Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk H , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. iteratuna KUKNIJ TUTAJ HELENA ZAWISTOWSKA ŁUK KARAKAMBY opowieść baśniowa Tower Press, Gdańsk 1997 Wydawca: Tower Press, Gdańsk 1997 Projekt okładki i ilustracje: Jarosław Wróbel © Copyright for the text by Helena Zawistowska, Gdańsk 1997 © Copyright for the design by Jarosław Wróbel, Gdańsk 1997 Redakcja i skład: Ludwika Topp Redakcja techniczna i korekta: Elżbieta Smolarz Łamanie: Dariusz Szmidt ISBN: 83-87342-00-9 I. Ślubne dary Gwarno i rojno było na dworze króla Ewalda i królowej Idalii w dniu poprzedzającym ślub ich córki Blanki. Szykowano ucztę weselną, przyozdabiano komnaty, ogrodnicy strzygli trawniki, ścinali kwiaty i układali cudne bukiety, w szwalniach szwaczki pakowały w kufry sporządzoną wyprawę, a najzręczniejsze przystrajały suknię ślubną - białą i zwiewną jak mgła, z welonem tak długim, że nieść go musiało ni mniej ni więcej tylko sto panien. Delikatny muślin miał skrywać śliczną twarzyczkę oblubienicy, a wianek z błękitnych kwiatów przyozdabiać jej głowę. Blanka oczekiwała z biciem serca swego wybranego - księcia Gwalberta, znakomitego rycerza pozostającego w służbie króla, który miał zjechać następnego dnia, wraz ze swoimi rodzicami i drużyną, a także licznymi gośćmi i przyjaciółmi. Lecz niespodziewanie dla wszystkich już w przeddzień zaślubin, w południe, zadudniły kopyta końskie na moście nad rzeczką. Nie był to jednak orszak książęcy. Z pysznej karety zaprzężonej w sześć białych koni, o farbowanych na czerwono grzywach i ogonach, wysiadła wielce strojna pani, a choć była już w kwiecie wieku, twarz miała urodziwą i miły uśmiech na ustach. - Jestem księżna Zelmira - powiedziała skłoniwszy się przed parą królewską. - Nie byłam dotąd na twym dworze, królu, co z łaski swej musisz mi wybaczyć. Ale teraz, usłyszawszy o bli- skim weselu, przyjechałam, by życzyć szczęścia waszej ślicznej córze i dary ślubne wręczyć. - Witamy cię z wdzięcznością, księżno - odparł król -i prosimy na pokoje. Z honorami podejmowano Zelmirę - pierwszego weselnego gościa, choć nikt jej nie znał, a nawet nie słyszał przedtem jej imienia. Lecz grzeczność i gościnność kazały dać wiarę możnej pani. Po wieczerzy księżna wręczyła królewnie podarunki ślubne: zwierciadełko w srebro oprawne i złote puzderko, w którym błysnęły drogie klejnoty. Ale trzeci dar zadziwił wszystkich, bowiem nie wydawał się odpowiedni dla panny młodej. Zelmira podała Blance uzdę pięknej roboty, z barwnym pióropuszem, czerwonymi frędzlami i złotymi guzami, po czym powiedziała: - Wiem, panienko, że lubujesz się w konnych przejażdżkach, dlatego daruję ci uzdę, by zdobiła twego wierzchowca. - Ach, jaka ładna! - klasnęła w ręce Blanka. - Dziękuję ci, pani, to wspaniały podarek. Już jutro rano każę przystroić moją Burzę w tę uździenicę, bo chcę pożegnać się z rodzinnymi stronami. Jest za lasem wyniosłe wzgórze, z którego często oglądam zachód słońca. Właśnie tam pojadę jutro rano. Księżna Zelmira, która ujęła wszystkich miłym usposobieniem, dowcipem i wytwornością, nie mogła uczestniczyć w ślubnych uroczystościach, gdyż, jak powiedziała, wzywały ją pilne sprawy. Żegnano księżnę z żalem. Wnet zajechała poszóstna kareta, a gdy pani wsiadła, konie ruszyły z kopyta. Zadudnił pod nimi zwodzony most i złocisty pojazd zniknął w wieczornym mroku. Następnego ranka przyprowadzono Blance przystrojoną odświętnie klacz. Jednak Burza, zwykle tak uległa, była tego dnia wyjątkowo krnąbrna i nieposłuszna, i w żaden sposób nie dawała się prowadzić. Wreszcie zakręciła się w kółko i pomknęła, ale nie tam, gdzie kierowała ją Blanka. Nie wiedzieć czemu porzuciła ubitą drogę i popędziła przez pola, przez bezdroża, po grudzie i ugorach, przez chaszcze i zarośla, pokonując - jak prawdziwa burza - wszelkie przeszkody. 4 Przerażona królewna z trudem utrzymywała się w siodle, wiatr świszczał jej w uszach, a kurz wciskał się pod powieki. Była już zupełnie wyczerpana, jeszcze trochę, a spadłaby pod kopyta szalonego konia. Wtem Burza zaczęła zwalniać i zatrzymała się na pustkowiu z dala od wszelkich osad ludzkich. Blanka straciła przytomność i niechybnie upadłaby, ale czyjeś silne ramiona podtrzymały ją i ostrożnie zdjęły z siodła. Tymczasem w zamku czyniono ostatnie gorączkowe przygotowania do ślubu królewny. Zebrały się już drużki - sto dziewcząt w bieli - by ubierać pannę młodą, lecz nigdzie nie mogły jej znaleźć. Śniadanie dawno minęło, królowa zaczęła się niepokoić, a około południa już i król był pełen obaw. Rozesłał więc sługi i żołnierzy po całej okolicy na poszukiwanie córki, lecz wszyscy wrócili z niczym. Wszczął się popłoch. Królowa traciła zmysły, sto panien w bieli biegało bezładnie po komnatach, dostojnicy i dworzanie zasumitowani wielce, nie wiedzieli, co czynić. Tylko król nie stracił głowy i postanowił, iż sam uda się na poszukiwanie. Właśnie żegnał się z królową, gdy wpadł stajenny, wołając od progu: - Jaśnie królu! Burza wróciła! - Gdzie Blanka? - krzyknęła królowa. - Jaśnie pani... - rzekł drżącym głosem stajenny. - Klacz sama przykłusowała, ale też i bez owej pięknej uździenicy, co to ją panienka kazała nam dzisiaj koniowi założyć. A klacz zmarnowana jest i zgoniona, niby z dalekiej drogi. Wszyscy pobiegli zaraz do stajen, otoczyli Burzę i dotykali jej siodła, jakby nie wierząc, że nie ma na nim Blanki. A klacz zarżała tylko żałośnie i łeb spuściła. W tej samej chwili zadudniły kopyta na moście, dał się słyszeć gwar, śpiewy i wesołe okrzyki. To Gwalbert nadciągał ze swoją drużyną i całym orszakiem. Niestety, wnet ten radosny nastrój zamienił się w smutek. Gwalbert, choć rozpacz targała mu serce, wysłuchał spokojnie całej opowieści o zniknięciu Blanki. Potem radzili wszyscy nad sprawą. Może Burza przeląkłszy się czegoś poniosła, królewna spadła i leży gdzieś teraz bez życia? Może to za sprawą nowej uzdy klacz się znarowiła? Kto i po co zdjął podarowaną uździenicę? A może księżna Zelmira uplanowała to wszystko? Kim ona jest? Życzliwość mogła udawać, by zdobyć zaufanie i by Blanka przyjęła jej dar. Tak, ta obca dama wydała się nagle wszystkim bardzo podejrzana. W końcu Gwalbert podjął postanowienie: - Moja drużyna dołączy do twojej, miłościwy królu, i będzie szukać Blanki wzdłuż i wszerz twych włości, a ja pójdę, by odnaleźć Zelmirę. Widzę, że zależało jej na tym, aby księżniczka zniknęła. Lecz przysięgam, że nie spocznę, póki nie odzyskam mojej umiłowanej. I jeszcze tego wieczoru odjechał książę samopas ku krańcom rozległego państwa króla Ewalda. Na wszystkie strony rozjechali się też rycerze z jego drużyny. Długo wędrowali, a choć każdy zjeździł szmat świata, nigdzie nie znaleźli księżniczki i nie natrafili na ślad Zelmiry. Nikt nie umiał nic o niej powiedzieć, nikt nie znał jej imienia i nie wiedział skąd pochodzi. Gwalbert nabrał więc pewności, iż to tajemnicza Zelmira porwała jego Blankę. Kim naprawdę była i po co to uczyniła - nie wiedział, lecz choć inni ustali już w poszukiwaniach, on przysiągł sobie, że z tym większą zawziętością szukać jej będzie dalej. //. Garbus Pewnego wieczoru zatrzymał się Gwalbert w wiejskiej gospodzie, by posilić się i przenocować. Siedziało tu już przy wieczerzy kilkoro gości, zapewne podróżnych jak i on. Rycerz siadł u końca stołu nad polewką, a choć był zafrasowany i zajęty swymi myślami, zaciekawiła go rozmowa współbiesiadników. Pewien młodzieniec żywego usposobienia opowiadał jakąś historię ku uciesze wszystkich obecnych. Gwalbert jął się przysłuchiwać. - Tak więc, panowie - mówił młodzik - brat mój przekonywał, że to nie bajka, bowiem znalazł stare zapiski, w których wyczytał, iż naprawdę żył ongiś wielmoża wschodniego pochodzenia imieniem Karakamba. Zatem, jak dowodził, mógł mieć ów nadzwyczajny łuk. Jak niesie stare podanie, o czym wielu chyba słyszało, strzała wypuszczona z tego łuku dobiega do osoby, której imię się wymówi. - Bajka! - krzyknął któryś z gości. - Poczekajcie! Mój brat uwierzył w tę gadkę i szukał łuku, aż znalazł!... - Nie może być!! - Mów dalej! - Głupstwa opowiada! - wołano z różnych stron izby. - Znalazł go - ciągnął młodzik - pod dachem starej dzwonnicy. Była i strzała. Wtedy powiedział do mnie: „Patrz, niedowiarku!" Wymówił imię pewnej pięknej damy i wypuścił strzałę. By- 8 ło to jakoś na podwieczerz i mgła stała nad ziemią. Strzała wnet zniknęła nam z oczu. Myślę sobie: „Nie jestże to prawda"? I wiecie, co się stało? - Co? Co?? Mówże!-krzyczano. - Minęła chwilka, może dwie, słyszę - coś świszczę, patrzę -coś leci. A to strzała wyprysnęła nagle z mgły i legła tuż przy mym bucie. Ot i koniec bajki! - tu młodzik wybuchnął śmiechem, gdyż jako żywo - choć młody i wesoły - nie przypominał pięknej damy. Za nim roześmieli się inni, aż zahuczało w izbie. Nawet Gwalbert się uśmiechnął, choć nigdy nie słyszał legendy o cudownym łuku. Wstał i zbliżył się do wesołej kompanii. - Mości panowie - powiedział - widzę, żeście bywali w świecie i różne dziwne historie znacie. Może ktoś z was spotkał kiedy na swej drodze damę imieniem Zelmira? Jest wielce bogata, złotą karocą zaprzężoną w sześć koni jeździ, ale nie wiem, gdzie przebywa, więc rozpytuję ludzi. Nie, nikt jej nie spotkał, nikt imienia takiego nie słyszał. Gwalbert pożegnał towarzystwo i wyszedł na dwór, by przejść się przed snem. Noc była bezksiężycowa, tylko gwiazdy świeciły na ogromnym niebie, ale nie przynosiły młodzieńcowi pociechy. Smutne były jako i jego dusza stęskniona. Gwalbert poczuł się nagle bardzo samotny, bezradny i zagubiony w wielkim świecie między niebem a ziemią. Nagle dostrzegł, że ktoś wysuwa się zza węgła, a jednocześnie dobiegł go szept: - Przyjdź o północy nad staw. Wiem coś o Zelmirze... - postać się cofnęła. - Zaczekaj, kim jesteś?! - zawołał Gwalbert. Ale nie było już nikogo, tylko pies z kotem szarpały się po krzakach. Gwalbert rozglądał się, a serce łomotało mu ze wzruszenia i radości. Poniesiony wyobraźnią myślał, że może już za dwa-trzy dni ujrzy Blankę, odzyskają i razem wrócą do domu. Nie spał ani chwili czekając północy. Zawczasu znalazł staw i zaszył się w nadbrzeżnych zaroślach. Czekał długo. Już księżyc wypłynął zza dalekiego boru i jak czerwony balon zawisł nad horyzontem, a potem wspinając się po kopule niebieskiej skurczył się i rozsrebrzył swoją tarczę. Gwalbert ciągle czekał. Wtem dało się słyszeć pohukiwanie puszczyka... Hu-u! Hu-u! A może to jakiś człek tak się odzywał? Młodzieniec odpowiedział podobnie. Wtedy cicho zachrzęścił tatarak i nad brzegiem stawu pojawił się pokraczny, chudy człeczyna, zgięty wpół pod brzemieniem ciężaru, który dźwigał na plecach. Dopiero gdy przysiadł, Gwalbert zrozumiał, że to ogromny garb przytłacza tego mizernego człeka. Jego twarz również wykrzywiał grymas, a jedno oko stale przykrywała powieka. - Jesteś prawdziwym rycerzem - powiedział garbus głosem niespodziewanie dźwięcznym i młodym - a ja wielbię rycerzy. Dlatego tobie jednemu wyjawię tajemnicę, o której nikt dotąd nie słyszał. Musisz jednak przyrzec, że mnie nie zdradzisz. - Przyrzekam! - powiedział z powagą Gwalbert. - Wierzę ci, a więc słuchaj - tu garbus zniżył głos do szeptu. - Zelmira to czarownica. Zgaduję, że znowu porwała jakąś pannę... Jak to się stało? - Tak, zniknęła moja narzeczona, księżniczka Blanka. -Gwalbert opowiedział o wszystkich wydarzeniach i zakończył: -Jeśli wiesz, gdzie jest Zelmira, powiedz mi prędko, dobry człowieku, abym mógł zaraz ruszyć na ratunek. Stokrotnie ci się odwdzięczę. - Nie chcę nijakiej zapłaty, jeno żal mi ciebie, rycerzu... Posłuchaj: Zelmira ma dziewięciu synów i co roku porywa jakąś szlachetną pannę przeznaczając ją na żonę dla któregoś z nich. Już ośmiu pożeniła, widać twoją Blankę ma zaślubić dziewiąty. Każdą pannę trzyma przez dwanaście miesięcy w swym pałacu, żeby zapomniała o rodzinie, narzeczonym i całym dawnym świecie. O, ma ona swoje czarodziejskie sztuczki, które zabierają biednym dziewczętom ich pamięć... Po roku nie pragną już wolności i bez sprzeciwu idą za tego, kogo im przeznaczy wiedźma. Zadrżał rycerz na myśl, że Blanka mogłaby o nim zapomnieć. - Okropne rzeczy mówisz, przyjacielu - rzekł. - Ale położę temu kres. Ja się czarów nie boję, zniszczę wiedźmę i odzyskam moją umiłowaną. 10 - Nie takie to proste, rycerzu! Nikt na świecie nie wie, gdzie jest pałac wiedźmy Zelmiry, jeśli nawet słyszał o niej lub doznał krzywdy z jej strony. Zapewne twoją pannę też ona porwała. Uzda była z wędzidłem, a to wędzidło jest zaklęte, przyciąga konia do wiedźmy, gdziekolwiek by była. Potem Zelmira zabiera pannę do swego domu... Zmienia też imiona. Kiedyś nazywała się Żanna, potem Oda, teraz Zelmira, a będzie... - Skąd wiesz o tym wszystkim? - przerwał niecierpliwie Gwalbert. -1 kim właściwie jesteś? - Nazywam się Iwo, a wiem o wszystkim, bom był na jej dworze sługą wielce zaufanym - tu garbus wykrzywił usta w uśmiechu. - Zatem wiesz, gdzie jest jej dom! - wykrzyknął Gwalbert. - Nie wiem. - Jak to?! Byłeś tam i nie wiesz? - Nie wiem nawet, jak się tam znalazłem. Zapomniałem, jako i inni, którzy przebywają w państwie Zelmiry, o wszystkim, co było przedtem. Widziałem, jak kolejni synowie poślubiają dziewczęta przywiezione przez ich matkę. Aż przybyła do nas śliczna kasz- 11 telanka, delikatna jak pączek róży. Polubiłem ją od razu, a ona płakała, rączki składała, prosiła mnie rankiem, prosiła wieczorem, bym ją ratował. Uroniłem i ja łzę na jej białe dłonie, obiecałem, że pomogę... Choć sam nie wiedziałem, co mógłbym dla niej zrobić, czarownica i tak domyśliła się wprędce mych zamiarów. Pochwycił mnie jej ciemnolicy niewolnik, Czanta, i zawlókł na wysoką skałę. Tam już czekała na mnie Zelmira. Powiedziała: „Nieszczęsny! Nie wiesz, że stąd nie można uciec? Otóż powiem ci: państwo moje nie należy ani do ludzi, ani do duchów, a znajduje się jedynie w moim władaniu i w mojej mocy. Gdyby jednak ktoś odnalazł drogę do świata ludzi, prysnęłaby moja moc. Ale to się nigdy nie stanie. Ciebie sama się pozbędę. To mówiąc strąciła mnie w przepaść i śmiała się przy tym gromko. Śmiech ten długo brzmiał mi w uszach, aż stopniowo zacichł i nie wiem, co się potem ze mną działo. Zapomniałem... Nie wiem, jakim sposobem znalazłem się na ławce przy jakimś domu. Pracuję teraz to tu, to tam, u bogaczy służąc, a kasztelanka jest już na pewno żoną ósmego syna. Więc co ci mogę doradzić? Chyba to, abyś w górach szukał tego zaklętego kraju, bo skały tam były i przepaście okrutne. To jeno pamiętam. - Wszystkie góry przetrząsnę, a uratuję Blankę. Nie wierzę, aby nie można było znaleźć tego przedziwnego państwa. - A śpiesz się mój rycerzu, śpiesz, bo zapomni o tobie twoja najmilsza - zaśmiał się jakby drwiąco Iwo. Nastał już świt. Opary nad łęgami pobielały, ptaki poczęły się budzić, zaklekotał gdzieś bocian. Gwalbert uścisnął w gorącej podzięce rękę biednego garbusa, wrócił do gospody i kazał siodłać konia. Wiedział, że góry rozciągają się we wschodniej części kraju, tam więc skierował rumaka witając budzące się właśnie słońce. 12 ///. W spalonym zamczysku Gwalbert gnał bez wytchnienia dniem i nocą, nie dając wiele odpoczynku rumakowi, a i sobie samemu także. Toteż, gdy pewnego późnego wieczoru ujrzał za drzewami zarys jakiejś budowli, postanowił zatrzymać się i odpocząć. Prastara aleja lipowa zaprowadziła go na obszerny dziedziniec, a budynek okazał się być starym zamczyskiem do połowy zrujnowanym, do połowy spalonym. Pusto tam było i głucho, ruiny odstraszały, ale Gwalbert rozkulbaczył konia, puścił go na trawę i wszedł do środka. Słońce już zaszło. W poświacie wieczornego nieba, które widoczne było przez wybite okna, ujrzał ziejące pustką ponure komnaty o poczerniałych, osmalonych ścianach, nierzadko pozbawione powały i dachu. Wszystko pokrywał kurz, a obwisłe pasma pajęczyn poruszone przewiewem mogły snadnie przestraszyć nieproszonego gościa. Ale to nie pajęczyny zatrwożyły rycerza, lecz jakiś osobliwy dźwięk dobiegający z głębi zamczyska -jakby kucie żelaza, to znów przeciągły zgrzyt. Gwalbert ostrożnie posuwał się naprzód. Odgłosy to nikły, to nasilały się. Wtem, minąwszy jakieś na wpół spalone podwoje, znalazł się na wewnętrznym podwórcu zamkniętym z dwóch stron wysokim, poszczerbionym murem. Teraz dźwięki stały się wyraźne i Gwalbert rozróżnił kroki. Ich żelazny łoskot wydawał się przeraźliwy w ciszy i martwocie zam- 13 ku; narastał, zbliżał się nie wiadomo skąd, a towarzyszył mu szczęk i chrzęst stali. Młodzieniec wyciągnął miecz z pochwy i gotów do obrony rozejrzał się dookoła, lecz nikogo nie ujrzał, tylko kroki słyszał coraz głośniejsze, coraz bliższe... Spojrzał ku górze i wtedy zobaczył niesamowity widok: oto pomiędzy blankami obronnego muru kroczyła ogromna postać zakuta w zbroję, ze spuszczoną przyłbicą. W jednej ręce dzierżyła tarczę, w drugiej miecz. Kroki dudniły, zbroja chrzęściła. Stal i żelazo martwo połyskiwały w świetle księżyca. Naraz chmura przesłoniła tarczę zjawy, postać zniknęła i zapanowała cisza. - Sen to czy jawa? - głośno zastanowił się Gwalbert przecierając oczy. „Jawa" - odpowiedziało echo odbite od murów. Rycerz poczuł się nieswojo i przeszedł mu po grzbiecie dreszcz lęku. Zapragnął co rychlej wrócić do swego wierzchowca, lecz zabłądził w labiryncie pustych sal. Wreszcie znalazł się w korytarzu, który przy końcu zakręcał, i Gwalbertowi wydało się, że jest na dobrej drodze do wyjścia. Ale gdy minął róg, stanął oniemiały ze zdumienia. Najpierw ujrzał smużkę światła biegnącą aż do jego stóp, a potem, przez uchylone drzwi - pięknie i bogato urządzoną komnatę: podłoga i ściany były wysłane kobiercami, dookoła stały sofy i szafy dźwigające księgi, pośrodku znajdował się stół, na nim świeca rzucająca żółty krąg światła. Przy stole siedział niemłody już mężczyzna i czytał grubą księgę. Na innym tomie królował ogromny, szaro prążkowany kot, mrucząc i mrużąc oczy. Gwalbert zbliżył się i stanął w progu, nie wiedząc, co czynić dalej. To, co zobaczył, było tak nierzeczywiste wśród ogólnego zniszczenia, że wydało mu się nowym przywidzeniem. Nagle mężczyzna nie podnosząc oczu znad pisma powiedział: - Wcześnie dziś wróciłeś, przyjacielu. Czyżby noc była bezksiężycowa? Lecz nie przeszkadzaj mi teraz, muszę skończyć rozpoczęty ustęp. Gwalbert chciał się cicho wycofać, gdy wtem brzęknęła ostroga u jego buta. Mężczyzna w fotelu podniósł głowę, więc młodzieniec powiedział skruszony: 14 ^ i - Wybacz, panie, iż niechcący naruszyłem twój spokój. Na dźwięk obcego głosu mężczyzna zerwał się z miejsca i podszedł do drzwi, a ujrzawszy rycerza, wykrzyknął wyciągając ku niemu ramiona: - Ależ młodzieńcze, niebo mi ciebie zesłało! Co za radość mieć gościa w tej samotni. Tu nigdy nikt nie zagląda, jesteś pierwszym od wielu lat. Wejdź proszę! Kim jesteś? - Jestem książę Gwalbert, rycerz w służbie króla Ewalda... - I ja byłem rycerzem. Oho! Walczyłem, zwyciężałem, król mnie nagradzał... Nazywam się Sambor. Gdy wojny się skończyły, wróciłem do domu, by objąć schedę po ojcu. Lecz krewni moi wszystko zabrali, zostawiając mi jedynie ten spalony zamek, a ja nie miałem dość środków, aby go podnieść z ruin. Osiadłem tu jednak wraz z poczciwym służącym Sewerem, który jest mi też jedynym przyjacielem, i razem prowadzimy pustelnicze życie. Właśnie Sewer przywdział zbroję i wyszedł na blanki pełnić straż i bronić zamku przed wrogiem. Czyni to wtedy, gdy księżyc oświetla mu drogę, inaczej mógłby wpaść w jakąś dziurę, których pełno jest w murze. Może go widziałeś? - Tak, wziąłem go za zjawę. Ale po co... - Przypomina sobie, poczciwiec, dawne lata, istotnie bronił bowiem niegdyś tego zamku, gdy zachodziła potrzeba. Wydaje mu się, że jest znowu młody, gdy stoi tak na blankach i nie widzi spustoszeń dookoła... Ale mów, młody człowieku, co sprowadziło cię w ten zapomniany zakątek i dokąd właściwie zmierzasz? - Ku górom, panie, które niedaleko stąd się rozciągają. Zgoniłem mego zacnego dzianeta i sam nie spałem dwie noce, a mniemając, iż nikt tu nie mieszka, zamierzałem przenocować w jakimś zakątku tego zamku. - Ależ Gwalbercie, cała ta ruina jest do twojej dyspozycji -zaśmiał się stary rycerz - lecz najlepiej wypoczniesz tu, na wygodnym łożu. Skrzypnęły drzwi, przez szparę spojrzało nieufne oko. - Z kim rozmawiasz, panie? - zachrypiał starczy głos. - Czy znowu z duchami? 16 - Nie! Tym razem z żywym, młodym rycerzem, Gwalbertem, naszym gościem. Wejdź Sewerze i poznaj go. - Wielkie nieba! Co za szczęście! - zawołał starzec i starodawnym obyczajem podjął gościa za kolana. - Zostań, paniczu, jak najdłużej, by pan Sambor miał z kim rozmawiać, a to już sam do siebie gada, boć ja wielomówny nie jestem. - Sewerze! Szykuj ucztę! Niech miód i wino się leją, a bażanty, sarnina i zające na stole staną! - Zaraz widać, że dobry humor panu wrócił, skoro na żartowanie ma chętkę! - uśmiechnął się stary sługa i podał skromną wieczerzę. - Powiedz mi, junaku - zagadnął Sambor - co w tych dzikich górach poczynać zamierzasz? - Ach, szlachetny panie - odparł Gwalbert - wiodą mnie tam troska i nieszczęście. I opowiedział o zniknięciu Blanki, sprawkach Zelmiry i jej tajemniczym państwie. - Skąd wiesz o wiedźmie tak wiele? - zapytał na koniec Sambor. - Wybacz, panie, obiecałem, że nie zdradzę imienia świadka jej poczynań. On to właśnie zachęcał mnie, bym w górach szukał siedziby wiedźmy, choć wspominał też, że nie wiadomo dobrze, gdzie jest jej państwo. - Czy wiesz, przyjacielu - powiedział ze smutkiem stary rycerz - że i mnie pokrzywdziła ta czarownica? - Co mówisz, panie!? - wykrzyknął zdumiony młodzian. -Jakże to możliwe? - A tak, że uprowadziła mojego cudownego Venturiana, konia, który nie ma równego sobie na świecie. Jest piękny: jabłko-wity, o smukłej pęcinie i wygiętej szyi, a chód jego jak u panny w tańcu. Szybki jak strzała, wierny jak pies, lotny jak ptak, a do tego ma w sobie coś tajemniczego: nie można go zabić. Nieraz widziałem, jak w bitwie wrogie miecze przez łeb go cięły, a nie zostawiły nawet zadraśnięcia. Ale wiedźma okazała się silniejsza. Była tu, odwiedziła mnie jako hrabina Oda, czułem się nawet tym zaszczycony, a ona zapragnęła przejechać się na moim wierz- 17 chowcu. Tak, tak, wiedziała o zaletach Venturiana. Zgodziłem się, bo też zawsze, choćby z krańca świata do mnie wracał, jeśli wypadki nas rozdzieliły. Tym razem jednak nie wrócił. Z pewnością zniewoliła go wędzidłem, jak i klacz twojej Blanki. Po tygodniu Sewer znalazł w polu starą uzdę Venturiana i pomyślałem wówczas, że padł gdzieś, a wilki porozwłóczyły jego kości. Potem przyszło mi do głowy, że został uprowadzony, ale dziwiłem się, czemu nie wraca. Teraz wiem, to wędzidło go trzyma. Przeszukałem moje księgi i znalazłem zapiski o czarownicy, która porywa ludzi i konie, ale próżno by szukać jej siedziby - nie wiadomo, gdzie się ona znajduje. I ja byłem na tych szczytach, przetrząsnąłem całe pasmo gór, wszystkie zakątki najbardziej dzikie i niedostępne, i mogę cię zapewnić, że nie masz po co tam jeździć. - Zatem co począć? - wykrzyknął z rozpaczą młodzieniec. - Przyszło mi coś do głowy - odparł Sambor. - Wprawdzie to pomysł szalony... ale może? Słuchaj przyjacielu, muszę rozważyć i przemyśleć w spokoju mój plan, zanim ci go przedstawię. A ty idź spać, nabierz sił, abyś jutro był gotów do działania. Cóż, Gwalbert musiał pójść za tą mądrą radą, bo już głowa opadała mu ze zmęczenia. Jednak o wschodzie słońca zerwał się z posłania przerażony, że za dużo czasu stracił na sen. Ze zdumieniem ujrzał swego gospodarza wciąż siedzącego przy stole, a raczej na wpół leżącego na rozłożonych przed nim kartach. Wosk z wypalonej świecy zlepiał mu włosy. „Czyżby umarł?" - przeląkł się rycerz. Ale w tej chwili Sambor podniósł głowę, a widząc, że Gwalbert jest już na nogach, rzekł: - Spędziłem noc na szperaniu w wiekowych rękopisach i powiem ci, przyjacielu, że nie na próżno. Znalazłem to, czego potrzebujemy. Czy znasz starą legendę o łuku Karakamby? - Nie - odparł Gwalbert - ale imię to słyszałem. W pewnej gospodzie jakiś młodzik opowiadał, że jego brat znalazł łuk Karakamby. - Nie może być!!! - poderwał się z miejsca stary rycerz. Lecz gdy Gwalbert opowiedział zakończenie tej historyjki, Sambor uśmiechnął się i rzekł: 18 - A więc to nie był prawdziwy łuk Karakamby. Patrz: oto biały kruk - jedyny manuskrypt, jaki się przechował od tamtych zamierzchłych czasów. Łuk Karakamby to nie legenda, to prawda. Czytaj! Gwalbert wziął do ręki pożółkłe karty zapisane nierównym, często trudnym do odczytania pismem. Oto treść tego starego manuskryptu opatrzonego tytułem: DZIEJE SZLACHETNEGO KEDRYFA Siedział straszny wielmoża Karakamba na swym tronie, srogim tocząc wokół okiem, a słudzy i dworacy usługiwali mu przy stole. Oto niosą misy pełne przeróżnych potraw z mięs sporządzonych, bowiem możny pan jadał tylko mięso, głównie w dziczy tnie gustując. Sam też z ochotą wielką wyprawiał się na łowy, zabijając mnogość zwierząt leśnych i stepowych, i nie tylko dla pożytku, lecz przeważnie ku własnej przyjemności i z właściwego mu okrucieństwa. A miał on trzech synów. Zwali się: For es, Egador i beniaminek Kedryf. Dobrzy to byli młodzieniaszkowie. Powściągali, jak mogli, zapędy ojca ku zabijaniu zwierząt, a zdarzało się, że i ludzi, kiedy któryś ze sług mu nie wy godził. Zły był wielmoża Karakamba na synów za ich przestrogi i upomnienia, wadził się z nimi coraz to ostrzej, aż razu jednego przeklął ojciec synów i wygnał ich z domu swojego. Poszli w świat młodzieńcy, a każdy w innych stronach szczęścia szukał. Przeminęło wiele lat. Oto żona wielmoży już zmarła, jedni towarzysze uczt i łowów zakończyli życie, drudzy się porozpraszali, a i łowy nie te były co ongiś, bowiem wylękniona zwierzyna uszła z całej okolicy. Karakamba poczuł się samotnym i smutek nim zawładnął. Pożałował swego uczynku sprzed lat, zapragnął synów swych mieć przy sobie. Lecz jakże wezwać ich do powrotu, kiedy nie wiadomo, gdzie przebywają? Minęło znowu czasu mało wiele, aż tu pewnego dnia pojawił się na dworze wędrownik jakiś nieznany, żebrak pewnie, bo głodny był i wynędzniały. Aliści, 19 mimo podłej kondycji upierał się, by dopuszczono go przed ob-łicze pana, ma bowiem rzecz jakowąś niezwyczajną do okazania. Karakamba był dnia tego w złym usposobieniu, jednak czując zaciekawienie, kazał go wprowadzić. Wstrząsnął się z odrazą ujrzawszy człeka obdartego i obmierzłego, ałeć łaskawie spytał go, z czym przybywa. - Panie - powiedział przybysz - zasłyszałem od pewnego kupca, któren z towarem był na twym dworze, ii chcesz synów swych sprowadzić na powrót do domu, a nie wiesz, gdzie ich szukać. Jednakowoż jest na to rada. Możesz uwiadomić ich o swym pragnieniu, gdziekołwiek by byłi - tu zdjął łuk jakiś mały z ramienia. - Dam ci ten łuk, panie, i trzy strzały. Każda z nich zaniesie wieść człowiekowi, którego imię wymówisz wypuszczając strzałę, ałiści raz jeden tylko może być użyta do takiego cełu. W ten oto sposób wezwiesz do domu wszystkich swoich trzech synów. - Dobrze, daj! - rozkazał wielmoża. - Dam, ałeć nie darmo - sprzeciwił się biedak. - Oddasz mi za niego wszystkie inne łuki, które są na dworze. - Jak to, chcesz mnie pozbawić oręża? - Twoja drużyna ma wszak miecze, oszczepy... - Po co ci te łuki? - Po to panie, byś nie mógł więcej zabijać niewinnych zwierząt łeśnych, gdy masz na swym dworze pełno wieprzy. - Co rzekłeś, śmiałku?! Na mym dworze są jeno sami dostojnicy. - Panie, niech będzie, że w chlewie. Ałe co rzeczesz na mą propozycję? - Jakąż mam pewność, że łuk ten w istocie jest czarodziejski? - Przekonasz się, gdy powrócą synkowie. Azali masz jakiś wybór? - Nie mam - przyznał niechętnie wielmoża i nakazał drużynie oddać łuki. Wnet cały stos tego oręża łeżał u nóg włóczęgi, ten zaś wręczył wielkiemu panu trzy strzały i łuk, który choć mały, niezwykły miał 20 wygląd. Jego pręt drzewny nosił tajne znaki magiczne, a końce nieco ku górze pokręcone ozdabiały rzeźby przedziwne przedstawiające głowy smoków i innych potworów. Zasię cięciwa mocna, choć cienka, z trudem dawała się napinać. Strzałki lekkie i smukłe z czarnego hebanu wyrzezane, groty miały czerwono barwione. Już pisarz nadworny naszykowałpergamin. Wielmoża napisał na nim wezwanie do syna najstarszego, za czym przytwierdzono ową kartę do strzały, pan wymówił imię „Fores" i posłał strzałę ku niebu. Pomknęła jako błyskawica i wnet wszyscy stracili ją z oczu. Podobnież i drugi list z imieniem Egadora poleciał w świat daleki. Otóż i trzecią kartę do Kedryfa pisaną podał pisarz swemu panu. Cóż to się jednak stało, że wielmoża, nagle znieruchomiały wpatrzył się w dal i pergamin z ręki wypuścił? Oto pośród krzewów, w niedalekiej odległości od pałacu, piękny roczniak szczypał trawę. Kopytkiem w ziemi grzebał, różki nadstawiał, a wtem podniósł wdzięczny łebek i spojrzał wprost na wielmożę. Ten nie wytrzymał - chwycił łuk czarodziejski i zanim ktokolwiek się spostrzegł, posłał strzałę ku zwierzęciu. - Co robisz, nieszczęsny?! - wykrzyknął włóczęga. Ale było już za późno. Strzała utkwiła w szyi jelonka. Nie przeznaczona do zabijania, zraniła zaledwie zwierzątko, które uskoczyło i pomknęło w las. - Uszedł!! - krzyknął rozeźlony pan. - Na nic taki łuk! Jak zawsze zapalczywy, w gniewie wielkim przełamał łuk na pół i rzucił nim o ziemię. Zamarli dworacy, nie wiedząc co czynić. Wtem ktoś, zebrawszy się na odwagę, zapytał: - Co zaś z Kedryfem będzie? - A nic! - odparł hardo wielmoża. - Dość mi dwóch synów, trzeciego odżałuję, może nie wracać! - i odszedł spiesznie do swych komnat. Gdybyż choć użalił się nad swym beniaminkiem, gdybyż choć zasmucił się, że nie ujrzy go nigdy, może by odzyskał i tego najmłodszego syna... Na żebraka nikt już nawet nie patrzał. On zaś podniósł łuk zła- 22 many i ukrywszy twarz w kapturze opończy, cicho zapłakał. Czego innego się spodziewał. Dziesięć łat służył u króła Dałe-kiego Wschodu, dobywając w kopalniach marmury i drogocenne kamienie. Za swe ciężkie trudy nie żądał złotych dukatów, jeno prosił o łuk czarodziejski, który, jak zasłyszał od przyjaznego mu dworaka, znajdował się w krółewskim skarbcu. Władca dał mu to cudo. Wtenczas jako biedny tułacz przywędrował na dwór wieł-mozy Karakamby. A w myśłach swoich widział, jak strzała puszczona w niebo z imieniem Kedryfa łegnie cicho u jego nóg, jak wszyscy się zadziwią, a ojciec, tak niegdyś srogi i bez serca, pozna w nim syna swego i przyciśnie do piersi... Inaczej się stało. Zraniony okrutnymi słowy ojca, nieszczęsny Kedryf przez nikogo nie zatrzymywany odszedł znów w świat. A kiedy w wędrówce swej przybył do łasu, wziął Żywicę u sosny wyniosłej i u brzozy płaczącej, i spoił pęknięty łuk. A kiedy przybył do dąbrowy, zna-łazł dła niego schronienie i ukrył czarodziejski łuk przed okiem łudzkim. A gdzie się cudowna strzała podziała? Koziołek biegł łasem, aż padł i niechybnie zakończyłby żywot, aliści znalazł go człek jakiś łitościwy, wyjął strzałę i wbił ją w drzewo, a jełonka z rany wyłeczył. Między drzewcem strzały, a gałęzią uwił drozd swe gniazdo i śpiewał w nim ów śpiewak boży, a po nim jego potomstwo przez wiełe łat jeszcze. Na koniec drzewo spróchniało, ptaszki odleciały, gniazdo wicher porwał, a gdzie strzała czarodziejska? Nikt tego nie wie. Tymczasem bracia Fores i Egador dostali posłanie ojca, choć każdy w innej stronie świata przebywał. Powróciłi zacni synowie uradowani odmianą serca wiełmoży. A kiedy Kedryf długo nie nadciągał, spytali o niego ojca. Ten żałem wielkim zdjęty zapłakał i opowiedział, co i jak się zdarzyło. Potem pokutę sam sobie nałożył, a to by mięsa do końca żywota swego nie jeść. I trzeba rzec, iż słowa dotrzymał. Na koniec powiedzieć należy, iż Fores będąc kiedyś w podróży napotkał biednego wędrownika, który zapytał go o wielmożę Karakambę i jego synów. Poznał Fores brata swego, uradował się nad wyraz i jął go nakłaniać do powrotu w dom rodziciełski. 23 Jednakowoż Kedryf odmówił, wyjawiając dzieje czarodziejskiego łuku, jak i to, iż to on sam ofiarował go ojcu, gdy był u niego przebrany za tułacza. Aliści został boleśnie zraniony w swym sercu i powrócić mu niepodobna. A teraz zmierza do króla Dalekiego Wschodu, który był dlań łaskawy. For es zrozumiał, że tak być musi i zapłakał szczerze nad losem brata swego, po czym uściskali się serdecznie i rozjechali. Nikt już więcej nie usłyszał o biednym Kedryfie. A łuk cudowny przezwano łukiem Karakamby. - Niezwykła historia! - powiedział Gwalbert po przeczytaniu manuskryptu - lecz nie rozumiem, panie, czemu ty się tym zajmujesz. Nie wiadomo, gdzie jest łuk, nie ma strzały... - Mylisz się - rzekł z powagą stary rycerz. - Oto karta nad którą spędziłem całą noc, wskazująca miejsce ukrycia łuku. Patrz! Istotnie, na zbutwiałej karcie widoczny był mocno już zatarty szkic. 24 - I co powiesz? - zawołał z tryumfem Sambor. - Nic nie rozumiem - odparł młodzieniec. - A więc słuchaj! Strzałki wskazują strony świata. Ryba oznacza wodę, duża ryba - dużą wodę na północy kraju, gdzie płynie rzeka graniczna. Nie zaprzeczysz, że żołądź rośnie na dębie, a nietoperz kryje się w ciemnych miejscach... - Lecz cóż ma wspólnego dąb... ach, może to, że w dębie jest dziupla... - Dobrze! W starym dębie jest duża dziupla, w której mieszkają nietoperze strzegące ukrytego tam łuku, a dąb ten rośnie nad rzeką. - A co oznacza ten zygzak przy paszczy ryby? Podobny jest do robaka, czyżby ryba chciała go pożreć? - Nie wiem, nie potrafię się domyślić, co znaczy ten zygzak, ale sądzę, że ważniejsze jest miejsce ukrycia strzały. - Ach, tej nigdy nie znajdziemy, nie mamy wskazówek. Ale może wiesz, panie, gdzie ona? - Wiem! Jest tu!!! - zawołał pan zamku triumfalnie i tupnął nogą w podłogę, aż zatrzęsły się ściany, a przerażony kot nastroszywszy sierść umknął przez okno. - Mój stary - zwrócił się pan do Sewera, który właśnie szedł -daj no klucze do piwnic. Zeszli we trzech do loszku. Był pusty, tylko pośrodku stała wielka skrzynia. A mimo iż ogień i tu poczynił wielkie spustoszenia, próchniejąca skrzynia oparła się płomieniom. Oparła się też chciwości krewnych, którzy wyjąwszy z niej co cenniejsze przedmioty, zostawili ją jako dodatek do spalonego zamku. Sambor podniósł wieko, oświetlił wnętrze płomieniem świecy i krzyknął: - Myszy!!! Rozległ się przeraźliwy pisk i przynajmniej setka tych potworów wyskoczyła ze swego legowiska. - Nie wiedziałem, że mieszka z nami tyle miłych zwierzątek -powiedział z odrazą Sambor. Ale pod stertą pociętych przez myszy szmat, leżała nienaruszo- 25 na mała strzałka, taka jaką ktoś nieznany opisał w manuskrypcie: czarna z czerwonym grotem. Gdy potem w komnacie oglądali ją z ciekawością, zauważyli wyrytą na brzeszczocie literę „K". - Zapewne to pisarz Karakamby wyciął literkę przeznaczając tę strzałę dla Kedryfa - zauważył stary rycerz. - Tak, nie ma wątpliwości!!! - zakrzyknął Gwalbert nadzwyczaj przejęty wspaniałym znaleziskiem. - Jakże ona trafiła do twej skrzyni, panie? - Znalazł ją tkwiącą w próchnie drzewa któryś z moich przodków - wyjaśnił Sambor. - Mówił o tym mój pradziadek, wspominając, iż jest to cudowna strzała z łuku Karakamby, ale nie wiedziałem o nim wiele, a i potem mało mnie obchodziła ta historia. Dopiero teraz, dzięki tobie... Czy domyślasz się jaki mam plan? - Jeśli znajdziemy łuk, będzie można posłać wiadomość Blance. - Jaką wiadomość? - Że ją kocham i śpieszę na ratunek. - Głupstwo! Wszak nie wiesz, gdzie jest państwo Zelmiry i nigdy tam nie dotrzesz. Jest inny sposób. Venturian uwolniony od wędzidła przybiegnie do mnie, rozumiesz? - Tak! - zawołał Gwalbert. - I przyniesie na swym grzbiecie Blankę! - Nie inaczej. Teraz wiesz, jaką wiadomość masz jej przesłać. - Wiem, ale czy jesteś pewien, panie, że koń twój zdoła wyrwać się z tej zaklętej krainy? Wszak podobno nie można stamtąd uciec. - O to jestem spokojny. Zapominasz, że Venturian jest koniem niezwykłym, cudownym, a poza tym to... to jedyna nasza nadzieja. Oby się tylko Blance udało dosiąść mego rumaka! Będzie musiała działać bardzo rozważnie. A teraz, mój młody przyjacielu, przygotuj list, abyś mógł, gdy tylko znajdziesz łuk, natychmiast go wysłać. Siadaj i pisz! Po namyśle Gwalbert ułożył taki oto list: 26 Najmilsza Blanko! Jestem sercem przy Tobie, lecz ani ja, ani nikt inny nie potrafi dotrzeć do krainy, w której przebywasz za sprawą Zelmiry. Jest jednak rada. Znajdź wśród koni Zelmiry cudownego Venturiana - to siwy, jablkowity rumak. Trzyma go przy Zelmirze zaczarowane wędzidło. Dosiądź go, odrzuć uzdę wraz z wędzidłem, a koń czując się wolnym, wyniesie Cię z tego zaklętego kraju. Powróci do swego pana, rycerza Sambora, do którego i ja będę zmierzał. Tam się spotkamy. Bądź ostrożna, Blanko, strzeż się wiedźmy Zelmiry! Spal list i strzałę. Czekam na Ciebie z utęsknieniem. -Twój Gwalbert. Dobiegało już południe. Młodzieniec szykował się do dalszej drogi; strzałę z łuku Karakamby umocował w swym kołczanie, a plan i list ukrył głęboko na piersi. Jeszcze na odjezdnym wysłuchał wielu rad, których nie poskąpił mu stary rycerz, i pożegnawszy się z nim oraz Sewerem, odjechał. 28 IV. Na rozstajnych drogach Dzianet Gwalberta niósł wytrwale swego pana już wiele dni w stronę wielkiej wody. Młodzieniec ogarnięty pragnieniem zdobycia łuku niewiele dawał wytchnienia swemu rumakowi, a o siebie nie dbał wcale. Jednak zmęczony wielce stanął w pewnym zajeździe, gdzie też wymieniano podróżnym konie. W jadalnej izbie gwarno było i wesoło, ale Gwalbert przejęty swoimi troskami nie przyłączał się do nikogo. Gdy jednak podniósł oczy, wydało mu się, że twarz jednego z hulaków nie jest mu obca. Człowiek ten przypominał mu kogoś, lecz kogo? Widział go chyba, ale gdzie i kiedy? Młody ten mężczyzna siedział w towarzystwie czterech czarniawych kompanów o błyszczących oczach i białych zębach. Nieznajomy też spostrzegł Gwalberta, a przyjrzawszy mu się pierwszy zagadał: - Cóż to, rycerzu, zmyliłeś szlak? Do gór wszak nie tędy droga! Gwalbert milczał szukając w pamięci, a przecież i głos wydał mu się znajomy. Wreszcie pomyślał, że może to być Iwo. Tak! Iwo, ale jakże inny!!! Gdzież się podział nieśmiały, kaleki i brzydki młodzieniec, wielbiciel rycerzy!? Teraz miał gładkie lico, butną minę, za to ani śladu garbu. Gwalbert był zbity z tropu; nie dowierzając swym zmysłom spytał: - Gdzież jest twój garb, Iwo? Czarniawi wybuchnęli śmiechem. - Tutaj - odparł Iwo unosząc w górę sakwę. - Gdy jest po- 29 trzebny - siedzi mi na karku, a jeśli nie - idzie do worka. A więc, dokąd jedziesz, junaku? - Na północ - odparł niechętnie rycerz. - Myślałem, że zwiedzasz góry. Czy już nie szukasz swojej dziewczyny? - Zmyliłeś mnie - rzekł z urazą Gwalbert. - W górach nic nie ma. Mam inny sposób, by ją odzyskać. - Jaki? - Na to nie odpowiem, gdyż nie ufam tobie - odparł młody rycerz. - Dlaczego udawałeś biedaka? Po co wprowadziłeś mnie w błąd? Może wszystko, co wtedy gadałeś, jest nieprawdą? Kimże ty właściwie jesteś? - No jak to? Jestem twoim przyjacielem i wszystko co ci opowiadałem o Zelmirze to prawda, poza tym, że to nie mnie wyrzuciła, a pachołka o imieniu Iwo. Ja zaś nazywam się Dorkan, a to są moi towarzysze - tu wskazał na czarniawych. - Razem wędrujemy, razem się weselimy. A garb? Nie przejmuj się, lubię sobie czasem pożartować, prawda, przyjaciele? Czarniawi znów wy buchnęli śmiechem. - A jednak nie powiem ci, dokąd jadę - rzekł Gwalbert. - Mógłbym zgadywać - Dorkan nie dawał za wygraną. -O dzień drogi stąd jest wielka rzeka, nad nią dąbrowa, za nią granica. Tam się zatrzymasz. - Cóż z tego? - Ech, rycerzu, dobrze ci radzę, nie szukaj łuku Karakamby! - Dlaczego nie miałbym go szukać? - spytał Gwalbert i zaraz pożałował swych słów. - Widzicie? Zgadłem!!! - wykrzyknął Dorkan, a czarniawi po raz trzeci roześmieli się. - A więc chcesz posłużyć się łukiem. Przykro mi, przyjacielu, lecz ja też go potrzebuję, a nie ma tak chyżych koni jak moje. W drogę, chwaty! To mówiąc wcisnął na głowę złoty hełm, który leżał przed nim na stole. Czarniawi zerwali się z ławy i wyskoczyli na dwór. Gwalbert rzucił się za nimi. Niestety, Dorkan miał słuszność: ich spasione i wypoczęte konie aż rwały się do biegu, zaś dzianet 30 Gwałberta do cna wyczerpany spał na stojąco. Rycerz machnął tylko ręką. Musiał kupić nowego konia, lecz zanim wybrał najlepszego biegusa, zanim go osiodłano, po Dorkanie i jego drużynie już dawno kurz opadł na drodze. Lecz młodzieniec nie zrażał się - pomknął w ślad za nimi, a jego koń rwał jak strzała. Po kilku godzinach musiał jednak zwolnić, a nawet jechać stępa, gdyż zbliżył się do dużej wsi, gdzie tego dnia odbywał się jarmark i pełno było na drodze wozów, jeźdźców i pieszych. A na wiejskim placu trwał targ oraz rozmaite zabawy. Gwalbert jechał spiesznie ciągle wołając: „Z drogi! Z drogi!". Nagle wstrzymał konia. Czy mu się tylko wydawało? Nie, istotnie, nad tłumem błysnął złoty hełm Do-rkana. „Teraz już czas, abym ich wyprzedził" - pomyślał Gwalbert. Przecisnąwszy się przez ciżbę znalazł się po drugiej stronie placu, a złoty hełm zniknął mu z oczu. „Dobrze jest" - odetchnął. W tej samej chwili usłyszał głos przekupnia, który stojąc na beczce zachwalał swój towar, jako to oręż różnego rodzaju i zbroję rycerską wielkiej ceny. Ale najbardziej cenny miał być łuk, który właśnie trzymał w ręce i wymachiwał nim nad głowami gapiów. Gwalbert spojrzał i wstrzymał konia. Przecież to łuk Karakamby! Dobrze znał go z ryciny widniejącej w manuskrypcie. Pręt był pomalowany w różne wzory i zakończony z obu stron rzeźbami. Gwalbert nawet się nie zdziwił, wszak jakiś spryciarz mógł już przedtem dobrać się do dziupli, znaleźć łuk i sprzedać go. - Kupuję ten łuk! - wykrzyknął młodzieniec. - Płacę złotem! Wspiął konia, poskoczył, już był blisko, już wyciągał rękę, gdy nagle... Och, spóźnił się o jedną chwilkę! Oto nadjechał galopem człowiek w złotym hełmie, wychwycił z ręki przekupnia łuk, rzucił garść dukatów i pomknął przez wieś nie bacząc na tratowanych przez siebie ludzi. Wraz dołączyli do niego czterej mężczyźni i wszyscy zniknęli w tumanie kurzu. Gwalbert puścił się w skok za uciekającymi. Pędził teraz krętą drogą przez las, więc nie widział swych przeciwników. Jakże był zły na siebie! Czemu nie spostrzegł w czas niebezpieczeństwa! „I po co mu łuk Karakamby? - myślał. - Przecież nie ma strzały. A może wypatrzył ją w mym kołczanie i teraz zechce mi ją ode- 31 brać?" Tak myśląc pilnie rozglądał się po przydrożnych chaszczach oczekując zasadzki. Powiedział sobie, że tym razem nie da się wyprowadzić w pole. Ale zasadzki nie było i nic się nie stało. Po jakimś czasie Gwalbert wypadł z lasu na otwartą przestrzeń; zbliżał się teraz do rozdroża. Widział z daleka pięć białych dróg, które zbiegały się w jednym miejscu i krzyżowały ze sobą. I na tym rozstaju dostrzegł grupkę jeźdźców, a gdy się zbliżył, poznał, że był to Dorkan wraz ze swą drużyną. Siedział wyprostowany na koniu i najwyraźniej czekał na księcia. - Honor kazał mi czekać na ciebie, i choć mógłbym rozkazać moim zuchom, by cię zabili - nie zrobię tego. - Wyzywam cię na walkę! - zawołał Gwalbert i wyciągnął miecz. - Jeśli zwyciężę, łuk będzie mój. Jeśli mnie zabijesz, zostanie przy tobie. Skrzyżowały się miecze w zaciętym boju; obaj wojownicy doskonale władali bronią, przeto żaden z nich nie mógł zdobyć przewagi. Słońce już chyliło się ku zachodowi, gdy nagle jego ukośne promienie zaświeciły prosto w oczy Gwalberta. Rycerz zmrużył powieki. Czyżby to było przyczyną tego, co się stało? A może raczej jakaś tajemna, a złowroga siła sprawiła, że klinga jego miecza rozprysła się w kawałki pod ciosem oręża wroga. Gwalbert błyskawicznie wydobył sztylet, ale i ta stal pękła za dotknięciem miecza Dorkana. - Poddaj się, gdyż nie chcę cię zabijać! - zawołał zwycięzca. - Nie poddam się! - odkrzyknął rycerz. - Będę cię ścigał i walczył z tobą, dopóki żyję. To mówiąc ściągnął z ramienia łuk i już napinał cięciwę, gdy Dorkan ciął go mieczem przez skroń. Gwalbert zachwiał się, krew pociekła strużką po jego twarzy, łuk wypadł z ręki. - Czemu mnie prześladujesz? - spytał. - Po co ci ten łuk? - Wiem dobrze, jak i ty, że nosi on w sobie pewne zaklęcie, przez co może być bardzo użyteczny. A poza tym... teraz już nigdy nie odzyskasz Blanki! - zawołał wesoło Dorkan. - Cóż ci ona zawiniła?... - Jeszcze się nie domyślasz? Jestem dziewiątym synem 32 Zelmiry!!! - zakrzyknął człowiek w złotym hełmie. - Śliczna Blanka będzie moja! Moja! Rozumiesz?! Lubiłem cię, rycerzyku, ale teraz koniec! Zuchy, czas na nas! Czarniawi rozbiegli się, każdy inną drogą. Pięciu mężczyzn pocwałowało w pięć różnych stron, a nie wiadomo było, który z nich uwozi cenny łuk. Lecz Gwalbert i tak nie mógłby ich gonić. Krew zalewała mu oczy, słabł, zsunął się z konia i padł w proch znacząc czerwienią ziemię na rozstaju pięciu białych dróg. Może omdlał, a może już chciał opuścić świat żywych? Jakkolwiek było, nie słyszał, że ktoś zbliżył się i przyklęknął obok niego, nie czuł, że ktoś go dotknął, a potem potrząsnął jego ramieniem. Ocknął się dopiero po długim czasie. Gdy otworzył oczy, zdziwił się niepomiernie, bowiem nie leżał już w kurzu drogi, lecz na zielonej łące. Był wczesny, świeży poranek. Głowę jego wsparto na siodle, czoło spowijały lniane szarpie, a całe ciało przykrywała opończa. Opodal pasły się dwa konie, a na kamieniu siedział mężczyzna bogato odziany, młody jeszcze, choć starszy od Gwalberta. Patrzał zatroskanym okiem na rannego, ale gdy ten dał znak życia, nieznajomy powiedział z ulgą: - Żyjesz! Martwiłem się, gdyż bardzo długo byłeś bez przytomności. Lecz rana twoja nie jest zbyt groźna, szybko wrócisz do zdrowia i odzyskasz siły. - Nie chcę żyć! - szepnął Gwalbert. - Jesteś, panie, bardzo dobry i dzięki ci za to, ale ja zostałem pokonany i upokorzony. Nie chcę żyć, gdyż z mojej winy moja ukochana Blanka skazana jest na... ach, nie każ mi panie kończyć tej opowieści, gdyż jest ona zbyt bolesna. - Młodzieńcze, nie rozpaczaj. Może nie wszystko stracone, a ja chcę ci pomóc. Jak się nazywasz? - Jestem książę Gwalbert. - A ja jestem Jan. Byłem wczoraj na jarmarku i widziałem wszystko. Pojechałem za wami zaciekawiony tym, iż jakiś marny łuk ma dla was tak duże znaczenie. - Nie jest on marny, ale cudowny i był całą moją nadzieją -rzekł ze smutkiem Gwalbert. 34 - A więc objaśnij mnie dokładnie i opowiedz o swym nieszczęściu. Słyszałem z ust twojego przeciwnika imię Zelmiry. Czyżby skrzywdziła cię ta czarownica? - Zatem wiesz coś o niej, panie? Dobrze, opowiem ci wszystko, jeśli taka jest twoja wola. I zrozpaczony młodzieniec opowiedział całą swoją historię od początku do końca, niczego nie ukrywając i oskarżając się o zbytnią łatwowierność i powolność. Jan słuchał pilnie, nie przerywając. - Widzisz więc, panie, że nie mam po co żyć dłużej - rzekł na koniec Gwalbert i łzy zakręciły mu się w oczach. - Przeciwnie, mój chłopcze, musisz żyć, by wyratować Blankę. - Ależ nie ma sposobu! Nie rób mi złudnych nadziei, panie! - Jest coś, o czym nie wiesz, a co nie jest żadną złudą. Gwalbert milczał posępnie, więc Jan mówił dalej: - Łuk, o który walczyliście nie jest łukiem Karakamby. Słowa te poderwały młodzieńca. - Skąd wiesz? - Wiem, bom widział prawdziwy łuk Karakamby i śpieszę ci powiedzieć, że różnią się znacznie. Ktoś, kto zrobił łuk na sprzedaż, naśladował tylko tamten. Może widział rysunek, nie wiem. Gwalbert zerwał się na równe nogi, ale zaraz opadł z powrotem, bo mu się ciemno w oczach zrobiło ze słabości. Drżał i bełkotał: - Czy jesteś pewien, panie, czy jesteś pewien? Widziałeś go?! Gdzie? Więc może wiesz, czy znajduje się na swoim miejscu? - Wiem - odparł spokojnie Jan. - Ale najpierw odpocznij i posil się, Gwalbercie, dość wzruszeń na jeden raz. A potem pojedziemy. Chętnie będę ci towarzyszył, bowiem nie mam żadnych obowiązków. - Nie! Teraz jedźmy, zaraz! Znów się spóźnię! - gorączkował się Gwalbert. - Ależ przyjacielu, jesteś ranny i osłabiony. Spadniesz z konia i cóż nam z tego przyjdzie? Trzeba też mieć prócz zapału i rozsądek. Posłuchaj: Zelmira pewnie pozna iż syn przywiózł jej łuk fałszywy, ale będzie przekonana, iż ty o tym nie wiesz. Rzeczywi- 35 ście, nigdy byś się prawdy nie dowiedział, gdybyś mnie nie spotkał. - Panie, wybacz moje pytanie, ale szarpią mną wątpliwości. Skąd wiesz tak dużo o tych tajemniczych sprawach? - spytał młodzieniec. - Rozumiem, już raz cię oszukano. Myślę, że gdy przekonasz się o mych szczerych intencjach, zostaniemy przyjaciółmi. A więc wiedz, że nie nazywam się Jan... Jestem Kedryf. - Co?! - wykrzyknął Gwalbert - A więc jesteś może krewnym i dalekim potomkiem owego zacnego, a tak nieszczęśliwego Kedryf a z legendy? - Nie - odparł Jan i zamyślił się, a po dłuższej chwili podjął: - Jestem nim samym, jestem synem Karakamby, który przyniósł mu cudowny łuk trzysta lat temu. Gwalbertowi zakręciło się w głowie. Czarownica Zelmira wraz z jej zaklęciami, czarodziejski łuk, niezwykły koń Venturian -wszystko to zadziwiało, lecz nie wzbudzało lęku. Teraz dopiero młodzieniec odczuł grozę i strach. Zacisnął powieki odganiając myśl o obłędzie Jana i o tym, że ma on urojenia, a to co mówi jest zmyśleniem, a więc płonne nadzieje, wszystko na nic... Naraz dobiegł go spokojny, a nawet wesoły głos: - Wiem, co myślisz i czujesz, młodzieńcze. Nie, nie jestem szalony. Przyszedł czas, bym ujawnił przed tobą pewną tajemnicę, słuchaj więc i nie przerywaj. Znasz wydarzenia tamtych lat aż do chwili, gdy rozstałem się z mym bratem Foresem. Otóż istotnie wróciłem do kopalni drogich kamieni, a choć praca tam była ciężka, lubiłem wydobywać z szarych skał barwne, drogocenne kamienie i wyobrażać sobie, że i w moim smutnym życiu zdarzy się coś równie pięknego. Tak minęło kilka kolejnych lat, gdy pewnego dnia natknąłem się w mym wykopie na ogromny głaz, który zagrodził mi drogę. Z najwyższym trudem podważyłem go drągiem, a kamień poruszył się, przechylił na bok i odsłonił głęboki dół. Gdy tak mocowałem się z głazem chcąc go odwalić, ziemia pod mymi stopami obsunęła się i nie mogąc utrzymać równowagi wpadłem w czarną czeluść, a kamień powrócił na dawne miejsce 36 i odciął mi drogę odwrotu. Leciałem chwilę w ciemnościach, aż spadłem na zbocze, po którym dalej potoczyłem się w głąb podziemia. Cały potłuczony i obolały leżałem potem w jakiejś kałuży, nie wiem jak długo. Wreszcie wstałem i utykając, po omacku szukałem drogi. Wtedy przypomniałem sobie, że mam pod kubrakiem pęk łuczyw, których czasem używałem do oświetlania ciemnych wykopów. Skrzesałem ognia i zapaliłem jedno. Zobaczyłem ponurą pieczarę, potem znalazłem odchodzące od niej tunele, ale jedne kończyły się ślepo, inne tworzyły labirynt, w którym błąkałem się długo, bardzo długo, aż straciłem rachubę dni i nocy. Łuczywa zapalałem tylko co jakiś czas, bojąc się, że gdy ich zabraknie, zostanę w ciemnościach jak w piekle. Zacząłem już słabnąć z głodu i pragnienia, aż upadłem i leżałem czekając śmierci. Nagle usłyszałem szmer, a potem jak gdyby trzepot, czy łopot, które to odgłosy wyraźnie się ku mnie zbliżały. Czym prędzej zapaliłem łuczywo, a wtedy mignął mi przed oczami skrzydlaty cień. Poznałem nietoperza! A więc jest wyjście z tych lochów! Nowe siły wstąpiły we mnie, wstałem. I wtedy zobaczyłem coś dziwnego: oto mętne światło łuczywa wydobyło ze ściany pieczary jakiś czerwony, tajemniczy poblask. Chwyciłem ostry kamień i zacząłem ryć w tym miejscu. Niebawem otworzyła się przede mną komora, a w niej spoczywał ogromnych rozmiarów rubin i zadziwiająco świecił własnym, krwawym światłem. Nigdy jeszcze takiego nie widziałem, ale wtedy nie zastanawiałem się nad jego niezwykłością. Spieszno mi było. Włożyłem kamień do sakwy i ruszyłem na poszukiwanie wyjścia. Dzięki nietoperzom, za których lotem się kierowałem, znalazłem szczelinę wśród zwału skał i kamieni. Między nimi rosły kolczaste krzewy, a ich korzenie, twarde i pokręcone, wnikały aż do lochu. Z zewnątrz nikt by nie odkrył tego wejścia do podziemi. Zebrałem wszystkie swe siły by utorować sobie drogę pośród skalnego rumowiska. A gdy tego dokonałem, byłem wolny! Teraz najważniejsze było znalezienie drogi powrotnej, chciałem bowiem oddać znaleziony nadzwyczajny klejnot memu królowi. Jednak wkrótce zrozumiałem, że znalazłem się w obcym, odległym 37 kraju. Spotkały mnie tam różne dziwne przygody, o których tylko pokrótce ci opowiem. Pierwsi ludzie jakich napotkałem błądząc po nie znanych mi miejscach, okazali się strażnikami uzbrojonymi w halabardy i włócznie. Wraz poznali, że jestem obcym przybyszem, tak po mym ubiorze, jak i mowie, a ponieważ byli dobrymi stróżami całości swego państwa, pochwycili mnie i zawiedli do miasta, a jako niebezpiecznego cudzoziemca osadzili w zamkowym lochu. Po czym zapomnieli o swym więźniu. Jedynie odźwierny bram zamku zaglądał do ciemnicy. To dzięki niemu nie umarłem z głodu, gdyż staruszek ofiarnie dzielił się ze mną swą skromną strawą. W lochu było mi okropnie: zimno i głodno, chorowałem i cierpiałem, lecz - o dziwo! - nie martwiłem się, przeciwnie, nastrój miałem doskonały. Śmiałem się ze szczurów obgryzających moje odzienie, żartowałem z potwornych nietoperzy mieszkających wraz ze mną, a nawet podśpiewywałem sobie wesoło ku bezmiernemu zdziwieniu odźwiernego, któremu oświadczyłem kiedyś, że będę królem. Tego mu było za wiele. Przerażony poczciwiec sądząc, że jestem chory na umyśle, doniósł o tym królowi, a ten zaraz wezwał mnie do siebie. Spodobałem się władcy, który był na tyle rozumny, że nie zaliczył mnie ani do obłąkanych, ani do wrogów państwa, a doceniając mój dowcip i pogodne usposobienie, zatrzymał mnie na swym dworze. Odtąd pławiłem się w dostatkach, a jedyne, co doskwierało mi i mąciło moje szczęście, to nurtująca mnie myśl o nie oddanym klejnocie. Nie potrafiłem jednak rozstać się z beztroskim życiem, jakie wiodłem na królewskim dworze, tym bardziej, że polubiła mnie piękna córa króla. Już zaczynałem snuć fantastyczne marzenia, gdy pewnego dnia stała się rzecz straszna: zniknął mój rubin. Skradziono go. Wtedy opamiętałem się. Porzuciłem myśl o małżeństwie i nie podając przyczyny pożegnałem królewnę roniącą łzy, oraz króla, który ze zdziwienia i oburzenia odwrócił się ode mnie nie wyrzekłszy słowa. Przebolałem to, choć czułem się bardzo podle. Nie będę ci opisywał wszystkich zdarzeń i przygód, w jakie się uwikłałem poszukując mej zguby. Dość, że odnalazłem ją u pewnego handlarza drogimi kamieniami i wykupiłem za złoto, którym 38 obdarował mnie swego czasu niedoszły mój teść (tak w myśli i w marzeniach nazywałem króla, ojca miłej panienki). Odzyskawszy kamień poczułem, że wrócił mi dobry nastrój i energia, więc czym prędzej opuściłem obcy kraj, który gościł mnie tak długo. Po długiej wędrówce przybyłem do mego dobrego króla, który przyjął mnie z radością, bowiem myślał, że już nie żyję. A gdy wyjąłem rubin z sakwy, król powstał z tronu, wzniósł oba ramiona do góry i zakrzyknął: - Skąd to masz?! Opowiedziałem wszystko dokładnie, nie pomijając mego pobytu i przygód w ościennym królestwie. Król słuchał chciwie, potrząsał rudą brodą, dreptał wokół mnie, wreszcie gdy skończyłem, rzekł: - Wiedziałem, że jest gdzieś na świecie ten kamień cudowny, szukały go trzy pokolenia moich przodków. A wiesz dlaczego? Spójrz, jak klejnot ten świeci, promieniuje z niego moc niezwykła, która sprawia, że człowiek, który go posiada czuje się silny i ma wiarę w przyszłość, choćby nie wiem w jakich był opałach. Dlatego śpiewałeś w ciemnicy. Według mnie - ciągnął król - poczucie spokojnej szczęśliwości i bezpieczeństwa jest więcej warte niż najdłuższe życie. Ten klejnot zdobyty przez ciebie był w posiadaniu mego pradziada, ale zniknął bez śladu wraz ze śmiercią owego władcy. Szeptano wówczas, że ukrył go chytrze królewski błazen, a chcąc zadrwić z następcy tronu, powiedział, że kamień wrócił tam, skąd przybył. Ale nikt nie wiedział, skąd się wziął, więc szukano na oślep. A ty znalazłeś go w lochach, o których nawet nie wiedziałem! Kedryfie, wynagrodzę cię hojnie. Żądaj czego chcesz! - Panie, wszak obowiązek nakazywał mi oddać tobie twoją własność. Nie chcę niczego - powiedziałem po prostu. Wtedy król zaprowadził mnie do swego skarbca. Poszperał wśród skrzyń i wyciągnął z kąta mały, niepozorny, niewielkiej wartości zielony szmaragd. - Weź go - powiedział - i noś zawsze przy sobie. Pamiętaj! A teraz żegnaj, drogi Kedryfie. Musisz stąd odejść tak, jak bę- 39 dziesz ciągle odchodził z różnych miejsc. Jednak... - tu szarpnął swą rudą brodę - to za mało za tak wielką uczciwość i za tak wielką przysługę. Sięgnął do skrzyni i wsypał do mojej kieszeni garść złota i klejnotów. Byłem zdumiony i zaskoczony: dlaczego mam odejść? Spełniłem jednak zalecenia króla, a tajemnicę zielonego kamienia wkrótce sam odkryłem, gdy odczułem wielki napływ sił żywotnych, energii i ochoty do życia, w stopniu dotąd mi nie znanym. Spostrzegłem też, że odmłodniałem! A z latami miałem odkryć, że kamień ten uczynił mnie długowiecznym - tu Kedryf znów się zamyślił. - Jednego tylko nie potrafię zrozumieć: radości mego króla z odzyskanego rubinu, skoro szmaragd miał te same co i on właściwości... A może kamienie te mają cudowne właściwości tylko w rękach niektórych ludzi? - Kedryf rozpiął kaftan i koszulę, sięgając do łańcuszka, który miał na szyi, a na nim woreczek z białego płótna. W woreczku znajdował się mały, kanciasty kamyk o przedziwnej szarozielonobłękitnej barwie, matowy i lśniący zarazem, który to wystrzelał zielenią, to za chwilę mroczniał. Czegoś podobnego Gwalbert nigdy nie widział. - Starzeję się, ale nadzwyczaj powoli - ciągnął Kedryf. - Tak jak zapowiedział mój dobry król, nie mogę nigdzie zatrzymać się na dłużej, czasem zmieniam imiona, aby utrzymać moją tajemnicę i tak oto życie upływa mi na wędrowaniu. - Nadzwyczajne rzeczy opowiadasz! - wykrzyknął Gwalbert. - Świat pełen jest tajemnic i różnych niespodzianek, a ja dotąd tak niewiele o nim wiedziałem! - Boś bardzo młody. Czeka cię jeszcze wiele niespodzianek, a najbliższa za chwilę. - Jak to? - A, tak. Ty i Sambor źle odczytaliście rysunek. Łuku nie ma tam, gdzie spodziewaliście się go znaleźć. - Jak to? - powtórzył młodzieniec. - Oto jest ten rysunek. Przyznasz, że dąb nad wielką wodą... 40 Kedryf przyjrzał się i przerwał: - Ale wyraźnie zaznaczono, że ryba płynie. Dokąd? Na zachód. A jak daleko? I co jest tu, przed jej pyskiem? - Chyba robak, którego chce połknąć. Kedryf roześmiał się. - Ten, kto nakreślił ten rysunek, zagmatwał go, aby utrudnić zadanie poszukiwaczom. Ja odgadłem, co oznaczają znaki, bo przecież wiem, gdzie schowałem łuk. Owszem, ryba połyka, ale nie robaka, a dni. Ten zygzak jest jak gdyby przewróconą cyfrą trzy A więc dąb, w którego dziupli znajduje się łuk Karakamby, rośnie o trzy dni drogi na zachód od wielkiej wody. Tam też jutro wyruszymy. 41 V. Chytry starzec Sylweriusz Nazajutrz, gdy tylko zorza poranna rozjaśniła świat, Kedryf zaczął siodłać konie i szykować się do drogi. Gwalbert czuł się już lepiej , a odzyskana nadzieja postawiła go na nogi i ponagliła do działania. Dosiedli koni i pojechali jedną z białych dróg rozstaja, kierując się ku zachodowi. Podróż przebiegała spokojnie i po dwóch dniach porzucili biały trakt. Teraz Kedryf wiódł Gwalberta polnymi drogami i leśnymi przesiekami w sobie tylko wiadomym kierunku. A choć przez minione lata pola i lasy zmieniły się znacznie, Kedryf mniemał, iż mocarny dąb strzegący łuku przetrwał pokonując stulecia. Był późny wieczór, gdy wychynąwszy z lasu ujrzeli łańcuch wzgórz, między którymi rozciągała się zielona kotlinka ze źródłem wytryskującym spod nawisłej, brodatej obfitością roślin darni. W wysokich trawach rechotały żaby wiodąc swój odwieczny, wieczorny chór, lecz umilkły uskakując przed kopytami końskimi. - Tak samo jak przed laty... - szepnął Kedryf. - Te same przy źródle omszałe kamienie i zdawałoby się te same żaby, choć to już tysiączne pewnie ich pokolenie. Przenocujemy tu, a jutro... - Po co czekać? - niecierpliwie wykrzyknął Gwalbert. - Jedźmy, skoro to blisko... - Nie - odparł Gwalbert. - Po ciemku nie trafię, wszak trzysta lat minęło! Cóż było robić, zostali, ale Gwalbert nie spał czekając z niepokojem dnia następnego. Już przed świtem był na nogach, a wscho- 42 dzące słońce ujrzało obu rycerzy przedzierających się przez janow-ce i tarniny gęsto porastające stoki wzgórz. Było już wysoko, gdy spuszczali się stromiznami po drugiej stronie gór, a zajrzało im w twarz południowym blaskiem w chwili, gdy Kedryf osłoniwszy dłonią oczy ujrzał w oddali piaszczyste urwisko. - Tam... Na szczycie tej skarpy - powiedział. - Ach, Kedryfie! - wykrzyknął Gwalbert. - Ja sam nigdy, przenigdy, nie trafiłbym tutaj, nie wiedziałbym nawet, gdzie trzeba szukać tego dębu. A byliśmy tak dumni z Samborem, że poznaliśmy ukryty sens rysunku. Jakże daleko byliśmy od prawdy! Puścili w skok konie, choć trudno było galopować po pagórkach, uskokach i plątaninie krzewów. A potem wjechali w las, którego dawniej tu nie było. Po niedługim czasie ściana lasu nagle się urwała i jadący przodem Kedryf pierwszy stanął na brzegu polany. Jadący za nim Gwalbert nie widział, jak zmienił się raptownie na twarzy i w poszumie starych sosen nie słyszał jego rozpaczliwego okrzyku. Ale po chwili i on ujrzał ten straszny widok: oto przed nimi leżał strzaskany kolos, na wpół zwęglony, na wpół spróchniały. Jego suche, sczerniałe konary w niemych i jakby rozpaczliwych skrętach wyciągały się ku niebu, lecz na próżno! Słońce nie mogło już wlać życia w ich martwe drewno. Kedryf rozgarniając próchno i drzazgi dębu natrafił wśród szczątków pnia na dziuplę. Zamieszkiwały ją teraz węże i pająki, lecz łuku tam nie było. Przeszukali piędź po piędzi całą polanę i okoliczne zarośla - na próżno. Gwalbert był zrozpaczony. - Kedryf ie, czy jesteś pewien, że to ten właśnie dąb? Po tylu latach mogłeś się pomylić. Poszukajmy innych dębów. - Nie, przyjacielu, nie mylę się. Ale dziwi mnie jedno: przypuszczam, że to piorun powalił mego mocarza i wzniecił ogień, lecz łuk powinien był ocaleć, a przynajmniej powinny były zachować się jego szczątki. Widzisz? Górna część dziupli jest nienaruszona. - Przypuszczasz, że ktoś go znalazł i zabrał? - Tak. Gwalbert stropił się, gdyż nieufność i lęk wkradły się do jego 43 serca. Pomyślał, że łuk mógł się dostać na targ, gdzie wystawiono go na sprzedaż, a Kedryf pomylił się lub... - Tracisz do mnie zaufanie? - Kerdyf wyczuł rozterkę przyjaciela. - Przecież to naturalne, że stare drzewo umarło. Nie wszystkie dęby żyją tysiąc lat. - Nie, nie, Kedryfie! - Gwalbert otrząsnął się z niedobrych myśli. - Wierzę ci! Musimy się zastanowić... Ale co to? Słyszysz? Poprzez dostojną ciszę przerywaną tylko szumem odwiecznych drzew, śpiewem ptaków i brzęczeniem krążących w nagrzanym powietrzu owadów, dobiegł ich odgłos ciężkich kroków, trzask łamanych gałązek i szelest roztrącanych zarośli. Niebawem wyszedł na polanę mężczyzna ogromnego wzrostu, kościsty i sękaty. Miał ciemną, zmierzwioną brodę, patrzał spode łba i groźnie marszczył krzaczaste brwi. W ręku trzymał topór - Kto wy? - zapytał ochrypłym głosem. - Jesteśmy podróżnikami - odparł Kedryf. - Chyba nie chcesz zarąbać nas tym toporem? - Może i zarąbię, jak mi się nie spodobasz, a że przepłoszę -to pewne. - Kim jesteś, dobry człowieku? - spytał Kedryf, jakby nie słyszał złowróżbnych słów olbrzyma. - Jestem drwalem, będzie już ze dwadzieścia roków. Czego tu chcecie? - Odpoczywamy. - Odpoczywacie! A jakże! Węszycie za łukiem Karakamby! -tu drwal wybuchnął śmiechem i podsunął topór pod brodę Kedry-fa. - Nie dostaniecie łuku nigdy! Rozumiesz, panku?! Już nigdy! - powtarzał w jakimś wściekłym zapamiętaniu. Gwalbert poskoczył chcąc odepchnąć napastnika, lecz Kedryf powstrzymał go ruchem ręki. Choć z ostrzem na gardle nie czuł się najlepiej, powiedział ostrożnie: - Nie wiem, o czym mówisz, drwalu. Ale dlaczego tak cię wzburza sprawa jakiegoś łuku? Dlaczego nie można go znaleźć? I znów zupełnie nieoczekiwanie olbrzym runął na ziemię, zakrył twarz dłońmi i załkał. 44 - Bo go nie ma! - wykrzyknął. - Wykradli! Oszukali! Na łowy niby to szli! Taki wielki pan, a łże jak pies! - bełkotał. - Kto taki? Nic nie rozumiem, ale może coś poradzimy, gdy opowiesz wszystko po porządku. To był twój łuk? Drwal czas jakiś tylko mruczał i stękał. Wreszcie otarł twarz rękawem wystrzępionej kapoty i powiedział: - Nie mój on, aleć schowany w dębie od niepamiętnych czasów, a strzeżony przez moich dziadów i pradziadów, aż na mnie przyszedł czas służby. Kto ją ustanowił? Podobnież syn owego Karakamby o imieniu Fores. Złotem zapłacił i słowem związał mego pradziada, by pieczę miał nad tym jakimś niezwyczajnym łukiem. Ot i ja słowa honorowo dotrzymuję i nawet chowam w chacie złotego dukata z tych wtenczas zapłaconych. A będzie ze dwa roki jak piorun drzewo obalił. Przyszedłem, patrzę, łuk nie zmieniony, tylko na wpół spod pnia wystaje. Szukałem właśnie dla niego nowego przytułku, aż tu świta z psami przez las wali i do mnie: „Na łowy wiedziemy wielmożnego pana Sylweriusza - powiadają. - Więc usuń się, Olech, abyś czasem nie został postrzelony. A my rogacza podchodzić będziemy". Na to ja w chacie się zawarłem, ale dziwnym mi się zdało, że coś mało polowali i zaraz z lasu uszli, a i ogarów słychać nie było. Idę, patrzę - nie ma łuku! Ot i cała sprawa. - A czy wiesz, gdzie wielmożny Sylweriusz ma swoją siedzibę? - Tak, panie, ale próżne z nim gadanie. Powiada, że nie wie nic o żadnym łuku. Psami mnie poszczuł, a i drużyna wielka we dworze stoi. Co mogłem począć? - Zaprowadź nas do Sylweriusza, Olechu. Z pewnością odzyskamy łuk Karakamby i będziesz mógł dalej nad nim czuwać - poprosił drwala Kedryf. - Dobrze, panie, ale czemu robisz mi tę łaskę, chociażem chciał cię zabić? Kedryf nie odpowiedział. Już pośpiesznie wraz z Gwalbertem kiełznał konie, zaraz też ruszyli. Olech prowadził ich leśnymi ścieżkami i po niedługim czasie wyjechali z boru. Przed nimi roz- 45 postarło się szerokie pole, a niedaleko, wśród kępy drzew ukazał się czerwony dach wielkiego dworzyszcza. - Będę tu czekał, panie, choćby i wiele dni - rzekł Olech. - Powiem ci teraz, dzielny Olechu - rzekł w odpowiedzi Ke-dryf - że prawda to, iż łuk jest czarodziejski, jak i to, że my go poszukujemy, gdyż jest nam potrzebny. Ale potem skryj go dobrze przed okiem Sylweriusza. A tu oto masz mieszek dukatów za następne sto lat pilnowania. Olech padł na kolana, chciał dziękować, lecz rycerze spięli konie i już ich nie było. Stanęli u bram dworu, gdy słońce chowało swą tarczę w ciemnym borze, a jego ostatnie promienie biegały czerwonymi błyskami po oknach domostwa. Zakołatali do wrót, a gdy im otworzono, wjechali na obszerny majdan, gdzie kręciło się wielu wojaków i służby możnego pana. Zaraz też powiadomiony o gościach wyszedł na próg sam Sylweriusz. Był to rześki starzec o czerstwej, zawadiackiej twarzy i dumnym spojrzeniu. - Nie znam was - rzekł - ale poznam, jeśli zechcecie przedstawić mi swe osoby. Bo kim jestem ja, na pewno wiecie. - Jam jest książę Gwalbert, rycerz w służbie króla jegomości. - A ja zwę się Jan. Ze szlacheckiej pochodzę rodziny - rzekł Kedryf ukrywając przezornie swe imię nadane przez ojca. - Zatem witam was i proszę na wieczerzę. Przy stole zgromadziła się cała drużyna. Wojacy hałasowali, sypali żartami i kpinkami, ich pan śmiał się do rozpuku i zmuszał gości do jedzenia i picia. Nie było sposobności, by rozmawiać 0 łuku. Uczta trwała do rana, a potem Sylweriusz spał cały dzień prawie. Pod wieczór wstał kwaśny i opryskliwy, a zobaczywszy na ganku Gwalberta i Kedryfa zdawał się być niemile zdziwiony. - Jeszcze gościcie u mnie? - spytał niezbyt grzecznie. - Uczty dziś nie będzie. - Panie Sylweriuszu - rzekł na to Kedryf, który jako bardziej doświadczony od Gwalberta miał prowadzić układy - nie chcemy ucztować. Przybyliśmy do ciebie w ważnej sprawie i odjedziemy zaraz, jak tylko ją załatwimy. Wiemy dobrze, że niedaleko od twego domu był ukryty łuk Karakamby. Jednak dziupla, w której się znajdował, jest pusta. Panie, czy masz u siebie ów łuk? - Dziupla pusta! - prychnął wielki pan. - Piorun spalił dąb, a chcesz, aby się tam jakiś łuk uchował. Pewnie poszedł z dymem. - A więc wiesz, panie, że był on w powalonym dębie ukryty. Panie, płacę złotem za ten łuk - oto sakiewka dobrze wypchana. Sylweriusz łypnął okiem na mieszek, zdawało się, że ulegnie pokusie. Lecz nie, podparł się w boki i rzekł dumnie: - Cóż to, mopanku, myślisz żem kupczyk jakiś? Tak, mam łuk Karakamby, ale nawet go nie powąchasz. A będziecie nastawać, to chociaż gośćmi jesteście, służba za bramę grzecznie was wyprosi. Okręcił się na pięcie i odszedł do swych komnat. Nie było co 1 gadać. Naradzali się jak teraz postąpić. - Gdyby dał nam łuk choć na chwilę - rozmarzył się Gwalbert - wypuściłbym strzałę z listem, a potem niech go sobie zabiera. - Gdy dowie się, że masz strzałę, odbierze ci ją siłą. Wszak ma całą drużynę przeciw nam. Wtedy Gwalbert postanowił odkryć Sylweriuszowi swoją smutną historię i tym wzruszyć starca. Ufał, że ten twardy, zadufany w sobie człek, zmięknie i odda lub sprzeda im łuk. Kedryf uznał, że pomysł jest dobry i można spróbować. Poprosili wielmożę o posłuchanie i przedstawili całą sprawę. 47 Sylweriusz owszem wysłuchał, ale potem zaśmiał się i rzekł: - Wszak potrzebna jeszcze strzała! A może ją macie, co? - Nie mamy - pośpieszył z odpowiedzią Kedryf. - Ale wiemy, gdzie jest i dostaniemy, byle łuk mieć... - Ech, chyba i ja wiem, gdzie jest ta strzała i mam ochotę dołączyć ją do mego łuku - powiedział na to starzec. - A dziewczyna przywyknie do dziewiątego syna bogatej wiedźmy i będzie jej dobrze. - Chytry, stary lis - powiedział Kedryf, gdy zostali sami. -Domyśla się, że strzała jest w twoim kołczanie. Zamilkli obaj rozważając sytuację, Kedryf zadumał się głęboko, a potem uśmiechnął się i rzekł: - Chyba mam na niego sposób, ale na razie nie powiem ci jaki... Idź spać, przyjacielu, a nie zapomnij wyjąć strzały z kołczana i strzeż jej dobrze. Nie opuszczaj swej izby do rana, a resztę zostaw mnie. Czy obiecujesz dostosować się do mych próśb? - Jakże to, Kedryfie? Nie mogę zrobić tego, o co mnie prosisz. Domyślam się, że chcesz wykraść łuk, ale to niebezpieczne, więc pozwól, że będę cię chociaż osłaniał. - Nie, Gwalbercie, zostaw domysły. Naprawdę muszę być sam i jestem pewien, że mi się uda. Jutro dowiesz się wszystkiego. - Przecież to moja sprawa, a ty masz się narażać? - upierał się Gwalbert. - Wszak jesteś moim przyjacielem, jedynym jakiego mam od bardzo wielu lat, więc sprawa ta jest nasza, wspólna. - Dobrze Kedryfie, skoro tak nalegasz, obiecuję. - Dziękuję ci i przyrzekam, że nie będę się narażał na próżno. Żegnaj, przyjacielu! - powiedział Kedryf i spiesznie wyszedł. Gwalbert przejęty i niespokojny nie spał wcale czekając dnia. Godziny nocne wlokły mu się nieskończenie. Młodzieniec nasłuchiwał w napięciu, ale wszędzie panowała głucha cisza. Do uszu jego dobiegało tylko dalekie pohukiwanie puszczyków, szczekanie psów i niekiedy brzęczenie kluczy nocnego stróża. Wreszcie znużony czekaniem nie wiedzieć kiedy zasnął. 48 Zbudziło go słońce, które już od dłuższego czasu zaglądało przez okno i tańczyło wesoło na jego twarzy. Zerwał się na równe nogi i wybiegł z komnaty. Ale co to? Mimo, iż był jasny dzień, niezmierna cisza panowała w całym dworzyszczu. Gdzie się podziali domownicy i drużyna, która do niedawna wypełniała gwarem każdy kąt? Gwalbert przebiegł wiele pokoi - wszędzie pustka. Co się stało? Gdzie jest Kedryf? Wypadł na ganek. Tu na sto-pieńku siedział stróż i wyplatał koszyk z łoziny. - Powiedz, gdzie pan Sylweriusz, gdzie jego drużyna? - Pooooszli! Pojechaaaali! - zawołał radośnie staruszek. - Ledwie szarość dnia nastała, już ich poniosło... - A czy był z nimi mój druh? - Co nie miał być, pewnie był - odparł stary i zanucił pod nosem jakąś piosenkę. Pod Gwalbertem ugięły się nogi: „A więc opuścił mnie, przystał do Sylweriusza" - pomyślał. Pytał jeszcze, choć nie miał wielkiej nadziei: - Ale czy pamiętasz go? To ten, który ze mną przyjechał, wrota nam otwierałeś. - Co nie mam pamiętać, toć wiem, twój, paniczu, kompan. - I odjechał razem z Sylweriuszem? - Ohoho! Pan mój wesoły i żwawy był jak nigdy! Kazał mi chudoby pilnować, potem zgarnął wszystkie dusze, jakie były we dworze, skoczył na konia i hej! Polecieli. - Mówiłeś, że ciemno jeszcze było, jakżeś mógł obaczyć wśród innych mojego przyjaciela? - Po koniach, po koniach! - Co po koniach?! - Oj, paniczku, paniczku! Toż wiadomo - jest koń, jest i pan jego. Nie ma konia, nie ma pana. Po tym poznasz. - Prawda! - Gwalbert uderzył się dłonią w czoło i pognał do stajen. „Stary niby głupi, a mądrzejszy ode mnie" - pomyślał. Stajnia była ogromna i niemal pusta. Młodzieniec biegł jej środkiem, już z daleka poznając swego konia, a za przegródką dostrzegając konia Kedryfa. Wierzchowce stały tam, gdzie je zosta- 49 wili. „Więc gdzie jest Kedryf? - myślał. - Może śpi zmorzony nocną wyprawą?". Wrócił do domu i wbiegł na piętro, które wcześniej pominął. I tam pusto. Wpadł do komnaty Sylweriusza. Panował tu półmrok, okna przysłonięte kotarami, wszędzie porozrzucane rzeczy. Jak widać, gospodarz odjechał w wielkim pośpiechu nie dbając o nieład jaki zostawia. Gwalbert odsłonił okna. Rozejrzał się po pokoju... i nagle krzyknął strasznie. Zakrył dłońmi twarz, a nie mogąc uwierzyć swym oczom znów spojrzał na tę okropność: oto w mrocznym kącie siedział na fotelu stary, stareńki, skurczony, zda się wysuszony człowieczek. Łysa głowa wspierała się na zagłówku fotela, pomarszczona, żółta skóra powlekała jego wychudłą twarz i ręce. Nie żył. Ale nie to było najstraszniejsze, lecz to, że biedak ten miał na sobie odzienie Kedryfa! Skąd?! Dlaczego?! Gwalbert stał i patrzał oniemiały. Potem przyskoczył i rozchylił koszulę na piersi zmarłego. Na jego szyi wisiał urwany łańcuszek. A więc to tak! Sylweriusz odebrał Kedryfowi cudowny szmaragd, a odzyskane siły i animusz pognały go w świat. - Zbój! Zbrodniarz! Nikczemnik!! - krzyczał w głos Gwalbert. - Zdrajca!! Och, Kedryfie, Kedryfie! Czemu nie chciałeś bym ci towarzyszył?! Obroniłbym ciebie, a teraz nie żyjesz! Załkał, odwrócił się gwałtownie, potrącił stolik. Coś spadło na podłogę, frunęła kartka papieru. Gwalbert rzucił nań okiem i znieruchomiał. Podniósł rzecz, którą strącił, a oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia: oto trzymał w dłoniach prawdziwy łuk Karakamby. Cudowny, prastary, legendarny łuk. - A więc to tak... - szepnął. - Sylweriusz nie skradł kamienia, to Kedryf mu go sprzedał, życiem płacąc za łuk. To był ten jego sposób! Podniósł papier na którym widniały następujące słowa: Gw alb er de, przyjacielu mój! Nie było innej drogi. Ale nie smuć się. Od dawna miałem już dość mego tułacze go, pustego, pozbawionego uczuć i celu życia. Gdybym tobie, przyjacielu, oddał szmaragd, o czym myślałem, musiałbyś kryć się jak ja i byłbyś zawsze samotny. A co stałoby się z Blanką? Jestem szczęśliwy, ze 50 mogę wam pomóc. Daję ci w spadku mego konia wraz z rzędem, a terlica dla obojga. Ściskam cię - Kedryf Od połowy listu pismo zaczynało się wykrzywiać, a pod koniec było ledwie czytelne. Ostatnich trzech słów można się było już tylko domyślać. Słowo „terlica" było podkreślone nierówną kreską. - Mój szlachetny przyjacielu, miałeś wielkie serce! - wyszeptał Gwalbert i zapłakał. - A ja, niegodny, dwa razy zwątpiłem w ciebie. Teraz proszę, przebacz mi. Zdjął z łóżka kapę, owinął nią martwego Kedryf a, a następnie pogrzebał druha swego serdecznego w pachnącym ogrodzie, wśród białych kwiatów, pod czerwoną jarzębiną, skrapiając łzami świeży grób. A potem wziął łuk i wyszedł na pobliskie wzgórze. Przytwierdził swój list do strzały i wymawiając imię Blanki wypuścił ją z cudownego łuku wprost w niebo nad swą głową. Widział jak strzała pomknęła w górę i hen, bardzo wysoko zawirowała. Zatoczyła koło raz i drugi, wzbiła się jeszcze wyżej i zniknęła z jego oczu, by polecieć w niewiadomym kierunku. Wtedy Gwalbert osiodłał konie, dał stróżowi talara i odjechał. Pod lasem spod krzaka wyskoczył Olech płosząc konie. „Prawda, trzeba mu oddać łuk - przypomniał sobie Gwalbert. - Tak chciał Kedryf. Spojrzał po raz ostatni na łuk Karakamby, pogładził jego drzewce i oddał w ręce drwala. - A gdzie drugi pan? - spytał Olech. - Umarł - odparł Gwalbert. - Bywaj, drwalu, i strzeż łuku. A pan Sylweriusz odjechał, może nawet na zawsze... Popędził rumaka i pokłusował nie oglądając się już za siebie. Po trzech dniach dojechał do rozstajnych dróg i dalej śpieszył, by jak najszybciej znaleźć się w spalonym zamku. Po drodze wymienił tylko kupionego konia na swego ulubionego dzianeta i pędził dalej z nadzieją i zarazem trwogą w sercu. Wszak mogło się zdarzyć, że wiedźma odkryła zamierzenia Blanki i udaremniła jej ucieczkę, lub przechwyciła strzałę z listem, dziewczyna mogła też 52 zachorować, a Venturian okuleć. Ach, tyle niebezpieczeństw, tyle nieprzewidzianych trudności! A może Blanka jest już w zamku i razem z Samborem czeka na niego? Więc gnał bez tchu i któregoś wieczora dojrzał w dali czarną wieżę zamczyska. Jeszcze chwila i wpadł przez wrota na dziedziniec, a ledwie zeskoczył z konia, wybiegł mu naprzeciw Sambor. - Jesteś nareszcie!! - wykrzyknął. - Czegoś dokonał, przyjacielu? - Pytasz, a więc nie ma Blanki - powiedział Gwalbert i zwiesił głowę. VI. Czanta A w państwie Zelmiry sprawy tyczące się zaślubin jej synów miały się tak, jak przedstawił je Gwalbertowi Dorkan. Lecz także dużo nieprawdy było w jego opowieści: wcale nie litował się nad biedną kasztelanką, nawet jej nie widział, a wierny sługa Iwo nigdy nie był wydalony z kraju wiedźmy i nadal należał do jej orszaku. Dorkan, dziewiąty syn Zelmiry, istotnie miał już za kilka miesięcy poślubić Blankę. Ale dziewczyna dzielnie się trzymała, nie poddawała się tak łatwo czarom, jak inne panny, które były tu przed nią. Zauważyła, że gdy Zelmira czesała jej długie lśniące włosy, wpadała w jakieś odrętwienie i w tym stanie coś ubywało z jej pamięci. Cóż więc uczyniła? To, czego nie zrobiła żadna z ośmiu poprzednich narzeczonych: obcięła swe złote warkocze. Zelmira była bardzo zła. Za karę umieściła Blankę w małej kom-natce na poddaszu, pozbawiając ją strojnych ubiorów i klejnotów, którymi ją przedtem obdarowała. Blanka jednak wcale, a wcale tym się nie zmartwiła, dbając jedynie o to, by odeprzeć czary. I ciągle nie traciła wiary, że uda jej się wyzwolić i ujść z tej zaklętej i przeklętej krainy. A był przecież jeszcze Gwalbert... Nie miała wątpliwości, że wyruszył na jej ratunek. Skądże mogła wiedzieć, iż nie sposób zwykłemu śmiertelnikowi dotrzeć do kraju Zelmiry, że nikt na świecie nie wie, gdzie on jest... Tymczasem smutne jej życie umilała muzyka, gdyż był na dworze Zelmiry sługa i śpiewak zarazem imieniem Czanta. Miał ciemną skórę i ciemne jak węgle oczy, zawsze smutne i zamyślo- 54 ne. Nigdy też uśmiech nie rozjaśniał jego twarzy. Współczuł Blance, a mając obowiązek usługiwania jej, starał się we wszystkim dogodzić dziewczynie. Siadywał na progu jej komnaty, grał na lutni i śpiewał piękne, tęskne pieśni. - Czanto - prosiła Blanka - pomóż mi uciec. Umrę tu z tęsknoty. - Nie mogę, panienko - odpowiadał. - Lubię cię bardziej, niż tamte osiem, które były przed tobą, ale nie mogę. I opowiedział jej swoją historię: - Zelmira porwała mnie gdy miałem piętnaście lat i już drugie tyle jej służę. Widząc jak bardzo cierpię i tęsknię, obiecała mi za wierność i posłuszeństwo wolność i powrót do ojczyzny, czego pragnę więcej niż chleba, więcej niż czegokolwiek na świecie. Przysiągłem wierność, dlatego nie odebrała mi pamięci i dlatego ufa mi. A uciec stąd niepodobna, gdyż zaklęcie oddziela tę krainę od całego świata i dlatego nie można jej przekroczyć. Rzekłszy to Czanta zanucił tak smutną i przejmującą pieśń, jakiej Blanka jeszcze nie słyszała. Wtedy właśnie przypomniała sobie, że istotnie, kraj ten wydał jej się z początku jakby nierzeczywisty. Był wspaniały pałac, ładna, górzysta i zielona okolica, ogrody, ludzie i zwierzęta, ale widziała to wszystko jakby z odległości, niby przez szklaną taflę. Wrażenie to jednak trwało krótko, może minutę, może godzinę, potem całe otoczenie stało się zwykłe i naturalne, a Blanka zapomniała o tym przeżyciu. Teraz zrozumiała co ono oznaczało. - Nie można przekroczyć granicy, nie można... - powtarzała z rozpaczą. Nastały chmurne dni, dął zimny wiatr, króry wdzierał się przez szczeliny do komnatki na poddaszu. Więc Czanta codziennie rozpalał ogień na kominku, aby Blance było ciepło, i śpiewał pieśni pogodne, by rozproszyć jej smutek. Któregoś wieczora nadciągnęła burza. Wicher hałasował na strychu, trzaskał jakąś oderwaną deską, duże krople deszczu bębniły o szyby. Czanta nie śpiewał tego dnia. Pokłonił się panience życząc dobrej nocy i odszedł. A Blanka sama i zalękniona siedzia- 55 ła przy kominku grzejąc dłonie. Nie słyszała wśród huku burzy, że coś stuknęło w okno. Ale przeraziła się okropnie, gdy brzdękła rozbita szyba i do pokoju wdarł się wiatr niosąc porwane liście, które zaraz rozbiegły się na wszystkie strony. Lecz wraz z nimi wleciało jeszcze coś, co ze świstem przeszyło powietrze. Blanka krzyknęła i zasłoniła twarz rękami. Jednocześnie uczuła, że coś dotknęło jej kolan. Spojrzała... Na szalu okrywającym jej kolana leżała niewielka, czarna strzała. „Ktoś chciał mnie zabić" - przemknęło jej przez myśl i w tej samej chwili dostrzegła kartę papieru przytwierdzoną do grotu. Drżącymi rękami rozwinęła ją i przeczytała. A gdy to zrobiła, ogarnęło ją szczęście trudne do opisania. A więc Gwalbert szuka jej i mimo wszystko znalazł sposób, by przekazać jej swe słowa. Blance wróciła cała energia i odwaga, bowiem wiedziała już co powinna robić, a zadanie to nie wydawało się jej zbyt trudne: wszak dosiąść konia to dla niej fraszka. Postanowiła jednak być ostrożną i rozważną, by nikt nie poznał jej zamiarów, nawet Czan- 56 ta. Więc tak, jak kazał Gwalbert, wrzuciła strzałę i list na żarzące się węgle. Buchnął jasny płomień i po chwili ze strzały pozostał tylko żelazny grot, który wyjęła z popiołu na pamiątkę. Nie spała tej nocy. Nad ranem burza ucichła, a niebo na wschodzie rozjarzyło się poranną zorzą. A gdy przyszedł grajek z posiłkiem, Blanka ledwie mogła ukryć swą radość i wesele, ale rzekła całkiem spokojnie: - Mój dobry Czanto, powiedz Zelmirze, że się nudzę. Ona wie, że lubię jeździć konno. Niech sprowadzi mi moją klacz Burzę, wszak to dla niej drobnostka. - Dobrze, panienko - odparł śpiewak. Wrócił jednak z odmowną odpowiedzią: - Pani rzekła, że Burzy nie sprowadzi, ale zezwoliła byś jeździła na innym koniu. A ja mam ci towarzyszyć. Od tego dnia Blanka co dzień była w stajniach. Jeździła na wybranym przez Zelmirę koniu, ale po kryjomu robiła przegląd całej stadniny. Jabłkowitego siwka nie było. Stwierdziła to ponad wszelką wątpliwość. Co robić? Minęło już wiele dni, a ona niczego nie zdziałała. Teraz dopiero zrozumiała, że zadanie które miała do spełnienia nie było wcale takie łatwe. Pewnego dnia będąc z Czantą na przejażdżce zebrała się więc na odwagę i rzekła: - Czanto, jeżdżę na koniu, który mi nie odpowiada, a chciałabym choć raz dosiąść Venturiana. Śpiewak zrobił wielkie oczy i szepnął: - Ciiicho... Skąd wiesz, księżniczko, że jest tu Venturian? - Wiem i już - odparła niefrasobliwie. - Czy to taka tajemnica? - Tak, panienko, tajemnica. Zelmira trzyma go osobno, to jest jej wierzchowiec. Nawet synom nie pozwala na nim jeździć. Tylko ja doglądam tego źrebca i nikt więcej. - Nie wiesz, Czanto, dlaczego tak go strzeże? Cóż to za nadzwyczajny koń? - pytała nadal Blanka nie dając po sobie poznać wstrząsu, którego doznała na wieść o tym, iż to Czanta jest strażnikiem Venturiana. - Oj, panienko, nadzwyczajny on jest prawdziwie i Zelmira 57 boi się o niego jak o źrenicę swego oka. Ale nie wolno mi o tym mówić, już i tak za wiele ci powiedziałem. - Nie zdradzę cię, mój śpiewaku, bądź spokojny. Choć szkoda, że nie możesz mi pomóc - westchnęła Blanka. - Jutro będę czyścić stajnię Venturiana - powiedział Czanta i zaśpiewał pieśń o stepowych rumakach. Ale Blanka słuchała tylko jednym uchem, myśląc o czym innym. A więc wystarczy śledzić Czantę, by poznać miejsce ukrycia rumaka. „Tak zrobię - postanowiła - a potem zdecyduję, co dalej". Jednak następny dzień przyniósł jej niemiłą niespodziankę. Oto Zelmira uznała, że dość już ukarała krnąbrną królewnę i wezwała ją do siebie od samego rana. - Blanko - rzekła - nie uchodzi, aby narzeczona mojego syna mieszkała na poddaszu. Zostaniesz w pałacu. Daruję ci twój postępek, zapomnijmy o nim. Ucałuj mnie i bądźmy znów przyjaciółkami. To mówiąc zbliżyła swój policzek do twarzy dziewczyny. Ale Blanka wyczuła niebezpieczeństwo. Może teraz pocałunki będą odbierać jej pamięć? - Ach, pani, spadła ci chusta - powiedziała i schyliła się, by ją podnieść. - Chusta jest dla ciebie - rzekła Zelmira ze złością. - Upnij ją sobie na głowie, aby nie widać było twych szkaradnych, obciętych włosów! Ach, o ileż Blanka wolała swoje skromne poddasze, gdzie miała większą swobodę i była sama. W pałacu bez mała cały dzień musiała towarzyszyć Zelmirze, która nie spuszczała z niej oka. A jednak wieczorem udało się dziewczynie wyjść na przechadzkę. Wtedy właśnie zobaczyła Czantę, jak z naręczem słomy zmierzał w stronę stojącego na uboczu żółtego budynku. Otworzył kluczem wrota, wniósł słomę, potem wygarnął starą ściółkę. - Tam, tam jest Venturian - szepnęła do siebie. - Wystarczy wejść... Ale jak? Trzeba się zastanowić. Wieczorem po raz drugi Zelmira prosiła Blankę, by ją pocałowała. I tym razem królewna zręcznie uniknęła niebezpieczeństwa. Ale gdy zasnęła, czarownica postawiła przy jej łożu pęk dopiero co rozkwitłych róż o odurzającym zapachu. Blanka obudziła się w nocy i długo nie mogła zrozumieć gdzie jest i co się z nią dzieje, czuła się zagubiona w niepamięci snu. Nagle poczuła silną woń. Zerwała się z posłania i zobaczyła białe światło księżyca kładące się na pąkach rozkwitłych róż, których długie łodygi jak żywe wyciągały się w jej stronę. Chwyciła bukiet wraz z wazonem i wyrzuciła przez okno. Brzęk tłuczonego szkła do reszty ją otrzeźwił. Naraz wszystko sobie przypomniała. „Och, trzeba stąd uciekać jak najprędzej, zanim stracę pamięć" - pomyślała. Snując plany ucieczki nie spała już do rana. Postanowiła wykraść Zelmirze klucz do stajni Venturiana. Jak - jeszcze nie wiedziała, ale wydawało się jej, że to jedyna droga. Wcześnie rano przyszedł do komnaty Czanta. - Wyrzuciłaś róże - powiedział - ale nie bój się, Zelmira nie dowie się o tym. Pozbierałem je z ziemi wraz ze skorupami flakonu, w którym stały. Blanka spojrzała na niego z wdzięcznością. - A czy wiesz, księżniczko, co się stało? - ciągnął grajek. - Skądże mogę wiedzieć? - Zelmira zgubiła klucz do stajni swego ulubionego wierzchowca. Nosiła go na łańcuszku uczepionym do bransolety, a teraz wszyscy szukamy owego klucza, zaś ona trzyma Venturiana na tarasie i nie odstępuje od niego na krok - wzruszył ramionami i wyszedł pozostawiając Blankę w wielkiej rozterce. Jak ukraść coś, czego nie ma? Co robić? U wejścia na taras pałacowy stał na straży Iwo z pałaszem w garści. Venturian zaś był przywiązany do fotela na którym siedziała Zelmira. Wiedźma piła herbatę, a konia karmiła cukrem, czule głaszcząc jego łeb i szyję. Istotnie, wspaniały i cudny to był rumak: zgrabny, z wygiętą szyją, jasnosiwy, o czarnej, wspaniałej grzywie. Rozdymał chrapy, składał uszy i kręcił się niespokojnie, jakby nie w smak mu były pieszczoty czarownicy. Tak, koń był piękny i niezwyczajny, lecz jak go zdobyć? Blance nie pozostawało nic innego, jak czekać na dalsze wydarzenia. 59 Wieczorem Czanta znów przyszedł do jej komnaty. Grał na swej lirze i śpiewał do jej wtóru, a gdy przerwał swe muzykowanie, Blanka zapytała siląc się na spokój: - Mój Czanto, skoro doglądasz Venturiana, chyba też masz klucz do jego stajni? - A mam, bo były dwa - odparł śpiewak. - Dziś Zelmira kazała kowalowi wykuć nowy zamek, ale będzie gotowy dopiero jutro. Zelmira obawia się, by znalazca klucza nie wykradł konia, ale mimo to Venturian nocować będzie w swojej stajni. Jest pod dobrą strażą, bo Zelmira postawiła pod drzwiami trzech uzbrojonych po zęby pachołków. I jakby nie widząc rozpaczy malującej się na twarzy dziewczyny brzęknął wesołą nutą w struny. A potem zaśpiewał pieśń o trzech rycerzach strzegących nocami powierzonego im skarbu, którzy jednak o świcie zasypiają. A gdy skończył pieśń, powiedział: - Żegnaj, piękna księżniczko, obyś zawsze była szczęśliwa. A wiesz - dodał bez związku - lipy już zakwitły. -1 cicho wyszedł pozostawiając Blankę samą. Więc Venturian jest w swej stajni, ale co dalej? Czanta nie mógł dać jej swego klucza, bo przysiągł wierność Zelmirze, a drugi klucz się zagubił. A może Czanta słowami swojej pieśni chciał ją na coś naprowadzić? Chyba nie... A może? Trzej pachołkowie, trzej rycerze... A klucz? I po co Czanta wspominał lipy, czy to takie ważne, że zakwitły? Czy to możliwe by wiedział, gdzie Zelmira zgubiła klucz? A może nie zgubiła? Co to wszystko znaczy? Blanka spojrzała w okno - słońce już zachodziło pogrążając powoli park i ogród w mroku. Narzuciła szal i wybiegła z pałacu. Opanowując niecierpliwość szła spokojnie lipową aleją rozglądając się uważnie dookoła, a gdy dotarła do jej końca, usiadła na ławeczce. Lipy, stare i rozłożyste, istotnie kwitły i pachniały słodko. Jeszcze brzęczały ostatnie spóźnione pszczoły, gdzieś zakrzy-czał ptak, lecz klucza nie było. Blanka westchnęła - słowa pieśni Czanty nie miały żadnego specjalnego znaczenia. Po prostu śpiewał, nic więcej... 60 A jednak nadzieją zabiło jej serce, kiedy ujrzała w jasnej plamie, jaką położyły na trawie ostatnie promienie słońca, coś błyszczącego. Podbiegła, schyliła się i podniosła.... To był klucz nanizany na łańcuszek! Roześmiała się z radości, ukryła klucz na piersi i wróciła do swej komnaty. Położyła się do łóżka, ale sen odleciał od niej daleko. Marzyła... Około północy uchyliły się ostrożnie drzwi, ktoś wszedł i stąpając cicho zbliżył się do łoża Blanki. Dziewczyna zamarła, ale po chwili uczuła znajomą woń niezwykłych róż. To Iwo przyniósł nowy ich pęk i postawił tuż przy wezgłowiu, a potem tak samo cicho opuścił sypialnię. Blanka odetchnęła z ulgą i ledwie służący wyszedł, zerwała się i tak jak poprzednio wyrzuciła te piękne a niebezpieczne róże za okno. „Zelmira myśli, że juro będę już całkiem do niej należała, że o wszystkim zapomnę" - zaśmiała się w duchu. Cóż, nie miała pewności, że się jej powiedzie, ale była przygotowana na wszystko. Przed świtem włożyła strój do konnej jazdy, wzięła przygotowany sztylet oraz klucz, okryła się płaszczem i cicho opuściła pałac. W mgławej poświacie przedświtu przemykała jak duch, kierując się w stronę żółtego budynku. Już z daleka zobaczyła trzy nieruchomo siedzące u wrót postaci. Każdy ze strażników trzymał halabardę, za pasem miał sztylet i łuk na plecach. Jednak żaden z nich nie zatrzymał Blanki ani wtedy, gdy podeszła blisko, ani gdy szczęknął klucz w zamku, ani gdy parsknął koń. Więc może rzeczywiście zasnęli o świcie, jak rycerze w pieśni? A Venturian stał gotowy do drogi! Któż go osiodłał?! Blanka dosiadła rumaka, w mig przecięła rzemienie uzdy i odrzuciła precz wędzidło. Koń zarżał. Wtedy dopiero pachołkowie skoczyli na równe nogi, ale było za późno. Już Venturian śmignął za próg stajni i roztrąciwszy swych strażników pomknął jak błyskawica. Gdzie? Dokąd? Dziewczyna nie dociekała, zdając się całkowicie na swego bachmata. A ten, raz obrawszy kierunek, pędził i cwałował w stronę gór, które nagle wyłoniły się przed nimi z szarości rodzącego się dnia. I wtedy dziewczyna zobaczyła gdzieś w górze, 61 jakby wtopiony w mgłę, kształt człowieka. Gdy się przybliżyła, poznała: to Czanta stał na szczycie skały patrząc na nią, a na jego ustach błąkał się uśmiech, pierwszy, odkąd poznała smutnego śpiewaka. - Czanto! -krzyknęła-jesteś... Ale głos jej porwał wicher, a postać na skale rozpłynęła się w oddali. Dziewczyna jechała dalej jak we śnie, a gdy po jakimś czasie otrząsnęła się i spojrzała wstecz, kraina którą opuszczała wydała się jej nagle niezmiernie daleka i nieuchwytna. „Może właśnie teraz przekraczam granicę?" - zastanowiła się. Kto wie, może tak właśnie było? A mgła, zamiast się podnosić, opadła, zgęstniała, i Blanka nic już nie widziała. Błogosławiona mgła, bowiem zakryła przed jej oczyma przerażający widok na dziką górzystą okolicę, przez którą właśnie jechali. Lecz Venturian, rumak ognisty, potrafił pokonać największe niebezpieczeństwa: odważnie wspinał się na niebotyczne szczyty, lekko przeskakiwał granie, bez wahania i lęku mknął brzegiem przepaści, przelatywał nad parowami i otchłaniami. Blanka straciła poczucie czasu; słyszała tylko świst wiatru i tętent kopyt swego bachmata. Wreszcie opuścili te niegościnne strony. Mgła się rozproszyła i pojawiło się słońce, a Blanka roześmiała się ze szczęścia, gdyż świat, który teraz zobaczyła, był znajomy, swojski i prawdziwy. Nie czuła też zmęczenia, bowiem wierzchowiec był doskonały i niósł ją łagodnie, bez wstrząsów. Biegł coraz dalej i dalej bez wytchnienia, z rozwianą grzywą, rozdętymi chrapami i ogniem w oczach. Zdążał do swego pana. A w zamczysku trzej mężczyźni dniem i nocą wypatrywali Venturiana. Gwalbert w sercu nosił niepokój i lęk o swą umiłowaną, ale w duszy chował wiarę w jej odzyskanie. Sambor zaś codziennie przykładał ucho do ziemi, ale ziemia milczała. Aż pewnego dnia stary rycerz zakrzyknął: 62 - Słyszę!! Gwalbert drżąc z przejęcia też przyłożył ucho do ziemi i usłyszał jakiś daleki, daleki, niby ze środka ziemi idący głuchy odgłos, jak tętno własnej krwi w skroniach. Jednak gdy odjął ucho, niczego nie było słychać. Czekali w napięciu dzień cały. I oto nareszcie nie trzeba już było pytać ziemi. Do uszu ich dobiegł tętent cwałującego konia, początkowo ledwie słyszalny, potem coraz głośniejszy, coraz bliższy, na koniec rozpoznali stukot kopyt konia na kamienistej drodze. Zaszumiało w starym borze, a wraz z wichrem i tumanem pyłu wpadł na dziedziniec zamkowy rumak pokryty pianą, buchający parą z nozdrzy. Zarył się kopytami przed swym panem i zarżał, a w tej samej chwili z grzbietu jego wprost w ramiona Gwalberta zeskoczyła Blanka. Tymczasem Sewer uszykował dla wszystkich ucztę co się zowie. Jedząc i pijąc weselili się więc i radowali aż do późnych go- 64 dzin rannych. Młodzi zaprosili Sambora i Sewera na swój ślub i wesele. Sambor wzbraniał się czas jakiś, w końcu jednak uległ prośbom, ku wielkiej uciesze Sewera, który nadzwyczaj był ciekaw królewskiego wesela. 65 VII. Jeszcze jeden ślubny dar Rodzice Blanki czekali cierpliwie i ufnie na powrót córki, wierząc że Gwalbert ją odzyska. Sądzili słusznie, że dopóki nie wraca on sam, jest nadzieja na powrót ich obojga. Tak też się i stało. A gdy się stało, radość i szczęście zapanowały na dworze królewskim, nie było końca opowieściom i wspomnieniom. Zaraz też zjechała rodzina Gwalberta, jego drużyna, sąsiedzi i wielu innych gości. Wkrótce odbył się uroczysty ślub, a po nim wesele. Wtedy właśnie zdarzyła się jeszcze jedna rzecz nadzwyczajna i niespodziewana. Oto Sewer przecisnąwszy się przez tłum otaczający młodą parę, przysunął się cicho do Gwalberta, podał młodzieńcowi jakieś zawiniątko obszyte skórą i z wielce tajemniczą miną wyszeptał mu do ucha: - Przez długą drogę widać obluzowało się i gdy oporządzałem konia, ten worek wypadł z terlicy. Weź go, młody panie. - To nie moje! - powiedział Gwalbert ze zdziwieniem. - Nie wiem co to jest. - Jakże to? - zdziwił się z kolei Sewer. - Toć przy twoim, panie, luzaku było. Przy luzaku! A więc ukryte w siodle Kedryfa! Dopiero teraz przypomniał sobie młodzieniec słowa jego listu pożegnalnego: „...a terlica dla obojga". - Sewerze, to ślubny dar od Kedryfa!! Ale wcale o nim nie wiedziałem! 66 - O, to los dla mnie łaskawy, bo to ja znalazłem tę rzecz! - zawołał poczciwiec. Szybko rozpruli skórę, z której uczyniony był woreczek, a w jego wnętrzu znaleźli dwa mniejsze. Jeden zawierał grudki złota, a z drugiego wysypały się na stół szlachetne kamienie wielkiej ceny i klejnoty, jakich dotąd nikt z obecnych nie widział. - To skarby króla Dalekiego Wschodu - szepnął Gwalbert. -Och, Kedryfie, nie wiedziałeś przed laty, że z pracy twej będzie korzystać kto inny. Ale nie zmarnuję twego złota. Po weselu, gdy wszyscy się rozjeżdżali, Gwalbert poprosił Sambora o rozmowę. Miał pewien pomysł i podzielił się nim ze starym rycerzem. Ten jednak nie chciał się do pomysłu Gwalber-ta przekonać. Dopiero po długich namowach i prośbach, do których nawet król się przyłączył, Sambor zgodził się, by z majętności Gwalberta i Blanki odbudować jego spalony zamek. I wyrósł tam, wśród borów, najwspanialszy zamek w kraju, ku radości Sambora, a zazdrości jego niecnych krewnych. Był to zarazem bastion obronny stojący niedaleko granicy z obcym państwem. Stary rycerz nie był już sam. Teraz, gdy przypomniano sobie 0 sławnym wojaku, ściągali do niego dawni towarzysze, a nierzadko i młodsze rycerstwo. A każdy, kto przybył, od razu biegł do stajni, by obejrzeć Venturiana, najsławniejszego konia w królestwie. A on, choć cudownym był rumakiem, nieco się już zestarzał - Blanka ze smutkiem dojrzała w jego świetnej grzywie kilka siwych włosów. Tym niemniej nosił ją lekko i łagodnie na swym grzbiecie, jak dawniej... I widać kochał ją, bo rżał radośnie, gdy się zbliżała, zaś pieszczoty Gwalberta przyjmował z powagą 1 godnością. O Zelmirze nikt już więcej nie słyszał. Być może odkąd Ventu-rian przekroczył granicę i uciekł wraz z Blanką, wiedźma straciła moc szkodzenia ludziom. A co się stało z jej państwem? Czy nadal istnieje? Może, ale tego nikt nie wie na pewno. To tajemnica, jedna z tych, których wiele kryje świat. A jednak dotarła do Blanki nadzwyczajna wiadomość, która ją niezmiernie uradowała: oto 67 pewien podróżnik przybyły z obcych krajów zapewniał, iż spotkał ciemnolicego człowieka imieniem Czanta. Wydawał się być szczęśliwym, lecz w jaki sposób powrócił do swej utęsknionej ojczyzny, podróżnik nie wiedział. A znów innego dnia przywędrował na dwór królewski jakiś człek, który chcąc zaciągnąć się do służby wojskowej pytał 0 Gwalberta. Młody rycerz poznał w nim ze zdumieniem wojaka z drużyny Syłweriusza. Wojak ów opowiedział Gwałbertowi jak to zabawiali się i hulali, gdy pan ich odmłodniał. A że mało było Sylweriuszowi hulanek na miejscu, zapragnął wyprawić się za morze. Wsiedli więc na statek i tam, podczas burzy miotającej statkiem i ludźmi, Sylweriusz zgubił swój tak niecnie zdobyty szmaragd. Wojak widział jak kamień potoczył się po pokładzie 1 spłukany falą wpadł do morza. A wtedy Sylweriusz znów stał się starym człowiekiem, odprawił więc swą drużynę, powrócił do domu, gdzie trawiony żalem, a może i wyrzutami sumienia, żyje do dziś w samotności.