Cezary Leżeński Strachy z pałacowej wieży czyli Filip detektywem 1983 1 Nikt z nas nie wie, jeśli nie jest wróżką, ani czarodziejem, co go czeka w najbliższych dniach czy miesiącach. Ponieważ jednak we współczesnym świecie wszelkiej maści cudotwórcy, jeśli nawet mają jakieś nadprzyrodzone zdolności, skrzętnie je skrywają, Filip w przewidywaniu swej przyszłości wakacyjnej był zdany wyłącznie na samego siebie. Oznaczało to rzecz jasna, że niczego się nie domyślał, ani też w najśmielszych nawet marzeniach, czy zuchwałych snach nie mógł przewidzieć co go czeka i co przeżyje w ciągu dwóch najbliższych miesięcy. A wszystko zaczęło się tego dnia, gdy pan Konarski wrócił do domu wcześniej niż zwykle. Filip pakował do swej walizeczki kąpielówki, sweter, parę książek. Wybierał się z ojcem nad morze, do Kołobrzegu. Cieszył się na ten wyjazd od wielu dni, a teraz, gdy skończył się rok szkolny, liczył skrupulatnie dni dzielące go od wyjazdu. Mina rodzica nie wróżyła nic dobrego. Znał dobrze tę zmarszczkę na jego czole. Ilekroć się pojawiała, zawsze oznaczała coś niemiłego. A to odłożoną wspólną niedzielną wycieczkę do kina, a to zaprzepaszczoną wyprawę do parku lub nagły służbowy wyjazd ojca. Wyglądało na to, że i teraz czeka Filipa jakaś niezbyt przyjemna niespodzianka. Znów zostanie sam z ciotką Aurelią, dobrą lecz zrzędliwą i zasadniczą, która po śmierci matki prowadziła im gospodarstwo domowe. Zdaniem chłopca nadawała się ona bardziej na tresera dzikich zwierząt niż na krewną. Ojciec starannie ułożył teczkę na biurku, marynarkę powiesił w szafie i nałożył pantofle. Filip cierpliwie czekał na złą wiadomość. Jan Konarski siadł w gabinecie na fotelu, nabił swą ulubioną fajkę i otoczył się kłębami wonnego dymu. Filip wpatrywał się weń z niepokojem. - Drogi synu - rozpoczął ojciec tonem nie wróżącym niczego dobrego - tak się złożyło, że mam pilny wyjazd służbowy. - Tak, przecież mówiłeś, że zaraz po urlopie jedziesz do Anglii. Pan Konarski znów zaciągnął się fajką, jakby chcąc skryć zmieszanie. - Bardzo mi przykro, ale jutro muszę lecieć na dwa miesiące do Stanów Zjednoczonych. - To z kim ja pojadę nad morze - w głosie Filipa brzmiała wielka żałość. - Może z ciocią Aurelią? - Nie - stanowczo zaprotestował - jeśli z ciocią, to już wolałbym dostać się w ręce ludożerców. - Raczej do ich żołądków - poprawił pedantycznie pan Konarski i dodał: - wygląda na to, że trzeba będzie wysłać cię do wuja Alfreda. Chłopiec aż podskoczył na krześle. - Co? Do tych koniuchów i dżokejów co to albo pasą konie, albo się na nich ścigają i nie potrafią o niczym innym mówić?! Filip przed dwoma laty był na wakacjach u wuja i nie wyniósł stamtąd najlepszych wspomnień. Na prośbę ojca zmuszano go do nauki konnej jazdy, czyszczenia i oporządzania różnych siwków i gniadych. Pozostał mu po tych wakacjach, jeśli nie uraz do wszystkich czworonogów, to przynajmniej do wszystkiego co rży i galopuje, a na dodatek bezlitośnie gryzie wszystkich uczciwych chłopców. Pan Konarski widząc przerażoną minę syna w jednej chwili sobie wszystko przypomniał. Roześmiał się serdecznie. - Rozmawiałem już z wujem Alfredem. Obiecał, że wszystkie konie pochowa, abyś ani jednego nawet nie widział. Stajnie przy tym każe wyperfumować, byś ich zapachu nie poczuł, kiedy wyjdziesz na spacer. - To nie będę musiał jeździć konno? - Absolutnie nie. Możesz ze sobą wziąć ile tylko udźwigniesz książek do czytania. A poza tym w pałacu jest spora biblioteka. - A tam... znam ją dobrze. Same książki o hodowli i ujeżdżaniu koni oraz parę powieści Kraszewskiego. W sam raz na poziom koniarzy. Ojciec uważnie popatrzył na Filipa. - Wiem, że z ciebie straszny mól książkowy i nic ci już nie pomoże na tę chorobę. Ja jednak poza mądrością książkową i ciekawymi historiami w niej opisywanymi znajdowałem również wiele pasjonujących spraw w życiu. Ot, choćby wuja Alfreda. - Wuja, który świata poza końmi nie widzi? - To teraz. W czasie wojny, kiedy był jeszcze młodym człowiekiem i konno nie umiał jeździć, zrzucono go na spadochronie do kraju ze specjalnym zadaniem. Wówczas to koń uratował mu życie i odtąd polubił te zwierzęta. - Jak to było? - zainteresował się Filip. Choć był już w swoim mniemaniu dorosłym czternastoletnim chłopcem, to w dalszym ciągu pasjami lubił słuchać opowieści ojcowskich. A trzeba przyznać, że pan Konarski umiał wspaniale opowiadać. Choć zwykle spełniał chętnie prośby syna, tym razem uchylił się od dalszego podjęcia ciekawego wątku. - Zapytasz wuja - zakończył. - A nie zapomnij poprosić go, aby opowiedział jak przebrani za żandarmerię brytyjską zabrali z koszar włoskich parę samochodów żywności dla polskich uciekinierów. Filip zupełnie zapomniał o swej niechęci do koni. - Naprawdę wuj miał takie przygody wojenne? - Żeby tylko takie - rozpalał jego ciekawość ojciec. - Raz we dwóch, z kolegą, porwali ze sztabu niemieckiego generała a wkrótce potem zorganizował atak na więzienie gestapo i uwolnił stamtąd wszystkich, w tym swego przyjaciela. Filipowi oczy się zaświeciły z podniecenia. Coś tam słyszał, iż wuj walczył w czasie wojny, ale dokładnie nie wiedział gdzie. I choć zaintrygowały go ojcowskie słowa, to jednak podejrzewał, że są one obliczone na pobudzenie zaciekawienia i skłonienia go do wyjazdu do znienawidzonej stadniny koni. - Tata, a nie bujasz ty przypadkiem? - Mogę przysiąc na całą bibliotekę najciekawszych książek, że to najświętsza prawda. Jak mi nie wierzysz, zapytaj historyków wojny o kapitana "Marka", skoczka spadochronowego, dowódcę piątego odcinka. Filip aż otworzył usta ze zdziwienia. Poza literaturą piękną do jego ulubionej lektury należały książki o drugiej wojnie światowej. Z pseudonimem "Marek" zetknął się parokrotnie, a nawet czytał coś o sławetnym ataku na więzienie w jednym z miast Polski południowej. A więc tym słynnym kapitanem był jego rodzony wuj Alfred? Zerwał się na równe nogi: - Jadę. Choćby zaraz, jadę. Pomóż mi spakować się. Tylko czy naprawdę wuj obiecał, że nie będę musiał zajmować się tymi diabłami o czterech kopytach? - Widzę, że jeszcze nie zapomniałeś tego niewinnego kopnięcia Gwiazdy. - Ta kobyłka z piekła rodem miała na imię Zorza, a nie Gwiazda - rzekł z wyrzutem Filip. - Dobrze, niech będzie Zorza. - Ale na pewno nie będę musiał jeździć na żadnym z tych sfelerowanych pegazów bez skrzydeł? - Na pewno. Wuj mi obiecał. On cię rozumie. Kiedyś też nie lubił koni po przykrym wypadku w dzieciństwie i nie będzie cię zmuszał do niczego, chyba, że sam zechcesz. - Nigdy - zapewnił z całą mocą Filip - na głowę jeszcze nie upadłem. Głowa od tego - jak pisał Sienkiewicz - by o skórze myślała. Pan Konarski uśmiechnął się nieznacznie. Już nieraz słyszał od syna takie kategoryczne stwierdzenia, poparte cytatami z literatury. Później jednakże pryskało to wszystko jak bańka mydlana. Sądził, że i tym razem tak będzie. Gdyby wiedział, jak potoczą się wypadki i co przeżyje Filip w spokojnej stadninie zagubionej gdzieś w mazurskich lasach, na pewno wolałby zostawić chłopca w Warszawie, nawet narażając go na towarzystwo ciotki Aurelii. Ponieważ jednak pan Konarski nie miał zdolności jasnowidza, a ponadto obdarzał pełnym zaufaniem swego syna i wierzył w jego zdrowy rozsądek, rzecz została ostatecznie postanowiona. Filip spędzi te wakacje u wuja Alfreda. 2 Rozległ się przejmujący ryk. Potężniał coraz bardziej, przechodził w jednostajny, boleśnie świdrujący w uszach hurkot. Wreszcie hałas zaczął się oddalać, coraz to maleć, niknąć, aż wreszcie zamienił się w normalny warkot startującego, a potem wzbijającego się w powietrze samolotu pasażerskiego. Filip pomógł ojcu wyciągnąć walizki z taksówki i zaniósł je do wielkiego holu dworca lotniczego. Kłębił się tu tłum podnieconych pasażerów załatwiających ostatnie formalności, żegnających się z rodzinami i przyjaciółmi. Wśród bagażów bawiły się w chowanego dzieci, a matki zdenerwowane podróżą karciły rozwrzeszczane pociechy. Pomagało to zaledwie na parę minut, a zaraz potem gwar zabawy i upominanie zaczynały się na nowo. Pan Konarski stanął w kolejce przyglądając się synowi. Coraz boleśniej odczuwał niemożność zastąpienia chłopcu zmarłej matki. Filip zupełnie jej nie pamiętał. Umarła gdy był małym, zaledwie chodzącym dzieckiem, ale to nie zmieniało faktu, że brak kobiety, wnoszącej ciepło rodzicielskie do domu, odczuwali obaj. Chłopiec dostrzegł wzrok ojca, ale odczytał go zupełnie inaczej. - Nie bój się, tatusiu - powiedział miękko - będę u wujka Alfreda grzeczny jak aniołek. Nie będzie mógł poskarżyć się na mnie. Dwa miesiące to niedługi okres, na pewno wytrzymam. - Ależ synku - zaprotestował - idzie mi tylko o to, żebyś naprawdę dobrze spędził wakacje. Wuj nigdy się na ciebie nie skarżył i w ogóle co ci przyszło do głowy. - Nic takiego - po prostu to, że wolałbym być z tobą nad morzem. - Ja też - przyznał pan Konarski - diablo mnie ten wyjazd zdenerwował. - Zobaczysz kawał świata, nowych ludzi, nieznane widoki - pocieszał Filip. - To wszystko prawda, ale wolałbym wreszcie wypocząć z własnym synem nad morzem. - Tato, dobrze cię rozumiem, ale obaj nic na to nie poradzimy. Tak już jest w życiu - powiedział poważnie i poczuł się ogromnie dorosły, prawie stary. Megafon wywołujący pasażerów lecących do Nowego Jorku przerwał im rozmowę. Wysłuchali uważnie całej apostrofy przeznaczonej dla tych, co mieli odbyć skok za ocean i uświadomili sobie, że czas już się żegnać. Jeszcze tylko parę osób dzieliło ich od miejsca, gdzie hostessy sprawdzały bilety i ważyły bagaż, czy nie przekracza dozwolonego ciężaru. Pan Konarski jednak nie zdążył już nic powiedzieć, gdyż uprzejma panienka wyciągnęła rękę po bilet i wskazała mu pustą wagę. Hostessa wydarła odpowiednią kartkę z biletu, wypisała numer miejsca, błyskawicznie założyła karteczki na bagaż, który zaraz zniknął na ruchomym transporterze, podała panu Konarskiemu kartę wstępu do samolotu i wskazała ręką na przejście przez kontrolą paszportową. Głos kobiecy zwielokrotniony megafonami naglił wszystkich odlatujących do Nowego Jorku, aby kończyli formalności paszportowe i celne. Pan Konarski uściskał pośpiesznie Filipa i podszedł do budki kontroli paszportowej. Po chwili pojawił się na sali celnej, ale poganiany przez obsługę zniknął za kolejnymi drzwiami. Filip został sam. Po raz pierwszy zrozumiał, iż ojciec naprawdę z ogromną niechęcią opuszczał go podróżując służbowo. Dzięki temu nie czuł się już tak porzucony i opuszczony jak poprzednio. Obecnie wystarczyła mu świadomość, że ojciec odlatywał do USA z takim samym żalem i niechęcią, z jaką on udawał się w odwiedziny do koni i do wuja Alfreda. W nocy śniły mu się goniące go rumaki, z których każdy wykrzywiał pysk w uśmiechu cioci Aurelii. Kiedy rano obudził się, stwierdził z ulgą, ale i ze zdumieniem, że ciotka nie ma ani grzywy, ani ogona i porusza się bez tupotu podków. 3 W domu rozpętało się prawdziwe piekło. Porozrzucane i nie zabrane przez ojca rzeczy mieszały się z bagażami Filipa. Ciotka Aurelia, nieprzytomna z zaaferowania, biegała w całym tym bałaganie, usiłując to kończyć przepierkę garderoby chłopca, to gotować przypalający się co chwila obiad. Chłopiec zamknął się w swym pokoju usiłując zrobić jaki taki porządek i przygotować zestaw książek, które zamierzał zabrać ze sobą. Nie było to łatwe zadanie. Ciotka co chwilę wpadała do niego z trzaskiem drzwi, domagając się na przemian to pomocy, to wyjaśnienia nieistotnych drobiazgów. "Przypomina przy tym galopującego konia ze snu" - pomyślał. Burknął coś niezbyt wytwornie, jakby miał do czynienia nie z ciotką a z koniem. Poczuła się wielce dotknięta, co z kolei spowodowało małą burzę domową zakończoną grzmotami i błyskawicami. Kiedy się już wypogodziło i trochę wygrzebali się z rozgardiaszu panującego w domu, ciocia przysiadła na kanapie i westchnęła. - Chętnie bym pojechała z tobą do wuja Alfreda. Filip zadrżał, ale mężnie nie dał niczego po sobie poznać. - Nie wiem, czy są tam jeszcze miejsca. Ojciec mówił, że w tym miesiącu zjechało dużo osób z zagranicy. - Poza tym nie zapraszał mnie. Chłopiec już miał jakąś kąśliwą uwagę na końcu języka, ale przypomniał sobie, że ojciec mówił kiedyś o sympatii czy flircie między wujem Alfredem a Aurelią. Nic chcąc urazić romantycznych wspomnień ciotki zauważył tylko: - Wuj poprzysiągł chyba do końca życia pozostać w stanie bezżennym. - W czym? - zainteresowała się wyrwana z rozmyślań. - No, bez żony - odrzekł niepewnie - jak w komedii Michała Bałuckiego "Klub kawalerów". - Alfred jest najwspanialszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek w życiu znałam - powiedziała bez specjalnego związku z poprzednim tokiem rozmowy. Filip nie podjął tematu. O wuju miał nieco inne zdanie. Czasami śnił mu się, jak ciotka Aurelią, z głową konia, czasami pod postacią... pół człowieka, pół rumaka. Kopał go przy tym i rżał głośno. Rżenie to przechodziło w śmiech, a następnie w wołanie: "Filipieeee, Filipieeee, siaadaj na koooń". Jeszcze w tej chwili na wspomnienie koszmarnego snu otrząsnął się ze wstrętem. Dobrze, że ciotka tego nie zauważyła. Rozmarzona ciągnęła dalej. - Alfred był bohaterem. Dlatego siostra twej matki tak się w nim zakochała. - Siostra mojej matki? - A tak. Nic o tym nie wiedziałeś? - Ojciec nic nigdy mi nie mówił. - O, mój brat jest uosobieniem dyskrecji. Od dzieciństwa był taki. - Jest ciocia pewna? - Że taki był od młodości? - Nie, że żona wuja była siostrą mojej mamy. - Jestem tak pewna jak tego, że widzę w tej chwili przed sobą mego niegrzecznego bratanka. W innej sytuacji Filip na pewno by się odwrócił udając, że szuka wzrokiem tego niegrzecznego bratanka, ale tym razem tak przejął się wiadomością, że nie żarty były mu w głowie. - To dlaczego nikt mi tego nie powiedział? - Pewnie dlatego, że nie interesowałeś się nigdy specjalnie wujem Alfredem - powiedziała z przyganą w głosie. - Tylko z tego powodu? Ciotka zmieszała się. - No nie. Po prostu byłeś za mały, aby znać całą prawdę- - Ale już nie jestem mały i chcę wiedzieć. - To długa historia - usiłowała go zbyć. Siadł wygodnie w fotelu naprzeciwko ciotki. Widział wyraźnie, że ma chęć wszystko opowiedzieć, ale jeszcze ślą waha. - Nic nie szkodzi, mamy dużo czasu. Wyjeżdżam dopiero jutro. Do tego czasu zdążę się dziesięć razy spakować. Ciotka poprawiła się na kanapie jakby szykując się do godnego przyjęcia nieoczekiwanych gości. - Wuj Alfred, kiedy go zrzucili na spadochronie do Polski, poznał dwie siostry. Twoja matka była jeszcze podlotkiem, zakochał się w starszej. W tym samym czasie Niemcy aresztowali twoją babkę, a ich matkę. Ponieważ obie dziewczynki bardzo ją kochały - starsza poszła do gestapo błagać, by matkę wypuścili. Jak zwykle na nic się to nie przydało. Gorzej. Jeden z gestapowców wpadł na pomysł, aby grożąc rozstrzelaniem zmusić córkę do współpracy. Mając nadzieję, że po uwolnieniu matki zerwie wszystkie więzy z Niemcami - zgodziła się. - To nieprawda - krzyknął rozpaczliwie Filip. - Zwierzyła się z tego. Słuchaj jednak. Twoja babka i tak zginęła w obozie koncentracyjnym, a siostra twej matki wkrótce po ślubie z wujem Alfredem poległa w przypadkowej walce z Niemcami. Filip siedział pobladły, z zaciśniętymi kurczowo ustami. Ciotka Aurelia wystraszyła się. Nie sądziła, że jej opowieść wywrze takie wrażenie. Usiłowała wszystko zbagatelizować. - Nie przejmuj się. To było bardzo dawno. Już nikt o tym nie pamięta, a niewielu w ogóle o tym wiedziało. - Co z tego - wybuchnął - myślałem, że mam w rodzinie samych bohaterów, a tymczasem jest zdrajca. Ciotka Aurelia popatrzyła nań surowo. - Zabraniam ci tak mówić. Ona bardzo kochała matkę i dla niej to zrobiła. Była młoda i niedoświadczona Nie wiedziała, jak postąpić. Trzeba rozumieć, co to znaczy miłość. Nie zdradziła nikogo i wkrótce zginęła. To była wielka tragedia. Zapadło milczenie. Filip siedział z zaciętym, nieodgadnionym wyrazem twarzy. Popatrzyła na niego badawczo. - Aby to zrozumieć, trzeba kogoś kochać. Ojca, albo może nawet swoją ciotkę. Po raz pierwszy w życiu Filipowi żal się zrobiło ciotki Aurelii. Uznał nawet, że jest ładna i naprawdę w niczym nie przypomina konia - wcale nie z braku grzywy czy ogona. 4 Autobus, trzęsąc przeraźliwie na wyboistym bruku, minął parę zagród i domów, by zatrzymać się przed budynkiem mieszczącym pocztę i sklep. Charakterystyczny pruski mur składał się z ciemnych konstrukcyjnych belek, między którymi wolne przestrzenie były starannie wymurowane. Całość sprawiała ponure wrażenie, choć jak Filip pamiętał, mieszkał tu bardzo wesoły i dowcipny naczelnik poczty. Zatrzaśnięto drzwi i autobus, podnosząc mieniący się w słońcu kurz, ruszył dalej. Filip poczekał, aż pył opadnie, wziął do ręki walizkę i ruszył w stronę pałacu. Stał on skryty w wielkim parku. Ocieniony starymi drzewami podczas poprzedniego pobytu wywarł na chłopcu niezatarte wrażenie. Pokrętne ścieżki wysadzane kępami leszczyny i dzikiego bzu wiły się, krzyżowały pod różnym kątem. Wiodły niby w jednym kierunku, a później zawracały, kluczyły i wyprowadzały zdumionego spacerowicza w zupełnie nieoczekiwanym miejscu. Przypominały pełen niespodzianek labirynt. Filip przeszedł główną aleją przecinającą park i znalazł się na wprost frontonu pałacu. Był to piętrowy okazały budynek tworzący jakby podkowę obydwoma skrzydłami zwróconą w stronę podjazdu. Niejednokrotnie chłopiec wyobrażał sobie jego dawne dzieje - podwórzec wypełniony czarnymi karetami oraz snujące się po pałacu piękne damy w krynolinach i wytworni panowie we fraczkach różnych kolorów. Teraz pałac był odnowiony, błyszczący świeżością tynków, niewiele przypominał ten zaludniony stylowymi postaciami. Na podjeździe stało parę dużych i małych fiatów, jeden ford, austin i dwa ople. Piękna attyka wieńcząca drzwi wejściowe do pałacu częściowo była przysłonięta ordynarną tablicą nie pasującą do całości, a informującą, że tutaj mieści się Państwowa Stadnina Koni. Również pracownicy kręcący się wszędzie, ubrani w szare mundury śmiesznie przyozdobione podkowami i proporczykami, stanowczo nie podobali się chłopcu. Podszedł pod główne wejście i nie zatrzymywany przez nikogo wszedł do środka. Spory hol z biegnącym górą balkonikiem był pusty. Skręcił w prawo, w korytarz wiodący do gabinetu wuja. Zatrzymała go duża tablica z wywieszonymi ogłoszeniami i różnorodnymi pismami. Jego uwagę przyciągnęła kartka zatytułowana: Nowości w bibliotece. Przeczytał uważnie pozycję po pozycji krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. Wzruszył ramionami i już miał ruszyć dalej, kiedy zza uchylonych drzwi dobiegła go rozmowa prowadzona podniesionymi głosami, jakby któryś z rozmówców miał przytępiony słuch. - A ja mówię pani, że biały baron znowu się pokazał. Nie było go przez dziesięć lat a teraz znowu powrócił - dowodził trzęsącym się głosem jakiś starszy człowiek. Filip nadstawił uważnie uszu. Z kolei młodszy i energiczny głos należący zapewne do owej pani pytał jakby zdenerwowany. - Skąd Józefowi to przyszło do głowy? Co to znowu za banialuki? - Pani to młoda i ładna. Mało jeszcze rzeczy na tym świecie widziała, ale ja już swoje przeżyłem i różnych dziwów się napatrzyłem. Pamiętam jak dziś, kiedy pan baron Stieglitz miał się żenić, to pokazał się mu prapradziadek. Cały był biały, trzymał w ręku gromnicę i coś mówił, ale młody pan nie mógł zrozumieć. A potem zginął w katastrofie lotniczej w Berlinie. Pani młoda to tak po nim płakała, że aż... - No dobrze, dobrze, to było tak dawno, że już nieprawda. - Jak to nieprawda - obruszył się stary - to było przed wojną, jak zacząłem służbę u pana barona. Sam to wszystko na własne oczy widziałem. - A białego barona to Józef widział? - pani jakby drwiła sobie ze staruszka. - Uchowaj Boże. Kto zobaczy białego barona, tego czeka śmierć. - Wszystkich nas czeka - stwierdziła filozoficznie rozmówczyni. - A pewnie, tylko nie tak prędko i nie nagła. Chwilę trwało milczenie, jakby rozmówcy wyczerpawszy temat stracili dlań zainteresowanie. Filip już miał ruszyć dalej, gdy ponownie odezwała się kobieta. Mimo całego sceptycyzmu widać było, że dręczy ją ciekawość. - A skąd Józef wie, że biały baron znowu się pokazał? Odpowiedź nie padła od razu. Słychać było jakieś pochrząkiwanie, mruczenie, aż wreszcie starczy głos się odezwał. - W wieży zegarowej dwa razy widziałem światło, a to niechybny znak, że biały baron się komuś ukaże. - W nocy? - A tak, w nocy, jak wracałem ze stajni od Olimpusa. Wtedy chorował. A światło takie żółte migało i za nic nie chciało zgasnąć. Chociam trzy razy się żegnał i mówił "wieczne odpoczywanie". Filip nigdy nie wierzył w te przeróżne białe damy, czarnych zakonników i wszelkie inne duchy, ale w tym momencie poczuł się nieco nieswojo. Słowa Józefa były przesycone tak głęboką wiarą w białego barona, że przez chwilę zdało się mu, jakby to on sam widział upiornie migające żółte światło w wieży zegarowej pałacu. Otrząsnął się jednak, wyminął wpół otwarty pokój, z którego dobiegała rozmowa i stanął przed drzwiami opatrzonymi groźnie brzmiącym napisem: dyrektor. Zapukał. W odpowiedzi usłyszał znajomy głos. Wszedł. Wuj Alfred wstał zza biurka i szedł ku niemu z wyciągniętymi ramionami. - Jakże się cieszę, że cię widzę. Przysięgam - konia nawet nie będziesz widział - a jeśli jakiś pojawi się w polu twego widzenia, to każę cię oślepić moim przybocznym siepaczom, abyś go za żadne skarby nie musiał oglądać. Ściskał chłopca serdecznie nie przestając mówić dalej. - Tak Bogiem a prawdą, kiedy cię Zorza kopnęła, przeżyłem chwile grozy. Dobrze, że się na strachu skończyło. A teraz, kiedy już jesteś dużym chłopcem, mogę ci zdradzić wielką tajemnicę. - Biały baron? - zapytał chłopiec odruchowo. - Jaki tam baron. To majaczenie zabobonnych głupców pijących za dużo wódki. - To Józef pije? Wuj Alfred bystro spojrzał na chłopca. - Takiś ty sprytny. Ledwo wszedłeś w me progi a już wiesz o białym baronie, o Józefie, który moim zdaniem za bardzo wierzy w żywych i umarłych baronów. Niby mól książkowy oderwany od życia, a tu popatrz, detektyw jak Sherlock Holmes. Tylko z Józefem się pomyliłeś. Kropli wódki do ust nie bierze. Abstynent aż do obrzydzenia. - Przecież to wuj mówił o pijakach, a nie ja. Mężczyzna zrobił lekceważący ruch. - A do tego niby taki logiczny. No, niech ci będzie, ale o czym to mówiliśmy? - Wujek chciał mi zdradzić jakąś tajemnicę. - Ja? Tajemnicę? - przeraził się starszy pan. - Tak wujek mówił, choć zdaniem Aleksandra Fredry - człowiek rozsądny unika tajemnic. - Ano, oczywiście. Bo to nie żadna tajemnica. Po prostu chciałem ci powiedzieć, że jeździć konno kazał uczyć cię twój ojciec. Dlatego nie miej do mnie żalu. No, uściskajmy się. Chwycił w objęcia Filipa, aż ten jęknął. - No, a teraz marsz do swego pokoju. Wypucuj się na wysoki połysk, bo za godzinę obiad. Do obiadu wszyscy zasiedli w dużej sali, z której ścian spoglądali na nich z portretów protoplaści rodu Stieglitzów. Filip przyszedł za wcześnie i spacerując sobie po sali oglądał kolejne obrazy usiłując odgadnąć, który z nich był białym baronem, a ściślej, wokół którego zrodziła się po śmierci ta niesamowita legenda duszy pokutującej w zamku. Wszyscy wydawali mu się za poważni, jak na tego rodzaju nocne harce ze świecą i to w dodatku po niewygodnych drabinach czy schodach wiodących na wieżę zegarową. Nawet w czasie poprzedniego pobytu w pałacu nigdy tam nie był. Drzwi na wieżę zawsze były zamknięte. Punktualnie o wyznaczonej godzinie zjawił się wuj. Wkrótce nadeszli następni goście mieszkający w pałacu - Anglik, Austriak, Niemiec i Francuz. Ponadto dwóch Polaków i jedna młoda kobieta, która prawie cały czas żartowała i uśmiechała się pogodnie do wszystkich. Natomiast Anglik był aż do przesady typowym synem Albionu, jakby żywcem wziętym z jakiejś powieści satyrycznej. Wysoki, rudy, w kraciastej marynarce, z nieodłączną fajką w zębach, opanowany i spokojny. Miał na imię Harry i trochę rozumiał po polsku. Pozornie podobny był do niego, ale tylko z figury, Francuz - Jean. Za to w ruchach stanowił kompletne zaprzeczenie Anglika. Żywy jak iskra, dynamiczny, bardziej biegał niż chodził, a nawet przy stole nie mógł opanować rozsadzającego go temperamentu, ponieważ wiercił się wciąż na krześle i żywo gestykulował wyrzucając słowa z szybkością karabinu maszynowego. Mówił przy tym po polsku dość biegle, choć ze śmiesznym akcentem. Ledwie poznał Filipa, uznał za stosowne przedstawić się możliwie dokładnie. - Mój dziadek i babka byli z Polski. Ja jestem z Lyonu, ale moi dziadkowie mówili po polsku i dlatego nauczyłem się waszego języka w domu. Teraz ja jestem profesor Sorbony. Chyba słyszałeś o tym uniwersytecie. Chłopiec grzecznie przytaknął zastanawiając się jak pozbyć się miłego, lecz gadatliwego profesora. Z pomocą przyszedł mu wuj Alfred, który najwcześniej ze wszystkich skończył jeść zupę i uważnie rozglądał się po współbiesiadnikach. - Filipie - zwrócił się do chłopca - jak sądzę, w szkole uczysz się niemieckiego. A tu właśnie mamy dwóch panów, którzy posługują się wyłącznie tym językiem. Pan Juergen z Republiki Federalnej i pan Kurt z Austrii. Filip pokręcił przecząco głową. - Znam tylko trochę niemieckiej literatury w tłumaczeniach, ale mówić - tego jeszcze w szkole nie uczą i chyba nieprędko będą uczyli. Wuj z radością poklepał się po kolanach. - Udał się nam chłopak. Choć w książkach siedzi, nie zgłupiał do reszty jak niektórzy. Francuski profesor chciał gwałtownie zaprzeczyć temu dość ryzykownemu stwierdzeniu, ale smakowite drugie danie odwróciło uwagę wszystkich. Podano kaczkę z jabłkami. Korzystając z podniecenia, jakie zapanowało na widok pieczystego, Filip uważnie przyjrzał się panom Kurtowi i Juergenowi. Siedzieli w milczeniu, od czasu do czasu wymieniając między sobą krótkie uwagi po niemiecku. Filip uważnie im się przyjrzał. Nie byli do siebie podobni, ale łączyła ich nijakość. Obydwaj blondyni, jeden wysoki, a drugi niski, mieli taki sam typ urody. Po prostu przeciętni ponad wszelką możliwą miarę. Zapewne z tego powodu nie zwracali niczyjej uwagi. Natomiast przyciągała ją w nadmiarze pani Nina, pełna uroku platynowa blondynka, krótko obcięta, tryskająca energią i dowcipem. Żartowała i zagadywała do wszystkich po polsku, angielsku, francusku i niemiecku. Parę razy Filip podchwycił skierowane ku niej spojrzenie wuja. - Oho - pomyślał ciotka Amelia nic ma tu żadnych szans. I począł się zastanawiać kiedy też zacznie mówić do tego uroczego stworzenia: ciociu. Dwaj pozostali Polacy, poważnie wyglądający mężczyźni w średnim wieku, występując razem sprawiali przekomiczne wrażenie. Pan Szur, wysoki, niemal chudy, trzymał się prosto, cedził słowa powoli, zaś pan Boczak, niewysoki, okrąglutki, łysawy, mówił nieco za głośno i podniecał się przy lada okazji. Ilekroć chłopiec na nich popatrzył, przypominał mu się jeden ze starych filmów z Flipem i Flapem. Każdej chwili oczekiwał, że i ta para zacznie wyrabiać niesamowite historie, wzajemnie się wywracając, obrzucając błotem, tortami i policzkując. Przy deserze, na który podali ulubiony przysmak Filipa - lody truskawkowe, już jako tako orientował się czego po kim można się spodziewać i z jakimi ludźmi spędzi najbliższe tygodnie. Mogło to nawet być zabawne, jeśli tylko nie będzie musiał oglądać koni i jeśli biały baron wyniesie się gdzie pieprz rośnie. Na wszelki wypadek zamiast bladego starucha ze świecą w ręku wolałby już mieć do czynienia z ciotką Aurelią. 5 Pogoda nie była tego dnia najlepsza. Deszcz wprawdzie nie padał, ale chmury zasnuły niebo, dokładnie skrywając słońce. Filip siedział w swoim pokoju. Stolik przysunął do okna i pochylił się nad książką. Pasjonujące przygody bohaterów wciągały go tak bardzo, że zupełnie nie dostrzegał co się wokół dzieje. Powoli, z wielkim trudem, dźwięki dobiegające z dworu torowały sobie drogę do jego świadomości. Zatopiony w powieści Kastnera "Emil i detektywi" nie zwracał uwagi na otoczenie. Z początku zdawało mu się, że ten rozgwar pochodzi z książki, że to jego wyobraźnia tworzy tło dla lektury i wspaniałych przygód grupy chłopców. Jednakże przebijające się przez gwar okrzyki, bieganina, a już szczególnie nawoływania o lekarza i nosze wyrwały go zupełnie z władzy powieści. Wyjrzał przez okno. Głosy dochodziły od strony szerokiej alei parkowej, po której odbywano krótkie przejażdżki konne i uczono początkujących jeźdźców. Ten szeroki choć stosunkowo krótki trakt pamiętał Filip z okresu męczarni, jakie musiał znosić w siodle. Teraz mógł się do tego przyznać - wówczas po prostu bał się tych czworonogów o wielkich zębach. Nie, stanowczo nie mógł się przyzwyczaić do koni. I teraz z całą pewnością jeden z tych okropnych paszczo-zębiastych rumaków był przyczyną całego zamieszania. Ani przez chwilę w to nie wątpił. Niewiele było widać z pokoiku. Wychylił się więc o mało nie tracąc równowagi i nie staczając się po stromym dachu biegnącym od mansardowego okna w dół. Nie. To było do niczego. Między drzewami i chaszczami parku zaledwie jakby majaczyła grupka ludzi. Zamknął starannie książkę, położył ją równo na stole i nie spiesząc się zszedł na dół. Znany mu już Józef, masztalerz i zagorzały zwolennik białego barona, biegł przez hol nie zważając na pytania chłopca. Był wyraźnie zdenerwowany i podniecony. - Czyżby tym razem - pomyślał Filip - duch barona ukazał się na koniu? Tylko jak w czasie jazdy i to przy takim wietrze nie zgasła mu upiorna świeca? Pytanie pozostało bez odpowiedzi, bowiem pałac był pusty jakby wszystkich wymiotło. Ruszył w kierunku Alei Przejażdżek - tak ją zawsze nazywał, choć wuj się oburzał. - Przejażdżka to jest jak niemowlę jedzie wózkiem albo maminsynek wozi się samochodem. Wiedział dobrze, że ten maminsynek to było wyraźnie skierowane do niego. Wuj gardził wszelkiego rodzaju ślamazarami i tchórzami, ale Filip jeszcze mu pokaże jak jest odważny i na co go stać. W tym momencie przyszło chłopcu do głowy, że naprawdę wielkim wyczynem, mogącym wzbudzić nie tylko uznanie ale nawet podziw wuja, byłoby złapanie białego barona. Pomysł był dobry, chociaż napawał wątpliwościami. Rzecz jasna, że we wszystkie nadprzyrodzone zjawy nie wierzył, ale jeśli tak się złożyło, że jest to naprawdę duch? Na tę myśl przechodziły mu ciarki po krzyżu. Snując takie fantastyczne przypuszczenia na chwilę zapomniał po co wyszedł na podjazd. Czas jakiś stał niezdecydowany patrząc na wieżę zegarową, aż sobie przypomniał - zwabił go na dół hałas i ruch wokół jakiegoś wypadku. Skoro wzywali lekarza, nie mogło to być nic innego. Z oddali dostrzegł grupkę ludzi stojącą wokół czegoś, czy kogoś. Rozmawiali z ożywieniem. Podszedł bliżej. Na ziemi leżał podłużny, rozciągnięty kształt. Był to Juergen, z którym jeszcze poprzedniego dnia siedział przy obiadowym stole. Niemiec leżał nieruchomo, blady jak papier. Ktoś okrył go kocem i podłożył pod głowę derkę końską. - Dlaczego go nie ratujecie - oburzył się Filip. Pani Nina obróciła się ku niemu i jakby bez związku zapytała. - Jesteś harcerzem? - Nie. Nie mam na to czasu. - To źle, gdybyś go choć trochę znalazł, to wiedziałbyś, że ludzi z urazami głowy czy kręgosłupa nie powinno się ruszać do przybycia lekarza. Raz jeszcze popatrzył na Niemca. Na skroni widniał krwawy ślad uderzenia. Jakby ktoś trafił go kamieniem. Spojrzał urażony na panią Ninę. Może rzeczywiście nie wiedział o tym kręgosłupie, ale za to doskonale zdawał sobie sprawę, że takim uderzeniem w skroń można zabić człowieka na miejscu. - Żyje? Ktoś potwierdził niechętnym gestem ręki. Filip jeszcze raz przypatrzył się leżącemu. - Spadł z konia? - Na to wygląda - potwierdził wuj Alfred nadchodząc z lekarzem. Człowiek w białym fartuchu postawił maleńką walizeczkę na trawniku i klęknął przy Niemcu. Rozsunął się krąg ludzi skupiony wokół nieprzytomnego i Filip mógł przyjrzeć się miejscu, na którym nastąpił wypadek. Dobrze widoczne były ślady kopyt. Tak jakby koń zatrzymany przebierał w tym miejscu nogami czy nawet grzebał w zniecierpliwieniu ziemię. A więc nie poniósł, nie zrzucił jeźdźca, tylko zatrzymał się i stał. Czy to nastąpiło przed samym upadkiem czy po nim, trudno było stwierdzić. Mówiono, że koń sam wrócił do stajni. Prawdopodobnie nie koń a człowiek zrzucił Juergena z siodła. Tylko kto - zastanawiał się Filip. Sanitariusze przynieśli nosze. Lekarz już skończył oględziny. Podniósł się z klęczek, chował stetoskop do walizeczki. - Wygląda na to, że niczego nie złamał. To jednak trudno stwierdzić bez rentgena. Jedno jest pewne - ma wstrząs mózgu. - Czy to coś poważnego - wuj był zaniepokojony - czy wyżyje? Lekarz pedantycznie otrzepywał spodnie z trawy i kurzu. - Nie jestem wróżką. Można nawet umrzeć od zwykłego skaleczenia w palec. Ale w tym przypadku sądzę, że się wygrzebie. Tylko może potrwać parę dni, a może tygodni, nim odzyska przytomność. Niepokój wuja jakby trochę minął. Grupka zebrana w miejscu wypadku rozproszyła się. Jedni poszli za lekarzem w kierunku pałacu, inni wolnym krokiem skierowali się w stronę parku na przedobiedni spacer. Filip uważnie przyglądał się trawie parkowej i piaskowi alejki. Nie zauważył stojącego obok wuja Alfreda. - Złota tutaj szukasz, czy drogocennych kamieni? - zagadnął znienacka. Chłopiec drgnął zaskoczony i podniósł wzrok. - Czy pan Juergen spadając z konia uderzył się o kamień? - Oczywiście - potwierdził jakby bezmyślnie pan Paszkowski i zaraz się zmieszał - to znaczy, nie wiem. - Ale w parku, szczególnie tutaj przy alejce, nigdy nie było kamieni. Przecież rośnie tu tylko trawa, którą koszą dla koni. Jeśli były jakieś kamienie, to dawno zostały zebrane i wyrzucone. - Widać musiał się jakiś gdzieś zawieruszyć. - Możliwe - zgodził się chłopiec - tylko wobec tego gdzie jest? Czy może lekarz albo pan Juergen zabrali go ze sobą? - Faktycznie - powiedział wuj nawet nie rozglądając się dookoła - kamienia nie ma. "Tak, jakby z góry wiedział - pomyślał Filip - że nikt tu żadnego kamienia nie znajdzie". A więc czy rzeczywiście był to wypadek? Czy Juergen spadł z konia, bo był niewprawnym jeźdźcem, czy też dlatego, że ktoś go zrzucił a może ugodził w skroń kamieniem? Wyobraźnia chłopca poczęła działać tak szybko jak żywo tocząca się akcja na sensacyjnym filmie. Oto z krzaków wyłania się zamaskowany morderca. Na twarzy ma pończochę z wyciętymi otworami na oczy i usta, zupełnie jak terroryści oglądani w telewizji. W jednym ręku trzyma kamień, w drugim pistolet. Nie, lepiej karabinek automatyczny. Przy pasie dynda mu sztylet komandosa. Zręcznym ruchem chwyta jedną ręką konia za uzdę, drugą zaś ściąga Juergena na ziemię. Silnie uderza go w skroń. Chowa kamień do... Stop. Coś się nie zgadza. Obydwie ręce miał przecież zajęte karabinkiem i kamieniem. No tak. Z broni trzeba zrezygnować. A kamień? Też niedobrze. Leżał na ziemi, czy jak? Filip cofa wyimaginowany film do początku. Znów zamaskowany bandyta wyskakuje na ścieżkę. Koń płoszy się I staje dęba. Galopując alejką zrzuca Juergena. Zrezygnowany chłopiec nie ponawia kryminalnej fabuły. Może Niemiec rzeczywiście sam spadł z konia i uderzył głową o ziemię. Chyba, że znajdzie się u kogoś zakrwawiony kamień. I w tym samym momencie wstrząsnął nim dreszcz grozy. Jeżeli jego domysły były słuszne, jeżeli było w nich choć ziarnko, może nie tak dramatyczne jak sobie wyobrażał, ale było, to... Wolał nawet nie myśleć o tym. Znaczyło to bowiem, że ofiarą mordercy mógł paść ktoś inny. Komuś z mieszkańców groziło więc śmiertelne niebezpieczeństwo. Tylko komu i dlaczego? Tego Filip jeszcze nie wiedział. Postanowił nie zwlekając rozpocząć działanie. Za nic nie powinien dopuścić do tego, by w jego obecności komuś z mieszkańców zdarzyło się jakieś nieszczęście. 6 Filip od samego rana był podniecony. W pokoju jadalnym, za stołem, przy którym zbierano się codziennie na posiłki, zasiadł sierżant najbliższego posterunku milicji. Po śniadaniu wcześniej sprzątnięto naczynia i obrusy. Przesłuchanie odbywało się tak, jak chłopiec wyczytał w powieściach kryminalnych. Wszyscy zostali zgromadzeni w holu, a potem pojedynczo proszeni do jadalni. Pierwszy wszedł Austriak. Razem z panią Niną jako tłumaczem. Nie trwało to długo. - Widać niewiele mają do powiedzenia - zastanawiał się chłopiec - albo też sierżant doskonale wie wszystko, a przesłuchanie jest tylko formalnością. Potem zostali jeszcze poproszeni kolejno: Anglik, Francuz oraz wuj Alfred. Nikt z nich nie zabawił przed obliczem surowego sierżanta długo. Po kilkunastu minutach w holu przerzedziło się zupełnie. Zostało paru stajennych i masztalerzy, a wśród nich Józef, no i oczywiście Filip, który dałby dużo, aby się dowiedzieć o co sierżant pyta, a co ważniejsze - jakie uzyskuje odpowiedzi. Filip nie przepadał specjalnie za powieściami kryminalnymi, ale trochę ich w życiu przeczytał. Szczególnie lubił Agatę Christie. Był też absolutnie pewien, że doskonale się orientuje w tajnikach prowadzenia śledztwa oraz wszelkich poczynaniach detektywistycznych. Z niecierpliwością też oczekiwał kolejki pragnąc podzielić się z sierżantem swoimi spostrzeżeniami i dowiedzieć się wyników dotychczasowych przesłuchań. Ze stajennymi i masztalerzami sierżant poradził sobie prędzej niż z cudzoziemcami i wujem. Nie było w tym nic dziwnego. Nie tylko nie widzieli samego wypadku, lecz, jak i pozostali świadkowie, w ogóle nie znali Niemca, nie mówili z mim. Nic nie mogli powiedzieć o jego przyzwyczajeniach ani o ewentualnych obawach. A Kurt bał się czegoś na pewno. Wprawdzie Filip z nim nie rozmawiał, ale wpadła mu w ucho rozmowa pani Niny z Austriakiem. Mówili o Juergenie. Choć rozumiał piąte przez dziesiąte, nie ulegało to dla niego wątpliwości. Dalej dialog już nie był taki jasny, ale powtarzały się parokrotnie słowika: bać się i strach. Tego był pewien, bo tuż przed samymi wakacjami przerabiali w szkole niemiecką czytankę o skokach narciarskich, w której występowały właśnie te słowa. Mogło to jednak równie dobrze odnosić się do Austriaka, który zwierzał się ze swych obaw i strachu. Tylko przed czym? Tego Filip nie wiedział, a raczej nie zrozumiał. Czekając pod drzwiami jadalni robił sobie wyrzuty, że zaniedbał naukę języka niemieckiego. Teraz wiedziałby wszystko. No, prawie wszystko. Jako przedostatni został poproszony do jadalni Józef. Filip pozostał sam. Szykował się już do wejścia licząc, że masztalerz zabawi w środku równie krótko jak jego poprzednicy. Zawiódł się. Zwolennik białego barona siedział i siedział. Chyba równie długo jak wszyscy jego poprzednicy razem wzięci. Widać miał wiele do powiedzenia albo sierżant wiele pytań do zadania. Kiedy Józef stanął w drzwiach, Filip zobaczył przez szparę ze zdziwieniem, że milicjant zbiera się do odejścia, jakby już wszystko zostało zakończone i nic już więcej go nie interesowało. Wskoczył do jadalni wołając buńczucznie: - A najważniejszy świadek nie będzie wysłuchany! Sierżant zaskoczony rozejrzał się wokoło a nawet zasugerowany pewnym siebie tonem głosu chłopca podszedł do drzwi i rozejrzał się po holu. Nie było tam nikogo. Odwrócił się ku Filipowi. - Dlaczego stroisz sobie żarty, chłopcze. Czy wiesz, że z władzy, która wykonuje czynności urzędowe, nie wolno się śmiać? - Nikt się nie śmieje i nikt nie robi sobie żartów. - Jeśli tak - powiedział dużo groźniejszym tonem milicjant - to gdzie masz tego ważnego świadka? Chłopiec stuknął się w dłonią w piersi. - Oto on. Stoi przed panem. Sierżant przez chwilę mrużył oczy, jakby poraziło go sto słońc, po czym otworzył je szeroko i wybuchnął śmiechem. - No, nie. Jeszcze jak żyję czegoś podobnego nie słyszałem. Wspaniałe, kapitalne. Chłopiec poczekał, aż dostojnemu przedstawicielowi władzy minie ten niegodny paroksyzm śmiechu. Kiedy milicjant przestał się śmiać, odezwał się z największym spokojem: - Ja mogę nic nie mówić, nie jak potem pana szefowie dojdą do wniosku, że prowadził pan śledztwo nieudolnie, to proszę na mnie nie liczyć. Talk powiedział: nieudolnie. Cały ten zwrot nie był zresztą jego autorstwa, ale słyszał jak ojciec niedawno tak wyraził się do znajomego zastrzegając się, żeby na niego nie liczyć. Odwrócił się na pięcie i chciał wyjść. Słowa te jednak zrobiły na sierżancie wrażenie. - Nie spiesz się, chłopcze. Poczekaj. - Jestem wprawdzie chłopcem, ale mam na imię. Filip - odparł urażony. - No dobrze już, dobrze. Przepraszam cię, Filipie. Siądźmy i porozmawiajmy jak dorośli mężczyźni. To się chłopcu spodobało. Przysiadł za stołem, poprawił się lepiej na krześle, wbił łokcie w stół, podparł głowę na rękach i zapytał: - No więc? Milicjant na powrót rozłożył teczkę, wyjął z niej papiery i przybrał urzędowy wyraz twarzy. - Co świadek może powiedzieć na okoliczność nieszczęśliwego wypadku, jakiemu uległ w czasie jazdy konnej obywatel Republiki Federalnej Niemiec... Filip przerwał mu gwałtownie. - Nic nie mogę powiedzieć. Sierżant mało nie zakrztusił się z wściekłości. - Jak to - ledwie zdołał wyjąkać. - To bardzo proste - tłumaczył grzecznie chłopiec - na temat nieszczęśliwego wypadku nie mogę powiedzieć nic. Natomiast na temat usiłowania zabójstwa mam wiele interesujących spostrzeżeń. - O, proszę bardzo. Zabójstwa. Dobre sobie. To kto i dlaczego usiłował zamordować tego Niemca, może mnie pan detektyw Filip łaskaw oświeci? Chłopiec zmierzył go zimnym wzrokiem. Sierżant wyraźnie nie podobał mu się. No, ale milicjantów nie wybieramy sobie - pomyślał - po prostu istnieją i trzeba to przetrzymać póki nie zjawi się jakiś inny sympatyczny, miły, pełen taktu i zrozumienia dla przenikliwości i bystrości Filipa. Westchnął i powiedział: - Oczywiście, że pana oświecę, co będzie i dla mnie milsze, jako że nie lubię ludzi nieoświeconych. Sierżantowi wyraźnie się ten żart nie spodobał, ale zmilczał, a chłopiec począł wyliczać: - Po pierwsze, koń dość długo stał w jednym miejscu nim nastąpił wypadek. Po drugie, nie Niemiec uderzył się w głowę, a ktoś inny to zrobił. A po trzecie, chyba Juergen się bał. - Bał się? Chyba? - wątpił milicjant, który na dwa pierwsze argumenty nie wiedział co powiedzieć, a więc uczepił się kurczowo trzeciego. Filip zmieszał się. - Nie jestem tego pewien. Wydawało mi się, że słyszałem. - Jeśli nie wiesz na pewno, to po co mówisz - milicjant czuł swą przewagę - a w ogóle kto to mówił? - Austriak. - A ty znasz niemiecki? - Trochę. To znaczy parę słów. - Mówisz o ważnych zeznaniach, a w rzeczywistości nic nie wiesz, albo niczego nie jesteś pewien. - Tylko tego - zaprotestował chłopiec - ale wiem, że nie ma kamienia. - Jakiego kamienia? - zdumiał się sierżant, któremu spór o Austriaka tak zajął uwagę, że zupełnie zapomniał o czym chłopiec poprzednio mówił. - Tego, na który podobno upadł Niemiec. Milicjant złożył starannie papiery, schował je do teczki, stanął za stołem, oparł się rękami o blat i spojrzał na chłopca. - Mój drogi, niedobrze się dzieje, jeśli dzieci chcą zastępować w naszym kraju milicję. Niech lepiej pilnują swej szkoły i lekcji. Jeśli chcesz wiedzieć, to Niemiec spadł normalnie z konia i uderzył się w głowę. Potwierdził to nasz lekarz z ośrodka zdrowia, a także ten Francuz, który jest profesorem medycyny. Żadnego kamienia tam nie było, a jeśli był, to zapewne ktoś go odrzucił na bok. Zapiął teczkę, nałożył czapkę i wyszedł. W drzwiach jeszcze się odwrócił i powiedział: - W moim rejonie, zapamiętaj to sobie, nie było, nie ma i nie będzie żadnych morderstw. A ty, chłopcze, przestań czytać kryminały, bo od tego nie zmądrzejesz. - Od czytania jeszcze nikt nie stracił rozumu, a mógł go zyskać - mruknął niegrzecznie Filip, wyładowując swe niezadowolenie za lekceważące potraktowanie jego rewelacji. Sierżant jednak zamknął już drzwi z drugiej strony i nie dosłyszał tej odpowiedzi. Przed pałacem, na jednej z ławek stojących przy gazonach okalających podjazd, siedziała pani Nina. Twarz wystawiła do słońca. Opalała się. Filip przysiadł obok. Otworzyła przymknięte oczy. - Śledztwo zakończone? Filip skinął głową. - I wszyscy są niewinni. - A miał być ktoś winny? - zainteresowała się przerywając opalanie. Chłopiec zmieszał się. - Przecież pana Juergena ktoś uderzył kamieniem w głowę. - Nie było tam żadnego kamienia. - No, właśnie - burknął Filip spostrzegłszy się, że za dużo powiedział. Pani Nina, choć przestała zwracać twarz do słońca, dopiero teraz wyciągnęła i nałożyła okulary przeciwsłoneczne. Bardzo ciemne szkła skryły wyraz jej oczu i przysłoniły pół twarzy. - To ciekawe - rzekła - więc twierdzisz, że go ktoś usiłował zamordować? Chłopcu wydawało się, że wyczuwa w jej głosie ukrytą groźbę. Postanowił więc sprawdzić. - Przecież on się czegoś bał. Odczuwał przed czymś lub przed kimś strach. Oczy kobiety ukryte za ciemnymi szkłami nadal pozostały nieodgadnione. Natomiast skrzywienie ust miało wyrażać zdziwienie. - Czy to powiedział ci Juergen przed próbą zabójstwa? - zapytała kpiąco. - Nie, ale słyszałem jak o tym mówiono. - Słyszałeś? To bardzo interesujące, ale kto to mówił? - Przecież pani dobrze wie. - Ja? - udała znakomicie zdziwienie. - Z kim to, jeśli łaska, tak mówiłam? - Z tym Austriakiem, Kurtem. - Przecież on zna tylko niemiecki. - Ale ja trochę rozumiem. - Być może rozmawiałam - odrzekła zimno - i to wiele razy. Nigdy jednak o tym. Na znak, że rozmowa jest zakończona, zdjęła ciemne okulary i twarz obróciła ku słońcu. Filip wstał i ruszył do pałacu. Głowę dałby sobie uciąć, że tak było. Tych niemieckich słówek akurat się nauczył na blachę i był z tej czytanki pytany. Na pewno się nie mylił. Jaki więc cel miała pani Nina tak jawnie zaprzeczając jego sugestiom? Wieczorem znów wszyscy spotkali się przy stole w jadalni. Rozmowa toczyła się leniwie, bądź też zapadała cisza. Jedli w milczeniu rozmyślając o wczorajszym wypadku. Wywołał on taką konsternację, że nikt tego dnia nie wziął ze stajni konia na zwykłą, codzienną przejażdżkę. Nawet Harry, będący wzorem przysłowiowego opanowania i spokoju angielskiego, miast. jazdy odbył przechadzkę z panią Niną. Zanosiło się na to, że najbliższe dni konie zastoją się w stajni. Filip najmniej martwił się o te czworonożne bestie zachowujące się według niego histerycznie i przewrotnie. Bardziej go interesowali ludzie siedzący przy stole. Nabijając na widelec i mocując się z długim makaronem ciągle wyślizgującym się ze sztućca ukradkiem wodził wzrokiem po współbiesiadnikach, jakby szukając wśród nich mordercy. Począł nawet snuć w myślach swoje prywatne poufne śledztwo, kolejno rozpatrując wszelkie argumenty: za i przeciw. Przede wszystkim wuj Alfred. Stracił nagle całą swą rubaszną rozmowność. Siedział nie podnosząc wzroku znad talerza. Wyglądał na odpowiedzialnego za to, co się stało, a może nawet współwinnego. Pani Nina. Mimo zmroku snującego się po pokojach pałacowych, siedziała w ciemnych okularach. Robiła wrażenie, jakby nic co się wokół niej dzieje, absolutnie jej nie dotyczyło i nie obchodziło. Austriak wyglądał najdziwniej z całego towarzystwa. Siedział nad swym talerzem zupełnie nie interesując się jedzeniem. Strach przebijał z każdego jego gestu. Co chwilę rozglądał się badawczo po obecnych, a na dźwięk otwieranych drzwi podskakiwał tak, jakby to był wystrzał pistoletowy, a nie normalne trzaśniecie klamki. Natomiast całkowity spokój zachowali Anglik Harry oraz Szur. Ich opanowanie robiło wrażenie, jakby obaj pochodzili z wyspy mgieł. Wyglądali na ludzi, którzy niczego się nie boją, a w dodatku mają czyste sumienie. Milczenie i ponury nastrój został rozproszony nagłym wejściem Józefa. Wbiegł pospiesznie, jakby znowu nastąpił jakiś nieszczęśliwy wypadek. Pochylił się nad dyrektorem Paszkowskim. Coś mu klarował długo i cierpliwie. Wuj, nie czekając na koniec relacji, zerwał się. - Bardzo państwa przepraszam, ale Klarysa ciężko się rozchorowała... Widząc na twarzach osób nieme pytanie wyjaśnił: - To nasza najpiękniejsza klacz. Zostawiając na talerzu makaron z mięsem ruszył ku drzwiom. Gdy był w połowie drogi, od strony wieży zegarowej znajdującej się ponad holem pałacu rozległ się łomot, a po chwili zegar zaczął bić. Wszyscy odruchowo spojrzeli na zegarki. Było dwadzieścia po siódmej. Józef przeżegnał się ukradkiem. - Panie dyrektorze, przecież on nigdy nie bił. - To co z tego. Kiedyś trzeba zacząć. Nikt z obecnych nie roześmiał się z tego dowcipu. Poczęli liczyć uderzenia. Było ich dwanaście. - Godzina duchów - niemal wykrzyknął Józef. - To biały baron. Przez jadalnię powiało chłodem. Wszyscy siedzieli w bezruchu - nawet dyrektor zatrzymał się pośrodku, jakby nagle zapomniał o Klarysie. Wszyscy czekali na dalszy ciąg. Co teraz nastąpi, co się stanie? Jednakże w pałacu panowała niczym nie zmącona cisza. Nie rozległy się nigdzie kroki barona, nie powiało cmentarnym chłodem, ani nikomu strach nie zjeżył włosów na głowie. Pierwszy ocknął się dyrektor. - Niech Józef pójdzie sprawdzić, co się na tej diabelnej wieży stało. I proszę zaraz przyjść do stajni. Masztalerz nadspodziewanie ochoczo, jak na swój dotychczasowy strach przed baronem, pobiegł do holu. Przez półotwarte drzwi słychać było jego kroki na schodach, trzaskanie klapy świadczące, iż dokładnie wypełnia powierzone mu przez Paszkowskiego zadania. Nikt jednak nic ruszył się, by mu pomóc i osobiście stwierdzić, jakie to nieczyste siły wywołały hałas na wieży i bicie zegara. Po chwili wrócił. - Wszystko w porządku, proszę państwa. Urwała się tylko jedna waga i to ona uruchomiła mechanizm. Jakby westchnienie ulgi przeszło nad stołem. Jedynie Filip zastanawiał się, dlaczego Józef bez chwili wahania czy jakiegokolwiek oporu poszedł na wieżę. Przecież to on najbardziej wierzył w białego barona. Doszedł jednak do przekonania, że zadecydował tutaj szacunek dla dyrektora. Zostawiwszy więc ten problem na uboczu zajął się rozmową z Szurem, który niespodziewanie okazał się znawcą literatury. Przeczytał w życiu wiele książek i potrafił o nich w sposób ciekawy rozprawiać. Siedzący przy stole przysłuchiwali się dyskusji z zainteresowaniem, nie wyłączając Austriaka, który przecież nic nie rozumiał. To szczególnie speszyło Filipa uświadamiając mu, że nie treść a być może nieco podniesiona temperatura rozmowy mogła zwrócić uwagę obecnych. Zaraz po kolacji wszyscy poszli do stajni, aby zobaczyć co się stało Klarysie i jak się obecnie czuje. Do zabudowań gospodarskich było kawałek drogi, toteż nikt z mieszkańców pałacu nie mógł szybko wrócić. Niechętny takim odwiedzinom Filip wszedł na piętro. Drzwi do pokoi były otwarte. Schodząc na kolację nie zamykano ich na klucz. To nasunęło chłopcu pewien pomysł. Gdyby tak wejść i zobaczyć? A nuż ktoś ma u siebie w pokoju zakrwawiony kamień. - A może czarną pończochę z wyciętymi otworami na usta i oczy - powiedział mu ktoś nad uchem. Wzdrygnął się i odruchowo obejrzał, choć był to tylko głos jego rozgorączkowanej wyobraźni. Roześmiał się. Cicho podszedł na palcach do drzwi pierwszego pokoju. Wyciągnął rękę, by nacisnąć klamkę. Nie dotknąwszy jej opuścił z powrotem. Przeglądanie cudzych rzeczy bez zgody właściciela niewiele się różniło od metod złodzieja. Ojciec na pewno nie pochwaliłby takiego postępowania. Już miał się cofnąć i zejść na dół, gdy przyszło mu do głowy, że kto wie czy znalezienie winnego nie ocaliłoby przed śmiercią następnych ofiar. A jeśli nie było żadnego zamachowca i Juergen rzeczywiście sam spadł z konia? Możliwe, że tak było, tylko czy gdy idzie o życie i zdrowie ludzkie można sobie pozwolić na jakiekolwiek zaniedbanie? Tym bardziej, że sierżant jakoś niedbale zabierał się do rozwiązania tajemnicy. Rolę detektywa poszukującego rozwiązania zagadki musiał z ciężkim sercem wziąć na siebie. Rozgrzeszony takim rozumowaniem pchnął pierwsze drzwi. Owionął go zapach perfum używanych przez panią Ninę. Nie sądził wprawdzie, by to ona osobiście uderzyła kamieniem, lecz bez wątpienia była podejrzana. Albo uczestniczyła w zmowie z tym, który to zrobił, albo była w całą aferę zamieszana. Omiótł dokładnym spojrzeniem pokój. Na pierwszy rzut oka nie było w nim nic specjalnie interesującego. Zajrzał do szafy i walizki. Poza damskimi fatałaszkami nie znalazł również nic podejrzanego. Jeszcze dla formalności otworzył szufladę stolika. Mało nie gwizdnął ze zdziwienia. Leżał w niej mały pistolet, czerniejący stalową oksydą. Obok magazynek z zapasowymi nabojami. - A więc tak. Afera stawała się coraz groźniejsza. Teraz cały problem sprowadzał się do tego, kto jest wspólnikiem pani Niny. Nie ulegało wątpliwości, że ów Austriak. Potwierdzała to podsłuchana rozmowa. Prędko zajrzał do pokoju Kurta, ale ten był sprytniejszy od swej wspólniczki. Nigdzie, ani w szafie, ani w szufladach nie było nic, co by mogło budzić podejrzenia. Jedynie pod łóżkiem leżała mała walizeczka z metalu obciągniętego skórą. Była starannie zamknięta na zamek z szyfrem cyfrowym. To tylko upewniło chłopca, że jest na właściwym tropie. Tak dalece, że bardzo pobieżnie przejrzał rzeczy Anglika, Francuza i Boczaka. Ostatnim pokojem w korytarzu była sypialnia Szura. Tego prawie wyłączał ze swych podejrzeń. Człowiek lubiący i znający literaturę nie mógłby być zwykłym bandytą. Nie znalazł też u niego nic podejrzanego. W szafie: ubrania, koszule i skarpetki. W walizce jakieś drobiazgi. Na stoliku parę książek - powieści i opracowania historyczne. Już miał wychodzić, gdy na szafie zobaczył pudełko po butach. Stało jakby ktoś je dopiero co przyniósł ze sklepu. Lecz w pokoju nigdzie nic było nowych butów. Mógł wprawdzie Szur mieć je na nogach, ale mało prawdopodobne, by je zakładał do kolacji. Wspiął się na palce i sięgnął po katon. W tym momencie coś go mocno uderzyło w głowę, aż gwiazdy mu stanęły w oczach. Odwrócił się chcąc stawić czoła napastnikowi, lecz w pokoju nie było nikogo. - Biały baron - pomyślał ze strachem. Już miał zbiec na dół, gdy sobie uświadomił, że wraz z uderzeniem posłyszał jakiś stuk i że przecież pudełko było jakby za ciężkie. Zajrzał do środka. Puste. A więc to coś musiało wypaść. Klęknął i zaczął rozglądać się po podłodze. Pod szafą leżał kamień, który wypadł z pudełka i uderzył go w głowę. Jak mu się zdawało, okrwawiony. Już sięgał po niego, gdy usłyszał za sobą skrzyp drzwi i zdecydowany głos Szura: - Wstać i ręce do góry. 8 Dyrektor Paszkowski wszystkich zagarniał rękami ku wyjściu. - Nic tu, proszę państwa, nie pomożemy. Weterynarz zaraz przyjedzie, a koń potrzebuje spokoju. Zresztą nie sądzę, żeby mu coś zagrażało. Ot, Józef narobił niepotrzebnego alarmu. Jeszcze Anglik i Francuz o coś tam dopytywali się, a on uprzejmie wyjaśniał idąc razem ze wszystkimi ku wyjściu. Konie, słysząc gwar rozmów i odgłos kroków tylu ludzi, ciekawie odwracały głowy do tyłu, prawie uderzając zadami o ścianki. Przechodząc obok boksów dyrektor jakby od niechcenia rzucał imionami ogierów i klaczy wymieniając przy niektórych imponujące rodowody. Aż Harry zdumiony zapytał: - Zapewne pan od dziecka wychował się wśród koni. Paszkowski roześmiał się. - Do wybuchu wojny nie bardzo odróżniałem grzywę od ogona. Dopiero potem zmieniłem zawód. - Och, a można wiedzieć jakie to zajęcie porzucił pan z miłości do tych pięknych zwierząt? - Komandosa i to wyszkolonego przez pańskich rodaków. - To dlaczego nie pozostał pan w Anglii? - Klimat mi nie służył. Poza tym po wojnie ani Polska, ani Anglia nie potrzebowały komandosów. Trzeba było znaleźć inny zawód. A ponieważ koń w czasie wojny uratował mi życie... Harry spojrzał z zainteresowaniem. - Koń? Życie? Czy to możliwe? - W czasie wojny dzieją się różne nieprawdopodobne historie. Tak jak z tym koniem. Byłem wtedy wyznaczony do przeprowadzenia zamachu na niemieckiego gauleitera. Mieliśmy wykonać na nim wyrok w stadninie, którą miał wizytować. Niestety moja obstawa została ujęta przez gestapo. Nie wiedząc o tym przyjechałem i zaczaiłem się w stajni. Esesmani otoczyli majątek i rozpoczęli dokładne przeszukiwanie wszelkich zakamarków. Mieli mój rysopis a nawet znali moje fałszywe nazwisko. Postanowiłem wystrzelać obydwa magazynki pistoletu, zostawiając dla siebie ostatni pocisk Byli już niedaleko od stajni, w której się ukryłem, gdy masztalerz zarzucił na jednego z koni siodło i kazał mi, trzymając się strzemiona oraz popręgu, skryć się z boku siwka. Sam pośpiesznie pootwierał boksy i począł wyganiać stado na pastwisko. Konie ruszyły tabunem a ja z nimi w tej ryzykownej i niewygodnej pozycji. Niemcy tylko z boku patrzyli, czy kto nie siedzi na koniu na oklep. Oczywiście nikogo nie zobaczyli. Mój siwek jakby rozumiał sytuację - w środku stada, by esesmani mnie nie dostrzegli. - To wspaniałe. To znakomite. Możnaby nakręcić film o pana przygodzie. - Sądzę, że nie - śmiał się Paszkowski. - Na pewno są ciekawsze tematy. Zresztą to za mały epizod. Szli tak gwarząc w kierunku pałacu. W połowie drogi spotkał ich znowu Józef. - Panie dyrektorze - wołał z daleka - był telefon z ministerstwa. Bardzo się niepokoją o tego Niemca. Przepraszam, chciałem powiedzieć pana Juergena. - I co jeszcze mówili? - Pytali kiedy pan dyrektor będzie. - Coś jeszcze? - dusił Paszkowski znając dobrze masztalerza. - Ano mówili, że przyjedzie inspekcja, bo nie przestrzegamy zasad bezpieczeństwa. Musiał to być ważny bardzo gość, pieklili się strasznie. - A co im Józef odpowiedział? - Ano nic specjalnego, tylko aby dali spokój, bo jak biały baron się pokazał, to ani pan dyrektor, ani sam minister nic nie pomogą. Co ma być to będzie. 9 A więc Szur okazał się milicjantem i to majorem. Niektóre sprawy wyjaśnił Filipowi, kiedy ten opuścił ręce. Słysząc stuk w swoim pokoju myślał, że to jakiś złodziej myszkuje mu wśród rzeczy. W pierwszej chwili nie poznał chłopca i dlatego wyciągnął broń. Kamień miał schowany jako dowód rzeczowy. To on podniósł go przez chusteczkę, aby nie zatrzeć śladów linii papilarnych bandyty i schował w pudełku po butach. Kamień, rzecz jasna, nie jest zakrwawiony, bo uderzono nim tylko raz. Szur stwierdził, że chłopiec wzbudził w nim zaufanie i w paru słowach przedstawił Filipowi swoje zadanie. Jest na tropie groźnej międzynarodowej szajki przemytników dzieł sztuki i cennych starodruków literatury polskiej. Wiele poszlak wskazuje na to, że tutaj w stadninie jest ich punkt kontaktowy i skrytka. Na razie jeszcze nie wie kto z obecnych tu gości czy pracowników jest członkiem bandy. Może to być każdy, łącznie z wujem chłopca, który w czasie wojny przebywał w Anglii i ma tam po dziś dzień wielu znajomych. Filip był tak zaaferowany informacjami Szura, że nawet nie podzielił się z nim swoimi spostrzeżeniami, ani nie powiedział mu o broni w pokoju pani Niny, czy też o pancernej walizeczce w pokoju Austriaka. Wyszedł od Szura i miast skierować się do siebie, zatrzymał się przy barierze nad schodkami prowadzącymi do holu. Musiał to wszystko przemyśleć, oswoić się z zasłyszanymi rewelacjami. Kiedy tak stał wsparty o balustradę, posłyszał otwieranie drzwi wejściowych, a potem kroki i rozmowę prowadzoną przez dwóch mężczyzn. Jeden głos należał do wuja. Mówił on: - Nie sądzę, żeby pan miał rację. To wszystko, co pan ma na myśli, jest zwykłym zbiegiem okoliczności. Rozmówca milczał, jakby rozważał słowa dyrektora, ale gdy się odezwał, w jego głosie było coś, co zastanowiło Filipa. Niby mówił poprawnie po polsku zachowując właściwą składnię, lecz mimo wszystko akcent brzmiał obco. - Pan tak może sobie sądzić. Ja jednak nie jestem pewien. Co więcej, mam wiele dowodów na to, że dzieje się tutaj coś bardzo niedobrego. - Jeśli pan ma obawy, moim zdaniem nieuzasadnione, to proszę wyjechać - spokojnie perswadował Paszkowski. - Tego nie mogę zrobić, tak samo jak i pan. Chociaż moim zdaniem pan jest także zagrożony - kontynuował niewidoczny mężczyzn. - i dlatego też proszę rozważyć moją propozycję. Wuj Alfred począł w odpowiedzi coś długo tłumaczyć. Zapewne była to sprawa bardzo skomplikowana, a ponadto nadzwyczaj sekretna, gdyż czynił to przyciszając głos. Do uszu chłopca dobiegały tylko pojedyncze słowa, których nie sposób było złożyć w jakąś sensowną i logiczną całość. Filip coraz bardziej podniecony i zaciekawiony począł snuć rozmaite domysły co do osoby rozmówcy. Czy był to ktoś, kto dopiero przyjechał? Czy może też przedstawiciel ministerstwa? Ale nie, w takim przypadku rozmowa miałaby inny przebieg. - A może po prostu - myślał chłopiec i tu aż przeraził się swych podejrzeń - jest to członek owego gangu przemytników, może sam szef zagraniczny i dlatego z takim twardym akcentem mówi po polsku. Dyskurs skończył się. Wuj Alfred życzył nieznajomemu dobrej nocy i miłych snów, na co tamten odwzajemnił mu się podobnie. Filip za wszelką cenę chciał zobaczyć twarz rozmówcy. Wychylał się przez balustradę tak, że o mało nie wyleciał, narażając się przy tym, że wuj go zobaczy. Rozmowa odbywała się w miejscu przysłoniętym schodami i podłogą podestu - dostrzegł więc tylko plecy wuja znikającego w drzwiach jadalni. Równocześnie pod nim rozległy się kroki. Tajemniczy mężczyzna wchodził na schody. Chłopiec przekonany, że jego obecność została odkryta i teraz ów nieznajomy szedł na górę, by z nim, niewygodnym świadkiem, rozprawić się, schował się za filar przywierając całym ciałem do gładkiej, półokrągłej powierzchni. Kroki zbliżały się coraz bardziej. Chłopiec nawet myślał czy nie krzyczeć i nie wzywać pomocy. Porzucił jednak ten pomysł zostawiając jego realizację na moment bezpośredniego zagrożenia. Na razie wszystko było tylko domysłem. Skończyły się schody i odgłos kroków rozległ się na piętrze. Mężczyzna zbliżał się coraz bardziej, aż minął kolumienkę i począł oddalać się korytarzem. Mimo strachu, w chwili gdy tajemniczy człowiek przechodził koło niego, chłopiec zerknął. Aż nie mógł uwierzyć własnym oczom. Był to Austriak, Kurt. Ten sam, który rzekomo nie znał żadnego języka oprócz niemieckiego. Wychylił się jeszcze, aby sprawdzić. Nie mogło być żadnych wątpliwości. Wszedł do własnego pokoju. A więc Kurt siedząc przy stole, poruszając się po pałacu i między służbą stajenną rozumiał doskonale wszystko, co się wokół niego mówiło. Czemu więc miało służyć ukrywanie znajomości polskiego i o czym wiódł dyskusję z wujem? Czy nie byli obaj zamieszani w sprawy siatki przemytniczej, o której mówił major? Chłopiec odczekał jeszcze chwilę, czy Kurt nie wyjdzie ze swego pokoju i upewniwszy się, że to nie nastąpi, już miał opuścić swoją dość problematyczną skrytkę za filarem, gdy posłyszał skrzypnięcie drzwi na dole i kroki w holu. Jeszcze raz ukrył się. Tym razem zobaczył Józefa. Masztalerz szedł cicho, prawie na palcach, oglądając się co chwilę za siebie. Filipa nie dostrzegł. Tak samo cicho otworzył drzwi do wieży zegarowej. Nie zabawił tam długo. Może dwie, trzy minuty i zachowując podobną ostrożność zniknął w jadalni. - Czyżby zanosił kolację białemu baronowi? - roześmiał się mimo woli Filip. 10 Cztery dni minęły w absolutnym spokoju. Na wieść, że życiu Juergena nic nie zagraża, choć jeszcze nie odzyskał przytomności, wszyscy poczęli znów korzystać z przejażdżek konnych. Żaden koń nie poniósł. Nikt nie wyleciał z siodła, ani też nie doznał nawet najmniejszych potłuczeń. Wyglądało na to, że bezpieczeństwo i leniwy nastrój urlopowy powróciły w mury pałacu. Jedynie Filip nie dał się zwieść tym pozorom spokoju. Wprawdzie wszelkie rozmowy między mieszkańcami pałacu, jakie tylko mógł dosłyszeć, nie odbiegały od naturalności i przeciętności, ale w powietrzu czuł atmosferę napięcia. Na temat tego, co widział i słyszał, chłopiec nie mówił nic i nikomu. W ten sposób spełniał prośbę majora, który ponadto ostrzegał go, by i z nim samym unikał kontaktu i czekał, aż mu da znak. Zdaniem milicjanta była to niebezpieczna gra. Z tak przebiegłą szajką należało zachować przesadną czujność. Nie bardzo się z tym zgadzał, lecz major przekonywał, wreszcie zapytał: - Chcesz, żeby ktoś zginął? Tym razem gwarantuję ci, że będzie to zrobione dokładnie i fachowo. Ale nie koniec na tym. Nie wiadomo, na kogo tym razem padnie. Może na mnie albo na ciebie. Nie, tego Filip na pewno nie chciał. Widzieć Szura jako zimnego trupa? To z kim by dyskutował o literaturze? Nie chciałby też oglądać siebie w charakterze nieboszczyka. No, wprawdzie tego by już nie mógł widzieć, ale mała to pociecha. Obiecał majorowi, że pary z ust przed nikim nie puści. Nie będzie usiłował na własną rękę dochodzić czegokolwiek, jak również nie zdradzi przed nikim incognito Szura. Nawet przed milicją, a szczególnie przed sierżantem. - Podejrzewam, że on jest w zmowie z całą szajką. Nie mogę tego udowodnić, ale lepiej być ostrożnym. Z tym chłopiec zgadzał się zupełnie. Od początku nie darzył specjalną sympatią przedstawiciela milicyjnej władzy wiejskiej. Tego popołudnia szczególnie się nudził. Siedział w swoim pokoju i rozmyślał. Wszyscy wydawali się podejrzani, a jednocześnie nie mógł pojąć, że ktoś może być naprawdę winny. Po prostu nie mógł w to uwierzyć, że na świecie, poza książkami, istnieją źli ludzie. Postanowił więc podejść do całej sprawy systematycznie. Siadł za stolikiem, wziął kartkę papieru, długopis. Narysował stół, a przy nim zamiast krzeseł wypisał imiona bądź nazwiska wszystkich zamieszkałych w pałacu, nie wyłączając siebie. Gdy rysunek był gotów, popatrzył nań z dumą, jakby to było najpiękniejsze dzieło sztuki. Ta myśl przypomniała mu jednak o szajce, o której mówił major. Począł więc kolejno rozpatrywać domniemaną winę wszystkich osób. Niemiec Juergen. Choć dokonano na niego zamachu, przecież mógł być jednym z gangu przemytników. Chciano się go na przykład pozbyć, bo okazał się niewygodny - oszukiwał lub próbował działać na własną rękę. Pani Nina - najbardziej podejrzana. Bo po co młoda, ładna kobieta woziłaby ze sobą pistolet? Austriak na liście znajdował się zaraz na drugim miejscu. Żaden uczciwy a porządny człowiek nie będzie ukrywał, że zna obcy język. Uczyni to jednak wtedy, gdy będzie chciał się maskować, ukryć swe prawdziwe oblicze. To nie ulegało wątpliwości. Wszyscy byli podejrzani. Otoczył każdego z nich kółkiem. Z kolei wuj Alfred. No, oczywiście, że nie mógł go uniewinnić. Wprawdzie nie wierzył, aby to on użył owego nieszczęsnego kamienia dla pozbycia się Niemca, ale podejrzenia majora, a już na pewno dziwna rozmowa z Austriakiem czyniły te domysły w pełni zasadnymi. Pozostawali jeszcze Anglik, Francuz i Boczak. Filip nie zauważył dotąd niczego podejrzanego, co wiązałoby się z nimi. Dłuższy czas rozmyślał, aż wreszcie doszedł do wniosku, iż to ich najbardziej obciąża. Po prostu doskonale się maskowali i starali nie zwracać na siebie uwagi. Może nawet któryś z nich był samym szefem gangu. Wcale by się nie zdziwił. Pozostawał jeszcze Szur i Józef. No i zapomniałby zupełnie - on sam. Ci trzej byli absolutnie niewinni. Czy rzeczywiście? Przypomniał sobie dziwne zachowanie Józefa przy nagłym hałasie na wieży zegarowej, a potem jeszcze dziwniejsze skradanie się po schodach. Czego on tam szukał? Nie. Nie był on tak zupełnie poza kręgiem podejrzeń, jak mu się z początku zdawało Ponieważ masztalerz nie zasiadał z nimi do stołu, napisał Jego imię w rogu i otoczył je kółkiem. W tej chwili kółka widniały wokół wszystkich z wyjątkiem Szura i Filipa. Tylko dwóch sprawiedliwych. Tylko? A przecież Szur zachowywał się tak dziwnie. Zażądał, by nawet milicji nie mówił o jego specjalnej misji. Czy nie kryła się za tym chęć ochronienia kogoś? Może pani Niny, na którą patrzył z zachwytem, a może poszedł na współpracę z gangiem? Po chwili namysłu nazwisko Szura obwiódł również kółkiem. Jedyną więc osobą, na którą nie padł nawet cień podejrzenia, pozostawał on sam. Czy to możliwe? Odruchowo więc zakreślił je dookoła długopisem. Spojrzał jeszcze raz na kartkę. Sami podejrzani. - To czysta bzdura - powiedział półgłosem. W zamyśleniu odruchowo złożył kartkę - w ten sposób można dojść do zupełnej wariacji. Wyglądało na to, że podejrzane staną się nawet konie w stajni. Nad ostatnim słowem zastanowił się. A jeśli morderca w jakiś sposób podrażnił konia? Coś mu podłożył pod siodło? Słyszał gdzieś o takich przypadkach. Tylko nie bardzo pamiętał, czy pod siodło czy innym sposobem. Na dole rozległ się dzwonek. Ocknął się. Na dworze już ciemniało, a więc na tych jałowych rozmyślaniach spędził bardzo dużo czasu. Zamknął za sobą drzwi na klucz. Skoro wszyscy są podejrzani, lepiej być ostrożnym. Zszedł na dół. Wszyscy z wyjątkiem Austriaka siedzieli za stołem. Podano placki kartoflane, ulubioną potrawę Filipa. Zajadał ze smakiem niewiele zwracając uwagi na obecnych. Rozmowa toczyła się leniwie na obojętny temat pogody, nadchodzących żniw, no i oczywiście koni. Nim wniesiono herbatę do jadalni wpadł podniecony Józef. - Panie dyrektorze, panie dyrektorze - wołał zadyszany od progu - ten Austriak, pan Kurt, utopił się. - Proszę nie wygadywać głupstw - zgromił Paszkowski masztalerza - tu nigdy nie było stawu ani rzeki. Musiałby pójść z dziesięć kilometrów do miasteczka. Józef machał rękami jak wiatrakiem. - Ależ nie, nie. On się utopił w wannie. - W wannie? - zdumieli się wszyscy. - Tak. Wszedłem do jego pokoju, jak mi polecił pan dyrektor, żeby poprosić pana Kurta na kolację, a tu nigdzie go nie ma. Drzwi do łazienki otwarte, a on leży w wannie, twarz prawie pod wodą, ręce wyciągnięte i nie rusza się. Zawołałem i nic, ani drgnął. - Może zasnął - podsunął Paszkowski. - Ale gdzie tam. Krzyknąłem, że i słoń by się obudził. Dyrektor zerwał się zza stołu. Za nim wszyscy bez wyjątku. W parę sekund pokonali schody i wpadli do pokoju. Rzeczywiście, drzwi do łazienki były uchylone, a wanna napełniona wodą. Tylko że w wannie nie było nikogo. - Czy Józef nie pił? - surowo zapytał Paszkowski. - No nie. Pić to nie piłem, ale jak zobaczyłem nieboszczyka to skoczyłem do służbówki i łyknąłem jeden kieliszek. Dla ocucenia. Nigdy nie piję, ale tym razem... A zaraz potem przybiegłem do pana dyrektora. - Ile to mogło trwać? - Może z pięć minut. I tak nikt by nieboszczyka nie uratował. Filip rozejrzał się uważnie po pokoju. Wyglądało na to, że wszystkie rzeczy Austriaka pozostały na miejscu. Zniknęła tylko metalowa, obciągnięta skórą walizeczka z zamkiem szyfrowym. Rozejrzał się jeszcze raz uważnie. Nie. Na pewno nigdzie jej nie było. 11 Krzewy, drzewa i ziemia pokropione deszczem pachniały świeżością. W alejkach parkowych stały kałuże deszczu, a lekki wiaterek strząsał krople wody osiadłe na liściach i gałęziach. Niektóre z nich spadały wprost za kołnierz przycupniętego za krzakiem Filipa. Chłopiec znosił to mężnie i nawet nie drgnął, kiedy zimne strużki sączyły mu się po grzbiecie. Za nic nie chciał zdradzić swej obecności. Mężczyźni przechadzający się tam i z powrotem alejką nie powinni nawet się domyśleć, że ich widział. A komitywa i serdeczność, z jaką rozmawiali, powinna była zainteresować każdego, kto tylko chciałby odkryć tajemnicą pałacu i jego gości. Po alejce spacerowali bowiem i dyskutowali ludzie, którzy oficjalnie w ogóle się nie znali i nie mieli ze sobą nic wspólnego - Francuz, profesor Sorbony i poczciwy grubasek Boczak. Niewiele wprawdzie mógł usłyszeć z tej rozmowy, gdyż krzak stanowiący jego kryjówkę był sporo oddalony od alejki, a oni mówili przyciszonymi głosami, jednakże jakieś strzępy zdań i słów dolatywały do chłopca. A to, co wpadło mu do ucha, było nad wyraz dziwne. Dyskurs dotyczył niepokoju profesora. Jednakże czego się bał, tego z urywków dialogu nie sposób było wywnioskować. Filip zrozumiał jedynie, że Boczak pocieszał Francuza starając się przy tym wydobyć jakąś informację, którą tamten skrzętnie ukrywał dając wymijające odpowiedzi. O co chodziło i co jeden chciał zataić, a drugi się dowiedzieć - Filip nie mógł w żaden sposób zmiarkować. Wreszcie, kiedy deszcz zaczął ponownie mżyć a natrętne krople jakby specjalnie uwzięły się na jego wywinięty kołnierz, wycofał się ku pałacowi. Uczynił to w najgorszym momencie, gdyż w holu mało nie wpadł w objęcia wiejskiego sierżanta. Filip skrzywił się niemiłosiernie, jakby kto mu wlał do gardła szklankę octu, a do tego na dodatek dosypał garść pieprzu i mielonej papryki. Milicjant odwzajemnił mu się podobną miną, która była prawie lustrzanym odbiciem grymasu Filipa. - Kawaler taki zmoczony, pewnie szukał tego skrwawionego narzędzia zbrodni. Niestety, deszcz zatarł wszystkie ślady - zagadnął sierżant. - Czy dlatego nazywa pan mnie kawalerem, że jeszcze się nie ożeniłem? Milicjant stropił się, ale zaraz przyoblekł swą twarz w marsowo-śledczy wyraz i odparł wymijająco: - Znowu wymyśliliście tu jakiś wypadek. Tylko tym razem nie ma mordercy ani trupa, a nawet zniknął poszkodowany. Czy i tym razem masz jakiś genialny pomysł rozwiązania zagadki? Filip naburmuszył się lecz wbrew oczekiwaniu sierżanta wcale nie odpalił mu żadną złośliwością, tylko zapytał z całą powagą: - A co będzie, jeśli w najbliższych dniach zdarzy się nowy wypadek? Milicjant nic nie odpowiedział i uczynił taki ruch ręką, jakby chciał odgonić od siebie ducha białego barona lub jakiegoś jeszcze gorszego upiora. Filip właściwie odczytał ten gest i roześmiał się. - Czyżby pan wolał zamiast milicji zaprosić tu księdza, by wyświęcił wszystkie upiory i odprawił egzorcyzmy? Sierżant wolał nie wieść sporu z Filipem obawiając się, że w szermierce słownej nie sprosta chłopcu używającemu nieznanych mu pojęć i obcych wyrazów. Wolał z tej potyczki wycofać się z godnością w kierunku gabinetu dyrektora Paszkowskiego. Tutaj przynajmniej nie narażał się na żarty i uważnie wysłuchiwano jego pytań lub przenikliwych spostrzeżeń. Filip zatrzymał się na środku holu. Mogło wyglądać na to, że milicjant przed nim ucieka. Chciał naprawdę pomóc stróżowi prawa, który jogo zdaniem był zbyt pewny siebie. Chłopiec począł nawet żałować, że doszło między nimi do tak ostrych sprzeczek. No, ale w gruncie rzeczy to nie on był winien, że ich detektywistyczna współpraca nie układała się. A szkoda, wszak sierżant mógł się od niego wiele nauczyć, jeśli nie w dziedzinie kryminalistyki to przynajmniej literackiej. Na dworze lunął solidny deszcz. Bębnił ostro po dachu pałacu i pstrykał setkami banieczek w kałużach podjazdu. Zdyszani i przemoczeni zjawili się w drzwiach Jean i Boczak. - Gdzie panowie tak zmokli? - A ty, Filipie, nie widziałeś, jaki deszcz pada? - roześmiał się Francuz. Boczak zaś, choć nikt go nie pytał, dodał: - Właśnie jak lunęło zobaczyłem profesora. Czy wybierał się pan na przechadzkę? Zapytany najpierw ze zdziwieniem popatrzył na Boczaka, po czym uciekł spłoszonym wzrokiem. - A tak, tak. Właśnie spotkaliśmy się w parku. Filip uśmiechnął się nieznacznie. - W taką burzę lepiej nie chodzić razem, jak piorun trafi, to zabije pojedynczo a nie zbiorowo. Francuz nie zdołał się dobrze zastanowić nad odpowiedzią gdy błysnęło straszliwie i w parę sekund rozległ się potężny grzmot. - No, no - powiedział Boczak - widzę, że z ciebie prawdziwy czarodziej. Umiesz wywoływać błyskawice. - I nie tylko... - zaczął Filip, lecz ugryzł się w język, by nie dokończyć, że także potrafi dostrzec rzeczy, których nie było. Jak na przykład spacer profesora z Boczakiem. Znowu błysnęło i niemal równocześnie huknęło, jakby piorun uderzył w pałacową wieżę. Złudzenie było tym większe, że równocześnie, jakby za naciskiem niewidzialnej ręki, otworzyły się drzwi wiodące do zegara zainstalowanego w wieży. Rozwarły się z trzaskiem, uderzyły o ścianę i skrzypiąc przez chwilę wahały się tam i z powrotem. Francuz zatrzymał się wpół ruchu jak skamieniały. Z przerażeniem wpatrywał się w chwiejące się skrzydła, jakby z głębi miał się ukazać co najmniej morderca z zakrwawionym nożem. Boczak okazał większą przytomność umysłu. Skoczył ku wieży z taką chyżością i zwinnością, jakby był sportowcem, a nie podtatusiałym panem z brzuszkiem. Przesadził błyskawicznie wysoki próg i zniknął w środku. Sceneria burzy i otwarcie się drzwi zamkniętych zwykle na cztery spusty były tak niesamowite, że Filip tylko czekał na krzyk mordowanego Boczaka. Jeszcze tylko gdzieś daleko uderzył piorun, parę razy błysnęło i burza poczęła się oddalać. W wieży panowała niczym nie zmącona cisza. - Strachy z pałacowej wieży... Profesor, jakby uprzedzając myśl chłopca, powiedział żartobliwie: - Udusili go, ani pisnął. Filip nie śmiał się. Uważał, że to nie zabawa. Nieobecność dociekliwego grubaska przeciągała się ponad miarę. Zjawił się w momencie, kiedy Filip i Francuz zgodnie ruszyli, by wezwać pomocy. - Tam nikogo nie ma - wysapał - po prostu przeciąg i wiatr otworzyły drzwi. Chłopiec pokiwał głową na znak, że to oczywiste. Świerzbił go jedynie język, by zapytać, dlaczego tak wystraszył ich zwykły przeciąg i kogo profesor spodziewał się zobaczyć w wieży zegarowej. 12 Wieczorem przejaśniło się i po południowej burzy, poza rześkością powietrza, nie zostało śladu. Choć pogoda poprawiła się, humory mieszkańców pałacu nie podążyły w ślad za nią. Wszyscy zasiadający do kolacji wędrowali wzrokiem ku pustym miejscom przy stole. Nikt specjalnie nie przyjaźnił się z Juergenem czy Kurtem, ale chyba każdy z niepokojem zadawał solne oczywiste pytanie: Czy to ostatnia ofiara, kto będzie następny i co go spotka? - Przynajmniej tak sądził Filip Zapewne te same myśli nurtowały Paszkowskiego, bo siedział jeszcze bardziej zasępiony niż po wypadku Niemca. Przy stole panowała cisza mącona tylko brzękiem talerzy i sztućców. Nawet pani Nina utraciła całą swą wesołość i dowcip. Pierwszy odezwał się Szur. - No i co nasz wiejski Sherlock Holmes? Znalazł już w wannie trupa i odkrył mordercę w umywalce? Pan Paszkowski uśmiechnął się z przymusem. Reszta towarzystwa nie zwróciła uwagi na nie najlepszej jakości dowcip. Za to wszyscy skierowali wzrok ku dyrektorowi oczekując wyjaśnienia. Chrząknął zakłopotany. - Jakby tu państwu powiedzieć. Otóż nie było żadnych wypadków. Sierżant stanowczo twierdzi, że pan Juergen spadł z konia, bo nie umiał dobrze jeździć, a pan Kurt po prostu zakpił sobie z Józefa i za parę dni wróci. Obecni popatrzyli po sobie skonsternowani. Nietęgą minę miał sam dyrektor. Jedynie Francuz skomentował: - Czy ja dobrze rozumiem? Ten szeryf myśli, że wszystko jest w porządku? - Tak, panie profesorze. Trafnie to pan ujął. - Co tam sierżant. Jak ktoś zginie znowu, to na pewno nie on. A ja nie lubię być zimnym trupem. Mimo woli wszyscy obecni przy stole wybuchnęli chóralnym śmiechem. Francuz speszył się niepomiernie i aby zatrzeć swą niezręczność w operowaniu językiem polskim dodał: - A niech ten policjant nie fantazjuje. Pan Juergen od dziecka jeździł na koniu. - To racja - potwierdziła pani Nina. - Mnie mówił to samo. Zresztą wszyscy widzieliśmy. Był bezspornie najlepszym z nas. Dyrektor bezradnie rozłożył ręce. - Cóż mogę poradzić. Nie zmuszę przecież milicji do prowadzenia śledztwa - rozejrzał się przy tym wokoło i dodał żartobliwie - chyba, że ktoś z państwa się tego podejmie. Tylko uprzedzam, że na taką pracę nie mogę wystawić zlecenia. Trzeba to potraktować jako hobby. Filipowi wydawało się, że wuj mówiąc te słowa popatrzył bacznie na Szura. Nikt zresztą nie odezwał się, ani też nie podjął tematu, tylko Francuz począł dopytywać: - Co to jest zlecenie? Dlaczego dyrektor tego nie chce dać? Może to nas uratuje. - Tak w Polsce, wśród dżentelmenów, nazywają się pieniądze - skwitował krótko to finansowo-buchalteryjne określenie Szur. Profesor ucieszył się. - To cudowne, wspaniałe. Jak się to mówi - delikatność uczuć. - Chała tam delikatność - mruknął Szur - każdy forsę garnie do siebie jak może. - Co to jest chała? - zainteresował się ponownie profesor. - Bułka - wyjaśnił Szur - bułka duża, bez maku, czyli wielkie nic. Francuz miał ochotę dalej doskonalić swój język polski i zadawać dalsze pytania, rozszerzające znajomość różnych słów, gdy uprzedził go Anglik. - My, jako starzy oficerowie znamy doskonale sytuacje, w których trzeba walczyć do ostatniego żołnierza. Czy i w tym przypadku zachodzi taka konieczność? - zapytał po angielsku. - Nie bardzo rozumiem, co pan ma na myśli. - Interesuje mnie, czy wszyscy siedzący przy tym stole mają kolejno ulec wypadkowi lub zniknąć tajemniczo, by skłonić jakiegoś fachowca do podjęcia śledztwa. - A skąd pan wie - zagadnął nagle płynną angielszczyzną Szur - że śledztwo nie jest prowadzone. - My Anglicy, jak pan zapewne wie, zawsze wierzymy przedstawicielom władzy. Jeśli sierżant oświadczył, że nie będzie dochodzenia, to znaczy, że go nie ma. Szur jeszcze chciał coś powiedzieć, ale Harry go zignorował zwracając się do pani Niny. - Ja nie wyjadę, bo w życiu nie bałem się i gorszych rzeczy, ale pani radziłbym stąd zniknąć normalnie, to znaczy wyjechać autobusem. Co zaś do szanownego profesora, to ostatecznie obojętne jest gdzie umrze z samego strachu, czy tutaj, czy też w Paryżu. Kobieta posłała mu najpiękniejszy uśmiech, jaki kiedykolwiek Filip w życiu widział. - Jestem słabą kobietą, co nie oznacza, że się boję. Zostanę z panem. I mam nadzieję, że pozostali dżentelmeni nie odmówią nam swego miłego towarzystwa. Powtórzyła to po polsku uzyskując aprobatę nawet profesora Sorbony, który nagle poczuł przypływ odwagi. Z rozmowy prowadzonej w języku angielskim Filip niewiele zrozumiał, jednakże po ostatnim stwierdzeniu pani Niny pojął, iż tematem było uniknięcie dalszych wypadków, choćby za cenę wyjazdu. Wprawdzie nadal z nieufnością przyglądał się tym wszystkim kasztankom, karym i bułankom z piekła rodem, ale dopiero teraz zaczęło się mu u wuja podobać. Sytuacja stawała się pasjonująca, jak w najbardziej interesującej książce. Chwilami miał wrażenie, że przeżywa jej lekturę na jawie. Było to tym dziwniejsze, że występował tu jakby w podwójnej roli - jednego z bohaterów i zarazem czytelnika. Chodziła mu wprawdzie po głowie jeszcze trzecia rola - detektywa wykrywającego przyczyny całej afery i demaskującego szajkę bandycką, jednakże do tego nawet przed samym sobą przyznawał się bardzo ostrożnie. Mogło mu się wszystko nie udać, a wtedy zupełna kompromitacja. No choćby z tym białym baronem. Licho wie co się kryje w wieży pałacowej. Żadnego bandyty nikt tam nie widział. A działy się w niej różne przedziwne rzeczy i żadnego z krwi i kości człowieka nie można było złapać. Przed samym sobą przyznawał się do tego, że wolałby w całej aferze nie mieć do czynienia z tym dawnym pradziadkiem rodu Stieglitzów. Kolacja dobiegała końca. Gdzieś w oddali błyskało jeszcze rzucając nikłe refleksy na ścianę i portrety zawieszone na ścianie jadalni. Po ożywionej wymianie zdań wszyscy zamilkli. Nagle, jakby odczytując specjalnym radarem myśli Filipa, odezwał się ni stąd ni zowąd Szur. - Mogą państwo mówić o niebezpieczeństwie. Na pewno słusznie. Coś się dzieje niedobrego w pałacu. Nikt mnie jednak nie przekona, że ta zabawna dykteryjka o białym baronie, w którą niektórzy z obecnych tu zdają się wierzyć, ma jakikolwiek sens. Chłopcu aż zaparło dech - czy major rzeczywiście potrafił czytać w myślach? - To znakomicie - zauważyła pani Nina - że mamy wśród nas tak trzeźwych ludzi, którzy nie wierzą w żadne zjawy czy duchy. Jak jednak pan wytłumaczy, że ja widziałam na własne oczy białego barona. Również oglądał go nieskory do podobnych wzruszeń pan Harry. - On, tak jest. Indeed - potwierdził Anglik. 13 Nazajutrz, korzystając z pięknej pogody, Filip wziął leżak, rozłożył go na łące przy bramie wjazdowej i z całym oddaniem zagłębił się w jednej z przywiezionych ze sobą książek. Był to "Szatan z siódmej klasy" Makuszyńskiego. Jednakże po raz pierwszy lektura jakoś nie bardzo mu szła. Co chwila błądził gdzieś wzrokiem wśród gałęzi drzew lub po przeraźliwie niebieskim niebie, które przypominało mu swą barwą kolor nocnika z dzieciństwa. Otrząsnął się z tego niezbyt eleganckiego i niestosownego, jak na niebo, skojarzenia i usiłował powrócić do lektury przygód Adasia. Nie wychodziło. Po głowie obijał się mu nie tylko biały baron, ale obydwa tajemnicze wypadki, których ofiarami padli Juergen i Kurt. Pytanie - kto to mógł zrobić? - dręczyło go nieustannie. Trzymając otwartą książkę na kolanach począł się zastanawiać ponownie nad listą podejrzanych, jaką sporządził przed paru dniami. Jeszcze raz przebiegł w pamięci wszystkie nazwiska. Nagle klepnął się dłonią w czoło. Jak mógł na to nie wpaść od razu. To wuj Alfred przekonał nierozgarniętego sierżanta, żeby zaniechał śledztwa. To wuj wiedział bez patrzenia, że kamienia, narzędzia usiłowanej zbrodni, nie ma już na miejscu wypadku. Wprawdzie wczoraj przy stole udawał, że potępia zaniechanie dochodzenia, ale to było tylko tak. Dla zamydlenia oczu. Wszak już poprzednio myślał o tym, że wuj mając dużo znajomych za granicą mógł nawiązać kontakty z przemytnikami dzieł sztuki. I nie tylko. Funkcja dyrektora stadniny koni, do której przyjeżdża wielu cudzoziemców nie tylko po to, by wypocząć w siodle, lecz również, by kupować te bestie, jest całkiem niezłą przykrywką dla takiej działalności. Przypomniał sobie nawet, że kiedyś ojciec mówił, iż to z inicjatywy wuja zorganizowano w stadninie wypoczynek dla gości zagranicznych. Podobno nawet ktoś na górze ostro się temu przeciwstawiał, ale zwyciężył wreszcie upór projektodawcy i zdrowy rozsądek. - No tak. To jasne - westchnął Filip i smętnie popatrzył na pałac. Wszystko się zgadzało, ale żal mu było wuja. W gruncie rzeczy lubił tego wesołego starszego pana. Teraz dzięki Filipowi, swemu ulubionemu siostrzeńcowi, znajdzie się w dużo gorszym budynku z kratami i w pasiastym, wcale nie eleganckim garniturku. To szczególnie będzie dla niego przykre. Odkąd Filip pamięta, wuj ubierał się zawsze z wielką dbałością. Rozważył już wszystkie argumenty za i przeciw. Zawsze wychodziło na jedno - wuj Alfred jest głównym podejrzanym. Nie sposób było dopatrzyć się jakichkolwiek okoliczności łagodzących czy też czegokolwiek przemawiającego na jego korzyść. Problem sprowadzał się tylko do jednego - czy właśnie on, Filip, powinien być tym, który zdemaskuje wuja, czy powinien uczynić to kto inny. Tylko czy ktokolwiek inny potrafi na to wpaść? Tym niezbyt skromnym stwierdzeniem chciał zakończyć swe rozważania, gdyż właśnie zadzwoniono na obiad. Wszelkie spóźnienia były w pałacu bardzo niemile widziane. Zamknął więc książkę, złożył leżak i już miał ruszyć ku domowi. Zatrzymał się jednak. W tym samym momencie w bramie wjazdowej ukazała się sylwetka kobieca, która zdała mu się znajoma. Szła w kierunku pałacu dość szybkim, energicznym krokiem. W ręku trzymała małą walizeczkę, a że dzień był upalny, przez rękę zwieszał się płaszcz jadowicie zielonego koloru. Filipa ukłuło w sam środek serca niedobre przeczucie. Identyczny płaszcz, powodujący ból oczu u ludzi i nerwowe wycie wszystkich psów w okolicy, miała ciocia Aurelia. Chłopiec przesłonił oczy ręką i natężył wzrok. Tego jeszcze do kompletu wszelkich nieszczęść i niesamowitości przydarzających się w pałacu brakowało. Aż jęknął rozpaczliwie. To była rzeczywiście ciocia. Dostrzegła go już i poznała. Świadczyło o tym radosne wymachiwanie płaszczem, którego niezwykła uroda - Filip pomyślał o tym z niezwykłą złośliwością - może wygna z pałacu białego barona i porazi całą szajkę. Ciocia nie zdając sobie sprawy z wrażenia, jakie jej przybycie wywarło na Filipie, szła ku niemu śmiejąc się tak radośnie, jakby uważała swój przyjazd za wielce miłą niespodziankę. Chłopiec przywołał na twarz jeden ze swych oficjalnych, grzecznych uśmiechów. Bardziej to przypominało grymas, jaki powstaje przy rozłupywaniu zębami skorupy orzecha, niż cokolwiek innego. Ciotka jednakże przyjęła to za dobrą monetę i wylewnie ściskała siostrzeńca. "Jakby ją kto na sto koni wsadził - pomyślał Filip i zaraz w duchu splunął - tfu, że też ciągle trzymają się mnie te końskie czorty i nie mogą się odczepić." - Co mówisz, mój kochany - zainteresowała się ciotka - czyżbyś miał chrypkę? Jakoś tak dziwnie sapiesz. - Skądże. Tak dawno cioci nie widziałem, że wyrażam swą niepohamowaną radość. Pani Aurelia podejrzliwie popatrzyła na chłopca. Znała go zbyt dobrze, by w tym tonie i niby niewinnej mince nie węszyć jakiegoś podstępu. Filip, kryjąc wyraz swoich oczu, pochylił się do ciotczynej ręki i złożył manifestacyjny pocałunek. To rozwiało nieco wątpliwości. - No to prowadź zaraz prędko do wuja Alfreda. To znaczy chciałam powiedzieć, do pałacu. Muszę się rozlokować i odpocząć po podróży. - To wuj ciocię zaprosił? Nic mi o tym nie mówił. Pani Aurelia przystanęła zaskoczona. - Toś ty nic wujowi nie mówił? Nie porozumiewał się z nim? - Ja? - wybałuszył oczy Filip. Zdumienie chłopca speszyło ciotkę. Zatrzymała się i chwilę nerwowo przewracała w torebce pełnej potrzebnych oraz zupełnie zbędnych drobiazgów. - Kto w takim razie przysłał mi stąd depeszę wzywającą w imieniu Alfreda do natychmiastowego przyjazdu w pilnej sprawie i kto ją podpisał: "Filip"? Chłopiec z niedowierzaniem obserwował poszukiwania telegramu przekonany, że do niczego nie doprowadzą. Był nieomal pewien, że wszystko jest fantazją ciotki, a wymyślone zostało po to, by przyjechać i pilnować go, a przy okazji zobaczyć się z wujem. Stał i patrzył się z nieukrywaną ironią. Czekał tylko na przerwanie całej komedii granej z nieprawdopodobnym artyzmem i wdziękiem przez panią Aurelię. Ciotka nie wypowiedziała spodziewanej przez Filipa formułki: musiałam ją zostawić w Warszawie. Wręcz przeciwnie - z triumfem wyciągnęła nieco pomięty arkusik papieru i podała go chłopcu. Była to rzeczywiście depesza, a treść jej zgadzała się jota z jotę z tym, co powiedziała przed chwilą. - Ależ ja nie wysyłałem żadnej depeszy. - Doprawdy? A to, co trzymasz w ręku, to fatamorgana czy też może duch? - Duchy dopiero ciocia zobaczy, jeśli przedtem nie zdarzy się jakiś nieszczęśliwy wypadek. - Jeśli tylko nie będzie to duch myszy, których jak wiesz strasznie się boję, to jakoś wytrzymam - odparła pani Aurelia beztrosko, wkraczając na schody pałacu. Filip uznał całą dyskusję za zakończoną. Dopiero na widok miłego powitania przez wuja i absolutnego braku zaskoczenia ze strony starszego pana przyszła mu do głowy myśl kończąca całą sprawę. Czy aby wuj nie wysłał depeszy i nie podpisał jego imieniem? Jeśli tak, to kręgiem podejrzanych należało objąć również ciocię Aurelię, która, jak pamiętał, zawsze panicznie bała się duchów i wszelkich nieszczęśliwych wypadków i wydarzeń. 14 Przyjazd cioci Aurelii, jeśli nie liczyć wuja Alfreda, nie wzbudził specjalnie niczyjego zainteresowania. Każdy był zajęty sobą. Jedni czuli się zagrożeni, inni, a może ci sami, planowali nowe przestępstwa lub zbrodnie. Tak przynajmniej myślał Filip pochłonięty obserwowaniem poczynań ciotki i wuja. Zachowanie się tych dwojga było bez zarzutu i nic na razie nie potwierdzało obaw chłopca. Wszyscy podejrzani zręcznie się maskowali. Byłby wprawdzie szczęśliwy, gdyby wszystkie jego posądzenia okazały się bezpodstawne, jednakże, choć nowych dowodów nie było, stare nie zostały obalone. Myśląc o sytuacji powstałej w pałacu chłopiec doszedł do wniosku, że może znajdzie się jakaś wskazówka w pokoju Austriaka. Nikt dotąd nie Interesował się jego rzeczami. Drzwi były zamknięte na klucz, który, jak podejrzewał, wuj wrzucił do szuflady w swoim biurku. Nic prostszego jak zejść do gabinetu i korzystając z nieobecności wuja klucz pożyczyć. Zatrzymał się przed drzwiami gabinetu. Położył rękę na klamce i cofnął ją. Nie. Tego nie powinien robić, nawet dla dobra śledztwa. Z drugiej jednak strony, może być popełnione nowe zabójstwo. W wyobraźni widział już Harrego, Jeana czy ciotkę Aurelię ze śmiertelną, krwawą raną. Jeśli sierżant tak sobie lekceważył istniejące zagrożenie, to tylko na niego - Filipa - spadał cały obowiązek ratowania kolejnych ofiar przed następnym zamachem. Już i tak obciążał siebie winą za zgon i przedziwne zniknięcie ciała Austriaka Kurta. Ten argument przeważył. Za żadną cenę nie wolno było dopuścić do kolejnej zbrodni. Delikatnie i cicho nacisnął klamkę i pchnął drzwi. Klucz leżał w szufladzie jakby czekając na niego. Zacisnął go w dłoni i pobiegł na górę. Uczynił to akurat w tym czasie, kiedy wszyscy goście byli na przejażdżkach konnych i pierwsze piętro pałacu świeciło pustką. Czas jakiś nadsłuchiwał. Panowała tutaj cisza nie zmącona nawet najmniejszym skrzypnięciem czy szelestem. - Czasami i konie na coś się przydadzą - pomyślał z humorem - a biały baron śpi umęczony nocnym straszeniem. Droga wolna. Wprowadzając w czyn swój pomysł przekręcił klucz w zamku. Drzwi lekko zgrzytnęły, a następnie pod naciśnięciem klamki ustąpiły. Właściwie nie wiedział dlaczego, ale zostawił je uchylone. Może chciał mieć zapewniony szybki odwrót albo też wolał się tłumaczyć, że zastał je otwarte. Pokój wyglądał tak samo jak po zniknięciu Kurta. Wszystkie rzeczy stały na swoim miejscu nie ruszone. Nie tylko nikt tu nie przychodził, nie sprzątał ani nie zamiatał, ale nawet sierżant nie zadał sobie trudu, by zrobić choć pobieżną rewizję. - Podszkolić by trzeba tego wiejskiego detektywa, to może by z niego byli ludzie - pomyślał złośliwie. Spokojnie i systematycznie przejrzał szafę, gdzie pozostały ubrania i koszule Austriaka. Zajrzał pod łóżko, gdzie ustawione były buty, sprawdził czy pod poduszką lub kołdrą czegoś nie ukryto. Właśnie zabierał się do szuflady stołu, gdy drzwi z głośnym trzaskiem zamknęły się. Nim je ponownie otworzył, sięgnął ręką do okna chcąc zlikwidować źródło przeciągu. Okno jednak było zamknięte. A więc nie wiatr, a człowiek musiał je zatrzasnąć. Skoczył ku klamce. Szarpnął. Nie ustąpiły. Ponowił. Znów nic. Dopiero teraz uświadomił sobie, że klucz zostawił w dziurce. Podniósł klapkę przysłaniającą. Klucz dalej tkwił w żarniku, tylko w innym położeniu. Był przekręcony. Ktoś po prostu zamknął drzwi od zewnątrz. Z wściekłością kopnął w deski. Zadudniły i nic Czegóż zresztą się spodziewał. Ten, który go uwięził w pokoju, nie zrobił tego po to, by się zdemaskować. Chłopiec siadł na łóżku, wsparł twarz na dłoniach i począł rozmyślać. Kto i po co to uczynił? Żadna sensowna hipoteza poza stwierdzeniem, że mógł to być głupi dowcip, do głowy mu nie przychodziła. Po paru minutach olśniło go. To jasne. Główny bandyta z szajki spostrzegł, że wpada na właściwy trop i postanowił go jako niewygodnego świadka i detektywa unieszkodliwić. Ponieważ nie miał przy sobie pistoletu z tłumikiem, więc zamknął pokój i pobiegł po broń. Lada chwila tu będzie i dokona swego krwawego dzieła. Następną ofiarą będzie nie kto inny, tylko właśnie on - Filip. Chłopiec zerwał się jak oparzony. Wyłamać drzwi, podnieść alarm? Cóż z tego, kiedy pałac pusty i nikt go nie usłyszy, a morderca może go załatwić równie dobrze w korytarzu jak i w holu. Rozejrzał się uważnie za jakimś ciężkim przedmiotem, którym mógłby zdzielić bandytę po głowie. Poza krzesłem nic takiego w pokoju nie znajdowało się. Porzucił ten zamiar uznając, że uderzenie będzie za słabe. Pomoże mu jak umarłemu kadzidło. Nie na żarty przerażony rzucił się do okna. Ucieczka po dachu - oto co mu pozostało. Mansardowe pokoje od strony zewnętrznej mają dach. Lecz i to rozwiązanie było do niczego. Wprawdzie wszedł na parapet, nawet postawił nogę na blaszanym pokryciu, lecz było ono śliskie, a na dodatek kręciło mu się w głowie. Cofnął się i stanął zrozpaczony na środku pokoju. Począł się zastanawiać, czy to będzie bardzo bolało i czy będzie widział krew uchodzącą z ciała. Trochę go martwiło, że pozna przestępcę i nie będzie mógł nikomu powiedzieć jego nazwiska. A jeśli to będzie wuj Alfred? Przeszedł po nim dreszcz. Właściwie czy to lepiej czy gorzej zginąć z rąk bliskiego krewnego? Nie potrafił rozstrzygnąć tego dylematu. Pomyślał nawet, czy los nie karze go sprawiedliwie za włamywanie się do cudzych pokoi i szuflad. W tym momencie trzasnął klucz w zamku. Filip wyprężył się, zamknął oczy i z napięciem oczekiwał strzału. Nic nie było słychać i nic się nie działo. Czekał. Płynęły sekundy i minuty. Już dawno powinien nie żyć. Uświadomił sobie raptem, że gdzieś czytał o rannych nie czujących bólu od kuli zagłębiającej się w ciało i o tym, że ludzie trafieni nie słyszą wybuchu pocisku. - A więc zostałem trafiony i już nie żyję - pomyślał z rozpaczą, a zarazem z ulgą. Otworzył oczy, by przekonać się czy jest w piekle czy w niebie, ale wokół niego był ten sam pokój Austriaka i nic nie wskazywało, że uleciał w zaświaty. Na wszelki wypadek uszczypnął się w rękę z całej siły. Zabolało. A więc żyje. Dopadł drzwi i naparł na klamkę. Otworzyły się na oścież. Klucz dalej tkwił w zamku, jak go zostawił. Mogłoby się zdawać, że to wszystko stanowiło grę jego rozbujanej ostatnimi wydarzeniami wyobraźni. Oczywiście na korytarzu nie było nikogo, a w całym pałacu panowała taka sama cisza jak poprzednio. Sam już zwątpił w swe zdrowe zmysły. Powlókł się zupełnie zdegustowany w stronę swego pokoju. Zbyt to wszystko było fantastyczne i nieprawdopodobne, by było prawdziwe lub miało w sobie choćby ziarenko sensu. Otworzył drzwi i nagle wszystko stało się jasne. Pokój wyglądał jakby przez tydzień walczyło w nim tuzin zapaśników, a później na dodatek igrał lew ze słoniem. Garderoba Filipa, wywalona z szafy, była podeptana i porozrzucana po pokoju. Łóżko przewrócone do góry nogami parę razy. Drobiazgi wyrzucone z szuflad i jak przyprawa rozsypane po całym bałaganie. Z początku Filip nie bardzo mógł się połapać czy cokolwiek z jego rzeczy zginęło, czy też przeprowadzający tę podstępną rewizję zajął się jedynie przeszukaniem pokoju. Wreszcie po wstępnym uporządkowaniu rzeczy stwierdził z niejakim zaskoczeniem brak grubego zeszytu w brązowej ceratowej oprawie. Był on wypełniony różnymi cytatami z literatury, a każdy na końcu był opatrzony nie tylko nazwiskiem autora, tytułem dzieła lecz także liczbami - stroną i kolejnym wierszem na stronie. Na końcu chłopiec stawiał ocenę od dwójki do piątki. - Po co komu ten zeszyt? - zastanawiał się Filip. - Czyżby herszt szajki był miłośnikiem literatury? A może wręcz przeciwnie - chciał posiąść jaką taką znajomość cytatów, by udawać konesera. Na wszelki wypadek Filip postanowił nie tylko uważać, czy kto nie zacznie sypać cytatami, lecz nawet sprowokować co bardziej podejrzanych, by zdradzili się znajomością pisarzy od strony ich złotych myśli. 15 W dwa dni później ciotka Aurelia, dotąd zajęta bez reszty towarzyszeniem wujowi Alfredowi i rozmowami z nim, przypomniała sobie, że ma bratanka. Ponieważ Filip był wielce zadowolony, że troska o jego osobę została zawieszona na kołku, odczuł z tym większym przerażeniem zwrot w zainteresowaniach ciotki. Od samego rana usiłował się kryć w swym pokoju, znikał gdzieś w gąszczu podjazdu, a nawet wybierał się do stajni między konie w myśl zasady: z dwóch okropnych niebezpieczeństw należy zawsze wybrać mniejsze. Nie uniknął jednak spotkania po kolacji. Ciocia cały czas, mimo rozmowy z wujem, nie spuszczała z niego oka. To napawało go niepokojem. Kręcił się, wiercił jak diabeł kropiony święconą wodą, jednakże moce piekielne musiały być bardziej przychylne jego prześladowczyni. Zaraz po zakończeniu kolacji dopadła go w holu i rozpoczęła znany Filipowi jeszcze z Warszawy repertuar. - Mój drogi. Widzę, że chodzisz tutaj bez żadnej opieki i robisz co ci się podoba, miast wypoczywać po trudach roku szkolnego. Podniosły i namaszczony ton ciotki spowodował, że chłopiec skręcał się cały wewnętrznie. - Co ci jest - zaniepokoiła się - czy cię boli brzuch? Chwycił się tego jak ostatniej deski ratunku. - Oj, tak. Coś musiało mi zaszkodzić. Może ta obrzydliwa ryba na kolację. - Ryba była świeżutka i dobra, nawet na żołądek niemowlaka. - Oj, nie wiem, nie wiem. To może zupełnie co innego. Na przykład herbata. Oj, pewnie mnie otruli. - Nie gadaj głupstw - ofuknęła go - "ciebie się żadna trucizna nie imie". Już prawie uwierzył w swój ból, gdy nagle pojął, że ciotka przytoczyła fragment wiersza Słowackiego. Cytat, który przed paroma tygodniami wpisał do swego brulionu. Postanowił pociągnąć ją za język. - To znaczy, że ciocia zupełnie nie wie, jakie straszne rzeczy dzieją się w pałacu. Już dwóch prawie całkiem zabito, a teraz wszyscy czekamy na trzeciego. - Co ty wygadujesz? Jakie trupy? Filip zdumiał się. - Jak to? To wujek nic cioci nie powiedział. - O czym? - No, o tym, co się zdarzyło i co ma się zdarzyć. - Ty chyba masz gorączkę - zaniepokoiła się pani Aurelia i przyłożyła chłopcu rękę do czoła. Nawet nie żachnął się zastanawiając się intensywnie, czy ciotka rzeczywiście nic nie wiedziała, czy tylko grała przed nim komedię. A jeśli tak, to zapewne była wspólniczką wuja i w ten sposób chciała mu zamydlić oczy co do swej właściwej roli w całej aferze. Ponadto mogło to znaczyć, iż wie o jego podejrzeniach co do osoby wuja. Tylko skąd? W każdym razie jej zainteresowanie wskazywało, że chciała w ten podstępny sposób wybadać co on wie o całej szajce. Po co jednak ten cytat, którym się zdradziła? Tymczasem badanie czoła chłopca wzbudziło wątpliwości ciotki Aurelii. Posadziła chłopca w holu na kanapie i przykazała nie ruszać się pod żadnym pozorem. Sama zaś wyruszyła na poszukiwanie termometru, który miał rozstrzygnąć o zdrowiu lub chorobie Filipa. Przez jakiś czas siedział na miejscu i nie ruszał się ani na krok. Dopiero gdy stwierdził, że jest kompletnie sam, pomacał podejrzliwie brzuch, czy aby od symulacji naprawdę go nie rozbolał. Kiedy upewnił się, że wszystko jest w porządku, a ciotki nigdzie nie widać, wstał ostrożnie, by sprężyny kanapy nie skrzypnęły i powoli, na palcach wyszedł przez drzwi wiodące do parku. Kiedy pod nogami poczuł żwir alejki, puścił się pędem przed siebie. Nie ubiegł i kilkunastu kroków, gdy coś go ucapiło za kurteczkę i poczuł się tak, jakby niewidzialna siła zatrzymała go w miejscu. Pierwszą jego myślą był biały baron. To on niechybnie pochwycił go w swe upiorne macki, a teraz gotował się do zadania straszliwego ciosu. - Czyżby gonił cię biały baron? - rozległ się nad uchem chłopca znajomy głos. Było to już zbyt realistyczne i całkiem niepodobne do zwyczajów ducha ukazującego się w długiej koszuli i ze świecą w ręku, by Filip dalej poddawał się fantastycznym wizjom rozbudzonej wyobraźni. Podniósł i obrócił głowę. Za nim stał Boczak z kpiącym uśmiechem na twarzy. To on pochwycił go za kołnierz, przytrzymał, a może i trochę uniósł nad ziemię. - Biegłeś tak, że mało mnie nie stratowałeś. Zastosowałem tylko chwyt obronny, aby ocalić życie. Filip z niechęcią przyjrzał się mężczyźnie, pomny jego podejrzanych konszachtów z profesorem Sorbony. - Różnie to ludzie pojmują. Dla niektórych obrona jest równoznaczna z mordowaniem innych. Boczak przymrużył oczy, jakby chciał ukryć ich prawdziwy wyraz. - Co chciałeś przez to powiedzieć? Chłopcu wydało się, że w pytaniu zadrgała nutka groźby, więc cofnął się o krok do tyłu. - To, co pan usłyszał. Nic ponadto. Chyba, że pan się też boi jak inni, albo udaje, że ma stracha. Była to wyraźna i celowa prowokacja zmierzająca do tego, by Boczak zdenerwował się i nieco odsłonił przyłbicę. Przeciwnik jednakże nie podjął rzuconej rękawicy. Stał w milczeniu i patrzył gdzieś daleko ponad głową chłopca. Wreszcie powiedział ugodowo: - Chodźmy przejść się po parku. Chciałbym z tobą porozmawiać. Filipowi ciarki przeszły po skórze. Z takiej przechadzki można już nie powrócić. W każdym razie w doczesnym życiu. - Nie, wolę tutaj. W parku komary. - Lepiej by nas nikt nie widział. Na pozór brzmiało to złowrogo, ale Boczak się uśmiechał przy tym jakoś tak smętnie, że chłopiec poczuł przypływ odwagi. Zresztą, co mu może zrobić. Chyba nie zamorduje, bo skąd może wiedzieć, że podsłuchał ich rozmowę. Ponadto, tak Bogiem a prawdą, nic z niej ważnego poza podejrzeniem nie wywnioskował. Skinął głową przyzwalająco. Weszli między wysokie krzaki dzikiego bzu i zniknęli sprzed oczu wszelkim ewentualnym obserwatorom, którzy by chcieli śledzić ich z okien pałacu. Powoli szli coraz bardziej w głąb parku. Zatrzymali się dopiero przy ławeczce ocienionej długimi witkami płaczącej wierzby. - Sądzę - zaczął Boczak bez dłuższych wstępów - że zorientowany jesteś w sytuacji. Obserwowałem twoje boje z naszym genialnym sierżantem. Wszystko to jest bardzo ładne i szlachetne, ale musisz sobie zdać sprawę, że tutaj gra idzie o wielką stawkę i lepiej się nie wtrącać do spraw, których się nie zna i nie rozumie. Filip przyjrzał się uważnie Boczakowi. Wyglądało to na ostrzeżenie lub groźbę. Po prostu miał nie mieszać się, stać na uboczu i nie próbować prowadzenia śledztwa. Jednego tylko nie mógł pojąć - skąd ten okrąglutki, nieco ospały choć popędliwy facet mógł się domyślić, że on usiłuje rozszyfrować szajkę. - Czy to oznacza, że mam zaraz spakować się i najdalej jutro wyjechać? - Na miejscu twego wuja tak bym ci kazał postąpić. - Na szczęście wuj nie będzie tak okrutny, by mi psuć wakacje. - Być może większym okrucieństwem jest pozostawienie cię w pałacu. Filip odwrócił się i spojrzał prosto w oczy mężczyźnie. - Może wreszcie mi pan powie, o co chodzi i czego pan ode mnie chce. - To bardzo proste. Powiedz mi wszystko, czego się dowiedziałeś i co wyszperałeś. - Po co? Boczak rozejrzał się uważnie dookoła czy kto nie podsłuchuje. - A dasz słowo honoru, że nikomu nie zdradzisz? - Dam - przytaknął chłopiec z zaciekawieniem. - Ja tu jestem incognito. - To od razu rzuca się w oczy. Skrzywił się wyczuwając kpinę w głosie chłopca, ale dokończył całkiem poważnym tonem. - Jestem kapitanem milicji. Na urlopie, ale mimo to chciałbym wyjaśnić wszystkie zagadkowe wydarzenia. - Strasznie tu dużo milicji, tylko bandytów nie widać. - Jak to milicji? Chłopiec zorientował się, że powiedział za dużo. Zgodnie z prośbą Szura nie powinien zdradzić go przed nikim. Próbował więc całą sprawę wykręcić: - No, pan, sierżant i cały posterunek na wsi. - Tam jest tylko sierżant. - Być może. Nie wiedziałem. Ale morderców nikt nie potrafi wykryć. Boczak zamyślił się i powiedział jakby do siebie: - "Są tu wśród nas ludzie różnych kategorii, między innymi także i skończone łotry; ale musimy, psiakrew, zachować jakąś zawodową przyzwoitość, bo inaczej staniemy się bandą partaczy wałęsających się bez ładu i składu". - Naprawdę pan tak sądzi? Spojrzał na Filipa i zaśmiał się. - Ech, ty koneserze literatury, nie poznajesz Conrada-Korzeniowskiego. Nie masz go wpisanego do swego zeszytu cytatów? Rzeczywiście, ten cytat wypisał sobie dość dawno i zapomniał o nim. Tylko, że poza ojcem nikt o istnieniu tego brulionu nie wiedział. Nawet ciotka Aurelia. Jeśli rzecz jasna nie liczyć tego, który go ukradł. 16 Dopiero na drugi dzień ciocia dopadła Filipa. Zupełnie zapomniała o wczorajszej trosce o chłopca i podejrzeniach podwyższonej temperatury. Była zdenerwowana i rozgorączkowana. - Powiedz mi, co się tu dzieje? Czy to jest dom wariatów czy stajnia? Chłopiec uśmiechnął się. - Tu jest i stajnia i stadnina. A powariować to dopiero możemy, jeśli na czas nie odkryjemy głównego bandyty. Ale ciotka, jak wszystkie kobiety, tak była zaaferowana swoimi sprawami, że nie bardzo wysłuchała odpowiedzi i ciągnęła dalej. - Wuj jakiś nieswój i podenerwowany. Dziś rano nagle się zabrał i pojechał nie wiadomo dokąd. Nagle dotarły do niej słowa Filipa i uświadomiła sobie ich znaczenie. - Co ty mówisz? - przeraziła się. - Bandyta w stajni? - Raczej w stadninie - poprawił chłopiec. - Dobrze, niech ci będzie stadnina, ale jaki bandyta? - Tego to i ja nie wiem. Ktoś jednak spowodował wypadek Niemca Juergena, zniknięcie Austriaka Kurta i wywołał ducha barona. Poza tym mnie zamknął na klucz i zrewidował mój pokój. Mogły to wprawdzie zrobić krasnoludki, ale ponieważ już przestałem w nie wierzyć, więc to odpada. Ciotka popatrzyła na siostrzeńca jak osoba przebudzona z długiego snu. Tym razem dotarło do niej dokładnie wszystko, co chłopiec powiedział. Widać to było po jej rozszerzonych ze zdumienia oczach. - To okropne, co mówisz. Straszne. Trzeba natychmiast dać znać na milicję. Niech go złapią i będzie spokój. Filip wzruszył ramionami. - Oni nie chcą. Nie mają najmniejszego zamiaru, - Przecież im za to płacą. - Być może, tylko oni nie mają detektywistycznej wyobraźni. Za mało czytają literatury kryminalnej. Pani Aurelia pokiwała głową. - Będę musiała porozmawiać o tym z wujem Alfredem. Filip przypatrzył się jej badawczo. Albo znakomicie grała swoją rolę naiwnej ciotki, która nadaną nie wiadomo przez kogo depeszą wplątała się w całą aferę, albo rzeczywiście nic nie wiedziała. Jednakże w twarzy pani Aurelii malowała się taka determinacja i wiara we wszechmoc wuja i milicji, że w myślach, aczkolwiek z pewnym wahaniem, skreślił ją z listy podejrzanych. I natychmiast tego pożałował. Ciotka sięgnęła do torebki i wyjęła z niej kawałek zapisanego papieru. Filip uważnie mu się przyjrzał i aż jęknął ze zgrozy. Była to sporządzona przez niego przed paroma dniami lista podejrzanych. Ciotka machała mu z triumfem przed oczami karteluszkiem. - Teraz już wiem, co to jest. Chciał wyjaśnić, co to za zapis i do jakich celów służył, gdy ciotka przerwała mu nie dopuszczając do głosu: - Ty opowiadasz, że milicja nie chce się zainteresować, a ja tu mam listę podejrzanych. - A skąd wiadomo, że to lista podejrzanych - zdziwił się całkiem serio. - A stąd, że wyraźnie napisane. Poza tym trzy nazwiska mają krzyżyki. Przyjrzał się uważnie. Rzeczywiście, na kartce widniał taki zapis. Ale to nie był jego charakter pisma. Nie on również postawił trzy krzyżyki przy Juergenie, Kurcie i - co było zastanawiające - przy Harrym. - Skąd to ciocia ma? - Leżało na biurku wuja. Zastanowiło mnie, co to może być i odruchowo schowałam do torebki, by nie zapomnieć zapytać później o co chodzi. Teraz jednak wiem - to milicyjna lista podejrzanych. Ciotka poczęła uważnie studiować kartkę, która obecnie nabrała dla niej zupełnie nowych treści i zaczęła czynić uwagi w rodzaju - o, ten to na pewno morderca, lub - ten wydaje mi się absolutnie winny. Ponieważ nie oczekiwała przy tym od chłopca odpowiedzi, Filip zagłębił się w rozmyślania. Punktem pierwszym i najważniejszym było - skąd kartka znalazła się u wuja. Jak przypomniał sobie, schował ją do zeszytu cytatów. Tego samego, który zginął mu z pokoju w czasie tajemniczej rewizji. Czy dokonał jej wuj, czy zrobiono to na jego zlecenie, czy też, co nie jest wykluczone, ktoś mu podrzucił do gabinetu. Tylko w jakim celu to przepisał? Za dużo było w tym niewiadomych. Kiedy już chłopiec rozważył wszystkie możliwe argumenty i zszedł z wysokich sfer intelektu w rejony bardziej przyziemne, stwierdził z niepokojem, że ciotka Aurelia zniknęła. Po prostu rozwiała się na podobieństwo białego barona. Nie zmartwił się specjalnie. Kto jak kto, ale ciotka zawsze się odnajdzie. Wszystko to wszakże nie przynosiło odpowiedzi na pytanie zasadnicze: czy wuj jest hersztem czy nie? Raz był tego pewien, za chwilę ogarniały go wątpliwości. Wdrapał się na pierwsze piętro po schodach i zasiadł w swym pokoju na tapczanie. Do ręki wziął książkę i zagłębił się w lekturze. Była to jedna z przejmujących powieści o drugiej wojnie światowej. Żołnierze polskiego ruchu oporu walczyli z okupantem w Warszawie wszelkimi dostępnymi im środkami. Ginęli, byli aresztowani przez gestapo, lecz ani myśleli się poddać czy zaprzestać oporu. Tylko jeden z nich złapany przez Niemców, torturowany, załamał się. Wypuszczony na wolność wrócił do organizacji podziemnej. Stał się zdrajcą. Wykryto to i sąd konspiracyjny wydał nań wyrok śmierci. Właśnie bohaterowie książki szykowali się do jego wykonania. Na dworze zapadł zmierzch i w pokoju zrobiło się ciemno. Druk rozmazywał się w oczach. Nie sposób było czytać. Filip wstał, by zapalić lampę na stole. Nie działała. Pochylił się do kontaktu. Wtyczka zwisała ze stołu. Wetknął ją do gniazdka i podniósł się nie przestając myśleć o przerwanej lekturze. Czy zamach uda się, czy nie? Zdarzało się, że nie można było wyroku wykonać. Kiedyś nawet słyszał, że w parę lat po wojnie żołnierze konspiracji wykonali taki wyrok, który nie udał się w czasie okupacji. Przekręcił włącznik przy lampie. Rozbłysło światło. Jednocześnie Filipa olśniło. - Mam - zawołał nie panując nad sobą - to zupełnie jasne. Wuj nie jest żadnym bandytą. Po prostu wykonał obecnie dawny, okupacyjny wyrok. Jako komandos zrzucony do kraju działał w konspiracji. Musiał przygotowywać i wykonywać wiele wyroków na zdrajcach i agentach gestapo. Ten na Juergenie i Kurcie nie powiódł się. Więc wuj dopiero teraz skrupulatnie wykonał swój żołnierski obowiązek. Niemiec przez przypadek nie zginął, ale Kurt został utopiony w wannie a potem wyniesiony i zakopany. Sierżant zaś, poinformowany o wszystkim i szanujący dyrektora Paszkowskiego za jego bohaterską przeszłość okupacyjną, postanowił sprawę zatuszować. Filip odetchnął z ulgą. Wprawdzie z punktu widzenia prawa takie wykonanie wyroku po kilkudziesięciu latach nie może zasługiwać na pochwałę, w ogóle jest niedopuszczalne, jednakże nie jest to pospolite morderstwo, ani tym bardziej afera przemytnicza. Chłopiec odłożył książkę, pościelił sobie łóżko i włożył piżamę. Wnioski, do których doszedł, bardzo go pocieszyły i odprężyły. Niemiło jest mieć w rodzinie przestępcę, a szczególnie w osobie lubianego wuja. Nakrył się kołdrą i wlepił oczy w sufit malowany w amorki. Zdawało mu się, że jeden z nich mruga wesoło i porozumiewawczo. Drzewa parkowe poruszane lekkim wietrzykiem szumiały uspokajająco. Po raz pierwszy od dnia przyjazdu pałac i stadnina, mimo nadmiaru koni i ludzi podejrzanych o przestępstwa, wydały się Filipowi miłym i sympatycznym miejscem. Potem oczy zaczęły mu się kleić. Amorki na suficie fruwały i wyrabiały przedziwne brewerie. Chciał jeszcze wyciągnąć rękę, by zgasić lampę, ale była za daleko. Wreszcie zasnął. Bez żadnych obaw i niepokojów, tak jak we własnym mieszkaniu w Warszawie - z całkowitym poczuciem bezpieczeństwa. 17 Najpierw padł jeden strzał. Nastąpiła chwila ciszy, a następnie rozległa się seria - jedna, druga, trzecia. Jakby kto strzelał z pistoletu maszynowego. - Ale chyba z tłumikiem - pomyślał Filip - bo niezbyt głośno. Wychylił się przez okno i zlustrował dokładnie wzrokiem alejki parku. Nic nie było widać. Przytłumione odgłosy wystrzałów dobiegały raczej z drugiej strony pałacu, od podjazdu. - Nareszcie coś się dzieje - zawołał chłopiec i wypadł przez drzwi. Zbiegł po schodach, minął pędem hol i wyskoczył przez frontowe drzwi pałacu. Zatrzymał się jak wryty. Miast zamaskowanych bandytów wymieniających strzały w walce o podział łupu, jego oczom przedstawił się całkiem prozaiczny widok, niewiele mający wspólnego z fantazyjnymi domniemaniami. Można by rzec, że będący samą prozą życia. W dodatku niezbyt ciekawą. Na podjeździe stał pochylony nad motorem sierżant i majstrował coś przy gaźniku. Silniczek pracujący na wysokich obrotach strzelał przy tym pojedynczo lub seriami. Dławił się i charczał. Filip zatrzymał się zdumiony - jak to pyrczenie zdezelowanego motorowerku mógł wziąć za gęstą strzelaninę bandycką? Milicjant zajęty swym stalowym osiołkiem, bo rumakiem trudno było to wysmarowane i niemiłosiernie poobijane cudo nazwać, zupełnie nie zauważył Filipa. Dopiero gdy ten podszedł bliżej i przekrzykując warkot silniczka zawołał: dzień dobry, sierżant drgnął i podniósł głowę. - Witam małego milicjanta. - To pan jest milicjantem - odparł chłopiec - a ja detektywem. - Oczywiście - ironizował - gdzież mnie do tak wysokiej i ważnej funkcji jak detektyw. - Cieszę się, że wreszcie pan to zrozumiał - odpalił zręcznie Filip i widząc niezbyt mądrą miną sierżanta odwrócił się na pięcie, by odejść. - Hola, mój przyjacielu! Mam tu coś, co cię powinno zaciekawić - mówiąc to wyciągnął z kieszeni list i pokazał go z daleka. Chłopiec zatrzymał się. Kartka z kratkowanego zeszytu była zapisana niebieskim długopisem. Charakter pisma dokładny i wyraźny, nieco podobny w wyglądzie do wypracowań szkolnych. Wyciągnął rękę, by wziąć list. Milicjant cofnął się o krok i schował kartkę za siebie. - Czyj to charakter pisma? - Skąd mogę wiedzieć, jak pan nie chce pokazać. - A ty bardzo kochasz swoją ciotkę? - zmienił nagle temat. - Tak. Choć ma trudny charakter, tak jak i pan. - A więc - podsumował nieoczekiwanie - to ty napisałeś ten list. Wzruszył ramionami. - Tak - ciągnął dalej milicjant - napisałeś, że twoja ciotka jest w szajce przemytniczej i trzeba, żeby milicja się nią zaopiekowała. - Jeżeli to ja zrobiłem, to trzeba mnie zamknąć w domu dla umysłowo chorych. Sierżant zmieszał się i mruknął: - Twarda z ciebie sztuka, ale i na takich mamy sposoby. - Lepiej, żeby pan znalazł sposób na złapanie bandytów, a nie zajmowanie się mną. W najgorszym przypadku powinien pan przesłuchać ciocię Aurelię, a nie straszyć porządnych obywateli, takich jak ja. Sierżant zgasił wreszcie pyrkający w czasie całej rozmowy motorower i patrzył na Filipa niby groźnie. Wreszcie założył urzędowym ruchem czapkę na głowę i wszedł do pałacu. Po chwili chłopiec zobaczył go przez okno holu. Pukał do gabinetu wuja Alfreda. - Kto mógł wysmażyć taki donos - zastanawiał się chłopiec - komu ciotka Aurelia przeszkadzała w pałacu? Jasne było, że obecność jeszcze jednej osoby w pałacu nie mogła być na rękę przestępcy. Bądź co bądź, jak wszystkie kobiety, była wścibska i mogła się wtrącać do nie swoich spraw. A to mogło utrudnić poczynania bandytów. Tylko po co zwracali uwagę milicji na jakąkolwiek, nawet domniemaną, działalność przestępczą. Co chcieli przez to osiągnąć? Przecież nawet najbardziej naiwny człowiek nie mógł liczyć na aresztowanie pani Aurelii w oparciu o ten donos. Filip wszedł z powrotem do holu i przysiadł na kanapie zupełnie bezradny wobec nowej zagadki. Usiłował rozwikłać problem. Nie na wiele się to przydawało. Myśl jego uporczywie krążyła wokół tych samych rozwiązań, bądź zbaczała na zupełne manowce. Było to irytujące, więc oparł głowę o chłodnawe skórzane obicie kanapy i puścił wodze wyobraźni. Fale morskie z szumem rozbijały się o piaszczysty brzeg. Nad głowami przelatywały mewy, przysiadając od czasu do czasu na wodzie mieniącej się błękitno i zielono. Leżał wraz z ojcem na ciepłym piasku i jadł swoje ulubione lody truskawkowe. Mówili właśnie o kinie, do którego mieli się wybrać po południu oraz o dalekiej przejażdżce statkiem. Było leniwie, spokojnie i dobrze. W pobliżu nie biegały żadne konie, ani też ciotka Aurelia nie goniła go z termometrem i nie kazała mierzyć temperatury. Nagle jakaś mewa z krzykiem zniżyła swój lot i poczęła go dotkliwie szarpać za ramię. - Chłopcze, obudź się. Wuj czeka na ciebie. Z trudem wyrwał się z wizji odpoczynku nadmorskiego, z niechęcią porzucił na piasku truskawkowe lody i ojca. Otworzył oczy. Rozbudził się zupełnie. Nad nim stał sierżant i potrząsał go za ramię. - No, nareszcie obudziłeś się, śpiochu. Powtarzam ci, masz natychmiast iść do gabinetu. Wuj czeka na ciebie. Odurzony więcej fantastycznym snem niż drzemką Filip nie odparował uwag sierżanta. Podniósł się z kanapy. Drzwi od gabinetu były lekko uchylone. Pchnął je i zobaczył wuja purpurowego z wściekłości. Takim go jeszcze nigdy nie widział. - Co ty mi za kawały wyczyniasz - grzmiał nie dopuszczając chłopca do głosu - jak sobie wyobrażasz, że jesteś detektywem, to proszą bardzo. Możesz być Sherlockiem Holmesem, czy szachem perskim, to mnie zupełnie nie obchodzi. Kiedy jednak piszesz donosy na własną ciotkę, to już przebrała się miara, ale ja... Tu zabrakło mu tchu. Przerwał wdychając powietrze. Skorzystał z tego Filip. - Ja wcale tego nie pisałem. Wywołało to jeszcze większy gniew wuja. - Co? Jeszcze będziesz mi tutaj kłamał. To kto to napisał? - Nie wiem, ale nie ja. Wystarczy sprawdzić mój charakter pisma. Ten argument zmitygował nieco dyrektora Paszkowskiego. Nie zamierzał jednak wycofać się zupełnie i skapitulować bez jednego wystrzału. - Po co ty się w to wszystko mieszasz? - W co? - W to, co się tutaj dzieje. Znęcasz się nad biednym sierżantem, drwisz z niego. Co to za sukces, kiedy on wcale nie potrafi się odgryźć. - Ależ, wuju, przecież on nie chce prowadzić śledztwa i w ogóle lekceważy sobie wszystkie morderstwa. - Skąd wiesz, że tak jest? Filip nic nie odpowiedział. Uważnie przypatrzył się wujowi. Było wyraźnie widoczne, że starszy pan coś kręci. Wszyscy wiedzieli, że śledztwo nie jest prowadzone. Pan Paszkowski odwrócił głowę w kierunku okna i patrzył na podjazd, jakby zobaczył coś niezmiernie interesującego. - Obawiam się, że będziesz musiał wrócić do domu. I chyba uczynisz to z wielką chęcią. Konie i jeźdźcy nie są dla ciebie najodpowiedniejszym towarzystwem. Zabrzmiało to niemal jak wyrok. Teraz Filip już zrozumiał, co chciał osiągnąć autor anonimowego listu. Po prostu pozbyć się go ze stadniny. A więc przestępcy uznali go za godnego siebie przeciwnika. Co więcej - bali się go. Chłopiec uśmiechnął się. Wprawdzie była to pierwsza porażka w walce z nieznanym przestępcą, ale jednocześnie stanowiła jego triumf. Nikogo nie chcieli się pozbyć, tylko jego. "A więc jestem dla nich najgorszym zagrożeniem" - pomyślał. - Nie widzę tu powodu do radości - nasrożył się wuj - narozrabiałeś snując swe niesamowite fantazje, a teraz jeszcze się cieszysz. Filip rozmyślał gorączkowo. Za nic nie chciał wyjechać z pałacu teraz, kiedy działy się takie pasjonujące rzeczy. Gotów był nawet jeździć konno i głaskać te diabły po grzbietach, karmić je cukrem. Byle zostać. Wreszcie błysnął mu znakomity i wielce przebiegły pomysł. - Ale mnie się tu bardzo podoba. I bardzo polubiłem konie, pałac i wuja. Dyrektor Paszkowski wstał zza biurka. Śmiejąc się poklepał siostrzeńca po ramieniu. - Zobaczymy. Jeśli będziesz się dobrze zachowywał i nie wtrącał do spraw dorosłych, to pozwolę ci zostać. Filip podejrzliwie popatrzył na starszego pana. Nagła, zupełnie nieuzasadniona zmiana tonu, a szczególnie decyzji, była bardzo dziwna. Wreszcie po namyśle doszedł do wniosku, że to sam wuj napisał ów anonim. Filip za dużo wiedział o przeszłości okupacyjnej Paszkowskiego i należało znaleźć pretekst, aby się go pozbyć z pałacu. 18 Przez trzy następne dni nic się nie działo. Wuj Alfred jakby zapomniał o wysłaniu chłopca do Warszawy. Ciotka Aurelia była samą słodyczą i już nie usiłowała mierzyć temperatury siostrzeńcowi. Pozostali zaś mieszkańcy pałacu spotykali się trzy razy dziennie w sali jadalnej i wiedli znów ożywione rozmowy. Wszystko na pozór powróciło do normy. Nie działo się nic sensacyjnego i Filip upewniał się coraz bardziej co do słuszności swej koncepcji o wykonaniu wyroku okupacyjnego na Niemcu i Austriaku. Czwartego dnia jednakże wydarzyło się coś, co mogło przypominać przysłowiowy grom z jasnego nieba. Zaraz po śniadaniu w całym pałacu rozległy się nawoływania, harmider i bieganina. Filip zajęty lekturą nie zwrócił z początku na to uwagi. Dopiero po pewnym czasie, gdy do uszu dobiegł mu dźwięk sygnału karetki pogotowia ratunkowego, zbiegł na dół. Po schodach szedł na górę lekarz z asystentem. Towarzyszył mu wuj Alfred i nieodłączny Józef. Za nimi podążali: Szur, Boczak i profesor Sorbony. Do kompletu brakowało tylko pani Niny i ciotki Aurelii. Chłopiec zawrócił. Nieomal razem z lekarzem wszedł do pokoju Anglika. Pan Harry leżał na łóżku blady jak ściana. Nie ruszał się. Nie było nawet widać jak oddycha. Na stoliku stała pusta szklanka i leżała fiolka po jakimś leku. Pierwszym wnioskiem Filipa, którego oczywiście nie wypowiedział na głos, było: został otruty, a dla niepoznaki podrzucili mu puste opakowanie może po tej truciźnie albo po innym lekarstwie. Lekarz schował fiolkę do kieszeni. Pochylił się nad leżącym, zajrzał pod powieki, zbadał plus. Chłopiec spodziewał się, że nasunie mu koc na głowę. Tak widział na wszystkich filmach, na których ludzie umierali. Ten jednak poszeptał ze swym pomocnikiem i energicznie wyprosił wszystkich za drzwi, nie wyłączając dyrektora Paszkowskiego. Próby ratowania nie trwały długo. Nie upłynęło i parę minut, gdy na noszach zniesiono Anglika do karetki. Filip słyszał tylko jak lekarz mówił do wuja Alfreda. - Stan jest ciężki. Trudno w tej chwili coś powiedzieć. - Chciałbym tylko wiedzieć, panie doktorze, czy będzie żył. Ów rozłożył ręce, w których trzymał jeszcze stetoskop. - Za dużo pan ode mnie wymaga. Mogę tylko stwierdzić, że stan jest ciężki, bardzo ciężki. Zostawiając zafrasowanego dyrektora, otoczonego przez dopytujących się gości, poszedł za noszami niesionymi przez sanitariuszy. Paszkowski uniósł rękę do góry. - Proszę państwa o spokój. Naszemu gościowi nic strasznego się nie stało. Po prostu nadużył lekarstw. W szpitalu zrobią mu płukanie żołądka, dadzą środki wzmacniające i za parę dni będzie z nami z powrotem. - Uhm - mruknął Józef sceptycznie - podobnie jak pan Juergen i Kurt. Kto szydzi z białego barona i go niepokoi, tego spotyka żałosny koniec. Nikt wprawdzie nie mógł sobie przypomnieć, kiedy i jak Niemiec i Austriak narazili się baronowi, jednakże ostrzeżenie Józefa przyjęto z trwożliwym zrozumieniem. Jedynie Szur zdecydowanie sprzeciwił się opinii starego masztalerza. - Co tam pan Józef opowiada. Ten biały duch to zupełna fantazja. Wymyślona, by napędzić klientów do stadniny. Masztalerz przeżegnał się ukradkiem. - Co też pan wygaduje. Niech pana Bóg nią w swej opiece. Proszę to zaraz wypluć do tyłu przez lewe ramię, bo nieszczęście pana spotka. - To znaczy, że będę czwartą z kolei ofiarą w tym zwariowanym pałacu. Józef trwożliwie rozejrzał się dookoła. - Zamilcz, nieszczęsny człowieku. Nie wywołuj złego. Szur roześmiał się, ale nikt mu nie zawtórował. Każdy, nie wyłączając dyrektora i Francuza, wolał obrócić się na pięcie i nie patrząc na wejście do wieży zegarowej oddalić się z miejsca, gdzie toczył się dialog Józefa z Szurem. Jedynym, który został, był Filip. Przyszło mu do głowy, że na liście podejrzanych, którą miała w ręku ciotka Aurelia, po Juergenie i Kurcie, Harry był trzecim, przy którego imieniu figurował krzyżyk. Kartka, jaką sporządził, dostała się więc w ręce osoby, która doskonale wiedziała, że trzecią ofiarą będzie Anglik. Tym kimś nie był na pewno wuj Alfred, bo nie zostawiłby oczywistego dowodu swej winy na biurku. Nie była także ciocia Aurelia, gdyż nie wymachiwałaby kartką tak beztrosko. Trudno oczywiście ustalić zaraz i bezbłędnie kto to jest, ale pewne, że to on dokonał wszystkich trzech zamachów. Tylko kto na tej liście był jako następny, oznaczony krzyżykiem? Przemyśliwując nad tym Filip uświadomił sobie, że próba otrucia Harrego, jak również lista z kolejnymi krzyżykami poza wszystkim oznaczała jedno: podważała efektowną tezę o wykonaniu przez wuja Alfreda okupacyjnego wyroku śmierci na Niemcu i Austriaku. Wszak trzecią ofiarą był ktoś, kto nie mógł tu wchodzić w rachubę. Obywatel angielski i były oficer armii brytyjskiej. Jeśli jeszcze od biedy można było sądzić, że dobry los nagnał wujowi w sieci dwie ofiary, to już przyjazd trzech naraz, z których jeden w dodatku był aliantem, stanowił fizyczne nieprawdopodobieństwo. Filip usiadł przy oknie, wsparł głowę na rękach i pogrążył się w smutku. Trzeba było wszystko zaczynać od nowa. Dotychczasowe przypuszczenia i rozwiązania rozpadły się w pył. Kiedy tak rozpaczliwie waliły się w gruzy wszelkie jego koncepcje detektywistyczne, coś mignęło na alejce w głębi parku. Chłopiec natychmiast zapomniał o swej klęsce i schował się za firankę. Uważnie obserwował to, co poruszało się w oddali. Niechybnie byli to ludzie, którzy szli w stronę pałacu. Po chwili mógł rozróżnić ich ubrania, a następnie twarze. Alejką, rozmawiając o czymś z wielkim ożywieniem, szli ciocia Aurelia i wuj Alfred. Dałby wiele, by usłyszeć o czym mówili. Z ich gestów i zachowania mógł jedynie się domyślać, że było to coś niezmiernie ważnego. 19 Filip leżał w łóżku i czytał. Na stoliku nocnym świeciła się mała lampa. Za oknem szumiały korony drzew poruszane wiatrem. Gdzieś między nimi rozlegało się pohukiwanie puszczyka. Wszystko to pasowało znakomicie do lektury chłopca, który zagłębiał się właśnie w kryminale Agaty Christie o dwunastu małych Murzynkach. Rzecz działa się tak samo, wprawdzie nie w pałacu lecz w zamku, gdzie goście padali kolejno ofiarą nieznanego, wyrafinowanego mordercy. Chłopiec znalazł tę książkę w bibliotece wuja i sięgnął po nią, by zobaczyć jak rozwiązuje się w sposób klasyczny podobne problemy kryminalne. Nie było jeszcze zbyt późno. Mrok zapadł całkiem niedawno, gdy był już przy piątej ofierze. Właśnie rozmyślał nad tym, że sytuacja w pałacu nie jest wcale taka zła, jeśli doszli do trzech wypadków i to tylko jednego zakończonego domniemaną śmiercią przez utonięcie, gdy raptem wydarzyło się coś, co zjeżyło mu włosy na głowie. Drzewa w parku gwałtownie zaszumiały. Puszczyk znowu odhukał swą upiorną litanię. W tej samej chwili na dachu rozległ się ni to wrzask, ni to płacz. Normalnie chłopiec nie zwróciłby na to uwagi, biorąc hałas za nocne igraszki zwariowanego kota. Teraz przerwał czytanie i począł nadsłuchiwać. Ledwie krzyk ustał, od strony wieży zegarowej rozpoczęło się bicie zegara. Odruchowo liczył uderzenia. Jeden, dwa, trzy... Zegar wciąż bił. Kiedy rozległo się dwunaste - zamilkł. "Godzina duchów" - przeleciało chłopcu przez głowę. Rzucił książkę i schował się pod kołdrę. W pałacu panowała cisza. Nie trzasnęły żadne drzwi. Nie rozległo się kuśtykanie białego barona, ani też nikomu nie wyrwał się z piersi okrzyk przerażenia. Mało tego. Puszczyk zaprzestał swego pohukiwania. Wrzask na dachu więcej się nie powtórzył. Nawet wiatr przestał szeleścić w koronach drzew. Filip cały spocony wychynął spod kołdry. Podniósł książkę leżącą na ziemi lecz nie powrócił do lektury. Uświadomił sobie z całą wyrazistością, że wszelkie jego dotychczasowe poszukiwania miały jedną zasadniczą wadę - pomijały całkowicie białego barona. A przecież komuś zależało na tym, aby straszyć. Znalezienie tego domniemanego ducha stanowiłoby klucz do całej zagadki. Odłożył książkę, zgasił światło. Leżąc z otwartymi oczami począł snuć plany zdemaskowania człowieka, który kryje się pod postacią ubraną w biel i świeci w oczy mdłym blaskiem gromnicy. Pomysły te były coraz lepsze, lecz równocześnie coraz bardziej fantastyczne. Wkrótce sam dostrzegł ich nierealność. Nie sposób było rozgryźć całą tę sprawę w pojedynkę. Tym bardziej iż wcale nie był taki pewien, że w białym ubraniu kryje się człowiek z krwi i kości. A jeśli się okaże, że jest to najzwyklejszy duch któregoś z dawno zmarłych Stieglitzów? 20 Niebo było błękitne, bez jednej chmurki. Słońce przypiekało lecz chłodny wiaterek łagodził upalność dnia. Zaraz po śniadaniu pierwszą myślą Filipa było wziąć leżak i rozłożyć się na trawniku podjazdu. Dopiero świadomość, że będzie tu nagabywany przez wszystkich, a szczególnie przez ciotkę Aurelię, która upodobała sobie spacery między pałacem i bramą wjazdową, spowodowały, że wybrał park. W ustronnym miejscu rozłożył koc. Majtając nogami w powietrzu podparł głowę na rękach i świat przestał dla niego istnieć. Kończył lekturę rozpoczętej książki. - "Miej serce i patrzaj w serce!" Ale kto je może mieć, jeśli ciągle czyta książki. Zapewne miast serca ma w piersiach tylko plik zadrukowanych kartek - zaśmiał się ktoś nad samym uchem chłopca. Filip uniósł głowę. Ku niemu pochylał się Boczak usiłując zorientować się w tytule książki. - Zapewne jakaś sensacyjna, mrożąca krew w żyłach? - Nie - odciął się Filip - kryminału mam dość w pałacu. A poza tym, niech pan nie cytuje Mickiewicza z tym sercem. To do pana nie pasuje. - Jak to - żachnął się - to nie wierzysz, że kapitan milicji może znać Mickiewicza? Bogiem a prawdą, co do tego Filip miał jeszcze większą wątpliwość niż do niewinności pani Niny, czy inteligencji sierżanta. Wolał jednak nie zdradzać się z tym. Odparł więc dyplomatycznie: - Uważa pan, że milicjant nie pasuje do dobrego kryminału? Czy dlatego, że nie potrafi znaleźć przestępcy, czy też, że kapitan to za niski stopień? Boczak nie podjął rzuconego mu wyzwania. Roześmiał się tylko z przymusem. - Widzę, że masz cięty języczek. Po kim to? - Po książkach. Zamiast serca wyrobiłem sobie język. Warto dużo czytać. To świetne ćwiczenie szarych komórek mózgowych - i dostrzegłszy trzymaną przez Boczaka w ręku książkę - speszony zamilkł. - Tniesz dzisiaj jak osa - zauważył sucho mężczyzna i aby przerwać milczenie, dorzucił - nie przyszło ci do głowy, że i milicjanci pasjonują się książkami, a poza tym można niby zająć się lekturą i znakomicie połączyć to ze śledzeniem ludzi? Chłopiec był akurat przeciwnego zdania na ten temat. Nie wierzył, by bezczynne siedzenie w jednym miejscu mogło pomóc cokolwiek w rozpoznaniu zamiarów przestępców. Nie chcąc jednakże zaogniać konfliktu skinął głową. - Być może, nie znam się na tym. - No widzisz - poweselał mężczyzna - najlepiej zaufać specjalistom. - Wcale nie - zaprotestował Filip - jak do nas przychodzą hydraulicy, to tatuś mówi, że trzeba im patrzeć na ręce, bo inaczej sfuszerują. - Bo to nie są dobrzy specjaliści. - A pan zalicza się do tych znakomitych? Boczak skromnie spuścił oczy. - Tak wszyscy twierdzą. - Świetnie - ucieszył się chłopiec - to na pewno będzie pan mógł mi powiedzieć, co dzieje się w tym pałacu. Kto kolejno usiłuje zamordować trzech gości i w jakim celu? Mężczyzna odłożył książkę i przysiadł na kocu koło chłopca. - Tylko niech pan nie mówi: "dobro śledztwa nie pozwala", "to na razie tajemnica" lub coś w tym rodzaju. - Nie - odparł - nic takiego nie powiem, ale tak samo nie powiem ci, co się tutaj dzieje. - Dlaczego? - Jesteś jeszcze dzieckiem i nie powinieneś się mieszać do spraw dorosłych. - Wie pan co, to wcale nie jest oryginalne. Jeśli ktoś nie chce powiedzieć prawdy, zwykle tak mówi jak pan. Boczak pochylił się nad wędrującą akurat po kocu mrówką, kryjąc wzrok przed spojrzeniem chłopca. Widać było jak zastanawia się nad odpowiedzią. Wreszcie wymyślił. Podniósł rozradowany głowę. - Kto mi zaręczy, że ty nie należysz do szajki i z nią nie współpracujesz? Filip spojrzał na niego z uznaniem. Sprytny był ten facet. Zręcznie przerzucił na niego ciężar dyskusji i potrzebą tłumaczenia się. Chciał mu złośliwie odpalić, że jest zbyt inteligentny jak na milicjanta, ale postanowił trzymać język za zębami i czekać, aż ten zdradzi się następnymi wypowiedziami. Siedzieli na kocu milcząc i przyglądając się sobie. Płynęły minuty, a oni jak w uczniowskiej grze polegającej na tym, że przegra ten kto pierwszy mrugnie okiem, wpatrywali się w siebie. Czekali. Pierwszy nie dotrzymał placu Boczak. - "O słowa piękne, błyszczące, gromowładne. Czemu je panie ukrywasz na dnie". - William Szekspir - odruchowo skomentował Filip. Ledwo to powiedział naszła nań refleksja. Był to cytat mało znany. On sam, nim go wyszukał i wpisał do swego zeszytu, wiele przeczytał dzieł słynnego dramaturga. Nie wierzył, by Boczak, choć przedtem cytował Conrada, znał akurat ten fragment. Tym bardziej że na ogół ten właśnie wiersz był najmniej znany w porównaniu z innymi. Nie darmo w zeszycie Filipa figurował na pierwszej stronie i rzucał się w oczy każdemu, kto go otworzył. Właśnie. Na to, by otworzyć, trzeba było go posiadać. Żeby mieć, trzeba go było zabrać spośród rzeczy Filipa w czasie rewizji, kiedy zamknięto go w pokoju Austriaka na cztery spusty. Nasuwał się więc, z całą oczywistością, wniosek: Boczak dokonał tego wszystkiego i był członkiem albo hersztem bandy. Tyle, że nie był to pierwszy człowiek w pałacu, który przytaczał cytaty z ukradzionego Filipowi brulionu. Sprawa coraz bardziej się komplikowała. Filip postanowił działać ostrożnie, a przede wszystkim upewnić się i nie zostawać sam na sam z groźnym przestępcą. Wstał, wziął książkę pod pachę, zwinął koc. - Trzeba wracać do pałacu. Niedługo będzie obiad. Warto umyć się i przebrać. Boczak nie zaprotestował. Podniósł się także. Ruszyli ścieżką w stronę pałacu. Na tylnym tarasie zobaczyli siedzącą na ławce panią Ninę i ciotkę Aurelię. To podniosło chłopca na duchu. Przy świadkach nic złego nie może się stać. Zaatakował wprost: - To pan zna tak dobrze Szekspira, że potrafi go cytować? - Nie - przyznał się z ociąganiem. - No to skąd? Umknął mu wzrokiem. - Gdzieś musiałem przeczytać. - Ale gdzie? - Czy to takie ważne... Opuścił Filipa na środku alejki i podszedł ku paniom kłaniając się i przesadnie wyrażając radość z ich widoku. Chłopiec, w którego głowie zaświtał w tym momencie przebiegły plan, minął siedzących na tarasie i wszedł do pałacu. Zatrzymał się zaraz za drzwiami i dobrą chwile nasłuchiwał. Rozmowa na tarasie między Boczakiem i obu paniami zanosiła się na dłużej. Chłopiec wbiegł po schodach i nacisnął klamkę drugich drzwi z brzegu. Nie były zamknięte. Wszedł więc. Zamknął je starannie za sobą. Nie potrzebował długo szukać. Na stoliku, przykryty dokładnie gazetą, leżał oprawny w brązową ceratę jego zeszyt cytatów. By uzyskać absolutną pewność, otworzył go. Nie było żadnej wątpliwości. Na pierwszej stronie wypisany jego ręką widniał cytat z Szekspira. Ten sam, który przed chwilą przytoczył Boczak w parku. Nie mogło być inaczej, wszak był to jego pokój. 21 Jean podnosił ręce do głowy i opuszczał je wykrzykując przy tym jakieś oderwane słowa. Szedł przez podjazd ku pałacowi i wszyscy siedzący na fotelach trzcinowych w oczekiwaniu na kolację przyglądali się mu ze zdziwieniem. Filipowi przypominał drewnianego pajaca z dzieciństwa, który za pociągnięciem sznurka machał rękami i nogami. Tylko że profesor Sorbony jakoś nogami nie chciał machać. - Czy nasz profesor nie dostał przypadkiem udaru słonecznego? - zauważył Szur. - A może doszedł do wniosku, że jest Napoleonem - dorzucił wuj - no, dziewczyny, która z was będzie chciała odegrać rolę jego polskiej przyjaciółki, pani Walewskiej? Jednakże stan zbliżającego się wolno Francuza był zastanawiający i nikt nie podjął wysoce niestosownych, jak się wydawało, żartów. Gdy podszedł bliżej, spostrzegli, że twarz ma niepokojąco czerwoną. Zupełnie jakby groziła mu apopleksja. Pierwszy zerwał się wuj z pomocą, a za nim pani Nina. Wyglądało jakby lada chwila Jean miał paść i skonać na żwirze podjazdu. Doprowadzony do ganku ciężko opadł na fotel. - To skandal, to okropieństwo. Czy wszyscy tu oszaleli do końca? A razem z nimi ten rudy Anglik. Pani Nina zaniepokoiła się. - Czy przydarzyło się coś Harremu? Francuz znów wzniósł ręce ku górze dramatycznym gestem. - Dobre sobie. Madame, jak pani może być tak naiwną. On został otruty. Pani Nina przysiadła na uprzejmie podsuniętym fotelu. - Jezus, Maria. Otruli go w szpitalu? Nie żyje? Profesor zaczął znów podrygiwać i machać rękami. Tym razem przypominało to nie pajaca, a mały wiatrak. - Kto tu mówi o śmierci. Madame, pani jest zabawna. Otruto go w pałacu. Sami lekarze mówią, że zażył proszki nasenne. Chwilę łapał oddech, ale nie dopuszczając nikogo do głosu wybuchnął ponownie: - To zupełna głupota. On twierdzi, iż sam zażył. Po prostu pomylił się. A przedtem mówił, że nie miał u siebie żadnych pigułek. Popatrzył uważnie na panią Ninę. - A z kim był przez cały wieczór, całe popołudnie? Kto go otruł? Czy przypadkiem nie kobieta, którą kochał? Filip począł się zastanawiać. Rzeczywiście, ostatnie godziny Harry spędził w towarzystwie pani Niny. Słyszał jak wuj mówił o tym z Szurem. Zaraz po wypadku. Tylko chłopiec nie przywiązywał do tego uwagi. Jakoś mu wyleciało z głowy. Teraz, po tym co mówił Francuz, wyglądało na to, że pani Nina mogła podać Harremu truciznę choćby rozpuszczoną w szklance coca-coli lub oranżady. On sam najprawdopodobniej o tym nie wiedział przekonany, że zażył proszki nasenne. Cóż prostszego jak wyjąć potem pigułki z fiolki i podrzucić ją pustą na nocnym stoliku. Chłopiec nie słuchał gwaru rozmowy, jaka toczyła się na ganku. Wszyscy, łącznie z panią Niną, usiłowali przekonać Francuza o niesłuszności jego poglądów. Ten jednak obstawał przy swoim, oskarżając władze o bezduszną obojętność, dyrekcję stadniny o brak troski o gości, a wszystkich przestępców świata o dokonywanie niecnych czynów mogących zagrozić jego życiu i zdrowiu. Długie tyrady profesora, widoczny strach, a przede wszystkim oburzanie się na brak interwencji władz zastanowiły Filipa. Jean wchodził w niewątpliwe konszachty z Boczakiem, który zdaniem chłopca był obecnie jednym z głównych podejrzanych. Jednak sam zdawał się być mniej obciążony. Filip był pewien, że nawet francuscy bandyci nie wzywają na pomoc władz i policji przy krwawych porachunkach. Zwrócił uwagę na wuja Alfreda. Dyrektor Paszkowski na chwilę odszedł i wrócił. Tubalnym głosem poinformował wszystkich o swej rozmowie telefonicznej z lekarzem dyżurnym szpitala. - Pan Harry czuje się coraz lepiej. Prosił, by wszystkim podziękować za pozdrowienia, a lekarzom za opiekę. - No, jak Anglik, to konowały koło niego skaczą. Wiadomo, cudzoziemiec - zauważył zgryźliwie Szur. Dyrektor nie uważał za słuszne polemizować z tym spostrzeżeniem. Ciągnął dalej: - Wprawdzie w pierwszym szoku powiedział lekarzom, że nie miał ze sobą środków nasennych, teraz jednak sobie przypomniał i oświadcza z całą odpowiedzialnością, że pigułki dała mu przed wyjazdem z Anglii żona. Obawiała się, że po zmianie klimatu będzie cierpiał na bezsenność. Wszyscy spojrzeli z wyrzutem na Francuza a Paszkowski zakończył: - Tak więc nasz szacowny profesor, przykro mi, ale nie miał racji rzucając oskarżenie o otrucie. Po pierwsze, ofiara żyje. Po drugie, sama przedawkowała proszki. Francuz chwilę toczył ogłupiałym wzrokiem wokół siebie. Przypominał nastroszonego indyka. Nagle wybuchnął. Począł coś wykrzykiwać. Nikt go jednak nie słuchał i pod pozorem, że już dzwoniono na kolację, wszyscy ruszyli ku jadalni. To samo uczynił Filip, choć tylko on przyznawał rację uczonemu z Sorbony. Teraz chłopiec nieomal był pewien, że Anglik zakochał się w pani Ninie - morderczyni. Nie jest też wykluczone, choć mniej prawdopodobne, że obawia się czegoś bardziej niż oskarżenia swej prześladowczym. Czyżby to były rzeczywiście porachunki z Harrym całej bandy przemytników, w której Polka jest głównym szefem? Filip jednak przychylał się do rozwiązanie z puentą miłosną. Bardziej pasowała do tego, co widział. Wprawdzie romansów było trochę za dużo - z jednej strony ciotka Aurelia z wujem, z drugiej Nina z Anglikiem. Pocieszał się jedynie tym, że więcej kobiet w pałacu nie ma i ta zaraźliwa epidemia nikogo więcej nie dotknie. Najbliższe godziny miały przynieść wydarzenia, które zdawały się potwierdzać przypuszczenia chłopca, a jednocześnie jakby trochę im zaprzeczać. Pani Nina, która siedziała na ganku jeszcze po informacji przekazanej przez dyrektora Paszkowskiego, już na kolację nie zjawiła się. Co najciekawsze, nikt sobie nie mógł przypomnieć momentu, w którym zniknęła. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że nie przyszła także na śniadanie, a poszukiwania ujawniły, że nie spędziła nocy w swoim pokoju pozostawiając wszystkie rzeczy w szafie i dwóch walizkach. Była to czwarta ofiara tajemniczych wydarzeń, jakie się działy w pałacu, albo, jak niezmiennie twierdził Józef - ofiara białego barona. Można by przejść nad tym do porządku dziennego, gdyby nie fakt, że pozostało już mało osób, nad którymi zawisło niebezpieczeństwo: Boczak, Francuz, ciocia Aurelia, Szur, wuj Alfred, no i oczywiście sam Filip. W sumie sześć osób. Jeśli jeszcze uświadomić sobie, że połowa z nich to podejrzani lub prawie podejrzani, to strach pomyśleć, że do zamordowania, otrucia czy sfingowania wypadku pozostało tylko trzech - Francuz, Szur i, niestety, Filip. Chłopcem wstrząsnął dreszcz grozy. "Jedyna nadzieja - pomyślał - że wcześniej, niż to nastąpi, odkryję mordercę". To wszakże uspokoiło go tylko na chwilę. Wcale nie był pewien czy jego zdolności detektywistyczne pomogą mu bez niczyjej pomocy rozwiązać do końca zagadkę tego, co wydarzyło się w pałacu. 22 W sobotę i w niedzielę panowała w pałacu leniwa cisza i spokój. Wyglądało na to, że przestępcy wraz z białym baronem nie tylko dzień święty święcą lecz również są zwolennikami sobót wolnych od pracy. Choć pani Nina nie zjawiła się, ani nie dała znaku życia, nic nie zapowiadało, że szykuje się wypadek piątej z kolei osobie. Zaczęło się dopiero w poniedziałek, ale za to od samego rana. Ponieważ biały baron i jego przypuszczalne mieszkanie w pałacowej wieży nie dawały spokoju Filipowi, zdecydował się wreszcie zbadać tajemnicę. Dotąd ciągle odkładał tę wizytę, ponieważ spotkanie z baronem, nawet w biały dzień, nie było jego największym marzeniem. Prawdopodobnie i dzisiaj tak samo by postąpił, gdyby nie przypadek. Siedział na tarasie i wertował wyciągnięty z biblioteki wuja album zabytków w Polsce. Figurowało w nim zdjęcie pałacu, jego charakterystyka architektoniczna i wzmianka, że przez ponad dwa wieki należał do rodu Stieglitzów. Autor dodawał, że było to zniemczone nazwisko polskiego przodka pruskich baronów. Po prostu nazywał się on Szczyglic. - Niewiarygodne - zawołał odruchowo Filip - zupełnie niewiarygodne. Szur podniósł nań wzrok zaskoczony. Nie zdążył zapytać o co chodzi, gdyż ostatnie słowa chłopca zlały się z pierwszymi uderzeniami zegara w pałacowej wieży. Poderwali się obaj. Nie porozumiewając się, nie naradzając, wpadli do holu. Pierwszy przy drzwiach wieży był Filip. Nacisnął klamkę. Jak zwykle teraz i zapewne za czasów pana Szczyglica i baronów Stieglitzów - były zamknięte. Zegar ze spokojem odmierzał swe miarowe uderzenia. Szur, nie dowierzając chłopcu, sam szarpnął za klamkę. Nic. Trzymały twardo jak mur. Chłopiec pochylił się i spojrzał przez dziurkę. Z przeciwległej strony zamku tkwił klucz. Widać było wyraźnie jego skrzydełko. Nawet nie schylając się Szur pojął w lot co się dzieje. Wyjął z kieszeni skórzane etui, wyciągnął szczypczyki. Jednym ruchem wypchnął klucz, który z ledwie słyszalnym stukotem wypadł na podłogę wieży. Błysnął wytrychem, również wyciągniętym z otul, wykonał prawie niedostrzegalny ruch ręką i drzwi z cichym zgrzytem otworzyły się. Filip jeszcze nigdy tu nie był. W przeciwieństwie do całego pałacu, jasno wytapetowanego i wytynkowanego, tutaj panował prawie półmrok, podkreślany jeszcze przez ściemniałe drewno schodów i drewnianą konstrukcję wieży. Pachniało stęchlizną wymieszaną z wonią smoły i suszonych ziół. Nad głowami ciągle bił zegar. Zaaferowani nawet nie liczyli uderzeń. Filip drżał z podniecenia, a może i trochę ze strachu, lecz Szur parł prędko do góry nie zważając na trzeszczenie stopni i możliwość wzbudzenia tym czujności białego upiora. Słyszeli już skrzypienie starego, nie smarowanego od dawna mechanizmu zegarowego. Jednakże wieża była dość wysoka, a schody ciasne i niewygodne, dlatego wspinaczka trwała długo. Przeszkadzali sobie, potrącali nawzajem, ale szli. Zegar uderzył raz jeszcze z rozgłośnym chrobotem i zamilkł. Niemal w tym samym momencie wystawili głowy nad podest kończący schody. Było tu jaśniej niż w dole, gdyż światło wpadało przez spore świetliki znajdujące się w czterech ścianach wieży. Rozejrzeli się uważnie dookoła. Filip zerknął przerażony w dół. Z tyłu szedł ku nim, a raczej unosił się w powietrzu, biały baron. 23 Chłopiec nawet nie bardzo sobie zdawał sprawę czy krzyknął z przerażenia, a już Szur chwycił go za kołnierz i wciągnął na podest. Przed nosem nieco zaskoczonego i zdezorientowanego Filipa majdał się poruszany lekkim przewiewem strój białego barona. Marynarka ze stojącym, zapinanym pod szyję kołnierzem, spodnie i coś w rodzaju białej maski zasłaniającej całą głową. Zaczepiona o haczyk wieszaka robiła wrażenie, jakby to cały biały baron płynął w powietrzu. Na parapecie okna leżała świeca przemyślnie zrobiona z długiej latarki na baterie. Płomień zastępowała mdło paląca się żarówka. Obydwaj obejrzeli dokładnie strój upiora. Był nadzwyczaj pomysłowy. Przy odrobinie sugestii i nastroju wieczornej godziny taki przebieraniec mógł wywołać piorunujące wrażenie. Rozglądali się uważnie po podeście. Wypełniał go głównie archaiczny mechanizm zegarowy przesłaniający widok na przeciwległe ściany. Nie powiedzieli tego głośno, ale obaj myśleli o tym samym. Jeśli zegar począł bić, a na dodatek drzwi były zamknięte od środka, to człowiek, który zakładał od czasu do czasu to ubranie, musiał być w pobliżu. Szur sięgnął do kieszeni. Wyciągnął pistolet. Ledwie dosłyszalnie trzasnął bezpiecznik. Filipem szarpnęło nowe podejrzenie, ale zaraz przypomniał sobie, że Szur jest przecież majorem milicji i powinien mieć służbową broń. - Panie majorze. Proszę tu stać, ja go panu wypłoszę. Szur potrząsnął przecząco głową. - Może być uzbrojony. Zaczekaj chwilę. Tu z boku. Na palcach, z pistoletem gotowym do strzału, zaczął się skradać wokół mechanizmu zegarowego. Filip z zapartym tchem i w oczekiwaniu strzałów mogących paść lada chwila - czekał. Szur szedł powoli. Wreszcie zniknął z oczu i nic się nie działo. Chłopiec stał na miejscu, choć usiłował się wychylić i zajrzeć na drugą stronę izdebki. Wtem coś szybko i gwałtownie zatupotało po drewnianej podłodze. Potrąciło Filipa wywracając go na ziemię i szmyrgnęło na schody. Słysząc łoskot, Szur przeskoczył leżącego chłopca i wystawiając zwarte nogi do przodu skoczył w klatkę schodową. Wszystko to chłopiec zobaczył kątem oka. Nim zdążył pomyśleć - ale ma facet kondycję - już głowa majora wyłoniła się na powrót nad podestem. Wychodził powoli ciągnąc za kołnierz od marynarki jakiegoś mężczyznę. Filip przyglądał się z nie ukrywanym zdumieniem. Był to masztalerz Józef, dawny sługa Stieglitzów. Szedł za Szurem drżąc ze strachu. Z przerażeniem, jakby miał zaraz zginąć, spoglądał na pistolet. Major ruchem ręki zatrzymał go przy oknie. - A teraz mów. Dlaczego zamordowałeś Kurta i pewnie panią Ninę, a dwie osoby usiłowałeś wyprawić na tamten świat za pomocą trucizny i tej sztuczki z koniem? Józef pobladł jeszcze bardziej. Tak trząsł się mu podbródek, że z ledwością wydobywał z siebie słowa. - To nie ja. Nic nie mam z tym wspólnego. O niczym nie wiem. - Tak, biały baron straszy i morduje, a potem udaje, że jest niewinny i o niczym nie ma najmniejszego pojęcia. Zdawało się, że masztalerz zaraz padnie na kolana i zacznie błagać o litość. Nie uczynił jednak tego. Złożył ręce jak do modlitwy. - Proszę mnie nie zabijać. Wszystko dokładnie powiem jak na świętej spowiedzi. Major zabezpieczył broń i wsunął ją do kieszeni. - Mów! Widząc to Józef odetchnął i trochę poweselał. - Ja nikomu nic złego nie zrobiłem. Naprawdę nie wiem dlaczego tamtych usiłowano zabić. Sam się zastanawiałem. Ja tylko straszyłem. To prawda. Mówiłem o baronie, a potem straszyłem. Szur nie wyglądał na przekonanego. - Po co? To straszenie nie miało żadnego sensu. Dopiero w połączeniu z morderstwami... Masztalerz spojrzał z obawą na kieszeń majora, w której spoczywał pistolet. - Miało i to bardzo wiele - zaprzeczył spiesznie - tutaj ukryty jest skarb. Filip spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Skarb? - zapytał. - Skarb - powtórzył z całą powagą - bałem się, że ktoś go odkryje - to straszyłem. Mówiłem, że w wieży mieszka biały baron i straszyłem. - To niemożliwe. Każdy człowiek przy zdrowych zmysłach zabrałby skarb i koniec. Józef popatrzył ze zdumieniem. - Przecież nie mogłem. - Taki był ciężki? - indagował Szur. - Nie. Po prostu nie należał do mnie. - A do kogo? Miast odpowiedzi ukrył twarz w dłoniach. Między palcami spłynęły mu dwie, wielkości grochu, łzy. Major, widząc rozpacz masztalerza zrobił rzecz, której Filip nigdy by się po nim nie spodziewał. Podszedł do starego i pogłaskał po głowie. - A gdzie jest ten skarb? - zapytał łagodnie. Masztalerz pociągnął ich w stronę mechanizmu zegarowego i wskazał dwie nadzwyczaj cienkie lecz prawie metrowej długości wagi. - To tu, w środku. Ostatnio coś bardzo się obawiałem. Więc sprawdzałem, a wtedy on zaczynał ni stąd ni zowąd bić. Major nie słuchając wyjaśnień chwycił za łańcuszki i obydwa równoważniki wyciągnął na podest. Rzeczywiście, były w środku wydrążone. Z góry pod uchwytami wysuwało się coś w rodzaju klapek i widać było w środku pierwszą złotą monetę z wielkiego słupka, który w tym wnętrzu spoczywał od dziesiątków lat. Szur chwycił obie wagi i potrząsając nimi odwrócił do góry dnem. Z każdej z nich wypadło po jednej złotej monecie, tej, którą widać było po uniesieniu klapek, a następnie posypały się nieco nadgryzione zębem czasu cynowe jednomarkówki niemieckie. Major ze złością rzucił wagi na podest. Józef patrzył na ten deszcz bezwartościowego złomu z prawdziwym przerażeniem. - Wszystko zabrali - mówił bardziej do siebie niż do Szura i chłopca - wszystko zabrali. I czego ja tu pilnowałem? Po co się narażałem? Pierwszy ochłonął major. Schował do kieszeni dwie złote monety. Wagi starannie zawiesił na swoim miejscu. z. wieszaka zdjął strój białego barona, zwinął go dokładnie i wcisnął sobie pod pachę. Obrócił się ku masztalerzowi. - Niech Józef uważnie słucha. Jestem majorem milicji i prowadzę śledztwo. O tym, co się tutaj stało, na razie.mi słowa. I ty też - zwrócił się do Filipa. - Mam, jak dobrze wiesz, zupełnie inne zadanie do spełnienia. Dlatego ani mru-mru. Jeśli oczywiście życie wam miłe. Masztalerz nie bardzo rozumiał, choć godził się bez zastrzeżeń. Natomiast Filip pochylił się ku majorowi i zapytał szeptem: - Już pan wykrył mordercę? - Jeszcze nie, ale wkrótce wpadnie w sidła, jakie zastawiłem, i będzie nasz. - Czy jest pan naprawdę pewien? - Ech, ty! Podfilipie... Chłopiec skrzywił się. - Dlaczego pan mnie obraża? Roześmiał się. - Przecież to z Weyssenhoffa "Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego". Jeśli książki nie przeczytałeś, to przynajmniej ten cytat wpisz do swego brulionu. "Do diabła - pomyślał Filip - to i ten wie o moim zeszycie. Któż więc w gruncie rzeczy jest niewinny, a kto podejrzany?" 24 Jeszcze tego samego dnia Filip zapragnął zażyć nieco ruchu. Atmosfera panująca w pałacu i przygoda na wieży stanowczo przekraczały jego odporność. Podczas dłuższej wycieczki zaszedł do wsi sporo oddalonej od stadniny. Właśnie kupował w kiosku wkład do długopisu, gdy zobaczył osobnika zdecydowanie różniącego się od zwykłych mieszkańców. Z domu położonego między przystankiem autobusowym a pocztą wyszedł mężczyzna średniego wzrostu. Mimo upału ubrany był w kapelusz z szerokim rondem kryjącym twarz w cieniu. Spod niego wystawały sumiaste wąsy i błyskały okulary przeciwsłoneczne, właściwie zbędne przy tego rodzaju kapeluszu. Mężczyzna rozejrzał się uważnie dookoła. Widać nie dostrzegł niczego, co by mogło wzbudzić niepokój, bo przeszedł ścieżką ku furtce. Pchnął ją i znalazł się na głównej drodze osady. Stąd nie było widać pałacu. Tylko spomiędzy drzew sterczała wieża. Właśnie dobiegało stamtąd bicie zegara. Słysząc kolejne uderzenia nieznajomy zatrzymał się. Jakby nie dowierzając, że stamtąd słychać bicie, patrzył i nadsłuchiwał tak długo, aż wreszcie ucichło. Wówczas skręcił w pierwszą boczną uliczkę. Minął parę domów skrytych w sadach i nie zauważony przez nikogo wyszedł w pole między łany zbóż. Dziwny kapelusz w pewnej chwili zniknął tak nagle, jakby nieznajomy zapadł się pod ziemię. Uważny obserwator, jeśli w upalne południe taki mógłby się gdzieś w osadzie znajdować, zapewne uznałby, że mężczyzna wpadł w jakiś dół lub osunął się zemdlony na ziemię. Nikomu z mieszkańców nie przyszłoby do głowy, że można w taki gorąc wychodzić z chłodnego mieszkania, by na miedzy wśród zbóż, przysiąść i na papierze wyciągniętym z kieszeni coś rysować i pisać. Musiało to być niezmiernie ważne i szczególnie tajemnicze. Mężczyzna co chwilę przerywał, rozglądał się uważnie czy nie jest obserwowany, po czym spokojnie powracał do swych czynności. Były to skomplikowane notatki i trudne rysunki. Co jakiś czas zamyślał się szukając w pamięci. Znów kreślił i rysował. Filip wdrapał się na drzewo i patrzył. Trwało to około piętnastu minut. Mężczyzna złożył plon swej pracy do koperty, starannie ją zakleił. Napisał coś na wierzchu, wstał i ruszył w dalszą drogę. Szerokorondy kapelusz, twarz skryta za wąsami i okularami kołysała się w takt kroków między zbożami. Obecnie wyglądało to na zwykłą przechadzkę. Mężczyzna szedł coraz prędzej i coraz dalej. W końcu stał się małym, prawie niewidocznym na wielkiej przestrzeni pól, punkcikiem. Obrócił się wtedy, uważnie rozejrzał wokół, po czym skręcił w bok i depcząc obojętnie wyrośniętą pszenicę skierował się do lasu. Kiedy wszedł w chłodny, kojący cień rzucany przez drzewa, zdjął kapelusz, oderwał przyklejone wąsy. Spod tej przedziwnej charakteryzacji wyłoniła się niespodziewanie twarz Kurta. Filip, który tymczasem zatoczył wielkie koło i skryty w krzakach obserwował, mało nie krzyknął ze zdumienia. Austriak stanął, wsparł się o drzewo i prawie niewidoczny z pól rozświetlonych jasnym słońcem, czekał. Nie minęło kilka minut, gdy z pobliskiej szosy doszedł szum silnika. Przybliżał się coraz bardziej, wreszcie zgasi. Trzasnęły drzwiczki i do Kurta podeszła kobieta. Zamienili parę słów, koperta powędrowała z kieszeni Kurta do torebki przybyłej. Pożegnali się i każde ruszyło w swoją stronę. Kobieta do samochodu, a Austriak, po ponownym założeniu dziwnego przebrania, przez pola, z powrotem do osady. Jeśli w tym czasie ktokolwiek z mieszkańców pałacu byłby w pobliżu, mógłby bez większej trudności stwierdzić to, co Filip: ową kobietą była pani Nina. 25 Wuj był bardzo zaaferowany i roztargniony. Gdzieś zniknęła jego pogoda i skłonność do żartów. Zauważył to nie tylko Filip lecz także wszyscy mieszkający w pałacu. Pani Nina wróciła następnego dnia cała i zdrowa, tłumacząc nieprzekonywająco swoje zniknięcie koniecznością odwiedzenia przyjaciółki. Paszkowski jako gospodarz martwił się przedziwnymi wypadkami zatroskany o to, co przyniosą najbliższe dni. Chłopiec zaczął znów podejrzewać wuja, że przyczyną złego humoru starszego pana może być fakt zamieszania w wydarzenia rozgrywające się w pałacu. Wprawdzie poprzednią myśl o szajce przemytników i wykonaniu okupacyjnego wyroku zarzucił, lecz sprawa nie była jasna, jeśli szło o ostatnią wojnę. Może w niej leżała jakaś tajemnicza przyczyna? Z tym przeświadczeniem wchodził Filip do gabinetu wuja. Ciotka Aurelia zaraz rano poinformowała go tajemniczym szeptem, który słyszały co najmniej trzy osoby, że pan dyrektor, tak się właśnie wyraziła - pan dyrektor - oczekuje go pilnie i że pani Nina się odnalazła, ale nie chce mówić, gdzie była i co robiła. Paszkowski siedział za biurkiem pogrążony w czytaniu starych szpargałów rozłożonych przed nim i piętrzących się obok na krześle. Chłopiec uważnie przyjrzał się pożółkłym od starości papierom. Zapełnione były starannym, kaligraficznym pismem. Filip mógłby je nawet z tej odległości odczytać, gdyby nie to, że były napisane gotykiem i zapewne po niemiecku. Wuj przez dłuższy czas zdawał się nie dostrzegać obecności swego siostrzeńca. Czytał kartkę trzymaną w ręku, całkowicie pogrążony w rozszyfrowywaniu tekstu. Dopiero dwukrotne chrząknięcie Filipa przywołało go do rzeczywistości. Podniósł wzrok na chłopca i popatrzył, jak na obcego, widzianego po raz pierwszy w życiu. Przez moment Filip podejrzewał, że wuj gra przed nim komedię. Dopiero gdy pan Paszkowski przetarł ręką czoło i powiedział coś o zmęczeniu i przepracowaniu, chłopiec zarzucił poprzednie podejrzenia. Starszy pan chwilę przytrzymał głowę wspartą na dłoni. Uderzył ręką na płask po papierzyskach. - Niepokoję się - rzekł - niepokoję się bardzo. Już sam nie wiem, gdzie tkwią przyczyny tego, co dzieje się w pałacu. - Potarł znów ręką czoło. - Szukam wszędzie. Nawet w tych papierzyskach. Sam już nie wiem czy nie jestem bliski wariactwa. Filip pochylił nisko głowę - rzeczywiście z wujem musiało być niedobrze, skoro chciał znaleźć pocieszenie czy rozwiązanie w starych aktach. Jeżeli nawet kiedykolwiek istniał duch białego barona, to teraz udawał go człowiek. Nawet gdyby nie odkrył maskarady, sprytnie wymyślonej przez Józefa, to i tak by nie wierzył w siły nadprzyrodzone. Wuj odsunął papiery i nieoczekiwanie zmienił temat. - Musisz wracać do Warszawy. -. Filip poczerwieniał ze złości. - Do Warszawy to niech jedzie ciotka Aurelia. Wuj uśmiechnął się nieznacznie. - Ciocia na razie musi zostać. Chłopiec w lot podchwycił szansę. - Jeśli ciotka nie jedzie, to co, ja sam mam być w mieszkaniu? Bez żadnej opieki? Pan Paszkowski bystro przyjrzał się Filipowi. - O ile się nie mylę, tutaj znakomicie sobie radzisz bez żadnej opieki. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że jakakolwiek opieka tylko by ci przeszkadzała. - Jeśli tak dobrze sobie radzę, to dlaczego mam wracać? Nie odpowiedział. Z głębokim zamyśleniem przyglądał się leżącym na biurku papierom jakby chcąc z nich wyczytać odpowiedź. Widoczne jednak było, że myślami błąszi gdzieś daleko. Filip prawie wstrzymał oddech, by mu nie przeszkadzać, by nie zapeszyć i nie skłonić do decyzji wysłania go z powrotem do Warszawy. Milczenie wuja przedłużało się nieomal w nieskończoność. Chłopiec począł kręcić się na krześle przemyślając jak by tu szmyrgnać przez drzwi i uniknąć w ten sposób ostatecznej decyzji co do jego wyjazdu z pałacu. Już się unosił i na palcach usiłował się wymknąć, gdy Paszkowski zatrzymał go ruchem ręki. - Poczekaj. Do odjazdu autobusu masz jeszcze trzy godziny czasu - powiedział z humorem. Filip przysiadł na krześle. Żartobliwy ton wuja pozwalał mieć nadzieję na kompromisowe rozwiązanie. Starszy pan ciągnął dalej. - Nie sądzisz chyba, że uważam cię za małe dziecko. Wręcz przeciwnie. Dla mnie jesteś niemal dorosłym człowiekiem. Po co bawisz się w detektywa? Podglądasz ludzi, grzebiesz w ich rzeczach. Szukasz przestępstwa, wtrącasz się w sprawy dorosłych. Powinieneś się bawić, czytać książki i wypoczywać. Po to tu przyjechałeś. Filip popatrzył na wuja z uwagą. Nie przypuszczał, że starszy pan zauważył jego śledcze zabiegi. Zaczął się jeszcze już zastanawiać co wuj, siedzący za biurkiem pełnym papierów pisanych w niezrozumiałym języku, wyczytał w nich i co w ogóle wie. - Ależ, wujku, przecież ja właśnie chcę pomóc w odkryciu tego wszystkiego. - Wiem. Doskonale to widzę. I dlatego nie chcę, żebyś się mieszał do nie swoich spraw i usiłował je zrozumieć. To nie ma sensu. Tym bardziej, że dorośli też nie rozumieją. - Przerwał, odsapnął, by zaczerpnąć oddechu i dokończył. - Widziałem już w życiu wiele i wiem, że ludzie nie powinni się wtrącać do nie swoich spraw. To nigdy nikomu na zdrowie nie wyszło. - Ależ wujku - zaprotestował Filip - niebezpieczeństwo wcale nie nas dotyczy. - Skąd wiesz? - No, bo co ty masz wspólnego z tymi wszystkimi wydarzeniami? - Tego jeszcze nie wiem, ale czegoś się domyślam - odparł zagadkowo pan Paszkowski. Zaległa cisza. Siedzieli naprzeciw siebie. Każdy z nich myślał o czym innym i czego innego pragnął. Wuj - spokoju - lub przynajmniej wyjazdu chłopca, zaś Filip - odkrycia tajemnicy i osobistego triumfu nad przestępcą. W gruncie rzeczy obydwom szło o to samo - zakończenie całej afery. Chłopiec pojął to od razu i skorzystał z okazji. - Właściwie wiele już zostało wyjaśnione. Białego barona udawał Józef. Pan Paszkowski podniósł się zza biurka. Jego zwalista postać niemal wypełniła cały pokój. Wielkość i siła dyrektora były pozorne. Ręce mu nerwowo drgały. - Józef? To niemożliwe. Znam go od tylu lat. Mógłbym ręczyć za niego jak za samego siebie - ale było widać, że wuj ma wątpliwości. - Nigdy nie można ręczyć, ani za kogoś, ani za siebie samego. Jak mówi poeta: a może drzemie w nas bestia, a może anioł. - Jaki poeta? - zainteresował się wuj. Filip nic nie odpowiedział, tylko spuścił skromnie oczy. Pisanie wierszy było jedną z jego największych, osobistych tajemnic. 26 Następny dzień był słoneczny. Lekki wiaterek łagodził żar lejący się z nieba. Niektórzy z mieszkańców pałacu wyruszyli na zwykłe przejażdżki konne, ciotka Aurelia rozłożyła się na leżaku na głównym podjeździe. Szur siedział w holu studiując pilnie stare gazety, jakby chciał w nich znaleźć rozwiązanie męczących go problemów. Jedynie Józef przepadł jak kamień w wodę. Filip próbował zagadnąć majora, ale ten tylko odburknął coś niechętnie i prędko wyniósł się do swego pokoju. Chłopiec już począł się martwić, że cała afera zakończyła się przyłapaniem Józefa w wieży, odkryciem maski i stroju białego barona. Pocieszała go tylko tajemniczość Szura i fakt, że major nie zakończył śledztwa. Wyraźnie nie miał zamiaru opuścić pałacu czy wyjechać ze stadniny. Cóż jednak z tego, kiedy nic się nie działo. Godziny wlokły się jak guma do żucia, a obiad i kolacja upływały w atmosferze beztroskiej nudy. Dla niewtajemniczonego obserwatora był to zwykły dzień wczasowego wypoczynku. Mimo to coś wisiało w powietrzu. Filip nie potrafiłby określić co to jest i czym się objawia, ale czuł jakby niewidzialny prąd idący powietrzem. Śmiał się w duchu. Usiłował to bagatelizować. Niewiele pomagało. "Jestem zmęczony, niewyspany - usiłował sobie tłumaczyć - atmosfera oczekiwania na wydarzenia działa tak podniecająco na wyobraźnię". Do końca kolacji nie stało się nic nadzwyczajnego. W jadalni pojawił się nawet Józef. Co chwilę obrzucał trwożliwym spojrzeniem Szura i Filipa. Ponieważ major nie zwracał najmniejszej uwagi na jego zabiegi, również chłopiec uznał za stosowne nie dostrzegać zachowania się masztalerza. Czyżby Szur uznał za właściwe nie wymierzać sprawiedliwości? Nie przekazał sprawy prokuraturze? Na co czekał? - chłopiec nic z tego nie rozumiał. Przez jadalnię uniósł się normalny rozgwar posiłku. Dźwięczały talerze i sztućce. Skrzypiały drzwi, przez które wnoszono posiłki. W tych momentach buchał do pokoju szum i trzask idący z kuchni. Zagłuszał rozmowy, wciskał się natrętnie między biesiadujących. Nie działo się nic innego niż codziennie. A jednak chłopiec napięty wewnętrznie notował uważnie każdy odgłos rozlegający się w pobliżu. Kolacja powoli dobiegała końca. Odkładano widelce, noże, ocierano usta serwetkami. Co poniektórzy zapalali papierosa, choć pan Paszkowski surowo przestrzegał zakazu palenia w tym jednym, jedynym pomieszczeniu. - Co wam zawinili baronowie, że chcecie ich uwędzić? I tak na szynki się nie nadają - zwykł mawiać. Teraz zdawał się zupełnie nie dostrzegać palaczy. Co więcej, sam wyciągnął papierosa, pokręcił nim w palcach dla rozluźnienia tytoniu, stuknął o stół i zapalił. Józef, grzebiący przy kredensie, zamarł na ten widok w pół obrotu. Patrzył na dyrektora z takim wyrazem twarzy, jakby nagle zobaczył przed sobą nie jednego lecz co najmniej trzech białych baronów. Palenie w jadalni chyba nie tylko za Stieglitzów lecz jeszcze za Szczygliców musiało być surowo zabronione. Pierwsi biesiadnicy wstawali od stołu. Szurgotanie odsuwanych krzeseł odwróciło uwagę od palaczy, od niewiarygodnie zagapionego Józefa. Wieczór był ciepły, gorąco biło od nagrzanych murów i większość osób ruszyła na taras dla odetchnięcia chłodnym powietrzem ciągnącym od parkowych drzew. Niewielki sierp księżyca wyzierał spomiędzy gałęzi kładąc długie cienie na murawę i ścieżki. Romantyzm widoku jakby żywcem wyjętego z ilustracji do bajek urzekł nawet rzeczowego Szura i Boczaka, nie mówiąc już o pani Ninie i profesorze Sorbony, którzy wydawali okrzyki niepohamowanego zachwytu. Trwało to przez kilka minut nim się uspokojono, by w milczeniu podziwiać widok, w gruncie rzeczy, jak uznał Filip, dość banalny i kiczowaty. Jeden Boczak zapewne nie mogąc znieść podobnego roztkliwiania, cichcem wycofał się do holu i gdzieś zniknął. Za to jego miejsce zajął Paszkowski. Widać i jemu duchota pałacu zdała się zbyt uciążliwa. Podziw dla księżycowego widoku przeciągał się ponad miarę, bo Szur coś bąknął o chłodzie wieczoru a pani Nina zaniepokoiła się czy nie wywoła to kataru lub zgoła przeziębienia. Zbierano się do odwrotu. Nikt jeszcze nie zdołał wejść w drzwi, gdy nagle nie wiadomo skąd rozległ się chrapliwy głos: - Na litość boską! Zgiń, przepadnij maro! To z Mickiewicza - chciał szepnąć Filip, ale zamilkł w pół słowa, tak to było nieoczekiwane, a ton tak przejmujący. Prawdziwy dreszcz grozy owionął wszystkich. Tym bardziej, że głos nie pochodził od nikogo z obecnych na tarasie. We wpółuchylonym oknie stał Józef. Mimo panującego półmroku wyraźnie widać było malującą się mu na twarzy bladość. Był przerażony. Wyciągał przed siebie drżącą rękę jakby kreślił jakieś kabalistyczne znaki. Nie mogli pojąć o co idzie, nim nie wydobył z siebie pełnych tłumionego strachu słów: - Biały baron. Idzie ku nam. Miej nas w swej opiece - o Boże. Filipowi mrówki poczęły spacerować po plecach. To było niewiarygodne, przerażające. W oddali, alejką oświetloną srebrzystą poświatą, kroczyła ubrana na biało postać. Przyodziana w taki sam strój, jaki Szur z Filipem zabrali Józefowi, zdawała się sunąć w powietrzu niesiona nadprzyrodzoną siłą. Z tej odległości nie można było dostrzec zbyt wielu szczegółów, lecz co do zarysu postaci nikt nie miał wątpliwości. Alejką kroczyła postać białego barona. Oglądali ten niesamowity, wręcz baśniowy widok jak zahipnotyzowani. Pierwszy otrzeźwiał Szur. Roztrącając stojących zbiegł po schodach tarasu z okrzykiem: - Prędzej, chodźcie, złapiemy tego szczwanego ducha! Za nim, acz niechętnie, podążyła reszta towarzystwa. W tym samym momencie biały baron jakby wtopił się w czerń krzaków parku. Równocześnie księżyc przygasł przysłonięty chmurką i gęsty mrok zapadł nad parkiem. 27 Ukazanie się białego barona przeraziło Filipa i speszyło majora. Następnego dnia, spotkawszy chłopca na korytarzu, zaczął go wypytywać i dzielić się obawami. Był wystraszony. W ducha, rzecz jasna, nie wierzył. - Ot, takie bajdy dobre dla dzieci. Jak Józef straszył całe towarzystwo, to było jasne po co. Chciał uchronić skarb z zegara. Kto teraz może mieć w tym interes i jaki? - A jeśli to był rzeczywiście duch? No, może nie duch, ale coś w tym rodzaju. Biała zjawa. Coś takiego jak fatamorgana. Szur spojrzał nieufnie. - Za mądry jesteś, bratku, żeby gadać takie duby smalone. Niby udajesz dziecko, a niejednego dorosłego byś zapędził w kozi róg. Chwycił chłopca boleśnie za ramię. - Gadaj mi zaraz, co wiesz. Filip stanowczym ruchem odsunął jego dłoń. - To ja mam wiedzieć kto straszy po nocach? Nie ja zabrałem ten biały strój z zegarowej wieży, tylko pan. Major aż klepnął się w czoło. - A nie mówiłem, że jesteś bardziej cwany od niejednego dorosłego? Szybko pociągnął chłopca za sobą. Z rozmachu trzasnął drzwiami swego pokoju. Mało nie wyłamał zamka od szuflady. Wyrzucił na podłogę parę gazet, jakieś brudne koszule i spojrzał uważnie. Na dnie nietknięty, starannie złożony w kostkę, leżał strój białego barona. Podrapał się zafrasowany w głowę. - Wygląda na to, że nikt inny tylko ja spacerowałem po alejce parku. To znaczy, że mam nadprzyrodzone zdolności. Byłem zarazem w parku i na tarasie. Filip pokręcił przecząco głową. Klęknął na podłodze. Uważnie przyglądał się szufladzie i białym częściom garderoby. - Czy pan zamknął to wszystko na klucz? - Tak, ale zostawiłem go w zamku. - A może pan pamięta, kiedy pan wkładał do szuflady strój białego barona? - Też pytanie. Oczywiście. Zaraz po przyłapaniu Józefa. - Wtedy spieszyliśmy się na kolację. - Owszem, tylko co to ma wspólnego z... - I nie mając wiele czasu tracił go pan na dokładne złożenie wszystkiego w kostkę, wyrównanie, wygładzenie? - Nie. Po stokroć nie. Rzuciłem wszystko do szuflady, nakryłem koszulami i zszedłem na dół. - Kto więc starannie, z pedanterią, ułożył ubranie? Major z uznaniem popatrzył na Filipa. - A co, nie mówiłem, że masz głowę starego wyjadacza. Jasne, że ten, kto udawał tam w alejce białego barona, musiał się włamać do mego pokoju, a potem wszystko odnieść na miejsce. Tylko kto to był? - Tego nie wiem. Chciałbym tylko panu majorowi zwrócić uwagę, że nie posunęliśmy się ani na krok dalej w rozważaniach. Wiedzieliśmy, że ktoś udawał białego barona, a teraz dalej wiemy to samo. Szur pokiwał smętnie głową. - Rozminąłeś się z powołaniem. Powinieneś zostać milicjantem. I może zostaniesz. - Bardzo wątpię. Nie odpowiada mi rola babrającego się w odpadkach społecznych. - Ktoś to musi wykonywać. - Zapewne, ale tylko ktoś kto to lubi. Ja osobiście wolę literaturę. Niewiele już było do odkrycia i przedyskutowania. Filip grzecznie się ukłonił i zostawił Szura pogrążonego w medytacjach. Nie musiały być one wesołe, gdyż oblicze majora było zasępione i mroczne. Również Filip nie był nastawiony zbyt radośnie. Nie mógł zrozumieć, jaki cel przyświecał tym, którzy wypożyczyli sobie strój ducha, by pokazać się akurat wobec szerokiego audytorium. Straszenie w wykonaniu Józefa miało chronić skarb przed ludzką ciekawością i było przez niego starannie zaplanowane, tutaj ktoś skorzystał z ubioru ducha zupełnie dla innych celów. Może dla żartu? Tę możliwość chłopiec stanowczo wykluczył. We wszystkich wydarzeniach, jakie miały miejsce w pałacu, nie mogło być mowy o dowcipach. To, co się działo, nie miało w sobie nic z żartu. Filip wyszedł na taras i zapuścił się w parkową gęstwinę. Z początku szedł alejkami pilnie przyglądając się ziemi. Ubita, zdeptana, na dodatek często gracowana, nie mogła zachować na sobie żadnego śladu. Przeszedł tą samą drogą co duch i zagłębił się w zarośla. W tym miejscu przypuszczalnie zniknął sprzed oczu patrzących biały baron. Rozgarniał gałązki, badał grunt. Bezskutecznie. Już miał zawrócić, gdy nisko na gałązce dostrzegł biały nieforemny przedmiot. Pochylił się. Zaczepiona o kolczaste rozczapierzone gałązki zwisała biała chusteczka ze śmiesznym dziurkowanym obrąbkiem. Pochodziła na pewno ze stroju barona. I co z tego? Był to ślad, ale żaden dowód. Wiadomo, że ktoś się przebrał. Wiadomo, że tutaj szmyrgnął w krzaki. Chusteczka potwierdzała fakt wzięcia ubioru z szuflady Szura, ale nie identyfikowała w żaden sposób człowieka, który zagrał tę rolę. Filip siadł na opodal stojącej ławeczce. Lekki wiaterek buszował wśród krzewów i gałązek drzew. Od czasu do czasu odezwał się ptak. Pachniało wilgotną ziemią, grzybami i chyba suszonym sianem, ale chłopiec nie był pewien. "Właściwie, to niczego nie jestem pewien poza jednym - myślał - że Józef chciał ochronić skarb i najprawdopodobniej nie miał nic wspólnego z poprzednimi wypadkami". Im dłużej myślał, tym mniej rozumiał. Kto i po co usiłował dokonać zabójstw, kto porwał Austriaka? Komu i z jakich powodów mogło zależeć na straszeniu w parku? Przyznawał się uczciwie przed samym sobą, iż gubił się w tym oraz bardziej. Ponownie, jak przed paroma dniami zdało się mu, że wszyscy są podejrzani. Nawet wuj, którego już oczyścił z zarzutów. Jeszcze powtórzył sobie w myślach całą listę podejrzanych, nie wyłączając Szura i Boczaka, którzy działali tak opieszale. I raptem rozjaśniło mu się w głowie. Że też wcześniej nie wpadł na ten pomysł. Zdecydował stanowczo. - Idę do sierżanta. Jak na Filipa, było to zupełnie nieoczekiwane i nawet dla niego stanowiło zupełne zaskoczenie. Nie przepadał za owym wiejskim milicjantem - to fakt. Jednak rozważywszy wszystko na zimno, to właściwie do kogo się miał zwrócić? Większość gości pałacu albo była podejrzana, albo przebywała w szpitalu, lub tak jak wuj czy Szur nie chciała go dopuścić do działania. Cóż mu więc pozostało? Jedynie mógł zwrócić się do oficjalnego przedstawiciela władzy, swego przeciwnika, w nadziei, że ten wspaniałomyślnie zapomni mu wszelkie dotychczasowe złośliwości i przytyki. Jeśli nawet podejrzewał przedtem, że sierżant chroni wuja wykonującego dawno zapomniany okupacyjny wyrok, to tak Bogiem a prawdą nie bardzo wierzył w jego cichy współudział. A tym bardziej teraz, kiedy milicjant, jako jedyny przedstawiciel władzy mundurowej, mógł wkroczyć w całym majestacie prawa i nareszcie, przynajmniej tak się Filipowi zdawało, zakończyć całą sprawę. Posterunek wiejski, w którym sierżant królował, był niewielkimi, pochylonym ze starości domkiem. Pewnie nikt tu nie chciał mieszkać, więc przekazano go milicji. W środku pachniało lekko stęchlizną z dodatkiem smoły. Zapewne musiano go poprawiać i konserwować używając tej czarnej mazi bądź innych środków o zbliżonym zapachu. Pchnął wpół uchylone drzwi i znalazł się w niewielkim pokoju. Dominowała w nim potężna pancerna szafa zapewne pusta, ale dodająca wielkiego splendoru oraz biurko, za którym siedział "pan władza". Widok chłopca tak go zaskoczył, że wybałuszył ze zdziwieniem oczy. - Witam młodego detektywa. Czy morderca już w kajdankach? Filip nie zareagował na zaczepkę. Przyszedł z ważniejszymi problemami, a nie po to, by z miejsca zrażać sobie milicjanta i tracić jedynego sojusznika w grze, którą zamierzał podjąć. Miał już gotowy plan działania. Szkopuł tylko w tym, czy sierżant go zaakceptuje i zechce współdziałać. Pochylił się nad biurkiem. Tonem poważnym, z przekonywającą, niezbitą - jak się wydawało - argumentacją, począł wyłuszczać swój pomysł. Milicjant z początku słuchał nieuważnie, wręcz niechętnie. W miarę wywodów chłopca zainteresowanie jego rosło, a uwaga coraz bardziej koncentrowała się na tym, co mówił. Trwało to dość długo, bo Filip wykładał wszystko metodycznie, z wielką dokładnością. Ta precyzja wyraźnie podziałała na sierżanta. Rozwiała się gdzieś jego poprzednia niechęć do chłopca i sceptycyzm. Cały wywód przerwał tylko paroma pytaniami. Ich sens świadczył o tym, iż wreszcie pojął niebezpieczeństwo grożące mieszkańcom pałacu. Nie wyszydził, nie wyśmiał Filipa jak podczas poprzednich spotkań. Klarowność wywodu, przejęcie z jakim ów przedstawił sprawę, podziałały na surowego przedstawiciela prawa w sposób nieoczekiwany. Kiedy chłopiec skończył, milicjant wsparł łokcie na biurku, zmierzwił czuprynę palcami i ukrył czoło w dłoniach. W pokoju zapadła cisza podkreślana ledwo dostrzegalnym brzęczeniem much obijających się o szybę okienną. Filip czekał z napięciem. Nie trwało to długo. Sierżant podniósł się zza biurka, przygładził włosy, obciągnął mundur i zawyrokował. - No cóż, trzeba będzie popróbować. Zobaczymy co z tego wyniknie. - Niech pan wierzy - zachęcił chłopiec - "w każdym zgonie tkwi zbrodnia co się snem powleka, chociaż zbrodniarza brak". - Kto to powiedział? - Bolesław Leśmian. - Kiedy on przyjechał do pałacu? - Nie mógł tego zrobić. Już nie żyje. Co to znowu za żarty? Znowu kogoś zabito? - Trudno nazwać to żartem. On umarł w tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym roku. Sierżant chrząknął, znów obciągnął mundur i już się nie odezwał. Rozmowa była skończona. Teraz mieli przystąpić do działania. Do tej pory Filip specjalnie nie odczuwał potrzeby znalezienia sojusznika w dociekaniach nie będących niczym innym jak swego rodzaju śledztwem. Mimo to świadomość, że może obecnie liczyć w działaniu na kogoś drugiego, choćby i sierżanta, do którego nie czuł specjalnej sympatii, podziałała nań krzepiąco. Najbliższe dni miały wyjaśnić czy dobrze wybrał, czy się pomylił. 28 Spory kawałek drogi od pałacu, na skraju parku, skryta w gęstwinie drzew stała kaplica. Zaniedbana, nie konserwowana, z zaciekami na murze, odpadającymi płatami tynku, od lat nie użytkowana przedstawiała obraz całkowitego zaniedbania i rujnacji. Filip parę razy zaszedł do kościółka. Oglądał nagrobki Stieglitzów, obrazy sczerniałe od starości, drzwi trzymające się na pordzewiałych zawiasach. Próbował także zajrzeć pod rozbitą płytę katakumb lecz widok zmurszałych trumien zniechęcił go do zapuszczania się w głąb podziemi. Mając świeżo w pamięci wygląd tego miejsca, raczej napawającego grozą lub przynajmniej smętkiem, Filip nadstawił uszu na słowo: kaplica. Akurat siedział na tarasie zatopiony w lekturze, gdy w holu toczyła się rozmowa telefoniczna. Zaczytany, pogrążony bez reszty w losach bohaterów, nie zwróciłby na nią uwagi, gdyby rozmawiająca kobieta nie ściszyła głosu i nie potwierdziła: - Tak. Jutro. Wieczorem. W kaplicy. Tej na końcu parku. Czy jestem pewna? No, niezupełnie, ale nie widzę innej szansy. Akcja książki przestała w tym momencie być tak pasjonująca jak owa informacja przekazana rozmówcy na drugim końcu przewodu telefonicznego. Był nieomal pewny, że jest to głos pani Niny. Na wszelki wypadek podniósł się z trzcinowego fotela i zerknął przez okno. Wszystko się zgadzało. To była ona. Takich pięknych blond włosów nie miał nikt w promieniu przynajmniej pięćdziesięciu kilometrów. Nie pomylił się. Książka natychmiast powędrowała na półkę a Filip do sierżanta. Wiadomość ta nie wywołała zachwytu milicjanta. - Znowu znajdziesz tam jakiegoś trupa, który ożyje? - Jestem przekonany, że tym razem wpadniemy na trop. - Nowego morderstwa? - Niekoniecznie, choć tego nie wykluczam. Jednakże myślę, że tym razem będzie to narada całej bandy. - Bandy? - zdumiał się milicjant - jakiej bandy? - To pan sądzi, że tego wszystkiego dokonał jeden człowiek? - z kolei Filip wyraził swe zdziwienie. Dyskusja toczyła się jeszcze jakiś czas nie doprowadzając do niczego. Każdy pozostał przy swoim zdaniu. Jedno tylko Filip wymógł na milicjancie - wspólną wyprawę do kaplicy. Od tego sierżant nie mógł się wykręcić. Ostatecznie nikt wieczorem nie umawia się w ustronnej kaplicy tylko po to, aby dyskutować o urokach konnej jazdy czy też o pogodzie. Przez resztę dnia i cały następny chłopiec chodził za panną Niną i starał się znajdować wszędzie tam, gdzie ona. Sądził, że w ten sposób będzie mógł się zorientować, z kim się umawiała i co w rzeczywistości wisi w powietrzu. Nie dało to specjalnego rezultatu. Albo podejrzana była tak przebiegła, albo on sam coś pomylił i trafił kulą w płot. Z prawdziwą niecierpliwością oczekiwał wieczoru, czas skracając sobie lekturą wierszy Leśmiana. Sierżant ponaglany i przekonywany przez Filipa załadował pistolet, wziął kajdanki i nim słońce poczęło się chować za wierzchołki drzew, ruszyli przez park. Kaplica stała jak zawsze cicha i opuszczona. Na wszelki wypadek zajrzeli przez wpółotwarte drzwi. Pusto, ani żywej duszy. Jedynym dźwiękiem był szelest gałęzi drzew poruszanych przedwieczornym wiaterkiem. To przywiodło Filipowi na myśl znakomity pomysł. - Wdrapmy się na drzewo. Tam nikt nas nie zobaczy. Sierżant popatrzył na chłopca jak na nadepniętą żmiję. - Nie pracuję w cyrku, tylko w milicji. - To jasne. W cyrku trzeba mieć więcej zręczności. Milicjant skrzywił się kwaśno. - Jeśli to ma być żart, to nie jest najlepszy. - A jeśli na serio? - No, to wreszcie chcesz, byśmy współpracowali czy się kłócili? - Ależ skąd, proszę pana - odparł pokornie Filip, choć w oczach igrały mu ogniki wesołości - nie miałem zamiaru pana dotknąć. Mówiłem tylko prawdę. Burza została na razie zażegnana. Chłopiec odetchnął. Wciąż obawiał się, że milicjant zlekceważy zasadzkę w kaplicy i możliwość schwytania przestępców zostanie zaprzepaszczona. A czas naglił. Słońce przewędrowało już na skraj nieba. Jeszcze kilkanaście minut a pocznie chylić się ku zachodowi. 29 Kaplica stała milcząca i cicha. Opuszczona jak zawsze. Swym wyglądem zdawała się przeczyć możliwości wydarzeń zapowiedzianych przez Filipa. Widok ten sprawił, że nawet jego samego ogarnęły wątpliwości, a mina sierżanta kryła przepastny ogrom dezaprobaty i niechęci. Najbardziej zapalony zwolennik amatorskiego śledztwa spojrzawszy w oblicze groźnego przedstawiciela władzy powinien w tej sytuacji porzucić wszelką myśl o zasadzce czy próbie złapania przestępcy. Szczęściem chłopiec zajęty przepatrywaniem otaczających kościółek krzaków nie zwrócił uwag! na niechęć swego towarzysza. Już milicjant szykował się do sformułowania jakiejś cierpkiej uwagi, gdy Filip zawołał: - O, tutaj! Jest! Jest! Pod rozłożystym krzakiem przytykającym do alejki parkowej leżał skrawek papieru. Niósł go triumfalnie wymachując w powietrzu jak sztandarem zdobytym na wrogu. Był to kawałek przedartego na pół listu. Litery czytelne, wykaligrafowane starannie, zapraszały do czytania. Pochylili się nad kartką. Była wyraźnie świeżo nakreślona i dopiero co porzucona. Cóż z tego. Napisana po niemiecku stanowiła w tej chwili dla obydwu bezwartościowy świstek. Milicjant się wyprostował. Znowu obciągnął mundur uważając zapewne, że czynność ta przydaje urzędowej powagi. Na oblicze wróciła mu niechęć i dezaprobata dla tej zwariowanej wyprawy. - Mam! - krzyknął Filip studiujący uważnie niezrozumiałą kartkę. - Tutaj jest napisane: Stieglitz. Sierżant wzruszył ramionami. - No to co z tego? A jakby było napisane Hitler? - To znaczy - tłumaczył cierpliwie - że list ma związek z pałacem. A jeśli tak, to z ludźmi w nim mieszkającymi i z tym, co się dzieje. - Nieprzekonywające - mruknął niechętnie w odpowiedzi sierżant, choć wyraz jego twarzy świadczył o czym innym. Filip, czując swoje racje na wierzchu, naglił do schowania się na rozłożyste drzewo. Rosło prawie na wprost wielkiego okna, a porozbijane witraże umożliwiały wgląd do środka kaplicy. Milicjant jeszcze się wahał lecz odgłos zbliżających się kroków zdecydował. Po nisko rosnących konarach wdrapali się na sam czubek. Rozwidlająca się korona tworzyła tutaj coś w rodzaju wygodnego siedziska. Spośród gałęzi można było widzieć nie tylko wnętrze kaplicy, lecz także ścieżkę wiodącą od pałacu. Nadchodził tędy ktoś z początku niewidoczny przez gęstwinę. Szedł powoli. Co jakiś czas się zatrzymywał. Prawdopodobnie rozglądał się wokoło. Wreszcie na ścieżce ukazała się doskonale widoczna w promieniach zachodzącego słońca postać. Była to pani Nina. - Od dawna nie podobała się mi ta blondyna - szepnął Filip. Sierżant uciszył go ruchem ręki. Teraz i on był zaciekawiony tajemniczym spotkaniem, choć nadal nie podzielał poglądów chłopca. Tymczasem pani Nina obeszła dokoła kaplicę rozglądając się uważnie. Przed wejściem przystanęła,. jeszcze raz dokładnie zlustrowała otoczenie. Obydwaj przywarli do konarów, wstrzymując oddech w obawie przed wykryciem. Chłopiec przekonany, że oto ma do czynienia z samym hersztem bandy, sierżant w obawie przed śmiesznością, gdyby wyszło na jaw, że jak kilkunastoletni chłopak drapie się na drzewa. Przybyłej nie przyszło do głowy szukać kogokolwiek wyżej niż metr nad ziemią. Dlatego uważnie przepatrzywszy krzaki pchnęła skrzypiące drzwi do kaplicy. Weszła do środka, zajrzała za ołtarz, pochyliła się nad rozbitą płytą katakumb i wdrapała się zdezelowanymi schodami na chór. Zrobiła to w samą porę, bo ścieżką ktoś nadchodził. Chłopiec triumfująco ścisnął sierżanta za ramię. Ów, coraz bardziej zaciekawiony, choć jeszcze nie przekonany, skinął głową. Przed kaplicą ukazał się, major Szur. Zachowywał jeszcze większą ostrożność niż jego poprzedniczka. Do złudzenia przypominało to zachowanie groteskowego detektywa z komedii, którą Filip oglądał w telewizji przed paroma miesiącami. - Nie jesteśmy już sami - poinformował sierżanta przytykając mu usta prawie do ucha. - To doskonale widzę. Jest nas razem czworo, jeśli nie liczyć nieboszczyków w katakumbach. Chłopiec uśmiechnął się z uznaniem. Takiego dowcipu nie spodziewał się po swym towarzyszu. Sprostował jednak uważając, że incognito Szura straciło swój sens. - Nie o to chodzi. Baronowie niech sobie spoczywają w pokoju wiecznym, ale ten co wszedł jest majorem milicji. - Szur? A co to za nowa fantazja? - Najprawdziwsza prawda. Właśnie przyjechał tu, aby wyśledzić szajkę przemytników. - Skąd to wiesz? - Sam mi mówił. Tylko to miała być wielka tajemnica. - Tajemnica - roześmiał się - a ty wszystko paplesz. - Panu pierwszemu powiedziałem. Zresztą teraz i tak wszystko wyjdzie na jaw. - Major - zastanawiał się sierżant - żeby mi tylko nie narobił kłopotu. Coś tam mu się nie spodoba, coś tam nie tak, a potem się człowieku tłumacz. - A w dodatku to z Komendy Głównej - odgrywał się Filip widząc zaaferowaną twarz sierżanta. Mówili dość głośno, bowiem Szur wszedł do środka kaplicy. Lecz co dziwniejsze stanął przed ołtarzem i rozglądał się wokół jak turysta podziwiający oryginalny zabytek. Nina ukryta na chórze nie dawała znaku życia. Kaplica poza majorem sterczącym pośrodku, zdawała się pusta. - Idźmy mu pomóc - Filip już schodził z drzewa. - Przecież mu nikt nic złego nie robi. - Zaraz się może coś zacząć, a wtedy nie zdążymy. - Spokojnie. Może się nie zacznie. Może wszyscy grzecznie wrócą do pałacu. Poczekamy. Zawsze zdążymy zeskoczyć na dół. Wlokące się minuty przyznawały rację milicjantowi. Nic się nie działo. Szur spacerował po kaplicy podziwiając rozbite witraże, sypiące się polichromie i rzeźbione stacje męki pańskiej. Pani Nina na chórze, podobnie jak oni na drzewie, milczała. Nie ujawniając swej obecności wyraźnie czekała na dalszy bieg wydarzeń. Minęło niespełna pół godziny, gdy na ścieżce ukazał się następny aktor tej sceny. Do kaplicy zbliżał się Jean - profesor Sorbony. Nie zachowując ostrożności swych poprzedników szedł nucąc piosenkę. Filipowi dźwięk tej melodii wydawał się znajomy. Próbował sobie przypomnieć. Nie wychodziło. Chciał zapytać sierżanta. W końcu uznał, że nie jest to takie ważne i zajął się tylko obserwowaniem. Sierżant trącił go delikatnie w bok. - To jakiś umówiony sygnał. Patrz. Na dźwięk melodii Szur zaprzestał udawania turysty - miłośnika zabytków i zatrzymał się patrząc uważnie na wejście. - Teraz już pan wierzy w to co mówiłem? Milicjant położył palec na ustach. - Może tak. Może nie. Zobaczymy co będzie. Francuz wszedł do kaplicy. Zatrzymał się naprzeciw Szura. Bez powitania zaczęli rozmowę. Z początku była to zwykła wymiana zdań. Potem, zapewne w skutek różnicy poglądów, przerodziła się w ostrą sprzeczkę. Nie bardzo było wiadomo o co idzie. Mówili nieco przyciszonymi głosami. Na drzewie nie można było dosłyszeć nawet pojedynczych słów. Nie trwało to długo. Rozmawiający jakby doszli do porozumienia. Spór przeszedł w przyjacielską pogawędkę. - No widzi pan - gorączkował się chłopiec. Milicjanta ponownie ogarnęły wątpliwości. - Każdy może sobie przyjść na pogawędkę do kaplicy. Każdy może też schować się na chórze. To nie jest karalne. Chciał jeszcze coś dodać, gdy Filip syknął ostrzegawczo. Przed drzwiami kaplicy stał Boczak. Lekko nachylony, z uchem przyłożonym do szpary w wierzejach. Podsłuchiwał. - Dawno ten tu stoi? - zdumiał się sierżant. - Nie wiem, ale to też milicjant. Kapitan. - Co ty wygadujesz? To może milicjantem jesteś ty, wuj i twoja ciotka. No, ta Adelajda. - Aurelia - sprostował - a milicjantami są tylko ci dwaj. No i chyba pan. - Dlaczego chyba - zagadnął groźnie, wietrząc kolejny żart chłopca. - Bo milicjantów zawsze sobie wyobrażałem inaczej. - Jak? - warknął. Filip nie zdążył odpowiedzieć, bo na ich oczach rozegrała się scena każąca zapomnieć o drobnych sporach i dyskusjach. Wszystko stało się tak nagle, szybko i nieoczekiwanie, że nie zdążyli nawet krzyknąć czy zeskoczyć z drzewa. Najpierw Szur z Francuzem jakby doszli do porozumienia. Major wyciągnął z kieszeni kartkę i począł na niej coś notować. Zastanawiał się przy tym, przypominał sobie i pisał. Profesor znudzony oczekiwaniem, obrócił się ku polichromiom. Przyglądał się im bez szczególnego zainteresowania. Nie dostrzegając nic ciekawego pochylił się ku tablicom nagrobnym wmurowanym w ściany kościółka. Gdy tak stał pochłonięty odczytywaniem napisów, Szur sięgnął do kieszeni. W ręku błysnął mu nóż sprężynowy. Siedzący na drzewie zamarli z wrażenia. Filip kurczowo ścisnął konar oczekując, kiedy Francuz ugodzony w plecy padnie na ziemię obficie brocząc krwią. Tak właśnie pomyślał "obficie brocząc krwią". Był to cytat z niedawno przeczytanej książki. Tylko nie mógł sobie przypomnieć z jakiej. Nie stało się nic podobnego. Zupełnie nieoczekiwanie Szur, jak na zwolnionym filmie, zatrzymał się w pół kroku. Nóż wypadł mu z ręki, On sam powolutku podniósł ręce do góry. Z chóru zeszła pani Nina. W ręce trzymała pistolet wymierzony w majora. Schyliła się. Nie spuszczając oczu z obydwu panów podniosła nóż. Nie przestając mierzyć z broni wprawnym ruchem zamknęła go, schowała do kieszeni i lufą pistoletu wskazała na drzwi. Francuz, przyglądający się temu z niekłamanym zdziwieniem, ocknął się wreszcie. Usiłował coś mówić. Zbyła go krótkim wymownym ruchem broni. Spojrzeli na drzwi do kaplicy, w których zaraz mieli się ukazać obydwaj mężczyźni prowadzeni przez jedną kobietę. Boczaka tam nie było. Zniknął nie wiadomo kiedy, ani nie wiadomo gdzie. Filip wpatrywał się w to wszystko z niepomiernym zdziwieniem. Jeszcze kilka minut temu wydawało się mu, że zaraz cała szajka znajdzie się pod kluczem, a on będzie przyjmował gratulacje od majora Szura, kapitana Boczaka, a nawet samego sierżanta. Teraz nie wiedział co się dzieje i nie rozumiał już absolutnie nic. Małym pocieszeniem dla niego było nawet to, że siedzący obok na drzewie milicjant miał te same odczucia. Drzwi od kaplicy otworzyły się ze zwykłym skrzypieniem. Wyszli przez nie trzymający ręce do góry Szur i Francuz. Zatrzymali się na progu. Pani Nina, nie opuszczając pistoletu, zaczęła coś mówić. Nie dokończyła. Cicho, bez najmniejszego szelestu zjawił się Boczak. Przytknął jej do pleców pistolet. Delikatnie wyjął broń z ręki. Do dwóch par rąk podniesionych do góry dołączyła trzecia. Tego było już za wiele dla sierżanta. Wprawdzie nic nie rozumiał ze scen rozgrywających się na jego oczach, lecz uznał za stosowne wkroczyć na arenę. Motyw był prosty. Wszystkich podejrzanych należało zabrać na posterunek. Uczynił więc to w sposób jego zdaniem najskuteczniejszy i najprostszy. Wyszarpnął z kabury pistolet, zarepetował, podniósł ku górze, szarpnął dwa razy za spust. Gromkim echem przewalił się nad parkiem huk wystrzałów. Zeskakując z drzewa z dymiącym pistoletem w ręku, dla zwiększenia efektu, ryknął przeraźliwym głosem. - Rzuć broń! Ręce do góry! Krzyk był tak wstrząsający, że nawet Filipowi przeszły po grzbiecie ciarki. 30 Nazajutrz pan Paszkowski zaprosił wszystkich do stołu w jadalni pałacowej. Wszystkich, to może niezbyt ścisłe, gdyż wśród obecnych nie było Szura. Niektórych to nawet nie zaskoczyło. Powszechne natomiast zdziwienie wywołało wejście Austriaka. Tym bardziej że większość uznawała Kurta nie tylko za zaginionego, ale również za zamordowanego lub przynajmniej za zmarłego. Stół nie był jednak jak zwykle przykryty białym obrusem ani też zastawiony. Nie dla posiłku zebrali się tutaj. Zaproszeni zostali, by dowiedzieć się jacy to ludzie i jakie przyczyny wywołały tyle wypadków i tak wiele zamieszania w życiu pałacu. Obok Paszkowskiego, na honorowym miejscu, zasiadła Nina. Po krótkim zagajeniu dyrektora pierwsza zabrała głos najpiękniejsza z blondynek przedstawiając się jako porucznik Komendy Głównej. - Majora, kapitana, porucznika i sierżanta mamy - sarknął cicho Filip - do kompletu brak nam tylko kilku stopni. - Przepraszam - zwróciła się do niego - chciałeś nam coś ważnego powiedzieć? - Nie mam nic do zeznania. Na kilku twarzach zagościły uśmieszki. Porucznik Nina spojrzała surowo. - Prosiłabym o nieprzerywanie mi. Historia nie jest taka krótka ani prosta. Poza tym musimy sobie wyjaśnić parę szczegółów. Obawiam się, że nie wszyscy tu obecni mają czyste sumienia. - O, przepraszam bardzo. Ja nie mam sobie nic do zarzucenia - zaprotestowała ciotka Aurelia. - Nie panią mam na myśli - krótko ucięła porucznik. - Proszę państwa - błagał Paszkowski głównie zwracając się do Aurelii - proszę o cierpliwość. - A więc, zaczynając od początku - ciągnęła pani Nina - doszła do nas wiadomość, iż do stadniny koni przybył niedawno wypuszczony z więzienia bardzo przebiegły aferzysta i złodziej. Dowiedzieliśmy się, że - jak to mówią w gwarze złodziejskiej - miał "nadaną" większą robotę. - A kto was o tym poinformował? - przerwała ciotka Aurelia. Pani Nina uśmiechnęła się. - Żadna policja na świecie nie ujawnia swych informatorów, chyba, że chce ich spalić. To znaczy - wyjaśniła widząc pytające spojrzenie - stracić. Najważniejsze jest to, że szczegółów nie znaliśmy i nie mieliśmy się skąd dowiedzieć. Nie można też było wykluczyć, że alarm jest fałszywy. - To nie wierzycie swym informatorom? - wtrąciła ciotka Aurelia. Pan Paszkowski zgromił ją spojrzeniem. Porucznik Nina nie uznała za stosowne wyjaśniać. Powróciła do przerwanego wątku. - Zostałam jako uczestnik wczasów wysłana do stadniny koni. Miałam za zadanie rozejrzeć się w sytuacji i sprawdzić o co może chodzić. Długo nie mogłam się zorientować w czym rzecz. Zresztą pierwszego wypadku nie uznałam, tak jak Filip, za próbę morderstwa. Dopiero powoli z pewnych informacji mieszkających tu gości zaczęłam się orientować, co się święci. - No właśnie. Chcieli nas wszystkich wymordować - wtrącił Filip. Pani Nina roześmiała się serdecznie. - Oj Filipie, Filipie. Jako czytelnik jesteś znakomity, ale jako detektyw... Raczej powinieneś pisać powieści kryminalne niż prowadzić śledztwo. - Jak to - obruszył się chłopiec - czy nie było tu afery, o której pani mówiła? - Oczywiście, że była. Tylko nikomu by włos z głowy nie spadł. Nikt nie miał takich krwiożerczych zamiarów. - Przecież chciano zamordować trzech ludzi - zdumiał się Filip. W oczach pani porucznik znów błysło rozbawienie. - Twoja fantazja jest prawie literacka. Przede wszystkim Juergen rzeczywiście spadł z konia. Sam to stwierdził po odzyskaniu przytomności. Nie uderzył się o żaden kamień. - A to, co znalazłem u Szura, to co było - zaprotestował chłopiec - młotek? - Jakbyś zgadł. Drzwi się od szafy obluzowały i użył zamiast młotka kamienia. Potem odruchowo go położył na szafie i miał zamiar razem z pudełkiem od butów wyrzucić. - A Kurt? - Pan Kurt na moją prośbę zniknął, po to, by zdenerwować przestępcę i skłonić do wcześniejszego działania. Nieżywego w wannie udawał z własnej woli i bez porozumienia się ze mną. Po prostu chciał sobie zażartować. Zaś pan Harry naprawdę przedawkował środki nasenne. To wszystko. - A ja bałem się, że mnie też otrują. - Niepotrzebnie. Nikomu nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Nasz dzielny sierżant z miejscowego posterunku miał zupełną rację nie chcąc prowadzić śledztwa. - Muszę się przyznać, że podejrzenia Filipa były zbyt widoczne. Ja sam zacząłem wątpić czy to wszystko są przypadki - zauważył Paszkowski. - Pewnie lubi pan powieści kryminalne. Ja za nimi nie przepadam, dlatego moją uwagę zwróciły inne sprawy dziejące się w pałacu. Jednakże wszystko okazywało się fałszywym tropem. Sięgnęłam do historii rodu Stieglitzów. Może ktoś powiedzieć, że to intuicja. Być może. Prawdopodobnie był to nastrój tego pałacu. Stare portrety, cudem ocalałe z pożogi wojennej, zabytkowe meble. Nie wiedziałam jednak gdzie szukać. Na właściwy ślad naprowadził mnie dopiero obecny tu obywatel austriacki, pan Kurt. Dzięki jego informacjom motywy popełnianych, a raczej zamierzonych działań stały się jasne. W dziewiętnastym wieku baron Stieglitz, który - jak się okazało dzięki Filipowi - był z pochodzenia Polakiem i w rzeczywistości nazywał się Szczyglic, odkrył właśnie tajemnicę swego pochodzenia. Musiało to nim wstrząsnąć i obudzić drzemiące gdzieś głęboko poczucie łączności z krajem jego przodków - Polską. Mówię wstrząsnąć, z pełnym poczuciem odpowiedzialności, choć przy tym nie byłam. Jak bowiem inaczej można określić fakt, że pan baron sporządził pisemnie swą ostatnią wolę. Niezwykły to był testament. Stieglitz podzielił nie majątek, ten przechodził na synów bez żadnych warunków. Jedynie wielki skarb - zbiór złotych monet - miał być podzielony pomiędzy czterech synów. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby dokument ów nie zawierał pewnego warunku. Mieli oni wejść w posiadanie swych części skarbu dopiero wtedy, kiedy wszyscy nauczyliby się po polsku i potwierdzili znajomość tego języka egzaminem zdanym przed komisją. Ojciec dobrze znał swych synów. Zapewne wiedział, że nie lubią się przykładać do nauki. Dlatego chcąc się zabezpieczyć przed krętactwami, złamaniem jego ostatniej woli, sporządził cztery testamenty. W każdym z nich zawarł wskazówkę, gdzie skarbu szukać. Jednakże dopiero wszystkie cztery informacje razem złożone umożliwiały odnalezienie skrytki ze skarbem. Każda z nich osobno była bezużyteczna. Ponieważ nie bardzo synom ufał, zabezpieczył się podwójnie. Zdeponował te cztery ćwiartki testamentu u notariuszy w Warszawie, w Berlinie, w Wiedniu i w Paryżu. Zapobiegło to procesowi, który na przykład na terenie Niemiec mogli wytoczyć przeciw zmarłemu ojcu o uznanie go za nienormalnego psychicznie. Każdy z testamentów opatrzył notatką, że skoro skarb nie zostanie przejęty z powodu niewykonania warunku opanowania języka polskiego przez czterech potomków rodziny Stieglitzów, całe złoto ma być podzielone pomiędzy tych, którzy zjawią się w majątku piętnastego sierpnia, to jest w dniu, w którym sto lat wcześniej spisany został testament. Pani Nina spojrzała na kalendarz wiszący na ścianie i dodała: - Wczoraj był właśnie piętnasty sierpnia. A skarb był ukryty w ołtarzu. Tylko, że skrytka była pusta. Sądzę, że opróżniono ją już przed stu laty a może trochę później. Nie wiadomo. I w ten sposób znaleźliśmy motywy, a co za tym idzie przyczyny wydarzeń, jakie się rozegrały w pałacu. Pani porucznik wyjęła z torebki papierosy. Wyciągnęła jednego. Chwilę zmiękczała go w palcach. Trzasnęła zapalniczką i zaciągnęła się dymem. Już miała zacząć dalszy ciąg opowieści, gdy do jadalni wszedł Józef. - Jacyś z milicji na panią czekają w holu. Mówią, że sprawa pilna. Zgniotła zapalonego papierosa w popielniczce. Wstała. - Proszę wybaczyć, to moi szefowie. Muszę im najpierw złożyć raport. Dokończę później. Skłoniła się lekko i wyszła. 31 Niestety, ani tego dnia, ani następnego pani porucznik nie mogła dokończyć swej opowieści. Została zabrana przez swych zwierzchników do Warszawy i spodziewano się jej powrotu za parę dni. Wszyscy mogli się tylko domyślać, kto chciał zagarnąć cały skarb. Pewności jednak nie mieli, za to Filip wymieniony w opowieści pani Niny zbierał gratulacje i życzenia. Chłopiec, rzecz oczywista, wiedział o wiele więcej niż inni, lecz i dla niego wiele spraw było jeszcze niezrozumiałych. Musiał czekać do powrotu pani porucznik, by je wyjaśnić. Tylko jednego na pewno nie mógł się od niej dowiedzieć. Kto i po co wysłał depeszę do ciotki Aurelii podpisując ją imieniem Filipa. Postanowił zbadać to na własną rękę. Zastanawiał się, od czego zacząć. Punkt wyjścia narzucał się sam. Należało obejrzeć dokładnie samą depeszę. Jak pamiętał, ciotka Aurelia wyjmowała ją, a następnie chowała do swej przepastnej torebki. Od niej to należało zacząć. Chłopiec wprawdzie miał skrupuły. Czy to uchodzi grzebać w cudzej torebce? Nie był do końca pewien czy dobrze robi. Ciotki Aurelii nie było nigdzie, Ani w parku, ani w stajniach, ani też w pokoju. Chodził, szukał, pytał. Każdy ją widział, ale przed paroma godzinami. Teraz przepadła jak kamień w wodę. Zrezygnowany przysiadł na ganku wychodzącym na podjazd. Niechybnie musiała się tutaj zjawić. Jeśli nie zaraz, to na obiad, do którego pozostały niespełna dwie godziny. Wsparł głowę o oparcie stojącej na ganku ławki i oddał się słodkim marzeniom detektywistycznym. Oto widział siebie w roli porucznika Niny, kryjącego się na chórze kaplicy i rozbrajającego całą szajkę poszukiwaczy skarbu barona. Marzył o tym jak zadziwia wuja Alfreda, ciotkę Aurelię, no i oczywiście ojca swą przenikliwością i odwagą. Zatopiony w tym nierealnym świecie posłyszał nagle głos ciotki. Z początku myślał, że jest to część zwidów albo fragmenty drzemki. Dla pewności uszczypnął się w łokieć. Głos nie zamilkł. Dobiegał wprawdzie z oddali, jakby lekko przytłumiony, ale całkiem wyraźnie należał tylko do ciotki Aurelii. Podniósł się i nadsłuchiwał. Nie można było mieć żadnej wątpliwości. Trudno tylko rozeznać skąd dochodzi. Otworzył drzwi i wszedł do holu Nie było tu nikogo. Za to na widocznym miejscu, na środku okrągłego stołu stojącego pod oknem, leżała torebka Aurelii. Poznałby ją na drugim końcu świata. Z czarnej, śmiesznie pomarszczonej i uformowanej skóry, z wytartymi od używania rogami. Taka, jakiej co najmniej od dwudziestu lat nikt nie nosił, Rozejrzał się uważnie i skoczył jak tygrys na zdobycz. Na blat posypały się szminki, puderniczka, długopisy, stare bilety, chusteczka do nosa, drobne pieniądze, klucze, breloczki i medalion. Ten ostatni potoczył się chyżo po stole i upadł na ziemią. Trzasnął zameczek rozchylając obydwie połowy. Podniósł i rzucił okiem na wnętrze. W jednej połowie ukryty pod przeźroczystym plastykiem ciemnił się czyjś pukiel włosów, w drugiej zdjęcie wuja młodszego o dobrych kilkanaście a może więcej lat, ubranego w polski mundur od dawna nie używanego kroju. Depeszy nie było nigdzie. Jeszcze raz starannie przetrząsnął kupkę bezużytecznych drobiazgów. Nic. Dopiero wrzucając wszystko na powrót zabłądził ręką do kieszonki skrytej w ściance. Pod palcami zaszeleścił papier. Wyciągnął i rozprostował. Był to poszukiwany telegram. Uważnie mu się przyjrzał. Blankiet i wklejone paski tekstu nie budziły wątpliwości. Był autentyczny. Zaczął sprawdzać uważnie słowo po słowie. - Mam! - krzyknął radośnie. Było to odkrycie niewidoczne na pierwszy rzut oka. Przy godzinie nadania i godzinie odbioru figurowało to samo Warszawa. Odłożył torebkę na miejsce bacząc, by i leżała tak samo jak ją znalazł. Schował depeszę do kieszeni i przypomniał sobie, że słyszał głos ciotki Aurelii. Drzwi do gabinetu dyrektora były wpółuchylone. Zapukał. Rozległo się speszone chrząknięcie, podłoga skrzypnęła i pan Paszkowski odezwał się, ale tak niewyraźnie, że nie było wiadomo czy jest to zaproszenie czy prośba o zaczekanie. Filip wszedł. Obok biurka stała zapłoniona i speszona ciotka. Wuj zaś miał minę człowieka, którego nagle opuściła cała odwaga i kontenans. Nie zważając na to chłopiec wyciągnął z kieszeni telegram. - Odkryłem jeszcze jedną tajemnicę - oświadczył buńczucznie - tę depeszę nadał ktoś z Warszawy. Ktoś komu zależało, żeby ciocię tu ściągnąć. Czy to wujek zrobił? Pan Paszkowski poruszył przecząco głową. - Bardzo jestem szczęśliwy, że twoja ciotka tu przyjechała. Jednak w tym, celu, żeby tu ją ściągnąć, wygodniej byłoby, gdybym depeszę nadał tutaj. Nie wiem kto to zrobił, ale gdybym wiedział, tobym mu podziękował. - Doprawdy - zarumieniła się jeszcze bardziej ciotka kryjąc wzruszenie nerwowym wytarciem nosa. Roześmiał się głośno. - Jeszcze w to wątpisz? Pochyliła głowę nisko. Wbiła wzrok w podłogę i wyznała ledwie dosłyszalnym szeptem: - To ja sama do siebie ją nadałam. Bardzo cię chciałam zobaczyć. Starszy pan pochylił się i ucałował ją w rękę. Obydwoje byli wzruszeni. Filip nie czekając na koniec sceny wycofał się na korytarz, cicho zamykając za sobą drzwi. - No, tym razem poszło szybko. Za jednym zamachem odkryłem kto nadał telegram i jaki może być epilog tego przyjazdu. Z resztą zagadek muszę jednak poczekać na panią Ninę. Zatrzymał się chwilę i spojrzał na zamknięte drzwi, za którymi znajdowali się ciotka Aurelia i wuj Alfred. Takiego zakończenia nawet, w najśmielszych snach nie mógł się spodziewać. 32 Pani Nina zjawiła się; następnego dnia rano. Była w świetnym humorze. Otrzymała pochwałę i obietnicę awansu na kapitana. Zaraz po śniadaniu wszyscy zasiedli w jadalni. Tym razem obok wuja Alfreda siedziała promieniejąca i śmiejąca się Aurelia. Na tą odmianę zwróciła uwagą nawet pani porucznik. Widać było, iż domyśla się co zaszło w pałacu w czasie jej nieobecności. Jednak nie uczyniła najmniejszej aluzji. Od razu przystąpiła do kontynuowania swej opowieści. - Zapewne państwo są ciekawi, kim byli ci ludzie, którzy chcieli zagarnąć skarb barona. Otóż cztery ćwiartki testamentu zdeponowane u notariuszy w czterech stolicach europejskich odkryły niezależnie od siebie cztery osoby: w Warszawie, w Paryżu, w Wiedniu i w Berlinie. Wiemy tylko o częściach testamentu z Polski, Francji i Austrii. Losy niemieckiej ćwiartki nie są znane. Właściwie na serio potraktował odnaleziony dokument tylko Polak. Dwaj pozostali uznali to za zabawną ciekawostkę. Dlaczego tu przybyli? Na pewno nie z chęci zysku. Jean miał i tak badać przenoszenie się chorób końskich na ludzi i akurat, rzecz jasna, świadomie wybrał tę właśnie stadninę. Kurt przypadkowo stwierdził, że nazwa wymieniana w dokumencie jest identyczna z nazwą miejscowości, w której biuro podróży oferowało wczasy. Z ciekawości, a może w nadziei na jakieś ciekawe odkrycie - przyjechał, zbiegiem okoliczności w tym czasie zjawił się także Polak. Od razu uznał, że Francuz, Niemiec i Austriak przyjechali po skarb. Pomylił się. Przede wszystkim poza nim w pałacu były tylko dwie ćwiartki testamentu. Jego właściciele nie mieli specjalnej chęci na poszukiwanie skarbu. Raczej podejrzewali, że jest to żart sprzed wielu dziesiątków lat, lub w najlepszym przypadku bogactwo, które dawno zniknęło. Polak próbował odszukać pozostałe ćwiartki dokumentu. Najpierw podejrzewał wszystkich cudzoziemców, nie wyłączając Juergena i Harrego. Później, kiedy poszukiwania u tych dwóch zawiodły, zaczął szukać u Polaków. Zorientował się przy tym, że Austriak i Francuz coś wiedzą, ale Kurt w porę zniknął a Francuz nie chciał mu dać dokumentu. Nasz wspaniały detektyw Filip - to pani Nina powiedziała z lekką, ledwie odczuwalną drwiną - Wskutek swych zapędów śledczych również był na liście zainteresowanych odkryciem skarbu. Dopiero po pewnym czasie aferzysta wyłączył go z tego kręgu uznając, iż się pomylił. - Przepraszam, ale dlaczego pan Kurt właśnie pani powiedział o swej cząstce testamentu? - zapytał pan Paszkowski. - Widocznie wzbudziłam w nim zaufanie. - W to nie wątpię, a może nawet coś więcej. - O nie - zaprotestowała - po prostu zorientowałam się, że się czegoś boi. Sprowokowałam go w rozmowie do zwierzeń, a później zapoznałam z częścią naszego planu. To ja mu poradziłam, by zniknął. Znalazłam mu pokój na wsi, z którego nie wychodził. - Wiem - wyrwało się Filipowi - widziałem go jak szedł do lasu. - Jesteś nad podziw bystrym chłopcem. To ja się z nim spotykałam. Wychodził tylko w przebraniu. Wiele mi pomógł w śledztwie. Dał mi też dokładny opis testamentu. Najważniejsze, że jego domniemana śmierć i zniknięcie miało zaniepokoić przestępcę i przyczynić się do jego wykrycia. Tak się też stało. Złoczyńca po niezrozumiałym dla niego wypadku pana Kurta zaczął rzeczywiście przejawiać zdenerwowanie. To go zgubiło. Dzięki temu wpadł. - Ale kto nim był? - ciotka Aurelia nie mogła poskromić ciekawości. - Był to Szur. Jak państwo zauważyli, nie ma go wśród nas. Siedzi w więzieniu. Dowodów było aż nadto. Człowiek ten zaniepokojony sprytnie prowadzonym na własną rękę przez Filipa śledztwem przedstawił się mu jako major, by odwrócić uwagę chłopcu od swej osoby. On także przeprowadził rewizję w pokoju Filipa, uprzednio zamykając chłopca u Kurta, i wziął stamtąd zeszyt cytatów. Zaintrygowały go liczby wpisane po każdej złotej myśli. Kiedy się zorientował, że oznaczają kolejne strony, wiersze i szkolne oceny, zostawił zeszyt w jadalni, skąd wziął go kapitan Boczak. Brulion leżał tak długo, że chyba wszyscy mieszkańcy pałacu mogli go przejrzeć. Podejrzewając, że Anglik jest jednym z pretendentów do skarbu - ciągnęła dalej pani Nina - Szur się pomylił. Wszak nie wiedział jeszcze kto ma pozostałe ćwiartki testamentu. W momencie kiedy pan Kurt udawał martwego, a później za moją namową uciekł, zostawiliśmy wiedeńską część testamentu w pokoju. Szur ją ukradł. Widziałam to i nie przeszkadzałam. Zbliżał się finał całej afery. Podsłuchałam rozmowę Szura z kimś kogo na razie nie wymienię. Umawiali się w kaplicy. Zadzwoniłam do moich szefów informując ich o tym. Tę właśnie rozmowę posłyszał nasz młody detektyw i wziąwszy do pomocy sierżanta z miejscowego posterunku usiłował złapać mordercę. Choć wskutek jakiegoś nieporozumienia moi koledzy nie otoczyli kaplicy, zjawiłam się tam, by ostatecznie zdemaskować Szura i uratować życie naszemu miłemu profesorowi Sorbony. - O tak! - zawołał Francuz. - To ja miałem paryski testament barona. - Jak już wyjaśniłam, skarbu nie ma. Może zabrali go synowie barona. Może zaginął w czasie wojny. Tego nie dojdziemy. Sprawa w kaplicy potoczyła się tak, jak przewidywałam. Najpierw Szur wyciągnął od profesora brakującą ćwiartkę testamentu. By go wprowadzić w błąd i uśpić czujność udawał, że liczy na kartce dane, choć już zorientował się, że skarb jest w ołtarzu. Z trzech posiadanych ćwiartek testamentu - Juergena, Kurta i swojej - domyślał się, że ukryty jest w kaplicy. Dlatego tam się umówił. Ja przeszkodziłam. Jednego tylko nie przewidziałam, że kolega z mego fachu, kapitan Boczak będzie tu przebywał na urlopie i uratuje mi życie. Słysząc tę złośliwość Boczak spiekł raka. Nie zwrócono na to uwagi. Poza panią Niną, Filipem i sierżantem nikt nie wiedział o interwencji Boczaka przed kaplicą. - Jeszcze jestem winna wdzięczność nieobecnemu tutaj sierżantowi - ciągnęła dalej z niemiłosierną złośliwością - dzięki niemu mogłam zwiedzić tutejszy posterunek i usłyszeć, jaki wspaniały głos ma jego pistolet i on sam. Siedzący przy stole wybuchnęli zgodnym śmiechem. Wyglądało na to, że opowieść jest skończona. Filip poruszył się na krześle. Jeszcze nie był całkiem pewien, jak to było z białym baronem. Z początku straszył Józef, potem Szur, ale kto się ukazał wieczorem w alejce parkowej? Chłopca uprzedził Francuz. - A ten duch białego barona? Kto nim był? Pani Nina nie wiedziała o skarbie w wieży, którego chronił Józef. Filip tego nie zdradził. Szur milczał na ten temat, a ostatnim, który by chciał mówić, był na pewno stary masztalerz. Dlatego też porucznik mogła ujawnić tylko to co wiedziała i czego się domyślała. - Cały czas straszył Szur. Potem ja mu wykradłam z szuflady strój a pan Kurt ukazał się w przebraniu w parku. To była cząstka mego planu zmierzająca do wyprowadzenia przestępcy z równowagi. 33 W dwa dni później pałac opuściła pani Nina. Przyjechał po nią służbowy samochód. Z okazji szybkiego dostania się do Warszawy skorzystał kapitan Boczak i Francuz. Po ich odjeździe zrobiło się cicho i smutno w całej stadninie. Filip markotnie włóczył się z kąta w kąt. Spacerował po parku, trochę opalał na podjeździe. Zaczął nawet tęsknić do towarzystwa ciotki Aurelii, lecz ta, zapatrzona w wuja Alfreda, nie miała czasu dla siostrzeńca. Chłopiec nudził się. Wszystkie przywiezione ze sobą książki już przeczytał. A po zakończeniu przez porucznik Ninę śledztwie pałac i stadnina nie przedstawiały dlań żadnych atrakcji. Wyczerpawszy wszelkie możliwe trasy spacerów powlókł się któregoś razu ku stajniom. Szło stamtąd parskanie, tupot kopyt i charakterystyczny zapach końskiego potu wymieszany z wonią nawozu zaścielającego boksy. Zamyślony wszedł do pierwszej z brzegu stajni. Na progu zderzył się nieomal z Józefem. Ten przystanął. Rozejrzał się dookoła. Nie widząc nikogo pochylił się nad chłopcem jakby go chciał objąć wpół. Nie uczynił tego, tylko rzekł cicho: - Dziękuję ci bardzo, że nie powiedziałeś nikomu o wieży zegarowej i o mnie. O tym, że udawałem białego barona. Otarł rękawem łzę zawisłą na oku. By ukryć wzruszenie, odwrócił się i powiedział na pozór szorstko. - Chodź, pokażę ci Szatana. Wychowałem go od maleńkiego. Kocha mnie jak pies. Na widok zbliżającego się masztalerza kary rumak stojący w ostatnim boksie zarżał radośnie i zabębnił kopytami o podłogę. Podeszli bliżej. Koń wyciągnął pysk nad przegrodą i położył go na ramieniu Józefa. Stali tak przez chwilę milczący jak zakochana para. Wreszcie stary wydobył z kieszeni kilka kostek cukru i podał zwierzęciu. Koń wargami delikatnie wybrał je z dłoni i nie przestając patrzeć na swego opiekuna schrupał je błyskawicznie. Filip na zaproszenie masztalerza także wziął cukier do ręki. - Scena powtórzyła się dokładnie tak samo. Z tym tylko, że Szatan nie spuszczał w dalszym ciągu wzroku z Józefa. Chłopiec pogłaskał zwierzę po głowie. Poklepał po szyi. - Ho, ho - rozległ się za nim głos wuja - upłynie dwadzieścia lat a dożyję tej chwili, że mój siostrzeniec dobrowolnie siądzie na konia. A za dalsze dwadzieścia lat tego, że polubi te... Jak ty je nazywasz? - Dzikie bestie - bąknął chłopiec. Ciotka Aurelia stała z boku i przysłuchiwała się całej rozmowie z uśmiechem. Gdyby Filip nie wiedział tego co wiedział, mógłby sądzić, że ciotka kocha konie, a nie wuja. Pana Paszkowskiego odwołano gdzieś w głąb stajni. Odszedł wraz z Józefem. Filip dalej głaskał Szatana przyglądając się przy tym badawczo ciotce. Pochwyciła jego spojrzenie. Zmieszała się. - Masz do mnie żal? - O co? - zdumiał się. - O tę depeszę. - E, nie. A może trochę. Naprowadziła mnie na fałszywy trop. Zdziwiła się. - Fałszywy trop? - A tak. Wychodziło na to, że ktoś ciocię wezwał tu celowo. Ale to do niczego nie pasowało. Więc pomyślałem inaczej. - Jak? - Że ciocia jest szefem bandy. Zaśmiała się z przymusem. - Więc jednak masz żal. - E, tam. Maria Konopnicka miała rację. - Dlaczego? - "Minęła nocka, minął dzień, Słoneczko moje dobry dzień." Popatrzyła na Filipa, jakby nie zrozumiała cytatu. - Jak dorośniesz, zrozumiesz, że różnie w życiu bywa. Czasem los jest okrutny dla ludzi i nie ma na to rady. A czasami losowi można pomóc. Ja tak zrobiłam i nie żałuję tego. Filip kiwnął ze zrozumieniem głową. Widząc nadchodzącego Paszkowskiego dorzuciła szybko. - Ale o tym, co tutaj mówiliśmy, wujowi ani mru-mru. Kiwnął głową drugi raz. Idący środkiem stajni dyrektor nie słyszał ich rozmowy, ale widział Filipowe potrząsanie głową. - Co tak rzucasz pyskiem jak rasowy arab? Uważaj, żebyś z tej nagłej sympatii do koni nie zmienił się w rumaka. Bo wtedy ojciec nie będzie cię mógł trzymać w mieszkaniu. Do końca życia będziesz musiał zostać u mnie. Filip nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko porozumiewawczo do ciotki Aurelii. Ona mu ten uśmiech odwzajemniła i powiedziała jakby bez związku: - Słoneczko moje, dobry dzień. 34 Następnego dnia Filip spał nieco dłużej. Wrażenia ostatnich dni, zakończenie afery ze skarbem spowodowały, że czuł się zmęczony. Przebudziło go słońce stojące dość wysoko i łaskoczące promieniami po twarzy. Siadł, przetarł oczy i kichnął. Odruchowo spojrzał na zegarek. - Mój Boże. Dostanę burę od wuja. Nie myjąc się narzucił na siebie ubranie, przygładził włosy i zbiegł prędko na dół. W jadalni kręcił się tylko Józef sprzątając ze stołu. - Powiedziałem dyrektorowi, że jesteś chory - poinformował chłopca - nie kazał cię budzić. Pijąc kawę z mlekiem i chrupiąc świeże bułeczki Filip przyglądał się Józefowi. Stary masztalerz chciał coś powiedzieć. Musiało to być bardzo poufne i tajemnicze, bo rozglądał się dookoła. Potem sprawdził czy nikt nie stoi w holu wejściowym, ani też w korytarzyku prowadzącym do biur. Upewnił się w końcu, że są sami i nachylił się nad Filipem. - Czy ty uważasz, że jestem złodziejem, który dzięki tobie i Szurowi uniknął więzienia? Chłopiec spojrzał na niego zdziwiony. - Złodziejem? A co pan ukradł? - Skarb Stieglitzów. Zaskoczony zakrztusił się łykiem kawy. - Pan wie, gdzie on jest? - Ty tak samo wiesz. Tego już było za dużo. - Gdybym wiedział tobym oddał. I bardzo proszę, niech pan to samo zrobi. - Kiedy nie mogą. - Dlaczego? - Bo ma go Szur. - Przecież Szur siedzi w więzieniu. - To nic, ale skarb ma. - Proszę pójść do porucznik Niny i jej wszystko powiedzieć. - Nie mogę, bo i tak skarbu nie odzyskamy. Filip stracił cierpliwość. - Mówi pan samymi zagadkami. Nic z tego nie rozumiem. - Dobrze - Józef wyprostował się - opowiem wszystko dokładnie. A potem zrobię tak jak zechcesz, nawet dam się aresztować, choć wczoraj dziękowałem ci, że mnie nie zdradziłeś. Filip odsunął jedzenie i z zaciekawieniem spojrzał na masztalerza. - Zaraz po wojnie znalazłem w kaplicy skarb. Same złote monety. Była przy nich kartka napisana po polsku, że jest to testament zapisany potomkom polskim... - Potomkom polskim? - Nie wiem dlaczego, ale tak to było napisane. W pierwszej chwili chciałem to zabrać. Wiadomo, poniemieckie. Jakby zdobycz wojenna, ale potem, kiedy znalazłem kartkę, że to polskie, to sumienie mnie ruszyło. - Sumienie? Józef się speszył. - No niezupełnie. Tam były narysowane czarne diabelskie łapy i takie przekleństwo - kto zabierze ten skarb dla siebie, tego czarty porwą, ziemia pochłonie, będzie przeklęty na całą wieczność". I że ten kto znajdzie ma go strzec, bo spadnie na niego nieszczęście. Tam napisano jeszcze wiele strasznych rzeczy, ale nie pamiętam. - I co? Kto to wziął? - Poczekaj. Nie tak od razu. Zostawiłem i tak leżał. Parę lat temu przyjechali tacy jedni. Podobno konserwatorzy. Mieli remontować kaplicę, ale tylko węszyli. Przeraziłem się, że mogą znaleźć skarb i spotka mnie nieszczęście. Wszystko wyjąłem i schowałem w wagach zegara na wieży... - A potem - dokończył Filip - wziął pan wszystkie złote monety, włożył cynowe marki i tylko dla niepoznaki na wierzchu zostawił po jednym złotym krążku. - Nie. Słowo daję, że nie. Myślę, że Szur. - E tam, Szur! Wziął to co widzieliśmy. - To on wcześniej zabrał złoto i włożył ten cynowy bilon. Filip przyjrzał się Józefowi. - Mądrze to pan wydedukował. To całkiem możliwe, ale nie do udowodnienia. Jeśli wziął, to schował i wyciągnie po wyjściu z więzienia. Na to nic nie poradzimy. A tego białego barona to pan sam wymyślił? - Tak słyszałem, że ludzie mówili. Straszyło podobno po nocach. To i ja straszyłem, żeby nie myszkowali bez potrzeby. - To sprytnie - pochwalił chłopiec - ale wie pan co, myślę, że chyba należy to wszystko powiedzieć pani Ninie. Może ona znajdzie jakiś sposób na Szura. Józef umknął z wzrokiem i coś mruknął niewyraźnie pod nosem. - Proszę? - Ja to już powiedziałem pani porucznik. Mówiła to samo co ty, że pewnie schował i jak wyjdzie z więzienia... Filip zerwał się wściekły. Został znów wystrychnięty na dudka. Czy ten Józef kpi z niego, że pyta o radę, skoro już mówił z Niną? Masztalerz zdawał się tego nie dostrzegać. Był wyraźnie zatroskany. - Jak sądzisz, spadną na mnie nieszczęścia i męki piekielne za niedopilnowanie skarbu? - Oczywiście - zezłościł się chłopiec - nie ma ratunku. Piekło, szatani i smoła. Józef przeraził się nie na żarty. Płaczliwie zaprotestował. - Pani porucznik mówiła, że mi nic nie będzie. Filip zerwał się i wybiegł. Jeszcze na podjeździe goniły go narzekania wystraszonego masztalerza. 35 W końcu sierpnia chłopiec wrócił do Warszawy. Ciotka Aurelia pozostała w stadninie. Zanosiło się na to, że od jesieni ojciec wraz z Filipem będą musieli sami prowadzić swe domowe gospodarstwo. Rano chłopiec rozpakował rzeczy. Książki ustawił na półce, brudne koszule wrzucił do kosza w łazience, a ubrania zawiesił w szafie. Po południu na lotnisku witał powracającego ojca. Pan Konarski wyglądał na utrudzonego nie tyle podróżą, ile pracą, jaka go absorbowała w czasie pobytu w Stanach Zjednoczonych. Przywitali się radośnie i serdecznie, choć ze wstrzemięźliwością prawdziwych mężczyzn. Przekrzykując chrypiące głośniki wymienili między sobą pytania i odpowiedzi. Jak zwykle w takiej chwili chaotyczne i niezbyt sensowne. Dopiero w domu pan Konarski mógł się uważnie przyjrzeć synowi. - Nie wyglądasz mi zbyt dobrze, jak na tak długi wypoczynek. Czyżbyś znowu spadł z konia? A może te bestie cię pogryzły? - Nic z tych rzeczy. Jeśli ktokolwiek mógłby kąsać, to tylko ja. I to wcale nie poczciwe koniska lecz bandytów. Filip starannie i ze szczegółami opowiedział ojcu to wszystko, co w czasie wakacji wydarzyło się w pałacu. Nie pominął nawet historii Józefa i monet ukrytych w wagach zegarowych. Zastrzegł się jedynie, że to sprawa poufna i nie może dojść do niczyich uszu. Pan Konarski słuchał tego wszystkiego z wielką uwagą. Z początku myślał, że to jakaś fantazja syna, później zaczął podejrzewać, iż Filip streszcza mu ostatnio obejrzany film lub co bardziej prawdopodobne - przeczytaną książkę. Dopiero kiedy pojął, że wszystko to rzeczywiście zdarzyło się u Alfreda Paszkowskiego w stadninie koni, zadrżał z przejęcia. Był to spóźniony strach. Wszak Filip siedział przed nim cały i zdrowy, jedynie nieco wymizerowany. Ale tak jest z rodzicami, że podobne opowieści swego potomstwa przeżywają z przejęciem i siłą, jakby sami uczestniczyli w wydarzeniach i na domiar wszystkiego nie mieli pojęcia jak się cała afera zakończy. Kiedy Filip dotarł do momentu odkrycia, kto sfałszował depeszę i dlaczego, pan Konarski odetchnął. Chłopcu nie groziło już żadne niebezpieczeństwo. - To dobrze - powiedział - że cało i zdrowo z tego wszystkiego wyszedłeś. Nie wiem tylko czy zdajesz sobie sprawę, że grozi nam rzecz gorsza niż morderstwo. Będziemy pozbawieni opieki i pomocy ciotki Aurelii. Wprawdzie nie jestem jeszcze tego pewien, ale niebezpieczeństwo jest już za progiem. - Nie, tatko - odrzekł Filip z całą powagą - ono już przekroczyło próg. Jestem gotów się z tobą założyć o nowy wyścigowy rower, że jeszcze we wrześniu dostaniemy zaproszenie na ślub. - Ponieważ w przypadku mojej wygranej musiałbym dostać rower, a to jest niemożliwe, bo nie znam nikogo kto mógłby mi kupić, pozostaje mi tylko jedno. - Cóż takiego? - zaniepokoił się Filip - chyba nie odstąpisz od zakładu? - Nie. Na to nie pozwoli mi dbałość o szczęście ciotki Aurelii. Nie widzę innego wyjścia jak tylko przegrać ten zakład. - Zawsze mówiłem, że jesteś najwspanialszym ojcem. Ale czy w szkole zwolnią mnie na ślub? - Jeśli tylko nie będziesz na niego chciał jechać rowerem, to całą sprawę biorę na siebie. - I jak tu pomyśleć, że mogłem kiedyś nie lubić koni i cioci Aurelii. - I jak tu pomyśleć - zakończył rozmowę pan Konarski - że można na pierwszym miejscu wymienić konie, a na drugim ciotkę Aurelię. I roześmieli się obydwaj szczęśliwi, że znów są razem. 36 Początek roku szkolnego był nudny jak zawsze. Zebrali się w sali gimnastycznej i dyro coś długo im prawił. Filip nie umiałby powtórzyć co. Później z radia wysłuchali jakiegoś przemówienia, równie niezrozumiałego co nużącego. Po tym wszystkim rozeszli się do swoich klas. Inauguracja roku sprawiła jedno - z ulgą powitali lekcje. Było to lepsze niż uparte piłowanie mów na uroczystości. W klasie wrzało od rozmów. Jeden przez drugiego przekrzykiwali się wszyscy dzieląc się swymi wrażeniami z wakacji. Jedni byli na obozach, drudzy z rodzicami zwiedzali obce kraje. Po pierwszej fali opowieści natężenie rozmów poczęło bardziej przypominać toczącą się leniwie rzekę niż zbałwanione morze. Każdy już powiedział to, co miał do wyznania najciekawszego. Wreszcie zainteresowano się milczącym dotąd Filipem. - A ty, gdzieś się szwendał? Razem z ojcem za granicą? - Nie. U wuja. W stadninie koni. Chłopca otoczyła grupka kolegów sypiąc pytaniami jak z rękawa. - Dużo jeździłeś konno? - Na oklep, czy w siodle? - A zrzucił cię który? Filip oganiał się jak od natrętnych much. - Ani nie spadłem, ani nie siedziałem w siodle. W ogóle nie jeździłem konno. Raz tylko karmiłem cukrem Szatana. - Szatana - pisnęła z przerażeniem któraś z dziewcząt - to tam były diabły? Cała klasa wybuchnęła śmiechem. - Nie, ale były duchy - odparł chłopiec i już chciał opowiedzieć historię białego barona nie kryjąc swego współudziału w wykryciu przestępstwa, ale drzwi się otworzyły i do klasy wszedł wychowawca. Rzucono się pośpiesznie do ławek. Zapadła nagła cisza, w której otworzenie dziennika klasowego zabrzmiało jak wystrzał z pistoletu. "Szkoda, że oni nie mogli widzieć i słyszeć strzelaniny sierżanta - pomyślał Filip - ale to nic nie szkodzi. Zdębieją jak im opowiem." A przecież wcale nie był pewien czy rzeczywiście ma chęć to uczynić. Lekcja, jak to zwykle na początku, potoczyła się nieskładnie i ulgowo. Profesor wyjaśniał, czym będą się zajmować. Kazał notować obowiązkowe roczne lektury, z których Filip co najmniej połowę znał. Każdy uważał za swój obowiązek zadać jakieś pytanie i tak zeszła cała godzina. Na następnej profesor zaskoczył ich. - Napiszemy sobie krótką klasówkę. Zobaczymy, czyście nie wyszli z wprawy. Nie pomogły chóralne protesty i prośby. Wyciągnął z teczki stos kartek i rozdał. Miał nawet kilka długopisów dla tych, którzy zapomnieli przynieść. Temat brzmiał tak, jakby profesor przed wejściem do klasy podsłuchiwał pod drzwiami: "Moje najciekawsze przeżycie podczas wakacji". Filip postanowił, że wszystkich zakasuje. Ochoczo ujął długopis i szybko, słowo za słowem, zdanie za zdaniem kreślił na papierze. Napisał: "Moim najciekawszym przeżyciem na wakacjach, używając słów Gustawa z «Dziadów», było "szukanie umarłych pośród nas żywych". Na chwilę wstrzymał rękę. Zastanowił się od czego zacząć. Chyba od testamentu barona. Ostatniej woli Niemca, który poczuł się Polakiem i obecnie jako zmarły ponownie został odnaleziony wśród żywych. Ta przenośnia ogromnie mu się spodobała. Jeszcze chwilę myślał nad dalszym ciągiem, gdy naszły go wątpliwości. Czy nie będzie to samochwalstwem? Czy w ogóle mu uwierzą? A może powinien całą historię zachować dla samego siebie? Im dłużej o tym myślał, tym; większą uzyskiwał pewność. Wreszcie starannie i dokładnie przekreślił to, co napisał. Po czym swym kaligraficznym, wyraźnym charakterem napisał pierwsze zdanie: "Mym największym przeżyciem na wakacjach było przeczytanie tomu poezji Bolesława Leśmiana". Następnie zagłębił się w długi i drobiazgowy opis wrażeń wyniesionych z tej lektury. W miarę jak pisał, chęć opowiedzenia o wakacyjnej przygodzie coraz bardziej malała, kurczyła się, aż wreszcie stała się prawie tak malutka jak krasnoludek. Po postawieniu ostatniej kropki w wypracowaniu nawet i on zniknął. Kiedy po lekcjach wychodził ze szkoły, nie był nawet pewien czy to wszystko rzeczywiście się wydarzyło. Czy nie przyśniło mu się przypadkiem, albo nie było opowieścią wyczytaną gdzieś w książce, lub obejrzaną w kinie? Kołobrzeg 1980.