Dzień dobry, córeczko Wanda Chotomska Dzień dobry, córeczko i inne opowiadania ilustrowała Katarzyna Orthwein Polska Oficyna Wydawnicza BGW Projekt okładki, ilustracje i układ graficzny Katarzyna Orthwein Redakcja techniczna Halina Staszkiewicz Korekta Danuta Kalinowska Wanda Makay MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA 05-800 w Pruszkowie, ul. K. Puchatka 8 tel. 58 88 9' FILIA NR 2 wypożyczalnia dla dzieci © Copyright by Wanda Chotomska (tekst) © Copyright by Katarzyna Orthwein (ilustracje) © Copyright by Polska Oficyna Wydawnicza „BGW" ISBN 83-7066-608-6 Polska Oficyna Wydawnicza „BGW" Warszawa 1995 Wydanie I Skład i łamanie: Agencja Poligraficzne-Wydawnicza „AMIGO", Warszawa Druk i oprawa: Prasowe Zakłady Graficzne Spółka z o.o. Wrocław Dzień dobry, córeczko - Śpi... - powiedziała mama i Ania czym prędzej zamknęła oczy. Ale zaraz je otworzyła. - Wcale nie śpię. Udaję - szepnęła do jaśka, a Jasiek westchnął: - Wiem... - Oni też udają. Obydwoje. Mama i tata. Bo tak naprawdę, to wcale ich nie obchodzi, co robię. Jasiek wszystko wie. Ania codziennie z nim rozmawia. Dawniej było inaczej. A teraz to już tylko ten Jasiek został. Miękki, ciepły, można się do niego przytulić. Mama ciągle się gdzieś śpieszy, o piątej wpada po Anię do przedszkola: — „Ubieraj się, nie marudź" — porozmawiać z nią nie można, nie słucha, co się do niej mówi, nie odpowiada na pytania. Nawet na to najważniejsze nie chce odpowiedzieć. Na to: Co będzie z wakacjami? - Wszystkie dzieci w przedszkolu wiedzą już dokąd jadą, chwalą się, że w góry, na Mazury, nad morze, a ja?... — Widzisz, jak jest — mówi Ania do jaśka - widzisz. Ustawiłam dzisiaj krzesła w pociąg i też nie pomogło. Dawniej mama pierwsza śpiewała: - ,,Kon-duk-to-rze łaskawy, wywieź nas z tej War-sza-wy, chcemy jechać na stację, gdzie mieszkają WAKACJE!" -A teraz co? Teraz to tylko: -,,Kolacja na stole... Jedz szybciej... Umyj zęby... Śpij"... Nawet przy łóżku nie usiądzie. Nawet czasem zapomina powiedzieć dobranoc. - Uff! - wzdycha Jasiek - Uff!... - A z tatą jeszcze gorzej. Tata to teraz tylko wpada do domu, żeby się przebrać. O, już się przebrał, widzisz? Przez uchylone drzwi wszystko widać. Tata ubrał się w najlepszą marynarkę, wiatrówka wisi na krześle. A krzesła stoją tak, jak je Ania ustawiła. Może tata domyśli się, że to są wagony? Może kupił już bilety do stacji WAKACJE i zaraz wyciągnie je z kieszeni? Nie. To nie są bilety. Portfel tylko z wiatrówki do marynarki przełożył i sięga po klucze, które leżą na stole. A mama mu te klucze zabiera. — Przepraszani — mówi — ale to są moje klucze. Ja też wychodzę. A twoje są tam, gdzie je położyłeś. Moje - twoje... Wszystko tak dzielą. - A przedtem mówili „nasze" - przypomina sobie Ania i szepce do jaśka: - Miało być tak jak na tych fotografiach z Mazur. Pamiętasz, jak pokazywali fotografie? - Uhm... — mruczy Jasiek — Namiot... kajak... wyspa na jeziorze... - I mówili „nasz namiot, nasz kajak, nasza wyspa". Oni tę wyspę odkryli, kiedy mnie nie było jeszcze na świecie. I ciągle obiecywali, że mnie tam zabiorą. Do łabędzi. Bo tam są łabędzie. I mama śpiewała: - „Polecimy do łabędzi z naszą córką, poprosimy, żeby dały białe piórko..." I ja się tak cieszyłam, tak bardzo się cieszyłam... - Nie martw się - pociesza Anię Jasiek. - Ja też mam piórka. Wplotę ci jedno w warkoczyk... - I co? - dopytuje się Ania. — I co? - I zmartwienia się skończą i odsmucą się smutki, będziesz lżejsza od piórka, będziesz lżejsza od nutki! - Oj, tak! Tak! - śmieje się Ania. Jaśkowe piórko łaskocze ją w ucho, tańczy na warkoczyku. I teraz już nie jasiek, tylko to piórko śpiewa, że zmartwienia się skończą, że odsmucą się smutki, że jest lekka, leciutka, jeszcze lżejsza od nutki. - Już lecimy, fruniemy, pod sufitem, pod chmurką, gdzieś za góry, za lasy, gdzieś za siódme podwórko! - śpiewa piórko. - Lecę! Lecę! Lecimy! - woła Ania i liczy podwórka, nad którymi przelatują. - Raz, dwa, pięć, jedenaście... Na palcach liczy i śmieje się: - Ojej! Wszystko mi się pokręciło! - W głowie? - zaniepokoiło się piórko. - Nie w głowie, tylko w palcach. Strasznie dużo tych podwórek w Warszawie. I ciemne. - W nocy zawsze jest ciemno. Przestań liczyć i łap wiatr. Z wiatrem lepiej się leci. I podkurcz nogi, bo zawadzisz o antenę na wieżowcu! - ostrzega piórko. Prędko lecą. Wieżowców już nie ma. W dole las, pole, drogowskazów nie widać. Kogo by tu zapytać o drogę? 0 — znowu jakieś dachy. Miasteczko. W oknach ciemno, ale na kościelnej wieży widać dwa światełka. - Hop, hop! - woła Ania - Hop, hop! Czy na Mazury to tędy? A głos z kościelnej wieży odpowiada: - Nie krzycz mi do ucha, bo nie jestem głucha. Ojej! To przecież sowa! Siedzi na dzwonnicy i świeci oczami. - Ukłoń się! - szepce piórko i obydwoje dygają. Piórko na warkoczyku, Ania bosą nogą w powietrzu. A sowa patrzy na nią 1 mruczy: - Przestań machać nogami, bo dzwon rozhuśtasz i całą parafię obudzisz. Turystka w nocnej koszuli... A w nogi ci pewnie zimno? No dobrze już, dobrze, usiądź tu koło mnie, zagrzej się i pokaż, coś ty sobie wplotła w warkoczyk. Gęsie piórko, co? - Gę-gę - zagęgało piórko. - Uhu-uhu - odpowiedziała sowa. - Gę-gę-gę? - Uhu-uhu-uhu-hu-hu-hu-hu! - Rozumiem! - woła piórko i ciągnie Anię za warkocz — wszystko zrozumiałem. Lecimy! Zrób pani sowie pa-pa i podziękuj za informację. Teraz już na pewno nie zabłądzimy. - Dlaczego wyście ze sobą tak dziwnie rozmawiali? - zapytała Ania, kiedy byli już daleko od dzwonnicy. - Wcale nie dziwnie. Zwyczajnie. Po prostu pogadaliśmy sobie jak ptak z ptakiem i od razu wszystko stało się jasne - powiedziało piórko. I bardzo z siebie zadowolone zaśpiewało na cały głos: - Jasne jak niebo, jasne jak słońce i jak chusteczka w twojej kieszonce! Teraz to już naprawdę wszystko jest jasne. Noc uciekła do lasu, słońce wita się z niebem, z łąkami nad wodą. A wody tyle, że to już chyba Mazury. - Patrz! — woła piórko — sarny wyszły na łąkę! Hop, hop, sarenki! Jak się macie? A teraz ptaki. Słyszysz? Już się obudziły. Ten czubaty to perkoz. A tam bocian. Widzisz bociana? I kaczki. Ojej, ile kaczek! Pomachaj im chusteczką. - Dzień dobry! - woła Ania. - Dzień dobry! - kłania się białą chusteczką słońcu i ptakom. O! Jest wyspa! Jaka ładna! Jaka zielona! Od drzew taka zielona i od szuwarów przy brzegu, od trzcin, od tataraku. A tam... Są! Są! Już je widać! Łabędzie! Dwa duże, łabędź i łabędzica, i jeden mały. Duże stoją z rozpostartymi skrzydłami, jakby czekały na Anię, jakby chciały ją wziąć pod te skrzydła, a mały wychyla z gniazda szary łebek i zaprasza: - Chcesz się ze mną bawić? Ja się nazywam Mały, a ty? - Ania... - Później się pobawicie - proponuje łabędzica. - A teraz zaprowadź Anię na śniadanie. - Na żaby! - cieszy się Mały — Na kijanki! Na ślimaki i sałatkę z trawy! - Ty jej lepiej pokaż, gdzie rosną maliny i jagody - mówi łabędź, a łabędzica szepce do niego: - Oni też pływali kajakiem po bułki - przypomina sobie Ania. - Oni o tym mówili. Moi rodzice. Bo oni tu już byli, kiedy nie byli... Ojej! Jak to wszystko wytłumaczyć? A łabędzica przytula ją do siebie i mówi: - Wiem. Twoi rodzice byli tu wtedy, kiedy jeszcze nie byli twoimi rodzicami. Niczego nie musisz tłumaczyć. Od razu się domyśliłam. Taka jesteś podobna do mamy. Te same oczy, uśmiech. Nawet pieprzyk na policzku taki sam. I piórko w warkoczyku. Bo wiesz, rzuciłam kiedyś piórko, a twoja mama wplotła je sobie w warkoczyk i wyglądała jak mała dziewczynka. Zupełnie jak ty. - Kubek w kubek - przytakuje łabędź. - Kubek? — zastanawia się łabędzica. — Czekaj, przecież oni tu gdzieś zostawili kubeczek. Tylko gdzie ja go widziałam?... Już wiem! Popraw sobie piórko i lecimy! Pokażę ci, gdzie stał namiot. - Pod drzewem - przypomina sobie Ania. - Oj, tak! Tak! Mama mówiła, że koło namiotu rosła taka dziuplasta wierzba i oni tam mieli kredens. - No i właśnie to jest ta wierzba - mówi łabędzica, wsuwając głowę do dziupli. - Dobrze, że mam taką długą szyję, bo ta dziupla okropnie głęboka. O! Jest kubek. Ale zakurzony! No pewnie, jak stał tyle lat... - A teraz - mówi łabędzica - umyjemy kubeczek w jeziorze i Mały zaprowadzi cię na jagody. 19 Raz-dwa nazbierali cały kubek malin i jagód. A drugie tyle wylądowało w brzuchu Ani. Mały też pomagał. Ale tylko w zbieraniu. Bo na jedzenie nie zdołała go namówić. Parę razy próbowała, a on za każdym razem kręcił przecząco łebkiem i mówił: - Nie! A teraz siedzą na brzegu jeziora i Mały zwierza się: — Cały czas myślałem, dlaczego ty jesz te czarne i czerwone kulki, a teraz już wiem. Żeby sobie dziób ufarbować, prawda? Bo cały dziób masz teraz czerwono-czarny. Jak łabędzie. Tylko że za krótki. I szyję masz za krótką. A nogi... - O! - podciąga Ania nocną koszulę. - O! Popatrz, jakie mam nogi! - No właśnie. Za długie. Nogi masz jak bocian. Ale nie martw się. Mnie się i tak podobasz. A teraz chodź, popływamy sobie. - Oj, nie! - przestraszyła się Ania. - Tu jest na pewno głęboko i dzieciom nie wolno się kąpać bez opieki dorosłych, i ja... Ale Mały jest już w wodzie. A Ania stoi na brzegu i zazdrości. - Kto cię nauczył pływać? - Mój tata! - Mój też obiecywał, że mnie nauczy... I ryby miał łowić na kolację... - Mój też umie łowić ryby — zapewnia Mały. - Na pewno złowi dla ciebie jakiegoś okonia. Lubisz okonie? - Smażone. Mama mówiła, że usmaży na patelni... - O mojej mówisz? - dziwi się Mały. - Nie... O swojej... — wzdycha Ania i głos robi jej się coraz bardziej mokry. - Mówiła, że zabierzemy patelnię i butlę gazową. - Taką jak ta? - dopytuje się Mały, wyłażąc z wody. Butelkę w wodzie znalazł. - To nie jest butelka gazowa, tylko zwyczajna... - mówi Ania przez łzy. - I namiot mieli zabrać, i dmuchane materace... - A kiedy oni to wszystko przywiozą? Kiedy do ciebie przyjadą? Bo ja bym chciał, żeby jak najprędzej. Oj, zrób coś, zrób, żeby jak najprędzej! - niecierpliwi się Mały. - Ja też bym chciała... Ja też... - płacze Ania. - Ale co ja mogę? No co? Łzy ciekną jej po buzi, wyciągnęła chusteczkę z kieszeni. A piórko z warkoczyka podpowiada: - Zawiadom ich. Napisz list. Ja ci pomogę. Razem napiszemy. Jagodowym sokiem na chusteczce. O tak!... Zeskoczyło z warkoczyka, zanurzyło się w kubku z jagodami i czarnym jagodowym sokiem pisze na białej chusteczce: - A teraz - mówi piórko do Małego - dawaj butelkę. Dobrze, że ta butelka ma korek. Włożymy list do butelki, i zakorkujemy i ... - Chlup! - chlupnęła butelka w jezioro. Daleko poleciała. 15 - Ahoj! — woła Ania. - Ahoj! - Ahoj! - wtóruje Mały. A piórko śpiewa: - Płyń do mamy i taty po jeziorach, po rzekach, bo córeczka na wyspie u łabędzi już czeka! - Dobrze, że to piórko przyniosło cię do nas - mruczy Mały do Ani, kiedy już obydwoje leżą w ciepłym, łabędzim gnieździe, przytuleni do siebie, otuleni puchową pierzyną skrzydeł mamy i taty. - Dobrze, że cię przyniosło i że umie pisać. - Wszystkie gęsie pióra umieją. - I z butelką dobrze ci poradziło. - Rozbitkowie zawsze wysyłają listy w butelkach. - Zobaczysz, że nie będziesz długo czekała. Jak się obudzisz, to oni już będą. Oni już na pewno dostali twój list. Już dostali, już płyną kajakiem, z butlą gazową i z patelnią, z dmuchanymi materacami... A teraz to już chyba nie Mały, tylko piórko szepce Ani do ucha: - Już płyną, płyną, już są coraz bliżej... Słyszysz? Woda pluszcze. To oni wiosłują. Słyszysz? Trzciny szeleszczą - to oni. Już są blisko, przy tobie... Słyszysz? - Tak - uśmiecha się Ania. - Tak! A mama i tata pochylają się nad nią i mówią: - Dzień dobry, córeczko... Lew i Leonek Leonek nigdy jeszcze nie widział lwa. Dopiero teraz. W klatce jest ten lew, chodzi po niej, wielki, złoty, ogoniasty. Ogonem trzaska, tłucze po żelaznych prętach: - Ta-ra-tach! Ta-ra-tach! Aż strach patrzeć. Aż się klatka trzęsie. Aż cały wóz dygoce. Bo klatka stoi na wozie, a wóz na placu za wielkim cyrkowym namiotem, tu gdzie cyrkowa publiczność nigdy nie zagląda. Napis jest taki: „Obcym wstęp wzbroniony". Tylko tym, co pracują w cyrku, wolno wchodzić - albo po znajomości. Wujek z Leonkiem i ciotecznym bratem Leonka, Waldkiem, też tak weszli — po znajomości. Znajomy wujka nazywa się pan Wacek. W wojsku razem służyli, a teraz wujek pracuje w fabryce, a pan Wacek w cyrku przy zwierzętach. 17 Różne tutaj są - tresowane konie, psy, co umieją tańczyć krakowiaka, jedna pani występuje podobno z wężem. Ale lew z tego wszystkiego najważniejszy. Nawet wąż nie może się z nim równać. Gdzie tam wężowi do lwa! Wąż ma tylko ogon, a lew, prócz ogona, składa się jeszcze z innych części. Łapy ma. Cztery. Takie grube wielkie łapska. Chodzi na nich jak kot, ale jakby kogo trzepnął taką, to koniec. Grzywą trzęsie. Łeb wystaje mu z grzywy jak z kudłatego kołnierza, nos ma szeroki, oczy jak szparki, a zęby... Jezu, jakie zęby! Jeszcze klatkę przegryzie! Patrzy wujek na lwa, patrzy Waldek na lwa i Leonek też patrzy, ale ukradkiem, za wujka się schował, trzyma go za brzeg wiatrówki. - Nie bój się - mówi wujek. - Nie bój się, Leonek... - To ten mały ma na imię Leonek? - zaciekawił się pan Wacek. - Leonek - mówi wujek. - Leonek-barani ogonek! - wykrzywia się Waldek. - Lwa w klatce zobaczył i trzęsie się jak barani ogon. Ale pan Wacek nie słucha Waldka. Pan Wacek nie interesuje się Waldkiem, tylko Leonkiem. - Ładne imię ci dali - mówi. - Od lwa pochodzi. - Od lwa? - dziwi się głośno wujek. - A tak. Lew po łacinie znaczy leo i od tego jest właśnie Leon. Leon odważny jak lew. - Gdzie on tam odważny! - krzywi się pogardliwie Waldek. - Pociągiem bał się jechać, do windy za nic nie chciał wsiąść. Tchórz i już. - Bo on nie jest z miasta, tylko ze wsi - usprawiedliwia Leonka wujek. Ale pan Wacek myśli inaczej. - Eee, nie, to chyba nie dlatego - uśmiecha się do Leonka. - Lwy nie lubią klatek, bo im w zamknięciu za ciasno. A tu proszę - wagon kolejowy jedna klatka, winda druga... A zresztą odwaga nie przychodzi od razu. Nawet lwy muszą się jej uczyć. Ten na przykład - wskazuje pan Wacek ręką lwa w klatce - bardzo długo bał się skakać przez ogień. Bo wiecie, w programie jest taki numer, że lew skacze przez zapaloną obręcz. Ogień bucha, a on przez ten ogień. Więc jak był młodszy, to się bał. Ale teraz już się nic a nic nie boi. Przyjdźcie wieczorem, to wam wykombinuję bilety i zobaczycie, jak skacze. 19 - Fajnie! - cieszy się Waldek. - Zobaczymy lwa, zobaczymy głupiego Augusta... — No to do siódmej — żegna się z wujkiem pan Wacek. — Pamiętajcie, że przedstawienie zaczyna się o siódmej i żebyście się czasem nie spóźnili. Więc o siódmej będzie cyrk. Ale do siódmej, do wieczora, jest jeszcze bardzo dużo godzin. Na razie jest dwunasta, z cyrkowego wozu, w którym mieszka pan Wacek, z wozu-domu na kółkach, słychać trąbkę krakowskiego hejnału. Wujek reguluje zegarek. — Cześć, Wacek, do wieczora! - Do wieczora... - powtarza Leonek idąc za wujkiem i jeszcze raz odwraca głowę w stronę klatki. A tam -jakby słońce migało, a to ten lew tak chodzi, o pręty się ociera i już nie tłucze ogonem: - ta-ra-tach! - tylko jakby nim kiwał Leonkowi na pożegnanie. I już jest ulica, już nie ma klatki z lwem, tylko domy, domy, jeden za drugim, jeden przy drugim, wysokie, ciasno stłoczone, nieba nad nimi nie widać. Całe niebo wybrukowali w tym mieście domami, czy co? — myśli Leonek. Aa ./O- I o lwie myśli, bo lew, chociaż został w klatce, nie może mu wyjść z głowy i krąży, krąży w myślach, jak po tej klatce krążył. Na lwa nie mówią ,,barani ogon". Nigdy, przenigdy! Lew by się nie bał jechać pociągiem i wsiąść do windy. Ognia i wody lew się nie boi, i Baby Jagi, bo lew jest duży i bardzo dużo jest w nim odwagi. A jak by I mniejszy, jak by I zupełnie jeszcze nieduży, to tej odwagi też mniej w nim było i czasem tchórzył. Bał się pociągu i bal się windy, i ciemnych schodów, i wielkich domów, i ruchu w mieście, i samochodów. A już najbardziej to bał się pewnie ciotecznych braci. Całą odwagę przy takim bracie od razu tracił. Bo brat do niego nigdy nie mówił tak jak do brata, tyłko się ciągłe z niego wyśmiewał i nim pomiatał. A on nie zwrócił takiemu bratu nigdy uwagi, bo on był mały i miał okropnie mało odwagi... MIEJSKA BIBLIOTEKA P im. H. Sienkiewicza 05-800 w Pruszkowie, ul. K. fuchatka )el. 58 88 91 Filia Kr 2 Wypożyczalni dla dzieci 21 Bardzo trudno iść ulicą, kiedy lew chodzi człowiekowi po głowie. Więc Leonek co chwila na kogoś wpada, potyka się. Aż wujek mówi, żeby go Waldek prowadził za rękę. - A co, ja niańka jestem? - złości się Waldek i syczy Leonkowi do ucha: - Leonek-ogonek, przyczep sobie postronek! Na sznurku powinni cię uwiązać i na pastwisku zostawić, a nie żebyś chodził po mieście, wsioku jeden! Wystarczy na ciebie popatrzeć i od razu widać - wsiok! Nie skończy się nigdy to dokuczanie, czy co? Dobrze, że przynajmniej domy się skończyły. Nad głową znowu pełno nieba, prawie tyle nieba co na wsi, chociaż pod nogami nie trawa, tylko plac wyłożony kamiennymi płytami. A na placu dzieci. Klęczą, leżą, siedzą w kucki, jak komu wygodniej, schylone nad płytami, kredą na kolorowo umazane. - Do mnie, młodzi rysownicy, rysujemy na ulicy! - nawołuje przez tubę gruby pan stojący na podwyższeniu. - Dzieci, które chcą wziąć udział w konkursie rysunkowym, proszone są o zgłoszenie się po kredę. Na zwycięzców konkursu czekają słodkie nagrody! Sto lizaków - dla chłopaków! Sto landrynek - dla dziewczynek! Do mnie, młodzi rysownicy! Rysujemy na ulicy! - Tutaj prawie co niedziela urządzają takie konkursy na najładniejszy rysunek - mówi wujek do Leonka i popycha go w stronę pana z tubą. - Idź! Waldek już poleciał, to ty też idź. Weźmiesz od tego pana kredę, narysujesz coś, może jaką nagrodę dostaniesz. - Każda osoba rysuje, co jej się podoba! - woła gruby pan. - No idź, Leonek, nie bój się - zachęca wujek. - Swoją wieś możesz sobie narysować, konie, krowy... - A lwa? - pyta Leonek. - Lwa też możesz - zgadza się wujek i Leonek biegnie po kredę. — Uważaj! — krzyczy jakiś chłopak. - Jak łazisz, ofiaro? Oczu nie masz, czy co? Nie widzisz, że na samochód wlazłeś? I już krzyk ze wszystkich stron: - Bokiem przełaź, nie tędy! - Nie po rysunku, fajo! - O, mamo, biedronkę rozdeptał! - Biedronkę rysuje dziewczynka w żółtym kapeluszu. I tak samo jest piegowata jak ta biedronka. A dokoła — samochody, samoloty, rozpędzeni 23 Indianie na koniach. Wszystkie płyty zarysowane, nie wiadomo którędy przejść, wujek odszedł, pan z tubą porozdawał wszystkie pudełka kredy. Nie starczyło dla Leonka. Więc nie będzie lwa? Nie będzie lwa, złotego lwa, wśród Indian i biedronek nie stanie lew, wspaniały lew z lwią grzywą i ogonem. A mógłby być, a mógłby łśnić, jak słońce by zaświecił, jak złote słońce tak by łśnił i ołśnił wszystkie dzieci. — Ach, co za łewl Ach, jaki lew! Odważny i wspaniały! — tak by mówiły dzieci te i pieśń o łwie śpiewały. A teraz już nie będzie łwa z łwią grzywą i ogonem, i zamiast łwa jest tyłko łza, że wszystko już stracone. Nie wolno płakać! Trzeba twarz obetrzeć zapłakaną, marzeniom na ratunek biec, w obronie marzeń stanąć! - Wałdek! - krzyczy głośno, na cały plac Leonek. - Wałdek! - Czego się drzesz? - odwraca się znad swojego rysunku Wałdek. Morze rysuje. Okręty na morzu. Fale przed nim na trzy piętra niebieskie, okręty cztery, a piąte pudełko z kredą. Wszystkie kolory ma w pudełku. Żółty na całego lwa, biały na zęby, a brązowy w sam raz na grzywę. 24 - Waldek, daj kredę! - wyciąga rękę Leonek. - Ani słowa nie powiem, że mnie przezywałeś! Słowo honoru - ani słowa nikomu, tylko daj! - I tak, i tak nie powiesz, bo się mnie boisz — wzrusza ramionami Waldek. - Żadnej kredy nie dostaniesz i koniec. A w ogóle nie przeszkadzaj, odczep się i spływaj, bo mi bałwany na morzu niepotrzebne. - Waldek... - próbuje jeszcze raz prosić Leonek. Nawet ręce złożył. Błagalnie. Ale na nic. Waldek nie patrzy, odwrócił się plecami. Więc znowu płacz podchodzi pod gardło, że wszyscy dokoła mają kredę, że tylko dla niego zabrakło, że chyba już nic a nic nie da się zrobić. I nagle odzywa się dziewczynka rysująca biedronkę. - Masz - mówi - mogę ci dać kawałek zielonej... Zlitowała się nad Leonkiem. Przełamała swoją zieloną kredę na pół, podaje ją Leonkowi, patrzy na niego spod żółtego kapelusza, marszczy piegowaty nos. % \ - Tutaj koło mnie jest miejsce. O tu, gdzie leży moja torebka. Przesuń torebkę i zabieraj się do roboty. - A czy... - przełyka łzy Leonek - czy zieloną kredą można rysować lwa? - Zieloną to sobie możesz narysować najwyżej ogórek, a nie lwa - wtrąca się Waldek. - Nie słuchaj go, tylko rysuj - mruga do Leonka dziewczynka. - Oczywiście, że zieloną kredą możesz narysować lwa. Wszystkie niedojrzałe lwy są przecież zielone. - I dojrzewają na słońcu? - dopytuje się Leonek. Szeptem, żeby Waldek nie słyszał, żeby się znowu nie wtrącił. - Tak - kiwa głową dziewczynka. - Małe lwy są zielone, niedojrzałe, a potem dojrzewają na słońcu. W Afryce. Jak im za gorąco, chowają się pod palmę. Palmę też możesz tą zieloną kredą narysować. Ostrożnie, żeby nie upuścić kredy, ostrożnie, żeby się ani odrobina kredowego pyłu nie usypała, klęka Leonek na kamiennej płycie. - Piękny będziesz, lwie - szepcze do lwa, którego jeszcze nie ma. - Narysuję ci uszy, żebyś słyszał, co do ciebie mówię. Narysuję ci oczy, żebyś widział, jaki jesteś piękny. I buzię, żebyś mógł ze mną rozmawiać... - A zęby? - zaniepokoił się nagle lew. Odezwał się! Naprawdę się odezwał! Mówi! Ma już uszy, ma oczy, zielonymi oczami patrzy na Leonka. - Tak, tak - zapewnia lwa Leonek. - Zęby też ci narysuję, bo bez zębów lew przecież nieważny. \ - Zęby są potsebne lwu, zęby lew potlafił glyźć... - sepleni lew, kiedy Leonek rysuje mu zęby. Bo jeszcze nie wszystkie zęby są narysowane. Paru brakuje, a bez zębów trudno mówić i nawet lew w takiej sytuacji sepleni. Ale za chwilę wszystko jest w porządku. - Zęby są potrzebne lwu, żeby lew potrafił gryźć! — powtarza lew to samo zdanie pięknie, głośno, wyraźnie, już bez żadnego seplenienia i szczerzy kły do Leonka. - Nie bój się, ciebie nie ugryzę. Ciebie tylko poproszę, żebyś narysował mi łapy. Więc teraz łapy. Dwie z przodu, dwie z tyłu. - Raz... dwa... trzy... - liczy lew, pilnuje, żeby Leonek o żadnej łapie nie zapomniał, żeby przypadkiem nie narysował za dużo albo za mało. Ale Leonek wie, że każdy lew musi mieć cztery łapy. I łapy już są narysowane. Trochę krzywo wyszły — nie, nie krzywo, one były tylko podkulone, ale lew już je wyprostował i mruczy do Leonka: 27 - Łapy są potrzebne lwu, żeby mógł na spacer iść!... Nie bój się, Leonku. Daleko nie pójdę, tylko kawałek. Pod palmę. Do cienia. Ale zanim narysujesz palmę, narysuj mi jeszcze ogon. Bzzz!... Oho, mucha usiadła Leonkowi na ręku. Ale lew już ma ogon, już machnął tym ogonem i cieszy się, że udało mu się muchę odgonić. Ogon jest potrzebny lwu po to, żeby muchy tłukł, i jak jest mu za gorąco, żeby się wachlować mógł! - Za gorąco ci? - pyta Leonek. - Bo jak ci za ciepło, to może już nie będę rysował grzywy? Bez futrzanego kołnierza będzie ci dużo chłodniej. ^ - O, nie! - sprzeciwił się stanowczo lew. Lew bez grzywy nieprawdziwy, ni to wydra, ni to pies, grzywa bardzo jest potrzebna, bo bez grzywy łyso jest! - A teraz nie jest ci już łyso? - upewnia się Leonek, rysując wspaniałą lwią grzywę. - Cudownie! - potrząsa grzywą lew. - Teraz jest mi grzywiasto, ogoniasto, łapiato i zębato! - I najwyższa pora, żebyś siedział za kratą! - zachichotał nad uchem Leonka Waldek i pięcioma pociągnięciami czarnej kredy oddzielił lwa od Leonka pięcioma grubymi prętami klatki. Ale na lwie nie uczyniło to najmniejszego wrażenia. Nawet okiem nie mrugnął, nawet nie spojrzał na Waldka, tylko powtórzył prawie dokładnie to samo, co pięć minut temu mówił do Leonka. Ale jak powtórzył! Zupełnie inaczej niż przedtem. Takim głosem, że Waldkowi ciarki powinny przelecieć po skórze. 28 Zęby są potrzebne lwu, żeby lew potrafił gryźć! I - chrup! - przegryzł wszystkie pręty. Łapy są potrzebne lwu, żeby mógł na spacer iść! I - hop! - wyskoczył z klatki. Grzywa jest potrzebna lwu, żeby przeląkł go się wróg! I puff! - napuszył grzywę, nastroszył ją tak, że wyglądała już wcale nie jak kołnierz, ale jak pióropusz. Jak olbrzymi pióropusz. Jak olbrzymi pióropusz wodza Indian wkraczającego na wojenną ścieżkę. I teraz przyszła kolej na ostatnie zdanie, z którego Waldek miał się dowiedzieć, że on o dwie głowy wyższy od Leonka, starszy, silniejszy i wcale nie wiejski, tylko po miejsku wycwaniony, jest dla lwa po prostu muchą, którą można odpędzić jednym machnięciem ogona. Ogon jest potrzebny lwu po to, żeby muchy tłukł! Miał oznajmić Waldkowi lew. Ale ostatnie zdanie nie zostało wygłoszone. Lew nie zdążył, bo nagle ni z tego ni z owego zaczął padać deszcz. Nie rysowany, tylko prawdziwy. Mokry. Siepnął na plac, na rysunki, na głowy wszystkich dzieci, więc się zrobiło zamieszanie, bieganie, zakrywanie rysunków czym kto mógł — papierem, chustkami do nosa, żeby się na deszczu nie rozpuściły, żeby ich woda nie zabrała. Kucnął Leonek nad swoim lwem, zasłonił go całym sobą, zgiętymi plecami, rękami złożonymi w daszek. Ani jedna kropla 29 nie przeleciała przez ręce. Koszula na plecach zmokła, ale lew był suchy. I wtedy właśnie, kiedy tak osłaniał lwa, kątem oka zobaczył, że Waldek sięga po ceratową torebkę należącą do dziewczynki w żółtym kapeluszu. Dziewczynki nie było, zawołała: - Zaraz wracam! Lecę po parasol! 30 ó Na kamieniach została tylko piegowata biedronka pracowicie przez nią wyrysowana i ta ceratowa torebka i Leonek w pierwszej chwili pomyślał, że Waldek bierze torebkę po to, żeby zasłonić nią swoje okręty. Ale Waldkowi wcale nie chodziło o okręty. Odpływały razem z deszczem, tonęły pod butami Waldka... Waldek otworzył torebkę i wyciągnął z niej portmonetkę z pieniędzmi. - Waldek, co ty? - Buzię na kłódkę! - podsunął Waldek Leonkowi pięść pod nos. Torebkę kopnął, portmonetkę schował do kieszeni. - No już! Zmywamy się stąd i ani słowa. O niczym nie słyszałeś, nic nie widziałeś. - Widziałeś - szepnął do Leonka lew. - On jest duży, on jest silny, ale myśmy obydwaj widzieli, że ukradł, i musimy go tu zatrzymać. - A właśnie że widziałem! - powiedział głośno Leonek. -1 ja widziałem, i lew widział. Ukradłeś i musisz oddać! - Do diabła z tym lwem! - zezłościł się Waldek. - Zostaw ten bohomaz i chodź! I z całej siły szarpnął Leonka za ucho. - Nie daj się! - warknął lew. - Połóż się na ziemi, żeby cię nie mógł stąd odciągnąć! Złap go za nogę! Ugryź! Widzisz? Już leży! Już go przewróciłeś! 31 I Leonek, mały Leonek nie puścił Waldka. Wałkowali się, turlali po mokrych kamieniach, aż nadbiegła dziewczynka w żółtym kapeluszu, pod parasolem, bo deszcz ciągle jeszcze siąpił, i Waldek oddał dziewczynce portmonetkę. Musiał... Leonek go zmusił. A jak już było po wszystkim, przyszedł wujek. Popatrzył na rozmazane kolorowe plamy, spojrzał na Waldka, spojrzał na Leonka. - No i co, chłopaki, nic z tego waszego rysowania nie wyszło? - Wyszło - powiedział Leonek. - Lew wyszedł. - Ale się na deszczu rozpuścił - pokiwał głową wujek. - Nie! - wtrąciła prędko dziewczynka w żółtym kapeluszu. - Ten lew, proszę pana, wstąpił w Leonka. I odeszła. W żółtym kapeluszu, pod czarnym parasolem, z ceratową torebką na ramieniu, z portmonetką w torebce. I jeszcze, mijając Leonka, powiedziała do niego coś takiego, czego wujek już absolutnie nie mógł zrozumieć: - Zdaje mi się, że się omyliłam. Nie wszystkie lwy dojrzewają na słońcu. Niektóre dojrzewają również w czasie deszczu... Trzymaj się, Kamil! - Trzymaj się, Kamil! - powiedział tata odchodząc i wsunął Kamilowi do kieszeni wiatrówki czekoladowy baton. I czego tu się trzymać? Drzwi? Ścian? Wieszaka? Ławki pod wieszakiem? Czekolady, którą tata zostawił na pociechę? Kamil jest w przedszkolu pierwszy raz. I widzi, że trzymać się trzeba, bo inaczej przewrócą. Tyle tu dzieci, taki ruch, hałas, tyle obcych głosów naraz... Pani wychowawczyni wprowadziła go do szatni, powiedziała, żeby się rozebrał, ale zaraz poszła, bo ktoś ją zawołał. I Kamil zupełnie nie wie, co ma robić. W domu też było 33 dużo obcych głosów, kiedy przychodzili goście, ale przed gośćmi można się było schować pod fortepianem. Może w przedszkolu też jest fortepian? Ściska Kamil czekoladowy baton w kieszeni. Rozgląda się. Nie ma fortepianu. Nawet na obrazku nie ma. Bo na wieszakach w szatni są różne obrazki. Muchomor, okręt, cebula... Znaczki takie. Na ławeczce, pod wieszakiem z cebulą, podskakuje pyzata dziewczynka. Cała jest taka pyzata. Nawet nogi ma pyzate. Ładna. Spojrzała dziewczynka na Kamila. - Ty jesteś nowy? Kamil zmarszczył nos. - Właściwie, to ja już jestem trochę używany, bo mam pięć lat. I ząb mi na przodzie wyleciał... - A ja mam dziurę na pięcie - pochwaliła się dziewczynka, machając pyzata nogą. Kapcia nie zdążyła jeszcze wciągnąć i z dziurawych rajstop wyłaziła różowa pięta. - Cebula ma dziurę! Cebula ma dziurę! - wyskoczył zza wieszaka duży chłopak. Ale dziewczynka wcale nie zwróciła na niego uwagi. - Umiesz o cebuli? — spytała Kamila. - Nie. - ,Jak ją rozbierali, to nad nią płakali"... A ja się rozbieram sama i jak chcesz, możesz swoje rzeczy powiesić tutaj. - Dobrze - zgodził się Kamil wieszając swój czerwony beret na wieszaku z okrętem. Ale duży chłopak zaraz go odepchnął. - Ty, Czerwony Kapturek, okręt jest mój! - Nie przejmuj się, Miciński wszystkich przezywa - chciała go pocieszyć pyzata. Dla Kamila to nie była żadna pociecha. Przestraszył się Micińskiego i znowu miał ochotę uciec pod fortepian. A że fortepianu nie było, zgarnął swoje rzeczy i podreptał w kąt za wieszaki. Usiadł na podłodze. >v r a Dzieci sobie poszły, w szatni zrobiło się cicho. Bo to wszystko przez babcię, pomyślał Kamil z żalem. Po co kazała go do tego przedszkola zapisać? Babcia mieszka daleko, w zupełnie innym mieście, ale od czasu do czasu telefonuje. I właśnie Kamil odebrał któregoś dnia telefon. A babcia od razu do słuchawki: — Dzwonię, żeby się dowiedzieć, co u was słychać? — Muzykę — powiedział Kamil. I to była prawda. Cały dom napełniała muzyka. Tata grał na fortepianie, mama szykowała dla taty kawę i to była też muzyka — czajnik gwizdał, łyżeczki dzwoniły, dzbanek śpiewał filiżance do ucha kawową piosenkę. — A co słychać u ciebie w przedszkolu? - zapytała babcia. — U mnie w przedszkolu to nic nie słychać - powiedział Kamil. I to była też prawda, bo Kamil wcale nie chodził do przedszkola. — Jak nie będziesz chodził do przedszkola, wyrośniesz na odludka - jęknęła babcia i Kamil się przestraszył. Wcale nie chciał wyrosnąć na żadnego odludka, tylko na kompozytora, jak tata. Więc prędko oddał słuchawkę mamie, a sam wrócił na swoje ulubione miejsce. Pod fortepianem. W sam środek tej muzyki, którą grał tata. Teraz tata pewnie też gra. Żeby tylko nie zapomniał przyjść po Kamila. Żeby jak najprędzej odebrał go z tego przedszkola. Bo jak tata gra, to o całym świecie zapomina. O spaniu, o jedzeniu... Aha! — przypomniał sobie Kamil o czekoladzie. Wyjął baton z kieszeni, je... Może zostawić kawałek dla tej pyzatej? Patrzcie! Pyzata przyszła. I nie sama, tylko z panią wychowawczynią. Pani schyliła się nad Kamilem. - Chodź, Kamilku, do dzieci. Zaraz będzie śniadanie. Pyzata wzięła go za rękę. — Ja cię zaprowadzę. Ja mam na imię Ula, wiesz? Micinski mówi na mnie Cebula, ale ja się nazywam Urszula. Usiadł Kamil przy stole, Ula koło niego, Micinski naprzeciwko. 37 - Jedz! - zachęca pani wychowawczyni. A na śniadanie jest biały ser. Kamil nie lubi sera. - Jedz — zachęca Ula. - Jak się je biały ser, to się ma białe zęby. - Wiem - kiwnął głową Kamil - moja mama tak samo mówi. A od czekolady ma się czarne oczy. I od czarnej kawy, i od patrzenia w nuty... - Coś ty? - zdziwiła się Ula. - No! Ja mam na razie niebieskie, ale chcę mieć takie same oczy jak tata, a tata ma czarne, bo też lubi czekoladę i pije czarną kawę, i patrzy w czarne nuty i w czarny fortepian... Mój tata jest kompozytorem. - A mój jest lepszy od twojego, bo mój jest marynarzem! — pochwalił się Miciński i waląc łyżką w talerz zaśpiewał na cały głos: - Marynarz w noc się bawi, w hamaku we dnie śpi, tra-la-la! Fałszywie zaśpiewał. Pani go, co prawda, zaraz uciszyła, ale jak potem poszli się bawić do ogródka, Miciński znowu zaczął. Jeszcze bardziej fałszywie i jeszcze głośniej niż przedtem: - Marynarz w noc się bawi, w hamaku we dnie śpi, tra-la-la! Na spacer jedzie do New Yorku, dolarów pełno ma w swym worku, tra-la-la-la-la-la! 38 Fikał kozły na drabinkach i śpiewał. Od czasu do czasu pluł na odległość, bo mówił, że prawdziwi marynarze zawsze plują. A Kamil huśtał się z Ulą na huśtawce. I zrobiło mu się strasznie niedobrze. Może od tego fałszywego śpiewania Micińskiego, a może od czekolady, którą zjadł przed śniadaniem. I pojechał do Rygi. A Miciński w śmiech: - Chi, chi! Jedzie do Rygi! Chi, chi! Nie będzie marynarzem! Nikt więcej się z Kamila nie śmiał, tylko on. Wszyscy mu współczuli i pani zaraz się nim zajęła. Kamil leżał potem na kanapce w kancelarii i pił herbatę z cytryną. I usnął, i wcale nie wie, czy to mu się śniło, czy tak było naprawdę, że pani wychowawczyni rozmawiała z Micińskim i z Ulą. Pani mówiła, że prawdziwym marynarzom też się zdarza jechać do Rygi, a Ula tłumaczyła, że Kamil wcale nie chce być marynarzem... Ale chyba ta rozmowa była naprawdę, bo kiedy Kamil wychodził z przedszkola, zobaczył, że na wieszaku w szatni, obok znaczka z cebulą, pojawił się znaczek z fortepianem. Tam właśnie wisiała wiatrówka Kamila i jego czerwony beret. A zza wieszaka wychylił się Miciński i przełykając ślinę zawołał: -Ty, kompozytor... a jak będziesz duży, to napiszesz piosenkę o marynarzach? - Napiszę! - uśmiechnął się Kamil. Bocianek Mówią na niego - Bocianek. Wszyscy tak mówią. Dzieci z sąsiednich łóżek, gruba pani salowa, pan doktor. Ładnie mówią. Bociankowi się podoba. Bo od razu, kiedy słyszy to swoje imię, widzi gniazdo. Prawdziwe bociany w nim mieszkają. Cała rodzina. Dwa duże i jeden mały. Bocianek właśnie. A te duże, to jego tata i mama. Bocianek jest mały, nie umie jeszcze fruwać, cały dzień siedzi w gnieździe, a te duże przynoszą mu jedzenie. Ryby przeważnie, bo jezioro blisko. Kiedy odlatują, klekoczą: - Kle-kle, co dziecko zje? A mały nie umie jeszcze klekotać po bocianiemu, tylko tak jakoś śmiesznie miauczy i pomrukuje po kociemu - jak kot, kiedy jest głodny: - Miau-miau, rybkę bym chciał... I czeka z rozdziawionym dziobem, aż mu przyniosą tę rybkę z jeziora. A kiedy zasypia, bocianica bierze go pod swoje skrzydła. I dziobem głaszcze po łebku. W szpitalu jest dużo czasu na myślenie. Więc Bocianek często myśli o tamtym gnieździe. I cieszy się, że wszyscy tak ładnie na niego mówią. Na wsi nie mówili tak ładnie. Brzydko mówili. Przezywali go. Ale tu, w szpitalu, są dobrzy. Wszyscy dobrzy, a pan doktor najlepszy. Jabłka dzieciakom przynosi, jedno, drugie, piąte z kieszeni fartucha wyjmuje, podrzuca pod sufit. Z ręki do ręki mu te jabłka przeskakują, zupełnie jakby były na sznurku, na gumkach, a tu nic - żadnego szpagatu, żadnej gumy, tylko powietrze. Strasznie zręczne ręce ma pan doktor i dlatego takie sztuki umie robić. Te jabłka rozdaje potem dzieciakom. - Cześć, cześć, proszę jeść! - woła i z każdym się wita, i każdemu przy powitaniu wsuwa jabłko w garść. Bociankowi też, ale tamtym podaje do prawej ręki, a jemu do lewej. Prawa ręka Bocianka jest w gipsie. Cały prawy bok razem z ręką do gipsu wsadzili. Ten gips jest na podpórkach, a ręka uniesiona. Wygląda jak rozczapierzone skrzydło bociana. - Niedługo, Bocianku, zdejmiemy już ten gipsowy pokrowiec ze skrzydła i pofruniemy nad jezioro - obiecuje pan doktor. - Razem? - upewnia się Bocianek. - Razem. Ja i ty nad jezioro - potwierdza pan doktor. Pan doktor wie o jeziorze. O tamtych chłopakach, co Bocianka przezywali, też wie. I o prawdziwych bocianach... Inni myślą, że Bocianek od tej ręki w gipsie się wziął. Z tego podobieństwa do bocianiego skrzydła. Ale pan doktor wie, że były i prawdziwe bociany. Całą prawdę pan doktor zna. Bocianek nie jest rozmowny. Nie potrafi opowiadać. Mówi pojedynczymi słowami, kawałkami, strzępkami zdań. Ale pan doktor dopasował te wszystkie kawałki do siebie, posztukował, poskładał. Pan doktor wszystko umie składać. Rękę Bociankowi, chociaż była w różnych miejscach połamana, też złożył. Więc było tak... Jezioro z trzciną, wikliną, wieś nad jeziorem, domy na wzgórkach, pagórkach, a za ostatnim pagórkiem, pod lasem - bo zaraz za wsią był las - krzywy płot, jabłonki i chałupa babki. Na słomianym dachu rozczochrane gniazdo, w gnieździe klekoczące bociany, przy chałupie komórka z walącymi się drzwiami, w komórce koza, a w chałupie koszyki, babka i on, Bocianek. 42 Koszyki były najważniejsze. Najwięcej się o nich mówiło, najwięcej miejsca zabierały, cała izba była nimi zapchana, cała sionka. Ledwie starczało podłogi dla babki i Bocianka. Bo babka plotła koszyki. Zawsze. Odkąd Bocianek pamięta. Szła nad jezioro po wiklinę, ile mogła unieść, tyle brała na plecy, a potem wracała z rosochatym tobołem, zgięta we dwoje, koślawa, sękatym kijem podparta. Ręce też miała sękate i koślawe. Od tej wikliny. Od plecenia koszyków. I serce jej chrobotało. - Mam zardzewiałe serce - mówiła babka. Ale koszyki trzeba było pleść, bo z tego były pieniądze. Co jakiś czas przyjeżdżał samochód ze spółdzielni, brali koszyki, dawali babce pieniądze i babka posyłała Bocianka do sklepiku. 43 WY - Chleb przynieś, zapałki, weź butelkę na olej. No, masz - wtykała mu w rękę pieniądze. - Przynieś resztę, nie zgub i uważaj, żeby ci po drodze nie zabrali. Kto miał zabrać, nie mówiła, ale Bocianek wiedział -chłopaki. Chłopaki wszystko zabierali. Jabłonkom - jabłka z gałęzi, ptakom - jajka z gniazd. Jak Bocianek dostał kiedyś od pani sklepikowej lizaka, też mu zabrali. Od razu przed sklepem. Nawet nie zdążył polizać. Nawet się nie napatrzył, jak świat przez taki czerwony lizak wygląda. 44 Podeszli do niego, kółkiem go otoczyli, największy zeskoczył z roweru, łapę wyciągnął. - Daj! - mówi. - Nie! - przestraszył się Bocianek. - Jak ci mówię, Kozi Bobku, żebyś dał, to dawaj. Cukierki niezdrowe, zęby się psują, a ty już i tak szczerbaty jesteś. - Szczerbaty! Szczerbul! - ucieszyli się inni i wyszczerzyli zęby. Oni mieli wszystkie, a Bocianek nie, bo jeden z samego przodu akurat mu wyleciał. Oni w ogóle mieli wszystko. Ten duży miał rower, w piłkę grali, na dętkach pływali po jeziorze. Strasznie im Bocianek tych dętek zazdrościł. Piłki też, ale dętek bardziej. Dwie były. Grube, samochodowe, powietrzem porządnie napchane. Turlali je po brzegu, dudnili piętami po drewnianym pomoście, a potem - hop! - dętka skakała do wody, a oni za nią. A jak nie pływali i nie kopali piłki, ryby łapali. Bo i wędki mieli. Bogaci tacy... Piekli potem te ryby na ognisku, w dymie obwędzali, aż ze srebrnych robiły się złote, pachnące i chrupiące. Nigdy nie dali spróbować. Sami jedli. Ani jednej nie dali. Nie dali, chociaż ten duży obiecał kiedyś. - Jak nakopiesz rosówek na przynętę, to dostaniesz okonia. I oszukał Bocianka. Bo za całą blaszankę rosówek dał mu tylko ogryziony ogon kiełbia. Bocianek też miał kiedyś wędkę. Krótko. Jeden dzień tylko. Znalazł żyłkę i haczyk, wyciął kij z leszczyny. Ale babka nie dała łowić ryb. Kozy kazała pilnować. Pewnie, ktoś musiał pilnować kozy. Babka plotła koszyki, siedziała w chałupie, więc koza wypadała na niego. Na łąkę wyprowadzić, do palika przywiązać, jak zeżarła trawę, palik przesunąć na inne miejsce... I jeszcze trzeba było uważać, żeby się w powrózek nie zaplątała albo żeby się nie urwała ze sznurka i nie poleciała w szkodę. Przez tę kozę przezywali go - Kozi Bobek. - Ty, Kozi Bobek! - krzyczeli, kiedy prowadził kozę na sznurku. - Zobacz, czy ci broda nie rośnie! Ten duży, co miał rower, powiedział kiedyś, że od koziego mleka broda rośnie. Może to i prawda? Nad łóżkiem babki była fotografia dziadka. Dziadek dawno umarł, Bocianek go nie znał. Umarł, kiedy Bocianka nie było jeszcze na świecie, ale na tej starej, żółtej fotografii było widać, że dziadek miał brodę. Też pewnie pił kozie mleko. Tak samo jak Bocianek. Tylko oni jedni z całej wsi mieli kozę. - Ciesz się z tego, co jest - powiedziała babka, kiedy Bocianek zapytał, dlaczego nie mają krowy. Bo inni mieli. Powiedziała tak, ale sama nie wyglądała na ucieszoną. Babka w ogóle rzadko się cieszyła. Chyba tylko wtedy, kiedy wracały bociany. Bo one nie zawsze siedziały na dachu. Kiedy szło pod jesień, uciekały, leciały prosto w słońce. - Do ciepłych światów - mówiła babka. 46 Z żalem mówiła. Jakby żałowała, że ona tam nie może odlecieć. Że musi zostać z jesienią, z chmurami pełnymi deszczu, z wiatrem świszczącym w kominie. Potem przychodził śnieg, chałupa garbiła się pod śniegiem, babka też chodziła skulona, zgarbiona, jakby czuła na plecach cały ciężar tego śniegu. Ciężar zimnego świata. Dopiero na wiosnę podnosiła głowę. Kiedy bociany wracały. Duży przylatywał najpierwszy. - Jest! - mówiła. - Wrócił! Słoneczko przyniósł. Nie zapomniał o starej. 47 I uśmiechała się do bociana, a bocian rozkładał skrzydła nad chałupą, nad babką, przecierał skrzydłami niebo, aż robiło się jasne, lekkie, dobre. I tak niebieskie jak oczy babki, kiedy patrzyła na bociana. — Wojtek - mówiła o nim babka. - Wszystkie one Wojtki, bo na świętego Wojciecha przychodzą na świat. A bocianica - Wojtkowa żona. Bocianica przylatywała zaraz za bocianem. - Oj, pogoni cię żonka, pogoni! - przygadywała babka. — Nie widzisz, Wojtek, że gniazdo po zimie dziurawe? Jak przyjdą dzieci - nieszczęście gotowe. Dzieciak ci przez dziurę z gniazda wyleci i co wtedy zrobisz? o / / — Tak do niego mówiła, jakby bocian rozumiał ludzką mowę. I chyba naprawdę rozumiał, bo zaraz brał się do roboty. Ściągał do gniazda suche gałęzie, przynosił w dziobie patyki, chrust, umacniał brzegi, a bocianica wyścielała gniazdo w środku. — Kołyskę robi... — uśmiechała się babka i liczyła na palcach, ile niedziel zostało jeszcze do świętego Wojciecha. Wypadało, że pięć. I na piątą niedzielę w gnieździe, obok dużych, pojawiał się mały bocianek. Dobre były bociany. Przynosiły słońce, dbały o gniazdo, troszczyły się o małego. Karmiły go, uczyły bocianiej mowy. Latać też go uczyły, jak trochę podrósł. Koza też była dobra, bo dawała mleko. I babka była dobra. I ta pani ze sklepu, co dała Bociankowi lizaka. Ale więcej to już nikt. A ten duży z rowerem najgorszy. • • • Zęby go koza pobodła! Zęby go bocian podziobał! Zęby go pani sklepowa wzięła za łeb i zlała! - myślał Bocianek. Na babkę nie miał co liczyć. Na pewno by sobie z dużym nie dała rady. Ale tamte rachuby też zawodziły. Koza nie chciała robić użytku z rogów, bocian z dzioba, a pani sklepowa nigdy nawet złego słowa dużemu nie powiedziała. Może się bała? Bo jego ojciec był sołtysem. No, właśnie, duży miał ojca. I matkę też miał. Inni też. Wszyscy mieli. - Tato! - krzyczał duży na cały głos, kiedy sołtys stał przy ladzie i popijał piwo. - Mama prosiła, żebyś kupił herbatniki. - Tato! Mamo! - wszyscy tak mówili. A Bocianek nie miał do kogo. I tamci mówili do niego — Znajdzioch. To było jeszcze gorsze niż Kozi Bobek. Najgorsze co mogło być. Duży pierwszy tak powiedział. Na rowerze przyjechał, rower przed sklepem postawił, do sklepu wszedł. Inni też tam byli. A Bocianek akurat wychodził. Z zakupami w siatce. Z butelką oleju, bo babka miała smażyć kartoflane placki, i z torebką soli. I dzwonek rowerowy go skusił. Nie, nawet nie myślał, żeby zadzwonić. Wcale. Dotknął tylko dzwonka, bo był świecący i srebrny, jak w lusterku wszystko się w nim odbijało, a dzwonek od razu — dzyń, dzyń! Dzyń, dzyń! Duży ze sklepu wyskoczył. - Twój rower? - Nie... - To ręce przy sobie, Znajdziochu! - Znajdzioch! - zaśmiał się któryś z chłopaków. Chyba ten najmniejszy ze wszystkich. Rudy. - Pewnie - potwierdził duży. - Jak nie ma ojca i matki, to Znajdzioch. Babka go znalazła. I odepchnął Bocianka od roweru. Tak mocno, że Bocianek upadł. Zakupy wyleciały z siatki, olej się rozlał, sól pacnęła na ziemię, pomieszała się z piaskiem, z olejem. Nawet nie było co zbierać. Próbował, ale się nie dało. Nie wrócił wtedy do domu. Najpierw, bardzo długo, siedział w łopuchach pod płotem. Potem, kiedy zrobiło mu się zimno, bo to szło już pod jesień i dni były coraz chłodniejsze, wśliznął się do koziej komórki, przytulił do kozy, do ciepłego koziego boku, a ona lizała go po twarzy mokrej od łez, po rękach słonych od soli. Nie odzywał się, nie słyszał, że babka go woła, szuka. Ocknął się dopiero wtedy, kiedy zajrzała do komórki, kiedy usłyszał jej głos: 51 - Znalazłam cię... - Wiem! - skoczył do niej Bocianek. - Wiem! Z krzykiem skoczył, za kaftan ją złapał, za rękaw. - Znalazłaś! Wszyscy wiedzą! Znajdziocłi mówią! - Co ty? - przestraszyła się babka. A on coraz głośniej: - Oni mają ojców, matki, a ja?... Babko, mów prawdę! Całą prawdę mów! Skąd jestem? Skąd ja się wziąłem? I babka powiedziała: - Bocian cię przyniósł... Bocianek myśli o wszystkim leżąc w szpitalu. Bo jak babka tak powiedziała, to już tylko Bociankowi ten bocian został. I Bocianek poszedł do bociana. Na dach się wdrapał, razem z bocianami chciał odlecieć... - Nie dałem ci odlecieć! - uśmiecha się pan doktor. Na łóżku koło Boeianka siedzi, żyłkę z kołowrotka rozplątuje. Wędka będzie dla Boeianka. Kołowrotek się zepsuł, ale pan doktor naprawi. Pan doktor wszystko umie naprawić. - Wszystko! — kiwa głową Bocianek i zaczyna wyliczać: - Kołowrotek... - Udało się! - śmieje się pan doktor, bo kołowrotek jest już naprawiony. - Połamaną rękę - wylicza dalej Bocianek. - Jutro zdejmiemy gips - obiecuje pan doktor. - A potem wędki w garść i hajda! nad jezioro. Cieszy się z tego. A Bocianek jeszcze bardziej. Razem pojadą na wieś. Tam też jest dużo rzeczy do naprawienia. Krzywy płot przy chałupie, rozwalone drzwi do koziej komórki, zardzewiałe serce babki. I chłopaki. Może pan doktor chłopaków też naprawi? Mój piękny, złoty koń Piotruś mieszka w mieście, a koń na wsi. Ale koń codziennie przyjeżdża do miasta. Do Piotrusia przyjeżdża. - Klap... klap - klapią po jezdni końskie buciki. - Tup... tup - zbiega Piotruś po schodach na ulicę. - Mamo! Mamo! Koń do mnie przyjechał! Mój piękny, złoty koń! 54 Mama mówi, że koń nie przyjeżdża do Piotrusia, tylko do sklepu. Bo w sąsiednim domu jest sklepik. Kapustę w nim sprzedają, kartofle, włoszczyznę do zupy, zielone ogórki, czerwone jabłka, a czasem nawet wielkie jak talerze słoneczniki pełne dojrzałych pestek. Ale Piotruś wie, jak jest naprawdę. Sam koń mu to powiedział. - Bez wozu nie puściliby mnie do miasta, więc przywożę tę zieleninę, przy okazji. Bo naprawdę przyjeżdżam specjalnie do ciebie. Koń jest duży, Piotruś mały. Koń ma cztery nogi, Piotruś dwie. Więc wszystko jest jasne - koń musi przyjeżdżać do Piotrusia, bo Piotruś nie może odwiedzać konia na wsi. Nie zaszedłby na piechotę. A tyle mają sobie zawsze do powiedzenia. - Wiesz - mówi koń - byłem wczoraj na łące. Wielka ta łąka, zielona, koniki polne po niej latają. - Koniki ze skrzydłami? - dziwi się Piotruś. - Tak - kiwa głową koń. - One są małe, skrzydełka mają malutkie, więc to nikomu nie przeszkadza. Ale taki duży koń jak ja nie może mieć skrzydeł. Jakbym machnął skrzydłami, wiatr by się zaraz zrobił, huragan, jabłonki mogłyby się połamać. - Dużo u was jabłonek? - pyta Piotruś i zerka na skrzynkę jabłek, którą pan woźnica zdejmuje z wozu. - W sadzie rosną - mówi koń i patrzy na Piotrusia. - Ale nie mogę ci powiedzieć, ile ich jest, bo nie mam rąk do liczenia... No właśnie. Piotruś ma ręce, pięć palców u każdej ręki i wszystko, co chce, może policzyć na palcach do dziesięciu, a koń na czym będzie liczył? Na kopytach? - Wiesz - przypomina sobie nagle Piotruś. - Dostałem wczoraj cztery cukierki. Połowę zostawiłem dla ciebie. - Tylko pół cukierka? - martwi się koń. - Nie. Dwa. Połowa czterech to dwa. - I Piotruś wyciąga z kieszeni dwie różowe landryny. Jaką ten koń ma miękką buzię! Zupełnie jak szlafrok mamy. - Piotrusiu! Koń cię ugryzie! — wychyla się mama przez okno. - On jest łagodny - uspokaja mamę pan woźnica. - Mam go od źrebaka i jak przez osiem lat nie zrobił żadnemu dzieciakowi krzywdy, to teraz też nie zrobi. - A ty ile masz lat? - nachyla się koń nad Piotrusiem. - Niedługo też osiem, a na razie cztery... Jak będę duży, kupię sobie samochód i przyjadę do ciebie na wieś. - Nie kupuj — odradza koń. — Z samochodem tylko kłopoty. Części zapasowych nie ma. Benzyna droga. A jak samochód wleci do rowu, to sam nie wyjedzie, tylko koniem trzeba go wyciągać. Jak będziesz większy, sam cię zawiozę na wieś. Na łąkę, nad rzekę. Usiądziesz sobie na moim grzbiecie, złapiesz się za grzywę i - hop! - wskoczymy do wody. - Wiesz — wzdycha Piotruś - w wannie nie bardzo lubię się kąpać, ale w rzece to co innego. 56 - Nie lubisz się kąpać? - Jakbyś miał tak często jak ja włazić do wanny, też byś nie lubił. Patrz, jaką mam białą skórę. Biała skóra strasznie niepraktyczna. Wolałbym mieć taką jak ty. Brązową. - Ja mam kasztanową maść - mówi koń. - Gdzie masz? - Na sobie. - W aptece kupiłeś? - Nie. - Kasztanowa to pewnie z kasztanów... Koniku kochany, przywieź mi ze wsi trochę kasztanów, to też sobie zrobię taką maść! Mama powiedziała, że kasztanowej maści nie można zrobić. - Tylko konie mają taką maść. Żeby ją mieć, trzeba się urodzić w stajni - śmieje się mama. Ale Piotruś czeka na kasztany. - Klap... klap... Nie, dzisiaj nie klapią końskie buciki po jezdni. To tylko Piotrusiowi się śniło. Dziś jest niedziela i koń nie przywiezie kasztanów, bo w niedzielę wozy z zieleniną nie przyjeżdżają do miasta. W niedzielę wszyscy odpoczywają. - Nie martw się, Piotrek - mówi tatuś. - Dzisiaj nie zobaczysz swojego konia, ale za to pojeździsz na innym. Na karuzelę cię zabiorę. - Dobrze - zgadza się Piotruś. - Dzisiaj będę jeździł na koniu z karuzeli, a jutro opowiem o tym mojemu koniowi. 58 - Klap... klap... Znowu nie słychać klapania końskich bucików. - Mamo, przecież dzisiaj już jest jutro! - woła Piotruś. - Mamo, dlaczego koń nie przyjechał? Mamo, czy dzisiaj jest znowu niedziela? Nie. Poniedziałek. Tata poszedł do pracy, mama sprząta mieszkanie... Może coś się stało? Może koń zachorował? Może trzeba do niego iść na wieś? Nie klapały dzisiaj końskie buciki po bruku i buciki Piotrusia też nie klapią na schodach - tup, tup. Nie włożył Piotruś bucików. W kapciach wybiegł, jak tylko sobie pomyślał, że trzeba iść do konia. A teraz biegnie w tę stronę, z której zawsze nadjeżdżał koń. Brzegiem chodnika biegnie. Ale ta ulica długa! Kałuże na ulicy. Deszcz kropi. Samochód ochlapał Piotrusia błotem. Kapcie przemokły... No nic. Zaraz będzie zakręt. Skrzyżowanie z drugą ulicą. Jest! Jest koń! Stoi za zakrętem! - Koniu! - woła Piotruś i z rozpostartymi rękami biegnie prosto do konia. Ojej! Na słupek wpadł. Nie zauważył słupka. I pana policjanta też nie zauważył. Bo obok wozu stoi policjant i pokazuje panu woźnicy okrągłą tablicę na słupku. Koń jest na niej narysowany. Z wozem. Zakaz wjazdu dla pojazdów konnych. — Nic nie poradzę - mówi pan policjant. — Nie może pan wjechać w tę ulicę, bo przepisy nie pozwalają. Przepisy? Więc to znaczy, że koń już nigdy nie przyjedzie do Piotrusia? Że nie wolno mu przyjechać pod dom, w którym mieszka Piotruś? — Wio! - cmoka pan woźnica na konia. — Koniu! Koniu, nie odjeżdżaj! - krzyczy Piotruś. Zastąpił koniowi drogę. Wybiegł na jezdnię. — Czego ten mały chce? - dziwi się pan policjant. — Nie płacz - mówi prędko koń. Prosto do ucha Piotrusiowi mówi. Schylił głowę, oddech ma ciepły, pachnie sianem, łąką, wsią. — Ja nie płaczę - ociera Piotruś rękawem mokrą buzię. - Ja mam tylko w środku trochę za dużo deszczu... — Po deszczu zawsze jest słońce - uśmiecha się koń. - Przyjadę do ciebie. Zawsze będę do ciebie przyjeżdżał. — A te przepisy? — Nie martw się, Piotrusiu. Będę przyjeżdżał wtedy, kiedy przepisy będą spały. Odjechał. Deszcz jeszcze pada, ale Piotruś nie ma już w środku deszczu, tylko słońce. Idzie ulicą, uśmiecha się i śpiewa: — Przyjedzie do mnie koń! Przyjedzie do mnie koń! Kiedy przepisy będą spały, przyjedzie do mnie mój piękny, złoty koń! Kogutek Kogutek jest od dziadka. Ma rudy grzebyk, czarny dziób, zielone piórka i dziurkę w ogonie. Dziurka jest do dmuchania. Kiedy się dmuchnie, kogut pieje. Pięknie pieje. Głośno i wesoło. Jeszcze weselej niż gwizdek w czajniku. — Kukuryku! — woła — Kukuryku! Od dużego koguta się nauczył. Od tego koguta, który został na wsi. Duży kogut miał wszystko duże. Skrzydła, ogon, dziób. Kiedy zaczynał piać, robił się jeszcze większy. Wskakiwał na płot, rozczapierzał skrzydła, wyciągał szyję. I piał, piał... 61 Piał, ile chciał. Wolno mu było. Nikt mu nie zabraniał. Dużym to wszystko wolno. Duży kogut nie musiał się kulić ze strachu i chować po kątach. A mały musi. Mamy się boi. A o pianiu to już w ogóle nie ma mowy. Przy mamie nawet pisnąć nie można. Zaraz się denerwuje na Adasia: — Gwizdać to sobie mogłeś na wsi! Też ci dziadek dał prezent. Wyrzuć to odpustowe paskudztwo, bo patrzeć na to nie mogę. Tyle masz innych zabawek, taki piękny samochód dostałeś od pana Rysia. Paskudztwo" - na kogutka mówi... Dzbanek od dziadka też się jej nie podobał. Zaraz go gdzieś z domu wyniosła. Na kryształowe wazony nigdy nie powie, że to paskudztwo. Ciągle nowe kupuje i zachwyca się, że piękne. Bo mama uznaje tylko kryształy. I plastykowe kwiaty w kryształowych wazonach. A dzbanek był z gliny. Tak samo jak kogutek. Samochód od pana Rysia też jest z plastyku. Nazywa się ,,Audi" i pan Rysio przywiózł go swoim polonezem z zagranicy. Polonez pana Rysia też się mamie podoba. - Ale ja wolę ciebie - mówi Adaś do kogutka. Szeptem mówi, żeby mama nie słyszała. — Jesteś ładniejszy niż wszystkie kryształy i samochody. Dużo ładniejszy! I jak tylko mama wyjdzie, jak tylko pan Rysio po nią przyjedzie... Może już jedzie? Mama się przebrała, umalowała, pryska sobie przed lustrem włosy lakierem i woła do Adasia: - Wyjrzyj przez balkon! Zobacz, może już jest? Jest. Wiśniowy polonez zatrzymał się na parkingu przed blokiem. - Tu-tu-tu! - trąbi klaksonem. - Idę, idę! - śmieje się mama. Wcale jej nie przeszkadza to trąbienie. Kogutkowi nie wolno piać, a polonez może trąbić, ile chce. Może dlatego, że polonez też jest duży? Duży, a z balkonu wydaje się mały. Akurat taki jak ten samochód-zabawka od pana Rysia. Z góry wszystko małe. Betonowy parking, asfaltowe chodniki między blokami. I mama malutka. Biegnie chodnikiem, wsiada do poloneza, odjeżdża. - Ooo... odjechali! - oddycha z ulgą Adaś. 63 — Kukuryku! - pieje gliniany kogutek. Głośno, wesoło. Jak tamten kogut, który codziennie budził Adasia na wsi. Jak kogut z dziadkowego podwórka. Adaś nie pamięta, jak znalazł się u dziadka. Jechał samochodem z mamą i panem Rysiem, strasznie długo jechali, zrobiła się noc, zasnął, a kiedy się obudził nie było już samochodu, tylko łóżko z pierzyną i kukuryku za oknem. Mamy i pana Rysia też nie było. Zląkł się. Tak się przestraszył, że wciągnął pierzynę na głowę. I zaraz usłyszał głos: - Co ty się, Adaś, w chowanego ze słońcem bawisz? Słoneczko na niebie chce zobaczyć ciebie, a ty się chowasz? Dziadek... - przypomniał sobie Adaś. Mama mówiła, że jedziemy do dziadka... I wysunął nos spod pierzyny. Dziadka nie znał. Nigdy go jeszcze nie widział. Ale nie miał czasu na przyglądanie się, bo za oknem znów odezwało się kukuryku. Więc zapytał: - O, co to?... — Kukuryku - wstawaj smyku. Już dziewiąta na budziku! - uśmiechnął się dziadek. - Kogut cię wita. Wyjrzyj przez okno, to go zobaczysz. Koguty widział Adaś na obrazkach. Ale ten był inny. Żywy, prawdziwy, piękny. Jak król wyglądał. Jak rycerz. Głowę nosił wysoko, na głowie miał koronę, na nogach ostrogi. Aż dziw, że urodził się ze zwyczajnego jajka. Bo dziadek mówił, że z jajka. 64 Jajka były od kur. Ale gdzie tam kurom do koguta! Chodził sobie osobno, robił co chciał, czasem nawet nie wracał na noc do kurnika. Spał na jabłonce, a rano sfruwał z gałęzi na płot i wołał: - Kukuryku! - Pogodę wróży - cieszył się dziadek. - Pieje na grzędzie, słoneczko będzie! Jabłonka należała do dziadka, kurnik do pana Walczaka. Stał na sąsiednim podwórku za płotem. Płot był wspólny. - A kogut? - zapytał któregoś dnia Adaś. - Wspólny - wyjaśnił dziadek. - Jak płot wspólny, to i kogut wspólny. A 0 0 I Na wsi były jeszcze inne koguty. Ale ten był najpiękniejszy. U dziadka wszystko było wspaniałe, dom z drewnianych belek, malwy przed domem, warzywa w ogródku, jabłonka. — Przedstaw się im, Adaś — zachęcał dziadek. - Pogadaj z nimi. Rośliny lubią, jak się z nimi rozmawia. Zobacz, czy tam czego nie potrzeba ogórkom i pomidorom, może stonka wlazła, może za sucho mają? Ukłoń się jabłonce, spytaj, czy jej nie za ciężko dźwigać jabłka, zerwij sobie które... - Można? - ucieszył się Adaś. Bo mama w domu ciągle mówiła: „Nie ruszaj, nie dotykaj, uważaj, żebyś nie zepsuł". U dziadka wszystko można było ruszać. Nie tylko w ogródku. W domu też. Wszędzie można było zajrzeć, wszystko otworzyć, pójść do komórki, pokręcić kołem garncarskim, wziąć sobie trochę gliny z szaflika. Bo dziadek robił naczynia z gliny. Kładł glinę na środku koła, trzymał ją obiema rękami, koło było z kamienia, płaskie, potem się obracało, obracało, kręciło jak karuzela i spomiędzy rąk dziadka wyskakiwał garnek, dzbanek albo miska. Dziadek mówił, że dobry garncarz wszystko potrafi zrobić. A któregoś dnia powiedział, że Pan Bóg to nawet człowieka z gliny ulepił. - Z gliny? - zdziwił się Adaś. Siedzieli sobie wtedy obydwaj na ławeczce pod jabłonką, Adaś pogryzał jabłko, dziadek schylił się, przesiał przez palce garstkę ziemi. - Z gliny! - potwierdził. - W Piśmie Świętym napisane jest, co prawda, że Bóg ulepił człowieka z prochu ziemi, ale jakby ta ziemia była wyschnięta na proch, toby niczego z niej nie ulepił. Więc to musiała być glina. Nie słyszałeś nigdy o stworzeniu pierwszego człowieka? - Nie - pokręcił głową Adaś. - No widzisz, nie słyszałeś, a imię masz po nim. Adam się nazywał, tak samo jak ty. W raju mieszkał, rajski ogród uprawiał, żył sobie jak u pana Boga za piecem... Tylko że baba się wmieszała, Ewa. Wąż babę podkusił, zerwała jabłko z takiego drzewa, z którego nie wolno było rwać, dała Adamowi i wygnali ich z raju. o — a ^~ o ^ O - Do miasta? - przestraszył się Adaś. Tak się zląkł, że jabłko wyleciało mu z ręki. Bo jeśli tamtego Adama wygnali, to może i jego to samo czeka? Mama przyjedzie, zabiorą go do miasta, nie będzie wsi, ogrodu, koguta... - Co ty?... - stropił się dziadek. A potem przygarnął Adasia do siebie i zaprowadził do komórki. Tam, gdzie stało garncarskie koło i szaflik z gliną. Wziął trochę gliny, nagniótł ją, przeturlał, gliniana pacyna przemieniła się w jajo, z jajka wysunął się żółty dziób, grzebieniasty łebek, tułów zakończony ogonem. - Kogut! - roześmiał się Adaś - Kogutek! - Żółtodziób - uśmiechnął się dziadek. - Małe kogutki zawsze są żółte. Ale my go pomalujemy. Dziób i oczka będzie miał czarne, grzebyk rudy, piórka zrobimy zielone. Jak wyschnie, to go zaniesiemy do pana Walczaka. Do pieca. Nie bój się! To jest taki specjalny, garncarski piec do wypalania garnków. Kogutkowi nic się nie stanie. Wyjdzie jeszcze ładniejszy niż jest. I wyszedł tak samo piękny jak tamten duży. Albo może nawet jeszcze ładniejszy. Gładki, błyszczący, świecący wszystkimi kolorami. Można go było dotknąć, pogłaskać. I piał zupełnie jak duży. Bo dziadek pokazał Adasiowi, co trzeba robić, żeby kogutek piał. A potem, kiedy mama przyjechała po Adasia, kiedy zabrali go do miasta i trzeba się było pożegnać z dziadkiem, dziadek nachylił się nad Adasiem i szepnął mu prosto do ucha: 68 - Pamiętaj, masz kogutka. Kogutek jest dobry na smutek. Zawoła ,,kukuryku!" i obudzi wieś... Teraz też kogutek obudził wieś. Balkon wygląda jak podwórko, balkonowa poręcz jak płot, jak grzęda, a on stoi na grzędzie i woła: - Kukuryku! Słoneczko będzie! I ktoś, tak samo jak Adaś wtedy, kiedy po raz pierwszy usłyszał pianie dużego koguta, pyta: - O, co to? - Kogut - odpowiada Adaś. - Kogutek... Na sąsiednim balkonie siedzi jakiś chłopiec. Adaś go nie zna, nigdy go jeszcze nie widział. Pokazuje chłopcu kogutka i mówi: - Ze wsi ze mną przyjechał, wiesz? Bo ja byłem na wsi, u dziadka. - A ja w szpitalu... - mówi chłopiec. I Adaś widzi, teraz dopiero zauważył, że chłopiec siedzi w fotelu na kółkach, że nogi ma okryte pledem. - Miałem wypadek - mówi chłopiec - a teraz... - Teraz jesteś na wsi! - uśmiecha się Adaś. - Ty mieszkasz na jednym podwórku, ja na drugim i mamy wspólny płot... A jak chcesz, to kogutek też może być wspólny. Mój i twój! MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA im. H. Sienkiewicza 05-800 w Pruszkowie, ul. K. Puchatka 8 tel. 58 88 91 Filia Nr 2 wypożyczalnia dla dzieci Spis treści Dzień dobry, córeczko ........... 5 Lew i Leonek .................... 17 Trzymaj się, Kamil!.............. 33 Bocianek ........................ 40 Mój piękny, złoty koń ........... 54 Kogutek ......................... 61