan Weatherby, zwracając się do pani Trent. - Ten człowiek jest po prostu geniuszem w swoim fachu. Przyszedł do mnie ze znakomitym listem polecającym. Oskarze! - zawołał. - Daj paniom trochę tulipanów. Człowiek odłożył polewaczkę i zbliżył się, trzymając kapelusz w ręku. Był to złotowłosy, błękitnooki młody człowiek o uczciwym uśmiechu. Podał kwiaty najpierw starszej pani, potem Patty. Kiedy zauważył jej zaciekawione spojrzenie, błysk porozumienia nagle zaświecił w jego oczach. Jej strój i zachowanie się były tak różne od tego, co widział podczas ich pierwszego spotkania, że nie poznał jej w pierwszej chwili. - Muszę pani podziękować - rzekł z wdzięcznością. — To najlepsze miejsce, jakie kiedykolwiek miałem. Teraz wszystko jest w porządku. - Widzi pan — zaśmiała się Patty — że nie zrobiłam panu żadnego kawału. ROZDZIAŁ XII Na cygańskim szlaku - Pięty razem. Napiąć mięśnie w biodrach. Raz, dwa, trzy, cztery... Ireno McCullough! Czy zechcesz wreszcie wyprostować ramiona i wciągnąć brzuch? Ileż razy mogę powtarzać, że masz stać prosto? Tak, teraz lepiej. I od nowa. Raz, dwa, trzy, cztery. Dziewczęta gimnastykowały się ze złością. Około dwudziestu delikwentek odbywało zajęcia karne. Odczuwały to tym bardziej dotkliwie, że była to właśnie piękna, słoneczna sobota. Dwadzieścia par oczu spoglądało ponad głową panny Jellings, przez kółka, liny i obręcze, na zielone wzgórza i błękitne niebo. I dwadzieścia dziewcząt w ciągu tej jednej godziny serdecznie żałowało swoich dawnych przewinień. Sama panna Jellings była także w złym humorze. Ostro rzucała krótkie rozkazy, wywołujące błyskawiczne reakcje niechętnych, ale zarazem przestraszonych dziewcząt, które wykonywały właśnie ćwiczenia z maczugami. Kiedy tak stała wyprostowana i smukła w swym gimnastycznym kostiumie, z policzkami zarumienionymi od ruchu, nie wyglądała starzej od swych uczennic. Mimo jednak młodego wyglądu, widać było od razu, że jest osobą wyjątkowo stanowczą. Żadna inna nauczycielka, nie wyłączając panny Lord, nie umiała utrzymać takiego rygoru i dyscypliny. — Raz, dwa, trzy, cztery... Patty Wyatt! Patrzeć przed siebie! Nie spoglądać na zegar. Pozwolę się ro- 182 zejść, kiedy skończę zajęcia. Ręce w górę. Raz, dwa, trzy, cztery! W końcu, kiedy nerwy niemal odmawiały już dziewczętom posłuszeństwa, padła miła komenda: - Baczność! Na prawo zwrot! Marsz! Złożyć maczugi! Rozejść się! Z westchnieniem ulgi dziewczęta wreszcie mogły się rozbiec. - Bogu dzięki, jeszcze tylko tydzień tego wszystkiego! — odetchnęła Patty, kiedy wróciły do swych pokojów w Rajskiej Alei. - A potem - żegnaj, szkoło, na zawsze! - Conny radośnie wymachiwała ręką. - Hurra! - Czy ta Jelly nie jest straszna? — rzekła naraz Patty, ciągle jeszcze wściekła z powodu karnych zajęć. — Nigdy nie była taka zła! - Potrafi czasem kąsać! — przyznała Priscilla. — Ale mimo to lubię ją. Ona jest... jakby czasami dziwnie podniecona, rozumiecie... jak koń pełnej krwi. - Hm! - mruknęła Patty. - Chciałabym, żeby się znalazł rosły, mocny mężczyzna, który by zyskał nad nią przewagę i wziął ją w cugle. Chciałabym to zobaczyć. - Musicie się spieszyć - zwróciła im uwagę Priscilla -jeśli chcecie zdążyć w porę przebrać się w te kostiumy. Martin odjeżdża za pół godziny! - Zdążymy! Patty w jednej chwili zanurzyła twarz w miednicy, pełnej jakiejś cieczy koloru atramentu. Wieczór maskaradowy na pensji św. Urszuli, urządzany co roku w ostatni piątek maja, przed zakończeniem roku szkolnego, odbył się poprzedniego dnia; następnego popołudnia panienki znowu przywdziewały kostiumy, aby udać się do miasta, do fotografa. Skomplikowane kostiumy, które wymagały czasu, aby się w nie przebrać, i odpowiedniej przestrzeni, aby nale- 183 życie je prezentować, zakładano już w szkole i w nich jechano „karawanem" do miasta. Mniej okazałe kostiumy wieziono do miasta i tam przywdziewano je w garderobie u fotografa. Patty i Conny, których stroje wymagały niemało zachodu, ubierały się na pensji. Obie przebrały się za Cyganki - nie takie z opery komicznej, lecz prawdziwe Cyganki, brudne, obszarpane, w łachmanach. Już na tydzień przed maskaradą w pokoju pełno było kurzu od ich strojów. Patty miała jedną pończochę brązową, a drugą czarną, z okazałą dziurą na prawej łydce. Conny z jednego trzewika wyłaziły palce, a u drugiego odpadała podeszwa. Włosy obie miały rozczochrane, twarze brudne. Były uosobieniem cygańskiego „folkloru". Dziś szybko narzuciły na siebie kostiumy, prowizorycznie je tylko spinając. Conny wzięła tamburyn, a Patty zużytą talię kart i obie zeszły obitymi blachą, tylnymi schodami. Na dole, w hallu, spotkały pannę Jellings, ubraną w powiewną muślinową suknię. Wyglądała, jakby była już w lepszym humorze. Patty nigdy do nikogo długo nie chowała żalu. Zapomniała już o swej urazie o to, że panna Jellings zabroniła jej spoglądać na zegar. - Niech pani da srebrny pieniążek! Przepowiem pani przyszłość. Tańczyła dokoła nauczycielki, szeleszcząc szkarłatnymi spódniczkami, i nadstawiała brudną rączkę. - Piękna przyszłość! - wtrąciła Conny, pobrzękując tamburynem. — Wysoki, młody brunet. - Wy bezwstydne, małe czarownice! — wykrzyknęła panna Jellings, obracając je tak, aby móc się im przyjrzeć. — Coście zrobiły ze swoimi buziami! - Umyłyśmy je w czarnej kawie. Panna Jellings potrząsnęła głową i roześmiała się. - Kompromitujecie całą szkołę - rzekła. - Nie poka- 184 żujcie się tylko posterunkowym, bo jeszcze zaaresztują was za włóczęgostwo! - Patty! Conny! Chodźcie prędko! „Karawan" już czeka. Priscilla pojawiła się w sieni, z zapałem potrząsając swoim dziwnym rekwizytem. Nie mogąc wpaść na żaden pomysł kostiumu, w ostatniej chwili bluźnierczo przebrała się za św. Laurentego*, to jest udrapowała na sobie prześcieradło i wzięła pod pachę ruszt kuchenny. - Już idziemy! Powiedzcie Martinowi, żeby zaczekał! - A płaszczy nie bierzemy? - zawołała Conny. - Nie! Chodźmy! Nie trzeba żadnych płaszczy. Obie, co sił w nogach, pobiegły za „karawanem". Martin nigdy nie czekał na spóźniające się uczennice, musiały biec za wozem i wsiadać w biegu. Dziewczęta wskoczyły na stopień i od razu pół tuzina rąk wciągnęło je szybko do środka. Poczekalnia fotografa była sceną największego, jakie można było sobie wyobrazić, zamieszania. Kiedy sześćdziesiąt osób znajdzie się w pokoju, w którym może się pomieścić dwanaście, rezultat nie daje na siebie długo czekać. - Czy ma ktoś zapasową haftkę? - Pożycz mi trochę pudru. - To moja agrafka! - Gdzie mój przypalony korek? - Czy dobrze jestem uczesana? - Ściągnij mnie mocniej w pasie, bądź tak dobra. - Spódnica dobrze leży? Mówiły wszystkie naraz, a żadna nie słuchała. - Najlepiej wyjdźmy stąd, już się tutaj duszę. * Święty Laurenty - rzymskokatolicki diakon, który w wyniku prześladowań został w 258 r. spalony na stosie - stąd jego atrybutem jest ruszt. 185 „Święty Laurenty" chwycił Cyganki za ramiona i zaprowadził je do pustej galerii. Z westchnieniem ulgi usiadły na chwiejnych stopniach wąskich schodów, gdzie chłodził je powiew wiatru, wpadający przez otwarte okno. - A ja wiem, dlaczego Jelly ma taki zły humor! -odezwała się Patty, mówiąc tak, jakby kontynuowała dopiero co przerwaną rozmowę. - Dlaczego? — zapytały przyjaciółki z zaciekawieniem. - Pokłóciła się z tym Laurence'em Gilroyem, dyrektorem elektrowni. Pamiętacie, jak dawniej wciąż przychodził na pensję? A teraz wcale się nie pokazuje. Podczas ferii Bożego Narodzenia zjawiał się co dzień. Chodzili razem na spacery, tylko we dwoje! Można by się spodziewać, że Dostojna Wdowa zrobi o to straszne piekło, ale nawet o tym nie wspomniała. Trzeba było widzieć, jak panna Jellings traktowała tego człowieka - to było po prostu straszne! Sposób, w jaki atakuje Irenę McCullough, jest niczym w porównaniu z tym, jak agresywnie zachowywała się wobec niego. - On nie ma obowiązku robić za karę żadnych ćwiczeń. Jest wariatem, jeżeli to znosi! - rzekła Conny. - Toteż nie znosi tego więcej! - Skąd wiesz? - No... jak by to powiedzieć... coś niecoś słyszałam. Podczas ferii Bożego Narodzenia siedziałam pewnego dnia w bibliotece, w niszy, czytając fascynujący kryminał, gdy naraz weszła Jelly z panem Gilroyem. Nie zauważyli mnie, a ja z początku też nie zwracałam na nich uwagi. Właśnie doszłam do miejsca, w którym detektyw mówi: „Czy to ślad ludzkiej dłoni?", gdy naraz oni zaczęli się sprzeczać tak głośno, że chcąc nie chcąc musiałam słuchać, a w dodatku głupio mi było właśnie wtedy zdradzić swoją obecność. 186 — I cóż mówili? — zapytała Conny niecierpliwie, przechodząc do porządku nad moralnym aspektem sprawy. — Niezupełnie rozumiałam. On próbował jej coś wytłumaczyć, ale ona nie chciała nawet słuchać tego, co mówił - była wprost okropna! Wiecie, jak ona to mówi: „Oczywiście, doskonale rozumiem, ale nie chcę słuchać żadnych usprawiedliwień, masz napisać za karę dziesięć wypracowań i przyjdziesz w sobotę na dodatkową lekcję gimnastyki". Kłócili się tak pewnie z kwadrans, aż stawali się coraz bardziej sztywni i oficjalni. Wreszcie on chwycił swój kapelusz i wyszedł. I wiecie, nie przypuszczam, żeby od tego czasu kiedykolwiek się jeszcze pojawił. Przynajmniej ja ani razu go tutaj nie widziałem. A teraz ona chodzi taka smutna. Od tamtej pory jest jakby odmieniona. — A przecież potrafi być bardzo miła — rzekła Pris-cilla. — Tak, potrafi - potwierdziła Patty. — Ale teraz jest zanadto zacietrzewiona. Chciałabym bardzo, aby ten pan wreszcie się zjawił i wskazał należne jej miejsce. Uczestniczki maskarady weszły do galerii i rozpoczęła się seria zdjęć. Najpierw zrobiono grupowe zdjęcie całej pensji, później zdjęcie wielu mniejszym grupkom, aż wreszcie zdjęcia indywidualne. Pensjonarki, którym zrobiono już fotografie, stały z tyłu i rozśmieszały te, które właśnie pozowały do zdjęcia. — Bardzo proszę! — błagał zrozpaczony fotograf. — Czy mogą panie stać spokojnie przez dwie sekundy? Zepsułem przez panie już trzy klisze. Czy ten mnich tam, na końcu, przestanie w końcu chichotać? Teraz! Proszę o spokój! Proszę patrzyć w kierunku rury od pieca i stać bez ruchu, dopóki nie policzę do trzech. Raz, dwa, trzy! Dziękuję paniom! Wyjął wprawnym gestem kliszę i pośpieszył z nią do ciemni. 187 Teraz z kolei miała być sfotografowana Patty i Con-ny, ale „święta Urszula" i jej Jedenaście tysięcy dziewic" domagały się pierwszeństwa, argumentując, że jest ich więcej, i narobiły takiego hałasu, że Cyganki grzecznie usunęły się na stronę. Keren Hersey, jako święta Urszula, i jedenaście małych dziewczynek z klasy wstępnej - każda reprezentująca tysiąc dziewic - stanowiły jedną grupę. Jak tłumaczyła Karen, miał to być obraz symboliczny. Kiedy wreszcie przyszła kolej na Cyganki, Patty nieszczęśliwie zaczepiła suknią o gwóźdź i na samym przedzie wydarła sobie trójkątną dziurę. Dziura była tak wielka, że nawet Cyganka musiałaby się jej powstydzić, wobec czego Patty wycofała się do garderoby, aby jakoś załatać dziurę. Wreszcie, na samym końcu, pojawiły się obie cyganki w łachmanach, brudne i rozczochrane. Fotograf miał duszę artysty, toteż powitał je z pełnym uznania zachwytem. Dotychczas wszystkie panienki były zwykłymi, banalnymi postaciami z maskarady, te dwie były prawdziwe. Sfotografował je w tańcu, a potem w wędrówce przez pustynne moczary, na tle posępnych chmur. Właśnie zamierzał je zdjąć w lesie, przy ognisku, koło kotła wiszącego nad trzema polanami, gdy nagle Conny zorientowała się, że dokoła panuje dziwna cisza. - Gdzie one się podziały? Wybiegła pospiesznie do poczekalni i po chwili wróciła, na wpół rozbawiona, na wpół skonsternowana. - Patty! „Karawan" odjechał! A te, które wracają powozami, czekają pod sklepem Marsha i Elkinsa. - To skandal! Przecież wiedziały, że my tu jeszcze jesteśmy. Patty natychmiast poderwała się do wyjścia. - Bardzo mi przykro! - zwróciła się do fotografa, który starannie omiatał kocioł z kurzu. - Musimy pędzić! 188 - A nie wzięłyśmy płaszczy! - jęknęła Conny. -Panna Wadsworth nie zechce nas wziąć do powozu w tych sukniach. - Będzie musiała! - rzekła stanowczo Patty. - Nie może nas zostawić na bruku. Zbiegły na dół, przez chwilę jeszcze się wahając. Jednakże nie było czasu do namysłu, wobec czego dzielnie zebrały się na odwagę i wmieszały się w sobotni popołudniowy tłum, tłoczący się na głównej ulicy. - Och, mamo! Prędko! Popatrz na te dwie Cyganki! - zawołał jakiś chłopczyk, kiedy przebiegały obok. - Boże! - szepnęła Conny. - Mam wrażenie, jakbym występowała w cyrku. - Śpieszmy się! - zawołała Patty i chwyciwszy się za ręce, puściły się biegiem. - Powóz właśnie się zatrzymał i wszystkie już wsiadają. Zaczekajcie! Zaczekajcie! Gorączkowo wymachiwała tamburynem. Na skrzyżowaniu ulic musiały się zatrzymać, aby przepuścić przejeżdżający tramwaj. Ostatnie z Jedenastu tysięcy dziewic" już wsiadły, nie obejrzawszy się nawet za siebie, po czym powóz ruszył i po chwili był już tylko żółtym odległym punktem. Cyganki stanęły na rogu ulicy i spoglądały na siebie w osłupieniu. - Nie mam przy sobie ani centa. A ty? - Ja też nie. - Jakże się dostaniemy do domu? - Nie mam pojęcia. Patty uczuła naraz, że ktoś ją chwycił za łokieć. Odwróciwszy się, ujrzała młodego Johna Drewa Dominika Murphy'ego, protegowanego pensji i swego dobrego znajomego. Murphy przyglądał się im ze złośliwą radością. - Hej, wy! Zaśpiewajcie nam coś i zatańczcie. - Nawet nasi przyjaciele nie poznają nas - rzekła Conny, czerpiąc pociechę bodaj z tego, że nie zostaną rozpoznane. 189 Zebrał się dokoła nich już cały tłum, gęstniejący z każdą chwilą, tak że spieszący się przechodnie musieli skręcać w boczne ulice, aby ominąć to zbiegowisko. — Zdaje mi się, że w krótkim czasie mogłybyśmy zarobić na powóz — odezwała się Patty z przebłyskiem ironicznego humoru, który już zaczynał brać górę nad trwogą. — Ty będziesz uderzała w tamburyn, a ja zatańczę im marynarski taniec. — Patty! Opamiętaj się! - rozpaczliwie apelowała Conny do zdrowego rozsądku przyjaciółki. - Przecież w przyszłym tygodniu mamy zdawać egzamin dojrzałości! Na miłość boską, czy chcesz, żeby cię teraz wyrzucono ze szkoły? Złapała ją za łokieć i przemocą odciągnęła w boczną ulicę. John Drew Murphy i jego przyjaciele szli za nimi przez jakiś czas, ale wreszcie, widząc, że Cyganki nie zamierzają dać żadnego przedstawienia, stracili dla nich zainteresowanie. — Cóż teraz poczniemy? — zapytała Conny, odpędziwszy idących wciąż za nimi małych chłopców. — Może wrócimy piechotą? — Piechotą? - Conny wskazała na swój trzewik z kłapiącą podeszwą. - Nie wyobrażasz sobie chyba, że zdołam przejść trzy mile w tym trzewiku! — No nie, rzeczywiście! - zgodziła się Patty. - A więc co zrobimy? — Mogłybyśmy wrócić do fotografa i pożyczyć od niego pieniądze na powóz. — Co to, to nie! Ani myślę paradować znowu przez całą główną ulicę z tą dziurą w pończosze. — Bardzo słusznie! — Conny wzruszyła ramionami. -Wymyśl więc coś innego. — Mogłybyśmy pójść do biura wynajmu powozów i tam... — To po drugiej stronie miasta. Nie mogę taki kawał 190 iść z tą kłapiącą podeszwą. Przy każdym kroku muszę podnosić nogę na dziesięć cali od ziemi. - Też słusznie! - tym razem Patty wzruszyła ramionami. - Może ty wymyślisz coś lepszego. - Mnie się wydaje, że najmądrzej byłoby wsiąść do omnibusu i poprosić konduktora o kredyt. - Oczywiście! I przy wszystkich pasażerach opowiedzieć, że jesteśmy uczennicami z pensji św. Urszuli. W jednej chwili rozniosłoby się to po całym mieście i już widzę, jaka wściekła byłaby Dostojna Wdowa. - Więc i to odpada! Co w takim razie robić? Stały właśnie przed okazałą drewnianą willą z werandą, na której bawiło się troje dzieci. Dzieci na ich widok zaprzestały zabawy, stanęły na schodach i przyglądały się im. - Chodź — rzekła naraz Patty. — Zaśpiewamy Na cygańskim szlaku. — Była to ostatnio ulubiona pieśń całej pensji. - Ty będziesz mi akompaniowała na tam-burynie i możesz przy tym kłapać do rytmu podeszwą. Może dadzą nam dziesięć centów. Będzie to wspaniały kawał, jeśli uda się nam zarobić na powrót do domu - a jestem pewna, że mój śpiew wart jest dziesięciu centów. Conny spojrzała na pustą ulicę. Nigdzie nie było widać posterunkowego. Niechętnie dała się Patty pociągnąć za sobą i rozpoczął się występ. Dzieci z zapałem biły brawo i obie przyjaciółki już były pewne, że ich przedstawienie nadzwyczaj się udało, gdy naraz drzwi się otworzyły i pokazała się w nich jakaś pani — można by rzec, rodzona siostra panny Lord. - Zaprzestańcie natychmiast tych hałasów. Tu leży ktoś ciężko chory. Z tonu również przypominała nauczycielkę łaciny. Odwróciły się i uciekły tak prędko, jak tylko podeszwa Conny na to pozwalała. Kiedy już oddaliły się od owej kobiety o trzy przecznice, usiadły na jakimś go- 191 ścinnym schodku, oparły się o siebie ramionami i wy-buchnęły śmiechem. Zza rogu wyszedł mężczyzna, który pchał przed sobą kosiarkę. - Hej, wy tam! - zawołał na nie. - Popchajcie trochę. Wstały posłusznie i pchały maszynę dalej. Szły w kierunku przeciwnym do pensji św. Urszuli, ale ponieważ i tak nie wiedziały, co ze sobą począć, było im wszystko jedno. Tak zaszły aż na przedmieście i naraz znalazły się naprzeciw wielkiego komina i grupy niskich budynków, szeroko otoczonych murem. Była to wieża ciśnień i elektrownia. Błysk nadziei zaświecił w oczach Patty. - Słuchaj! Pójdziemy do pana Gilroya i poprosimy go, żeby odwiózł nas swoim autem. - Czy znasz go dobrze? — zapytała Conny z pewnym powątpiewaniem w głosie. Tyle się już najadła wstydu, że stawała się coraz bardziej nieufna. - Ależ tak! Znam go doskonale. Plątał się wciąż na pensji podczas ferii Bożego Narodzenia. Raz nawet biliśmy się śnieżkami. Chodźmy! Na pewno z przyjemnością nas odwiezie. To mu da sposobność, by pogodzić się z Jelly. Ciasną, asfaltową uliczką skierowały się ku murowanemu budynkowi z napisem „Biuro". Kiedy stanęły w progu pierwszego pokoju, czterech urzędników wraz z maszynistką wybuchnęło na ich widok śmiechem. Siedzący najbliżej nich młody człowiek okręcił się wraz z krzesłem, aby lepiej im się przyjrzeć. - Hej, dziewczęta! - rzekł z wesołą poufałością. -Skąd się tutaj wzięłyście? Panna pisząca na maszynie zaczęła robić głośne uwagi na temat dziurawych pończoch Patty. Twarz Patty oblała się ciemnym rumieńcem, mało zresztą widocznym pod czarną kawą. 192 - Przyszłyśmy do pana Gilroya — rzekła z godnością. - Pan Gilroy jest dziś bardzo zajęty — odpowiedział z uśmiechem młody człowiek. — Czy nie wolałabyś raczej mnie powiedzieć, z czym przyszłaś? Patty wyprostowała się dumnie. - Proszę powiedzieć panu Gilroyowi natychmiast, że chcemy z nim pomówić i czekamy. - Oczywiście. Łaskawie proszę o wybaczenie. Młody człowiek zerwał się z przesadną uprzejmością. - Czy zechcą panie wręczyć mi swoje bilety wizytowe? - Dziś przypadkiem nie mam przy sobie biletu wizytowego. Proszę powiedzieć mu po prostu, że dwie damy życzą sobie z nim mówić. - Ach, w tej chwili. Proszę bardzo, momencik! Czy raczy pani usiąść? Podsunął Patty swoje krzesło, po czym przyniósł drugie, podsuwając je Conny z ukłonem pełnym prowincjonalnej galanterii. Urzędnicy byli najwidoczniej szczerze ubawieni tą niecodzienną sytuacją, ale dziewczęta nie widziały w niej nic komicznego. Usiadły z chłodnym podziękowaniem i siedziały sztywno, wpatrzone w kosz na papiery, z jak najbardziej nieprzystępnymi minami. Podczas gdy uniżony młody człowiek pośpieszył do biura swego szefa, uwaga personelu przeniosła się z pończoch Patty na trzewiki Conny. Na szczęście młody człowiek prawie natychmiast wrócił i z nie udawaną grzecznością wskazał im drogę. W drzwiach ukłonił im się nisko. Pan Gilroy pisał coś przy biurku i dopiero po krótkiej chwili podniósł wzrok. Na widok dwóch obszarpa-nych cyganek aż osłupiał ze zdumienia - urzędnik bowiem powtórzył mu słowa dziewcząt dosłownie. Odchylił się na oparcie krzesła, zmierzył Cyganki wzrokiem od stóp do głów, a potem rzucił krótko: - Czego? 13 - Patty 193 Po wyrazie jego oczu widać było, że ich zupełnie nie poznaje. Początkowo Patty zamierzała tylko zgłosić się do niego i prosić, aby odwiózł je na pensję. Nie potrafiła jednak nigdy iść do celu prostą drogą, gdy nadarzała się sposobność, by kluczyć labiryntem. Wzięła głęboki oddech i ku przerażeniu Conny, wkroczyła w labirynt. - Czy pan jest Laurence K. Gilroy? - zapytała, dygając. - To właśnie pana szukamy. — Domyślam się! — odpowiedział sucho pan Laurence K. Gilroy. - A kiedyście mnie wreszcie znalazły, powiedzcie, czego chcecie? - Ja chcieć wróżyć panu. - Patty zręcznie wpadła w gwarę, którą wraz z Conny ćwiczyły w szkole zeszłego wieczoru. - Pan da mi srebrny pieniążek — ja przepowiedzieć przyszłość. Sytuacja ta bynajmniej nie podobała się Conny, ale zawsze pozostawała wierna swej przyjaciółce. — Piękna przyszłość — poparła Patty. — Wysoka młoda dama. Bardzo piękna. - Och, jak bardzo piękna. Pan Gilroy siedział oparty o poręcz krzesła i spoglądał na nie surowo, ale nie bez iskierki humoru. — Skąd wiecie, jak się nazywam? — zapytał. Patty skinęła ręką w stronę otwartego okna i dalekiego horyzontu — widocznego między szopami z węglem i halami maszyn. - Cyganie znają różne znaki - tłumaczyła mętnie. -Niebo, wiatr, chmury — nam wszystko mówi, tylko wy nie rozumiecie. Mam dla pana nowinę, panie Laurence K. Gilroy, i przyszłyśmy z daleka, aby panu wróżyć. -Patetycznym gestem wskazała na zniszczone obuwie i pończochy. — Bardzo zmęczone. Idziemy z daleka. Pan Gilroy sięgnął ręką do kieszeni i wyjął dwie srebrne półdolarówki. — Macie tu pieniądze, ale teraz mówcie już prawdę! 194 Co to za komedia i skąd, do diabła, wiecie, jak się nazywam? Wzięły pieniądze i uprzejmie dygnęły, nie odpowiadając na to niewygodne pytanie. — My panu wróżyć — rzekła Conny, zmierzając prosto do celu. Wyjęła talię kart, usiadła na podłodze i rozłożyła karty. Patty ujęła rękę młodego człowieka w swoje małe, ciemne od czarnej kawy łapki i odwróciła je tak, aby móc przyjrzeć się jego dłoni. Zakłopotany, starał się wyrwać rękę, ale ona trzymała ją silnie, kurczowo, jak małpka. — Widzę damę! - oznajmiła nagle. — Wysoka, młoda dama — szare oczy, złote włosy, bardzo piękna - jak echo odezwała się Conny, siedząca na podłodze, pochylając się nad kartami i pilnie przyglądając się damie kier. — Ale ona sprawia panu dużo kłopotu — dodała Patty, marszcząc się nad jakąś linią na jego dłoni — widzę tu małą kłótnię. Brwi pana Gilroya ściągnęły się. Scena ta mimo woli zaczynała go interesować. — Pan ją bardzo kochać - oznajmiła Conny z podłogi. — Ale pan jej już nie widuje - zawtórowała Patty -raz, dwa, trzy, cztery miesiące pan jej nie widzieć, nie gadać z nią. - Spojrzała w jego zdziwione oczy. - Ale co dzień pan myśli o niej. Zrobił szybki ruch, jakby chciał się cofnąć, ale w tej samej chwili Patty dodała nowy szczegół: — Ta wysoka, piękna dama także bardzo nieszczęśliwa. Nie śmieje się już tak, jak dawniej. Stanął i czekał z zaciekawieniem i trwogą zarazem, co powie mu dalej. — Jej jest bardzo źle, ona bardzo zmartwiona, bardzo nieszczęśliwa. Wciąż myśli o tej małej kłótni. Od czterech miesięcy siedzi i czeka, ale pan już nie przychodzi. 195 Pan Gilroy wstał nagle i poszedł do okna. Te niespodziewane odwiedziny nastąpiły właśnie w odpowiednim momencie psychologicznym. Przez dwie długie godziny siedział przy biurku, rozważając problem, który one swą łamaną angielszczyzną tak łatwo ujęły. Czy powinien wyrzec się swej dumy i jeszcze raz prosić o przebaczenie? Wakacje na pensji św. Urszuli już się zbliżały, za parę dni ona wyjedzie - i może nigdy już nie wróci. Daleki świat pełen był mężczyzn, a panna Jellings z pewnością mogła się podobać. Conny spokojnie przyglądała się rozłożonym kartom. — Jeszcze... jedna... próba! — powiedziała niczym grecka Sybilla*. - Jeśli spróbuje pan jeszcze raz, wygra pan. Jeśli nie, przegra pan. Patty nieznacznie trąciła Conny, pragnąc koniecznie wtrącić swą zbawienną radę. — Ta wysoka, młoda dama zanadto... — zawahała się przez chwilę, szukając odpowiedniego wyrażenia — zanadto głowa do góry. I pan zanadto. Pan nauczyć ją być skromna. Zrozumiał? Conny, patrząc na pucołowatego, grubego króla trefl, wpadła na nowy pomysł. — Widzę drugiego mężczyznę - mruknęła. - Czerwone włosy... gruby. Nie zanadto ładny, ale... — Bardzo niebezpieczny! — podchwyciła skwapliwie Patty. - Nie ma pan czasu tracić. On przyjść wnet. Ten szczegół oczywiście wymyśliły same, przypadkiem jednak dotknęły otwartej rany. Był to bowiem żywy portret pewnego bogatego, młodego człowieka z sąsiedniego miasta, który dość widocznie okazywał pannie Jellings swe względy, a którego pan Gilroy * Sybilla - w mitologii greckiej natchniona przez bóstwo wieszczka, prorokini przepowiadająca spontanicznie, w ekstazie, przyszłe wydarzenia. 196 nienawidził z głębi duszy. Przez całe popołudnie, kiedy miotany sprzecznymi uczuciami, to podejmował postanowienia, to znów przeżywał chwile wahania, wciąż widział przed sobą gładką, pucołowatą twarz swego domniemanego rywala. Jako człowiek interesu, posiadający wiele zdrowego rozsądku, pan Gilroy nie wierzył w żadne przesądy, ale zakochany mężczyzna wierzy we wszelkie — dobre i złe — znaki. Uporczywie patrzył przez okno na dobrze mu znane szopy z węglem i hale maszyn, aby się upewnić, że naprawdę stoi na ziemi. Po chwili jednak znów spojrzał na dziewczęta, przejęty trwogą i zdumieniem. Wciąż jeszcze przeglądały karty, na próżno starając się wymyślić coś nowego. Ich wyobraźnia była już na wyczerpaniu. Patty uznała, że otrzymał już dość za swoje pięćdziesiąt centów, i rozmyślała, jak doprowadzić rozmowę do szczęśliwego końca. Zrozumiała, że komedia zaszła zbyt daleko, aby mogły się teraz ujawnić i poprosić o odwiezienie na pensję. Teraz pozostawało tylko wymknąć się jak najprędzej i szybko wracać do domu — miały przecież dolara i mogły zapłacić za przejazd! Spojrzała na niego, układając sobie w duchu przemowę. - Widzę szczęście - zaczęła -jeżeli... Nagle rzuciła okiem przez otwarte okno i serce jej zamarło. W odległości nie większej niż dwadzieścia stóp wysiadały właśnie z powozu pani Trent i panna Sallie, które przybyły, aby poskarżyć się na nowo założone oświetlenie elektryczne. Patty kurczowo złapała Conny za ramię. — Sallie i Dostojna Wdowa! — syknęła jej do ucha. — Uciekajmy! Jednym ruchem ręki Conny zgarnęła karty i wstała. Nie było możliwości wyniknąć się przez drzwi, głos przełożonej słychać już było w przedpokoju. 197 Patty wspięła się na parapet i skoczyła z okna z wysokości około ośmiu stóp. Conny poszła za jej przykładem. Pan Laurence K. Gilroy stał osłupiały, zdumiony ich nagłym, niezwykłym zniknięciem. Po chwili składał już dworski ukłon kierowniczkom pensji św. Urszuli, z wielkim trudem starając się skoncentrować myśli na wypadku spięcia elektrycznego, jakie nastąpiło w skrzydle zachodnim. Patty i Conny, obrzucane ciekawymi spojrzeniami pasażerów, wysiadły z omnibusu na rogu, nie dojeżdżając do samej szkoły. Okrążywszy mur, skromnie, tylnym wejściem wróciły do domu. Na szczęście nie spotkały po drodze nikogo prócz kucharki i tak wreszcie dotarły do swego pokoju w Rajskiej Alei - bogatsze o dziewięćdziesiąt centów, nie licząc przygód. Kiedy nadeszły długie, jasne wieczory, wychowanki św. Urszuli nie poświęcały już przerwy między obiadem a kolacją na odrabianie lekcji w hallu, lecz wybiegały na trawniki, okalające szkołę. Tego dnia, ponieważ była to sobota, dziewczęta nie musiały odrabiać lekcji na następny dzień, wszystkie więc wybiegły na dwór. Rok szkolny dobiegał już końca, zbliżały się długie wakacje, nic zatem dziwnego, że dziewczęta aż rozpierała radość. Bawiono się w „ślepą babkę", w „chowanego" i inne gry. Jeden chór, który się ustawił na schodach, wiodących do sali gimnastycznej, przekrzykiwał drugi, mniejszy, śpiewający koło bramy wjazdowej. Pół tuzina panienek uganiało się z obręczami dokoła owalnego boiska, roztrącając grupki przechadzających się koleżanek, zderzając się na wąskich ścieżkach i pokrzykując wesoło. Patty, Conny i Priscilla, starannie ubrane i wyświe-żone, przechadzały się pod rękę, rozmawiając - prawie poważnie - o długo oczekiwanej wolności i przyszłości, która teraz była już tak bliska. 198 - Wyobraźcie sobie - odezwała się Patty jakby z pewnym lękiem - za tydzień będziemy już dorosłe! Stanęły i w milczeniu spojrzały w stronę rozbawionego tłumu na trawnikach, w stronę wielkiego, jakby pogrążonego w zadumie budynku, który przez cztery burzliwe, wesołe, beztroskie lata dawał im tak miłe schronienie. Ta długo oczekiwana „dojrzałość" nagle zaczęła napawać je obawą. Chciałyby teraz po prostu wyciągnąć ręce i złapać beztroskie dzieciństwo, z którego tak lekkomyślnie pragnęły się wyzwolić. - Och, to straszne! - westchnęła nagle Conny. -Ja chcę zostać młoda! Niezbyt towarzysko w tej chwili usposobione, odmówiły udziału w zabawie w „złodziei i policjantów" i ominąwszy chór, śpiewający na stopniach sali gimnastycznej znaną im dobrze pieśń Na cygańskim szlaku, wyszły na murawę, usianą opadłym kwieciem jabłoni. Na końcu ogrodu niespodziewanie natknęły się na samotnie przechadzającą się parę i na ten widok stanęły jak wryte, z krótkim okrzykiem niedowierzania. - To Jelly! - szepnęła Conny. -1 pan Gilroy! - dodała Patty. - Mamy uciekać? - zapytała Conny. - Nie - odpowiedziała Patty. - Udajmy, że ich nie widzimy. Zbliżały się z wzrokiem dyskretnie wbitym w ziemię, ale panna Jellings powitała je radośnie, gdy ją mijały. W jej zachowaniu było jakieś nieuchwytne uczucie podniecenia i szczęścia — coś elektrycznego, jak to określiła Patty. - Hej, wy niegrzeczne, małe Cyganeczki! Ten powitalny okrzyk panny Jellings wprawił je w duże zakłopotanie, ale z jej uśmiechniętej twarzy widać było, iż nie wie o niczym. - Cyganeczki?! Pan Gilroy powtórzył to słowo i nagle przypomniał 199 sobie niedawne wydarzenie. Stanął i przez chwilę uważnie przyglądał się całej trójce. Wszystkie trzy miały na sobie schludne muślinowe sukienki i wyglądały na słodkie i niewinne dziewczątka. Ale Patty i Conny, nawet w gasnącym już blasku słońca, wciąż jeszcze były wyraźnie smagłe - ślad kawy, rozpuszczonej we wrzątku. - Och! - głęboko, z ulgą odetchnął, a na jego twarzy pojawiły się zgoła mieszane uczucia. Zakłopotana Conny wbiła wzrok w ziemię, ale Patty podniosła głowę i spojrzała mu w twarz. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Spojrzeniami wzajemnie prosili się o zachowanie tajemnicy - i oboje w milczeniu przyrzekli. Łagodny powiew wiatru przyniósł dźwięki pieśni Na cygańskim szlaku. A kiedy tak szły powoli, panna Jellings zaczęła cicho nucić do wtóru: Po szerokim, wielkim świecie Szlak cygańskich wozów wiedzie. Pieśni, wrzawa, rozbawienie -To cygański tabor jedzie. Fruwają w tańcu spódnice Cyganeczek smagłolicych. Dasz Cygance srebrny grosik — Starą talię kart rozłoży, Spojrzy w linie twojej dłoni I wnet przyszłość ci przepowie. Patty, Conny i Priscilla stały, trzymając się za ręce, i patrzyły za panną Jellings i panem Gilroyem. - Szkoła straciła Jelly! - rzekła Patty - i obawiam się, że to nasza wina, Conny! - Ja się z tego tylko cieszę! - rzekła Conny żywo. -Jest stanowczo zbyt ładna, aby strawić całe życie na uczeniu Ireny McCullough, że ma stać prosto i wciągać brzuch. - W każdym razie - dodała Patty - możemy być z siebie dumne, ponieważ bez nas on nigdy nie zdobyłby się na odwagę. Szły przez łąkę, aż wreszcie stanęły przy ogrodzeniu, gdzie usiadły, opierając się o mur, podniosły głowy i zapatrzyły się w ciemniejące niebo. Z niepokojem myślały o przyszłości i Wielkiej Przygodzie, czekającej na nie za zakrętem drogi. - Wiecie, co myślę? - odezwała się Conny po dłuższym milczeniu. - Myślę, że mimo wszystko to może być ciekawe... - Co? - zapytała Priscilla. Conny wyciągnęła rękę i szerokim gestem pokazała rozciągającą się wokół przestrzeń. - O, to wszystko! Priscilla skinęła głową na znak, że rozumie, co przyjaciółka ma na myśli, i dodała trochę wyzywająco: - Ja zmieniłam plan. Chyba nie pójdę do college'u. - Nie pójdziesz do college'u?! - wykrzyknęła Patty. - Dlaczego?! - Chyba zamiast tego wyjdę za mąż. - Och! - zaśmiała się cicho Patty. - A ja zrobię i jedno, i drugie! 200 Spis rozdziałów I Zmiany..............5 II Romantyczna przygoda Cuthberta S. Johna .......23 III Strajk Wergiliusza........42 IV Trzeci pan od końca .......62 V Miodowy miesiąc Flanniganów ... 73 VI Srebrne klamerki ........90 VII Wujek Bobby..........109 VIII Związek Stowarzyszonych Syren . .119 IX Przemiana Kid McCoy ......136 X Cebula i orchidee ........146 XI Wytrych i placek cytrynowy . . . .161 XII Na cygańskim szlaku.......182 Oficyna Wydawnicza RYTM publikuje również ciekawą serię Z KROKUSEM, w której dotychczas ukazały się następujące pozycje: Edith Wharton - Wiek niewinności Jane Austen - Perswazje Jane Austen - Opactwo Northanger Henry James - Dom na placu Waszyngtona Charlotte Bronte - Yillette (2 tomy) W przygotowaniu: Edith Wharton - Świat zabawy E. F. Benson - Podbój Londynu Francis Scott Fitzgerald - Zasadzki szczęścia ZAPRASZAMY DO LEKTURY! Zamówienia na książki prosimy składać w Dziale Handlowym Oficyny Wydawniczej RYTM, ul. Górczewska 8, 01-180 Warszawa, tel. 32 82 55, 32 02 21 w. 18 i 19, fax 32 18 95 Wydawnictwo WAZA zachęca do przeczytania „Podróży z małym bagażem" - Tove Jansson Książka dla każdego, ale przede wszystkim dla tych, którzy kiedyś pasjonowali się słynnymi „Muminkami". Ich autorka, Tove Jansson, z właściwą sobie lekkością pióra pisze znów o sprawach ludzkich: marzeniach, potrzebie ciepła, przyjaźni, wzajemnym zrozumieniu, a także o niepokojach i samotności. Tym razem jednak nie stosuje kamuflażu, jakim jest fascynujący świat Muminków, lecz zwraca się wprost do dorosłego czytelnika. Książka głęboka, mądra i - jak zwykle u Jansson - chwilami pisana z półuśmiechem. Dawni wielbiciele „Muminków" nie zawiodą się, a nowi czytelnicy poznają świetną prozę fińskiej pisarki o światowej sławie. Zamówienia na książki prosimy składać w Dziale Handlowym Oficyny Wydawniczej RYTM, ul. Górczewska 8, 01-180 Warszawa, tel. 32 82 55, 32 02 21 w. 18 i 19, fax 32 18 95