Henryk Kurta Largo con morte KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA 1. „Indiańskie lato w Paryżu” — pomyślał pasażer siedzący na tylnym siedzeniu taksówki. Dosłownie dwa dni wcześniej przyleciał z Montrealu, gdzie panowała identyczna pogoda. Taksówka okrążała Łuk Triumfalny, który w blasku jesiennego słońca jaśniał jakby był nie z kamienia, lecz z jakiegoś matowego, białego metalu. Liście platanów nie miały co prawda tak złocistych barw jak klony z Mont Royal, ale utwierdzały pasażera w jego pierwszym wrażeniu. Przez otwarte okno po prawej Stronie kierowcy wpadał hałas uliczny, buchały spaliny, tym bardziej dokuczliwe, że chwilami czuło się powiew chłodniejszego, świeżego powietrza, pachnącego Sekwaną. Nikomu nie śpieszyło się. Na tarasach kawiarni na rogu ulicy Tilsitt i alei Wagram mężczyźni w samych koszulach i kobiety w letnich sukienkach przyglądali się sunącym wozom znad na wpół pustych szklanek. Tylko kelner uwijał się jak w ukropie. Pasażerowi taksówki też było śpieszno, ale wiedział, że nie warto się denerwować, bo to nic nie pomoże. Kierowca zatrzymywał się przy każdej sposobności — na przejściach dla pieszych, przy czerwonych światłach, za skręcającymi w prawo wozami — jakby chciał, aby licznik wybił jak najwięcej. „Wszyscy taksówkarze są jednakowi” — pomyślał pasażer, gdy na roku ulicy Beaujon jego taksówka znowu stanęła za motorowerem, który skręcając przepuszczał parę rosłych Murzynów. Wtedy właśnie zauważył wielki afisz z napisem: „Karl Winter dyryguje swoją Symfonią Alpejską w Sali Pleyela. Niedziela 19 września”. Pod spodem widniał portret uśmiechniętego mężczyzny. Dobrze znał te afisze, widział niemal identyczne w Nowym Jorku, Montrealu, Buenos Aires, Teheranie... Jutro pojawią się w Berlinie, Wiedniu, Warszawie, Moskwie i Sztokholmie. Tak, ma przed sobą długie tournee po starym kontynencie. Czekają na niego melomani z całego świata. W grudniu ma trzy koncerty w Tokio i kilku innych większych miastach Japonii, a potem będzie Australia. Zawsze marzył o Australii z jej kangurami i pijanymi misiami koala, z tubylcami uzbrojonymi w bumerangi. Uśmiechnął się do siebie na myśl o swych dziecięcych marzeniach, które stają się rzeczywistością... — Gdzie mam stanąć, proszę pana? — taksówkarz przerwał tok jego myśli. — Tuż przy sali Pleyela, a jeśli nie da rady, to przy placu Ternes, to przecież dwa kroki. Kierowca odwrócił się do niego i po chwili wahania zapytał: — To pan, prawda? No, na tych afiszach? To pan jest tym Winterem? — Na to wygląda — odparł Winter uśmiechając się do taksówkarza i wręczając mu banknot. — Taak, sława to wielka rzecz. — Taksówkarz rzucił tę głęboką myśl oddając resztę. „Pewnie liczy na większy napiwek” — pomyślał Winter i powiedział głośno: — Reszty nie trzeba, a co do sławy, to rzeczywiście wielka rzecz. Ale sporo kosztuje. Taksówkarz kiwnął ze zrozumieniem głową, zupełnie jakby doskonale wiedział, jak się tę sławę zdobywa. Przez chwilę Winter przyglądał się, jak czarny samochód odjeżdża, z trudem torując sobie drogę na zatłoczonej jezdni. Czekał dłuższą chwilę na krawędzi chodnika, aż regulujący ruch policjant zwolni przejście. Zniecierpliwiony starszy człowiek z ilustrowanym pismem pod pachą i małym ratlerkiem na ręku zwrócił się ni to do niego, ni to do innych przechodniów z kąśliwą uwagą o „policjantach, którzy tylko wprowadzają bałagan, gdy biorą się za regulowanie ruchu”. Winter przytaknął ruchem głowy i pogłaskał pieska, który trwożliwie chował łepek pod kamizelkę swego pana. Dyrygent pomyślał sobie, że ten policjant znajduje się dziś tutaj właściwie przez niego. Tłum walił na jego koncert, o którym prasa pisała już od kilku tygodni. Impresario zadzwonił po południu do jego hotelu, aby zakomunikować mu, że wszystko wskazuje na to, iż sam prezydent może się zjawić na koncercie. Dyrektor Sali Pleyela powiedział mu w zaufaniu, że od samego rana siedzi w honorowej loży paru „goryli”, którzy przeprowadzili lustrację loży oraz jej najbliższego sąsiedztwa. „Jeśli prezydent się zjawi, to na pewno i cały korpus dyplomatyczny. A także prasa i telewizja. Impresario zaciera ręce — taka reklama bez żadnych kosztów...”. Winter pchnął wielkie, oszklone drzwi wahadłowe i udał się za woźnym do garderoby. Policjant regulujący ruch pocił się pod swym granatowym mundurem, mimo że jako Korsykanin był przyzwyczajony do upałów. Ale co innego stać na słońcu w samej koszuli, a co innego w granatowym mundurze. „Ale mam pecha” — pomyślał sobie dając znak autokarowi pełnemu fotografujących Japończyków, żeby przepuścił wielobarwny sznur samochodów. Trzeba naprawdę mieć pecha. Akurat dziś szef musiał go tu wpakować. „Rozumiecie, Constantini, nie można dać byle kogo, bo prezydent ma tędy jechać”. Wielka mi rzecz prezydent, przecież jeździ tędy niemal codziennie, jak opuszcza Pałac Elizejski. Prawda, że w niedzielę przejeżdża tędy przeważnie późnym wieczorem, a czasem nawet dopiero w poniedziałek skoro świt, wracając z weekendu... „Mnie też, nom d’un chien, należy się weekend. I akurat dziś muszę tu sterczeć... Szybciej, szybciej, po cholerę ci turyści się pchają samochodami, jak nie potrafią się poruszać po Paryżu... Czego ten znowu chce... O, to wóz starego...” — No jak tam, Constantini? — Jakoś leci, szefie; o której ma tu być prezydent? — Dokładnie nie wiadomo, pewnie tuż przed koncertem, to znaczy kilka minut przed ósmą. Uważajcie! — Tak jest, szefie... „... Tyle czasu w tym smrodzie. A w domu święto. Lucien kończy osiemnaście lat. Tak chciałem pogadać z jego chrzestnym w sprawie gaju oliwkowego koło naszego pola. Trzeba będzie to załatwić jutro rano, przed odprowadzeniem go na lotnisko. Może zapisze te oliwki Lucienowi... Najgorzej, że muszę tu być do samego końca, aż wóz prezydenta nie odjedzie... Posiedzę sobie za kulisami i posłucham, przynajmniej będę wiedział, kiedy mam tu wrócić, aby zatrzymać ruch. Pewnie koledzy robią tak samo, i ci z ochrony też... Zobaczę tego, jak mu tam, Wintera. Tyle o nim mówili w telewizji, że geniusz... Prędzej, bo się znowu zrobi korek...” Policjant ręką uzbrojoną w białą pałeczkę dał znak granatowej limuzynie, aby szybciej podjechała do przodu. Po chwili wóz zatrzymał się okrakiem na krawężniku, policjant chciał zagwizdać, ale zobaczył „CD” nad tablicą rejestracyjną i zrezygnował z zamiaru. Z granatowego mercedesa wysiadł wysoki, szpakowaty, przystojny mężczyzna w towarzystwie szczupłej Hinduski o śniadej cerze. Człowiek siedzący za kierownicą, który do nich dołączył po sprawdzeniu, czy wszystkie drzwi są dobrze zamknięte, również miał azjatycki wygląd. — Monsieur Roland — zwróciła się kobieta do wysokiego Europejczyka — jesteśmy panu niezmiernie wdzięczni za zaproszenie nas na ten koncert. Kiedy byliśmy ostatnio w Nowym Jorku, chcieliśmy pójść na „Symfonię” Wintera, ale nie było co marzyć o bilecie, prawda, kochanie? Mąż Hinduski przytaknął i zaczął dziękować Rolandowi, który ruchem ręki dał do zrozumienia, że to drobiazg. — Ekscelencjo, doprawdy nie ma za co. Po prostu zadzwoniłem do Wintera, którego zaliczam do swych dobrych znajomych — znam go jeszcze z czasów, gdy debiutował — i dostałem trzy bilety w trzecim rzędzie, nawiasem mówiąc najlepszym pod względem akustyki. — Nie wiemy, jak się panu zrewanżować, monsieur Roland. — Zaproszeniem na polowanie na tygrysa — zaśmiał się Francuz. — Wie pani, że oprócz muzyki przepadam za polowaniem. — Ba, to niemożliwe. Tygrysy są pod ochroną. — Wiem, droga pani, ja tylko żartowałem... Trójka gości w wieczorowych strojach zbliżała się do woźnych w liberiach, którzy z należytym szacunkiem kierowali sprawnie strumieniem widzów. Z powodu upału szatnie nie miały właściwie klientów. Po chwili dał się słyszeć pierwszy dzwonek; widownia zapełniała się tłumem ludzi, którzy chyba znali się wszyscy wzajemnie, sądząc po ukłonach i uśmiechach krzyżujących się nad głowami siedzących. Zza kurtyny dochodziły już tony strojonych instrumentów, a w głównym hallu rozległ się drugi dzwonek, gdy powietrze przeszył ostry dźwięk policyjnego gwizdka. Ludzie stojący w hallu i palarni odwrócili się jak na komendę i zaczęli się przyglądać scenie, która rozgrywała się po drugiej stronie wielkich szklanych drzwi. Zobaczyli żywo dyskutującego policjanta przy czerwonym sportowym samochodzie o zapalonych światłach; samochód miał szwajcarską rejestrację z herbem Genewy.. Wysiadał z niego niewysoki, młody mężczyzna ubrany w ciemną marynarkę ze srebrnymi guzikami i w szare spodnie. Dał się słyszeć trzeci dzwonek; jeden z portierów wyszedł na chodnik, żeby odblokować szeroko otwarte drzwi... — Niech pan da spokój, widzi pan przecież, że się śpieszę na koncert. — A ja nie. Przejechał pan czerwone światło. Prawo jazdy proszę. — Monsieur l’agent, naprawdę się śpieszę. Oto moja? wizytówka, niech pan wypisze mandat. I tak gazeta zapłaci. — Pan jest z prasy? — Przecież widział pan napis na przedniej szybie. — Każdy dziś może sobie przylepić takie rzeczy. Gdzie pan mieszka? — W Genewie, umie pan chyba czytać? — No, tylko bez takich dowcipów. — No dobra, przepraszam pana. Niech pan zapisze moje dane, bo już zamykają drzwi. — Zobaczymy się po koncercie, bo mam tu służbę — zagroził policjant. — To świetnie. Oto kluczyki i niech pan nie zapomni o światłach. Zanim policjant się ocknął, młody człowiek był już w hallu, a po chwili siedział na swym miejscu w trzecim rzędzie, tuż obok Rolanda, z którym wymienił bez słowa uścisk dłoni, gdyż kurtyna była już podniesiona, a w sali zapanowało nabożne milczenie. Ale koncert się nie zaczynał — czekano na przybycie Ważnego Gościa. Minęła minuta, może dwie, gdy zapaliły się reflektory skierowane ku honorowej loży. Widownia podniosła się z miejsc, rozległy się oklaski, po chwili orkiestra zagrała „Marsyliankę”. Gdy prezydent usiadł, zgasły reflektory z wyjątkiem jednego — w jego świetle pojawił się Karl Winter... * * * Tymczasem policjant Constantini, po przybyciu prezydenta i zamienieniu kilku zdań z kolegą z kolumny motocyklowej towarzyszącej prezydenckiemu wozowi, podszedł do czerwonego porsche’a, którego światła paliły się nadal. W ich blasku odczytał wizytówkę: „Jean-Paul Vidal LA GAZETTE DE GENEVE Dział Kulturalny”. Po zgaszeniu świateł policjant zamknął powoli drzwi. Kopnął lewą przednią oponę i zasyczał przez zęby: — Ja mu pokażę kulturę... Co ten gówniarz sobie myśli? Jestem jego służącym, czy co? Pogadamy sobie po tej muzyce... Policjant wszedł bocznym wejściem, przy którym siedział na taborecie starszy portier. Gdy ten podniósł pytający wzrok znad niedzielnego wydania gazety specjalizującej się w sensacjach, Constantini szepnął mu, tak jakby obawiał się, że ktoś na sali go usłyszy: — Wpadłem na chwilę, żeby posłuchać. — I jakby usprawiedliwiając się, dodał jeszcze z zażenowanym uśmiechem: — Jestem na służbie, ale teraz to nie będzie ruchu przez dwie godziny. Portier poprowadził go bez słowa schodkami wiodącymi do kabiny szefa od świateł. Stąd było świetnie widać całą orkiestrę oraz samego Wintera, który właśnie zakończył „Allegro con spirito”. Nagła cisza zdziwiła policjanta i przez chwilę pomyślał, że źle trafił, bo co prawda z tego miejsca świetnie widać, ale chyba nic nie słychać. Początek „Andante” przekonał go jednak, że ma miejsce lepsze niż sam prezydent. Po „Allegro ma non troppo, un poco maestoso”, części uchodzącej wśród znawców za najlepszy moment „Symfonii Alpejskiej”, orkiestra podjęła pierwsze takty „Adagia”. Dla Vidala ten właśnie fragment symfonii był najbardziej wzruszający. Lubił go, choć sam nie wiedział dlaczego. Słuchając, uświadomił sobie, że nucił go kilkakrotnie podczas jazdy samochodem z Genewy do Paryża. Napisał kiedyś, że „Adagio” drugiej części „Symfonii Alpejskiej” jest najoryginalniejszą częścią całego utworu. To właśnie po tym artykule Winter zbliżył się do niego jeszcze bardziej. On też uważał wówczas, że ten moment muzyczny najbardziej mu się udał. Nie umiał, a może nie chciał wyjaśnić, dlaczego. Tak to bywa z artystami. Zresztą Vidal sam znał doskonale to uczucie; bywało, że z całego felietonu podobało mu się najbardziej jedno czy dwa zdania. Może dlatego, że za zwykłymi w końcu słowami, złożonymi w przypadkowym szyku, kryły się głębsze, bo bardziej osobiste myśli czy skojarzenia... Z zamyślenia wyrwała Vidala krótka cisza poprzedzająca majestatyczne „Largo”. Tak majestatyczne jak same Alpy. Przez całą tę część symfonii dziennikarz miał wzrok utkwiony w plecy przyjaciela. Słuchał i myślał jednocześnie o tym, co usłyszał niedawno od pewnego angielskiego muzyka: „Winter to epigon Mozarta”. Jak to rozumieć? Czy to komplement, czy ironia? A może... Nie, to niemożliwe. Dziennikarz wrócił do muzyki, która przed chwilą była tylko tłem dla jego myśli. Kątem oka obserwował swoich najbliższych sąsiadów i widział, jak są urzeczeni. Jeszcze dwanaście minut „Largo”, a potem krótkie „Finale presto”. I triumf, murowany triumf. Tak musi być, choćby dlatego, że tak już napisał w swej relacji, którą będzie kablował dziś w nocy... Widownia wstała z miejsc i długo biła brawo Winterowi. Kompozytor i dyrygent w jednej osobie kłaniał się sali, podnosząc oczy ku loży prezydenckiej. Wiedział od impresaria, że teraz, w czasie przerwy, przyjdzie do jego garderoby prezydent w towarzystwie żony i kilku dygnitarzy. Powtarzał sobie w myśli parę zwrotów grzecznościowych po francusku, bo z obcych języków znał dobrze tylko angielski. A prezydent, co było powszechną tajemnicą, tego właśnie języka szczególnie nie lubił. „Zresztą — pomyślał Winter — tłumaczyć będzie stary Halpern, przecież uważają, że jest najlepszym poliglotą wśród impresariów, a na pewno najlepszym impresariem wśród poliglotów”. Winter przeszedł obok policjanta, który odruchowo mu zasalutował. Odpowiedział ukłonem, co bardzo się spodobało człowiekowi w mundurze. Nie orientując się, że Winter jest Austriakiem, pomyślał sobie, że Niemcy zawsze mieli szacunek dla munduru. I poszedł zapalić papierosa obok dyżurującego strażaka. W foyer pan Louis Koland przedstawił hinduskim znajomym Jean-Paula Vidala, który zdawał się być urzeczony urodą ambasadorowej. — ... czy nie tak, Jean-Paul? — O, przepraszam, nie dosłyszałem pytania, zamyśliłem się. — Mówiłem właśnie jego ekscelencji, że jest pan poniekąd odkrywcą talentu Wintera — wyjaśniał Roland. — Przesada. — No, może rzeczywiście, ale trzeba uczciwie przyznać, że pan był pierwszym, który o Winterze pisał w gazecie o światowym zasięgu. — I dodał, zwracając się do dyplomaty: — Bo musi pan wiedzieć, mon ami, że pan Vidal jest cenionym krytykiem muzycznym z „La Gazette de Geneve”. Pisuje zresztą także w innych pismach, nie tylko europejskich. Jak to właściwie było z „odkryciem” Wintera? — To długa historia, mogę tylko powiedzieć, że dzięki Winterowi spełniło się moje marzenie. Przestałem pisać o lewych prostych i o setnych sekundy. Tak, tak, proszę państwa, byłem kiedyś dziennikarzem sportowym, ale w Szwajcarii ta dziedzina nie daje możliwości wybicia się. Bo o czym tu pisać oprócz slalomów i skoków narciarskich? A sezon nie trwa długo. Ponieważ zawsze lubiłem muzykę, skorzystałem z okazji i kiedy starszy kolega prowadzący dział muzyczny zachorował, zastąpiłem go. I tak zostało po dziś dzień. Było to tym łatwiejsze, że po pierwsze, zmarło się biedakowi, po drugie zaś, zacząłem od pierwszego koncertu Wintera. Widocznie w recenzji znalazłem właściwe słowa, bo po tym koncercie w Innsbrucku — pojechałem tam notabene głównie po to, żeby obsłużyć jakieś międzynarodowe zawody — Winter został zaproszony do Genewy. Dlatego pan Roland przypisuje mi zasługę odkrycia Wintera. Ot, po prostu przypadek, jak to często bywa w naszym fachu. — Niech pan nie będzie taki skromny, młody przyjacielu, bo na temat pana działalności propagandowej wiem więcej, niż się panu wydaje. Właściwie pan, panie Vidal, powinien zostać impresariem, słowo daję. Ale słyszę dzwonek. Może porozmawiamy jeszcze po koncercie, przy kieliszku? — Chyba innym razem, bo właśnie jestem umówiony z Karlem. Mamy pewne plany... — A nie mówiłem? — przerwał mu Roland, klepiąc go po ramieniu. — Co pan ma na myśli? — zapytał dziennikarz. — To właśnie, że pan staje się jak gdyby totumfackim Wintera, że pan, choć młodszy od niego, chodzi za nim jak kokoszka za pisklęciem. Mówię panu, niech się pan przerzuci póki czas i zostanie jego impresariem. — Ani mi się śni. Zdradzę panu tajemnicę, ale proszę jej nie rozpowiadać, bo konkurencja jest czujna. Otóż zaproponowano mi, abym napisał książkę o Winterze, coś — w rodzaju „vie romancee”. On jeszcze o tym nie wie, chcę mu to zakomunikować po dzisiejszym triumfie... — Skąd pewność, że to będzie triumf? — przerwał Vidalowi egzotyczny dyplomata. — Dlaczego miałoby być inaczej? Wszędzie „Alpejska” odnosi sukces, a dzisiejsza publiczność też przyszła w przeświadczeniu, że będzie słuchała arcydzieła. — A wiecie państwo, dlaczego tak jest? — zapytał Roland i nie czekając na odpowiedź dodał: — Dlatego, że ludzie mają dość muzyki Nono, Pendereckiego czy nawet, pan mi wybaczy, monsieur Vidal, Honeggera. Jestem absolutnie przekonany, że ludzie, a więc i my wszyscy jesteśmy konserwatystami, jeśli chodzi o sztukę. A Winter nawiązuje do najlepszych tradycji klasycznej muzyki austriackiej. Jest świeży przez swój epigonizm, za którym po cichu tęsknimy. Ani Vidal, który przez chwilę spoglądał na Rolanda, ani Hindusi nie podjęli tematu, gdyż na sali, do której weszli jako ostatni, panował już ten szczególny rodzaj ciszy, charakterystyczny dla sal koncertowych, gdzie słuchacze przed następną porcją wzruszeń starają się przypomnieć sobie brzmienie znanych im dobrze akordów. Część widowni dyskretnie zwróciła się ku prezydenckiej loży. Była jeszcze pusta. Wiedziano, iż w czasie przerwy prezydent odwiedził w garderobie Wintera. Pewna starsza pani siedząca tuż za Rolandem zapytała dość głośnym szeptem, czy prawdą jest, że prezydent wręczył kompozytorowi Legię Honorową. Jej towarzysz — syn lub zięć, bo na męża o wiele za młody — zaprzeczył kategorycznie. Roland, korzystając z przeciągającej się przerwy, nachylił się za plecami ambasadorowej i zwrócił się do Vidala: — Czy nie uważa pan, cher ami, ze mam rację? — Z czym? — No, z tym nawiązywaniem do tradycji. Pan się przecież na tym dobrze zna i chyba zauważył, że w Winterze jest coś z Briicknera czy nawet z Mozarta. — Z Mozarta? Może i ma pan rację. Pozwoli pan, panie Roland, że wykorzystam pana sugestię w swojej książce? — Ależ bardzo proszę, pod warunkiem jednak, że otrzymam egzemplarz z własnoręczną dedykacją. — To się rozumie samo przez się... Psykanie z sąsiednich foteli przerwało im rozmowę. Prezydent siedział już w pierwszym rzędzie loży. Po chwili kurtyna poszła w górę; rozległy się oklaski, gdy Winter skierował swe kroki ku pulpitowi. Ucichły natychmiast z chwilą, gdy nad głową dyrygenta ukazała się pałeczka... * * * ...Orkiestra, zachęcona przez Wintera, kilkakrotnie powstała z miejsc, aby uczestniczyć w powszechnym aplauzie. U stóp promieniejącego Austriaka ustawiono wielki kosz czerwono-białych kwiatów. Winter ukłonił się w kierunku loży, dziękując prezydentowi. Po chwili pojawiły się skromniejsze kosze i bukiety. Młoda dziewczyna podbiegła do muzyka prosząc go o autograf. Win ter trzymał w ręku program, na którym miał złożyć swój podpis, ale okazało się, że dziewczyna nie ma czym pisać. Ktoś z sali podał długopis. Z głębi sceny pojawił się policjant i także poprosił o autograf. Wywołało to wesołość sali, która powoli pustoszała. Vidal pożegnał się z Rolandem i jego gośćmi; musiał się udać do foyer, gdzie miała się odbyć konferencja prasowa z okazji paryskiej premiery symfonii. Obecni byli najlepsi krytycy muzyczni francuskiej stolicy, a także dziennikarze z całego niemal świata. Ich nie interesowała sama muzyka, lecz Karl Winter jako człowiek, którego nazwisko było na ustach wszystkich. Winter nie był ani „cudownym dzieckiem”, ani muzycznym patriarchą znanym ze swego dowcipu czy powodzenia u pięknych kobiet i koronowanych głów; sława jego brała się stąd, że ten prawie pięćdziesięcioletni mężczyzna wszedł do wielkiej muzyki właściwie niczym nie zapowiedziany. Ot, po prostu, z dnia na dzień stał się kimś. Nikt naprawdę nie słyszał o jakichś jego utworach, zapowiadających niezwykłość „Symfonii Alpejskiej”. Oczywiście sami krytycy nie przyznawali się publicznie do tego, że nie znają tych utworów, gdyż bali się, że będzie to uznane za brak wyczucia czy po prostu niekompetencję. W swoich felietonach wspominali mimochodem o jakichś utworach kameralnych czy nawet koncertach, ale żadnych szczegółów nie podawali. Tylko Jean-Paul Vidal napisał swego czasu o nich bardziej konkretnie. Może jednak wyczuł coś tajemniczego w tym, że autor raczej przeciętnych utworów stał się nagle geniuszem — w każdym razie więcej do tej przeszłości nie wracał. Interesowała go teraz bardziej przyszłość. Jego i jego kolegów zebranych w foyer, zadających Winterowi mnóstwo pytań na temat tego, nad czym obecnie pracuje. Kompozytor odpowiadał chętnie, aczkolwiek niezbyt precyzyjnie. Być może w przyszłym sezonie będzie mógł przedstawić koncert, nad którym pracuje od wielu lat. Nie, nie będzie to już w stylu „Alpejskiej”, to będzie coś całkiem innego, bardziej nowoczesnego, zgodnego z duchem i kryteriami artystycznymi naszych czasów... Podczas konferencji fotoreporterzy robili liczne zdjęcia, które miały nazajutrz ukazać się w porannej prasie, a później w magazynach, z upodobaniem zajmujących się ludźmi będącymi ośrodkiem powszechnego zainteresowania. Po pewnym czasie flesze przestały razić oczy, a na sali zostali właściwie już tylko krytycy muzyczni. Zaczęła się rozmowa o muzyce dawnej i współczesnej. Rozmowa się jednak nie kleiła i po pół godzinie Winter przeprosił obecnych. Jest już zmęczony, a jutro czeka go dalsza podróż. Vidal zaproponował, że odwiezie go swoim wozem do hotelu. — Tym bardziej, Karl, że mam do ciebie pewną prośbę. Jeśli masz chwilę czasu, wyłożę ci sprawę w kilku zdaniach przy kieliszku w barze hotelowym. Mieszkasz jak zwykle w „Prince de Galles”? — Oczywiście. Mój impresario, stary Halpern, bardzo nalega, abym ze względów prestiżowych mieszkał w luksusowym hotelu, ale muszę ci się przyznać, że gdy przed laty przyjechałem do Paryża, bałem się, że będę musiał sam uregulować rachunek. Przepuszczając Wintera przez drzwi prowadzące na ulicę, dziennikarz pomyślał sobie, że ta informacja zainteresuje czytelników jego książki. Zadał mu zaraz pytanie, które łączyło się bezpośrednio z dawnymi obawami gościa „Prince de Galles”: — Powiedz mi, Karl, ile wyniosło twoje honorarium za dzisiejszy koncert? — Dużo. — To znaczy? — Musisz koniecznie wiedzieć? — Może niekoniecznie, ale to czysto zawodowa ciekawość. — Zawodowa? Chyba nie zamierzasz... W tym momencie jak spod ziemi wyrósł policjant i zagrodził Vidalowi drogę. — Jest pan nareszcie. A ja tu sterczę z pana kluczykami. Chciałem już dzwonić, żeby koledzy zabrali pana wóz z chodnika... Och! To pan jest z panem Winterem... Nie wiedziałem, że jesteście razem... Dziękuję panu za autograf. To dla Luciena, mojego najstarszego. Akurat dziś kończy osiemnaście lat... — Co ten policjant mówi? — Nic ważnego, opowiem ci później w hotelu. — Pal licho mandat. Niech pan mu powie, że bardzo fajnie zagrał ten swój koncert... I niech pan mu powie jeszcze, że mój chłopak ma już dwa autografy: zwycięzcy Tour de France i Brigitte Bardot. Vidal roześmiał się. — Gdzie pan mieszka, monsieur l`agent? Mogę pana podrzucić do domu. Wie pan, przysługa za przysługę — ja nie płacę mandatu, a pan odzyska stracony przeze mnie czas. Jadąc nową obwodnicą, czerwony porsche znalazł się przy Porte de Clichy, gdzie mieszkał policjant, w ciągu niecałego kwadransa. Po pożegnaniu się z nim i wykręceniu się od zaproszenia — „Nie, nie, panowie naprawdę nie przeszkadzają, bo u mnie są goście i będą do samego rana, a jutro nie mam służby” — Vidal zawrócił w stronę Porte Maillot. Śmiejąc się jeszcze na samo wspomnienie, opowiadał Winterowi o początkach swojej znajomości z policjantem; po chwili samochód stanął przed hotelem „Prince de Galles”. Vidal powiedział portierowi w liberii, że zabawi tu najwyżej kwadrans, nie ma zatem sensu wjeżdżać do podziemnego parkingu hotelowego. Przeszli z Winterem przez hali, który mimo dość późnej pory był pełen ludzi — przed kilkoma minutami przybyła wycieczka Japończyków, którym wyraźnie nie chciało się spać, może na skutek różnicy czasu, a może dlatego, że chcieli natychmiast zobaczyć Champs-Elysees w nocnej szacie. Sam Vidal był zdania, że Pola są o wiele ciekawsze w nocy niż za dnia, może dlatego, że iluminowany Łuk Triumfalny lepiej zamyka słynną perspektywę, jest bardziej widoczny na tle granatu nieba. Po chwili obaj przyjaciele siedzieli w barze — Vidal zamówił sobie podwójną whisky z lodem, Winter zaś gin-tonic. — Teraz dopiero czuję, jak mi się chce pić. — Nie dziwię się, po takich emocjach... — To chyba nie to. Muszę ci się przyznać, że od pewnego czasu nie czuję w ogóle tremy. — Po prostu jesteś coraz bardziej pewny siebie. Znasz całość na pamięć, każdy takt, każdą nutę. — Może to rzeczywiście na tym polega. — Winter odstawił pustą szklankę. Chwilę milczał, wreszcie zapytał Vidala: — O czym właściwie chciałeś ze mną porozmawiać? — To prosta sprawa. Chodzi o to, że mam zamówienie na napisanie czegoś większego o tobie. To ma się ukazać najpierw w kilku wielkich tygodnikach, a potem w formie książkowej. Jednocześnie w Stanach, we Francji, Austrii i Włoszech. — A co ja mam do tego? Przecież wiesz o mnie chyba wszystko. — Tak się zawsze wydaje. Ale wiesz, jak to jest, każdy najmniejszy szczegół, który tobie się wydaje błahy, może okazać się bardzo interesujący dla czytelnika. No, na przykład to, co przed godziną mówiłeś mi o swoim pierwszym pobycie w hotelu. To jest kawałek prawdziwego życia: „Wielki kompozytor, dziś milioner, sławny i podziwiany, jeszcze dwa lata temu bał się, że nie będzie w stanie zapłacić rachunku hotelowego...” — Myślisz, że to może kogokolwiek interesować? — Ależ tak, Karl. Taki fakt, przez kontrast, jeszcze bardziej podkreśla twój obecny triumf. — To śmieszne. — Być może, ale ludzie, zwłaszcza czytelnicy wielkich magazynów, uwielbiają dowiadywać się, że sławny dziś człowiek był nie tak dawno temu takim samym przeciętniakiem jak oni... — Przeciętniakiem? — No, może to nie jest właściwe wyrażenie, ale rozumiesz, co mam na myśli. Zresztą tu chodzi nie tyle o mnie, ile o wydawców. Chcą, żeby wszystko było absolutnie autentyczne. — Myślę, Jean-Paul, że dasz sobie radę beze mnie. Wiesz o mnie wszystko. Kim byłbym bez ciebie? — Winter przy ostatnich słowach uśmiechnął się ni to ironicznie, ni to smutno. Wyglądał rzeczywiście na zmęczonego. — Dobra, ale mogę chyba liczyć na ciebie, gdy będzie chodziło o nowe elementy, które mogą mi się przydać. Zresztą książkę dam ci do autoryzacji. Wydawcy mają się zwrócić do ciebie, tak przynajmniej ich zrozumiałem, żebyś napisał słowo wstępne. — Chyba zwariowali... — Wcale nie. Zapominasz, że w naszych czasach wielkie kariery są wbrew pozorom dość rzadkie. Oczywiście przez karierę należy rozumieć połączenie sławy z pieniędzmi. Każdy chce być sławny i mieć coś z tego. — Może masz rację. — Na pewno. Vidal postanowił, że spędzi noc w pobliskim, tańszym hotelu. Po zamówieniu drugiej kolejki tych samych napojów Winter zapytał go, jakie ma plany na najbliższe dni. — Nic szczególnego oprócz pracy nad tobą — zażartował dziennikarz. I dodał: — A dlaczego pytasz? — Myślałem, że lecisz ze mną do Londynu. — Na ten koncert dla UNICEF? Nic z tego. Mam na głowie wspomnienia o „Profesorze”. — O Karlsteinie!? — Przecież mówiłem ci już, że tkwię po uszy w twoich sprawach. Muszę pisać o nim reportaż. Zbliża się akurat rocznica jego śmierci. — Tak, rzeczywiście, już chyba minęło trzydzieści lat... — Dwadzieścia dziewięć, Karl. Jak mogłeś zapomnieć o tym? On przecież pierwszy poznał się na tobie. — Taaak, Karlstein... Idź już sobie, Jean-Paul, jestem dziś naprawdę do niczego... 2. Karl Winter nie lubił latać. W samolocie czuł się źle, niepewnie i często mawiał, że człowiek został stworzony, aby chodzić po ziemi. Tego samego zdania był jego impresario Józef Halpern, który chyba przez przekorę nabył kiedyś na giełdzie trzy akcje spółki produkującej samoloty. Interes okazał się znakomity — z małej firmy owa spółka stała się z czasem potężnym przedsiębiorstwem powiązanym z największymi potentatami w tej branży. Fakt ten nie zmienił wprawdzie stosunku Halperna do lotu, ale że był człowiekiem praktycznym, realistycznie patrzącym na świat, w którym pieniądze znaczą wiele, latał samolotami dla zaoszczędzenia czasu. Dzisiejszy lot z Paryża do Londynu przebiegał gładko. Jedynych emocji dostarczyła rozmowa stewardesy z jednym z pilotów, który przyszedł do kabiny pierwszej klasy rozprostować nogi i przy okazji napić się kawy z mlekiem. Rozmawiali po gaelicku — musieli być Walijczykami czy Irlandczykami — o głośnym zderzeniu dwu samolotów lecących nad Jugosławią na wysokości dziesięciu kilometrów. Z tego, co mówiła stewardesa — a Halpern rozumiał niemal wszystko, gdyż w czasie ostatniej wojny mieszkał w małej dziurze w pobliżu Cardiff u — wynikało, że cudem uniknęła śmierci, bo miała lecieć angielską maszyną udającą się w tym dniu do Turcji. Zastąpiła ją koleżanka, która od dawna marzyła o zachodzie słońca nad Bosforem. Gdy pilot wrócił do kabiny — zbliżali się już do celu — Halpern zapytał od niechcenia po francusku, czy ich maszyna leci we właściwym korytarzu. — Bo wie pani, nie znoszę przypadkowych spotkań, co w tłoku jest zawsze możliwe. Dziewczynę zatkało. Przez chwilę pomyślała, że ten Francuz ma niezwykły dar odczytywania cudzych myśli. Ale gdy pasażer powiedział kilka słów po gaelicku, spąsowiała. — Bardzo pana przepraszam. Nie wiedziałam, że pan rozumie. Nie wolno nam mówić o takich rzeczach przy pasażerach. Nie sypnie mnie pan? — zapytała uśmiechając się zalotnie. — To wszystko zależy od dwóch rzeczy: po pierwsze, czy dostanę jeszcze kieliszek drambuie, po drugie, czy rzeczywiście nie spotkamy nikogo na naszej drodze. Gdyby tak, to poskarżę się Big Bossowi. Oboje się roześmieli i po chwili stewardesa przyniosła dwa kieliszki szkockiego likieru — dla Halperna i jego sąsiada. — Niech panowie wypiją szybko, bo za chwilę zapinamy pasy. Widać już Londyn. Samolot wyraźnie zniżył lot. Po prawej stronie widać było Tamizę i dzielnice ogromnej metropolii. Po niespełna godzinie od chwili opuszczenia Orły, boeing kołował już na pasie. Winter i Halpern wyszli niemal pierwsi, co jest przywilejem Bardzo Ważnych Osobistości. Wsiedli do osobnego autobusiku, przeznaczonego dla pasażerów pierwszej klasy. Razem z nimi jechała para Australijczyków — mężczyzna miał naszyty na górnej kieszonce marynarki herb swego kraju — oraz dwaj panowie rozmawiający po niemiecku o interesach. Kontrola paszportowa i celna przebiegała niezwykle sprawnie; nikogo nie zainteresował futerał na skrzypce Wintera, a policjant ledwie rzucił okiem na jego paszport. — Albo ci Anglicy są świetnymi psychologami, albo są już tak flegmatyczni, że ich nic nie obchodzi — zwrócił się Winter do Halperna. — Dlaczego tak uważasz? — Przecież zamiast skrzypiec mógłbym mieć w futerale na przykład broń, fałszywe dolary czy narkotyki — odparł Winter. — Jest, mój drogi, trzeci wariant — po prostu mają świetne informacje i wiedzą kogo należy rewidować, a kogo nie. Podczas tej wymiany zdań nie zauważyli zbliżającego się do nich wielkimi susami mężczyzny, który mógłby ujść za wzór Anglika, takiego jak sobie go wyobrażają Francuzi lub rysownicy pism satyrycznych — wysoki, szczupły, szpakowaty, z wąsami pożółkłymi od palenia (fajki? cygar?), w ciemnym tweedowym ubraniu, z parasolem, ale za to bez melonika. Przywitał się z przybyszami także w bardzo angielski sposób — Winter przez chwilę pomyślał: „Zaraz powie do mnie: maestro Winter, I presume?” — z serdecznym lekkim uśmiechem i błyskiem w oczach. Natomiast jak na Anglika mówił znakomicie po niemiecku, co dla Wintera było miłym zaskoczeniem. — Cieszę się, że panów tu widzę. Naprawdę. I mamy wspaniałą pogodę, nieprawdaż? A to w Londynie jest nie do pogardzenia. Zwłaszcza gdy zamierza się po nim poruszać piechotą. A wiem, herr Winter, że pan jest gorącym zwolennikiem pieszych wędrówek. Czytałem o tym w jakimś piśmie. By the way, właśnie mam dla pana kilka londyńskich gazet, które o panu piszą. Proszę je przyjąć ode mnie. — Dziękuję. Rzucę na nie okiem w hotelu, przy filiżance kawy... — Chętnie zaprosiłbym panów zaraz, ale widzę, że nie ma jeszcze pana Clippera ani... — Czekamy jeszcze na kogoś? — przerwał Halpern. — Myślałem, mister Griffith, że pan, jako dyrektor Albert Hali, jest wystarczającą obstawą. Anglik roześmiał się cicho i wyjaśnił: — Miał tu być jeszcze młody Tom Roy, wiolonczelista, o którego pan Winter prosił telegraficznie do swojej orkiestry, a tak że jak wspomniałem — pan Clipper, przedstawiciel UNICEF na Zjednoczone Królestwo. A oto jeden z nich... Do trójki mężczyzn, stojących nie opodal ruchomych schodów prowadzących do parkingów, zbliżył się młodo wyglądający, ubrany po sportowemu człowiek, mocno zadyszany. — Bardzo panów przepraszam, ale dwukrotnie utknąłem w potężnych korkach. Jazda po Londynie i do Heathrow staje się niemożliwa. Jeszcze raz przepraszam. — Nie ma za co, mister Roy, siła wyższa — powiedział Halpern. — Roy? To jakieś nieporozumienie. — To pan Clipper, Jonathan Clipper z UNICEF — sprostował Griffith prowadząc towarzystwo do czarnego rovera, stojącego na parkingu. — Jonathanie, jedziemy do hotelu „Dorchester”, tam poczekamy na ciebie. Zjemy razem lunch, zgoda? Podczas jazdy z lotniska Heathrow do centrum Londynu, trwającej niemal tyle ile lot z Paryża, dyrektor Albert Hali, gdzie Winter miał za dwa dni występować ze swą „Symfonią Alpejską”, wyjaśniał, że do dnia dzisiejszego wszystkie bilety zostały właściwie wykupione. — Przynajmniej najdroższe, a te są w końcu decydujące dla powodzenia całego przedsięwzięcia. Z Buckingham Palace przyszło zamówienie na dwadzieścia biletów. Nie, nie oznacza to, że sama królowa przybędzie. Po prostu dwór chciał pokazać w ten sposób, że docenia inicjatywę. Pomoc dzieciom z całego świata jest przedsięwzięciem tak szlachetnym, że nie mogło w nim zabraknąć najwyższych sfer. Zresztą może ktoś z rodziny królewskiej przybędzie na koncert. Na pewno pan Clipper podziękuje panu, herr Winter, za to, że się pan zgodził wystąpić rezygnując z honorarium — dodał Anglik. Samochód krążył już po ulicach centrum od dobrych kilku minut. Po chwili zatrzymał się przed wysłużonym, trochę staroświeckim hotelem „Dorchester”. Winter wolał te stare hotele, w stylu trochę wiedeńskim, od nowoczesnych brył, zimnych jak góry lodowe. Młody boy zabrał lekkie bagaże gości, a inny odebrał kluczyki od samochodu o nic nie pytając. Widocznie dyrektor Albert Hali często przyprowadzał tu sławy ze wszystkich kontynentów. Griffith udał się do sali restauracyjnej, gdzie mieli przyjść za chwilę Winter i Halpern, kiedy już rozlokują się w swych pokojach. Gdy zeszli, przy stole siedział już Jonathan Clipper. — Zamówiliśmy kuchnię kontynentalną. Nie możemy dopuścić do tego, żeby nasz drogi gość rozchorował się na żołądek — zażartował Griffith. — Naszej kuchni będzie pan mógł skosztować dopiero po koncercie — zawtórował mu przedstawiciel UNICEF. Pijąc aperitify przyniesione przez kelnera, jakby żywcem wyjętego z powieści Dickensa, Winter myślał przez chwilę o Tomie Royu. „Ten stary Halpern jest absolutnie nadzwyczajny. Pomyślał o wysłaniu telegramu, a tylko raz wspomniałem mu o tym młodym muzyku, czym wcale nie wydawał się zachwycony, zwłaszcza gdy powiedziałem mu, że odkrył go Vidal”. Zadumę Wintera przerwał Clipper. — Przeczytał pan już, co tu o panu piszą? — Jeszcze nie, ale myślę, że to samo co zwykle. Odpowiedź Wintera wydała się dwóm Anglikom dowodem braku skromności. Co prawda po paryskim sukcesie mógł być trochę zarozumiały. Aby przerwać milczenie, które zapadło po ostatnich słowach kompozytora, Halpern zwrócił się do swego sąsiada: — Czy początkujący angielscy wirtuozi mają zwyczaj lekceważyć renomowanych mistrzów? — Nie rozumiem — odparł dyrektor Albert Hall. — Mam na myśli tego Roya, który miał być na lotnisku. A może to długowłosy kontestator? — uśmiechnął się impresario. — Skąd panu to przyszło do głowy? Nie wiem, co się stało, doprawdy. Tym bardziej, że dwa dni temu z nim rozmawiałem, był dumny z telegramu, który przysłał mu herr Winter. — Przepraszam pana, ale telegram wysłał pan Halpern — przerwał Winter. I dodał: — On zawsze o wszystkim pamięta. — Karl, chyba się mylisz. Żadnego telegramu nie wysyłałem. Myślałem, że rzeczywiście ty to zrobiłeś. — W żadnym wypadku. Mam pamięć nie najlepszą, ale nie aż tak krótką. — Widocznie musiała to zrobić moja sekretarka. To prawdziwa perła — uciął sprawę impresario. Przy deserze, na który podano owoce z różnych stron świata, do ich stołu podszedł maitre d’hotel i oznajmił ściszonym głosem, że jacyś panowie z radia chcieliby zadać kilka pytań panu Winterowi. — Niech przejdą do palarni, my tam będziemy za pięć minut. Proszę wszystkim przynieść kawę, koniak i pudełko najlepszych cygar — zadecydował Griffith. Wstając od stołu, Winter pomyślał: „A więc te żółte wąsy to nie fajka, lecz cygara”. * * * Wywiad dla radia nie wypadł najlepiej — takie wrażenie odniósł Winter z półgodzinnego seansu przed dwoma mikrofonami i trzema rozczochranymi blondasami, którzy — o zgrozo! — reprezentowali kilka stacji radiowych o światowym zasięgu i rozgłosie. Nie podobali mu się ci ludzie, dla których muzyka, wielka muzyka stanowiła, jak się okazało, jedną wielką niewiadomą, dla których człowiek liczył się tylko dlatego, że był akurat sławny, że żądni plotek i sensacji czytelnicy prasy i radiosłuchacze chcieli coraz więcej wiadomości. Halpern wyczuł natychmiast niechęć Wintera; wiedział, jakie niebezpieczeństwo z punktu widzenia reklamy kryła taka postawa. Ujął więc sprawę w swoje ręce i, przy wydatnej pomocy Clippera — on też miał w tym swój interes, choć bardziej szlachetny — odpowiadał za Wintera za każdym razem, gdy było to możliwe. Doszło do tego, że powiedział, iż mistrz jest zasępiony, bo, być może, przeżywa... dramat miłosny. Co za gratka dla tych długowłosych! Żegnając się złożyli na wpół ironiczne wyrazy współczucia. Wintera zatrzęsło na samą myśl... Po umyciu się i przebraniu postanowił wyjść na spacer, najlepiej do Hyde Parku. Zszedł więc do hallu, gdzie poprosił, aby przechowano jego skrzypce w hotelowym sejfie. Chociaż kierownik recepcji nie okazał zdziwienia, Winter czuł się w obowiązku dodać, że co prawda nie jest to Stradivarius ani Amati, ale jest bardzo do nich przywiązany. Oświadczenie jego zostało przyjęte z należytym zrozumieniem. Poprosił jeszcze o kartkę papieru i zostawił krótką wiadomość dla Halperna, który ucinał sobie, jak zawsze po sutym obiedzie, zbawczą dla jego samopoczucia drzemkę. Było nadal ciepło i bardzo słonecznie, a porcelanowe niebo przypominało Winterowi pejzaże angielskie, które kiedyś podziwiał w wiedeńskim muzeum. A przecież było to londyńskie niebo, zasnute dymem i spalinami. Jak ono musi wspaniale wyglądać na wsi, gdzieś w Sussex czy Norfolk! W samym parku było trochę chłodniej; po chwili wahania Winter, idąc za przykładem setek ludzi, młodych i starych, usiadł na trawie w cieniu wielkiego kasztana. Uśmiechnął się do siebie wspominając, jak w Wiedniu, jako student, uciekał z kolegami na widok zbliżających się strażników patrolujących alejki parkowe. Tu jest całkiem inaczej. I co za miękka trawa... Siedział tak przeszło kwadrans, potem zdjął marynarkę i położył się, śledząc metamorfozy nielicznych chmur na niebie. Pomyślał sobie, że w epoce podróży samolotem i podboju kosmosu chmury nie są już natchnieniem dla poetów i muzyków. Ani nawet dla malarzy. Do hotelu wrócił o zmroku. Zauważył natychmiast Halperna, który siedział oparty o kontuar baru i popijał jakiś koktajl z ogromnego kielicha. — Spróbuj, Karl. To naprawdę pyszne i niegroźne — trochę rumu i wiele różnych syropów i soków owocowych. No i te lody! Winter zamówił to samo. Nie przepadał za rumem, ale koktajl wyglądał rzeczywiście imponująco i apetycznie. — Gdzieś był przez cały czas? Szukałem cię, by ci pokazać, co pisze o nas prasa wieczorna. Widać, że w tej chwili nie ma w Londynie żadnej imprezy sportowej ani sensacyjnego napadu czy morderstwa, bo twój występ zapowiedziany jest niemal wszędzie na pierwszych stronach. — A co piszą? — To co zwykle: gościmy najsławniejszego kompozytora naszych czasów, człowieka, który ratuje honor współczesnej muzyki austriackiej — tak! tak! — autora najsławniejszej symfonii XX wieku i tym podobne dyrdymałki. Winter wypił kilka łyków ze swego pucharu, po czym zwrócił się znowu do Halperna: — Cytujesz te gazety, jak gdybyś chciał zakpić ze mnie... — Skądże znowu. Po prostu śmieję się z tego stylu, który stał się znowu od kilku lat powszechnym stylem w całej europejskiej prasie. Kłania się tu prasa „made in USA”. Pamiętasz tytuły w Nowym Jorku i Filadelfii? Były tak samo śmieszne. Tobie też przecież wydawały się ekstrawaganckie. — Masz rację. Nie mogę się do tego przyzwyczaić. Zrozumiałbyś mnie, gdybyś znał gazetę, na której niemal uczyłem się czytać. Wierzyłem we wszystko, co w niej pisano, bo to było serio. A dziś... Impresario nie podjął tematu. Popatrzył na Wintera i pomyślał sobie, że kompozytor nie jest dziś w najlepszym nastroju. Przerwał milczenie: — Może byśmy poszli gdzieś na kolację? Na przykład do kantońskiej restauracji w Soho? — Wiesz, dziś chyba nie. Pójdę do pokoju, czuję się zmęczony. — Jak uważasz, ale żałuj, bo kuchnia chińska w londyńskim wydaniu jest jedyna w swoim rodzaju. — Naprawdę dziękuję. Najwyżej poproszę, żeby przyniesiono mi coś lekkiego do pokoju. Chcę być wypoczęty przed jutrzejszą próbą. — Przecież mamy być w Albert Hali dopiero po południu. — Wiem, ale rano chcę pospacerować trochę po mieście, może coś kupić, wstąpić do British Museum. — Szeroki program, mój drogi! Ale rób jak uważasz. Ja sobie pójdę sam na kaczkę, jakiej nie jadają nawet w Pekinie. Winter i Halpern wyszli razem z baru. W recepcji zapytano, czy mistrz odbierze z sejfu skrzypce. — Niech zostaną do jutra. Odbiorę je przed próbą. Wychodząc, impresario pomyślał, że Winter zbzikował — przecież te jego skrzypce są warte najwyżej sto funtów. I to jedynie dlatego, że ich właściciel dziś jest sławny. Pokręcił głową i poprosił portiera o taksówkę. * * * Przez noc pogoda zepsuła się. Siąpił deszcz, tym bardziej dokuczliwy, że Winter spodziewał się słońca. Wstał z łóżka, ogolił się, zjadł przyniesione śniadanie, wreszcie ubrał się nie odsuwając zasłon. Żałował, że nie zamówił taksówki, jak mu proponował portier. Może wynająć teraz jakiś wóz bez kierowcy? To wprawdzie ryzyko przy tej pogodzie i lewostronnym ruchu, ale może się okazać konieczne. Chociaż... taniej będzie kupić parasol. Winter popatrzył na niebo i stanąwszy pod markizą sklepu z kosmetykami, zajrzał do planu miasta otrzymanego w recepcji. Najbliższa stacja metra była, jak się okazało, o dwie przecznice stąd. Po ustaleniu marszruty kompozytor ruszył szybkim krokiem. Po chwili, akurat gdy słońce rzuciło nieśmiało kilka anemicznych promieni, Winter prosił w kasie stacji o bilet. Zapłacił prawie funta... Panowie Clipper i Griffith od przeszło trzech kwadransów czekali w towarzystwie impresaria na powrót Wintera. Nie dawali po sobie poznać, że są zdenerwowani nieobecnością kompozytora. Ale mimo że mówili o pogodzie, akustyce w Albert Hall, o sytuacji w Libanie — pan Clipper był tam konsulem przez kilka lat — o spadku funta czy kolejnym zamachu w Ulsterze, wszyscy trzej zastanawiali się, gdzie może być Winter. W Londynie łatwo się zgubić mimo istnienia metra, a cóż dopiero, jeśli ktoś porusza się piechotą czy tym bardziej samochodem — ulice jednokierunkowe są prawdziwymi pułapkami dla obcych. Halpern zaproponował, żeby — siedli do stołu nie czekając na Wintera. — Przynajmniej nie stracimy czasu, a jak przyjdzie, to zje coś raz dwa. Argument ten przekonał Anglików. Na potwierdzenie słuszności inicjatywy impresaria nie czekali długo. Już po chwili zjawił się boy z recepcji, który oznajmił Halpernowi, że dzwonił pan Winter i prosił, aby przekazać, że pojechał prosto do Albert Hall. Przeprasza panów, prosi tylko, aby przyniesiono mu skrzypce. Wydał instrukcje recepcji. Aha, powiedział jeszcze, że zjadł znakomity obiad w małej chińskiej restauracji. Impresario dał chłopcu półfuntowy napiwek. Wyglądał na wyraźnie zadowolonego. Na zdziwioną minę swego vis-a-vis wyjaśnił, że wczoraj gorąco namawiał przyjaciela, aby zjadł z nim kolację w chińskiej dzielnicy, ale ten odmówił; wydawał się być w złym nastroju. — Wszystko wskazuje na to, że mu się humor poprawił — zakończył swoje wyjaśnienie, które zostało przyjęte z aprobatą. Jednak Halpern nie zgadł. Gdy trzej mężczyźni weszli na pustą widownię Albert Hall, wyczuli natychmiast, że Winter ma kłopoty z orkiestrą. Rozpoznawszy głos Halperna, który mówił coś do dyrektora sali, dyrygent odwrócił się nagle i zaczął głośno narzekać po niemiecku, że nie można pracować z orkiestrą, która jest nie tylko nie zgrana, ale nawet niekompletna. W tej sytuacji zarządza kwadrans przerwy i prosi, aby ściągnięto jak najrychlej brakujących ludzi. Po czym zszedł z estrady i zbliżył się do siedzących w drugim rzędzie. — Musi pan zrozumieć, herr Winter, że mamy sezon urlopowy. Główny trzon pana orkiestry to muzycy z orkiestry naszego radia, pan wie najlepiej, że to znakomity zespół. Uzupełniliśmy go muzykami z Glasgow i Edynburga — usprawiedliwiał się Griffith. — Ale nie wszyscy są — przerwał mu dyrygent. — Zaraz będą, przecież zaczął pan próbę o kilkanaście minut wcześniej, niż było zapowiedziane. Winter stropił się i przyznał, że rzeczywiście zaczął za wcześnie. Odwrócił się w stronę orkiestry i głośno przeprosił za nietakt, co zrobiło korzystne wrażenie na obecnych. Znali oni zbyt dobrze humory wielkich sław. Uśmiechnęli się, a Winter ukłonił im się nisko. Atmosfera stała się nagle pogodna. — Moi panowie, dajcie znać, kiedy wszyscy będą gotowi — poprosił jeszcze Winter. Przysiadł się do Halperna. — Miałeś rację, ta kuchnia jest pyszna. Lepsza niż ta, której próbowałem kiedyś w Amsterdamie. Zresztą tamta była mieszaniną chińsko-indonezyjską. W Soho jest very, very good — te ostatnie słowa Winter wymówił naśladując akcent chińskich kelnerów, co rozbawiło towarzystwo. Po chwili zbliżył się do nich łysy mężczyzna. Jak się okazało, był to pierwszy skrzypek, który oznajmił Winterowi, że wszyscy są na swych posterunkach i że można już zacząć próbę. — Brakuje tylko jednego z wiolonczelistów, ale poradziliśmy sobie. Ściągnąłem kuzyna, który zgodził się zastąpić kolegę do czasu jego przybycia. Winter podziękował za inicjatywę, przeprosił swych rozmówców i stanął za pulpitem. — Zaczniemy, panowie, od „Largo”... Dopiero podczas kolacji, a właściwie w chwili, gdy przeszli do palarni, Halpern wyjął z kieszeni zabraną z hallu gazetę wieczorną. Po chwili zwrócił się do Wintera: — Oho, nasze akcje spadają. Piszą o nas dopiero na drugiej stronie. — A co jest na pierwszej? — Nic takiego, jakiś wypadek samoch... O, psiakrew, to ci dopiero... — Co takiego? — Zobacz sam. Winter wziął do ręki płachtę gazety — pod dużym zdjęciem człowieka leżącego na jezdni widniał sporych rozmiarów tytuł: ZAGADKOWA ŚMIERĆ WIRTUOZA: WYPADEK CZY ZABÓJSTWO? Pod spodem czytelnik mógł przeczytać, że ofiarą był utalentowany wirtuoz Tom Roy, który miał wystąpić w orkiestrze wykonującej po raz pierwszy w Londynie słynną symfonię Karla Wintera... Kompozytor bez słów odłożył gazetę. Halpern przerwał ciszę mówiąc ni to do siebie, ni to do przyjaciela: — A jednak piszą o tobie na pierwszej stronie. 3. — Drogi mistrzu, raz jeszcze w imieniu własnym i naszej organizacji chciałbym podziękować za wspaniały koncert — rzekł Jonathan Clipper do Wintera, żegnając kompozytora w halluhotelu „Dorchester”. Serdecznie uścisnął mu dłoń, a następnie dłoń jego impresaria, który odprowadzając Clippera do drzwi obrotowych zapytał z czysto zawodowej ciekawości, „bo przecież Karl zgodził się występować w Londynie nie inkasując ani jednego pensa”, ilu w sumie było widzów. — Można powiedzieć, że Albert Hall był pełny po brzegi. Muzyka, dobra muzyka potrafi czynić cuda. — Czy pan aby nie przesadza? — przerwał mu Winter. — Sądzę, że tragiczna, a przede wszystkim zagadkowa śmierć młodego Roya więcej uczyniła na rzecz koncertu niż wszystkie afisze rozlepione w Londynie razem wzięte. — Niech pan nie będzie taki skromny; choć nie można zaprzeczyć, że część widzów, z tych, którzy nabyli bilety w ostatniej chwili, przybyła z niezdrowej ciekawości. Ale to się zawsze zdarza. Winter przyjął wyjaśnienie Clippera z uśmiechem człowieka, który jest ponad ludzkie ułomności. Przed wejściem do hotelu Clipper raz jeszcze uścisnął dłonie obu mężczyznom i odjechał taksówką, która już od kilku minut czekała na niego. Obaj przyjaciele wrócili do hallu i Halpern zaproponował, aby zaczekali w barze na inspektora ze Scotland Yardu, który zapowiedział swoje przybycie na trzecią. Poinformowali o swoim zamiarze recepcjonistę, potem zamówili kawę i po kieliszku szkockiego likieru. Halpern przyglądał się kobiecie rozmawiającej czule ze. swym pekińczykiem, Winter zaś zastanawiał się nad celem wizyty przedstawiciela miejscowej policji. Przecież wszyscy tu wiedzieli, że nie znał Roya, nigdy go na oczy nie widział. Może chodziło o coś innego? Bzdura, na pewno chodzi o Roya; po co ta sekretarka wysłała telegram? Wystarczył przecież telefon do Griffitha. Winter chciał właśnie zapytać Halperną, jak było naprawdę z tym telegramem, gdy stanął przy nim młody mężczyzna w tweedowej marynarce i źle wyprasowanych spodniach. Kompozytor nie od razu domyślił się, że to właśnie oczekiwany przez niego inspektor. Młody człowiek nie odpowiadał wcale wyobrażeniom Wintera o policjantach, a tym bardziej o inspektorach Yardu. — Czy pan Karl Winter? — zapytał cicho przybysz. — Pan Sting? — Tak, Charles Sting z Wydziału Zabójstw. Czy możemy przejść do pana pokoju? — Oczywiście. Józefie, pozwól do nas. Jest już pan inspektor — Winter zwrócił się do swego sąsiada, który od kilku minut z przerażeniem w oczach przyglądał się kobiecie karmiącej psa srebrną łyżeczką. Niemal nie odwracając głowy, Halpern powiedział zdawkowo: — Miło mi pana poznać. — I, bardziej do siebie niż do obu mężczyzn, dodał jeszcze: — Nie do wiary, przecież to jest całkiem jeszcze młoda kobieta... Inspektor popatrzył na niego z nie ukrywanym zdziwieniem, gdyż nie miał pojęcia o scenie rozgrywającej się za jego plecami. Gdy wreszcie zrozumiał, co tak zdziwiło Halperna, uśmiechnął się, ale niemal natychmiast przybrał znów urzędową minę. — Pan zamierza iść z nami? — To się chyba rozumie samo przez się. Co to za przyjaciel byłby ze mnie, gdybym nie przychodził Karłowi z pomocą — zaśmiał się jowialnie impresario. Żart nie przypadł inspektorowi do gustu. Przerwał sucho: — Wolałbym, aby nasza rozmowa odbyła się w cztery oczy. To sprawa służbowa. — Rozumiem pana, młody człowieku, ale mój przyjaciel Winter nie zna tak dobrze angielskiego, aby mógł pan być całkiem zadowolony z jego odpowiedzi. „Młody człowiek”, który, najwidoczniej nie lubił tego zwrotu, machnął ręką i powiedział:: — Niech będzie, może rzeczywiście ma pan rację. W windzie, którą obsługiwał starszy mężczyzna w liberii przypominającej mundur co najmniej pułkownika Bengalskich Lansjerów, Halpern zagadnął inspektora Stinga o okoliczności śmierci Roya, ale „młody człowiek” popatrzył na niego z taką chłodną obojętnością, że rubaszny impresario zrozumiał, iż popełnił najgorszą rzecz, jaką w Anglii można uczynić — autentyczny nietakt. W milczeniu weszli wszyscy trzej do pokoju Wintera. Inspektor rozsiadł się nie proszony w jednym z dwu foteli i wyjął czarny notes. Halpern, wyraźnie w gorszym niż poprzednio humorze, usiadł na wolnym pufie pokrytym taką samą zieloną skórą jak fotele. Inspektor popatrzył na niego i, uśmiechnąwszy się całkiem niespodziewanie, powiedział: — A więc chce pan koniecznie wiedzieć, jak to było? Właściwie prawie tak, jak o tym pisały gazety. Prawie, gdyż pewnych szczegółów nie ujawniliśmy dla dobra śledztwa. Przepraszam panów, czy można zapalić? A może któryś z panów zapali? Nie?... No więc sprawa przedstawia się następująco. W przededniu pana koncertu, koło godziny jedenastej trzydzieści otrzymaliśmy wiadomość, że na pewnej ulicy w pobliżu Kew Garden został potrącony przez samochód młody mężczyzna. Sądzono początkowo, że to zwykły wypadek uliczny, tym bardziej, że było ślisko. Wskazywał na to pierwszy protokół z wypadku spisany w pobliskim komisariacie. Dopiero po przybyciu na miejsce karetki pogotowia w asyście naszego radiowozu okazało się, że sprawa nie wygląda jasno, że mamy prawo podejrzewać, iż chodzi tu o morderstwo z premedytacją. Inspektor Sting zajrzał do notesu i przerzucił kilką kartek. — Napije się pan czegoś? — zapytał Halpern. Inspektor skinął głową. Halpern zadzwonił na kelnera i znów usiadł na swym mało wygodnym pufie. — Dlaczego tak uważamy? Otóż człowiek, który zatelefonował do komisariatu, był świadkiem wypadku. Stał o jakieś sto metrów od tego miejsca, zeskrobując stare afisze, żeby nalepić nowe. Zauważył, że nieco dalej stoi od kilkunastu minut samochód — prawdopodobnie wóz produkcji francuskiej, peugeot albo simca — a jego kierowca pali papierosa za papierosem, jakby denerwował się czekając na kogoś. Sądził początkowo, że to jakieś rendez-vous, ale mylił się, gdyż wóz ruszył, a w pobliżu nie było śladu kobiety. O tej godzinie ulica ta jest mało uczęszczana. Inspektor znowu przerwał, gdyż zapukano do drzwi. Po chwili do pokoju wszedł kelner z butelką whisky, lodem, wodą sodową i szklankami, brzęczącymi na drewnianej tacy. Postawił ją bez słowa na stoliku, przy którym siedział inspektor Sting. Po wyjściu kelnera impresario wstał ze swego miejsca, aby wszystkim nalać porządną porcję złocistego płynu. Następnie usiadł na skraju łóżka Wintera. Inspektor ze Scotland Yardu wypił łyk ze swej szklanki i znów zajrzał do notatek. — W momencie gdy wóz ruszył, z parku wyszedł młody mężczyzna. Tak przynajmniej brzmi relacja świadka. Mamy teraz prawo sądzić, że kolejność była odwrotna — wóz ruszył dopiero wtedy, gdy pojawił się Roy. W chwili, gdy wszedł on na jezdnię, żeby przejść na drugą stronę prawdopodobnie aby się udać do pobliskiej stacji metra — tajemniczy samochód pojechał prosto na niego. Co prawda, zdaniem świadka, tuż przed zderzeniem wóz jakby zahamował i wpadł w poślizg. Roy upadł i został przejechany. Rozlepiacz plakatów zostawił wiadro i pędzel i chciał podbiec do miejsca wypadku, zauważył jednak wówczas, że samochód się cofa, tak jakby kierowca chciał przyjść z pomocą swojej ofierze. Wtedy nasz świadek zawrócił przytomnie w stronę budki telefonicznej, aby wezwać pomoc lekarską. Jego reakcja była logiczna — widział, że kierowca nie zamierza uciekać, zatem najważniejsze było szybkie przybycie ambulansu... Gdy wrócił na miejsce, okazało się, że samochodu już nie było. Myśmy natomiast stwierdzili, że kierowca cofnął wóz po to, aby raz jeszcze przejechać leżącego. Co prawda istnieje także przypuszczenie, że morderca — bo można dziś mówić o morderstwie, a nie o nieszczęśliwym wypadku czy nieumyślnym zabójstwie — a więc morderca cofnął samochód na widok biegnącego w jego kierunku przypadkowego świadka... — Czy wiecie już, kto to zrobił? — przerwał Winter. — Nie. I nie mamy jeszcze pojęcia, dlaczego Roy został zamordowany. To tłumaczy moją wizytę u pana. — Czy uważa pan, że pan Winter może mieć coś wspólnego z tą ohydną zbrodnią? — zapytał z nie ukrywanym oburzeniem impresario, który nalał sobie kolejną porcję whisky, nie częstując tym razem policjanta. — Gdyby tak było, nie wypiłbym z panami ani kropli tej znakomitej whisky — odparł z uśmiechem inspektor Sting. Halpern odpowiedział mu również uśmiechem i podszedł do niego z butelką „Chivas”. Inspektor podziękował, wypił łyk i znowu sięgnął po notes, a po chwili wrócił do swego wywodu. — Właściwie niewiele wiemy o Tomie Royu, oprócz tego, że był dobrze zapowiadającym się wirtuozem oraz że kiedyś został przyłapany w jednym z lokali chińskiej dzielnicy, gdy chciał kupić narkotyki. Ale okazało się, że to było dla zabawy. Aha, wiemy również, że jako dość przystojny chłopak miał powodzenie u kobiet, zwłaszcza mężatek niezbyt szczęśliwych w małżeństwie. Jak panowie widzą, to naprawdę niewiele. Co prawda mój szef, który lubi psychologizować, jest zdania, że sposób, w jaki Roy został zamordowany, świadczy o tym, że jego zabójca działał pod wpływem zajadłej nienawiści. — Po chwili milczenia inspektor Sting zwrócił się w stronę Wintera: — Czy pan nie uważa, że w muzycznym środowisku wytypowanie przez pana, sławnego kompozytora, młodego wiolonczelisty, aby grał w pana orkiestrze z okazji premiery, mogłoby wyzwolić u kogoś silną zawiść? Bo w końcu występowanie pod pana batutą musi zostać odnotowane przez krytyków i stanowić niezłą odskocznię do dalszej kariery, czy nie tak? — W pewnym sensie ma pan rację — odparł Winter, któremu wyraźnie pochlebiły ostatnie słowa inspektora. — Ale nie sądzę, żeby zawiść mogła być aż tak silna, aby doprowadzić do morderstwa. — Nasze doświadczenia w tej dziedzinie są trochę inne, niech mi pan wierzy. Ale wróćmy do naszej sprawy. Czy typując Roya nie musiał pan zrezygnować z kogoś innego? — Nie, tym bardziej że cała orkiestra, jak zapewne panu wiadomo, była właściwie zbieraniną. Koncert musiał się odbyć teraz ze względu na interesy UNICEF, a wielu członków zespołu radiowego było na urlopie. Co do młodego Roya, to muszę dodać, że wybrałem go, choć to słowo nie jest właściwe, dlatego że został mi polecony. Nigdy go na oczy nie widziałem, a nawet nigdy nie słyszałem żadnego utworu w jego wykonaniu. — Rozumiem — powiedział w zamyśleniu inspektor i znowu przerzucił kilka kartek w czarnym notesie. — Muszę zadać panu pytanie natury formalnej: co pan robił w dniu, w którym Tom Roy został zamordowany? — Dziwi mnie to pytanie, przecież już panu mówiłem, że tego człowieka nigdy nie widziałem na oczy — wycedził Winter nie ukrywając zdenerwowania. — Powiedziałem przecież, że to zwykła formalność. Zresztą za chwilę wyjaśnię, skąd to pytanie — odparł Sting ze swym rozbrajającym uśmiechem. — Niech i tak będzie. Otóż rano wyszedłem z hotelu dość wcześnie. Zamierzałem pospacerować po Londynie, ale padał deszcz. Ponieważ po południu miałem próbę, doszedłem do przekonania, że spacer mogę odłożyć na później, natomiast jeżeli pojadę metrem, zdołam choć na kilka godzin wstąpić do British Museum oraz do Victoria and Albert Museum. Interesowały mnie manuskrypty wybitnych kompozytorów, a także dział starych instrumentów muzycznych. Czy pan wie, inspektorze, że macie tu, w Londynie, rzeczy, jakich już nie ma nigdzie na kontynencie? Mimo bombardowań te bezcenne skarby zostały ocalone. Jak to dobrze, że Anglia jest wyspą — zakończył kompozytor. I po chwili, którą wykorzystał, aby dopełnić szklankę, zapytał: — Czy to wystarczy? Jeśli tak, to z kolei ja chciałbym się teraz dowiedzieć... Inspektor przerwał mu, podnosząc głowę znad swych notatek: — I z muzeum wrócił pan do hotelu? — Tak... Nie, zjadłem obiad w jakiejś chińskiej restauracji, którą polecił mi Halpem. Gdybym wrócił do hotelu, to nie zdążyłbym zjeść obiadu albo spóźniłbym się na próbę do Albert Hall. — A jak się nazywała ta restauracja? Przepraszam za obcesowość, ale protokół, nawet gdy idzie ad acta, musi być dokładny. — A skąd mam wiedzieć? Zaraz, to było na ulicy... — Czy to nie była „Niebieska Perła”? — przerwał inspektor. — Taaak. Rzeczywiście. Alę skąd pan wie? — zdumiał się Winter. — To bardzo proste, proszę pana, widzę na stoliku pudełeczko zapałek reklamowych, pochodzących z tej właśnie restauracji — uśmiechnął się policjant i wyjął z wymiętej paczki kolejnego papierosa. Winter przyglądał mu się zdumiony i wreszcie się zaśmiał: — Z pana prawdziwy Sherlock Holmes, mister Sting. — Nie, jestem tylko wiernym uczniem jego szkoły — odparł tym samym tonem inspektor. — No to skoro wszystko jest wyjaśnione, może nam pan wreszcie powie, co to wszystko ma wspólnego z tym morderstwem? — zapytał Halpern. — Z całą pewnością nic. Powtarzam raz jeszcze, chodzi tu o formalność. Chociaż... — Chociaż? — podjął kompozytor. — Widzi pan, panie Winter, jest pewna sprawa, która nie daje mi spokoju. Tym bardziej, że absolutnie panu wierzę. Chodzi o to, że z rzeczy znalezionych w pokoju Roya wynika, że pan utrzymywał z nim pewne kontakty. — Ja?! — wykrzyknął Austriak. — Znaleźliśmy w jego biurku telegram, w którym pan informuje go o tym, że ma wziąć udział w pana koncercie. — Ruchem ręki inspektor uspokoił Wintera, który chciał coś wtrącić. — Poza tym na bloczku stojącym przy aparacie telefonicznym napisano „Kew Garden W. 10.30”. Skojarzyliśmy sobie tę literę z pana nazwiskiem w chwili, gdy nasi specjaliści znaleźli blok papieru listowego i zdołali odczytać z odciśniętych znaków — dla policji długopisy są znakomitym wynalazkiem — treść listu zaadresowanego do pana... — Ależ ja żadnego listu od tego Roya nigdy nie otrzymałem! — I to też wiemy. Otóż z naszych analiz wynika, że list, o którym mówię, mógł rzeczywiście nie dotrzeć do pana, gdyż autor nie dokończył go, a zatem najprawdopodobniej nigdy go nie wysłał. Można by było przypuszczać, że przerwał pisanie, ponieważ dowiedział się nagle — może przez telefon? — iż będzie mógł osobiście z panem rozmawiać. Ale jednocześnie z treści wynika, że był w kontakcie z panem, zanim pan przybył do Londynu — że już kiedyś do pana pisał... — Do mnie albo do kogoś, kto się za mnie podawał. Józefie — Winter zwrócił się do Halperna — wytłumacz panu inspektorowi, jak było z telegramem. Powiedz, że to twoja sekretarka wysłała go w moim imieniu. Może to samo było z dalszą korespondencją tego Roya? Ja już nic z tego nie rozumiem! Po wyjaśnieniach Halperna inspektor znów zwrócił się do Wintera. Kompozytor, zmęczony i zdenerwowany, coraz częściej wtrącał całe niemieckie zwroty do zdań, które starał się poprawnie wypowiadać po angielsku. — No dobrze, proszę pana, ale może mi pan odpowie na ostatnie pytanie — dlaczego wybrał pan akurat Roya? — Pan znowu swoje. Niech i tak będzie. Otóż wybór Roya jest, a raczej był całkiem przypadkowy. Na wiadomość o tym, że będę występował w Londynie, jeden z moich bliższych znajomych, znakomity krytyk muzyczny, wspomniał, że poznał w czasie jakiegoś festiwalu muzyki kameralnej, bodaj w Nancy, młodego, utalentowanego wiolonczelistę. Zasugerował wówczas, żebym się nim zainteresował, gdyż jego zdaniem za kilka lat stanie się on gwiazdą światową, i to gwiazdą pierwszej wielkości. Zauważył przy okazji, teraz sobie to przypominam, że takie „odkrycie” gwiazdy może mi zostać zaliczone przez przyszłych krytyków. Nie wiem, czy akurat ten argument przemówił do mnie, ale faktem jest, że się zgodziłem, tym bardziej że sugestia pochodziła od człowieka, który sam dla mnie wiele zrobił na początku mojej kariery... — Chodzi o pana Vidala, jak sądzę? — przerwał Winterowi inspektor. — Widzę, że pan wiele o mnie wie. Tak, chodzi o niego. Zwróciłem się wówczas do obecnego tu pana Halperna, żeby się zajął tą sprawą. Gdy pierwszy raz dowiedziałem się o telegramie wysłanym Royowi, sądziłem, że on to załatwił, ale okazało się, że telegram wysłała jego sekretarka... — Jest pan tego pewien? — zapytał cicho Sting. — Oczywiście, skoro ani ja, ani Józef nie wysłaliśmy... Zresztą co to ma za znaczenie? — uciął Winter. — Może rzeczywiście żadnego, ale — raz jeszcze to podkreślam — formalności musi stać się zadość. I skoro panowie byli ze mną szczerzy, to zrewanżuję się tym samym. Otóż nasz wydział skontaktował się z pana sekretarką, mister Halpern — przepraszamy, że bez pozwolenia, ale chcieliśmy na gorąco sprawdzić informację, którą nam podał pan, zaraz, tylko zajrzę do swych notatek, o właśnie, pan Griffith... — Mnie już pan niczym nie zaskoczy — przerwał Halpern, a następnie zapytał: — I co poczciwa Helena powiedziała? — Że nie pamięta. Może wysłała taki telegram, a może nie. Powiada, że stale gdzieś dzwoni i telegrafuje po całym świecie. I dodała, że gdyby taki telegram wysłała, to z całą pewnością jedynie za pana zgodą i na pana polecenie. Przy okazji muszę powiedzieć, proszę nie mieć mi tego za złe, ale pan, panie Halpern, prowadzi swoje biuro w sposób dość nonszalancki, skoro nie ma pan żadnej księgi czy rejestru korespondencji... — Za to mam doskonałą pamięć, młody człowieku — wtrącił chłodno impresario. — Być może, ale w tej sprawie zawiodła całkowicie. Nie mówiąc o tym, że samą pamięcią nie wykręci się pan od pytań urzędu podatkowego. A z Francuzami to nie jest zabawa. — To już moja sprawa, jak sobie daję radę z urzędem podatkowym. — Ależ z całą pewnością. I niech mi pan wybaczy, jeśli pana uraziłem. Nie miałem takiego zamiaru. Impresario coś mruknął pod nosem. Zbliżył się do okna, chcąc dać do zrozumienia inspektorowi, że jego obecność i pytania śmiertelnie go nudzą. Nie pomogło, gdyż po kilku sekundach poświęconych przerzucaniu kartek w notesie Sting zwrócił się do Wintera. — Czy pan wiedział, że Tom Roy utrzymywał kontakt z panem Vidalem? — Nie, ale to całkiem możliwe, skoro Vidal go odkrył. A może to on właśnie wysłał do niego telegram? — Z pana podpisem? W jakim celu? — Rzeczywiście. W tym momencie inspektor Sting zerwał się nagle z fotela, wypił resztę whisky ze swej szklanki i uśmiechając się szeroko, wyciągnął dłoń w kierunku obu mężczyzn. — No, to by było wszystko. Serdecznie dziękuję za współpracę. Dzięki panom załatwiłem tę sprawę. I przepraszam za natarczywe czy niedorzeczne pytania, ale taki już mam charakter. Kiedy panowie opuszczają nasze miasto? Za dwa dni? Jeśli będę wiedział coś nowego, dam znać. Jeszcze raz dziękuję. Sting wyszedł, nie pozwalając, aby Halpern odprowadził go do windy. Gdy zamknęły się drzwi za inspektorem, Winter wyjął z futerału skrzypce i zagrał pierwsze takty jakiegoś znanego utworu, Halpern jednak nie mógł sobie przypomnieć, co to takiego. Posłuchał przez chwilę, a następnie wyszedł zamykając bezgłośnie drzwi pokoju. Dopiero w dwa dni potem, w czasie śniadania poprzedzającego ich odlot z Londynu, Halpern przypomniał sobie nagle tytuł utworu. Dręczyło go to, więc teraz gwałtownie podniósł głowę znad filiżanki kawy. — To było z „Jesieni” Vivaldiego? — zapytał uśmiechając się wyczekująco do Wintera. — O czym mówisz? — No, o tym, co grałeś przedwczoraj w pokoju. — Chyba tak, nie pamiętam. Halpern popatrzył na Wintera z niedowierzaniem. Jak mógł nie pamiętać? Grał przecież z takim przejęciem, z taką siłą. A na tym to on się zna, w końcu z tego żyje. Nie z muzyki, lecz z muzyków, oczywista. Po chwili wstali od stołu. W hallu stały już ich bagaże, a portier oznajmił, że zamówiona taksówka będzie lada chwila. Winter przypomniał sobie nagle, że nie wysłał z Londynu pocztówki do gospodyni opiekującej się jego mieszkaniem w Wiedniu. Kupił więc zdjęcie katedry Św. Pawła, nalepił kilka znaczków — gospodyni zbierała je namiętnie — i napisał parę serdecznych słów oraz adres. Szukając skrzynki na listy natknął się na człowieka, którego rozpoznał natychmiast, ale udał, że go nie widzi. „Znowu on, to już staje się nudne. Niech Józef z nim rozmawia”. Winter oddalał się powoli od miejsca, gdzie inspektor Sting rozmawiał z impresariem. Trzymając pocztówkę udawał, że się za czymś rozgląda. Podszedł do niego boy hotelowy i odebrał pocztówkę, wskazując na szparę pod miedzianym blatem kontuaru recepcji. Winter podziękował, a że nie wypadało dłużej stać w głębi hallu, zbliżył się wolnym krokiem do przyjaciela. — Och, pan znowu tu — powiedział do inspektora. — Zgodnie z zapowiedzią. Obiecałem poinformować panów, gdyby zaszło coś nowego — odparł Sting. — I ma pan coś? — zapytał Winter, nie wykazując większego zainteresowania. — Właśnie opowiadałem panu Halpernowi, że złapaliśmy mordercę. Opis podany nam przez świadka bardzo się przydał, a także pewne fakty otrzymane od anonimowego informatora. — To ktoś z orkiestry? — zapytał nie bez ironii kompozytor. — Wcale nie. Sprawa jest o wiele bardziej prozaiczna — chodzi o zazdrosnego męża, który nie mógł się pogodzić, że młody Roy jest w łóżku jego żony lepszy od niego — zaśmiał się cicho inspektor i dodał: — Będą panowie mogli przeczytać szczegóły w popołudniowych wydaniach londyńskich gazet. — Chyba nie zdążymy, gdyż za dwie i pół godziny będziemy w Paryżu, a pan Winter leci dalej do Wiednia. Zresztą, szczerze mówiąc, od samego początku sprawa nas zbytnio nie interesowała. Gdyby nie pan, panie inspektorze, i pana zamiłowanie do „formalnych pytań”, w ogóle byśmy nie zwrócili uwagi na śmierć Roya — zakończył rozmowę Halpern, który lubił udawać cynika. — Rozumiem. No cóż, życzę panom pomyślnych wiatrów. Gdy w towarzystwie portiera niosącego walizki zbliżali się już do drzwi obrotowych, inspektor powiedział jeszcze do Wintera: — A wie pan, że to dziwny zbieg okoliczności. Chińska restauracja, w której zjadł pan obiad w tym tragicznym dniu, to był ten sam lokal, w którym Roy kupił kiedyś narkotyki. Śmieszne, nieprawdaż?... Z tylnego okna taksówki Winter widział jeszcze przez kilka sekund uśmiech Stinga. Przycisnął mocniej do kolan futerał, gdyż taksówka nagle zahamowała, a potem zaczęła okrążać Erosa górującego ze swojej wysepki nad Piccadily Circus. 4. Kompozytor wrócił do domu w porze obiadowej. Lubił to swoje wielopokojowe mieszkanie położone niemal w sercu starego Wiednia. Może dlatego, że nabył je za pierwsze swoje większe honorarium. W przedpokoju panowała zupełna cisza. Otworzył drzwi do salonu, gdzie postawił futerał, walizkę i torbę lotniczą, którą zdjął z ramienia; dopiero wtedy usłyszał głos dochodzący z kuchni. Gertruda, jego gospodyni, nuciła jak zwykle jakąś piosenkę. Wiedział, że o tej porze siedzi przy dużym stole nad pełnym talerzem, czytając jednocześnie jakieś stare ilustrowane pismo, zajmujące się wyłącznie życiem aktorów i głów koronowanych. Gertruda pochodziła z jego stron, miała chyba przeszło siedemdziesiątkę, choć na tyle nie wyglądała, i znała go niemal od zawsze. Spotkał ją kiedyś przypadkowo na Sobieskistrasse — przyjechała na sezonową wyprzedaż wielkich domów towarowych — i kiedy pół żartem, pół serio zaproponował jej, żeby została jego gospodynią, wyraziła zgodę nie prosząc nawet o kilka dni do namysłu. Dla samotnej kobiety, bez rodziny, jeśli nie liczyć kilku dalekich kuzynów, było wszystko jedno, gdzie zamieszka i jakim domem będzie się zajmować — własnym czy cudzym. Zdarzyło się to ze trzy lata temu; i tak już zostało. Winter cicho otworzył drzwi prowadzące do kuchni i tak jak przypuszczał, zastał Gertrudę przy stole z magazynem w ręku. Na talerzu dymił czerwono-biały kopiec spaghetti. Odwróciła się powoli i, nawet nie wstając, powiedziała spokojnie: — Ach, to pan, Karl. Myślałam, że wróci pan później. Zresztą skąd miałam wiedzieć. Kiedyś Gertruda mówiła mu „ty”, ale Halpern zwrócił jej uwagę, że dawny mały Karl jest dziś sławnym kompozytorem i nie można przy gościach tak się do niego zwracać. Przez kilka następnych dni Gertruda, jak gdyby obrażona uwagą, nie odzywała się do niego wprost, aż wreszcie znalazła pośrednią formę polegającą na mówieniu per „pan” i jednocześnie po imieniu. Uważała, chyba słusznie, że na to może sobie pozwolić. W jej wypowiedzi zabrzmiała lekka nutka wyrzutu. Kompozytor wiedział już, że znowu, tak jak to się często zdarzało przy jego licznych wojażach, gospodyni nie dostała pocztówki. Położył na kraciastej ceracie paczkę angielskich słodyczy, kupionych zresztą w paryskim sklepie obok Opery, bo w Londynie zapomniał o prezencie. Gertruda udawała przez chwilę, że nie dostrzega pudełka owiniętego srebrzystym papierem i przewiązanego żółtą wstążką, ale ciekawość i łakomstwo okazały się silniejsze. Kompozytor uśmiechnął się, przyjął zaofiarowaną czekoladkę i powiedział jakby od niechcenia: — Czy Gertruda dostała moją pocztówkę z Londynu? — A co na niej było? — Katedra św. Pawła. — Nie, nie dostałam. Pewnie pan wysłał ostatniego dnia. — Rzeczywiście. Ale nosiłem ją przez kilka dni w kieszeni — skłamał niewinnie Winter, aby zrobić staruszce przyjemność. — No to pewnie za dwa dni dojdzie. — Po chwili zapytała, czy podać coś do zjedzenia. — Nie, ale chętnie wypiłbym filiżankę dobrej, mocnej kawy, takiej, jaką tylko ty potrafisz zrobić. Wiesz, w Anglii nie umieją ani przyrządzać, ani pić kawy. Kawę z kruchymi ciasteczkami własnego wypieku pili w kuchni. Ani Winter, ani Gertruda nie lubili salonu, w którym oprócz nowoczesnych niskich foteli i równie niskiego stolika dominował sporych rozmiarów telewizor. Ona wolała siedzieć w kuchni, on zaś w obszernym gabinecie, gdzie stał tylko długi, na całą ścianę regał, krzesło obrotowe i fortepian. Gdy byli sami, jadali w kuchni, a gości, rzadkich zresztą, chwała Bogu, przyjmowano w jadalni. Gertruda miała własny pokój służbowy na ostatnim piętrze kamienicy i bardzo go sobie chwaliła. Zostawała po kolacji jedynie wówczas, gdy w telewizji dawali stary przedwojenny film albo, co napawało Wintera ogromnym zdumieniem, transmisje meczów hokejowych. Co prawda Gertruda pochodziła, jak on, ze stron, gdzie w hokeja gra się od dzieciństwa, ale nie wyobrażał sobie, żeby ta stara kobieta mogła się jeszcze pasjonować dryblasami ganiającymi za gumowym krążkiem. On sam rzadko oglądał program telewizyjny i gdy gospodyni siedziała w jednym z głębokich, dla niej niezbyt wygodnych foteli, szedł po cichu do swego pokoju na końcu mieszkania. Tam też rano Gertruda przynosiła mu śniadanie oraz pocztę. Gospodyni piła kawę i kończyła zawartość przywiezionej bombonierki, czytając dalej ten sam magazyn. Winter przeglądał pocztę. Odstawił przysłane fachowe książki, włożył rachunki do skórzanej teczki, gdzie trzymał także książeczkę czekową, i pomyślał, że trzeba będzie wszystko uregulować najpóźniej pojutrze — Gertruda nie uznawała czeków i musiał osobiście podejmować pieniądze z banku, aby mogła płacić u rzeźnika czy piekarza. Rzucił okiem na stos reklamowych folderów z różnych wydawnictw, domów towarowych i biur podróży. Żadnego listu nie było, co Wintera specjalnie nie zdziwiło, gdyż od kilku już miesięcy niemal całą korespondencję otrzymywał na adres paryskiego impresaria. Było to o tyle wygodne, że w ten sposób listy od wielbicieli albo z propozycjami trafiały do niego, gdziekolwiek się znajdował. O to starała się sekretarka Halperna, która spełniała każde polecenie jak bezbłędnie zaprogramowany komputer. — Czy pan wie, Karl, że syn naszego dozorcy ma nową narzeczoną? — zapytała znienacka Gertruda. — Tak? A jaka ona jest? — Właściwie to nie wiem dlaczego bez przerwy zmienia panny, bo one wszystkie są jednakowe. Ta może jest lepsza od poprzedniej. Mówi do mnie „dzień dobry pani”. — No to rzeczywiście — skomentował Winter. Szybko wstał od stołu i poszedł do siebie, aby uniknąć w ten sposób dalszych wywodów Gertrudy na temat licznych romansów najstarszego syna dozorcy, z którym raz czy drugi zamienił parę słów; chłopak był członkiem jakiegoś męskiego chóru i uważał się za człowieka „z branży”. Gospodyni dopadła go jednak w salonie i wręczyła mu kolorowy magazyn, który rano dostała od dozorcy. — Zachowałam to, bo jest tu coś o panu, Karl — napisał ten, no, jak mu tam... ten ze Szwajcarii. Winter uśmiechnął się. Wiedział, że Gertruda nigdy nie polubi Vidala. Może dlatego, że choć o wiele młodszy od niej, był z kompozytorem na „ty”? Usiadł wygodnie w fotelu tuż obok wielkiego okna balkonowego i otworzył magazyn. Znalazł obszerny, obficie ilustrowany reportaż. Mowa była o nim, o wielkim artyście naszych czasów, urodzonym u stóp Alp. Właśnie w cieniu tych wspaniałych gór jest grób człowieka, który kiedyś był nauczycielem wielkiego Wintera, autora cudownej, triumfującej wszędzie „Symfonii Alpejskiej”. Mija właśnie kolejna rocznica śmierci Franza Karlsteina, skromnego nauczyciela muzyki, niemal wiejskiego muzykanta, autora sielskich kompozycji, który poświęcił ostatnie lata swego życia młodemu człowiekowi, przerastającemu go talentem. Bez Karlsteina nie byłby może Winterem. Z okazji rocznicy śmierci skromnego muzyka zebrali się jego najbliżsi i ci, którzy po dziś dzień o nim pamiętają. Stoją nad grobowcem (zdjęcie po lewej u dołu). Nie ma wśród nich Karla Wintera — występuje właśnie na cele dobroczynne w Londynie. On to zafundował popiersie z brązu swego pierwszego nauczyciela. Pamiętał też o dzisiejszej rocznicy — „na Boga, nie, nie pamiętał. Nie chciał pamiętać” — i z zamglonego Londynu przesłał pod błękitne niebo Alp wspaniały wieniec. Czytamy na szarfie (zdjęcie dolne środkowe): „Drogiemu, nieodżałowanemu nauczycielowi — Karl...” Robiło się już ciemno, Winter zapalił stojącą lampę. Spojrzał na olejny obraz przedstawiający Salzburg sprzed dwu stuleci. „Ten człowiek pamięta o wszystkim... Nigdy niczego nie zapomina” — pomyślał kompozytor. Zaczął chodzić po pokoju. Wzrok jego zatrzymał się na futerale opartym o niski stolik. Wyjął skrzypce, stare skrzypce, które kiedyś, przeszło ćwierć wieku temu dostał z rąk Karlsteina. Pogładził je i odstawił na swoje miejsce. * * * Na tournee do Japonii i Australii Karl Winter wyleciał z Paryża bez swego impresaria. Umowa zawarta z tamtejszymi agencjami artystycznymi oraz wytwórniami nagrań przewidywała, że biorą oni na siebie całą organizację koncertów w poszczególnych miastach. Halpern znał Japonię i Japończyków i wiedział, że można na nich liczyć. Sam bardzo zajęty nowymi planami — zainteresował się niedawno młodym kwartetem smyczkowym oraz świeżo odkrytym tenorem — a także nie chcąc wydawać pieniędzy bez potrzeby, przekonał Wintera, że nie będzie czuł się zagubiony; jego japoński kolega obiecał, że przez cały czas kompozytorowi będzie towarzyszył człowiek doskonale mówiący po niemiecku. Mimo braku czasu, impresario odprowadził Karla niemal do samej kabiny samolotu. Żegnając się powiedział jeszcze: — Zobaczysz, mój drogi, że nie będziesz miał czasu na samotność. Oni są niezwykle gościnni, a miłośnicy twojej muzyki nie dadzą ci chwili wytchnienia. Uważaj tylko na studentów, bo jak cię zaproszą na spotkanie, przez całą noc będą cię zamęczać rozmową. Mówię o studentach, nie o studentkach — zakończył z rechotem Halpern. Winter uśmiechnął się zdawkowo. Po chwili siedział już w swym fotelu. Zapiął pasy. Nie zdejmie ich aż do najbliższego postoju, chyba że będzie musiał. Bardzo nie lubił chodzić po pokładzie lecącego samolotu. Zastanawiał się wówczas nad stabilnością długiego metalowego cygara, wewnątrz którego był zamknięty. Należał do ludzi, którzy przyznają się nie tylko sami przed sobą, ale także w towarzystwie, że się boją latać. Właściwie to nie był zwykły strach, a raczej uczucie autentycznej bezradności; Winter przestawał się bać w momencie, gdy zamykano drzwi — wiedział, że teraz już nic nie pomoże. On sam nic nie może zdziałać, znajduje się w rękach pilotów, zdany na los szczęścia. Był konsekwentny w swych obawach — podobne uczucia żywił w czasie podróży pociągiem czy nawet samochodem, prowadzonym przez kogoś innego. I pomyśleć, że w czasie tournee po Japonii i Oceanii będzie bezustannie klientem linii lotniczych... Skośnooka stewardesa zaproponowała mu czasopisma, napoje oraz pled z lekkiej wełny. — Nie, to nie dlatego, że lecimy nad Biegunem Północnym — zaśmiała się dziewczyna w dobrze skrojonym mundurku. — Po prostu, gdyby pan chciał zasnąć, przyjemniej jest owinąć nogi kocem. — Kompozytor na razie podziękował. Przyjął tylko czasopisma i szklankę soku mandarynkowego. W magazynach nie znalazł nic interesującego, więc odłożył je na wolne siedzenie obok siebie. Po chwili stewardesa zjawiła się znowu, tym razem z posiłkiem („kuchnia francuska czy japońska, sir?”) oraz torbą reklamową towarzystwa lotniczego, do którego należał samolot. Latając pierwszą klasą, Winter miał już całą kolekcję tych toreb, mimo że większość z nich stała się łupem „Pięknej Heleny”; tak nazywał Halpern swoją sekretarkę, z domu zresztą Offenbach. Winter wiedział z góry, co znajdzie w torbie — długopis, znaczek, zabawkę, zapalniczkę, przewodnik turystyczny i pewnie karty do gry („to będzie dla Gertrudy i jej misternych pasjansów”)... Winter nie lubił hazardu. Mimo licznych propozycji Halperna i innych znajomych nigdy nie był na wyścigach, jego noga nie przekroczyła progu żadnego kasyna, nie lubił właściwie kart, a już zwłaszcza pokera. Jeszcze brydż go trochę interesował, bo choć czysty przypadek rządził rozdawaniem kart, to słabszy mógł mieć szansę przy inteligentnej licytacji i starannie przemyślanej rozgrywce. Kiedyś leciał ze znanym aktorem filmowym, będącym jednocześnie fanatycznym brydżystą — on również wyraził taką opinię. Dodał przy tym wiele szczegółów natury fachowej i psychologicznej. Aktor ten mógł na temat brydża mówić całymi godzinami. Opowiadał o niezwykłych rozdaniach, a Winter bał się mu przerwać, tym bardziej że — jak się okazało — sympatyczny gwiazdor był dwukrotnie na jego koncertach („W Rzymie i Nowym Jorku — bardzo mi się podobało”), a Winter nie przypominał sobie ani jednego filmu z nim. Zresztą kompozytor podejrzewał, że aktor zmyśla; jeszcze nigdy nie wystąpił ze swą „Symfonią” we Włoszech. Konsekwentnie zatem udawał zainteresowanie opowieściami karciarza... Tym razem nie musiał z nikim rozmawiać ani nikogo słuchać. Przez cały czas podróży siedział sam, a właściwie leżał, gdyż stewardesa pomogła mu rozłożyć fotel i zamienić go w wygodne miejsce do leżenia. Chyba spał. Tak, na pewno — śniła mu się. przecież święta góra Fudżi oraz... kamikaze. Podziwiał ich w czasie wojny, jako młody chłopiec. Myślał nawet, że jeśli wojna potrwa jeszcze trochę, to wstąpi do lotnictwa, choć orientował się, że najprawdopodobniej zostanie wcielony do bardziej prozaicznych strzelców alpejskich... * * * Japonia wywarła wielkie wrażenie na Winterze. Nie tylko z powodu ogromnego wyrobienia publiczności czy niezwykłej jakości nagrań jego muzyki; wytwórnie płytowe uwinęły się z tym w zawrotnym tempie. Wrażenia kompozytora były całkiem innego rodzaju. Był w Hiroszimie i Nagasaki, w prywatnych domach pokazywano mu różne pamiątki z okresu wojny — dyrektor jednej z sal koncertowych był wysokim oficerem w Burmie, a rzecznik prasowy firmy płytowej, która zapłaciła sporą sumę za jego „Symfonię”, stracił nogę na Iwo Jimie — a jednocześnie nigdzie nie spotkał się z duchem rewanżu i odwetu. Intrygowała Wintera przemiana tych ludzi, którzy z Prusaków Dalekiego Wschodu stali się jego Fenicjanami. Najbardziej było to widoczne w Australii, gdzie Japończycy wszystko niemal wykupili, z czego Australijczycy nie zdają sobie chyba nawet sprawy. Czy rzeczywiście pokolenie wojenne — bo wiadomo, że z nowymi generacjami sprawa wszędzie wygląda inaczej — czy rzeczywiście to pokolenie tak gruntownie zmieniło swój sposób myślenia? Wszędzie, gdzie było to możliwe, Winter zadawał pytania i czekał niecierpliwie na odpowiedzi, które miały potwierdzać lub obalać jego opinię. Bilans był nijaki, nie mógł być inny po miesięcznym zaledwie pobycie. W drodze powrotnej z Australii — zmienił swój pierwotny zamiar odbycia lotu do Europy przez kontynent azjatycki — zahaczył znów o Japonię. Pojechał tym razem sam do Hiroszimy i wieczorem, w hotelowym apartamencie, zaczął grać na swych skrzypcach fragmenty, które prześladowały go przez cały dzień. Pomyślał o stworzeniu oryginalnej symfonii poświęconej Japończykom, oryginalnej, bo w niczym nie przypominającej „Alpejskiej”. Może nazwać ją „Odrodzenie Świętej Góry”? Penderecki skomponował coś, co miało być hołdem dla ofiar bomby, ale nikt tej muzyki właściwie nie rozumie, nie przeżywa. Trzeba inaczej, zgodnie z tempem życia tych ludzi. Trzeba złożyć hołd pracy ludzkiej. I właśnie Winter musi to skomponować. Właśnie on. Musi to być coś naprawdę wielkiego, po czym „Alpejska” zostanie zaliczona do ciekawych co prawda, ale jednak „młodzieńczych”, nie w pełni jeszcze dojrzałych kompozycji mistrza. Tak trzeba... W paryskim biurze impresaria urzędowała jedynie „Piękna Helena”, której Winter — oprócz tradycyjnej torby lotniczej — ofiarował najnowszy model damskiej parasolki, jakiej chyba jeszcze nikt w Paryżu nie miał. Dla Halperna zaś kompozytor przywiózł zegarek kwarcowy, podający czas z dokładnością do paru sekund w skali roku. Helena zapytała, czy to aluzja do dość frywolnego stosunku szefa do zasad punktualności. — Można i tak to interpretować. Ale a propos, gdzie jest Józef? — Nie znalazł pan wiadomości u naszego londyńskiego agenta? — zapytała sekretarka. — Przyleciałem bezpośrednio z Tokio do Paryża. Czy coś się stało? — Nic ważnego. Szef musiał nagle wyjechać do Szwajcarii i zostawił w Londynie wiadomość dla pana. — Nie wie pani, w jakiej sprawie? — Oczywiście, że wiem, skoro prowadzę całą korespondencję szefa. Chodzi o jakieś dwa koncerty — jeden chyba w Warszawie, a drugi... zaraz zobaczę... tak, drugi w Sztokholmie. — A kiedy to ma być? — zapytał Winter. — Właśnie o to chodziło szefowi, żeby pan ustalił jakiś termin. Kompozytor zastanawiał się nad sprawą tych dwóch zaproszeń, ale doszedł do wniosku, że zanim cokolwiek zadecyduje, musi wpierw zajrzeć do swojego terminarza. Lepiej poczekać na powrót Halperna. — A poza tym co słychać? — Nic, proszę pana. Aha, pytał o pana pan Vidal, wie pan, ten dziennikarz... — Wiem. A czego chciał? — Nie powiedział, zapytał tylko, kiedy pan wraca z Japonii i czy z Londynu leci pan wprost do Wiednia. Powiedziałam mu, że o ile mi wiadomo, to zajrzy pan tu. — No to dziękuję, Heleno. I jeszcze jedno — nie ma dla mnie listów? — Zaraz... na pewno są, ale w biurku pana Halperna. Co prawda mam zapasowe klucze, ale... — Nie ma sensu, poczekam na powrót Józefa. Mówiła pani, że kiedy on wraca? — Nic nie mówiłam, ale zamawiałam powrotny bilet na pojutrze. Winter pożegnał się z sekretarką i był już w windzie, gdy dogoniła go z dużą kopertą. — Zapomniałam panu to dać. To jakieś wycinki z gazet angielskich o pana koncercie. Nasz agent przekazał to w dwa tygodnie po pana wyjeździe do Japonii. Winter podziękował, zamknął oszklone drzwi i nacisnął guzik. Recenzji było w kopercie zaledwie kilka, wszystkie zresztą pochlebne, do czego Winter już się przyzwyczaił. Czytał je nie tyle dla zaspokojenia miłości własnej, ile po to, aby się czegoś nauczyć od ludzi, którzy co prawda sami nigdy niczego nie skomponowali, ale za to mieli z reguły głęboką wiedzę teoretyczną i szeroką skalę porównawczą. A to się może zawsze przydać. Kompozytor odłożył recenzje i zauważył wówczas drugi plik wycinków spiętych wielkim biurowym spinaczem. Nie był to dalszy ciąg peanów na jego cześć, jak początkowo myślał, lecz sprawozdanie na temat tajemniczej śmierci Toma Roya, wycięte z dwóch czy trzech gazet londyńskich. Już z pierwszego wycinka wynikało, iż właściwie nie było w tej śmierci żadnej tajemnicy. „Znakomita pamięć świadka i błyskawiczny refleks Scotland Yardu spowodowały, że po trzech dniach śledztwa zatrzymany został sprawca ohydnej zbrodni. Okazał się nim być P.W., postać dobrze znana na Fleet Street. Przypomnijmy fakty — zaraz po przybyciu na miejsce przestępstwa inspektorów ze Scotland Yardu zostali oni poinformowani o wyglądzie zabójcy przez świadka, który w tym czasie rozlepiał afisze. Oświadczył on, że człowiek, który przejechał młodego wirtuoza (za życia był tylko muzykiem, najwyżej utalentowanym wiolonczelistą, teraz, po śmierci stał się młodym wirtuozem — pomyślał Winter) siedział w samochodzie marki francuskiej. Świadek podał dokładnie kolor wozu i stwierdził, że za kierownicą siedział mężczyzna raczej średniego wzrostu, ubrany w skórzaną kurtkę zielonego koloru, białe lub kremowe polo i duże rogowe okulary przeciwsłoneczne. Inspektorzy stołecznej policji zebrali niedopałki papierosów marki Players i stwierdzili, że mężczyzna palił je przy użyciu cygarniczki, co świadek potwierdził, gdyż zdawało mu się, że w ręce mężczyzny wysuniętej przez okno widzi dziwnie długie papierosy. Z tych faktów Scotland Yard błyskawicznie wyciągnął wnioski. Zaczęto między innymi penetrować firmy zajmujące się handlem używanymi samochodami, bowiem uważano słusznie, że stąd może pochodzić wóz zabójcy. Okazało się, że w przededniu zbrodni mężczyzna, którego wygląd odpowiadał posiadanemu rysopisowi, kupił w pobliżu Soho kremowego peugeota. Sprzedawca zapamiętał, iż kupujący mówił po angielsku z wyraźnym obcym akcentem. Ten szczegół, raczej mało istotny, spowodował zwłokę w dalszych poszukiwaniach, gdyż inspektor Sting, prowadzący śledztwo, zainteresował się środowiskiem cudzoziemców przebywających w Londynie i mogących mieć jakieś kontakty z ofiarą. Był to fałszywy trop”. W tym miejscu urywała się relacja gazety, a ponieważ wycinki nie były ułożone chronologicznie, Winter zaczął je segregować. W wycinku pochodzącym z innej gazety, co można było rozpoznać po kroju czcionek i stylu autora („Informacja własna Samuela Goodmana”) przeczytał kolejną relację: „Inspektor Sting przyznał się wobec dziennikarzy, że szedł fałszywym tropem. Autorem zbrodni musiał być człowiek związany bezpośrednio lub pośrednio z ofiarą. Policja doszła do przekonania, że zabójcą Toma Roya jest niejaki Patrick Wood. Wiadomość ta poruszyła zebranych w gmachu policji dziennikarzy, gdyż Patrick Wood jest znanym komentatorem spraw międzynarodowych w jednym z najpoważniejszych dzienników stolicy. Dowody będące w posiadaniu policji musiały być bardzo konkretne, skoro zdecydowała się ona na zatrzymanie podejrzanego, co nastąpiło wczoraj w godzinach rannych. Oficer policji obiecał, że w najbliższym czasie dostarczy prasie nowych informacji. My od siebie możemy dodać, że opis wyglądu zabójcy podany przez jedynego świadka zajścia odpowiada niemal idealnie sylwetce Patricka Wooda. Ale to chyba jeszcze za mało, aby zatrzymać człowieka. Z pewnością policja dysponuje dodatkowymi danymi”. Kolejny wycinek pochodził ze znanego brukowca. Świadczył o tym niewybrednie sensacyjny styl: „Tom Roy ofiarą zazdrosnego męża!!! Zbrodnia dokonana w cieniu parku Kew Garden nie ma już tajemnic dla Yardu. Autorem zbrodni jest — co do tego policja nie ma obecnie żadnych wątpliwości — Patrick Wood, komentator poczytnego dziennika porannego, znany nie tylko ze swych często nonkonformistycznych komentarzy, lecz także gwałtownej zazdrości, której wielokrotnie już dawał wyraz. Czytelnicy pamiętają zapewne głośny swego czasu skandal w jednym z najbardziej ekskluzywnych klubów stolicy, kiedy to Patrick Wood wkroczył, mimo oporu portierów, do sali gier i dotkliwie pobił lorda S. Wyjaśniliśmy wówczas, że zdaniem samego Wooda oraz innych ludzi z tego środowiska, jego żona Sarah zbyt często pokazywała się publicznie z lordem S. Złośliwi twierdzili nawet, iż «Salon de Beaute» w Chelsea, należący do niej, został nabyty dzięki «pożyczce» od młodego lorda S. Po awanturze stosunki między Patrickiem a Sarah ułożyły się na nowo poprawnie, a lord S. udał się w długą podróż na pokładzie swojego jachtu w towarzystwie długonogiej blondynki, do złudzenia przypominającej jego dotychczasową flamę. Czyżby młody wirtuoz Tom Roy, który tak tragicznie zginął, był kolejnym «rycerzem» pięknej Sarah? Śledztwo wykazało, że rzeczywiście Roy i Sarah spotykali się dość często. Oficerowie Yardu wyjawili, iż Sarah Wood nie zaprzecza, że znała Toma Roya. Jej mąż natomiast zaprzecza, że cokolwiek wiedział o tym związku, jeżeli takowy w ogóle istniał. Zaprzecza także temu, że w tragicznym dniu przebywał w Londynie. Jego adwokat obiecał prasie, że w najbliższym czasie przedstawi nowe, rewelacyjne fakty, które zmuszą policję do zwolnienia Patricka Wooda. A zatem czekamy”. Następny wycinek pochodził z dalszego numeru tej samej gazety. „Patrick Wood ofiarą spisku? Cień afery Lockheeda nad dziennikarzem!!! Kto zabił Toma Roya?! Na konferencji prasowej zorganizowanej przez mecenasa Younga (adwokata P. Wooda) w jego kancelarii, londyńscy dziennikarze otrzymali zapowiedzianą serię sensacyjnych informacji. Otóż, według mecenasa Younga, Patrick Wood przez cały pamiętny ranek przebywał w Chelmsford, czyli w odległości około czterdziestu mil od Londynu. Pojechał tam wczesnym rankiem, gdyż był umówiony z pewną osobą w pobliżu miejscowej stacji kolejowej. Poprzedniego dnia otrzymał bowiem tajemniczy telefon od nieznanego osobnika, który za sumę stu funtów obiecał mu dostarczyć pewnych wstępnych informacji dotyczących ludzi powszechnie znanych w Królestwie i poza jego granicami, a zamieszanych w aferę Lockheeda. Wood zobowiązał się zachować dyskrecję i nie zawiadamiać na razie swoich zwierzchników w redakcji. Dopiero gdyby okazało się, iż dostarczone informacje są prawdziwe, Wood miał prosić swoją redakcję o poważniejsze wsparcie finansowe i opłacić informatora za dostarczenie dalszych szczegółów — proporcjonalnie do ich wartości. Można podejrzewać, iż ów informator jest pracownikiem jakiejś ambasady. Są to jednak tylko przypuszczenia, gdyż Patrick Wood siedział w swoim samochodzie w Chelmsford bite cztery godziny i nikt się nie zjawił. Wrócił zatem do Londynu bez informacji, nie wiedząc, że nad jego głową gromadzą się gradowe chmury. Jeżeli przyjąć wersję Wodda i jego adwokata, dziennikarz został celowo wywabiony z Londynu, aby nie mógł udowodnić, gdzie rzeczywiście przebywał. Gdyby był w Londynie, to z całą pewnością ktoś by go zauważył bądź w redakcji, bądź w pobliskich pubach. W Chelmsford natomiast nikt nie zapamiętał ani Wooda, ani jego samochodu. Ale adwokat nie traci nadziei na znalezienie świadków pobytu Wooda w tej małej pod londyńskiej miejscowości. Trzeba przyznać, że linia obrony przyjęta przez Wooda i jego adwokata, choć sprytna, nie ma dostatecznych podstaw. Dalszy tok śledztwa wykaże, która strona dysponuje mocniejszymi atutami — Yard czy adwokat Wooda”. Winter odłożył plik wycinków. Poczuł nagle, że jest głodny. Chociaż nie chciało mu się wychodzić z pokoju hotelowego, założył płaszcz i poszedł coś zjeść w pobliskiej restauracji; miejscowa kuchnia w stylu paryskowłoskim nie odpowiadała mu, o czym przekonały go poobiednie reakcje jego żołądka. Dwie godziny później był z powrotem. Wypił butelkę wody mineralnej i położył się. Przed zaśnięciem pomyślał, że z samego rana musi zadzwonić do Rolanda. 5. Karl Winter wyszedł z hotelu w najlepszej porze dnia — dopiero za dwie godziny tłumy zaczną opuszczać biura i urzędy, aby udać się na obiad. Ulice Paryża wydają się puste. Jest to oczywiście tylko złudzenie wynikające z porównania z godzinami szczytu. A także z tego, że nie ma już właściwie turystów. Za trzy tygodnie Nowy Rok, czyli zima za pasem. Normalnie o tej porze roku w Paryżu niemal codziennie siąpi zimny, lepki, nieprzyjemny deszczyk. Ale dziś jest inaczej. Winter chodzi w rozpiętym płaszczu, bez szalika (co by na to powiedziała Gertruda — uśmiechnął się do swych myśli kompozytor), a na czole czuje nawet kropelki potu. Nie ma nic szczególnego do roboty. Halpern jeszcze nie wrócił, a Rolanda nie zastał w domu. Może zajrzeć do jego oficyny na bulwarze Saint- Germain? Po chwili był już przy stacji metra „Franklin Roosevelt”, ale postanowił iść dalej piechotą w kierunku placu Zgody. Niebo było błękitne, bez skazy. Winter skręcił w kierunku Tuileries i przypomniał sobie swój pierwszy spacer po Paryżu. Szedł przez pół dnia wzdłuż Sekwany, zatrzymując się niemal przy każdym stoisku bukinistów. Kupił wówczas stare niemieckie wydanie Baedeckera z początku stulecia — ogromnie się zdziwił, gdy okazało się, iż plan miasta jest nadal aktualny, a opisy ulic zgadzały się z tym, co widział na własne oczy. Tyle tylko, że już nie było tramwajów ani, oczywiście, fiakrów. Natomiast tu i ówdzie paliły się wieczorem lampy gazowe... Dziś i tego już nie ma. Są dalej nieśmiertelni bukiniści i ich autentyczne lub podrabiane sztychy, starodruki, znaczki pocztowe, stare pocztówki, akwarele, pornograficzne albumy. „Czego tu nie ma” — pomyślał kompozytor. Na pewno można znaleźć, przy odrobinie szczęścia i dużej dozie wytrwałości, prawdziwe białe kruki muzyczne — stare partytury czy premierowe programy. Na pewno monsieur Roland bywa tu częstym gościem... Koło Luwru Winter przeszedł Sekwanę przez Pont des Arts i ulicą Bonaparte (ach ci francuscy miłośnicy republikańskiej Marianny — uznają tylko Bonapartego, nie mają ani jednej ulicy Napoleona — pomyślał), doszedł do placu Saint-Germain-des-Pres. Do księgarni muzycznej Louisa Rolanda było stąd tylko dwa kroki. Mademoiselle Sardou poznała go natychmiast, gdy przestąpił próg i zamknął za sobą oszklone drzwi, nad którymi wisiał staroświecki dzwonek z mosiężnych rurek. — O! Monsieur Winter! Cieszę się, że pana widzę. Nie miałam okazji pogratulować panu po koncercie. — Ja również się cieszę, panno Marguerite, że panią widzę. Dostała pani moją kartę z Tokio? — Tak, oczywiście. Wzruszyła mnie pana pamięć. Może przeszedłby pan do saloniku? Nie ma teraz specjalnego ruchu, mogłabym przyrządzić kawę po wiedeńsku — zaproponowała. Po chwili zapytała: — A może pan przyszedł do pana Rolanda? Bo teraz jest nieuchwytny... Nie, nie wyjechał, jest w Paryżu, tylko będzie później. No jak, panie Winter, napijemy się kawy? Przyjął zaproszenie. Nie miał żadnych planów. Poza tym lubił rozmawiać z panną Sardou. Należała do innej epoki. Ubierała się nawet inaczej, niż dyktowała obecna moda. Tak jakby dla niej czas zatrzymał się prawie czterdzieści lat temu. Była wówczas znakomitą klawesynistką, zdobyła drugą nagrodę paryskiego konserwatorium i miała udać się na kilkumiesięczne tournee po obu Amerykach. Czekała ją wielka sława, ale przeszkodził temu wypadek samochodowy. Uratowano ją, ale nie mogła już grać. Miała nieuleczalny niedowład lewej ręki. To była dla niej prawdziwa tragedia. Jej wypadek wstrząsnął światem muzycznym, i nie tylko zresztą, gdyż Małgorzata Sardou była — i właściwie pozostała — piękną kobietą, a w owych czasach poważne wypadki samochodowe były jeszcze rzadkością. Po tym dramacie zaszyła się u dalekiej krewnej na prowincji, a świat o niej zapomniał. Mniej więcej dwadzieścia lat temu Roland — o tej sprawie dowiedział się Winter od Halperna — zatrudnił ją u siebie. Wiedział, że żyje w ciężkich warunkach materialnych, wiedział również, że ta praca jest dla niej najlepszą formą pomocy — innej by nie przyjęła; dzięki temu zyskał świetnego fachowca. Szeptano nawet, że Roland proponował jej małżeństwo, które jednak nie doszło do skutku, gdyż mademoiselle Sardou postanowiła nie wychodzić za mąż. W owym wypadku samochodowym zginął jej narzeczony, któremu pozostała wierna. Tak, to kobieta z całkiem innej epoki... — Dwie kostki cukru? — zapytała po niemiecku uśmiechnięta gospodyni. — Tak, bardzo proszę. Winter wypił łyk znakomitej kawy ze śmietanką i zapytał: — Czy pani wie, o której przyjdzie monsieur Roland? — Myślę, że o trzeciej, bo jest umówiony z zagranicznym klientem. Co ja mówię... to właściwie nie jest klient, to monsieur... — Nie będę mógł tak długo czekać, nawet w pani uroczym towarzystwie — przerwał jej Winter. — Proszę łaskawie powiedzieć panu Rolandowi, że będę u siebie w hotelu — on wie w jakim — od piątej. Może dzwonić do późna w nocy. — Przekażę mu wiadomość, jak tylko się zjawi. Żegnając się z mademoiselle Sardou, Winter wspomniał, że zamierza zjeść coś lekkiego w pobliskiej restauracji wietnamskiej. — Jeśli to długo nie potrwa, jeszcze tu zajrzę. Może będę miał więcej szczęścia. W ten sposób na deser będę mógł znów ujrzeć pani czarujący uśmiech — dodał. Winterowi zdawało się, iż mimo mroku panującego w saloniku ujrzał rumieniec na twarzy starej panny. Odprowadziła go bez słowa do drzwi. Na ulicy kompozytor nie odwrócił się, wiedział, że mademoiselle Sardou nie stoi za szybą — tonie było w jej stylu. Szedł w kierunku Dzielnicy Łacińskiej. Zauważył jaskrawoczerwony szyld chińskiej czy wietnamskiej restauracji. Stoliki nie stały jeden obok drugiego, lecz były przedzielone ażurowymi parawanami. W sali było jeszcze ciemniej niż na zapleczu księgarni Rolanda. Kompozytor długo wybierał miejsce, mimo że wnętrze było prawie puste, a może właśnie dlatego. Wreszcie usiadł we wnęce w głębi sali, w pobliżu jednego z dwóch okien zasłoniętych ryżowymi matami, które były przyczyną panujących ciemności. Po chwili bezszelestnie podszedł kelner i podał kartę. Była to restauracja o kuchni mieszanej — przeważała jednak chińska, choć szef kuchni polecał trzy dania wietnamskie. Kelner przyjął zamówienie bez zdawkowego uśmiechu (to pewnie Wietnamczyk — pomyślał Winter) i ulotnił się tak samo cicho jak przyszedł. Przez chwilę na sali zrobiło się jaśniej. Winter podniósł głowę znad karty napojów — do restauracji weszła para, chyba studentów, jeśli sądzić po książkach i zeszytach związanych paskiem, które chłopiec trzymał pod pachą. Kelner postawił przed nim zamówione danie. Winter nie widział jeszcze, że ktoś za nim stoi. Dopiero gdy mała postać w kamizelce z czarnego weluru oddaliła się zabrawszy ze stołu nie potrzebne nakrycia, kompozytor zauważył mężczyznę w ceglastym garniturze, który z pewnością musiał wyjść spod igły londyńskiego krawca i to z Saville Row. Winter znieruchomiał, trzymając w powietrzu łyżkę, z której wylało się trochę rosołu z makaronem sojowym. Mężczyzna zawołał jowialnie: — To ci niespodzianka, co, mon vieux Karl? — Rzeczywiście. Jak mnie tu znalazłeś? — Przypadek, zwykły przypadek. Po prostu szedłem tędy i nagle coś mi podpowiedziało, że tu w pobliżu siedzi wielki Karl Winter... — Nie zgrywaj się, Vidal, proszę cię — przerwał dziennikarzowi Winter. — No dobrze, nie będę ci dalej opowiadał, jak mój dziennikarski nos powiedział mi, że w „Czerwonym Smoku” słynny na cały świat kompozytor spożywa obiad. A propos, mogę się do ciebie przysiąść? Co prawda nie jestem głodny, ale chętnie w twoim towarzystwie wypiję filiżankę jaśminowej herbaty. Jean-Paul Vidal usiadł naprzeciw Wintera i zawołał kelnera. — Wpadłem tutaj po prostu dlatego, że wiedziałem, iż zamierzasz zjeść obiad w wietnamskiej restauracji. Powiedziała mi o tym mademoiselle Marguerite. Znalazłem cię prawie natychmiast, bo wstąpiłeś do pierwszej jadłodajni, którą znalazłeś na swojej drodze — wyjaśniał Vidal. — Byłeś u Rolanda? — I tak, i nie. Byłem z nim umówiony na trzecią, ale w paryskim biurze mojej redakcji zastałem telex, który wzywa mnie do natychmiastowego powrotu. — Vidal wypił łyk aromatycznej herbaty, którą przyniósł kelner, i dodał tajemniczo: — Muszę ci zdradzić pewien sekret: otóż na skutek różnych okoliczności natury finansowo intelektualnej, o których ci dobrze wiadomo, moje akcje poszły w górę. Wzywają mnie, gdyż zostało zwołane posiedzenie rady nadzorczej gazety, na którym mam otrzymać nominację na zastępcę szefa. — Widzę, że poznali się szybko na twoich zdolnościach — powiedział nieco ironicznie Winter. — Bądźmy szczerzy, mój drogi. Nie ulega wątpliwości, że mój talent został należycie doceniony dopiero z chwilą, gdy na skutek pewnego szczęśliwego zbiegu wydarzeń mogłem nabyć kilkadziesiąt akcji gazety. — Taaak, rozumiem — powiedział Winter bez większego entuzjazmu. — A ponieważ sprawa jest nader istotna dla mojej przyszłości, wpadłem do Rolanda, aby uprzedzić, że nie będę mógł być u niego. Odlatuję najbliższym samolotem do Genewy. — Może ja będę mógł mu coś przekazać? Zobaczę się z nim zaraz po obiedzie — zaproponował kompozytor. — Chyba ci się nie uda, bo panna Marguerite powiedziała, że do niego zadzwoni, aby nie musiał się fatygować niepotrzebnie do księgarni. Zresztą — dodał Vidal — chciałem się z nim zobaczyć w związku z tobą, a raczej z książką o tobie. — Nie rozumiem — odparł Winter. — A tak, Karl, moi wydawcy chcą wiedzieć, ile zarabiasz na prawach autorskich... — Twoi wydawcy? — spytał z naciskiem kompozytor. — Oczywiście. Znasz przecież Amerykanów. Wartość człowieka obliczają często nie tylko ilością bisów, lecz również jego kontem bankowym. — Rzeczywiście, zapomniałem o tym. Vidal nie był pewien, czy Winter wypowiedział ostatnie słowa szczerze, czy może chciał z niego zakpić. Na moment zapadła cisza. Przerwał ją kolejną informacją o swojej pracy nad biografią wielkiego muzyka. — Oni się interesują wszystkim. Wyobraź sobie, że zamówili wszystkie wycinki prasowe dotyczące twoich występów od przeszło roku. Dostałem ostatnio cały przegląd prasy australijskiej i japońskiej. A nawet; wycinki z prasy londyńskiej o sprawie tego Roya. — A co to, na Boga, ma wspólnego ze mną? — wykrzyknął niemal Winter. — Bezpośrednio niewiele, ale fakt, że Roy zamórdowany został w przededniu twojego koncertu, musi zostać odnotowany w książce. Wyobrażasz sobie, co za gratka byłaby dla wydawcy, gdyby śledztwo wykazało, żeś maczał w tym palce? — dokończył nie bez złośliwości Vidal. Winter był blady z wściekłości, ale w ciemnościach panujących w restauracji Vidal nie mógł tego zauważyć. Po chwili kompozytor zapytał głosem pełnym hamowanego gniewu: — Mam nadzieję, że opiszesz, jakim sposobem ten Roy trafił do mojej orkiestry, jak mi go rekomendowałeś? — To niezły pomysł. Można napisać cały rozdział o tym, jak młody, utalentowany wiolonczelista stracił, okazję zostania gwiazdą, mimo iż zwrócił na niego uwagę wielki Winter, wyłącznie dlatego, że uganiał się za spódniczkami. No i nie gardził „trawą”... — Słowo daję, Jean-Paul, ty naprawdę wiesz o wszystkim. Kto ci powiedział, że Roy miał sprawę o narkotyki? — zapytał szczerze zdziwiony Winter. — Zapominasz, mój drogi, że światek dziennikarski to prawdziwa mafia. Mam całkiem dobre kontakty wśród londyńskich kolegów po fachu... Ale my tu sobie gawędzimy, a na mnie już czas. Aha, mam jeszcze małą prośbę — czy mógłbyś mi pożyczyć trochę pieniędzy? Te wszystkie redakcyjne transakcje spowodowały, że chwilowo jestem spłukany, a... — Ile? — spytał bezbarwnym głosem Winter. — Tyle, ile możesz — uśmiechnął się jakby z zażenowaniem dziennikarz i dodał: — Doliczysz wszystko do ogólnego rachunku. Winter podniósł głowę, popatrzył mu w oczy i po chwili wyjął z wewnętrznej kieszeni książeczkę czekową. Aby złapać więcej światła, zbliżył się do okna, wziął pióro podane mu przez Vidala i wypełnił nerwowo czek. Wyrwał go z książeczki i podał dziennikarzowi przez stół. — Starczy? — No, chyba tak — powiedział Vidal chowając podłużną kartkę papieru do portfela. — Powiedz mi, Karl, kiedy możemy się zobaczyć? Chciałbym dłużej z tobą porozmawiać. — Nie wiem nic o najbliższych planach Halperna. Wiesz, że mam z nim kontrakt na trzy lata i on o wszystkim decyduje. Najlepiej dowiesz się, gdzie mnie można znaleźć, od niego samego albo od Pięknej Heleny, u której, jak zauważyłem, masz pewne względy. Wstając od stołu Vidal podał rękę kompozytorowi, który blado odpowiedział na jego przyjacielski uśmiech. Winter posiedział jeszcze kwadrans, zapłacił nieduży rachunek i wyszedł na gwarny o tej porze bulwar Saint-Michel. W księgarni kupił egzemplarz głośnej powieści pornograficznej, a następnie wsiadł do wolnej taksówki, pachnącej tanimi perfumami. Taksówkarz, drobny, starszy mężczyzna w skórzanej kurtce i berecie, wyraźnie się nie śpieszył — dotarli do hotelu dopiero po przeszło dwudziestu minutach, nie zamieniając przez całą drogę ani jednego słowa, nawet przy płaceniu. Winter nie był pewien, czy usłyszał słowo „dziękuję”, gdy wręczał kierowcy napiwek. Był myślami całkiem gdzie indziej, tak jak kierowca wydawał się istnieć jedynie dlatego, że kręcił kierownicą... W przegródce z jego kluczem stała bladoniebieska koperta z błyszczącym nadrukiem hotelowym. Recepcjonista z zawodowym uśmiechem wręczył mu ją razem z kluczem i prospektem pobliskiego salonu fryzjerskiego. Winter zaczął całkiem bezsensownie od przeglądania prospektu, a dopiero po chwili wyjął z koperty wizytówkę hotelową, na której ktoś wykaligrafował drukowanymi literami słowa, zanotowane najwyraźniej z rozmowy telefonicznej: „Pan Louis Roland prosi o przybycie na kolację o godzinie ósmej wieczorem do restauracji «La Tour d’Argent». Czeka na odpowiedź do godziny siódmej jedynie w przypadku odmowy”. Jadąc windą kompozytor uświadomił sobie, że nigdy jeszcze nie był w jednej z najsłynniejszych restauracji Paryża. Była to zatem znakomita okazja, nie był jednak całkowicie zadowolony, gdyż liczył na rozmowę z wydawcą swoich partytur w spokojniejszym miejscu. Trudno bowiem mówić o poważnych sprawach w gwarze wielkiej restauracji, gdzie wyfraczeni kelnerzy co chwilę podchodzą natrętnie do gości, męcząc ich pytaniami na temat jakości potraw i bukietu win. Nie, to rzeczywiście nie jest najlepsze miejsce do takich rozmów. Co prawda Francuzi uważają, że najlepiej załatwia się interesy właśnie przy dobrze zastawionym stoliku... Winter nie wiedział, jak należy ubrać się do „La Tour d’Argent”, zwłaszcza że nie miał pewności, czy Roland nie zaprosił jeszcze kogoś. Wydawca lubił przebywać w towarzystwie pięknych kobiet — co zdaje się było głównym powodem odrzucenia propozycji małżeństwa przez Marguerite Sardou — a także mężczyzn należących do paryskiego high life’u. Kompozytor doszedł jednak do wniosku, że jego ciemnoszary garnitur, po odświeżeniu żelazkiem przez pokojówkę, będzie całkiem odpowiedni. Wyjął go z szafy i zadzwonił do recepcji, aby wydać odpowiednie polecenie. Poprosił jednocześnie, żeby przyniesiono mu gin z tonikiem... * * * Winter oparł futerał o nogę stołu, na którym stała kryształowa szklanka z bezbarwnym płynem; trzymał w ręku skrzypce i przyglądał się bezmyślnie, jak bąbelki unoszą się wirowym ruchem, jak pękają na powierzchni. Wypił jeden łyk, potem drugi. Zdał sobie wtedy sprawę, iż zamówił gin dlatego, że stary Karlstein przepadał za jałowcówką, którą popijał małymi kieliszkami, jak krople nasercowe. Mawiał zresztą zawsze, jakby się usprawiedliwiał wobec młodego ucznia, że alkohol mu pomaga. Winter uśmiechnął się na to wspomnienie. Nagle twarz jego przybrała całkiem inny wyraz, jakby przypomniał sobie jakieś nieprzyjemne zdarzenie, odległe w czasie, które jednak wywarło na nim tak silne wrażenie, że pamięta o nim po dziś dzień. Szybko odwrócił głowę, bo ktoś cicho otwierał drzwi. Musiał wyglądać na przestraszonego, skoro boy hotelowy zaczął się usprawiedliwiać: — Przyniosłem panu ubranie... Pukałem dwa razy, ale nikt nie odpowiadał... Myślałem, że pan jest w łazience... Winter nie odpowiedział, sięgnął tylko po szklankę z resztą ginu i wypił jednym haustem. Podał szklankę chłopcu w amarantowym mundurku, gestem dając do zrozumienia, że chciałby zostać sam. Chłopiec popatrzył na klienta zdziwionym wzrokiem i wychodząc machnął ręką. * * * Było to prawdziwe oberwanie chmury. Gdyby było chłodniej, ulice Paryża prawdopodobnie pokryłyby się nagle grubą warstwą śniegu. Winter wysiadł z taksówki, która dwoma kołami wjechała na chodnik, aby pasażer nie zamoczył sobie butów, przeskakując przez rwący potok płynący wzdłuż chodnika. Podbiegł do niego portier, którego twarzy nie było widać spod ogromnego czarnego parasola. Za drzwiami stał uśmiechnięty monsieur Holand w towarzystwie kobiety. „Więc nie będziemy sami” — pomyślał kompozytor. Okazało się jednak, że stół był zamówiony tylko dla dwóch osób, a kobieta była początkującą gwiazdką filmową, którą Roland spotkał tu przypadkowo. — Przepraszam za spóźnienie, ale nie sądziłem, że pogoda tak się nagle zmieni. Moja taksówka ledwo dopłynęła — usprawiedliwiał się Winter, któremu humor wyraźnie się poprawił, może na skutek ciepła, panującego w restauracji, i apetycznych zapachów. — Nie ma o czym mówić, drogi przyjacielu. Tak naprawdę, to wolałbym nawet, aby taksówka spóźniła się jeszcze kilkanaście minut, bo już prawie udało mi się namówić tę śliczną istotę, aby przyszła obejrzeć moją kolekcję starej broni — powiedział ze śmiechem wydawca. Zbliżył się do nich maitre d’hotel, który przywitał się serdecznie ze starym klientem, a kompozytora zapytał zdawkowo, czy „monsieur Winter jest u nich po raz pierwszy”. Gdy usłyszał odpowiedź twierdzącą, dodał, że za to na pewno nie po raz ostatni, gdyż bywają tu najgłośniejsze nazwiska, także ze świata muzyki. Stół zamówiony przez Rolanda znajdował się w głębi sali, obok nich siedziała jednak czwórka dość hałaśliwych gości, którzy psuli nastrój intymności. Jedynie zakochani mogą uważać, że mimo gwaru są sami na świecie. Winter odsunąwszy kryształowy talerzyk, na którym podano kawior, zaczął wyjaśniać Rolandowi, że chciał się z nim spotkać, aby pomówić o pewnej kwestii natury zawodowej. — Cher ami, to nie miejsce ani pora, aby mówić o interesach. Mamy na to czas po kolacji. Tu trzeba delektować się tym, co w nabożnym skupieniu przygotowuje szef kuchni. To prawie tak jak ze słuchaniem dobrej muzyki... Chyba że potrzebujesz pieniędzy. Chętnie służę, moja książeczka czekowa jest zawsze do twojej dyspozycji... — Nie o to chodzi... — Jeśli nie o to chodzi, to można poczekać. Bo widzisz, jestem zwolennikiem zasady, że tylko brak gotówki i towarzystwo kobiety stwarza alarmowe sytuacje. Reszta nie ma znaczenia... Co myślisz o tym winie, mój drogi, czy nie jest boskie? Kompozytor dostosował się do nastroju Rolanda. Jadł, pił, mówił o błahych sprawach. Opowiadał wrażenia ze swej niedawnej podróży do Japonii. Rozmawiali o gejszach, który to problem zdawał się ogromnie interesować Rolanda. Nie mógł uwierzyć, że Winter nie spędził ani jednej nocy z gejszą — ba, że w ogóle nie zetknął się z japońskimi kobietami. Nagle, bez żadnego związku z omawianym tematem, zapytał, na co Japończycy polują. — Oni nie polują, oni łowią — odparł Winter spokojnie. Roland zaśmiał się tak głośno, że sąsiedzi odwrócili się. — Nie wiedziałem, mój drogi, że masz aż takie poczucie humoru. Wspaniała odpowiedź: „Oni nie polują, oni łowią”!! Muszę jutro powtórzyć przyjaciołom, z którymi wybieram się na polowanie. Cudowne!!! „Oni nie...” Świetne! Po deserze monsieur Roland poprosił o rachunek. Maitre d’hotel spytał, czy panowie nie przeszliby do palarni na kawę i dobre cygaro, ale wydawca odparł, że nie mają już czasu, bo rano musi wstać dość wcześnie, a ma jeszcze kilka spraw do załatwienia ze swoim przyjacielem Karlem Winterem. Słowa jego zostały przyjęte ze zrozumieniem, a po chwili portier zawiadomił ich, że czeka zamówiona taksówka. Przestało padać. W samochodzie Roland oświadczył, że u niego będą mogli porozmawiać spokojnie przy filiżance dobrej kawy. — Sam ją parzę, po swojemu. A do tego poczęstuję cię starym armagnakiem. Trzymam kilka butelek dla prawdziwych znawców i dla przyjaciół, którym wybaczam nawet to, że nie znają się na tym cudownym nektarze. W niespełna kwadrans byli na miejscu. Roland mieszkał w okazałej kamienicy z początku stulecia. Jak wszystkie niemal domy przy alei Victora Hugo, i ten miał drewniane schody, skrzypiące przy każdym kroku. Stara winda o hydraulicznym napędzie była akurat w remoncie, gdyż, ta sama od niemal pół wieku, była już nie tylko astmatyczna, ale wręcz niebezpieczna. Rolandowi to zresztą nie przeszkadzało; podczas wspinaczki podkreślił, że nie wie nawet, czy w ogóle ma serce. Gdy stanęli przy drzwiach, zamkniętych na jeden tylko zamek, Winter zauważył, że schody prowadziły jeszcze wyżej. Wiedział, że w starych domach mieszczańskich — mieszkał przecież w podobnym w Wiedniu — ostatnia kondygnacja składała się z pokojów dla służby. Teraz pewnie albo mieszkają tu studenci, albo wszystko zostało zamienione na strych. Roland zupełnie się nie orientował, czy nad nim ktoś mieszka; twierdził, że nigdy nie zauważył żadnego ruchu. — Jeżeli nawet ktoś tam mieszka, to na pewno nie studenci, bo nigdy nie przechodziła tędy młoda dziewczyna. Zauważyłbym ją — dodał wieszając płaszcz Wintera obok swojego na hebanowym wieszaku stojącym w ogromnym przedpokoju. Przeszli do salonu. Obok małego barku o półkach zapełnionych różnokolorowymi butelkami stał niewielki ekspres do kawy. Roland wyjął obiecany trunek z niższej szafki, zamkniętej na mały kluczyk. — Mieszkam tutaj zupełnie samotnie i bardzo to sobie chwalę. Mam sprzątaczkę, która przychodzi dwa razy w tygodniu. Ona zresztą robi porządek tylko w salonie, łazience, kuchni i przedpokoju; tylko od czasu do czasu, gdy mnie coś napada, proszę ją o generalne porządki. Sam sobie ścielę łóżko. Nawet to lubię, bo właśnie wtedy układam sobie plan dnia. Jak wypijesz kawę, przejdziemy do mojego sanktuarium. Tam nikt nie ma wstępu. Czy uwierzysz, że ja sam, gdy tam wchodzę, czuję się jak w muzeum, gdzie nie wolno niczego dotykać? A przecież cała przyjemność polega na tym, aby dzieła sztuki podziwiać nie tylko oczyma, lecz wszystkimi zmysłami. Winter słuchał wywodów Rolanda, nalewającego do pękatych kieliszków porządne porcje armagnaku. Słuchał i rozumiał go doskonale. Sam, gdy po raz pierwszy był w muzeum, czuł nieodpartą ochotę, aby dotykać starych rzeźb, wziąć w rękę antyczną amforę czy szkatułkę. Wiele lat później, w Luwrze, marzył, aby móc pobyć tamsamemu cały dzień i noc i oglądać do woli, dotykać, głaskać różne przedmioty, które zostały stworzone nie tylko do patrzenia na nie, lecz właśnie po to, aby się cieszyć ich kształtem, gładką lub chropowatą powierzchnią, ciepłem aksamitu czy chłodem alabastru. Małym, płaskim kluczem Roland otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju. Na środku stało mahoniowe biurko, a ściany stanowiły jedną wielką gablotę, w której widniały setki wspaniale utrzymanych eksponatów. Były tu arkebuzy, muszkiety, pistolety z różnych epok... — Zbieram tylko broń palną. Czy wiesz, że wszystko, co tu widzisz, jest w takim stanie, że z każdej broni można by strzelać choćby dziś? To plon przeszło ćwierci wieku manii kolekcjonerskiej. Niektóre eksponaty są tak rzadkie — a najczęściej kupowałem je za niewielkie pieniądze na prowincji — że miałem wiele bardzo interesujących propozycji ze strony muzeów. O, na przykład ten pistolet z bagnetem... pochodzi z Anglii i był używany w marynarce za czasów Nelsona. Podczas abordażu, po wystrzeleniu z obu luf, marynarz atakował tym nożem osadzonym pod lufami. Wystarczyło nacisnąć ten oto guzik i ostrze się wysuwało. Albo ten muszkiet... Ale widzę, mój drogi, że to cię specjalnie nie pasjonuje — Roland odłożył trzymany w ręku pistolet z bagnetem i sięgnął po pudełko z papierosami. Zapalił i wypuszczając ogromny kłąb dymu, dodał jeszcze: — Muszę ci jeszcze pokazać mój ostatni nabytek, a potem przejdziemy do spraw, jak sądzę, mniej poważnych. Winter uśmiechnął się przyzwalająco, starając się tym razem udawać zainteresowanie. Roland wyjął ze skórzanego futerału broń myśliwską. Nawet kompozytor musiał przyznać, że dryling wygląda wspaniale. — Widzę, że ci się podoba. Zabieram ją jutro ze sobą. To wspaniała broń belgijska z Herstall. Jest dziś warta niemal tyle złota, ile waży. No, może przesadzam, ale o ile mi dobrze wiadomo, to dziś na świecie jest już niewiele takich strzelb, może tuzin egzemplarzy z tej samej serii. To ręczna robota. A może byś ze mną jutro pojechał na to polowanie? Będzie twoja wielbicielka, no wiesz, ta ambasadorowa, która na koncercie tak się zachwycała twoją muzyką. Nie? Trudno... Widzę, że należysz do tego gatunku ludzi, którzy uważają polowania za rzecz niegodną cywilizowanego człowieka, za akt gwałtu na przyrodzie. Winter przytaknął. — Wszyscy jesteście tacy sami — dodał Roland. — Przecież polowanie jest rzeczą naturalną, zgodną z prawami przyrody. Zwierzęta polują, a człowiek jest też przecież częścią natury. A że jest najwspanialszym ze zwierząt, wymyślił broń. No, dobra, nie będę się dłużej rozwodził na ten temat, bo i tak cię nie przekonam; sam wiem, że staję się niemożliwy, gdy zaczynam o tym mówić. Roland usiadł w fotelu przy biurku, Winter zaś wybrał krzesło w stylu Ludwika XIII. Wypił resztę armagnaku, ale odmówił następnej porcji. — Mam dla ciebie pewną propozycję. Chodzi o wydanie partytur całkiem nieznanego muzyka — zaczął. — Da się zrobić. Jeżeli ty go rekomendujesz, to jest szansa, że on zrobi karierę, a ja w przyszłości niezłe pieniądze — odparł rzeczowo Roland. — Nie o to chodzi. Ten kompozytor nie zrobi kariery, bo po prostu nie żyje już od lat. — Odkryłeś go? — Raczej odwrotnie... Ale Winter nie dokończył zdania, bo w salonie zadzwonił telefon. Roland zmarszczył czoło („kto, u licha, może dzwonić o tej porze?”) i nie śpiesząc się przeszedł do sąsiedniego pokoju. Winter wstał, aby przyjrzeć się bliżej drylingowi. Na to wszedł Roland, oznajmiając, że to pomyłka. Uśmiechnął się na widok kompozytora pochylonego nad fuzją. — Nie dotykaj jej, bo jest nabita, a do tego bardzo czuła. Muszę zresztą jeszcze się nią zająć, bo lubię mieć broń absolutnie czystą. Ale wróćmy do twojej sprawy. Mówiłeś więc... — Mówiłem, że raczej on ze mnie zrobił muzyka niż ja mógłbym z niego zrobić sławnego kompozytora. Chodzi bowiem o Karlsteina, mojego dawnego nauczyciela muzyki. Pomyślałem po prostu, że można byłoby wydać jego skromne kompozycje. — Ale kto to kupi? — przerwał Roland. — Wiem, że jesteś człowiekiem interesu, ale wiem także, że kochasz muzykę, nawet jeśli nie przynosi dochodów. Widzisz, można by wydać chociaż jeden zeszyt, do którego napisałbym coś w rodzaju wstępu. — Hm, pomysł nie jest zły. Tylko czy muzyka tego Karlsteina jest w ogóle coś warta? — upewnił się Roland. — Chyba tak. Zresztą myślę, że twoje wydawnictwo mogłoby wylansować nowy rodzaj muzyki. Istnieje przecież wielkie malarstwo, wielka rzeźba, a obok tego publiczność i specjaliści pasjonują się malarstwem i rzeźbą naiwną, prymitywizmem w sztuce. Dlaczego nie lansować naiwnej muzyki? — zapytał Karl. — A wiesz, że to całkiem dobra myśl — zapalił się wyraźnie wydawca. — „Muzyka naiwna” — to nawet dobrze brzmi. A kim był właściwie ten Karlstein? — zapytał jeszcze. — Mówiłem już, że moim nauczycielem, a oprócz tego sam komponował. Głównie kameralne utwory smyczkowe. Umarł przeszło ćwierć wieku temu, podczas spaceru po górach... Wiele mu zawdzięczam i chciałbym mu się jakoś zrewanżować. Zawsze marzył o tym, aby stać się sławnym. Pamiętam, że zwracał się z propozycjami do różnych dyrygentów, dyrektorów sal koncertowych, do znanych wirtuozów, do wydawców, ale wszędzie spotykał się z odmową albo nawet w ogóle mu nie odpowiadano... Roland słuchał kompozytora z rosnącym zainteresowaniem. Wreszcie powiedział: — Wiesz co, Karl, wydaje mi się teraz, że nazwisko tego Karlsteina nie jest mi obce, tylko nie mogę sobie przypomnieć, skąd je znam. — Może czytałeś niedawno o nim w prasie fachowej. Vidal — znasz go przecież? — opublikował coś w rodzaju reportażu z okazji rocznicy jego śmierci. Przypuszczam, że w jakimś muzycznym piśmie wspomniano o tym... — Chyba masz rację... Ależ oczywiście, przypominam sobie, że coś na ten temat wspominała Marguerite — wykrzyknął niemal Roland i dodał ciszej: — To naprawdę niezwykła kobieta — mam na myśli nie tylko jej urok osobisty czy nawet talent artystyczny — to po prostu prawdziwa encyklopedia muzyki... I wiesz co, Karl, zdaje mi się teraz, że ta sprawa coś mi przypomina... Chyba dawno temu zwrócił się do mojej firmy ktoś z Austrii, tyle tylko, że ja wówczas nie bardzo się tym wszystkim interesowałem. To było tuż po śmierci ojca, a ja, prawdę mówiąc, miałem inne plany niż zajmowanie się wydawaniem partytur. — To ciekawe. Może to właśnie Karlstein zwrócił się do was? — zasugerował Winter. — To nie jest wykluczone. Muszę zapytać Marguerite, ona wszystko znajdzie w archiwach, firmy — powiedział Roland notując coś na kartkach oprawionego w skórę bloku. Po chwili dodał: — Wiesz, w takim interesie jak nasz nic nie może zginąć. A nuż korespondent okaże się po latach kimś sławnym... No, ale widzę, że już zamierzasz wyjść, może zadzwonić po taksówkę? — Nie, dziękuję ci. Przestało padać i mały spacer po obfitej kolacji na pewno dobrze mi zrobi. — Masz rację, mój drogi. Mnie spacer czeka jutro. Nie masz pojęcia, ile kilometrów człowiek może zrobić, nawet tego nie zauważając, gdy ma broń w ręku i marzy mu się jakiś odyniec — powiedział Roland i dodał po chwili: — Słuchaj, Karl, może byś jednak dał się skusić? Zapiszę ci adres i telefon, pod którym będziemy. To zaledwie czterdzieści kilometrów od Paryża, co pół godziny odchodzi pociąg z dworca Saint-Lazare. Gdybyś się zdecydował, zadzwoń, to przyślemy wóz na stację, zgoda? Będzie okazja, aby wrócić do naszej rozmowy, bo chyba warto. — Właściwie dlaczego nie? I tak do poniedziałku nie mam nic do roboty — powiedział Winter. — No to znakomicie. Zresztą nie musisz przecież polować. Możesz cały czas siedzieć przy kominku — dodał Roland, z trudem opanowując ziewnięcie. — Idę już sobie. Dziękuję jeszcze raz za wspaniały wieczór. — To ja dziękuję za przyjęcie zaproszenia, mistrzu — powiedział wydawca, ściskając serdecznie dłoń kompozytora. Schody zaskrzypiały. Winterowi wydawało się nawet, że jeszcze głośniej niż dwie godziny temu, kiedy szli po nich z Rolandem. Może dlatego, że w całym domu panowała teraz absolutna cisza. 6. I znów, jak poprzedniego dnia, ranek wstał bardziej wiosenny niż późnojesienny. Słońce świeciło już od dość dawna, gdy Karl Winter zdecydował się wyjść z wygodnego łoża hotelowego, obliczonego na co najmniej dwie osoby, mimo że pokój był jednoosobowy. Wyciągnął rękę po zegarek — była prawie jedenasta. Przypomniał sobie wczorajszy wieczór i swoją rozmowę z Rolandem. Wyglądało na to, że ma załatwioną sprawę wydania zeszytu poświęconego Karlsteinowi. Stojąc przy oknie pomyślał sobie, że mógłby właściwie skorzystać z zaproszenia. Nie musi polować, ale przy takiej pogodzie mógłby pochodzić po lesie. Po porannej toalecie poprosił recepcję o śniadanie do pokoju i połączenie go z księgarnią na bulwarze Saint-Germain, bo wiedział, że mimo weekendu panna Sardou robi porządki w księgowości. — Słucham, tu wydawnictwo Roland i syn. — Dzień dobry, mademoiselle Marguerite, Winter kłania się nisko. — Dzień dobry, miło mi pana słyszeć. Spotkał się pan wczoraj z panem Rolandem? — Tak, oczywiście. Spędziliśmy wspaniały wieczór. Właśnie dlatego pozwalam sobie oderwać panią od pracy. Chodzi o to, że Louis, to znaczy pan Roland, podał mi adres przyjaciół, u których zamierza spędzić weekend. Zaprosił mnie tam, ale wczoraj, a raczej dziś nad ranem, wychodząc od niego zostawiłem kartkę z adresem i telefonem. Może pani wie, gdzie to jest, bo pogoda jest tak cudowna... — Czy to miało być w Montfort-l’Amaury? — Nie, Louis podał mi inną miejscowość, jakieś czterdzieści kilometrów od Paryża. — Jeżeli wybierał się do państwa Leclerc... — Tak, chyba takie nazwisko podał — przerwał Winter. — ... jeżeli wybierał się właśnie do nich, to niestety, nie będę mogła wiele pomóc. Po prostu nie znam ich adresu ani telefonu. Przykro mi, monsieur Winter. Ale jeżeli pan zostawił kartkę w mieszkaniu pana Rolanda, to nic straconego, bo będę tam za pół godziny. Mam stamtąd zabrać jakieś papiery. Jest pan u siebie w hotelu? — Tak, oczywiście... Proszę... nie, to nie do pani; przyniesiono mi śniadanie. — Widzę, że nie jest pan rannym ptaszkiem, śniadanie o tej porze! — zaśmiała się panna Sardou. — To wyjątkowa sytuacja, siedzieliśmy wczoraj bardzo długo. — Pewnie podziwiał pan kolekcję Louisa? Każdy musi przez to przejść. Ale wróćmy do tego adresu. Otóż proponuję, żeby za godzinę pan do mnie zadzwonił... albo lepiej ja zadzwonię; gdyby pan wyszedł na przykład na mały spacer, to zostawię wiadomość w recepcji. Zgoda? — Świetnie. Serdecznie dziękuję, no i przepraszam za kłopot. — Żaden kłopot. A zatem zadzwonię za jakąś godzinę. Winter odłożył słuchawkę i właśnie sięgał po apetycznie wyglądające rogaliki, gdy zaterkotał aparat. Podniósł słuchawkę. — Wreszcie przestałeś romansować przez telefon — usłyszał męski głos. Po charakterystycznym śmiechu poznał, że to Halpern. — Nie zgadniesz nawet z kim — odpowiedział dodając po chwili: — Z samą mademoiselle Marguerite. Zatkało cię, co? — Rzeczywiście, to nie lada wyczyn. Ale dość żartów. Cieszę się, że cię zastałem, bo mam ważną wiadomość. — Znowu mnie gdzieś wysyłasz w świat, żeby na mnie zarobić? — przerwał żartobliwie Winter. — W rzeczy samej. Za pięć dni koncertujesz w Sztokholmie, a następnie w Warszawie. W sumie trzy koncerty, odpowiada ci? — Co za pytanie! — To świetnie. Bądź więc u mnie w poniedziałek rano. — Może lepiej po południu, bo zaraz wyjeżdżam z Paryża i wracam w poniedziałek. — A dokąd cię diabli niosą? — zapytał Halpern. — Jadę polować z Rolandem. — Cooo? Tego się nie spodziewałem. A propos, rozmawiałeś z nim o tym, o czym wspominałeś w Londynie? — Tak, i właśnie dlatego jadę polować. — No, teraz wszystko rozumiem. Uspokoiłeś mnie, myślałem, że schodzisz na złą drogę... — Na jaką złą drogę, na Boga? — Po prostu, że stajesz się snobem. — No wiesz! — Wszystko w porządku. Trzymaj się więc i do zobaczenia w poniedziałek, powiedzmy o trzeciej, zgoda? — Tak, pozdrów Helenę. Halpern powiedział coś jeszcze na pożegnanie, ale Winter nie dosłyszał; jeszcze raz podniósł słuchawkę do ucha, wołając „halo, halo”, ale panowała w niej już tylko cisza. Ubrał się powoli, wypił ostatni łyk zimnej już kawy i po chwili był na ulicy. Było jeszcze cieplej niż poprzedniego dnia, a Pola Elizejskie zachęcały do spaceru. Tym razem Winter poszedł w kierunku Łuku Triumfalnego. W drugstorze „Elysees” zamierzał kupić najświeższe dzienniki wiedeńskie. Podawali wczoraj przez radio, gdy już leżał w łóżku, że kanclerz zmienił część gabinetu... Wrócił później niż zamierzał. Zatrzymywał się niemal przy każdej wystawie. Najbardziej zafrapowało go zachowanie paryżanek, z pewnością niebiednych, które w sklepie z materiałami Bouchara wyrywały sobie dosłownie z rąk kupony sprzedawane po niższej cenie z okazji jesiennych soldów. To było naprawdę zabawne. Winter był oszczędny, cenił pieniądze, ale nie do tego stopnia, aby przestać być sobą dla kilku franków. Doszedł do wniosku, że mężczyźni są jednak inni, i dlatego pewnie nie organizuje się wyprzedaży dla brzydszej części rodu ludzkiego. Ale znowu kobiety są z reguły mniej natrętne w domaganiu się napiwków niż kelnerzy czy portierzy hotelowi. A może po prostu pokojówka umie bardziej naturalnie przyjmować pourboire... Na tablicy przy recepcji widniał duży napis kredą: „Pan Winter jest proszony o natychmiastowy kontakt z szefem recepcji”. Kompozytor pomyślał, że panna Sardou trochę przesadza, gdyż sprawa nie jest aż tak paląca. — Jest dla mnie jakaś wiadomość — było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. — Tak, proszę pana. Proszę udać się do biura szefa. — Pan Winter? — zapytał szpakowaty mężczyzna, powstając zza biurka. — Tak, co się stało? — Dzwoniła do nas... — Wiem, mademoiselle Sardou, czekałem właśnie... — ...nie o to chodzi, monsieur, dzwoniła do nas policja... — Policja! — wykrzyknął kompozytor. — Właśnie. Ci panowie prosili, aby pan się nie oddalał. Mam do nich natychmiast zadzwonić. Przyślą po pana samochód. — Ale co się stało? — przerwał Winter. — Nie wiem. Niech mi pan wierzy, jest mi przykro, że muszę się zajmować taką sprawą. Ale pan rozumie, z policją... — Oczywiście, ale nadal nie wiem, czego policja może chcieć ode mnie. — Monsieur Winter, zaraz zadzwonię do inspektora... zaraz, jak on się nazywa... do komisarza Le Flocha i wszystko się wyjaśni. Winter wrócił do hallu i usiadł w jednym z foteli. Wydawało mu się, że cała służba zwraca na niego uwagę. Dlaczego panna Sardou nie zadzwoniła do niego? A może nie znalazła tej kartki... — Przepraszam, czy pan Winter? Kompozytor wstał z miejsca. Młody policjant w cywilnym ubraniu nie wyciągnął nawet do niego ręki, zaprosił go tylko gestem do samochodu, czekającego przed hotelem. Gdy na pierwsze jego pytanie, o co chodzi w tej całej komedii, policjant odpowiedział milczeniem i nie odwrócił nawet głowy, patrząc cały czas prosto przed siebie, mimo że nie prowadził wozu, Winter zorientował się, że nic z tego zdyscyplinowanego stróża porządku nie wydobędzie. Jednocześnie zaczął odczuwać pewien niepokój, gdyż zachowanie się jego sąsiada świadczyło o tym, że zdaniem policjanta ma on coś wspólnego z jakąś ciemną sprawą. Po chwili byli już na miejscu; jadąc skrótami można było dotrzeć z jego hotelu do Avenue Victor Hugo w ciągu niespełna pięciu minut. Przed domem Rolanda, bo tu właśnie się zatrzymali, stała mała gromadka gapiów. Gdy wysiadł z policyjnego samochodu, zauważył odjeżdżający ambulans z napisem „Police-Secours”. Przed wejściem do kamienicy stał policjant; na widok inspektora w cywilu zasalutował. Przemówił do przechodzącego obok Wintera: — Dzień dobry, monsieur Winter... Pan mnie poznaje? Byłem na służbie, kiedy pan miał swój koncert, pamięta pan? Constantini jestem, dał pan wówczas autograf Lucienowi, to znaczy mojemu synowi... Winter nie wiedział, jak się zachować. Wyciągnął rękę, ale policjant w mundurze zwrócił się właśnie do inspektora meldując, że komisarz Le Floch kazał zaprowadzić pana Wintera na szóste piętro. Szli wolno po schodach, a Constantini tłumaczył kompozytorowi, że ma szczęście (jakie szczęście? — pomyślał Winter), bo on akurat ma znów dyżur w tym rewirze. Tyle tylko, że tym razem to poważna sprawa. — Żeby pan wiedział, monsieur Winter, jak on wyglądał. Ta pani, co przyszła i podała pana adres, to o mały włos nie zemdlała. Zrobiło jej się słabo i musiała biec do łazienki. Ja się nie dziwię, bo tak naprawdę, to nic przyjemnego. — Ale co się stało? Czy pan Roland... — To pan nic nie wie? — przerwał ze zdziwieniem policjant i po chwili dodał: — O, już jesteśmy, niech pan wejdzie. Ten pan, tam, w kapeluszu, to komisarz Le Floch. Constantini przepuścił kompozytora, który podszedł do mężczyzny przypominającego sławnego Laughtona w roli inspektora Maigreta, tyle że bez fajki. Komisarz popatrzył chwilę na Wintera i wskazał na drzwi prowadzące do salonu. Kiedy byli już sami, odwrócił się nagle w stronę Wintera i zapytał oschłym głosem: — Wie pan, dlaczego ściągnęliśmy pana tutaj? — Szczerze mówiąc, bardziej się domyślam, niż wiem — odparł Winter ze spokojem, który dziwił jego samego. — Jak mam to rozumieć? — zapytał policjant. — Po prostu dowiedziałem się, że rozegrała się tu jakaś tragedia, której ofiarą padł mój przyjaciel. A ponieważ panna Sardou podała wam adres mojego hotelu, zostałem poproszony o przybycie... — Rzeczywiście pan tak uważa? — przerwał komisarz Le Floch; wyjął z kieszeni kartkę papieru i podniósł ją niemal na wysokość oczu Wintera: — A to, wie pan, co to jest? — Oczywiście. Jest to adres i telefon znajomych pana Rolanda, u których mieliśmy się dziś spotkać. Zostawiłem ją tutaj wczoraj wieczorem i właśnie prosiłem pannę Sardou... — Tak, znam sprawę — przerwał niecierpliwie komisarz. Zaczął nerwowo przechadzać się po pokoju. Stanął przed Winterem i patrząc mu prosto w oczy, zapytał: — Zechce pan zapewne zobaczyć miejsce zbrodni? Nie czekając na odpowiedź kompozytora, wziął go za łokieć i zaprowadził do małego pokoju, gdzie kilka godzin temu gawędzili jeszcze z rozmownym amatorem starej broni. Tu i ówdzie widoczne były małe ciemne plamy zaschłej krwi, szyby dwóch gablotek były rozbite, a na półkach panował nieporządek, tym bardziej rażący, że Winter pamiętał, z jakim pietyzmem Roland układał eksponaty. Na podłodze, tuż obok biurka, narysowany był kredą kontur ludzkiego ciała z podkurczonymi nogami, a obok zarys przypominający fuzję. W pokoju panowała duchota; komisarz po chwili zdjął prochowiec i powiesił na oparciu fotela, na którym następnie usiadł. Patrzył nadal na stojącego przed nim Wintera, wreszcie odezwał się: — Był pan już w tym pokoju? — Tak, wczoraj wieczorem, a właściwie dzisiaj rano. — Zatem był pan prawdopodobnie ostatnim człowiekiem, który widział Rolanda żywego. — Oprócz mordercy — dodał cichym i nadal spokojnym głosem Winter. — Skąd pan wie, że pan Roland został zamordowany? My sami nie mamy wyrobionego zdania w tej kwestii. Może to jest samobójstwo, może nieszczęśliwy wypadek. — Samobójstwo jest wykluczone — powiedział stanowczo kompozytor. — Hm, a dlaczego pan tak uważa? Zresztą może będzie lepiej, jeżeli pan zacznie od początku, od chwili opuszczenia przez was „La Tour d’Argent”. — Widzę, że panowie ostro wzięli się za śledztwo. — O tym, że byliście wczoraj razem w tej restauracji, wiemy od sekretarki pana Rolanda. Zamawiała stolik. A ponadto znaleźliśmy w kieszeni płaszcza denata firmową popielniczkę. — Na zdziwioną minę swego rozmówcy komisarz dodał, jakby usprawiedliwiając zmarłego: — Wie pan, każdy ma swe słabości... To się zresztą dziś ponoć nazywa hobby...No więc, słucham pana. — Po kolacji wróciliśmy tutaj taksówką. Roland przygotował kawę i poczęstował mnie armagnakiem... — Sam nie pił? — przerwał komisarz. — Pił również. — Winter, czekając na dalsze pytanie, zawiesił głos. — Niech pan mówi dalej — powiedział niecierpliwie policjant. — Siedzieliśmy najpierw w salonie, a potem przeszliśmy do tego pokoju, gdzie Louis, to znaczy pan Roland, pokazał mi kilka ciekawych eksponatów ze swej kolekcji. Mówiliśmy też o sprawach zawodowych. Wie pan zapewne, że jestem muzykiem, a Roland... — Tak, tak, wiem o tym. I co dalej? O której pan wyszedł? — Roland namawiał mnie gorąco, abym pojechał z nim na polowanie. Zdecydowałem się dopiero dziś rano, ale spostrzegłem, że zostawiłem kartkę z adresem... chociaż... — Chociaż? — Nie wiem czy to ma jakieś znaczenie, ale w związku z tą kartką przypomniałem sobie coś... — Niech pan mówi — powiedział zachęcająco komisarz Le Floch — w takiej sprawie wszystko może mieć znaczenie. — Otóż o tej kartce przypomniałem sobie jeszcze tutaj, to znaczy na schodach, gdy wychodziłem od Louisa. W pewnym momencie, byłem wtedy chyba na trzecim piętrze zgasło światło. Zanim spostrzegłem żarzące się światełko kontaktu, stałem przez kilka sekund bez ruchu, aby przyzwyczaić oczy do nagłych ciemności. I wówczas wydało mi się, że słyszę jakiś ruch nad głową. Ale to było tylko złudzenie, gdyż po zapaleniu światła nikogo nie zobaczyłem. Miałem już zapukać do drzwi Rolanda, ale usłyszałem jego głos. Rozmawiał przez telefon, więc nie chciałem przeszkadzać, prawie od razu zawróciłem. — Skąd pan wie, że rozmawiał przez telefon? — Przecież nikt nie wszedł do niego, gdy siedzieliśmy, a kiedy wychodziłem, nie spotkałem nikogo na klatce schodowej — odparł niecierpliwie Winter, gdyż wydawało mu się, iż jego opis zdarzeń jest na tyle przejrzysty, aby wykluczyć takie pytania ze strony policjanta. Tym bardziej zbiło go z tropu następne pytanie komisarza: — Mówił pan przecież, że zdawało się panu, iż ktoś się porusza na schodach? — Ale nie jestem wcale tego pewien — zareplikował sucho Winter, któremu również zaczął dokuczać upał; pragnął jak najszybciej opuścić ten dom. — Oczywiście, oczywiście. Ale wróćmy do rozmowy. Musiał pan zwrócić uwagę na pewne słowa czy zwroty, świadczące o tym, że rozmowa odbywa się rzeczywiście przez telefon? — zapytał zgodliwie komisarz. — Louis na samym początku powiedział do swego rozmówcy, że jest uparty. Zaraz, niech sobie dokładnie przypomnę... tak... powiedział: „Jest pan uparty, młody człowieku”. On mówił tak niemal do wszystkich, którzy byli młodsi od niego, nawet do mnie, zanim zaczęliśmy sobie mówić po imieniu. Potem powiedział: „Ta sprawa mnie nie interesuje”. Wtedy nastąpiła jak gdyby dłuższa przerwa i myślałem, że odłożył słuchawkę. Znowu chciałem zapukać, gdy po przerwie rozległ się głos Rolanda. Powiedział chyba: „No dobrze, porozmawiajmy spokojnie, choć jest już późno”, lub coś w tym rodzaju. Te przerwy utwierdziły mnie w tym, że rozmawia przez telefon — zakończył — Winter. — Rozumiem. Dla ścisłości zadam jeszcze jedno pytanie: czy pan jest pewien, że Roland był sam? Może jego rozmówca mówił tak cicho, że wydawało się panu, iż w mieszkaniu znajduje się tylko jedna osoba? — Kiedy pan teraz o to pyta, panie komisarzu, to muszę przyznać, że nie mam już takiej pewności. Odniosłem wówczas wrażenie, że Louis jest sam, lecz rozmawiając przez telefon cały czas przechadza się po salonie. Ale rzeczywiście mógł tam ktoś być, ktoś, kto mówił cicho. Tylko jak tam wszedł? — zapytał jeszcze raz Winter. — To już nasza sprawa, zresztą może pan ma rację. Po krótkiej pauzie komisarz znowu odezwał się: — I wtedy pan ostatecznie zrezygnował. Wyszedł pan z tego domu i wrócił do hotelu. — Tak. I o niczym nie miałem pojęcia, dopóki mnie tu nie sprowadzono. — Poproszono, panie Winter, poproszono. Jest pan dla nas ważnym świadkiem. A propos, mówił pan, że samobójstwo nie wchodzi w rachubę? — zapytał jeszcze komisarz. — Spędziłem cały wieczór z Rolandem. Nie był ani przez moment w nastroju człowieka, który postanowił skończyć ze sobą. — Chyba ma pan rację. Wstępne oględziny świadczą zresztą o tym, że nie mógłby zastrzelić się ze znalezionej obok niego fuzji. Zatem istnieje tylko możliwość zabójstwa albo... — Albo? — przerwał Winter. — ... albo nieszczęśliwego wypadku — dokończył policjant. — Panie komisarzu — wykrzyknął kompozytor — czy fuzja, z której padł strzał, to był dryling? Bo jeżeli tak, to myślę, że mógł to być wypadek. — Skąd takie przypuszczenie? — Stąd, że gdy chciałem wziąć tę starą broń do ręki, Louis mnie ostrzegł, że jest nabita i niebezpiecznie czuła. Miał ją zabrać ze sobą na to polowanie i dlatego położył ją na biurku, aby ją oczyścić. Sam mi to powiedział. Może wówczas... — Możliwe — przerwał Le Floch. — Przekażę pana uwagę kolegom, żeby stwierdzili, czy ta broń mogła, na przykład spadając, sama wystrzelić i śmiertelnie zranić pana Rolanda. Komisarz wstał i otworzył drzwi, przepuszczając przed sobą kompozytora. W salonie siedział młody policjant, ten sam, który przywiózł tutaj Wintera, oraz mademoiselle Sardou, która już przyszła do siebie. Winter podszedł do niej i naturalnym, niemal ojcowskim gestem, który mimo różnicy wieku nie wyglądał wcale groteskowo czy teatralnie, objął ramiona kobiety. Trwali w milczeniu do chwili, gdy komisarz przerwał im niegłośnym pytaniem: — Przepraszam, że tak długo pani musiała tu czekać, ale chciałbym wiedzieć, czy zdaniem pani nic stąd nie zginęło? — Chyba nic. W pokoju Louisa... pana Rolanda nadal stoi na komodzie złoty odlew ręki Szopena — odpowiedziała spokojnie Marguerite Sardou. Po chwili dodała: — Można zresztą zadzwonić po sprzątaczkę, ona najlepiej się zorientuje. — Tak też uczynimy, ale z tego, co pan mówi, wynika, że raczej nie było tu złodzieja. Taaak... to jednak musiał być nieszczęśliwy wypadek. Jeszcze jedno pytanie, jeśli pani łaskawa — czy Roland trzymał u siebie gotówkę? — Na pewno nie — odpowiedział za pannę Sardou Winter. Komisarz odwrócił się gwałtownie w stronę kompozytora. — A skąd pan może o tym wiedzieć? Winter opowiedział komisarzowi, jak to w restauracji Roland wyciągnął książeczkę czekową. Nie, nie potrzebował pieniędzy, po prostu Roland źle zrozumiał jego słowa. — Rozumiem. No cóż, nie mam ani do pana, ani do pani żadnych więcej pytań. Dziękuję za współpracę. I przepraszam za kłopot — uśmiechnął się policjant. Winter i Marguerite Sardou szli już w stronę drzwi, gdy Le Floch zatrzymał ich jeszcze na chwilę: — Czy pan, panie Winter, może mi wyjaśnić, co znaczą te słowa? Chyba są pisane ręką Rolanda? — to ostatnie pytanie było skierowane do panny Sardou, której komisarz pokazywał oprawiony w skórę notes. — Tak, to pismo pana Rolanda — potwierdziła kobieta. — A pan, co może pan powiedzieć na ten temat? Co znaczą słowa: „Winter. Karlstein!!! Naiwny... 45??” — Sądzę, że po prostu Louis zanotował dla pamięci to, o czym mówiliśmy. Właśnie zaproponowałem Rolandowi, aby wydał zeszyt z kompozycjami Karlsteina, mojego nauczyciela muzyki. — Aha, rozumiem. Jeszcze raz przepraszam. Mademoiselle Sardou i Winter schodzili powoli razem, kobieta opierała się o ramię kompozytora. W pewnej chwili powiedziała cichym głosem: — To dziwne... — Co jest dziwne, Marguerite? — zapytał Winter. — Że wczoraj pan Vidal pytał o Karlsteina... — Vidal!? — przerwał kompozytor. — Tak, i to po raz drugi w ciągu miesiąca. Chyba dlatego miał się spotkać z Louisem... Mówił, że to w związku z książką o panu, Karl. 7. Telefon zabrzęczał tak cicho, że Winter, który był w łazience i dopiero co wyszedł z wanny, nie* usłyszał. Wszedł po chwili do pokoju, ubrany w jedwabny szlafrok — jedyną rzecz, jaką kupił sobie w czasie japońskiego tournee — i stanął przy oknie. Widać było wyraźnie, jak po wielkim, białym i pustym placu hula nieprzyjemny, zimny wiatr. Nieliczni przechodnie chodzili z opuszczonymi głowami, a mężczyźni przytrzymywali jedną ręką kapelusze lub czapki. W drugiej każdy z nich dzierżył teczkę lub neseser. Od początku zafrapowało Wintera, że wszyscy niemal warszawiacy noszą jakieś teczki, torby, czy nawet siatki, z których wystawały różne paczki. Po lewej stronie placu stali bez ruchu dwaj żołnierze. Jak mógł się przekonać w czasie swego krótkiego, pierwszego spaceru po najbliższych okolicach hotelu „Victoria”, pełnili oni wartę przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Zmieniano ich co godzinę i właśnie kompozytor spodziewał się znów zobaczyć tych rosłych chłopców, przemierzających miarowym krokiem cały plac. Dochodziła bowiem czwarta. W tym momencie zabrzęczał znów stojący obok łóżka aparat. Patrząc ciągle na plac, Winter podszedł do niego i podniósł słuchawkę. Recepcjonistka, mówiąca świetnie po niemiecku, zapytała miłym głosem, czy pan Winter mógłby zejść do hallu, gdzie na niego czeka pan Adam Wróbel. Pan Wróbel jest dziennikarzem i... Winter nie odpowiadał, patrząc na plac i na żołnierzy, kroczących właśnie powolnym, lecz miarowym i mocnym krokiem ku miejscu spoczynku anonimowego obrońcy Ojczyzny. — Halo... Halo... Czy pan mnie słyszy? — zapytała recepcjonistka, nieco speszona. — Tak, oczywiście, ale prosiłem, żeby mi nie przeszkadzano. Jestem zmęczony po podróży. Proszę powiedzieć temu dziennikarzowi, że mogę z nim rozmawiać ewentualnie po koncercie. Do widzenia pani — Winter odłożył słuchawkę. Ale nie odchodził, wiedząc, że za chwilę znowu zaterkocze telefon i tym razem odezwie się natręt we własnej osobie. Doświadczenie nie omyliło go. — Halo, pan Karl Winter? Nazywam się Adam Wróbel... — Niestety, już o tym wiem — przerwał mu niegrzecznie kompozytor. — Ta miła panienka z recepcji pomyliła się — nie jestem dziennikarzem. Jestem krytykiem muzycznym. Ponoć najlepszym w tym kraju — dodał nie zmieniając tonu rozmówca. Jeżeli chciał zaintrygować Wintera, to ta sztuka mu się udała, gdyż kompozytor uśmiechnął się do siebie i po chwili powiedział, już znacznie łagodniej: — Zejść do pana nie mogę, nie mam zresztą na to ochoty. Jeżeli pan obiecuje mi, że to nie potrwa dłużej niż kwadrans, to niech pan wpadnie do mojego pokoju. Aha, i po drodze proszę zamówić na mój rachunek dwie kawy i dwa koniaki. Winter ledwie zdążył włożyć ubranie, gdy zapukano do drzwi. Pierwszy wszedł do pokoju kelner z małym wózkiem, na którym dymił srebrny dzbanek. Za nim stanął w drzwiach średniego wzrostu mężczyzna, którego wolterowski uśmiech tonął w fałdach pedantycznie utrzymanej rudej brody. Wszedł dopiero po zapraszającym geście Wintera, który nagle przestał żałować, że zgodził się na tę wizytę. Był pewien, że spędzi co aajmniej godzinę na pogawędce z tym interesującym człowiekiem. — Panie Winter, chciałbym od razu pana przeprosić za samowolę. Pan zamówił dwa koniaki, ale ponieważ jestem po obiedzie, dla siebie poprosiłem o likier grand marnier — powiedział Wróbel sadowiąc się nieproszony w jednym z foteli. Kompozytor uśmiechnął się wyrozumiale i poczęstował swego gościa holenderskim cygarem, których całe pudełko kupił w samolocie. — Dziękuję. Ale tak naprawdę, to wolałbym hawany. Winterowi coraz bardziej podobał się ten Wróbel. Umoczył usta w kieliszku i zapytał: — A więc jest pan najlepszym polskim krytykiem muzycznym? — Tak niektórzy uważają. — A pan? — Szczerze mówiąc uważam, że nie jestem najgorszy, ale przede wszystkim dlatego, że właściwie nie mam konkurencji. — Czyżby w ojczyźnie Szopena mało kto interesował się muzyką? — Po trochu tak sprawa wygląda. Do tego dochodzi fakt, że niektórzy koledzy przestali publikować, przynajmniej na tematy muzyczne. — Rozumiem — powiedział kompozytor, choć naprawdę nie bardzo wiedział, o co chodziło brodatemu dziennikarzowi. Po chwili zapytał jeszcze: — Pracuje pan dla jednej czy kilku gazet? — Jestem pracownikiem „Głosu Warszawy”, ale z tego człowiek nie wyżyje, zatem pisuję gdzie się da. Poza tym zajmuję się lingwistyką stosowaną. Innymi słowy, walczę o czystość języka i to nie tylko na łamach prasy. — Rozumiem — powtórzył raz jeszcze Winter, mimo że coraz mniej pojmował, kim jest właściwie jego rozmówca. Żeby nie dopuścić do dłuższych wyjaśnień na ten temat, który w końcu mało go interesował, zapytał gościa zdawkowo, czy napije się jeszcze kawy. — Nie, dziękuję. Wolałbym przejść do zasadniczego tematu, ponieważ mówił pan, że nie ma czasu, a ja również uważam, że... — Słucham pana — przerwał z uśmiechem kompozytor. — Otóż chciałbym wiedzieć, co pan, autor znakomitej i głośnej „Symfonii Alpejskiej”, myśli o muzyce współczesnej. — Tylko tyle? — Nie, to dopiero początek. Może woli pan, mistrzu, abym wyłożył całość zagadnienia, a pan odpowie mi en bloc? Winter kiwnął przyzwalająco głową. — Jest pan autorem najgłośniejszej symfonii naszych czasów, przy czym — a pan zapewne wie o tym najlepiej — jest to rodzaj muzyki, który nie cieszy się specjalną popularnością u współczesnych kompozytorów. Jednocześnie pana utwór jest, no, powiedzmy, heoklasyczny. I ku zdziwieniu niemal wszystkich krytyków, spotkał się z bardzo gorącym przyjęciem melomanów całego świata. Dlaczego, według pana, tak się dzieje? — Pan, panie Wróbel, jest Polakiem. Czy lubi pan muzykę Pendereckiego, Bairda, Panufnika? Dziennikarz zamilkł. Udał, że jest bardzo zajęty popiołem swego cygara oraz szukaniem popielniczki, która stała tuż obok niego. Po chwili powiedział, uśmiechając się jak gdyby przepraszająco: — Panie Winter, bardzo mi przykro, ale w ten sposób do niczego nie dojdziemy. Jest pan kompozytorem, ja zaś dziennikarzem, krytykiem. Co by się działo z całą ludzką kulturą, gdyby role zostały zamienione? Obiecuję, że nigdy nie skomponuję symfonii, natomiast proszę, aby pan odpowiedział na pytania skromnego pismaka. Panie Winter, ja z tego żyję — zakończył Wróbel, patetycznie podnosząc ręce ku niebu. Winter roześmiał się: — No dobrze, wygrał pan. Ale chcę panu zwrócić uwagę, że nie odpowiadając mi dał pan jednak odpowiedź na pytanie, które sam mi pan postawił. Innymi słowy — w muzyce, zresztą także w malarstwie, jestem konserwatystą. Dla mnie malarstwo kończy się na impresjonistach. Nie lubię Chagalla, Braque’a, choć prawdą jest, iż zaczynam lubić Magritte’a. Podobnie z muzyką — rozumiem ją, przeżywam, smakuję tylko do Ravela, Rachmaninowa... — Czyli uważa pan, że od pół wieku nie mamy już muzyki? — przerwał Wróbel skrzętnie notując słowa kompozytora. — Można i tak to określić. Naturalnie są wyjątki, jak Rodrigo czy Gershwin... — I Winter — dodał Wróbel. Zapadła cisza. Kompozytor wstał, aby zapalić światło, bo zrobiło się już całkiem ciemno. — Jeśli o mnie chodzi, to wydaje mi się, że należę do innego rodzaju twórców. Po prostu jestem mało oryginalny, jestem epigonem, jak o mnie mawiał mój przyjaciel Roland. — A propos, muszę powiedzieć, że wstrząsnęła mną wiadomość o jego śmierci. Poznałem go w Polsce, oprowadzałem go po Żelazowej Woli. Co prawda przyjechał tu na polowanie, ale znalazł czas na złożenie hołdu Szopenowi. — Wróbel sięgnął po zapałki, bo zgasło mu cygaro, i po krótkiej pauzie ciągnął dalej: — Słyszałem, że zginął w trakcie czyszczenia broni. „Kto mieczem wojuje...”. — Tak, to był nieszczęśliwy wypadek. Czy ma pan jeszcze jakieś pytanie? — Mnóstwo. Ale ograniczę się do jednego: nad czym pan obecnie pracuje? — Chciałbym stworzyć coś własnego... — Własnego? — Chciałem powiedzieć bardziej oryginalnego, bardziej zgodnego z duchem naszych czasów. Nie wiem jeszcze, czy to będzie symfonia. Może koncert skrzypcowy. Naprawdę nie wiem. Winter zamilkł. Dziennikarz zrozumiał, że nadszedł moment pożegnania. — Jestem panu niezmiernie wdzięczny za to, że pan mnie przyjął. Wpadnę do pana jutro w sprawie autoryzacji... — Jakiej autoryzacji? — zdziwił się Winter. — Chodzi o to, aby pan rzucił okiem na to, co napisałem. Pokażę panu już przetłumaczone na niemiecki, bo zamówiła ten wywiad również gazeta berlińska. Czy to prawda, że pan zamierza tam wystąpić? — przypomniało się nagle Wróblowi. — Dlaczego nie? Niech się zwrócą do mojego impresaria w Paryżu. A co do autoryzacji, to uważam, że jest ona zbędna. Wierzę w to, co pan powiedział: że jest pan poważnym dziennikarzem, a zatem mam do pana zaufanie. Jest pan fachowcem w swoim zawodzie i nie widzę powodów, dla których miałbym się wtrącać do pana pracy. Nie znaczy to, że nie chcę pana więcej widzieć. Może pan zadzwonić w każdej chwili. Może pojedziemy razem do Żelazowej Woli? — Będzie mi bardzo miło. Oto moja wizytówka, częściej jestem w domu, niż w redakcji. * * * Adam Wróbel szlifował właśnie w swoim pokoju ostateczny tekst wywiadu z Winterem, gdy zadzwonił do niego kolega redakcyjny: — Cześć, stary, o której będziesz w redakcji? — Akurat kończę materiał, potem mam spotkanie z laureatem konkursu śpiewaczego z Tuluzy. Myślę, że będę mniej więcej za półtorej godziny. A co się stało? — Nic takiego. Jest jakiś telex do ciebie, chyba z Genewy. Gość prosi, żebyś był o dwunastej, bo chciałby z tobą porozmawiać. — A kto to taki, pamiętasz nazwisko? — zapytał Wróbel. Kolega polecił mu zaczekać chwilę przy telefonie, a sam poszedł sprawdzić. — Jesteś, stary? Podpisał się tylko literami j.p.v. — Z Genewy? Już wiem. To ten Vidal. Pamiętasz tę akcję kilka lat temu w sprawie wspólnego numeru naszej gazety z dziennikiem genewskim? To właśnie on nam wtedy pomógł. — To ten facet, którego myśmy później zapraszali? — Ten sam, ale nie mógł wtedy przylecieć. — To porządny gość — stwierdził kolega redakcyjny. — Innych nie znam — zakończył Wróbel obiecując, że będzie w redakcji tuż przed dwunastą. — Najwyżej przyjdę z moim laureatem i w pokoju szefa skończę z nim wywiad. Gdybym się spóźnił, powiedz Vidalowi, żeby zawołał ponownie po kwadransie, zgoda? Punktualnie o dwunastej włączył się dalekopis 816774 pl w Warszawie. Wołał numer 21550 ch w Genewie: „tu jean paul vidal z gazette de geneve. czy moge prosic pana wrobla?” Zanim „panienka z telexow” poszła zawołać redaktora Wróbla, wybiła swój znamiennik i międzynarodowy skrót „mom svp”, informujący drugą stronę, że za chwilę będzie mogło dojść do „rozmowy”. Po chwili Wróbel wszedł do pokoiku, gdzie stały dalekopisy. „bonjour i ci wrobel” „dzien dobry, tu vidal, jak sie masz?” „dobrze, dziekuje, co u ciebie słychac?” „mam prosbe. chodzi o wintera. czy mozna prosie o kilka informacji na temat jego pobytu w warszawie? pisze obecnie ksiazke o nim i wydawcy prosza, aby ja zaktualizować do maximum, potrzebne sa wiec szczegoly o jego wrazeniach, o przebiegu koncertu, o glosach krytyki, ok?” „to da sie zrobic, mialem z nim wczoraj wywiad na temat jego pogladow o wspolczesnej muzyce, wywiad jest tez po niemiecku, moge ci go sperforowac i nadac na przykład jutro, to nie do druku u ciebie, bo gazeta berlinska prosiła o exclusivite, ale moze ci sie przydac do twojej ksiazki, ok?” „to wspaniale, jutro rano polacze sie z tobą znowu o dziesiatej ok?” „ok. ale mnie nie będzie, zostawię tutaj gotowa tasme z tekstem, dodam jeszcze kilka impresji na temat dzisiejszego koncertu, masz do mnie cos jeszcze?” „jeśli zobaczysz sie z winterem, powiedz mu, ze dziś rano reuter podał w serwisie krajowym wyrok w procesie patricka wooda. to go zainteresuje, bo to morderca roya. moze masz u siebie te wiadomosc?” „nie. my mamy tylko serwis zagraniczny, może nasza agencja pap to podaje, na wszelki wypadek podaj mi najwazniejsze ok?” „wood został skazany na 20 lat wiezienia, jego wersja czy raczej alibi o spotkaniu z informatorem w sprawie lockheeda nie wytrzymala proby, nie mial swiadkow, ani zadnych innych dowodow, zona powiedziala w sadzie, ze maz wiedzial o romansie z royem i grozil jej i jemu. to wystarczylo, winter ucieszy się, ze sprawiedliwosci stalo sie zadosc. to wszystko, dziekuje.” „nie ma za co. kiedy będziesz u nas? masz u nas dlug wdziecznosci, moze przyjedziesz na konkurs wieniawskiego w poznaniu?” „może. na razie mam sporo roboty z ta ksiazka, dostaniesz egzemplarz ok?” „ok. dziekuje, a bientot.” Po chwili mała lampka przy teleksie numer 816774 pl zgasła, zaległa cisza, ponieważ inne dalekopisy chwilowo nie pracowały. Wróbel wyszedł z pokoju z taśmą białego papieru, którą złożył, a następnie wsunął do kieszeni poplamionej marynarki. Po koncercie zobaczy się z Winterem na koktajlu i opowie mu o wyroku wydanym w procesie Wooda. W sali „Warszawskiej” hotelu „Victoria” panował tłok. Pewien złośliwiec, trzymający w ręku szklankę niezbyt zimnej whisky — co mogło tłumaczyć jego nastrój — powiedział mezzo voce do swego sąsiada, że nie wiadomo czy obecni przyszli tu dla samego Wintera, czy dlatego, że hotel „Victoria”, który niedawno otworzył swe podwoje, stanowi jeszcze główną atrakcję towarzyską stolicy. Była to czysta złośliwość, gdyż warszawska premiera „Symfonii Alpejskiej” pod batutą kompozytora udała się w pełni. Świadczył o tym choćby fakt, że doskonały warszawski krytyk muzyczny, właściciel popularnej cukierni, kazał wnieść na salę wielką tacę z całą górą jego specjalności — rumianych, świeżych, pachnących pączków. Adam Wróbel, który właśnie rozmawiał z kompozytorem, wyjaśnił mu, kim jest fundator tych wspaniałych ciastek. — Musi pan wiedzieć, że pan Pifke jest rzeczywiście znawcą muzyki. A jednocześnie jest mistrzem autoreklamy. Gdyby uważał, że pana „Symfonia” nie jest najwyższego lotu, nie zobaczyłby pan jego wyrobów. Nie może reklamować siebie za pośrednictwem mało znaczących nazwisk. Dla wielu kolegów jego sąd więcej znaczy, niż wszystkie głosy światowej krytyki. — A dla pana, panie Wróbel? — zapytał ubawiony kompozytor. — Ja nie wiem, czy pan Pifke zna się na muzyce. Ale wiem, że zna się na sukcesie. Wyczuwa znakomicie, w którym kierunku ciąży vox populi. I to nie tylko w sprawach muzyki. Czy pan wie, że ten numer z pączkami wykonał także w czasie pobytu w Warszawie generała de Gaulle’a? Przekonał generała, że ten był kiedyś jego klientem. De Gaulle był wówczas kapitanem i przebywał rzeczywiście w Warszawie. Pisze o tym Malaparte w swojej książeczce „Technika zamachu stanu”. Czytał pan? Winter przyznał, że ten rodzaj literatury specjalnie go nie interesuje. Natomiast fascynuje go postać de Gaulle’a. Chętnie skorzysta z zaproszenia na zwiedzanie pałacu w Wilanowie, gdzie mieszkali król Sobieski — „toć to prawie wiedeńczyk!” — i generał de Gaulle. Winter i Wróbel umówili się, że po koktajlu ustalą szczegóły jutrzejszej eskapady, bo teraz mistrz nie mógł opędzić się od licznych gości, którzy prosili bądź o autograf, bądź o odpowiedzi na nurtujące ich pytania. Pewien mężczyzna o potężnym nosie i nie mniej potężnym głosie upierał się przy zdaniu, że muzyka Wintera nie jest mu obca. Że rozpoznaje w niej elementy wyraźnie nawiązujące do wielkich tradycji muzyki austriackiej. Perorował biorąc Wintera na świadka: — Tak, moi panowie, to pachnie Mozahrtem. Pan Wintehr jest wielkim kontynuatohrem. Phroszę na przykład zwrócić uwagę na ten moment z „lahrgo”: ta, tatata, tata, ta. Skąd my to znamy? Nawet mój pies Bufon — a on się na tym zna, herrh Wintehr, niech mi pan wierzy — wiedziałby skąd to jest. Widząc skonsternowaną minę Wintera i reszty słuchających, którzy najwidoczniej opacznie rozumieli jego słowa, żywo gestykulując dodał spiesznie: — Widzę, że panowie źle mnie zrozumieli. To nie jest jakiś zarzut, tym bardziej insynuacja. To po prostu komplement. Więcej takiej muzyki, panie Winter! I dziękujemy za „Symfonię”. Nie wiedząc, co odpowiedzieć, Winter uśmiechnął się skromnie. Z ulgą zobaczył, że ów krytyk, którego nazwiska nie dosłyszał, oddala się. Zamienił jeszcze kilka słów z wiceministrem kultury oraz z ambasadorem austriackim, następnie zauważywszy Wróbla siedzącego samotnie ze szklanką w ręku, przeprosił rozmówców i skierował kroki w stronę dziennikarza. — Chwała Bogu, to już się kończy, prawda, mistrzu? — zapytał niepewnym głosem Wróbel. Widać było, że miał za sobą sporą liczbę szklanek z różnymi trunkami. — Tak, przyznaję, że takie imprezy mnie męczą. Nie mam nic do powiedzenia, a każdy sądzi, że jestem światowcem. Ale może byśmy ustalili, o której jutro się spotykamy? Może o dziesiątej? Wróbel wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki mały kalendarzyk i po chwili orzekł: — Jeśli panu nie robi różnicy, wolałbym trochę później. Powiedzmy o jedenastej, bo mam do nadania telex. Przyjadę po pana samochodem, a po zwiedzeniu pałacu i spacerze po parku zapraszam pana na obiad. Tam jest całkiem przyzwoita restauracja. Czy to panu odpowiada? Winter podniósł rękę na znak zgody i zapytał dziennikarza, czy nie wypiłby jeszcze strzemiennego. Przeszli przez jedną z sal restauracyjnych do baru nocnego. Na stole, wokół którego biesiadowała rozbawiona czwórka gości hotelowych, stała mała flaga szwajcarska — ten typowo polski zwyczaj powstał zapewne w czasach, gdy zagranicznych turystów było jak na lekarstwo i starano się w związku z tym uhonorować ich wszelkimi sposobami — która przypomniała Wróblowi o wiadomości, jaką miał przekazać kompozytorowi. — Herr Winter, zapomniałem panu powtórzyć coś, co zapewne pana zainteresuje. Prosił mnie o to nasz wspólny znajomy. — Kto to taki, o jaką wiadomość chodzi? — zapytał muzyk, zamawiając jednocześnie dwie whisky „on the rocks”. — Ogłoszony został wyrok na Wooda, zabójcę Toma Roya. Dostał dwadzieścia lat. Opowieść o spotkaniu z tajemniczym informatorem nie przekonała ławy przysięgłych. Nie miał żadnych świadków, nic nie przemawiało na jego korzyść. A na dobitkę żona zeznała, że wiedział o jej znajomości z Royem. — Dlaczego pan mi o tym opowiada? — zapytał gniewnie Winter. — Sądziłem, że to pana interesuje. Tak twierdził Vidal. — Kto?! — niemal wykrzyknął kompozytor. — Jean-Paul Vidal z Genewy. Przecież to pana dobry znajomy. Połączył się... — Pan też go zna? — przerwał Winter. — Oczywiście. Połączył się ze mną telexem i prosił, abym przesłał mu jutro rano relację z przebiegu koncertu, z reakcji polskiej krytyki. On pisze jakąś książkę o panu i każdy szczegół... — Tak, wiem. Staje się to poniekąd uciążliwe. Nie mogę zrobić kroku, aby nie zjawił się jak cień, w tej czy innej postaci, mój przyjaciel Vidal — powiedział o wiele łagodniej kompozytor i upewnił się jeszcze: — To on pana prosił, aby mi przekazać wiadomość o Woodzie? — Tak, oczywiście. Myślał widocznie, że to pana zainteresuje. Jeśli pan chce, panie Winter, dowiem się jutro czegoś więcej od moich kolegów z agencji prasowej — zaproponował dziennikarz. — Powiem panu w zaufaniu, że choć ten młody Roy miał występować w londyńskiej premierze „Alpejskiej”, to ta cała sprawa mało mnie obchodzi. Przypominam sobie, jak inspektor Sting mówił jeszcze w Londynie, że zdaniem jego szefa, za tą zbrodnią kryje się zraniona ambicja rogacza. No i sprawdziło się. Ale mówmy o czym innym — zatem jutro o jedenastej spotykamy się w recepcji? — Gdyby coś się zmieniło, w co wątpię, bo nie mam żadnych innych zobowiązań, dam panu znać wcześniej — powiedział na pożegnanie Wróbel. Jak się niebawem okazało, słowa dziennikarza na temat ewentualnej zmiany programu sprawdziły się, i to jeszcze tej samej nocy. Tyle tylko, że nie z jego winy, lecz kompozytora. Podczas śniadania do Wintera podszedł pracownik recepcji komunikując mu, że czeka na niego depesza teleksowa z Paryża. Po zapoznaniu się z jej treścią kompozytor poprosił, aby połączono go z mieszkaniem Adama Wróbla. — Tu Winter. Dobrze, że jeszcze zastałem pana w domu. Okazuje się, że nasze plany muszą ulec zmianie. Mój impresario informuje mnie właśnie, że jeszcze dziś oczekuje mnie w Wiedniu. Pojutrze po południu mamy stamtąd lecieć do Ankary. Mam zaledwie dwa dni na próbę z orkiestrą, której w ogóle nie znam. Nawet z reputacji. Jak pan widzi, panie Wróbel, nie jestem panem nawet swego czasu. — To rzeczywiście szkoda. Miałem akurat dzwonić do restauracji, aby zarezerwować stolik. Ale nic straconego, na pewno pan przyjedzie do nas jeszcze nie raz. Serdecznie pana zapraszam do siebie. Mam letni domek nad Jeziorami Mazurskimi. — Dziękuję bardzo. Na pewno skorzystam z zaproszenia, tylko nie wiem kiedy. Halpern, mój impresario, nie daje mi wiele swobody. No cóż — westchnął — do widzenia. Muszę się spakować, bo samolot odlatuje przed dwunastą. — Do widzenia, a może pana podrzucić na lotnisko? — zreflektował się dziennikarz. — Nie, nie trzeba. Mam załatwioną taksówkę. A poza tym, jeśli mnie pamięć nie myli, ma pan jakiś pilny tekst do nadania. — W rzeczy samej. Przynajmniej będę pierwszy, który poda wiadomość o pańskim koncercie w Turcji. Czy pan się orientuje, jakie są dalsze plany pana Halperna? — zapytał z zawodową ciekawością dziennikarz. — Nie, ale na pewno nie da mi chwili odpoczynku — zaśmiał się Winter. W niespełna dwie godziny potem Karl Winter wsiadał do maszyny. Stewardesa pomogła mu w ulokowaniu futerału pod fotelem. Winter położył obok niego mały drewniany przybornik do szycia ozdobiony ludowymi motywami, który kupił w ostatniej chwili dla Gertrudy. Miał nadzieję, że przyjmie ten skromny prezent w zamian za nie wysłaną pocztówkę. * * * Nie zauważyli nawet, kiedy wszedł do mieszkania. Halpern i Gertruda siedzieli w salonie i oglądali telewizję popijając kawę. Winter postawił walizkę i futerał przy drzwiach i wtedy Gertruda się odwróciła. Ku zdziwieniu Wintera jej pierwsze słowa nie miały powitalnego charakteru. — Karl, nasi chłopcy prowadzą trzy do jednego z Innsbruckiem — powiedziała z zapałem. Winter mógłby przysiąc, że miała wypieki na twarzy. Dopiero wtedy zauważył, że w telewizji nadawano transmisję meczu hokejowego, a z napisu, który mignął pod wielkim zegarem, wynikało, że druga drużyna, czyli „nasi”, jest z Salzburga. Halpern podszedł do niego z wyciągniętą ręką. — Cieszę się, że cię widzę, Karl. Nie byłem na lotnisku, bo teraz nigdy nie wiadomo, o której przylatują samoloty. Wolałem czekać na ciebie tutaj. Jak tam było w Warszawie? — zapytał jeszcze. Winter, rozpakowując drewniane pudełko przeznaczone dla Gertrudy, opowiadał zwięźle, jak przebiegał koncert, jaka była reakcja sali. Co do krytyki, niewiele może powiedzieć, bo nie kupił miejscowej prasy. I dodał, zwracając się do Gertrudy przygotowującej nową porcję kawy: — Nie wysłałem również pocztówek. Miałem być w pałacu królewskim w Wilanowie i tam kupić. Ale depesza Józefa zmieniła moje plany. Za to przywiozłem ten przybornik. Ładny, podoba się Gertrudzie? Gospodyni wzięła pudełko do ręki, obejrzała je ze wszystkich stron i podeszła do Wintera. Nagle, bez słowa, objęła kompozytora i pocałowała w oba policzki. Winter był wyraźnie zmieszany; nie spodziewał się takiej reakcji u powściągliwej na ogół Gertrudy. Halpern zaś miał wielką ochotę wybuchnąć śmiechem, ale coś go powstrzymywało. Ciszę przerwała Gertruda pytając impresaria, czy teraz także wypije kawę bez cukru. Przeszli znów do salonu. Gertruda wyłączyła dźwięk i usadowiła się blisko odbiornika. Winter usiadł obok Halperna. — Teraz ty mi powiedz, co słychać w Paryżu. Przywiozłeś mi moją pocztę? — Nie, bo do Ankary jedziemy tylko na kilka dni. Mamy bardzo korzystny kontrakt. Może zaraz potem coś wyniknie, ale też na bardzo krótko. Będziesz mógł wypocząć na Tahiti czy w Chamonix — dokończył impresario klepiąc rozmówcę po kolanie. — Wracając jeszcze do warszawskiego koncertu, pewien gość, chyba dyrektor jakiejś państwowej firmy od imprez artystycznych, zapytał mnie, czy przyjechałbym w przyszłym roku do Polski z okazji „Warszawskiej Jesieni”. Wyraziłem wstępnie zgodę, ale powiedziałem mu, żeby się skontaktował z tobą. On zresztą chyba ciebie zna. — Nic dziwnego, w branży wszyscy mnie znają — powiedział całkiem serio Halpern i zapytał jeszcze: — Jak się ten dyrektor nazywa? — Nie wiem, muszę gdzieś mieć jego wizytówkę. Powiem ci później. — Czy spotkałeś poza tym kogoś ciekawego? — Właściwie to nie. Aha, był bardzo sympatyczny krytyk muzyczny — Adam Wróbel. Wydaje mi się, że on tam zna wszystkich. Gertruda przerwała ich rozmowę: — Widzą panowie, ile jest? Pięć jeden! Winter i Halpern kiwnęli głowami, przyjmując z należytym zrozumieniem tę ważną informację. Poczekali, aż gospodyni będzie znowu bez reszty pochłonięta meczem, aby prowadzić dalej rozmowę. — Taki Wróbel to prawdziwy skarb. Za dużo w tych krajach biurokracji, a taki człowiek potrafi dzięki swoim kontaktom załatwić wszystko o wiele szybciej. To samo co w Budapeszcie, pamiętasz Istvana? Bez niego twój koncert odbyłby się pewnie dopiero w przyszłym roku. — Tak, pamiętam. Ale wracając do tego Wróbla, to muszę ci powiedzieć, że był moment, kiedy byłem na niego wściekły, choć sam był Bogu ducha winien. Wyobraź sobie, że Vidal nadał do niego teleks z prośbą o informację o koncercie i moim pobycie... — To bardzo ładnie z jego strony — przerwał Halpern. — Ty stale myślisz o reklamie. Ale w tym teleksie była też wiadomość dla mnie o procesie tego Wooda, wiesz, z Londynu. — Oczywiście, że wiem. Widocznie Vidal myślał, że to cię zainteresuje. W końcu... — Co „w końcu”? — pochylił się ku niemu Winter. — Przecież byliśmy niemal w środku całej afery. — A czy ciebie uważał za celowe poinformować o tym? — Głupie pytanie, Karl; skoro siedzę w Paryżu, to wie, że jestem o wszystkim poinformowany. Czytałem gazety. A tam nie znałeś języka. A propos, powiem ci, że w Paryżu spotkałem Stinga, tego inspektora z Londynu, pamiętasz? Spędzał tam weekend i wpadł do mnie na drinka. Aha, i jeszcze jedno — wiesz, do czego policja ostatecznie doszła w sprawie Rolanda? — Domyślam się... — Nieszczęśliwy wypadek. Broń, którą czyścił Roland, wypaliła sama spadając z biurka. — Tak myślałem. A czy wiadomo, kto po nim przejmie wydawnictwo? — zapytał rzeczowo kompozytor. — Z tego, co mi wiadomo, nowym właścicielem będzie Marguerite. Roland nie miał żony ani dzieci. Wszystko zapisał mademoiselle Sardou. Mogą wyłonić się problemy, jeśli zjawią się jak kruki jacyś dalsi krewni, ale na razie jest cicho. No, ale na mnie już czas. Muszę iść do hotelu. Jutro przyjadę po ciebie i wyruszymy razem. Przedtem... Nie, jutro powiem ci resztę. Gertruda odprowadziła Halperna do drzwi; po powrocie zapytała Wintera, co zamierza zjeść na kolację. — Coś równie smacznego jak zawsze, w twoim wykonaniu, oczywiście. Ale jeżeli mecz się jeszcze nie skończył, chętnie zaczekam. — Nie, Karl, zaraz panu podam. Zrobiłam na pana przyjazd taki strudel po naszemu. To na deser, przedtem przyrządzę sznycelki. — Znakomicie. Powiedz jeszcze, co słychać w naszym domu? Kręcąc się po kuchni, zaglądając co pewien czas do salonu, gdzie jeszcze był włączony telewizor, gospodyni opowiedziała Winterowi o ostatnich plotkach z kamienicy i sąsiedztwa. — Nasz listonosz złamał sobie nogę. Przychodzi teraz taki młody. To chyba student, bo nie nosi munduru, a na bagażniku motoroweru przywiązaną ma zawsze paczkę książek. Z salonu dobiegł głośny ryk. Gertruda pobiegła tam i wróciła po chwili rozpromieniona. — Wygraliśmy sześć dwa! — wykrzyknęła. Po chwili przybrała minę człowieka, który nagle przypomina sobie coś przykrego: — Jak mówiliśmy o listonoszu, to sobie pomyślałam, że jestem już stara baba — powiedziała bez żadnego widocznego związku. Winter też nie pojął, o co jej chodziło. Popatrzył na nią czekając na dalsze wyjaśnienia. — Ale nie będzie pan na mnie krzyczał? — upewniła się jeszcze Gertruda. — Ależ skąd. Za co miałbym krzyczeć? — odpowiedział Winter. — Bo widzi pan, Karl, jak pan pojechał do Anglii, to tego samego dnia przyszedł list. I ja go gdzieś położyłam i nie mogę za nic odnaleźć. Przepadł. Miałam powiedzieć o tym, jak pan wrócił z Londynu. Ale później pomyślałam, że to nie musiało być ważne, bo inaczej pan by wiedział i by się pytał. Bo pewnie pan spotkał tam tego, który do pana pisał. Ale jak pan nie pytał, to dałam spokój. — To dlaczego Gertruda mi teraz o tym mówi, skoro to nie był ważny list? — przerwał trochę zniecierpliwiony niejasną opowieścią starej kobiety. — Myślałam, że nie był ważny, bo jak pan wrócił z... — Tak, to już wiemy — znowu przerwał Winter. — Ale dziś, jak był tu pan Halpern i pana nie było, to przyszedł z pana znajomym. To ten, co napisał o grobie Karlsteina... — Vidal! Vidal był tu dzisiaj?! — Chyba on tak się nazywa. To jakiś Francuz, bo z panem Józefem mówili po francusku. Jemu też bardzo smakowała moja kawa... — Gertrudo, czy mogłabyś mówić jaśniej!? Powiedz mi, czego chciał ten Vidal? — zapytał gniewnie kompozytor. — Właściwie nie wiem. Ja jego nie rozumiałam, ale pan Halpern mówił, że ten pan pisze jakąś książkę o panu. I w niej będzie też o mnie. I powiedział jeszcze, że ten pan musi o panu wszystko wiedzieć. Wtedy tamten zapytał, co pan lubi najbardziej, czy ja pana długo znam, czy tu przychodzi jakaś kobieta. Ja się trochę zdenerwowałam, ale odpowiadałam, skoro to do książki i do gazet. Potem zapytał jeszcze, czy mistrz otrzymuje liczną korespondencję, to znaczy czy ludzie do pana piszą. Powiedziałam, że ja najlepiej wiem, bo zbieram znaczki... Jeszcze trochę sałatki kartoflanej, Karl? — Nie, już się najadłem. Lepiej opowiedz jeszcze, o czym rozmawialiście — powiedział spokojnie Winter. — Mówiłam więc o znaczkach z całego świata. Pytał się, skąd na przykład ostatnio były listy. To mówiłam, a ten młody notował. W końcu zapytał, czy był list z Londynu. I skłamałam, bo przypomniało mi się, ze był ale go nie oddałam, bo się zgubił. I teraz wiem, że był ważny, bo ten, no, jak mu tam, Vidal, kilka razy jeszcze pytał o list z Londynu. To chyba wszystko, bo zaraz poszedł. Ale nie poczęstowałam go strudlem. Zapanowała cisza. Winter pomyślał chwilę o tej wizycie i o liście, którego pewnie nigdy nie przeczyta. Wyczuwał, że za tym coś się kryje. Chyba że Gertruda, zafascynowana faktem zgubienia listu, zapamiętała z tej wizyty głównie ten fragment rozmowy, który dotyczył korespondencji. Zwrócił się do gospodyni, która z napięciem czekała, co teraz powie jej pracodawca. — Ukrój jeszcze trochę strudla. Jest wyborny. A o liście nie ma co myśleć. Na pewno nie był ważny. Nie masz się czym przejmować — powiedział uśmiechając się. — Jak to nie ma się czym przejmować? — żachnęła się gospodyni. — Jak gubię rzeczy, to znaczy, że się starzeję. Winter zaśmiał się głośno i uspokoił Gertrudę ostatecznie, prosząc ją o przygotowanie kilku czystych koszul na jutrzejszą podróż. Wiedziała teraz, że Karl nie gniewa się na nią naprawdę. Ale swoją drogą denerwował ją fakt, że nie pamiętała, gdzie mogła się podziać ta długa, niebieska koperta lotnicza. Takie długie koperty zawierają na ogół ważne listy. Ona o tym dobrze wiedziała. No, a poza tym były na niej trzy śliczne znaczki — każdy inny. Dopiero gdy znaleźli się na ulicy, Karl Winter, który niemal przez cały czas milczał ze względu na obecność Gertrudy) przypuścił frontalny atak na Halperna. — Mój drogi, chciałbym wiedzieć, co się dzieje ostatnio wokół mojej osoby. Jakim prawem przyprowadziłeś do mojego domu Vidala? Gertruda opowiedziała mi o śledztwie, którego padła ofiarą. — O śledztwie? — zdziwił się impresario. — A jak inaczej można nazwać indagacje Vidala, a może i twoje, w sprawie jakiegoś zaginionego listu, o istnieniu którego zresztą sam nie wiedziałem? Truda wydała mi się wprost przerażona. Halpern nie odpowiedział od razu na zarzuty przyjaciela. Może dlatego, że początkowo nie zrozumiał, o co mu właściwie chodzi. Podczas swojej z Vidalem wizyty w domu kompozytora odniósł całkiem inne wrażenie. Kiedy już wygodnie usadowili się w taksówce, wiozącej ich na lotnisko, podjął na nowo rozmowę. Był spokojny, stanowczy i trochę znużony podejrzliwością Wintera. — Karl, wydaje mi się, że jesteś przewrażliwiony, zbyt nerwowy. Podchodzisz do spraw błahych z taką furią, z takim impetem, jakby one miały decydujący wpływ na całą twoją karierę. Zastanawiam się, czy ty się przypadkiem nie zgrywasz. Rzeczywiście przyprowadziłem Vidala do twojego mieszkania, rzeczywiście rozmawiał on długo z Gertrudą. Ale czy zrozumiesz wreszcie, że on naprawdę pisze twoją biografię? Że musi dostosować się do wymagań wydawców? Nie wiem, o co chodzi z tym listem. On po prostu pytał, czy masz wielu wielbicieli, czy dużo do ciebie piszą, skąd są — ot, normalne pytania, jakie by zadał każdy, kto ma zamiar napisać książkę o sławnym człowieku. Zapadła cisza. Przerwał ją w końcu Winter. Powiedział niskim, cichym głosem, jakby mówił do samego siebie, a nie do siedzącego obok przyjaciela: — Ale dlaczego tak wypytywał o jakiś list z Londynu? — On wypytywał? To raczej Gertruda cały czas o nim mówiła. Nikt o to nie pytał, tylko ona powtarzała co drugie zdanie: „Ale z Londynu, to listu dawno nie było”. — Jak to? — A no właśnie tak. Powiedzmy, że Vidal pytał za moim pośrednictwem, choć całkiem dobrze zna niemiecki, czy był list z Rio de Janeiro z fotografią wielbicielki; Gertruda na to odpowiadała: „Może i był, ale ż Londynu to dawno nie było”. I tak w kółko. Znowu zamilkli. Po chwili Winter zaczął się śmiać, cicho, nerwowo. Halpern popatrzył na niego nie ukrywając rosnącego zdumienia. — Józef — powiedział w końcu kompozytor — ja cię strasznie przepraszam. Dałem się nabrać starej wariatce. To ona wprowadziła mnie w błąd. Masz absolutną rację, jestem przeczulony. I bardzo dobrze zrobiłeś przyprowadzając Jean-Paula. — W porządku, ale może wyjaśnisz mi, o co właściwie chodzi, co się naprawdę stało z tym tajemniczym listem? — zapytał dość chłodno impresario. — Słusznie, należą ci się wyjaśnienia. Otóż wyobraź sobie, że nadszedł do mnie jakiś list z Londynu akurat wtedy, gdy tam lecieliśmy. I Gertruda gdzieś go zawieruszyła. A ponieważ jest to uczciwa kobiecina, nie potrafiła tego ukryć. Powiedziała o nim Vidalowi i w końcu mnie. Tyle tylko, że z jej relacji wynikało, jakoby Vidal cały czas tylko o ten list pytał. Rozumiesz teraz? — Taaak. Ale muszę ci powiedzieć, że zaczynam dochodzić do wniosku, iż mimo wszystko, mimo że mu wiele zawdzięczasz, to jednak ostatnio odwróciłeś się od Vidala. Mało tego, odnoszę wrażenie, że nie jesteś specjalnie zachwycony faktem pisania przez niego książki o tobie. Na dobrą sprawę tylko wydawcy, Vidal, Gertruda i ja — choćby ze względów reklamowych — chcemy, aby książka się ukazała. Ty zaś się do tego nie palisz. Wyraźnie. Winter popatrzył na przyjaciela; chciał coś odpowiedzieć, ale samochód właśnie się zatrzymał i kierowca oznajmił, że już są na miejscu. Bagażowi zabrali sprawnie walizki. Winter zatrzymał przy sobie futerał, Halpern zaś nieodłączną torbę lotniczą, w której trzymał dokumenty. Nie lubił skórzanych neseserów wyglądających, jego zdaniem, snobistycznie. Po odprawie paszportowej i biletowej usiedli wygodnie w jednym z barów lotniska i zamówili drinki. Halpern, sącząc powoli swoją whisky, podjął na nowo temat: — Słuchaj, ten chłopak już narzeka, że mu utrudniasz pracę. Tak jakbyś był przeciwny książce. Fakt, że nie będzie to taka biografia, jakie pisali Ludwig, Zweig czy Stone, ale w końcu nie jesteś ani Michałem Aniołem, ani Beethovenem. Ot, po prostu popularna książka, relacja dziennikarska o sławnym muzyku, być może najsławniejszym kompozytorze naszych czasów. — Ostatnie zdanie miało złagodzić ostrość tego, co powiedział na początku. — Rozumiem. Ale tak naprawdę, to chyba nikt nie lubi, aby mu kaloszami... — Mój drogi — przerwał mu impresario — zapominasz o zasadniczej kwestii. Z chwilą, gdy zdecydowałeś się zostać sławnym — a wiem, że chciałeś za wszelką cenę nim być — musiałeś zacząć się liczyć z faktem, że twoje prywatne życie stanie się własnością publiczną. Pociesz się, że bywa o wiele gorzej. Wiesz co się stało z Marilyn Monroe? Przykład może nie jest najtrafniejszy, bo tu wchodziły w grę jeszcze inne czynniki, ale mechanizm jest ten sam. Albo — to chyba bardziej do ciebie przemówi — przypomnij sobie, jakie miał życie młody Roberto Benzi. Jeżeli dziś jest tylko tuzinkowym dyrygentem, to dlatego, że za wiele o nim pisano, gdy miał dwanaście czy piętnaście lat. Takie to czasy — zakończył sentencjonalnie Halpern. — Chyba masz rację. Tak, masz rację. Postaram się zachować inaczej — powiedział ugodowo kompozytor. — I jeszcze jedno ci powiem — podjął na nowo Halpern — Vidal jest rzetelnym dziennikarzem. O ile mi wiadomo, nie goni za sensacją. Ale musi wszystko wiedzieć, co nie oznacza, że o wszystkim zaraz napisze. On ma swoją etykę. Powiem ci na przykład, że ostatnio pytał wiele razy, czy utrzymujesz bliższe kontakty z Marguerite Sardou, czy po śmierci Rolanda dzwoniła do ciebie albo napisała. Widocznie myśli, że coś was łączy... — O Boże — niemal z trwogą jęknął Winter. Po chwili zapytał — A dzwoniła? Halperna to pytanie całkiem wytrąciło z równowagi. Teraz już nic nie rozumiał. Doszedł do przekonania, że tak naprawdę, to wcale nie zna swego przyjaciela. Opróżnił szklankę, zastanowił się chwilę i zamówił następną. Mieli jeszcze co najmniej kwadrans do wejścia na płytę. Siedzieli w milczeniu. Winter wyglądał tak, jakby miał ochotę wytłumaczyć się ze swego ostatniego pytania, które — co do tego nie miał wątpliwości — wyraźnie zdziwiło Halperna. Ale, jak mawiają Francuzi, „qui s’excuse, s’accuse”, wolał więc milczeć. Niech sobie Józef myśli co chce. Może nawet lepiej, żeby wyobrażał sobie Bóg wie co. Natomiast wścibskość Vidala mimo wszystko go drażniła. Halpern, jakby czytał w myślach przyjaciela, który mechanicznym ruchem od pewnego czasu głaskał futerał, powiedział ze sztuczną wesołością: — Mój drogi, nie zgadniesz, co nasz przyjaciel Vidal wymyślił. Oczywiście wyraziłem zgodę, bo pomysł jest absolutnie wyborny i mam nadzieję, że nie zrobisz sobie i mnie żadnego kawału. — Co znowu? — warknął Winter, ale natychmiast się poprawił i dodał słodko: — Zamieniam się w słuch. — Otóż wyobraź sobie, że z Ankary lecimy wprost do Zurychu. Nie, nie żaden koncert. Wiem, że jesteś zmęczony. W Zurychu będzie na nas czekał wielki Rejard we własnej osobie. — Ten od Baletu Naszych Czasów? — przerwał Winter. — On sam. Chce ponoć spotkać się z tobą w sprawie ewentualnej transpozycji baletowej twojej „Symfonii”. Muszę się przyznać, że już wstępnie z nim rozmawiałem. Po „Dziewiątej” Beethovena, „Alpejska” Wintera! To jest więcej niż konsekracja. — I sporo pieniędzy — uciął złośliwie kompozytor. Wstali niemal jednocześnie od stolika. Przez megafony zapowiadano właśnie odprawę pasażerów do Ankary. 8. Pod numerem dwadzieścia sześć na ulicy Armengaud w Saint-Cloud pod Paryżem, w sali dalekopisów, dyżurujący mężczyzna patrzył, jak przez czytnik przewija się perforowana taśma zielonego papieru. Jednocześnie z przesuwaniem się taśmy pojawiały się na rolce papieru tajemnicze grupy cyfr. Dalekopis z centrali Interpolu połączony był w tej chwili z narodowym biurem Międzynarodowej Organizacji Policji Kryminalnej w Ankarze. ...234. 6798. 4.568900.2345. 8596804.5647397.9678.7. 896004567, 956774, 867950. 56.859. 96875674800456. 45637. 098776895. 67829911... Interpol nadawał swoje meldunki szyfrem liczbowym głównie po to, aby w przypadku przebicia na liniach dalekopisowych nikt niepowołany nie mógł odczytać treści, z drugiej zaś strony przekonano się już dawno, że szyfr literowy, przy różnicach w alfabetach, może stać się źródłem nieporozumień. A niekiedy, w przeprowadzaniu ważnej akcji, każda minuta miała istotne znaczenie. Szyfr liczbowy był o wiele lepszy... W stolicy Turcji pracownik miejscowej policji kryminalnej, oddelegowany do narodowego biura Interpolu, specjalista do walki z przemytem narkotyków, odczytywał treść meldunku, który wręczył mu szyfrant: „...istnieje zatem podejrzenie, że mogą oni wykorzystać pobyt w waszym mieście w celu nawiązania kontaktów z miejscowymi handlarzami narkotyków. Nie będąc dyplomatami, korzystają jednak z umownej nietykalności wynikającej ze sławy, jaką sobie zdobył ostatnio Karl Winter. W przypadku stwierdzenia, iż nasze podejrzenia są uzasadnione, prosimy nie interweniować. Według naszego informatora, obaj podejrzani mają udać się z Ankary bezpośrednio do Zurychu. Pobyt ich w Ankarze obliczony jest na cztery — pięć dni. Prosimy o poinformowanie nas dokładnie, kiedy nastąpi odlot (numer samolotu, dzień, godzina) oraz o podanie wszelkich informacji o ich krokach w waszym mieście...”. Inspektor Topuz swoją zawodową powinność wypełnił tak pedantycznie, że mimo silnej awersji do wszelkiej muzyki poważnej, poszedł na premierę „Symfonii Alpejskiej”. Cztery dni później nadał zakodowaną depeszę nasłępującej treści: „...w tej sytuacji nie możemy mówić o jakichkolwiek niezbitych dowodach. Powtarzam: to, iż panowie Winter i Halpern (uwaga co do tego ostatniego: stwierdziliśmy ponad wszelką wątpliwość, iż ma on dwa paszporty — francuski i amerykański, ale oba autentyczne; chyba ma podwójne obywatelstwo) zatrzymali się w hotelu uchodzącym za miejsce spotkań handlarzy narkotykami (pod inwigilacją znajdują się kierownik recepcji i kilku barmanów), zjedli dwukrotnie kolację w restauracji, o której pisaliśmy wam w raportach nr 17/D/73 i 43/D/75 sprzed kilku miesięcy (linia przerzutowa Ankara-Sofia- Belgrad-Marsylia) oraz skorzystali z taksówki, której kierowca jest notowanym pośrednikiem — nie świadczy o niczym. Panowie H. i W. odlatują jutro lotem TK 908. Postaramy się jeszcze dziś wieczorem spenetrować bagaże. Gdyby wynik był pozytywny, natychmiast damy znać. Powodzenia”. Siedemnaście godzin po otrzymaniu meldunku z Turcji, centrala w Saint-Cloud zarządziła stan pogotowia przy współudziale federalnego biura Interpolu na Szwajcarię. Na lotnisko Kloten w Zurychu przybyło kilku inspektorów miejscowej policji, dwaj delegaci z centrali Interpol, sam szef służby celnej oraz kilku dziennikarzy i fotoreporterów, nie wiadomo przez kogo zawiadomionych o mającej nastąpić sensacji. * * * Gdy do sali odpraw wszedł Karl Winter ze swoim nieodłącznym futerałem, jeden z fotoreporterów zrobił kilka zdjęć — każda agencja, każde archiwum redakcyjne chętnie kupi fotografię znanego kompozytora „w cywilu”. Błysk fleszów odegrał jak gdyby rolę sygnału alarmowego — nagle, jak na komendę, do Wintera i Halperna zbliżyło się kilku celników, wskazując jednocześnie na długi blat obity blachą. — Panowie mają coś do oclenia? — zapytał uprzejmie szpakowaty mężczyzna w zielonoszarym mundurze. Halpern rozłożył ręce. Nie wiadomo było, czy w ten sposób chce oznajmić, że jest czysty jak łza, czy raczej pozwala, aby go obszukano. Stojący obok niego Winter rozglądał się niespokojnie. Zauważywszy przechodzącego bagażowego poprosił, aby przyniesiono jego walizkę, która wędrowała jeszcze na obracającej się taśmie. Była ona niewielkich rozmiarów i celnik uporał się z nią kilku sprawnymi ruchami. Po chwili poproszono obu pasażerów do pobliskich kabin — gdy Winter wyszedł jako pierwszy, fotoreporter zrobił zdjęcie w chwili, gdy sławny kompozytor poprawiał krawat. Był wyraźnie wściekły. Dziennikarze radowali się w duchu, spodziewając się, że za chwilę może nastąpić awantura. Winter szedł szybkim krokiem w kierunku mężczyzny, który wyglądał na szefa celników. Już otwierał usta, aby coś powiedzieć, gdy celnik wskazał ruchem ręki na futerał, który przez cały czas leżał na kontuarze. Prawdopodobnie prosił, aby Winter otworzył futerał, ale do miejsca, gdzie stali dziennikarze i mężczyźni w cywilu, nie dochodziły słowa. Kompozytor chwilę stał bez ruchu. Obejrzał się, jakby zbliżający się do niego wolnym krokiem, uśmiechnięty Halpern mógł mu w czymkolwiek pomóc. Wreszcie wyjął z kieszonki kamizelki kluczyk — dziennikarze mogli widzieć przez ułamek sekundy wychodzącą ze spodni koszulę mistrza, nikt jednak nie zdążył zrobić zdjęcia — i otworzył futerał. W tym czasie jeden z fotoreporterów z ogromnym aparatem wiszącym na szyi stanął niemal za plecami muzyka. Celnik wyjął skrzypce, popatrzył na nie przez chwilę, pomachał nimi, podniósł na wysokość twarzy, jakby chciał je obwąchać, przyjrzał się ściankom i oddał instrument Winterowi. Kompozytor dopiero wtedy zauważył wpatrzone w niego oczy alzackiego wilczura, który spokojnie siedział na tylnych łapach („co ten pies tu robi? Co się tu dzieje, na Boga?”). Już chciał schować skrzypce z powrotem do futerału, gdy drugi celnik powstrzymał go ruchem przypominającym gest policjanta zatrzymującego ruch na skrzyżowaniu. Wziął do ręki obity ciemną skórą futerał, otworzył go i postawił pionowo. Przykucnął, aby przyjrzeć się lepiej welurowej wyściółce. Po chwili prawą ręką — lewą przytrzymywał chwiejące się etui — wyciągnął mocno już przetarte, granatowe dno, które nie stawiało żadnego oporu. Posypał się plik pożółkłych kartek. Celnik podniósł je, przyjrzał im się uważnie. Fotoreporter stojący za Winterem zrobił błyskawicznie trzy czy cztery zdjęcia. Po chwili celnik oddał kartki kompozytorowi z przepraszającym jak gdyby uśmiechem. — To oryginał „Alpejskiej” — wyszeptał Winter. — Wszystko w porządku, proszę pana – powiedział celnik i zawołał: — Następny, proszę. Dopiero wówczas kompozytor zwrócił uwagę, że nieliczni pasażerowie, którzy razem z nim przylecieli z Turcji, są równie skrupulatnie rewidowani. Jego wzrok natrafił na fotografa, który coś majstrował przy aparacie. Zbliżył się do niego i zapytał: — Co się tu dzieje? Może pan coś wie? — Niewiele, panie Winter. Ktoś zadzwonił do redakcji i powiedział, że coś się będzie działo na lotnisku, więc zaraz przyjechałem. Myślałem, że to będą jacyś porywacze czy coś w tym rodzaju — dodał jeszcze człowiek z aparatem, jakby chciał ubiec dalsze pytania Wintera. — To dlaczego tylko mnie pan robił zdjęcia? — spytał Winter po chwili. — Bo pan jest sławny. Pan sobie wyobraża, jaka to byłaby gratka, gdyby w pańskim bagażu znaleziono jakąś bombę lub granat? — zaśmiał się fotoreporter. Winter machnął ręką i poszukał wzrokiem Halperna. Dostrzegł impresaria opartego o szklaną ścianę, za którą stały rzędem różnokolorowe butelki z alkoholem i barwne kartony papierosów. Rozmawiał z kimś. Winter rozpoznał niemal natychmiast tę sylwetkę. „Vidal! Co on tu u licha... A prawda, Rejard jest w Zurychu...”. — Dzień dobry, Karl. Ale przygoda, co? — przywitał go dziennikarz. — Właśnie. Co się tu właściwie dzieje? Tu, w tej oazie spokoju? Ten gość, tam, powiada, że chodzi o jakichś piratów powietrznych. Czy my wyglądamy na... — Po pierwsze, mój drogi, nikt nigdy nie wygląda na tego, kim jest naprawdę. Po drugie — nie chodziło o bomby, lecz po prostu o narkotyki. Widziałeś psa? On nie był po to, aby usłyszeć tykanie bomby zegarowej, miał tylko wywęszyć, czy w walizce szanownego pana są narkotyki. Muszę ci wyznać, że kiedy celnik wyjął dno futerału i wypadły te kartki, myślałem, że już cię mają — zaśmiał się Vidal. — Więc byłeś tu od początku? — spytał Halpern. — Prawie. Chciałem was powitać na mojej ziemi ojczystej, ale nie wyszło najlepiej. I to nie tylko na lotnisku; dostałem wczoraj wieczorem telegram od Rejarda, w którym zawiadamia, że będzie mógł przyjechać dopiero jutro. Ale za to mamy sporo czasu dla siebie. Jak mi wiadomo, pan Halpern ma tu jakieś interesy, więc ja cię porywam. Spotkamy się jutro wszyscy w Genewie, gdzie zjawi się nasz baletmistrz. Zgoda? Trzej mężczyźni wyszli razem z portu lotniczego. Gdy Winter i Halpern siedzieli już w sportowym samochodzie Vidala, ten na chwilę ich przeprosił i podbiegł do młodego fotoreportera, wsiadającego akurat na wielki motocykl. Zamienili kilka słów; po chwili Vidal siedział już za kierownicą. — Pana, panie Józefie, zawieźć do centrum, prawda? Halpern skinął głową. * * * Pierwsze dwadzieścia kilometrów autostrady prowadzącej z Zurychu do Genewy obaj mężczyźni przejechali w całkowitym milczeniu. Dopiero po krótkim postoju przy stacji benzynowej, gdzie w małej kawiarence wypili sok owocowy, kompozytor przerwał milczenie, które wyraźnie im ciążyło. — Chciałbym wiedzieć, co naprawdę oznaczała ta komedia na lotnisku. Mógłbym uwierzyć, że chodzi o przypadek, gdyby nie fakt, że jedynie mną interesowali się obecni dziennikarze i fotoreporterzy. Powiedz, Jean-Paul, o co naprawdę chodziło, kto napuścił na mnie celników? Kierowca czerwonego porsche’a nadal milczał ze wzrokiem utkwionym w betonową wstęgę szosy. Po chwili sięgnął po papierosa, uruchomił zapalniczkę, wypuścił kłąb dymu i spojrzał ukradkiem na swego pasażera. — Chyba mają rację ci, którzy twierdzą, że jesteś przeczulony. A może coś cię gryzie, niepokoi? Chyba przyjacielowi możesz powiedzieć, co cię trapi? Dostałem wczoraj po południu wycinki z prasy tureckiej zawierającej recenzje z twojego występu. Nie można powiedzieć, żeby były entuzjastyczne. Ot, po prostu poprawne. Tak jak poprawne było prowadzenie przez ciebie orkiestry. Po krótkiej pauzie Vidal podjął swój monolog. — Obaj doskonale wiemy, gdzie tkwi źródło twojej nerwowości. Ale mogę cię uspokoić — nadal jesteś wielkim Winterem i nikt nie wątpi w twój talent. Nawet stary Karlstein — na dźwięk tego nazwiska Winter gwałtownie odwrócił się w kierunku rozmówcy, który udał, że tego nie dostrzega — nawet stary Karlstein wiedział, że będziesz kimś... — Vidal zamilkł na chwilę, uchylił okno, wyrzucił tlący się niedopałek i dorzucił ciszej, jakby do siebie: — Bałem się przez chwilę, że ten celnik zapyta, co to za partytura, że zacznie ją przeglądać. Co mu właściwie powiedziałeś? — Prawdę. Po prostu prawdę. Że to oryginał „Symfonii Alpejskiej”. Vidal popatrzył na Wintera z ukosa i wycedził: — Nerwy, mój drogi, to ty masz jednak w porządku. Tylko nie wiem, dlaczego wozisz wszędzie ze sobą ten oryginał. Za kilka lat... co ja mówię, już dziś te papiery mają sporą wartość. Czy nie lepiej je zdeponować w banku?... Zresztą zrobisz jak zechcesz. Dojeżdżali już do Genewy. Poświata miasta odbijała się od nisko sunących chmur. Gdy zatrzymali się przed bogato oświetlonym hotelem, była akurat pora kolacyjna. — Masz już zamówiony pokój. Kiedy się będziesz przebierał, zarezerwuję stolik. Vidal spoglądał przez chwilę na wsiadającego do windy przyjaciela, potem oddał płaszcz szatniarzowi i skierował kroki w stronę baru „Wyłącznie dla gości hotelowych”. Po drodze ukłonili mu się z szacunkiem maitre d’hotel i pracownik recepcji. Dziennikarz pomyślał sobie, że teraz, gdy został współakcjonariuszem gazety, jego osoba zaczyna się liczyć w tym mieście, gdzie pieniądz jest królem. „Pieniądze... Może o to chodzi? Może Karl... Ale skąd... Nawet po odliczeniu wszystkiego, sporo mu zostaje. Jeszcze rok i będzie mógł tylko obcinać kupony...” Zamówił martini dry. Nie wiedział dokładnie, jak długo tak siedział, chyba jednak sporo czasu, skoro zdążył opróżnić pełną tackę orzeszków. Podszedł do niego jeden z boyów i szepnął, że w hallu czeka na niego pan Winter. Nie odebrawszy reszty z pośpiesznie wyciągniętego banknotu, Vidal opuścił bar. Pośrodku rzęsiście oświetlonego hallu stał kompozytor w nie najlepiej wyprasowanym garniturze. „Nie przebrał się” — pomyślał dziennikarz. Gdy z przepraszającym gestem zbliżył się do niego, zorientował się od razu, że Winter ma za sobą dwie albo nawet trzy szklanki whisky. — Strasznie przepraszam. Zapomniałem ci powiedzieć, że będę w barku. Zamyśliłem się nad martinim.. — Ja też, przyjacielu, nie zmarnowałem czasu. Zamówiłem drinka w pokoju. Potem doszedłem do wniosku, że jestem całkiem odpowiednio ubrany, i wpadłem do baru, tego od ulicy. I wypiłem twoje zdrowie — dokończył jowialnie Winter. Przeszli do wielkiej jadalni, której okna wychodziły na jezioro. Rozkładając serwetkę na kolanach, kompozytor, którego nastrój uległ zadziwiającej metamorfozie w ciągu zaledwie godziny, nachylił się w kierunku Vidala i powiedział scenicznym szeptem: — Wszystko dokoła nas jest wielką tajemnicą. Doszedłem do tego głębokiego wniosku patrząc, jak topnieją kostki lodu w mojej szklance. Ale — Winter wyprostował się i zaczął mówić normalnym głosem — najbardziej tajemniczy jesteś jednak ty. Nic mi nie mówiłeś, że zamierzasz przeprowadzić wywiad z moją Gertrudą. Napędziłeś jej stracha z tym listem, który zgubiła... Nie, jeszcze się nie odnalazł, ale to chyba nie ma żadnego znaczenia. A teraz poważnie: powiedz mi, jak naprawdę wygląda „moja” książka, nad jakim rozdziałem teraz pracujesz? Vidal popatrzył na Wintera i podniósł wysoki kielich z białym, lekko musującym winem, jakby pił jego zdrowie: — Idzie mi całkiem dobrze, mam za sobą już jakieś dwie trzecie. Rozpisuję się o twej sławie, ale... — Ale? — Tak naprawdę, gdy przeglądam to, co napisałem, dochodzę do wniosku, że to dziwna biografia. I sam nie wiem... Lepiej jeszcze się napijmy tego świetnego wina — urwał Vidal. — Zaraz, zaraz, pomówmy jeszcze o tej, jak ją nazywasz, biografii. Czego nie wiesz? — zapytał Winter przytrzymując rękę przyjaciela, sięgającego po butelkę. — Jak by ci to powiedzieć? Otóż mam wrażenie, że piszę powieść kryminalną. Zauważ sam — Roy, Roland, włamanie, narkotyki... — Włamanie? Jakie włamanie? — Ach, rzeczywiście, ty nie wiesz o niczym. Tuż przed twoim odlotem do Warszawy ktoś się włamał do księgarni, a raczej do archiwum wydawnictwa Rolanda. Mademoiselle Sardou nie chciała mi powiedzieć, czy coś zginęło, ale z informacji, jakie uzyskałem na policji wynika, że jeżeli coś zginęło, to najwyżej jakieś stare papierzyska. To dziwne swoją drogą, że Halpern nic ci nie powiedział, gdy byliście razem w Ankarze. On się przecież widział z Marguerite Sardou, wiem to od niej. Poza tym ona pragnie koniecznie się z tobą zobaczyć. Jeśli dobrze rozumiem, chodzi o odnowienie kontraktu, bo od chwili, gdy ona przejęła wydawnictwo, widać wyraźnie, że zamierza pracować inaczej niż świętej pamięci Louis Roland. Ale o co jej dokładnie chodzi, to już, mój drogi Karl, naprawdę nie wiem. Może byśmy się wybrali razem do Paryża zaraz po spotkaniu z Rejardem? Winter machnął ręką nad stołem, wyrażając w ten sposób swój brak zainteresowania dla ostatniej propozycji Vidala. — Nie, nic z tego. Nie wiem, czego ode mnie chce Marguerite, ale na razie nie jadę do żadnego Paryża. Jestem po prostu zmęczony. Najchętniej zaszyłbym się gdzieś w górach, jeździł na nartach i wieczorami czytał dobre książki, a może nawet oglądał telewizję. Najlepiej mecze hokejowe, jak Gertruda — zaśmiał się głośno kompozytor. Vidal spojrzał na niego uważnie. Wyglądało na to, że jest zaskoczony postawą Wintera i nie wie jeszcze, co o tym sądzić. Ale nie podjął tematu, czekając, co jego przyjaciel jeszcze powie. Gdy zrozumiał, że Winter nie zamierza dalej mówić o swych planach, że siedzi oparty o blat stołu i uśmiecha się do własnych myśli — redaktor „La Gazette de Geneve” powrócił do sprawy ewentualnego wyjazdu do Paryża, choćby na kilka dni. — Widzisz, Karl, z tego, co Marguerite Sardou mi powiedziała, wynika, że ona ma u siebie jakiś materiał, który mógłby nas, a na pewno ciebie, mocno zainteresować. Czy wiesz o tym, że Karlstein tuż przed śmiercią nawiązał kontakt z Rolandem? Winter znieruchomiał, po chwili zaś powiedział: — Co ty pleciesz? Karlstein nie znał Rolanda, bo i skąd. — Osobiście rzeczywiście nie znał, ale pamiętaj, że w świecie muzycznym nazwisko ojca Louisa Rolanda było dobrze znane. A poza tym w owych czasach w Wiedniu nikomu nie było w głowie uruchamianie wydawnictwa muzycznego, twój poczciwy nauczyciel zwrócił się więc do samej Mekki, do Paryża, a jak do Paryża, to do Rolanda. Tym bardziej, że mieszkaliście w strefie zajętej przez Francuzów. — I co jeszcze masz mi do powiedzenia? — zapytał Winter. — Nic więcej. Ale wydaje mi się, że warto porozmawiać z tą Sardou, a nuż coś wie — odparł dziennikarz jakby od niechcenia. — Taaak, rozumiem twój niepokój, twój twórczy niepokój. Dla ciebie to pewnie jeszcze jeden element do książki. — Zgadłeś. Bez twojej zgody mademoiselle Sardou nie udostępni mi informacji o człowieku, któremu tyle zawdzięczasz. Winter popatrzył na Vidala i z nagłym błyskiem w oczach powiedział: — A wiesz ty co, mądralo, że podsunąłeś mi wspaniałą myśl. Jak mi się twoja książka nie spodoba, to nie wyrażę zgody na jej opublikowanie, a przynajmniej każę usunąć fragmenty, które nie będą odpowiadały prawdzie, mojej prawdzie, rzecz jasna — ostatnie słowa Winter wypowiedział niemal rechocząc. — Właściwie, Karl, powinienem czuć się urażony. Jak mogłeś myśleć chociaż przez chwilę, że wysłałbym maszynopis do wydawców nie pokazując go tobie? Chyba zresztą pamiętasz, że oni żądali twojej autoryzacji. Nie chcą narażać się na jakiś kosztowny proces, który... — ...który mógłby stać się świetną kampanią reklamową — dokończył złośliwie Winter. Vidal machnął ręką. Zawołał kelnera, poprosił o kawę i koniak i po chwili podjął temat, nie zważając na uszczypliwość Wintera: — Jeśli mam być szczery, to na samą myśl o autoryzacji ciarki mnie przechodzą, przy czym bardziej boję się Halperna niż ciebie. Wiesz, że obecnie nie zajmuję sę już wyłącznie krytyką muzyczną, lecz kieruję całym działem informacji gazety. Tak naprawdę, gdyby ktoś zechciał odkupić to, co już napisałem, i dokończyć dzieło, to długo bym się nie zastanawiał. — Ile? — przerwał ostrym głosem Winter. — Ile? Za sto pięćdziesiąt tysięcy franków, szwajcarskich oczywiście, Karl Winter przestałby dla mnie natychmiast istnieć. I to na zawsze, wierz mi. Za te pieniądze mógłbym zwrócić zaliczkę wydawcom oraz nie cierpiące zwłoki długi. — Rozumiem cię, Jean-Paul, i myślę, że mógłbym coś zrobić. Na pewno spotkam kogoś, kto by się sprawą zainteresował — powiedział całkiem innym tonem Winter. — Ale sprawa jest pilna, bo pozostało tylko kilka tygodni, a ani wydawcy, ani wierzyciele nie zamierzają ogłosić moratorium — dodał szybko dziennikarz. — Niektórzy wierzyciele może tak. Natomiast pomyślałem sobie — jest to może niezbyt mądra propozycja z mojej strony — że sam mógłbym się zająć książką. Jak myślisz, czy na to pójdą? — Pomysł, jak pomysł, już paru sławnych ludzi napisało własne biografie, nawet w postaci vie romancee. — No właśnie — podjął kompozytor — ale czy zebrany przez ciebie materiał jest wart tych pieniędzy? Czy mógłbyś dać mi do przeczytania choć kilka fragmentów? — Nic łatwiejszego. W przegródce na klucze, pod numerem twojego pokoju, stoi mała czarna aktówka. Znajdziesz w niej około trzydziestu stron maszynopisu. To oczywiście kopia, bo tak jak ty, nigdy nie rozstaję się z oryginałem — uśmiechnął się dobrodusznie Vidal. 9. Dobrze po północy Karl Winter odłożył wreszcie maszynopis. Głowa nagle potwornie go rozbolała. Gdyby nie było tak późno, zadzwoniłby po kelnera. Mógł co prawda wstać i pójść do łazienki — nawet szklanka zimnej wody z kranu dobrze by mu zrobiła — ale nie miał odwagi otworzyć oczu. Wolał leżeć na łóżku z zamkniętymi oczyma, przed którymi jak małe natrętne owady wirowały czarne litery układające się w całe słowa. Teraz wszystko rozumiał, wszystko wiedział. Wobec tego drapieżnego i przebiegłego przeciwnika nie miał już żadnych szans. Kto uwierzy? Chyba... Zanim zdecydował się podnieść powieki, sięgnął po omacku do kontaktu nad wezgłowiem i zgasił wszystkie światła. Powoli otworzył oczy. Jarzyło się tylko światło budzika wmontowanego w aparat radiowy. Przypomniał sobie wówczas, że owo radio stoi na małej lodówce imitującej stylową szafkę nocną czy komódkę z ubiegłego stulecia. Chciało mu się pić coraz bardziej. Podniósł się z głębokiego łoża i wyjął z lodówki kilka butelek. Pomieszał w jednej szklance kostki lodu i wodę mineralną z różnymi gatunkami whisky. Wypił całość dwoma długimi haustami. Ugasił pragnienie, ale ból głowy nie ustępował. Przy świetle wydobywającym się z otwartej lodówki widział teraz wyraźnie bielejące na narzucie kartki, rozrzucone po całym łóżku. Nie zapalając światła zebrał je, a następnie włożył do czarnej aktówki. Rozebrał się i wsunął pod ciepły puszysty koc. Drzwi lodówki były nadal otwarte, ale nie chciało mu się wstać drugi raz. Zamknął oczy. I znów zaczęły wirować czarne litery, słowa... „Londyn, Paryż, Zurych, Roy, Karlstein... Roland, Innsbruck, Salzburg, Roy, Sardou... To przecież niemożliwe. Jak mu to przyszło do głowy? Tak, tak, on ma rację... Karlstein, profesor Franz Karlstein... To wszystko prawda... Ale dlaczego Marguerite?... Co tu robi Roy i Roland... To dlatego zostałem ściągnięty do Zurychu... A Halpern?... Czy Józef też...” Winter nie mógł znaleźć sobie miejsca. Włosy miał mokre od potu. Odrzucił poduszkę i odwrócił się na drugi bok. Długo leżał bez ruchu. Zasypiał. Nagle zbudził go hałas. To z zamrażalnika otwartej lodówki oderwał się płat oszronionego lodu. Wstał i zamknął drzwiczki. Znowu ciemno. Ból głowy znikł tak samo nagle, jak się pojawił. Usiadł na brzegu łóżka, wymacał palcami aktówkę. „Muszę to jeszcze raz przejrzeć. Ale spokojnie. Jeśli ten gówniarz myśli, że się łatwo poddam, to się myli. Przeczytam to jutro. Punkt po punkcie. I wtedy zobaczymy... Jakimi faktami dysponuje? Zero! Same domysły, które można położyć na karb wybujałej wyobraźni pismaka... Oryginał? I co z tego? Jest u mnie. I u mnie. pozostanie”. Ktoś szedł korytarzem. Pewnie spóźniony gość. Winter popatrzył na budzik. Dochodziła czwarta. Skrajem prześcieradła wytarł sobie twarz. I znowu zaczął układać zmęczone ciało do snu. Nagle usiadł. „Teraz rozumiem... Ten fotoreporter na lotnisku... On z nim rozmawiał...” Kompozytor uśmiechnął się do nagłej myśli. Wszystko było w jego ręku. Książka może się ukazać. Proszę bardzo. Nie wyda ani jednego centyma. Dosyć tego dobrego! Sto pięćdziesiąt tysięcy! Zapłaciłby, załóżmy, że zapłaciłby, to i tak nie byłoby końca... Apres moi le deluge! Raczej lawina niż potop. I Vidal zostanie z tymi wymysłami... Winter znowu się położył i momentalnie zasnął. * * * Vidal, zanim jeszcze zawiadomił Wintera, że Rejard już się zjawił i czeka na niego na dole, zaprosił słynnego tancerza i Halperna na kawę do baru. Sam szybko wypił swoją filiżankę i po chwili już był przy stanowisku szefa recepcji, obok którego stał staroświecki aparat do rozmów wewnętrznych. Nakręcił numer pokoju Wintera. Dopiero przy dziesiątym sygnale świadczącym o tym, że albo nikogo nie ma w pokoju, albo gość nie może czy nie chce podnieść słuchawki, dziennikarz rzucił okiem na przegródki, w których zawieszano klucze. Kompozytor musiał wyjść na poranny spacer, bo klucz jego pokoju, opatrzony wielką metalową tarczą z napisem „Hotel du Lac”, wisiał pod numerem 28. Vidal spytał młodego człowieka stojącego po drugiej stronie lady, czy nie wie, kiedy pan Winter, gość spod numeru 28, wróci ze spaceru. Recepcjonista bezradnie rozłożył ręce, uśmiechając się przepraszająco. — Nic nie wiem, proszę pana, dopiero co objąłem służbę. Zaraz poproszę kolegę z porannej zmiany. Vidala naszły nagłe złe przeczucia. „Czyżbym spłoszył ptaszka? Może przesadziłem?” Zaczął nerwowo przerzucać w kieszeni garstkę bilonu i kluczyki od samochodu. W drzwiach baru ukazała się twarz Halperna; jego wzrok wyrażał pytanie. Dziennikarz odpowiedział ruchem ręki, że wszystko w porządku, trochę cierpliwości. Halpern znikł, a obok Vidala stanął mężczyzna, który przedstawił się jako pracownik recepcji. Zdążył już zdjąć służbowy uniform, przez rękę miał przewieszony płaszcz. — Rozmawiał pan dziś rano z panem Winterem? — zapytał Vidal. — Chodzi o gościa spod 28? — odpowiedział recepcjonista pytaniem. — Tak. Czy mówił, kiedy wróci? — Proszę pana, my nie zadajemy pytań naszym gościom — odparł mężczyzna urażony w swej godności zawodowej. — Nie chciałem pana dotknąć — ugodowo przerwał Vidal. — Moi znajomi i ja byliśmy umówieni z panem Winterem. A ponieważ nie zastaliśmy go, pomyślałem, że może coś przekazał. — Zaraz, zaraz, czy pan jest panem Vidalem? Bo jeśli tak, to pan Winter zostawił dla pana jakąś aktówkę. Michel — mężczyzna zwrócił się do recepcjonisty, który z powrotem znalazł się na posterunku — zobacz pod kontuarem, jest tam taka teczuszka. O, właśnie ta. Dziennikarz natychmiast rozpoznał swoją własność. Wiedział, że jest w niej kopia maszynopisu jego książki. A więc miał rację — Winter zrozumiał, że on, Vidal, ma wszystkie atuty w ręku. I wolał się ulotnić. A może... — Jeszcze raz pana przepraszam, ale mam jeszcze jedno pytanie. Nie chciałbym niepotrzebnie tracić czasu — usprawiedliwiał się uśmiechem. — Czy ten gość, pan Winter, zabrał swoje rzeczy? — Proszę pana, my nie mamy zwyczaju kontrolowania gości. Tu zatrzymują się jedynie... Zresztą gość mieszkający w apartamencie opłaconym z góry może wynosić tyle bagaży, ile mu się podoba — zakończył sentencjonalnie recepcjonista. „A więc wyjechał, zabrał bagaż” — pomyślał Vidal. Wyjął z portfela banknot pięćdziesięciofrankowy i położył dyskretnie na kontuarze. Banknot równie dyskretnie trafił do kieszeni rozmówcy, który lekko nachylił się w stronę dziennikarza: — Ten pana znajomy poprosił, abym wynajął mu samochód bez kierowcy. Czarny peugeot, ale numeru nie znam. Vidal podziękował skinieniem głowy i dołączył do Halperna i Rejarda, którzy perorowali z ożywieniem nad filiżankami z wystygłą kawą. Przysłuchiwał się przez chwilę ich rozmowie o nowoczesnej muzyce, ale myślami był całkiem gdzie indziej. Wykorzystał chwilę milczenia, aby spokojnym głosem oznajmić: — Myślę, moi drodzy, że dziś nie zobaczymy się z Winterem. — Na nieme pytanie Halperna dodał: — Coś mu do głowy strzeliło i chyba wybrał się na wycieczkę w góry. Wiecie, jak to jest z geniuszami. — Geniusz geniuszem — powiedział Halpern — ale mnie się chce pić. Co panowie zamawiają? Whisky? trzy whisky, proszę! — zawołał do kelnera strzelając palcami. * * * — Jeszcze jedną whisky i dużo lodu — gość niecierpliwie postukał monetą o blat stołu z imitacji marmuru. Przed sobą miał jeszcze prawie pełną szklankę, w której dawno już przestały unosić się bąbelki. „Nic dziwnego — pomyślała kelnerka — siedzi facet od godziny nad jakimiś papierzyskami, czyta i nie pije”. Przyniosła szklankę i stanęła cierpliwie nad stołem. Gość przypomniał sobie, że w motelach płaci się przy otrzymaniu zamówienia. Po odejściu kelnerki, trzymając w jednej ręce papiery, a w drugiej szklankę, w której brzęczały kostki lodu, wyszedł na taras. Widok był oszałamiający. Alpy w słońcu. Co prawda nie były to jego góry, ale jednak Alpy. Z tyłu stał motel, drewniana budowla w kształcie górskiego szałasu zeszpeconego jedynie neonowymi reklamami. Przed sobą miał już tylko przyrodę i nieskazitelną biel wiecznych śniegów. W dole, pod tarasem wykutym w skale, szumiał górski potok. Gdyby nie hałas dochodzący z szosy po drugiej stronie motelu, Winter miałby wrażenie, że jest zupełnie sam w sercu gór. Wypił duszkiem resztę whisky i odstawił szklankę na kamienną balustradę. Spojrzał na plik papierów, który trzymał w ręce, i kartka po kartce zaczął je wyrzucać do potoku. Spadały powoli jak wielkie martwe liście. Dzień był słoneczny, bezwietrzny, zupełnie jak wtedy, gdy wszystko się zaczęło... * * * ...Od trzech dni dochodziła ze wschodu kanonada. Już w pierwszych dniach kwietnia było wiadomo, że koniec jest bliski. W sklepach nawet na kartki nie było prawie nic. Dobrze, że nadeszła wiosna, bo i węgla nie było. W szkole lekcje odbywały się coraz bardziej nieregularnie — niektóre nauczycielki mieszkające dalej bały się przychodzić, bo drogi były pełne uciekinierów, kolumn więźniów w pasiastych ubraniach, pilnowanych przez psy i żołnierzy w czarnych mundurach. Karl przestał chodzić na lekcje do „Profesora”, jak tu wszyscy nazywali Franza Karlsteina, emerytowanego nauczyciela muzyki, absolwenta wiedeńskiego konserwatorium (podczas koncertu dyplomowego on i jego koledzy grali przed samym cesarzem) i organisty w miejscowej farze. Ulubiony uczeń „Profesora” przestał chodzić na co popołudniowe lekcje, bo zbyt dużo ciekawych rzeczy działo się naokoło. Karl chodził z kolegami po okolicznych ścieżkach górskich. Po każdej serii głuchych dudnień wypatrywali, czy nie nadchodzą już Amerykanie albo Rosjanie. Tylko nieliczni członkowie HJ mówili o szańcach, śmierci dla wodza, walce do ostatniego naboju. Karl uważał, że jest to wojna dorosłych. Obojętne mu było, kto się tu zjawi. Podobnie jak „Profesor” był przekonany, że i tak Austria będzie wolna od Niemców. Niektórzy bali się „czerwonych”, inni zaś Murzynów. Sąsiad „Profesora” wspominał francuskich Senegalczyków znad Marny. Karl nigdy nie widział żywego Murzyna i zastanawiał się, jak się zachować, gdyby nagle w lesie natknął się na czarnego żołnierza. Lubił łazić po lasach rosnących na stokach gór. Koledzy mówili, że teraz można tam znaleźć różne rzeczy, nawet pistolet, jak się poszczęści... Wczoraj był u Karlsteina, ale ani jemu, ani „Profesorowi” nie szła lekcja. Stary był zdenerwowany, bo nie mógł sobie przypomnieć, gdzie schował ostatni kawałek kalafonii. Teraz się nie kupi, tak jak się nie kupi nowych strun. Wojna... Na leśnej ścieżce Karl znalazł wbitą obcasem w miękką już ziemię małą harmonijkę ustną. Koledzy mówili, że tędy wczoraj szli jacyś żołnierze. Musiało ich być sporo, bo tuż przed zmierzchem strzelał — chyba do nich — jakiś samolot, który kilka razy przeleciał wzdłuż głównej ulicy. Za trzecim razem zrzucił jakieś ulotki. Karl tego nie widział, bo był właśnie u Karlsteina. Szkoda. Ale może teraz coś znajdzie w lesie... Przy strumyku, gdzie ostatniego lata wybudował z kolegami wielką tamę, zauważył pierwsze połamane gałęzie, okaleczone konary i pnie. W kilku miejscach ścieżka była poorana małymi kraterami Pierwszego zabitego Karl zobaczył zza pnia wielkiego, samotnego dębu. Był to młody żołnierz. Leżał z gołą głową, trochę dalej potoczył się jego pokryty błotem hełm. Karl pomyślał, że trzeba zawiadomić księdza o odkryciu. Zabrał ze sobą hełm na dowód, że mówi prawdę. Za dębem, w głębokim parowie — jeszcze ubiegłego lata chłopcy odtwarzali tu całe partie z powieści Karola Maya — Karl natychmiast zauważył następną ofiarę wczorajszego ataku z powietrza. Był to chyba oficer SS, w czarnym mundurze, ale dystynkcje znikły. W zasięgu wyciągniętej ręki wisiała na krzaku skórzana raportówka. Karl obszedł zabitego i zdjął ją z jałowca. Chciał natychmiast uciekać, ale ciekawość była silniejsza. Dno wąwozu było wilgotne, postawił więc hełm, który cały czas trzymał w ręku, i usiadł na nim. W raportówce były jakieś mapy i notes w ceratowej oprawie. Na samym dnie, owinięty w natłuszczoną szmatkę, tkwił mały rewolwer, który nagle błysnął w jego ręku. W komorach bębenka były wszystkie naboje. To musiała być prywatna broń tego oficera, w armii nikt takich nie nosił. Rękojeść była chyba z masy perłowej. Karl zaczął chować rewolwer do raportówki i wtedy natrafił w drugiej przegródce na grubą kopertę z szarego papieru, zaklejoną, a właściwie opasaną leukoplastem. Był pewien, że to pieniądze, tym bardziej, że na samym dnie tej przegródki natrafił na kilka złotych pierścionków i obrączek nanizanych na sporych rozmiarów agrafkę. Rozdarł kopertę i wyjął plik żółtawych kartek, na których ręcznie wypisane były nuty. Wyglądało to na jakąś partyturę. Młody Winter schował wszystko do raportówki i zapomniawszy o hełmie, na którym siedział, pobiegł do domu. W kryjówce, między klatką na króliki i murem komórki na narzędzia ogrodnicze, schował rewolwer. Resztę zaniósł „Profesorowi”. Franz Karlstein tylko raz zapytał, skąd on to ma. Bez słowa zawinął pierścionki w kawał irchy, wydobytej z najniższej szuflady starej komody, w której trzymał swoje nuty. Wyszedł następnie do sieni, po kilku minutach był już z powrotem. Karl wiedział, że „Profesor” ma też swoją kryjówkę. Odkrył ją kiedyś przypadkiem schodząc do piwnicy po butelkę, którą stary Karlstein kazał przynieść z okazji urodzin swojego ucznia. Drugi stopień był pusty w środku — „Profosor” myślał, że nikt nie zauważy szpary, gdyż otwarte drzwi do piwnicy zasłaniały ją. Karl zauważył, że na tym właśnie schodku jest dziwnie dużo plam po świecach. Nachylił się i wówczas zobaczył zawias z boku, a pod deską, która łatwo się podnosiła, zapas tytoniu, kilka książek (pewnie zakazanych) i dwa pierścionki po dawno zmarłej żonie nauczyciela..-. „Profesor” wrócił trzymając w ręku butelkę jabłecznika. To miało usprawiedliwić jego wizytę w piwnicy. Nalał sobie i Karlowi dwie pełne szklanki; wypił, otarł usta ręką i dopiero zabrał się do papierów. Mapy wyrzucił natychmiast do wiadra z węglem. Zagłębił się w notesie. Przerzucał powoli kartki. Musiało zafrapować go coś, co było związane z przyniesionymi nutami, do których jeszcze nie zajrzał, mimo zapewnień Karla, że ta koperta na pewno go zainteresuje. Odłożył teraz notes i wyjął drżącymi rękami pożółkłe, złożone arkusze. Patrzył na Karla dziwnym wzrokiem i mruczał pod nosem: „Chłopcze, czy ty wiesz, co przyniosłeś, czy ty zdajesz sobie sprawę... Tak, ten oficer wiedział co robi. Tego chyba nie ma w katalogu Kochla”. Karlstein wyjął z futerału swoje skrzypce i zagrał jakiś fragment. Przerwał, oddychając głęboko: — Karl, to wielka rzecz. Pamiętam, kiedyś w Wiedniu przeczytałem, że ON napisał więcej niż pięćdziesiąt dwie symfonie. Odnaleźliśmy jedną z tych nieznanych. — O kim pan mówi, profesorze? — zapytał uczeń. — Głupcze, nie poznajesz? — Karlstein znowu chwycił za skrzypce. Wreszcie przestał grać. Czekał na reakcję Karla. — Czy to... — Tak, to ON, wielki Wolfgang Amadeusz. Zresztą chodź tu bliżej. „Profesor” rozłożył jeden z arkuszy i palcem wskazał na trzy duże litery „W.A.M.”, a obok na rysunek piórem, przedstawiający jak gdyby kontur jakiegoś masywu górskiego. Niżej, obok kleksu, widniała główka jakiegoś chłopca czy dziewczyny. Trudno było mieć pewność, bujne loki mogły być tak samo chłopięce, jak i dziewczęce. Karl, wpatrzony w litery „W.A.M.”, dopiero teraz uświadomił sobie w pełni znaczenie tego odkrycia. „Profesor” uśmiechnął się do niego i rzekł: — Za kilka lat, gdy będziesz studiował w konserwatorium, ten manuskrypt zapewni ci sławę. Wejdziesz do historii muzyki jako odkrywca pięćdziesiątej trzeciej symfonii. Stary Karlstein wstał, złożył cenne papiery i schował je pod welurowym dnem futerału na skrzypce, które kiedyś, jak często powtarzał, staną się własnością Karla. Raz jeszcze popatrzył na swego ucznia i powiedział cichym głosem: — Tylko ani słowa nikomu. O wszystkim pomyślimy, jak się to skończy. Po wojnie. * * * — Panowie, nie mogę już niestety dłużej czekać — powiedział stanowczym tonem Rejard. — Mam inne zobowiązania i jutro rano muszę być w Brukseli. Halpern skinął głową, dając w ten sposób do zrozumienia, że choć żałuje, ale pojmuje. On sam przecież zawsze uważał, że czas to naprawdę pieniądz. Gdy Rejard pożegnał się z nimi, impresario zwrócił się z niemym pytaniem do Vidala. Ten machnął ręką. — Naprawdę nic nie rozumiem. Pójdę jeszcze porozmawiać z dyrektorem hotelu. Może nam pozwoli zajrzeć do jego pokoju, żeby mieć pewność, że Karl jeszcze się tu zjawi. — Albo i nie — przerwał Halpern. — Albo i nie — powtórzył jak echo dziennikarz. Początkowo dyrektor nie chciał o niczym słyszeć. Mógłby się zgodzić na coś takiego jedynie wówczas, gdyby policja tego zażądała. Ale, chwała Bogu, to się rzadko zdarza. Dopiero gdy Halpern wyjaśnił przyczyny ich prośby i wręczając dyrektorowi swoją wizytówkę podkreślił, że apartament został opłacony przez jego firmę — ten zawołał portiera i poprosił o klucze od numeru 28. We trójkę wsiedli do windy, mimo że apartament był na pierwszym piętrze. Otworzyli drzwi. Zauważyli od razu stojące na lodówce puste butelki, a na łóżku nie domkniętą walizkę. — Co on wyprawia? Po co mu był samochód? — powiedział bardziej do siebie niż do Vidala i dyrektora impresario. Tymczasem dziennikarz rozglądał się po pokoju, jakby szukał jeszcze czegoś. Po chwili już wiedział — Winter zostawił walizkę, ale zabrał skrzypce. Można się było tego spodziewać — pomyślał sobie. Zauważył leżącą pod łóżkiem kartkę papieru. Podniósł ją bez pośpiechu i zaraz poznał, że to z jego maszynopisu. Otworzył aktówkę, cały czas trzymaną pod pachą, aby włożyć do niej fragment swojej książki. Znieruchomiał. Maszynopisu w niej nie było. Vidal wiedział, że to, co tkwi w teczce, to oryginał „Symfonii Alpejskiej”. Nie wiedział co robić, ale po chwili powiedział do Halperna: — O ile wiem, to Karl więcej się tu nie zjawi. * * * Było mu zimno. Od przeszło godziny stał na tarasie z odkrytą głową i w nie dopiętym płaszczu. Wyrzucając ostatnią kartkę maszynopisu, strącił szklankę, która rozbiła się u jego stóp. Brzęk szkła przywołał go do rzeczywistości. Zadrżał i szybkim krokiem wrócił do ciepła sali restauracyjnej. Nie wiadomo dlaczego, nagle poczuł ochotę na wielką szklankę jabłecznika. Kelnerka popatrzyła na niego ze zdziwieniem i zapytała, co zamierza zjeść na obiad. Winter powiedział, że chyba nic, ale jeszcze się zastanowi. Po chwili postawiła przed nim półlitrową butelkę musującego wina jabłkowego i długi kielich jak do szampana. Kompozytor poprosił o zwykłą, prostą szklankę. Kelnerka musiała to skomentować przy barku, gdyż barman zaczął z zaciekawieniem przyglądać się dziwnemu gościowi, który wpierw stoi godzinami na chłodzie, a następnie pije jabłecznik „bouche” w zwykłej szklance. Wino było, jak na gust Wintera, trochę za słodkie. Nie takie jak u „Profesora”. Ostatni raz poczęstował go na dwa dni przed śmiercią.. Było to prawie po trzech godzinach ćwiczeń. „Profesor” był z Karla zadowolony. Bardzo zadowolony. Powiedział mu o tym, co się rzadko zdarzało. A może był w dobrym humorze po rozmowie z francuskim kapitanem, który też był melomanem. Powiedział wówczas Karłowi, że napisał do Paryża, do znanego wydawcy partytur. Nie było co liczyć na Wiedeń, bo nikt tam wówczas nie interesował się muzyką. W Paryżu natomiast życie od kilku miesięcy wróciło do normy, a miejscowy dowódca francuskich wojsk okupacyjnych obiecał, że mu pomoże. Po ogłoszeniu swego odkrycia i przy bezspornym talencie, Karl może liczyć na sławę, a przynajmniej na lepszy start niż niejeden młody muzyk. W dwa dni później poszli razem na spacer w góry. Było to pod koniec czerwca. Dzień był duszny, zbierało się na burzę. Przeskakując strumyk, stary Karlstein nagle się potknął. Winter myślał, że zrobił fałszywy krok, że zwichnął sobie nogę. „Profesor” stał przez chwilę ciężko oddychając. Po drugiej stronie strumyka Karl patrzył na niego, nie bardzo wiedząc co robić. Nagle Karlstein zachwiał się i ciężko usiadł trzymając się za bok. Winter dał susa przez szumiącą cicho wodę i ukląkł przy nauczycielu. Wiedział, że w bocznej kieszeni bluzy „Profesor” nosi płaską manierkę z alkoholem. Wyciągnął ją, odkręcił korek i podsunął starcowi. „Profesor” się zakrztusił i ręką odsunął manierkę. Oddychał coraz ciężej. Karl był przerażony. Wiedział, że Karlstein umiera. „Pewnie serce” — pomyślał. „Profesor” trzymał się kurczowo jego rękawa, przez zęby zaciśnięte z bólu wycedził dwa słowa: „Biegnij... Hauser...” Tak, Karl powinien teraz pobiec po doktora Hausera. W takich sytuacjach każda minuta jest na wagę życia. Ale Winter nie biegł, tylko stał i patrzył, jak kona „Profesor”... Dopiero po godzinie dotarł do domu Hausera. Jeepem z francuskim żołnierzem podjechali najbliżej, jak było można, do miejsca, gdzie leżał Karlstein. Było za późno. Zabrali ciało, a Karl wrócił do miasteczka piechotą. Wieczorem zabrał do siebie skrzypce „Profesora”. Wszyscy wiedzieli, że są jego, że były mu obiecane... Wypił resztę jabłecznika i poprosił kelnerkę o dwie pocztówki ze stojaka opartego o kasę. Mogą być identyczne, pisze przecież do dwóch różnych osób. Nie wiedział, jak zacząć. Napisał w końcu najpierw adres własnego mieszkania i nazwisko Gertrudy, następnie przekazał jej „serdeczne pozdrowienia ze Szwajcarii”. Pod podpisem dodał post scriptum: „Niniejszym oświadczam, że gdyby mi się coś stało, wszystko, co do mnie należy, ma otrzymać pani Gertruda Kirsch”. I znowu złożył podpis i datę. Drugą pocztówkę zaadresował do redakcji „La Gazette de Geneve”, na ręce Jean-Paula Vidala. „Nie mogło to dłużej trwać. Teraz jest mi wszystko jedno, czy książka ukaże się, czy nie. Proponuję jednak (po namyśle wykreślił te słowa). Ale nie dam ani jednego centa. Nikt zresztą nie uwierzy. Jeśli masz jeszcze trochę sumienia, proszę o przekazanie oryginału do Mozarteum. Winter. P.S. Sądzę, że M. Sardou powinna mieć pierwszeństwo. Tak sobie życzył «Profesor». A ja o to proszę”. Winter podniósł się ze swego miejsca, poprosił o dwa znaczki i starannie je nalepił. Zamówił jeszcze jedną whisky bez wody i bez lodu. Wypił ją jak kieliszek ordynarnego sznapsa. Zapłacił i wyszedł. Barman popatrzył przez oszklone drzwi, jak wsiada do peugeota, i pomyślał o nieodpowiedzialności ludzi, którzy wsiadają do samochodu po wypiciu takich ilości alkoholu. Może zadzwonić do kuzyna, który jest żandarmem w dolinie? Machnął ręką. Zabierając szklankę z kontuaru zobaczył obie pocztówki: nie śpiesząc się, poszedł w kierunku pompy benzynowej, obok której stała skrzynka pocztowa. Wrzucił widokówki i przyśpieszył kroku, bo w koszuli i kamizelce było mu zimno. Już miał przekroczyć próg przytulnej sali, gdy z dala dotarł do niego głuchy łomot. Burza? A może lawina? — przemknęło mu przez myśl. 10. Wiadomość o tragicznej śmierci Karla Wintera obiegła dosłownie cały świat. Mimo ważnych wydarzeń politycznych, o wypadku samochodowym, który kosztował życie jednego z największych kompozytorów naszych czasów, pisano niemal wszędzie na pierwszych stronach i to nie tylko w tak zwanej prasie sensacyjnej. Najpoważniejsze dzienniki francuskie przypomniały przy tej okazji o podobnej śmierci Alberta Camusa, laureata nagrody Nobla. Odezwały się głosy, jak zwykle w takich momentach, żądające dalszego ograniczenia szybkości na szosach. Z pierwszych pobieżnych badań dokonanych na miejscu przez szwajcarską policję drogową wynikało bowiem, że samochód Wintera jechał z nadmierną szybkością i na ostrym górskim zakręcie wpadł w poślizg, wypadł z toru i po wyłamaniu kamiennej bariery runął w skalną przepaść. Mimo prawie natychmiastowej pomocy — płonący wóz zauważył kierowca ciężarówki, który nadjechał w chwilę po wypadku — policja i lekarz z ambulansu mogli tylko stwierdzić zgon kierowcy czarnego peugeota. Dziwnym zbiegiem okoliczności nie spłonęły ani nie uległy zniszczeniu w czasie wypadku skrzypce, które wyleciały przez rozbitą przednią szybę. Dopiero po kilku godzinach, gdy sprawdzono tożsamość właściciela peugeota, stwierdzono, że był to samochód należący do firmy genewskiej zajmującej się wypożyczaniem wozów bez kierowców, a w wypadku zginął słynny kompozytor, autor głośnej „Symfonii Alpejskiej”, Austriak Karl Winter. Prasa austriacka ze zrozumiałych względów nadała tragedii wielki rozgłos. Ale Gertruda, gospodyni Wintera, dowiedziała się o jego śmierci dopiero od listonosza, który wraz z kilkoma listami poleconymi (znowu te rachunki i czeki) przyniósł jej pocztówkę nadaną ze Szwajcarii. Początkowo nie rozumiała, gdy listonosz wspomniał o dziwnych zbiegach okoliczności, o widokówce od pana Wintera otrzymanej z zaświatów. — Z jakich tam zaświatów, panie Müller, to przecież szwajcarskie góry. Listonosz wyciągnął wówczas z kieszeni gazetę i pokazał jej tytuł wydrukowany wielkimi literami nad portretem Karla. Gertruda zaniemówiła. Popatrzyła na czarno-białą płachtę nadal nic nie rozumiejąc. Pan Müller zostawił jej gazetę i wyszedł, kiwając tylko głową. Gdy zgłosił się przedstawiciel prezydium policji, Gertruda siedziała jeszcze w kuchni i czytała chyba po raz trzeci artykuł poświęcony jej Karłowi i jego tragicznej śmierci. Policjant w cywilu sądził zapewne, że ma do czynienia z kimś należącym do bliskiej rodziny zmarłego kompozytora, gdyż odnosił się do Gertrudy z wielkim szacunkiem, odpowiadającym okolicznościom i związanym z nimi wymogom dobrych obyczajów. Gertruda odpowiadała tępo na jego pytania związane z formalnościami pogrzebowymi, a gdy odprowadzała go drzwi, powiedziała ni stąd, ni zowąd: — Może Karl szedł szosą, a samochód go potrącił. Pewnie niósł w ręku skrzypce, bo bardzo nie lubił jeździć samochodem, a prowadzić to właściwie nie umiał. Policjant popatrzył na nią ze zdziwioną miną, ale skrzętnie zanotował w notesiku uwagi Gertrudy. Dopiero po dwóch dniach przypomniał sobie o nich. Największy dziennik wiedeński wydrukował bowiem wielki tytuł: TAJEMNICZA ŚMIERĆ KOMPOZYTORA: WYPADEK CZY SAMOBÓJSTWO? Z relacji specjalnego wysłannika gazety wynikało, że obecnie okoliczności śmierci Karla Wintera wydają się mniej jasne, mniej jednoznaczne niż w pierwszej chwili. Może rzeczywiście nie był to wypadek? Dziennikarz wiedeńskiej gazety prześledził i odtworzył dla czytelników ostatnie chwile z życia wielkiego kompozytora. Był więc w motelu, rozmawiał z kelnerką i barmanem, który wspomniał o pocztówkach zostawionych na kontuarze. Kelnerka podkreślała, że wielki muzyk — dopiero teraz dowiedziała się, kim był gość, o którym tyle się pisze — siedział raczej smutny, wyszedł z plikiem papierów i wrócił z pustymi rękami. Barman barwnie relacjonował chwilę, gdy usłyszał huk, który początkowo wziął za lawinę, choć wiedział przecież, że to nie jest sezon na lawiny. Mówił o tym, jak mniej więcej w trzy godziny później zatrzymała się u nich policja, całkiem przypadkowo, i jak podsłuchał, że mówią o jakimś wypadku. Zapytał wówczas, czy to był może czarny peugeot. Jego pytanie wzbudziło zainteresowanie policji. Kiedy już złożył relację z pobytu Wintera w jego motelu, usłyszał, jak jeden z policjantów w cywilu, a może to był lekarz, powiedział, że mógł to nie być wypadek, lecz po prostu samobójstwo. Dziennikarz wiedeński kończył swoją relację pytaniem, dlaczego Winter, wielki Karl Winter, człowiek sławny, bogaty, miałby popełnić samobójstwo. To samo pytanie zadawała sobie przez całą noc Gertruda. Co prawda ona nie miała żadnych wątpliwości, że Karl sam się zabił — dostała przecież pocztówkę o całkiem jednoznacznej treści (będzie musiała poprosić policjanta, żeby jej zwrócił widokówkę), ale nie mogła pojąć, co się z nim stało. Jeszcze nie tak dawno wspominał o urlopie i o planach na przyszłą wiosnę. Nad ranem, zanim zasnęła, podjęła decyzję, że natychmiast weźmie się za porządkowanie rzeczy Karla. Najgorzej będzie z tymi czekami. Nie ma przecież własnych pieniędzy, a bank nic nie wypłaci bez podpisu Wintera. Trzeba będzie pójść do pana Golza, notariusza z pierwszego piętra, może on poradzi... * Jean-Paul Vidal raz jeszcze wykazał, że chociaż został członkiem kierownictwa gazety, nadal jest wytrawnym dziennikarzem. Otrząsnął się szybko z chwilowej apatii niektórzy redakcyjni koledzy składali mu kondolencje, tak jakby Winter był członkiem jego rodziny — i przystąpił do działania. W trzy dni po ogłoszeniu oficjalnie potwierdzonej wersji o samobójczej śmierci Karla Wintera, rozpoczął druk cyklu artykułów, które ukazały się jednocześnie w Genewie, Wiedniu, Madrycie, Paryżu, Londynie, Nowym Jorku, Sztokholmie i Hamburgu. W pierwszym odcinku, ilustrowanym zdjęciem uśmiechniętego kompozytora przyjmującego gratulacje od prezydenta ościennej republiki (na drugim planie widoczny był autor artykułu), Vidal zapowiadał, że cykl będzie częściowo oparty na materiałach, które miały stanowić kanwę jego książki o Winterze. Odcinek ten kończył się akapitem, który mocno zaintrygował czytelników (a o to przecież chodziło): „Moja książka b Winterze nigdy się nie ukaże, chociaż jest już prawie skończona. Ale w ciągu ostatnich tygodni zaszły pewne fakty, miały miejsce pewne wydarzenia, które przekreślają niemal wszystko, co o Winterze wiedziałem. Już teraz jestem w stanie oświadczyć, że życie i twórczość Karla Wintera, autora znanej dziś powszechnie «Symfonii Alpejskiej» (o której pewien sędziwy wirtuoz powiedział, że należałoby wprowadzić nagrodę Nobla w dziedzinie muzyki choćby dla tego jednego utworu), że życie to było pełne tajemnic. Moim dziennikarskim obowiązkiem wobec opinii publicznej jest ujawnienie wszystkiego, co wiem o Winterze. I sądzę, że po spełnieniu tego obowiązku policja dwóch krajów będzie mogła wreszcie rozwiązać zagadki śmierci dwóch ludzi, którzy być może zginęli dlatego, że za dużo wiedzieli o Karlu Winterze, o moim byłym przyjacielu, o człowieku, który — jak to często z ludźmi bywa — miał podwójne oblicze”. * * * Inspektor Charles Sting odłożył gazetę. Wypił łapczywie ostatnie krople zimnej już herbaty z niebieskawej filiżanki. Wstał i zaczął przechadzać się po pokoju, gdzie dziś wyjątkowo przebywał sam — szef miał znowu atak kamieni nerkowych. Sting nie bardzo wiedział, czy może zacząć działać sam. Z drugiej strony czuł, że ma przed sobą wielką szansę. Znowu usiadł, rozłożył po raz nie wiadomo który gazetę i zaczął przepisywać do czarnego notesu uwagi, które zrobił wcześniej na marginesie artykułu. Podrapał się po karku, odetchnął głęboko i podniósł słuchawkę. Nie musiał długo czekać na głos telefonistki z centrali. — Tu Sting, inspektor Sting z Wydziału Zabójstw. Może byłaby pani uprzejma połączyć mnie z numerem 333-27-15 w Paryżu i z Genewą, numer... zaraz pani podam, numer 345-42-13... Kolejność? Właściwie wszystko jedno... Dziękuję. Sting wyjął z szuflady biurka seledynową teczkę i zaczął przerzucać kartki. Wreszcie znalazł potrzebny dokument. Wstał i otworzył drzwi prowadzące do sąsiedniego pokoju. — Panno Jones, czy może pani zrobić fotokopię tego dokumentu? I proszę jeszcze o wypożyczenie z archiwum teczki numer 171372/CI... Tak, to dość pilne, a ja nie mogę wyjść, bo czekam na ważne telefony... Inspektor Sting zamówił sobie jeszcze jedną herbatę. Przyniesiono mu ją akurat w chwili, gdy zadzwonił telefon. — Dzień dobry, komisarzu, pozwalam sobie pana niepokoić, bo.. Widzę, że pan też już przeczytał gazetę... W telewizji? Nie, chyba u nas nic nie było. Co prawda mamy inne problemy na głowie — inflacja, sezon piłkarski, narzeczona następcy tronu... Tak, właśnie w tej sprawie dzwonię. Myślę rzeczywiście, że nie ma sensu prowadzić dalszej inwigilacji. Zamówiłem rozmowę z Genewą w tej samej sprawie... Pan również? Postaram się odwołać Genewę, bo co oni pomyślą o Wspólnym Rynku i jego skoordynowanej integracji... Naturalnie, dam panu natychmiast znać po rozmowie z nim, ale muszę czekać na zgodę szefa... Przekażę mu pana uwagi w sprawie Halperna... Słusznie, nigdy nic nie wiadomo... Jeszcze raz dziękuję i przepraszam, do widzenia. Inspektor Sting wypił łyk herbaty („znowu zimna, pewnie dali chłodną esencję”), wyjął długopis z kieszeni marynarki i zaczął notować uwagi, które nasunęły mu się w czasie rozmowy z komisarzem Le Flochem z Paryża. Podniósł słuchawkę i zapytał, jak tam z zamówioną rozmową z Genewą. Za pół godziny musiał być u „big bossa”, gdzie w zastępstwie szefa miał złożyć raport o wydarzeniach z poprzedniego dnia. Może coś mu powiedzieć na temat Wintera? Chyba jednak za wcześnie... — Jest Genewa? To cudownie, dziękuję... Monsieur Vidal, tu inspektor Sting ze Scotland Yardu... Wiem, że pan z nim rozmawiał, ale komisarz zapomniał o pewnej sprawie, chodzi mianowicie o to, aby pan był tak uprzejmy i wysłał dziś na mój adres pełny tekst tego, co pan pisze dla prasy. Z tego, co już przeczytałem, wynika, że nie wszystkie pisma podają pełny tekst, a ja z kolei byłem przez dwa tygodnie w terenie i nie mam wszystkich odcinków... Sprawa jest naprawdę pilna... Pana materiał może się przyczynić do naprawienia omyłki sądowej... Jest pan niezwykle miły, szkoda tylko, że pan wcześniej nie wystąpił z tymi rewelacjami, może Roland byłby jeszcze dziś wśród żywych... Rozumiem, my również nie możemy polegać jedynie na intuicji, ja tylko żartowałem... Jeszcze raz dziękuję i czekam. Po przeczytaniu natychmiast odeślę tekst i może pozwolę sobie do pana zadzwonić jeszcze raz... Czy to o niego chodzi? Właściwie nie mam prawa panu powiedzieć, ale skoro już współpracujemy, to dam panu wymijającą odpowiedź — jest wielce prawdopodobne, że się pan nie myli. Wystarczy panu? To świetnie... Do widzenia... Charles Sting odłożył słuchawkę i długo jeszcze uśmiechał się do własnych myśli. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, to już jutro w południe będzie miał pełny tekst Vidala. Najwyżej pojutrze rano, chyba że poczta znów zacznie strajkować. To byłoby fatalne, bo szef zdążyłby wyzdrowieć i przejąć sprawę. — Zwali na mnie całą pierwszą część sprawy, a sam będzie chodził w glorii tego, który sprostował niewybaczalny błąd inspektora Stinga, byłego inspektora Stinga — powiedział półgłosem do siebie policjant, który oczyma wyobraźni widział już siebie w roli sierżanta w komisariacie jednej z odleglejszych dzielnic Londynu. * * * Gruba, żółta koperta nadeszła punktualnie. Inspektor Sting wyjął maszynopis. Był wdzięczny Vidalowi, że ten przysłał mu agencyjną wersję angielską. Vidal pisał o tym, jak stał się — właściwie całkiem przypadkowo — jednym z „odkrywców” Wintera, jak ich coraz częstsze kontakty, spotkania, rozmowy przerodziły się w przyjaźń. Jako przyjaciel śledził każdy krok utalentowanego muzyka, urzeczony jego niezwykłą skromnością, która — jak dziś uważa — być może maskowała po prostu wrodzoną skrytość Austriaka. Często rozmawiał z nim o muzyce, o sensie twórczości, o przeżyciach twórcy. Wówczas inaczej oceniał Wintera, inaczej też odbierał zasłyszaną gdzieś uwagę, że Winter jest jak gdyby epigonem Mozarta, że napisał dzieło zapożyczone. Vidal znał nieźle środowisko krytyków, łudzi zawodowo złośliwych, niekiedy zgorzkniałych pod wpływem świadomości lub podświadomości faktu, iż sami w najlepszym przypadku mogliby być jedynie odtwórcami, a nigdy twórcami. Natomiast on, Vidal, ograniczał się do opisywania swoich wrażeń z koncertów, z gry tego czy innego wirtuoza, z interpretacji tego czy innego mistrza. Może dlatego Winter go polubił i miał do niego zaufanie. Dziennikarz wiedział coraz więcej o kompozytorze, nic zatem dziwnego, że chętnie przyjął zamówienie amerykańskiego wydawcy na napisanie biografii głośnego muzyka. Z początku Winter chętnie odpowiadał na pytania dotyczące jego życia i twórczości. Kłopoty czy raczej niechęć pojawiły się właściwie w chwili, gdy Vidal zaczął wypytywać go o dalsze plany. Winter nie zdradzał się ze swoją pracą twórczą. Raz zbywał pytania tłumacząc się brakiem czasu, co rzeczywiście wynikało z jego licznych koncertów — Vidal odnosił przy tym wrażenie, że Józef Halpern, impresario Wintera, chciał jak najszybciej i najdokładniej zdyskontować sławę autora „Alpejskiej”, jakby przeczuwał, że Winter jest twórcą o ograniczonych możliwościach, autorem jednego tylko arcydzieła, tak jak to się często zdarza na przykład w literaturze. Innym razem Winter chętnie snuł rozważania o swoich nowych kompozycjach kameralnych; mówił o nich z taką siłą przekonania, jakby stały jeszcze wyżej od symfonii, a jednocześnie nie chciał ich ujawnić. Twierdził, że jeszcze nie nadeszła pora. Halpern popierał go w tym; pewnie uważał, że jeśli te utwory są rzeczywiście znakomite, to nie warto z nimi wyskakiwać, póki sale koncertowe biją się o udział Wintera w dyrygowaniu „Alpejskiej”, byłaby to niepotrzebna autokonkurencja. Natomiast jeśli okaże się, że dalsze utwory mistrza nie są najwyższego lotu, to może lepiej się tym nie chwalić... W końcowej części tego przydługiego wstępu szwajcarski dziennikarz w sposób dość barwny, aczkolwiek nieco zbyt liryczny jak na gust Stinga, przedstawił dzieciństwo i młodość Wintera. Sporo było o „Profesorze”, pierwszym nauczycielu muzyki autora słynnej symfonii, który zmarł w okolicznościach mających bez wątpienia wpływ „na młodą duszę artysty”. Dziwna rzecz — Winter nie lubił mówić o Karlsteinie, co spowodowało, że Vidal bliżej zainteresował się tą postacią. Zbierając materiały w rodzinnej wsi Wintera, zauważył, że starsi mieszkańcy, którzy pamiętają „Profesora” i dzień jego śmierci, niechętnie mówią o swoim sławnym rodaku, tak jakby to on miał tę śmierć na sumieniu. Jest w tym zapewne wiele przesady; można przecież zrozumieć, że młody chłopiec mógł stracić głowę w obliczu śmierci. Postawa Wintera wobec umierającego Karlsteina stała się jego wstydliwą tajemnicą. I wydaje się, że ta właśnie tajemnica stała się początkiem wszystkiego. Inspektor Charles Sting głęboko westchnął, odłożył maszynopis i pomyślał przez chwilę, ż& jednak jego niechęć do pismaków wydaje się całkiem uzasadniona — w odróżnieniu od szefa nie lubił konferencji prasowych, podczas których młokosy zadają pytania jedynie po to, aby udowodnić, że wszystko wiedzą lepiej niż policja. Podniósł się ze swego krzesła odziedziczonego po starszym koledze, który przeszedł na emeryturę, otworzył drzwi i oznajmił pannie Jones, aby mu nie przeszkadzano, gdyż pracuje nad sprawą zleconą mu przez samego „big bossa”. Było to drobne kłamstwo, które zapewniało mu co najmniej przez kilka godzin niezbędny spokój. Wyjął raz jeszcze maszynopis z koperty, rozłożył notes i rozpoczął żmudną pracę wynotowywania drobnych szczegółów, być może bardzo istotnych dla całej sprawy. * * * W sekretariacie zastępcy naczelnego redaktora „La Gazette de Geneve” zadzwonił telefon. Sekretarka bezbłędnie podniosła właściwą słuchawkę, mimo że aparatów na stoliku przylegającym do jej biurka było aż siedem. — Tak, słucham... Kogo mam oznajmić?... Chwileczkę, zobaczę, czy pan Vidal jest wolny... Przez telefon sekretarka zapytała, czy redaktor może rozmawiać z panem Halpernem z Paryża. — Już łączę... — Dzień dobry, panie Józefie, miło mi, że pan do mnie dzwoni. — A mnie o wiele mniej. Przeczytałem pana elukubracje i dochodzę do wniosku, że rzeczywiście daleko pan zajedzie. — Ja też tak uważam. Ale do rzeczy — zaproponował chłodnym tonem Vidal. — Chciałem panu powiedzieć, że jest pan człowiekiem bez skrupułów, Karl miał właściwie rację, odsuwając się od pana. Poza tym wypraszam sobie, aby pan używał mojego nazwiska... — Nie lubi pan takiej reklamy? — przerwał z przekąsem dziennikarz. — Zgadł pan. Zastanawia mnie po prostu, po co pan to wszystko wypisuje. Czy nie lepiej dać spokój Karlowi? Nie wiem, co pan dalej zamierza podać do publicznej wiadomości, ale już teraz proszę pana o rozwagę. — Czy to groźba, czy prośba? — zapytał bezbarwnym głosem Vidal. — Powiedzmy, że prośba. Pisze pan, że Karl był pana przyjacielem. Niech pan da spokój, proszę pana o to — powiedział niemal błagalnie Halpern. — Nie da rady. Skoro zacząłem, muszę skończyć. Takie są prawidła gry w naszym zawodzie — Vidal zrobił pauzę czekając na reakcję swego rozmówcy; po przeciągającej się chwili ciszy dodał pojednawczo: — Panie Józefie, proszę się uspokoić, nic panu nie grozi, ani panu osobiście, ani pana firmie. — Ja się niczego nie obawiam, pan mnie źle zrozumiał. — To teraz już zupełnie nic nie rozumiem. Ale jeśli coś pana uraziło, gotów jestem zamieścić każde rozsądne sprostowanie. Zgoda? Halpern nie odzywał się i dopiero po kilku sekundach Vidal zdał sobie sprawę, że albo rozmówca odłożył słuchawkę, albo ich rozłączono. Pomachał słuchawką, tak jakby to w niej coś było nie w porządku. Odłożył ją wreszcie wolnym ruchem. Siedział przez chwilę w zamyśleniu i wreszcie poprosił sekretarkę, aby połączyła go z Londynem. — Gdyby inspektora Stinga nie było w pracy, to proszę zadzwonić do niego do domu. Znajdzie pani jego numer w moim notesie. Ja na chwilę idę do szefa, zawoła mnie pani, gdyby było połączenie, zanim wrócę. * * * Wchodząc do swego gabinetu, inspektor Sting zauważył na biurku fotokopię artykułu wyciętego z jakiejś gazety. Niektóre miejsca były podkreślone czerwonym ołówkiem. Na marginesie widniało kilka słów: „Co to za historia?! Proszę o wyjaśnienie!”, a pod nimi podpis samego „big bossa”. Zdejmując przemoczony płaszcz, Sting powiedział półgłosem: — Nie pali się, szefie. Wszystko się wyjaśni, jak przyjdzie na to pora. — Inspektor zaczął przechadzać się po gabinecie, czytając fotokopię, mimo że znał już tekst Vidala: „...Zacząłem patrzeć świeżym okiem na Wintera po tragicznej śmierci młodego wiolonczelisty na ulicach Londynu. Nie dlatego, żebym już wówczas podejrzewał Wintera, lecz ze względu na pewne skojarzenia. Czytelnicy pamiętają zapewne, że w czasie śledztwa wyszło na jaw, iż Tom Roy miał kiedyś do czynienia z narkotykami. Otóż ten mało istotny, jak się później okazało, szczegół z życia Roya nasunął mi myśl, że Winter ma również coś wspólnego z narkotykami. Używanie ich tłumaczyłoby na przykład zmienność jego nastrojów... Po rozwiązaniu zagadki śmierci Toma Roya, przejechanego, jak to stwierdzili inspektorzy ze Scotland Yardu, przez człowieka udającego niemiecki akcent, przestałem przez jakiś czas o tym myśleć. Potem — już dziś nie pamiętam, skąd się to wzięło, może ktoś podsunął mi tę myśl — pomyślałem sobie, że być może Winter lokuje swój majątek w handlu narkotykami. Był człowiekiem powszechnie znanym, poza wszelkimi podejrzeniami, poruszał się po całym świecie, mógł zatem stać się za czyjąś namową komiwojażerem dla tych, którzy robią miliony na białej śmierci. Pomysł nie najlepszy? I gdzie podziała się moja przyjaźń? Zanim ktokolwiek odpowie sobie na to pytanie, niech przypomni, że jestem przede wszystkim dziennikarzem, dla którego prawda, jakakolwiek by była, jest najwyższym celem. Dodam jeszcze, że widocznie ktoś jeszcze poza mną zainteresował się Winterem pod kątem jego ewentualnych powiązań z gangami handlarzy narkotyków. Przypominam fakt, że swego czasu Winter stał się obiektem niezwykłego zainteresowania władz celnych lotniska w Zurychu. Narkotyków co prawda nie znaleziono, natomiast ja, dzięki tej historii, zacząłem rozumieć, więcej — zacząłem wiedzieć, dlaczego zginął Tom Roy. Zrozumiałem także, dlaczego z kolei musiał zginąć Louis Roland, paryski wydawca partytur...” * * * Panna Jones zapukała i uchyliła drzwi gabinetu inspektora: — Pan Mac Queen już przybył. Wpuścić? — Tak, naturalnie, miss Jones — powiedział Sting odpowiadając uśmiechem na jej uśmiech. Po chwili wszedł do gabinetu osiłek ubrany tak krzykliwie, że wydawał się jeszcze wyższy i grubszy niż był w rzeczywistości. — No i znowu tu jestem, inspektorze — powiedział Mac Queen, zajmując miejsce po drugiej stronie biurka. — Właśnie. Chciałbym zadać panu kilka pytań w związku z Royem. — To samo pomyślałem idąc tutaj. Czytałem, co piszą gazety i byłem pewien, że to w tej sprawie pan inspektor mnie wzywa. — Słusznie, tyle tylko, że tym razem nie interesują mnie konkiety pana przyjaciela. — A to szkoda, bo przypomniałem sobie kilka nowych dziewczyn, z którymi Roy chadzał. Niektóre były mężatkami, jak ta Wood. Bo przyzna pan, inspektorze, że gdyby nie ja, to byście długo jeszcze szukali, z kim Tom się zadawał, zanim został załatwiony. — Rzeczywiście — przerwał Mac Queenowi nie bez irytacji inspektor i zaraz dodał: — Czy może pan mi powiedzieć, co pan wie o zainteresowaniach Roya w czasach studiów? Mieszkaliście przecież na jednej stancji? — To fakt. Ale wtedy Tom się w ogóle nie interesował babkami. Kuł całkiem poważnie. Ja wiedziałem prawie od początku, że ze mnie nie będzie żaden artysta i że skończę w jakiejś orkiestrze rozrywkowej — notabene na tym o wiele lepiej się zarabia. — Rozumiem, ale chodzi mi o to, czym się Roy interesował — przerwał mu Sting. — Krykietem. Chodził na mecze... — Ale pan mówił, że kuł. — O tak, i to jeszcze jak. Siedział w bibliotekach i zbierał materiały o wielkich kompozytorach z XVIII wieku. Mawiał, że z tego, co zebrał, można napisać pracę doktorską. Kiedy pan teraz o to pyta, to przypomina mi się, że jego „idee fixe”, jak mawiają Francuzi, było uzupełnienie katalogu von Kochla. Twierdził, że odkrył utwory czy fragmenty utworów Mozarta, których nie ma w tym spisie. Ale nikt go nie brał poważnie, wie pan, jak to jest, gdy jajko chce być mądrzejsze od kury... — Tak, wiem, jak to się z reguły kończy. Więc pan mówi, Mac Queen, że Roy interesował się szczególnie katalogiem dzieł Mozarta? — Z całą pewnością. Korespondował z wieloma specami nie tylko w Anglii. O ile mi wiadomo, wybrał się któregoś roku do Salzburga, do Mozarteum. — No to dziękuję za informacje, mister Mac Queen. Chyba tym razem pomógł nam pan jeszcze bardziej, niż w czasie naszego pierwszego spotkania... — Ale, inspektorze, nic panu jeszcze nie powiedziałem o tych babkach — stwierdził ze zdziwieniem młody człowiek. — I bardzo dobrze. Tym razem interesowały mnie tylko problemy muzyczne. Jeszcze raz dziękuję. 11. Nie wszystko, co prasa drukowała na temat okoliczności śmierci Karla, było dla Gertrudy zrozumiałe. Niekiedy musiała kilkakrotnie wracać do mniej dla niej jasnego fragmentu opowieści Vidala. Teraz wiedziała, dlaczego od początku nie polubiła młodego dziennikarza, który rozmawiał z jej Karlem bez należytego szacunku. Po śniadaniu i przeczytaniu codziennej, porcji o Winterze brała się za porządki, tak jakby nic nie zmieniło się w jej życiu. Dwukrotnie odprawiła notariusza, który przybył w sprawie uregulowania kwestii spadkowych. Gertruda była zresztą przekonana, że ktoś z rodziny Karla zgłosi się do niej. Wolała zatem niczego nie ruszać. Dopiero dziś rano zdecydowała się na zrobienie porządków w biurku Wintera. Zbyt dużo przyszło rachunków z banku, aby mogła dalej udawać, że jej te sprawy nie obchodzą. W dodatku niewiele jej zostało z własnych zapasów gotówki. Długo ślęczała nad zeszytem, w którym pan notował wpływy i wydatki. Początkowo była to dla niej prawdziwa czarna magia. Przerwała, aby zrobić sobie coś na obiad. Potem nagle uświadomiła sobie, że w komodzie w przedpokoju są jeszcze papiery i listy, o których zapomniała. Tu też trzeba zrobić porządek. Trwało to prawie do kolacji, którą zjadła oglądając telewizję. Była z siebie zadowolona. Mimo że pan nie żył, a ona była przecież od niego o wiele starsza, poczuła się w tej chwili jak za dawnych dobrych czasów, kiedy wiedziała o wszystkim, co się w domu dzieje, gdzie co leży. Pomyślała sobie, że Karl, gdyby mógł ją zobaczyć, pewnie by się ucieszył; zawsze miał do niej i jej jasności umysłu pełne zaufanie. Raz tylko — ale to dziś nie miało znaczenia — zawieruszył się ważny list... Wytarła ceratę na stole w kuchni i wyszukała atrament i obsadkę, którą trzymała w szufladzie kredensu — nie mogła przyzwyczaić się do długopisów i uważała, że ktoś, kto czymś takim pisze, jest źle wychowany. Napisała długi list — prawie dwie duże strony — i zaadresowała kopertę. Pomyślała przy tym, że będzie musiała kupić ładne znaczki, bo może tamten również jest kolekcjonerem. Zrobiła kleks, więc wzięła nową kopertę, na której wykaligrafowała: Wielmożny Pan Polizmeister Charles Sting, Scotland Yard, Londyn, Anglia. Drobniejszym pismem napisała adres zwrotny. Pomyślała jeszcze, że gdyby nie te znaczki, to dałaby list listonoszowi, bo jej się nie chce iść na pocztę. Raz jeszcze sprawdziła w gazecie, czy temu Stingowi rzeczywiście Charles na imię (to chyba to samo co Karl?) i położyła list na widocznym miejscu, na starej komodzie tuż przy wieszaku do ubrań w przedpokoju. * * * Telefon odebrała sekretarka. Zapytała rozmówcę, czy chciałby może rozmawiać z szefem, który właśnie dopiero co wrócił do pracy po ciężkiej chorobie. Nie? Szkoda, bo inspektora Stinga nie ma obecnie w Londynie, jest za granicą. Kiedy wróci? Nawet szef tego dokładnie nie wie, inspektor zostawił mu mało precyzyjną wiadomość na kartce przypiętej do bibularza. Sekretarka doskonale rozumiała, że naczelnik więzienia ma prawo do ścisłych informacji, w końcu nie jest to prywatna rozmowa, lecz jak najbardziej służbowa. Tym bardziej, że zapewne lada chwila zadzwoni Young. Niech dzwoni, powtórzy mu tę samą informację, a mianowicie, że nie wiadomo, dokąd wyjechał Charles, to znaczy inspektor Sting i kiedy dokładnie wróci. Oczywiście, że można mu zostawić wiadomość, od godziny wszystkim to powtarza. Już pisze: więzień Wood, Patrick Wood chce koniecznie zobaczyć się z inspektorem Stingiem. Inaczej mówiąc prosi o widzenie, tak? To świetnie, oczywiście, że wiadomość zostanie przekazana natychmiast po powrocie inspektora. Że to ważna sprawa? Inaczej pan naczelnik by nie dzwonił, nieprawdaż? Mecenas Ybung może również dzwonić w każdej chwili. Do widzenia... * * * „Daily Evening” zamieścił ten sam tekst, co „Jour de Paris”, podpisany literami „J.P.V.”: „...Niektórzy czytelnicy pamiętają, być może, drobną informację na temat specjalnej akcji służby celnej i policji federalnej na lotnisku w Zurychu. Za pośrednictwem Interpolu policja dowiedziała się, że samolotem z Ankary mogą przylecieć handlarze narkotyków, mający ze sobą sporą ilość tej trucizny droższej od złota. Swoimi kanałami — jako że prasa często otrzymuje informacje od policji wtedy, kiedy tej ostatniej wydaje się, że informowanie opinii publicznej może odegrać rolę wstrząsu profilaktycznego — otóż swoimi kanałami dowiedziałem się o zaplanowanej akcji. Ponieważ rzadko zajmuję się tymi sprawami, chciałem już przekazać informację młodszemu koledze, fotoreporterowi, który miał zrobić zdjęcia do dodatku niedzielnego na temat sprawnej pracy policji i służby celnej, skojarzyłem sobie jednak, że przecież tym samolotem wracają z Turcji panowie Halpern i Winter. Ciekaw więc byłem reakcji Wintera w sytuacji bądź co bądź dość niezwykłej... Fotoreporter naszej gazety trzaska więc zdjęcia na lewo i prawo no i, co jest całkiem zrozumiałe, zatrzymuje się dłużej przy Winterze, jedynej w tym locie ważnej osobistości. A nuż coś się stanie... Jak wiadomo, przy Winterze nie znaleziono żadnych narkotyków, jak zresztą u nikogo — był to typowy fałszywy alarm... Dopiero po wywołaniu zdjęć w redakcji okazało się, że przynajmniej dla mnie ta pozornie nieudana wyprawa na lotnisko była jednak ogromnie owocna. Na jednym ze zdjęć, wykonanym w chwili, gdy celnik rewiduje Wintera, a zwłaszcza kiedy rozbiera futerał do jego skrzypiec (odziedziczonych notabene po starym Karlsteinie) wyraźnie widać, że spod welurowego obicia wypadły jakieś kartki papieru, które dla kompozytora musiały być wyjątkowo cenne, skoro przechowywał je w takim miejscu i nigdy właściwie z nimi się nie rozstawał... dla Wintera były to bezcenne papiery, bowiem po wielokrotnym powiększeniu zdjęcia ujrzałem nagle jak na dłoni prawdziwy, odręczny oryginał słynnej «Alpejskiej»... Wszystko stało się jasne...” * * * Mademoiselle Sardou przyjęła swoich gości w małym saloniku na tyłach sklepu. Tak jak sama księgarnia, salon również uległ znacznym zmianom — stał się bardziej nowoczesny dzięki nowym meblom, a zwłaszcza oświetleniu. Obecna właścicielka wydawnictwa muzycznego Rolanda — szyldu Marguerite Sardou nie zmieniła, gdyż firma była zbyt dobrze znana na całym świecie — również dostosowała się do nowych warunków. Komisarz Le Floch mógłby przysiąc, że kobieta, która teraz zaprasza go uprzejmym gestem do zajęcia miejsca w wygodnym fotelu, jest znacznie młodsza od tej, którą poznał prowadząc sprawę Rolanda. Kiedy wyszła na chwilę, Le Floch powiedział o tym swojemu zagranicznemu koledze: ten pomyślał, że Francuzi w kobiecie widzieć będą zawsze kobietę, a nigdy koronnego świadka. — Czym mogę panom służyć? — zapytała mademoiselle Sardou wracając z tacą petits fours. — A przede wszystkim: w jakim języku będziemy rozmawiać? — Jeżeli można, to po francusku. Kolega zna nasz język, najwyżej, jeżeli jakieś szczegóły będą go bardziej interesowały, poprosi o dokładniejsze wyjaśnienie po angielsku. Zgoda? — zapytał komisarz Le Floch, zwracając się jednocześnie do nich obojga. Z sąsiedniego pomieszczenia dał się słyszeć syk małego ekspresu do kawy; w chwilę potem syk przerodził się w przeciągły gwizd. Inspektor Sting zatęsknił za herbatą, ale wiedział, że we Francji jest to płonne marzenie. Zresztą może to i lepiej, bo Francuzi nie umieją jej parzyć. Mile się rozczarował, gdy panna Sardou przyniosła na tacy, obok dwóch filiżanek kawy, porcelanowy czajnik, prawdziwy Wedgwood, z którego unosił się zapach świetnie parzonej herbaty. Sting przypomniał sobie, że przecież panna Sardou dobrze zna i lubi Anglię. — A zatem słucham panów — powiedziała odstawiając swoją filiżankę, z której wypiła mały łyk nie osłodzonej kawy. — Muszę panią przeprosić w imieniu własnym i kolegi, że dopiero teraz zgłaszamy się do pani — zaczął komisarz Le Floch. — Ale na nasze, a może raczej na moje własne usprawiedliwienie muszę powiedzieć, że zaszły pewne fakty, które zmuszają nas do spojrzenia pod innym, nowym kątem na sprawy pozornie dawno przebrzmiałe. — Nie bardzo panów rozumiem i nie wiem, w czym mogę być przydatna — przerwała Marguerite Sardou. — Przypuszczam, że wasza wizyta ma jakiś związek z Karlem Winterem i z artykułami pana Vidala. — W rzeczy samej. I cieszę się, że pani jest zorientowana, co pozwala sądzić, że łatwo dojdziemy do sedna sprawy — odparł Le Floch. — A gdzie ono tkwi? — zapytała mademoiselle Sardou. — Ba, żebyśmy to wiedzieli. Na razie poprosilibyśmy, jeśli to oczywiście możliwe, aby pani przypomniała sobie z całą dokładnością przebieg dnia, w którym został zabity monsieur Roland... — A jednak nie był to nieszczęśliwy wypadek — bardziej stwierdziła niż spytała ich rozmówczyni. — Niech pani zachowa to dla siebie, o czym będziemy tu mówili, ale mam prawo dziś uważać, że moja diagnoza, jeśli można się tak wyrazić, nie była najtrafniejsza, zasugerowałem się głównie tym, co oświadczył pan Winter, pamięta pani? — Oczywiście, ale nadal nie bardzo wiem... Zresztą muszę wyznać, że niezależnie od tego, co panowie sądzą, i tego, co Vidal wypisuje, nie bardzo wierzę w to, żeby Karl Winter mógł być sprawcą... — Nas interesują fakty, nawet wówczas, gdy nie są całkiem zgodne z tym, co sami myślimy. Mają dla nas tę przewagę, że są właśnie faktami — powiedział niecierpliwie Le Floch. — Panie komisarzu — przerwał mu inspektor Sting — chyba będzie lepiej, jeśli przejdziemy do konkretów, bo miss Sardou nie ma zapewne wiele czasu, a z pewnością ma nam wiele do powiedzenia. Marguerite Sardou potwierdziła ruchem głowy, że jest tego samego zdania, co inspektor Sting. — No dobrze — powiedział urzędowym tonem komisarz Le Floch — czy pani może sobie przypomnieć, jaki był przebieg tego dnia, w którym zginął monsieur Roland? — Nic prostszego, proszę panów. Mam zwyczaj prowadzenia bardzo dokładnych zapisków dotyczących moich zajęć. W tych czasach było to jeszcze ważniejsze, bo pan Roland, jak zapewne panom wiadomo, nie należał do pedantów, przynajmniej jeśli idzie o wydawnictwo i księgarnię. Panowie pozwolą, że pójdę po swój biurowy kalendarz. Po chwili mademoiselle Sardou wróciła trzymając w dłoni kalendarz oprawiony w czarną skórę. — Otóż w piątek, bo to był piątek, oprócz spraw czysto zawodowych, jak wypisanie faktur dla naszej drukarni czy zamówienie papieru, do wydawnictwa zgłosił się pan Winter. Chciał się spotkać z Louisem, ale nie zastał go. Powiedziałam mu wówczas, że szef będzie na pewno o trzeciej, gdyż jest umówiony z panem Vidalem z Genewy... — I co on na to? — przerwał inspektor Sting. — Właściwie nic. Powiedział, że pójdzie coś zjeść w pobliskiej restauracji, przypominam sobie, że coś wspominał o wietnamskiej kuchni, i że wpadnie później... — Czy na pewno pani mu powiedziała, że będzie pan Vidal? — zapytał obcesowo Le Floch. — Chyba tak, choć nie jestem tego teraz pewna. Wiem natomiast z całą pewnością, że gdy się zjawił pan Vidal, to powiedziałam mu, że był Karl i że poszedł do pobliskiej chińskiej czy wietnamskiej restauracji. Wówczas Vidal oświadczył, że nie będzie niestety mógł się zobaczyć z Rolandem, gdyż nagle coś mu wypadło i musi natychmiast wrócić do Genewy. Nawet stąd zadzwonił do biura linii lotniczej i zamówił miejsce... — Pani go połączyła? — spytał Sting. Mademoiselle Sardou chwilę się zastanowiła. — Nie, on sam wykręcił numer i na skrawku papieru zanotował numer lotu i chyba biletu. Gdy pan Roland przybył po południu, był zły, że pan Vidal zmienił plany, bo przez to spotkanie z nim sam musiał ze swoich planów zrezygnować. Coś mówił przez zęby, wyglądał na wściekłego, ale usłyszałam tylko jedno słowo, chyba było to „gówniarz” czy „szczeniak”... — I co dalej? — przynaglał teraz Le Floch. — Nic, właściwie nic. Pan Roland poprosił mnie tylko, żebym zostawiła wiadomość w recepcji hotelu Wintera, że mają spędzić razem wieczór, chyba w „La Tour d’Argent”. — A czy Vidal mówił, dlaczego musi tak nagle wracać do Genewy? — zapytał jeszcze Sting. — Nie, dlaczego miałby mówić? Domyślam się, że sprawa musiała być ważna i nagła, gdyż przedtem bardzo mu zależało na spotkaniu z monsieur Rolandem. — I nie wie pani, czy widział się z Winterem? — Nie jestem pewna, ale tak dokładnie wypytywał, gdzie może znaleźć Karla Wintera, iż mam wszelkie podstawy uważać, że poszukiwał go bardzo pilnie. A znając Vidala, na pewno dopiął swego. — Jak mamy panią rozumieć? — zapytał Le Floch. — Po prostu. Pan Vidal jest, moim zdaniem, człowiekiem, który wie czego chce. Wiem, że bardzo mu zależało na napisaniu książki o Winterze i zbierał wszelkie informacje, które mogły być związane z jego osobą w sposób bezpośredni lub pośredni... — A pani mu ich udzielała? — Oczywiście, przecież uważałam i uważam nadal, że Karl Winter był postacią niezwykłą. Poza tym pan Vidal słusznie zakładał, że biografia takiego człowieka musi być kompletna, bez niedomówień. Co prawda niekiedy posuwał się za daleko, jak na przykład po włamaniu... — Właśnie, jak to było? — przerwał inspektor Sting. — Ot, po prostu włamanie. Tyle tylko, że złodziej czy złodzieje na pewno nie szukali pieniędzy, gdyż w kasie było kilkanaście tysięcy franków w kilku kopertach — to było tuż przed wypłatą — a zginęła tylko jedna. Uważam, że włamywacz pracował raczej dla jakiegoś kolekcjonera, który myślał, że u Rolanda mogą być niezwykle cenne manuskrypty. Faktem jest, iż firma zakupiła bardzo dawno temu od samych kompozytorów, a także na aukcjach odręczne partytury Gounoda, Ravela, Vivaldiego i Offenbacha. Ale od lat są zdeponowane w sejfie jednego z banków paryskich. — Skąd zatem takie przypuszczenie? — Jak już powiedziałam pana kolegom prowadzącym dochodzenie, kilka miesięcy temu zwróciła się do nas w sprawie zakupu niektórych manuskryptów jakaś japońska firma. Ale Louis Roland odmówił. Poza tym włamywacz wyraźnie interesował się głównie naszym archiwum, sądząc zapewne, że w nim znajdzie jakiś ślad... — I nic właściwie nie zginęło? — spytał jeszcze LeFloch. — Oprócz wspomnianej koperty — nic. Pańscy koledzy znaleźli pod biurkiem jakieś ślady, ale widocznie nie doszli, czyje to były, skoro nikt nie został zatrzymany. — A co pani sama zauważyła? — To, że włamywacz interesował się segregatorami z korespondencją sprzed trzydziestu lat. Musiałam na nowo wszystko uporządkować. Ale nic nie zginęło, bo wszystkie listy były numerowane i ich ilość zgadzała się z numeracją księgi korespondencyjnej. — Czy mógłbym rzucić okiem na te listy i księgę? — spytał inspektor Sting, rewanżując się za sprawiony kłopot swoim chłopięcym uśmiechem. — Ależ oczywiście, tyle tylko, że będę musiała panów zostawić na chwilę samych, bo to pora, kiedy mamy największy ruch w księgarni. Mademoiselle Sardou przyniosła po chwili kilka segregatorów i sporych rozmiarów księgę oprawioną w granatową skórę. Był to tom trzeci ksiąg korespondencji starej firmy, znanej w całej Europie. List zarejestrowany na pierwszej stronie pochodził z roku 1928. Policjanci zaczęli przewracać strony, uważnie czytając każdą rubrykę. Od czasu do czasu inspektor Sting notował coś w swoim czarnym notesie. Po przeszło godzinie podziękowali pannie Sardou za okazaną pomoc i pożegnali się obiecując, że jeśli będzie coś nowego, to na pewno skontaktują się z nią. — W końcu pani również zależy na tym, żeby cała prawda o Winterze wyszła na jaw. Chociażby dlatego, że pani firma wydaje jego utwory. Komisarz Le Floch zaprosił swego londyńskiego kolegę na obiad do restauracji na bulwarze Saint-Michel („tu kiedyś wpadałem na coś skromnego, kiedy w czasie studiów byłem przy groszu”), a następnie odwiózł go swoim rozklekotanym samochodem do Air Terminal na placu Inwalidów. Jadąc wzdłuż wielkiej budowli pamiętającej czasy Ludwika XIV i patrząc na kopułę, pod którą spoczywał wiecznym snem najpotężniejszy z władców Francji, obaj pomyśleli o tym samym. Milczenie przerwał inspektor Sting, który, jakby czytając w myślach Francuza, rzekł, że ten Napoleon to był naprawdę wielki i godny Anglii przeciwnik. Komisarz Le Floch spojrzał na niego, uśmiechnął się i powiedzie!: — A jakiego miał szefa policji, ho, ho! Obaj mężczyźni roześmieli się. Po załatwieniu formalności Charles Sting, do którego Jules Le Floch mówił teraz „Charlie”, zajął miejsce w autobusie, mającym go zawieźć na Orły. Za niecałe dwie godziny będzie w Londynie. — No, to do rychłego zobaczenia, Charlie! — Może nawet szybciej niż myślisz, Jules. I dziękuję za wszystko. Obaj jak na komendę spojrzeli na kopułę Inwalidów. I znowu się uśmiechnęli... * * * „...Na opublikowanym poniżej zdjęciu — jest to znaczne powiększenie górnej połowy pierwszej strony partytury, która wypadła z futerału Karla Wintera — widoczne są pewne elementy, które muszą intrygować każdego, kto się choć trochę zna na muzyce... Nie ulega wątpliwości, co widać po systemie zapisu nutowego, że jest to znacznie starsze niż Winterowska «Alepejska». Natychmiast zwróciłem na to uwagę, ale dla pewności poprosiłem profesora Alberta von Kleista, znanego muzykologa i wykładowcę w Monachium, o bliższą analizę. Profesor zwrócił uwagę na charakterystyczne rysunki tuszem w prawym rogu oraz na mało czytelne na pierwszy rzut oka litery W.A.M... Początkowo uczony nie chciał wierzyć własnym oczom. Długo milczał, następnie sięgnął po jakieś materiały, poprosił mnie, abym zgłosił się do niego następnego dnia... Przyjął mnie w swoim gabinecie — ilość niedopałków w popielniczkach świadczyła o tym, że chyba nie spał całą noc i intensywnie pracował nad dostarczonym materiałem — i bez zbędnego wstępu oświadczył, że obecnie nie ma najmniejszej wątpliwości, iż makrofotografia przedstawia reprodukcję dzieła, nieznanego dzieła, o którym nie wspomina katalog von Kochla... A zatem nie pomyliłem się, moja intuicja mnie nie zawiodła — pierwowzorem «Alpejskiej» była symfonia, zaginione dzieło Wolfganga Amadeusza Mozarta. Profesor von Kleist nie miał najmniejszych wątpliwości. Wspomniał przy okazji, że Kochl, autor katalogu dzieł W.A. Mozarta (stąd przy numeracji dzieł wielkiego kompozytora znajduje się litera „K” — przyp. red.) uważał, że bardzo prawdopodobne jest istnienie rozsianych po Europie — głównie w Austrii, Niemczech i Czechosłowacji — dzieł Mozarta, o których nikt nic nie wie. Chodzi bowiem o utwory kameralne i, być może, pierwsze symfonie... W rozmowie z von Kleistem wyraziłem swoje oburzenie na postępowanie Wintera, który przywłaszczył sobie dzieło wielkiego mistrza. Reakcja mojego rozmówcy była zdumiewająca, choć, po głębszym zastanowieniu, całkiem logiczna i zgodna ze sposobem myślenia naukowca. Uważa on bowiem, że po pierwsze przeróbka Wintera była całkiem zgrabna, po drugie zaś — że ma on wszelkie prawo wejść do historii wielkiej muzyki dzięki temu, iż koniec końców uratował dla świata rzecz bezcenną... ...Odkrycie prawdy zmusiło mnie do przeprowadzenia rozmowy z Karlem Winterem. Przyznaję, że nie wiedziałem, jak zacząć. Kluczyłem, ale on mnie doskonale rozumiał. I milczał. Dałem mu wówczas kopię swoich notatek — pod pozorem uzyskania jego zgody na wprowadzenie do mojej książki nowych elementów jego biografii — gdzie relacjonowałem całość sprawy. Ku mojemu zdziwieniu wręczono mi rano w hotelu teczkę, w której nie było mojego tekstu, a zamiast niego — cała, oryginalna partytura. Wieczorem Karl Winter już nie żył”. Komisarz Le Floch wyciął z gazety kolejny odcinek podpisany literami „J.P.V.” i włożył go do papierowej teczki. Zastanawiał się nad tym, co Sting ze swej strony sądzi o spotkaniu Vidala z profesorem Kleistem. Zapisał w kalendarzu jakąś uwagę i wyszedł z gabinetu. * * * Natychmiast po powrocie z Paryża inspektor Charles Sting dowiedział się od panny Jones o telefonach do niego. Nie wydawał się być specjalnie zdziwiony. Zapytał szefa, który był w znakomitej formie i humorze, czy mógłby dostać na parę godzin wóz służbowy, bo mu się bardzo śpieszy. Kiedy szef się zgodził, Sting poprosił sekretarkę o połączenie go z kancelarią mecenasa Your.- ga. Obaj panowie spotkali się na lunchu w jednej z kontynentalnych restauracji w pobliżu Regent Street. Inspektor Sting przekonał się po raz nie wiadomo który, że jednak białe reńskie wino absolutnie mu nie służy. Przy deserze policjant i prawnik umówili się na wspólną jazdę następnego dnia rano. * * * Dyżur brygadiera Constantiniego miał się już ku końcowi. Był to jeden z tych dni, po których dyżurujący policjant podpisuje w księdze raportów niemal białą stronę. Nic się nie działo i Constantini mógł z czystym sumieniem oglądać program telewizyjny. Właśnie nadawano wywiad z kimś, kto wydawał mu się znajomy. Ależ tak, to przecież ten dziennikarz... Brygadier zawołał kolegów, zajętych głównie czytaniem gazet. — Słuchajcie, ja go znam. On był z tym Winterem... Wszyscy stanęli przy telewizorze... — Mogę dziś powiedzieć, że młody wiolonczelista Tom Roy z Londynu nie został zamordowany przez mojego kolegę po fachu Patricka Wooda — mówił Vidal. — Mogę również oświadczyć, że komisarz Le Floch popełnił omyłkę uważając, że znany wydawca Louis Roland zginął na skutek nieszczęśliwego wypadku. Nie ulega również dla mnie wątpliwości, że to wszystko było dziełem Karla Wintera. Myślę także, że tylko dzięki temu, iż Winter przekonał się na podstawie moich notatek, że jest skończony, Józef Halpern i ja nadal cieszymy się doskonałym zdrowiem. — Monsieur Vidal, jaki był przebieg wydarzeń, jak według pana Winter zabił? — Jeśli idzie o śmierć Louisa Rolanda, była ona moim zdaniem po trosze dziełem przypadku. Karl Winter, który chciał się raz jeszcze sprawdzić wobec siebie samego, zwrócił się do paryskiego wydawcy w sprawie wyda- nia własnych kompozycji. Wiedział jednak, że siłą rzeczy jego własne dzieła muszą być słabsze od „Alpejskiej”, zatem wpadł na pomysł zaproponowania Rolandowi utworów, których rzekomym autorem miał być jego nauczyciel, Franz Karlstein. O ile mi wiadomo, wydawca zapalił się do tego pomysłu. Sądzę przy tym, że podczas rozmowy z Winterem o Karlsteinie wydawcy coś się przypomniało lub skojarzyło. Musiał wówczas powiedzieć o tym Winterowi i wspomnieć, że na ten temat coś więcej będzie wiedziała mademoiselle Sardou, która pamięta o wszystkim, co jest związane z wydawnictwem. W tym momencie Roland wydał na siebie wyrok śmierci — Winter nie może dopuścić do odnalezienia śladów po Karlsteinie, gdyż wyjdzie na jaw cała mistyfikacja z jego symfonią. Z zimną krwią strzela do Rolanda, który prawdopodobnie czyścił akurat broń w związku z zaplanowanym polowaniem. Komisarz Le Floch (też go znam osobiście — pomyślał sobie Constantini) był przekonany o nieszczęśliwym wypadku. Nie należy go za tę omyłkę winić, bo w końcu takie wypadki nie są rzadkością wśród myśliwych. Tyle tylko, że komisarz, wytrawny policjant, powinien jednak bliżej zainteresować się osobą Wintera; był on przecież, jak sam przyznał, ostatnim człowiekiem, który widział Rolanda żywego. Być może zadecydował tu fakt, że w oczach policjanta osoba wybitnego muzyka musiała a priori znaleźć się poza wszelkimi podejrzeniami... — Wspomina pan w swoich artykułach, że śmierć Rolanda uratowała Marguerite Sardou... — Tak, zgadza się, bowiem gdyby Roland zdążył przekazać uwagi swojej sekretarce, istnieje wszelkie prawdopodobieństwo, że Winter nie zatrzymałby się na zbrodniczej drodze. Mademoiselle Sardou nie wykazała większego zainteresowania nazwiskiem Karlsteina, a to po pros tu dlatego, że ono nie figurowało wśród klientów wydawnictwa. Okazało się bowiem, że tuż po wojnie wysłano z okupowanej Austrii do wydawnictwa Rolanda list, którego autorem był pewien francuski kapitan. Donosił on, iż zwrócił się do niego miejscowy nauczyciel muzyki, twierdząc, że jest w posiadaniu nieznanego dzieła jednego z największych kompozytorów świata. Z tonu listu, który jednak nie zawierał żadnych bliższych szczegółów ani nazwisk, wynika, że jego autor sam nie był specjalnie przekonany o znaczeniu prośby. To tłumaczy, że młody wówczas Roland, który dopiero co odziedziczył po ojcu wydawnictwo, nie zwrócił większej uwagi na propozycję... — Ciekawie gada — skonstatował jeden z dyżurnych policjantów. — Jeszcze jak — potwierdził Constantini. Wstał z miejsca, aby udać się do szatni, gdyż już od kilkunastu minut skończyła mu się służba. * * * Inspektor Charles Sting był wyraźnie zadowolony ze swojej wizyty w więzieniu. Rozmowa z Woodem była pożyteczna i, co ważniejsze, przebiegała w rzeczowej i serdecznej atmosferze, jak powiadają komunikaty prasowe o spotkaniach na szczycie. Inspektor przekonał się raz jeszcze, że zwolennicy zniesienia kary śmierci mają absolutną rację, gdyż pozwala to uniknąć skutków omyłek sądowych. Patrick Wood przyjął wiadomość o rozwoju sytuacji w jego sprawie z niezwykłym poczuciem humoru. Nie miał zamiaru występować przeciw wymiarowi sprawiedliwości o odszkodowanie, wolał na własne rękę zarobić na tej całej historii niezłe pieniądze — po prostu pisząc wspomnienia więźnia, co dziś jest szalenie modnym i intratnym zajęciem. Tym bardziej jeśli książka, do której już zbiera materiały, będzie miała związek z osobą Karla Wintera, o którym tyle się pisze. Adwokat Wooda zachował się również właściwie. Zgodził się, aby na razie zachować zupełną ciszę, aż do chwili ujawnienia wszystkiego, co może nastąpić za kilka tygodni. Trzeba po prostu czekać, aż Vidal wydrukuje na łamach prasy wszystko, co wie o Winterze. Ten dziennikarz potrafi interesująco przedstawiać fakty, nawet jeśli nie zawsze są one prawdziwe. Sting musiał przyznać, że Vidal znacznie mu dopomógł w rozwikłaniu sprawy, która wydawała się beznadziejna. Wood również wydaje się mu być wdzięczny. Teraz, kiedy wydawca będzie się bił o jego „pamiętniki więźnia”... Ciekawe, czy po wyjściu z więzienia zamieszka z żoną?... Z tymi intelektualistami nigdy nic nie wiadomo... Wraz z całym plikiem przyniesionych przez gońca pism urzędowych i służbowych notatek, inspektor Sting otrzymał list z Austrii. Przeczytał go dwukrotnie i poczynił uwagi w swoim notesiku. Cały czas uśmiechał się, gdyż styl listu ubawił go serdecznie, a treść była wyraźnie po jego myśli. Włożył następnie list do zielonej teczki i udał się do „big bossa”. Sekretarka zauważyła, że wrócił z tej rozmowy w nastroju raczej minorowym. Pomyślała sobie, że pewnie Charles prosił szefa o zgodę na wyjazd zagraniczny i dostał odmowę z powodu chwilowego braku środków. Sting nie mógł przyzwyczaić się do zasady panującej we wszystkich urzędowych instytucjach, mianowicie że nawet szef resortu nie może działać bez zgody głównego księgowego. Dopiero po dwóch dniach i jednym telefonie z sekretariatu „big bossa” powrócił inspektorowi różowy nastrój. Zamówił kilka rozmów międzymiastowych, a następnie poprosił pannę Jones o połączenie go z biurem linii lotniczych. Bardzo ją to uradowało, bo właśnie kończył się jej zapas perfum „Arpege”, które w strefie wolnocłowej lotniska kosztują o wiele taniej. Różnica jest tym istotniejsza, że od kilku miesięcy funt spada na łeb, na szyję... Nie wiedziała, dokąd dokładnie Charles zamierza się udać, ale ważne było, że będzie leciał samolotem. Inspektor Sting przyszedł do biura ze swoim skórzanym neseserem odziedziczonym chyba po dziadku, żywo przypominającym małe walizeczki, które kiedyś nosili lekarze czy komiwojażerowie. Oznaczało to, że zamierza zacząć podróż jeszcze tego samego dnia. Tuż przed przerwą na herbatę zamówił jeszcze jedną rozmowę zamiejscową, ale dowiedział się, że osoba, z którą chciał mówić, wyjechała. Był wyraźnie zadowolony z tej wiadomości. Pożegnał się z kolegami i przyjął bez zdziwienia zamówienie miss Jones na perfumy; nie było to przecież po raz pierwszy. Przed główną bramą czekał na niego samochód, który w niecałą godzinę potem wysadził go przed oszklonymi drzwiami portu lotniczego. Miał akurat tyle czasu, aby kupić zapas „Arpege” do rozpylacza biurowej kokietki, która chyba robiła do niego słodkie oczy... * * * Z notatek Stinga: Zachowałem sobie na deser ostatnie słowa Vidala. Chciałem zobaczyć, czy zgadzają się one z moimi przypuszczeniami. Nie mam już wątpliwości. Żadnych. Opowieść jego jest logiczna, tak jak finał zaproponowany przez niego odpowiada całej konstrukcji. Tak jak i ja, w wielu kwestiach nie ma on żadnych dowodów, ale całość wywodów trzyma się kupy. To dobra robota, która mogłaby znaleźć miejsce w antologii kryminalnej. Ciekawe, jak zareagują czytelnicy, gdy dojdą do samego końca, do prawdziwego końca... „... Moje wywody musiał Winter przeczytać w nocy, która poprzedziła jego nagły wyjazd z Genewy i samobójstwo. Było ono logicznym następstwem ujawnionych faktów i domysłów. Wiedział już, że nic mnie nie powstrzyma przed opublikowaniem tego, co wiem. I wybrał śmierć zamiast hańby... Winter kochał Mozarta, kochał go prawdopodobnie ponad wszystko, co tłumaczy jego gest — oddał mi rękopis dzieła znalezionego przypadkiem wiosną 1945 roku. Nie chciał, żeby prawdziwa «Symfonia Alpejska» (możemy chyba przyjąć ten tytuł jako jedyny element oryginalnego wkładu Wintera do tego utworu) przepadła po raz drugi, i to ostatecznie. Bądźmy mu za to wdzięczni, my, znający dziś całą prawdę i prawdziwe oblicze człowieka, który chciał wejść za wszelką cenę do świata wielkiej muzyki. I na dobrą sprawę cel swój Winter osiągnął — zgodnie z przepowiednią «Profesora» jego nazwisko znajdzie się obecnie w każdej historii twórczości Mozarta. A to przecież wielka muzyka...” * * * Miss Jones osobiście przyniosła inspektorowi Stingowi poranną herbatę. Zasłużył sobie na to, gdyż z braku zapasu do rozpylacza kupił jej — i to za własne pieniądze — cały duży flakon „Arpege”. Ale inspektor nie zwracał teraz na nią uwagi — rozmawiał chyba z obcokrajowcem, gdyż wtrącał francuskie słowa. — ... Poważnie mówię, monsieur Vidal, odwalił pan kawał interesującej roboty... Przepraszam, że dopiero teraz dzwonię, ale po pierwsze nie było pana przez dwa dni w Genewie, a po drugie sam miałem sporo pracy... Tak, w związku ze sprawą Wintera. Musimy przecież wypuścić Wooda. Pana teoria na razie sprawdza się... Nie, nie odeślę panu maszynopisu, wolę sam go oddać... Tout le plaisir est pour moi, cher Monsieur... Zjawię się za kilka dni i proponuję, żebyśmy się spotkali, aby omówić niejasne jeszcze dla mnie i komisarza Le Flocha szczegóły... Tak, oczywiście, że to, co pan napisał, trafiło mu do przekonania. On także patrzy na śmierć Rolanda całkiem nowym okiem... Dziś mamy środę, najlepiej chyba będzie, jeśli zjawimy się wszyscy na początku przyszłego tygodnia, najpóźniej we wtorek... No to zgoda, au revoir... Dopiero teraz inspektor Sting spostrzegł, że nad nim stoi panna Jones i uśmiecha się do niego. Odwzajemnił uśmiech, a ponieważ młoda i zgrabna sekretarka nadal nie opuszczała gabinetu, wsypał do filiżanki aż cztery łyżeczki cukru. 12. Charles Sting był człowiekiem niecierpliwym i dlatego nigdy nie lubił antyszambrować. Tym bardziej gdy osobą, do której przychodził, doskonale wiedziała o jego przybyciu, Zdarzało mu się to kilkakrotnie w Londynie w różnych kancelariach adwokackich, ale miał wówczas świadomość, że przetrzymywanie go w poczekalniach należało do wojny, jaką toczył z obrońcami człowieka, który dzięki niemu znajdował się za kratkami. Tym razem sytuacja była nieco inna i nie bardzo wiedział, dlaczego Vidal nie przyjmuje go natychmiast. Wysłał do niego depeszę, w której podał dokładną godzinę przylotu — myślał nawet, że dziennikarz będzie czekał na niego na lotnisku. Z miny sekretarki i ruchu panującego wokół jego gabinetu wynikało, że Jean-Paul Vidal, zastępca redaktora naczelnego „La Gazette de Geneve”, jest człowiekiem rzeczywiście bardzo zajętym. Bez przerwy wchodzili do niego jacyś ludzie, niosąc maszynopisy, zdjęcia lub szczotki drukarskie. Za każdym razem, gdy drzwi się otwierały, inspektor Sting podnosił głowę mając nadzieję, że jego wzrok napotka wreszcie twarz człowieka, który tak wiele uczynił na rzecz wyjaśnienia tajemnicy życia i śmierci Karla Wintera; następnie zawiedziony inspektor Scotland Yardu znowu pogrążał się w lekturze stosu kolorowych czasopism, leżących na niskim stoliku obok nieprawdopodobnych rozmiarów szklanej popielniczki. Sekretarka Vidala była na tyle uprzejma, że poczęstowała go gorącą czekoladą, co nie mogło zastąpić herbaty, ale i tak było lepsze od czarnej kawy, której nie znosił. Było już po godzinie pierwszej, gdy drzwi gabinetu Vidala znowu się otworzyły i ukazała się w nich uśmiechnięta twarz dziennikarza. Był w samej koszuli i bez krawata, co pasowało do jego wypłowiałych dżinsów. Przywitał się serdecznie z policjantem i przeprosił za to, że dał mu tak długo czekać na siebie. — Nasza praca podobna jest do pańskiej, mister Sting. Nie mamy stałych godzin, a przerwy i wolne chwile są uzależnione od biegu wydarzeń. A właśnie dziś wiele się wydarzyło na świecie, o czym muszą się dowiedzieć nasi czytelnicy, zanim wpadną w szpony konkurencji — usprawiedliwiał się wylewnie Vidal. Inspektor nie podjął tematu; uważał, że dziennikarz mógł jednak znaleźć kilka sekund, aby mu wyjaśnić sytuację. Pospacerowałby przynajmniej po Genewie. Nic jednak nie powiedział, tylko machnął ręką. — Mam teraz trochę więcej czasu i żeby zatrzeć złe wrażenie, jakie pan ma o nas, dziennikarzach, zapraszam pana na obiad. Będziemy mieli okazję porozmawiać z dala od tego młyna. Zgoda? Sting przyjął chętnie zaproszenie; słowa Vidala przypomniały mu, że od rana nic nie jadł — w samolocie wypił tylko herbatę i kieliszek brandy. Vidal zwrócił się do sekretarki z prośbą, aby zarezerwowała natychmiast stolik w „Chalet Suisse”, sympatycznej restauracji w pobliżu Genewy, która mimo skromnego wyglądu uzyskała aż trzy gwiazdki w przewodniku Michelina. Powiedział jeszcze, żeby nikomu nie zdradziła, dokąd się udają, i po chwili byli już przed gmachem redakcji. Wsiedli do czerwonego porsche’a i po niespełna dwudziestu minutach zatrzymali się przed budynkiem zbudowanym w stylu tak charakterystycznym dla tej części romańskiej Szwajcarii. W pierwszej chwili Sting nie mógł przyzwyczaić wzroku do panującego mroku. Dopiero gdy zamówili aperitify (Vidal polecał gorąco mętny, żółtawy napój anyżowy pod nazwą „pastis”, który nawet zasmakował spragnionemu Anglikowi), inspektor zwrócił uwagę na wystrój sali restauracyjnej, a przede wszystkim na wędzone szynki i kiełbasy różnych kształtów i barw, wiszące pod osmolonym sufitem. Vidal wziął na siebie zamawianie potraw. — Jest pan moim gościem, drogi inspektorze, i pozwoli pan, że ustalę menu po szwajcarsku. Nie jest to, co prawda, kuchnia francuska, ale mimo braku fantazji my, Szwajcarzy, też potrafimy nieźle zjeść. Co by pan powiedział o „fondue bourguignonne” z białym winem? — Zdaję się całkowicie na pana. Jeśli będzie to tak smaczne, jak dokładne są wasze zegarki, to nie będę żałował, że przyjąłem pana zaproszenie, cher ami. Vidal roześmiał się i przystąpił do ustalania szczegółów z kelnerem, który notował zamówienie na kartce papieru, przypiętej do drewnianej deseczki pokrytej wypalanymi rysunkami. Sting zwrócił uwagę, że szarotka jako element dekoracyjny powtarza się w Europie wszędzie tam, gdzie są góry. Może dlatego, że jest to kwiat dość osobliwy i charakterystyczny, że daje się łatwo stylizować? Vidal wyrwał go z tych rozważań, pytając, jak mu smakuje „pastis”. — Wie pan, ja to już chyba gdzieś piłem. Czy to nie jest francuski napój? — Oczywiście, dear friend, to narodowy trunek południowej Francji. Marsylia pachnie tylko rybami, czosnkiem, „pastisem” i niestety także brudem. Ale gdy się chce wypić coś przed obiadem, kiedy jest sucho w gardle, to anyżówka z lodowatą wodą jest idealna, nieprawdaż? Sting zgodził się, choć miał ochotę dodać, że dobre, zimne piwo może okazać się jeszcze skuteczniejsze. Pili przez chwilę w milczeniu. Inspektor wyjął wreszcie z aktówki, którą cały czas trzymał na kolanach, kopertę z maszynopisem Vidala. — Muszę panu pogratulować. I to nie tylko fantazji, lecz również umiejętności przedstawiania sytuacji w sposób niezwykle sugestywny. Naprawdę, wiele pan nam pomógł, monsieur Vidal. A najbardziej wdzięczny jest panu mecenas Young, obrońca Patricka Wooda. Co prawda już wcześniej wniósł o rewizję procesu, ale dopiero po ukazaniu się cyklu pańskich artykułów mógł pójść na całego. Jak pan widzi, prasa to rzeczywiście potęga... — Pan mi pochlebia, drogi inspektorze. Po prostu ja ze wszystkich najlepiej znałem Wintera. I, co jest w tym przypadku najistotniejsze, miałem najwięcej informacji o jego trybie życia i kontaktach. Szczerze mówiąc — dodał Vidal po namyśle — trochę mi szkoda książki o wielkim kompozytorze. — Raz jeszcze dziękuję panu za pomoc. Tak, gdyby nie pana artykuły, wiele elementów z tej tajemniczej historii nie zostałoby wyjaśnionych. Jestem przy tym szczerze zobowiązany, że zechciał mi pan pożyczyć całość maszynopisu jeszcze przed wydrukowaniem całego cyklu w prasie. Przynajmniej nie musiałem czekać do ostatniego odcinka, aby wyrobić sobie opinię. Mam jednak do pana prośbę, Chodzi mianowicie o pewne szczegóły, których nie zrozumiałem w pełni. Być może z powodu mojej, bądź co bądź ograniczonej wyobraźni... — Czy aby pan nie przesadza, drogi inspektorze? — przerwał Vidal. — Bynajmniej. Widzi pan, ja w Londynie zajmowałem się wyłącznie sprawą Toma Roya i Patricka Wooda. Niewiele wiedziałem o Winterze, mimo że go dwa razy widziałem. A pan, dzięki swojej opowieści, przedstawił mi nowego człowieka o makiawelicznych wprost pomysłach. Ale — jeszcze raz mocno przepraszam, że stale pytam o drobiazgi — chciałbym więcej się o nim dowiedzieć, gdyż z pana książki ani z artykułów nie wynika, aby Winter był typem człowieka usuwającego przeciwników z zimną krwią. Jakby to panu inaczej powiedzieć — sposób, w jaki zadawał śmierć, nie odpowiada całej jego sylwetce psychicznej... — Na tym polega siła prawdziwego mordercy, że na niego nie wygląda — przerwał mu znów Vidal z uśmiechem wyższości. — No tak, niby ma pan rację. Ale na ogół tak się dzieje w powieściach, a w życiu bywa inaczej. — A jednak uwierzył pan, że Wood jest zabójcą Roya, mimo że na takiego nie wyglądał. I nadal nie wygląda, skoro prasa londyńska donosi, że powinien być lada dzień wypuszczony — powiedział Vidal, nalewając do szklanek białe wino. — Jeden zero dla pana — zaśmiał się Sting — ale na przykład nie chce mi się wierzyć, że Winter, czternasto czy piętnastoletni Karl, mógł patrzeć obojętnie na śmierć swego nauczyciela. I że już wówczas myślał o wykorzystaniu znalezionej partytury... — Ja tego nie powiedziałem. Jeśli pan uważnie przeczytał to, co napisałem, to spostrzegł pan zapewne, że tę część życiorysu Wintera potraktowałem bardziej fabularnie. Po prostu wyobraziłem sobie, że tak mogło być, choć sądzę, że mamy tu do czynienia ze zbiegiem okoliczności, które wywarły mimo wszystko jakiś wpływ na mentalność Wintera. Być może zrozumiał wówczas, jak kruche jest życie ludzkie, jak zniknięcie konkretnej osoby może mieć istotny wpływ na losy innych, pozostających przy życiu. A co do rękopisu, to myślę, że dopiero po kilku latach zdał sobie sprawę z tego, że może go wykorzystać w sposób, o którym myślał „Profesor”. — Ale nie chodziło mu o pieniądze? — zapytał Sting. — I znowu trudno jednoznacznie ustosunkować się do tego pytania. Osobiście sądzę, że Winter myślał o pieniądzach, gdy ich nie miał, natomiast gdy stał się zamożnym człowiekiem, przestał przywiązywać do nich wagę... — Powiada się, że chętnie pomagał znajomym, pożyczał... — Tak, inspektorze. Sam od niego pożyczałem. I czekam na zakończenie całej sprawy, żeby się dowiedzieć, komu mam zwrócić te kilka tysięcy funtów, które jestem winien jego spadkobiercom. A propos, czy coś o nich wiadomo? — zapytał dziennikarz. — Przyznam się, że niewiele wiem o tej sprawie. Sądziłem, że pan jest lepiej zorientowany. Ale ponieważ nie miał bliższej rodziny, a pocztówka wysłana tuż przed śmiercią ma charakter testamentu, można przypuszczać, że dziedziczyć po nim będzie jego służąca... — Gertruda? Tak też i ja myślałem — powiedział Vidal. — Ale nic jeszcze nie wiadomo. — Nadejście kelnera, który zbliżył się do ich stołu jedynie po to, aby zapytać, czy wszystko w porządku, spowodowało, że Sting stracił wątek. Zamówił więc jeszcze jedną butelkę znakomitego wina reńskiego, po czym zwrócił się do Vidala: — O czym to ja mówiłem? — O Gertrudzie i testamencie Wintera — przypomniał dziennikarz. — A, właśnie... Czy pan wie? Zauważyłem, że w pana opowieści nie ma ani słowa o drugiej pocztówce, którą Winter napisał do pana — powiedział jakby od niechcenia inspektor. — Bo nie miała właściwie znaczenia. Winter pisał, żebym się zajął przekazaniem Mozarteum partytury, którą mi zostawił. Wyrzuciłem pocztówkę, choć teraz żałuję. — Vidal zamyślił się i po chwili zapytał: — Ale, ale, skąd w ogóle pan o niej wiedział? — Powiedzieli mi o niej koledzy z policji federalnej. Kelner zapamiętał, że druga pocztówka adresowana była na redakcję „La Gazette”. Łatwo było się domyślić, że do pana. — Zdążył już pan dziś rozmawiać z naszą policją? — zdziwił się Vidal. — Nie dziś, lecz wczoraj i to telefonicznie. Po prostu poprosiłem ich o kopię raportu policyjnego na temat śmierci Wintera. Mają mi go przesłać do hotelu dziś po południu. — Rozumiem. To się nazywa sprawność organizacyjna — powiedział wesoło Vidal i zapytał: — Czego się pan napije na koniec? Proponowałbym mały kirsch. To znakomicie robi na trawienie. Prawie tak dobrze jak filiżanka angielskiej herbaty. — Polegam na panu i w tej sprawie — odparł takim samym żartobliwym tonem policjant. Kirsch był rzeczywiście znakomity. Sting lubił wytrawne alkohole o wyraźnym bukiecie i poprosił o drugi kieliszek tej gorzkiej wódki pędzonej z pestek i miąższu wiśni. Podczas rozmowy w drodze powrotnej Sting opowiedział dziennikarzowi, jak w przededniu jego odlotu do Genewy dostał meldunek od policji austriackiej, stwierdzający, że pod schodami prowadzącymi do piwnicy od lat opuszczonego domu Karlsteina miejscowa policja odnalazła schowek, a w nim kilka pierścionków nanizanych na mocno zardzewiałą agrafkę. — Widzi pan więc, monsieur Vidal, jeśli pana opis domku „Profesora” pozwolił po tylu latach odnaleźć ślady minionych zdarzeń, to nic dziwnego, że dla mnie, przy podjętym na nowo śledztwie w sprawie Wintera, każdy szczegół, o którym pan pisze, ma wartość niemal dowodu rzeczowego. Dziennikarz był wyraźnie kontent z pochwał inspektora ze Scotland Yardu. — A czy pan wie, inspektorze, że dzięki moim artykułom odezwał się wiedeńczyk, który obecnie mieszka jako rencista na Lazurowym Wybrzeżu? Przypomniał sobie, że gdy pracował w nie istniejącym już dziś domu wydawniczym, zwrócił się do nich Winter w sprawie wydania swoich kompozycji. Będę musiał się bliżej zainteresować tą informacją, bo przypuszczam, że chodziło o te same utwory, które proponował później Rolandowi jako dzieła Karlsteina. Ustalenie daty pierwszej propozycji pozwoli mi na określenie, w którym momencie Winter zdecydował się wypłynąć jako autor skradzionej symfonii. — Tak, to rzeczywiście interesujące — przytaknął inspektor — ale do naszej sprawy nie wnosi chyba nic nowego. — Oczywiście, ale chodzi o precyzję szczegółów. I znowu inspektorowi przyszły na myśl szwajcarskie zegarki, ale nic nie powiedział Vidalowi, aby ten nie posądził go o ironię. Vidal zawiózł go pod hotel. Pożegnali się serdecznie i ustalili, że Sting zadzwoni nazajutrz rano, tuż po załatwieniu swoich spraw u prezydenta policji. — Może będą nowe szczegóły, które pana zaciekawią. A poza tym spodziewam się przyjazdu do Genewy innych osób, zainteresowanych ostatecznym zamknięciem całej sprawy. Dam panu znać osobiście. Zgoda? — Czy można wiedzieć, o kogo chodzi? — zapytał z zaciekawieniem dziennikarz. — Między innymi o komisarza Le Flocha. Nie może sobie darować, że cały czas szedł fałszywym tropem. On również jest wdzięczny panu za snop światła, który pan rzucił na tę tajemnicę. Vidal roześmiał się i przy pożegnaniu mocno i serdecznie uścisnął dłoń inspektora. Popatrzył jeszcze, jak londyński policjant znikał za obrotowymi drzwiami hotelu, pokiwał głową i gwałtownie poderwał samochód, którego silnik cały czas pracował, mimo że w ciągu ostatnich kilku miesięcy cena benzyny w oszczędnej Szwajcarii kilka razy poszła w górę. 13. Inspektor Sting wchodził akurat do pokoju, wracając z hotelowej pływalni, gdy zadzwonił telefon. Zanim podniósł słuchawkę, zdążył jeszcze powiesić wilgotny szlafrok. Recepcjonistka zawiadomiła go, że ktoś czeka na niego w hallu. Policjant poprosił, aby była uprzejma powiedzieć komisarzowi Le Flochowi — na niego właśnie czekał — że za chwilę zejdzie do sali śniadaniowej. Wychodząc z pokoju, zabrał ze sobą aktówkę i płaszcz: nie miał zamiaru wracać do siebie, tym bardziej, że trzeba było długo czekać na powolną windę, która z pewnością pamiętała czasy zamachu na cesarzową Elżbietę. W hallu przywitał się serdecznie, aczkolwiek bez zbędnych słów z francuskim kolegą i zaprosił go na kawę. Sam zjadł skromne śniadanie, popijając niezbyt mocną, typowo hotelową herbatą. — Jesteś, Charlie, jak gdyby trochę zdenerwowany — skonstatował komisarz. — Czy ja wiem. Po prostu podnieca mnie myśl, że za kilka godzin będzie po wszystkim i będziemy wreszcie mogli zamknąć ostatecznie całą sprawę. — Inspektor zjadł machinalnie ostatni rogalik i po chwili zapytał: — Czy wszyscy nasi znajomi przybyli do Genewy? — Tak. Przyjechaliśmy jednym samochodem i zatrzymaliśmy się w willi Halperna w Vevey. Reszta towarzystwa zjawi się pewnie nieco później. Kiedy zadzwonisz do Vidala? — Chyba pójdę do niego. A tout seigneur, tout honneur, jak mawiacie wy, Francuzi. W końcu mu się to należy. Komisarz Le Floch uśmiechnął się. — Rzeczywiście. Jestem ciekaw, jak on zareaguje na nasze spekulacje, bo jestem przekonany, że tak to określi. Jego opowieść świadczy, że stał się niezwykle zarozumiałym młodym człowiekiem i że nie ma za grosz krytycyzmu, co jest poważną wadą u dziennikarza. — Nie tylko dziennikarza — podjął Sting. — Rozmawiałem z nim wczoraj i doszedłem do przekonania, że sam uważa, iż jego wersja jest bezbłędna i nie wymaga żadnej korekty. Z jego punktu widzenia, jako autora i uczestnika wydarzeń, jest to stanowisko całkiem zrozumiałe. Komisarz Jules Le Floch odprowadził Stinga do centrum miasta, a sam poszedł się przejść wzdłuż nabrzeży jeziora. Inspektor Sting nie wiedział, czy Vidal będzie już w redakcji. Na wszelki wypadek zostawił wiadomość w sprawie wieczornego spotkania w willi Halperna w Vevey, przy rue de la Paix numer dwanaście. Na jego widok sekretarka natychmiast weszła do gabinetu szefa; wróciła po chwili oznajmiając, że „monsieur Vidal będzie do pana dyspozycji najpóźniej za dziesięć minut”. Inspektor zajął miejsce przy niskim stoliku rozglądając się za magazynami, których poprzedniego dnia nie zdążył przewertować. Nie minęło pięć minut, gdy Jean-Paul Vidal wpadł do sekretariatu jak bomba. Był ubrany tak samo jak wczoraj, tyle tylko, że miał świeżą koszulę. — Miło mi pana widzieć, drogi inspektorze, ale muszę na wstępie oznajmić panu, że dziś niestety nie dysponuję czasem. Przygotowujemy właśnie numer sobotnio- niedzielny... — Jak długo będzie pan zajęty? — spytał rzeczowo Anglik. — O, co najmniej do piątej, szóstej wieczorem. A potem będę musiał być pod telefonem, na wypadek gdyby agencje nadawały jakieś ważne wiadomości. Ale dlaczego to pana tak interesuje? — spytał zaintrygowany dziennikarz. — Sądzę, że pan mnie zrozumie, jeśli powiem, że dziś wieczorem, dokładnie o wpół do ósmej, w willi pana Halperna w Vevey nastąpi spotkanie wszystkich protagonistów sprawy, której pan poświęcił tyle czasu i energii, nie mówiąc o talencie. Bardzo liczymy na pana obecność. Cóż, bez pana całe spotkanie nie miałoby żadnego sensu, gdyż pragniemy, to znaczy komisarz Le Floch i ja, aby sprawa Karla Wintera została wyświetlona do końca, żeby nie było żadnych niedomówień. Sądzę, że nasze uwagi mogą przydać się nie tylko wymiarowi sprawiedliwości, ale i panu, autorowi książki o Winterze. Vidal zamyślił się chwilę; poprosił sekretarkę, aby przyniosła mu kalendarz, rzucił okiem na zapiski z tego dnia i oświadczył, że chętnie się zjawi. — Niech pani zanotuje dokładny adres tej willi — rzucił jeszcze sekretarce i zwrócił się do Stinga, pytając: — Kto tam będzie jeszcze, oczywiście oprócz pana i komisarza Le Flocha? — Mademoiselle Sardou i Józef Halpern. Pewnie także jakaś służba, bo Halpern pragnie, aby to spotkanie miało charakter przyjęcia. Nie miałem nic do gadania, bo jestem tu nieoficjalnie, a poza tym to jest jego dom. Może zaprosić kogo chce; zresztą, o ile mi wiadomo, sam do pana jeszcze zadzwoni. — To mi wygląda niemal na stypę — zażartował Vidal. — Można i tak to ująć. No to cóż, mister Vidal, można liczyć na pana? — Cała przyjemność po mojej stronie, najwyżej spóźnię się kilka minut. — To nie ma znaczenia. A zatem do zobaczenia wieczorem. Obaj mężczyźni podali sobie ręce. Opuściwszy gmach redakcji, w którym unosił się zapach farby drukarskiej, i szumiały maszyny rotacyjne, inspektor Sting udał się do prezydium policji. Miał nadzieję, że dokument, o który prosił poprzedniego dnia, był już gotowy. Bez niego byłby bezradny... * * * Salon, w którym zajęli miejsce Marguerite Sardou, inspektor Charles Sting, Jean- Paul Vidal, komisarz Jules Le Floch i gospodarz Józef Halpern, umeblowany był skromnie. Halpern uważał za stosowne podkreślić, że rzadko zatrzymuje się w tej willi, w której zamierza spędzić w spokoju ostatnie lata swego życia. — Fotele nie są, być może, zanadto wygodne, za to w barku znajduje się wszystko, czego prawdziwy znawca może zapragnąć. Dla pani, Marguerite, mam znakomite sherry, a dla panów najrozmaitszą whisky — szkocką, irlandzką, amerykańską i kanadyjską, a nawet butelkę japońskiej. Są tu także wódki polskie i rosyjskie, francuski calvados, armagnac i Bóg jeden wie co jeszcze. Najlepiej będzie, jak każdy sam się obsłuży. Nastrój gości był znakomity, daleki od stypy, o której rano wspomniał Stingowi Vidal. Po prostu zebrali się ludzie, których los przypadkowo połączył poprzez osobę Karla Wintera i którzy wyraźnie pragnęli, aby ten epizod z ich życia przeszedł ostatecznie do historii. Pierwszy poruszył ten problem inspektor Sting. Zaczął dość niezgrabnie od stwierdzenia, że napięcie minęło, że niemal wszystko jest dziś jasne, że prawdopodobnie spotykają się wszyscy razem po raz pierwszy i, miejmy nadzieję, po raz ostatni, że jak zwykle prawda zawsze wychodzi na wierzch, że jako policjant ma świadomość klęski i że dopiero Vidal pomógł spojrzeć na całą tę historię nowym okiem. Widać było wyraźnie, że Anglik do czegoś zmierza, ale nie umiał tego wprost powiedzieć. Dopiero na wpół prowokacyjny wzrok i ironiczny uśmiech Vidala dodały mu jak gdyby odwagi. Na chwilę zawiesił głos, następnie wyjął z bocznej kieszeni czarny notes, opróżnił szklankę i podjął na nowo przerwany monolog; wszyscy zauważyli, że mówił teraz zupełnie innym głosem. — Well, wszyscy uważamy, że Winter jest człowiekiem, przepraszam, był człowiekiem niezwykle sprytnym. Ci, którzy dobrze go znali, są tym raczej zaskoczeni, bo sądzili raczej, że jest on pozbawiony fantazji. Mówiłem zresztą panu Vidalowi po przeczytaniu jego artykułów, że takie samo wrażenie mieli ci, którzy zetknęli się z nim przypadkowo. A przecież fakty rzeczywiście świadczą o tym, że Karl Winter był więcej niż sprytnym człowiekiem. Weźmy na przykład śmierć Roya. Zabójca młodego wirtuoza zorganizował całą sprawę w taki sposób, aby policja nie miała wątpliwości, że autorem zbrodni jest Patrick Wood. Do tego samego wniosku doszedł sąd, który skazał go na wieloletnie więzienie. Ale jeżeli przyjmiemy, że Wood padł ofiarą zręcznie zmontowanego spisku, to należy wówczas założyć, że zabójca musiał znać i Roya, i Wooda. Inaczej cała ta historia nie trzyma się kupy. W śledztwie prawie natychmiast wyłączyłem Wintera, bo wydawało mi się, że mam niezbite dowody na to, iż kompozytor nie znał, nie mógł znać ani Roya, ani Wooda. — Skąd ta pewność? — spytał Vidal. — Po prostu dowiedziałem się, że Winter nie znał w ogóle Londynu, a na lotnisku przywitał się z kimś innym, biorąc go za Roya. — Mógł udawać — przerwał komisarz Le Floch. — A poza tym, Charles, ty i ja byliśmy pod wrażeniem jego sławy; zdawało nam się, że chroni go ona przed wszelkimi podejrzeniami. — Moment ten z całą pewnością odegrał znaczną rolę w naszym rozumowaniu — przyznał Sting i zaczął wertować notes. Dał wzrokiem znak Halpernowi, aby ten napełnił mu szklankę. Wypił pierwszy łyk i podjął przerwany wątek: — Ale muszę teraz wyznać, że mimo liczby dowodów obciążających Patricka Wooda, przez cały czas miałem uczucie, że to wszystko jest zbyt proste, zbyt dobrze pasujące do siebie. I choć nigdy nie pasjonowałem się muzyką ani muzykami, zacząłem bliżej interesować się tym środowiskiem, a tym samym osobą Karla Wintera. Za każdym razem jednak wyniki moich kombinacji myślowych były ujemne. Dopiero wiadomość o śmierci Rolanda w Paryżu przekonała mnie, że coś się dzieje wokół Wintera. To nie znaczyło bynajmniej, że zacząłem uważać, tak jak dowodził później Jean-Paul Vidal, iż autorem obu zbrodni jest Karl Winter. Nie, taki mądry to ja nie jestem. Ale skontaktowałem się z komisarzem Le Flochem, który był na tyle uprzejmy, że przysłał mi kopię akt śledztwa. I wówczas doszedłem do wniosku, że rzeczywiście obie zbrodnie muszą mieć ścisły związek z osobą Wintera. Mało tego; widać było, że ofiarami zabójcy są ludzie w ten czy inny sposób związani z muzyką. I to nie byle jaką, bo muzyką Karla Wintera. Inspektor Sting sięgnął po szklankę i rozejrzał się dookoła siebie, jakby czegoś szukał. Wypił kolejny łyk kanadyjskiej whisky i ciągnął dalej: — W sposób być może nie całkiem formalny nawiązałem bliższy kontakt z obecnym tu Julesem Le Flochem w celu inwigilacji, na tyle, na ile to było możliwe, osób mających związek z Winterem. Obawialiśmy się, że może być jeszcze jedna ofiara. Zadanie było trudne, bo zupełnie się nie orientowaliśmy, kto nią może zostać, a to dlatego, że właściwie do końca nie mieliśmy pojęcia, dlaczego zginęli Boy i Roland. Muszę tu dodać, że komisarz Le Floch dość szybko doszedł do przekonania, że Roland został zabity, że nie padł ofiarą nieszczęśliwego wypadku... — I jeśli tego nie ujawniłem publicznie, bo moi szefowie byli au courant, to głównie dla dobra śledztwa — wtrącił komisarz. — Przyjmując za przykładem pana Vidala, że zabójcą jest Karl Winter, musieliśmy poznać jego motywy, aby móc go złapać na gorącym uczynku lub chociaż zdobyć jakiekolwiek dowody. A z tym było o wiele gorzej. Nie mieliśmy ani szczęścia, ani intuicji Vidala — przy ostatnich słowach policjant ze Scotland Yardu wykonał ukłon w stronę dziennikarza. — Czekaliśmy więc i wymienialiśmy skąpe informacje. I powoli zaczęliśmy budować różne teorie... — Ciekaw jestem, jakie — przerwał Halpern. — Może zacznę od wyjaśnienia — podjął komisarz Le Floch — że w naszej praktyce znamy kilka rodzajów zabójstw. Mamy więc zabójstwo dokonane w chwili silnego wzburzenia, czyli w afekcie, ale wówczas zabójca działa niemal jawnie, zostawia masę śladów i dowodów, a w ogóle najczęściej sam zgłasza się do najbliższego komisariatu. Brak jakichkolwiek śladów i motywów wykluczał ten rodzaj morderstwa; zakładaliśmy przecież, że Winter nie znał Roya. Co do Rolanda, sprawa wyglądała inaczej, ale z kolei jego mieszkanie było w stanie wskazującym na morderstwo z premedytacją — jeśliby odrzucić wersję nieszczęśliwego wypadku. Skoro już mówimy o działaniu z premedytacją, to trzeba było zanalizować trzy najczęściej spotykane typy zbrodni należących do tego gatunku. A więc... — A więc — dalej mówił już inspektor Sting — morderstwo z chęci zysku lub zemsty, morderstwo w celu usunięcia niewygodnego świadka oraz morderstwo mające na celu zlikwidowanie szantażysty. Przy czym warto zwrócić uwagę, że w oczach zabójcy każdy niewygodny świadek jest potencjalnym szantażystą, w społecznym znaczeniu tego pojęcia. — Nie bardzo rozumiem — przerwała Marguerite Sardou. — Otóż, mademoiselle, świadek staje się potencjalnym szantażystą w tym sensie, że może w każdej chwili wydać autora zbrodni, przy czym sam żadnych bezpośrednich materialnych korzyści nie osiągnie. Po prostu spełnia swój obywatelski obowiązek. Ale dla zbrodniarza skutek takiego działania jest na dobrą sprawę taki sam jak wtedy, gdyby miał do czynienia z autentycznym szantażystą. Tyle tylko, że szantażysta gwarantuje mu, za odpowiednią opłatą, dłuższe lub krótsze przebywanie na wolności. Czy wyraziłem się dość jasno? — zapytał z uśmiechem komisarz Le Floch. Marguerite Sardou skinęła głową i poprawiła się w fotelu, aby słuchać dalej wywodów policjanta. Komisarz gestem przeprosił swojego londyńskiego kolegę za dygresję. — Z naszych doświadczeń wiemy, że człowiek szantażowany, nawet jeśli uchodzi za wzór spokoju i dobrych manier, może stać się wyrafinowanym mordercą. Gdy podejmuje decyzję o położeniu kresu szantażowi, zaczyna działać rozważnie i wyjątkowo dokładnie. Ma bowiem do spełnienia co najmniej trzy zadania — po pierwsze zmierza do usunięcia szantażysty, po drugie do wymierzenia swoiście pojętej sprawiedliwości, po trzecie wreszcie musi uczynić wszystko, aby nie zostawić żadnych śladów. Inaczej cała jego działalność nie miałaby sensu, gdyż w przypadku pochopnego działania efekt byłby taki sam, jakby został wydany przez szantażystę. Inspektor Sting zawiesił głos, jakby dawał swoim słuchaczom czas na przyswojenie sobie tych prawd, oczywistych dla każdego policjanta. Zamierzał ciągnąć dalej swoje wywody, gdy Halpern zapytał: — I panowie uważacie, że Winter był wyrafinowanym mordercą, który usuwał z drogi szantażystów? — Właśnie to pytanie zadaliśmy sobie obaj, ja w Londynie i Le Floch w Paryżu. Ale dość szybko doszliśmy do przekonania, że nie tędy droga, bo nie było żadnych, absolutnie żadnych dowodów na to, że Roy czy Roland szantażowali Wintera. Po prostu zbyt mało o nim wiedzieli — a Roy prawdopodobnie w ogóle nie znał osobiście Wintera — aby móc rozpocząć działalność w tym kierunku. Dodajmy do tego, że w owym momencie nie wiedzieliśmy nawet, za co Winter mógł być szantażowany, ponieważ nikt z nas nie znał prawdy o rzeczywistym autorze „Alpejskiej”. I tu właśnie pan Vidal wiele nam pomógł... — I muszę dodać — wtrącił komisarz Le Floch — że nastąpiło to we właściwym momencie, bo gdyby prawda o skradzionym manuskrypcie ujawniona została wcześniej, moglibyśmy pójść fałszywym tropem, uważając, że istnieje rzeczywiście poważny motyw, dla którego Winter zabił Roya i Rolanda. — Wydaje mi się, że panowie teraz znowu błądzą — powiedział cichym głosem Vidal — dla mnie nie ulega wątpliwości, że i Roy, i Louis Roland wiedzieli wszystko o Winterze, o partyturze i dlatego musieli zginąć. To, że wyście o tym nie wiedzieli, niewiele znaczy. Ważne dla sprawy jest to, że jej bezpośredni protagoniści wiedzieli o wszystkim wcześniej. Jest to logiczne, bowiem z reguły policja wkracza po, a nie w czasie zbrodni. — Nie wiem, co sądzi komisarz Le Floch, ale ja zgadzam się całkowicie ze słowami pana Vidala — podjął inspektor i dodał z naciskiem: — Zgadzam się z poglądem, jakoby zabójca Roya i Rolanda doskonale się orientował, że jego ofiary wiedzą, lub w każdej chwili mogą się domyślać, iż „Alpejska” nie jest dziełem Wintera. Zanim jednak wrócę do tej zasadniczej kwestii, chciałbym jeszcze zwrócić uwagę państwa na pozornie drobny incydent, który miał miejsce już po śmierci Rolanda. Chodzi mianowicie o nadzwyczajne środki kontrolne, podjęte swego czasu na lotnisku w Zurychu, akurat w dniu, w którym panowie Winter i Halpern wracali z Turcji. To zdarzenie kosztowało mnie wiele zmarnowanego czasu, gdyż wówczas przypomniałem sobie, że Tom Roy był swego czasu wmieszany w aferę narkotyczną. Jako młody policjant zapaliłem się do tego nowego wątku, bo uważałem, że być może za londyńskim morderstwem kryje się coś większego. Przyznaję, a pan Halpern z pewnością mi to wybaczy, że przez tydzień podejrzewałem go, i trochę także Karla Wintera, o przynależność do międzynarodowego gangu handlarzy narkotykami. W końcu dość częste są wypadki dyplomatów, którzy wykorzystują swój immunitet w celu przewożenia środków odurzających. A sława bywa też niezłym immunitetem. Ale, jak się szybko okazało, myliłem się na całej linii... — I wówczas Charles przyjechał do mnie do Paryża — wtrącił komisarz i uśmiechnął się na to wspomnienie. — W zaciszu mojego pokoju, gdzie całymi dniami nikt prawie nie zagląda, przez kilkadziesiąt godzin analizowaliśmy całość materiału, a analiza znalazła pełne potwierdzenie w opowieści pana Vidala. W tym momencie podniósł się z miejsca Halpern. Wszyscy spojrzeli na niego i w napięciu czekali na jego słowa. — Zanim pan inspektor opowie nam, do jakich rewelacji panowie doszli, chciałbym jeszcze państwu zaproponować drinka. Może mademoiselle Sardou napije się ginu z tonikiem? Marguerite Sardou przyzwalająco skinęła głową, a pozostali poprosili o powtórzenie tego, co pili przedtem. Gospodarz domu dodał jeszcze, że za jakąś godzinkę będzie kolacja — jeśli oczywiście w tym czasie panowie z policji zdążą wyjaśnić całą zagadkę. — Przyjmuję uwagę pana Halperna i będę się starał mówić krótko. Otóż z komisarzem Le Flochem założyliśmy, że mordercą nie jest osoba szantażowana, lecz właśnie szantażysta. Za chwilę wyjaśnię szczegóły, na razie pragnę tylko zauważyć, iż teza ta zakładała, że mordercą nie może być Karl Winter. I teraz jakie z tego wypływają wnioski logiczne? Wniosek podstawowy — że morderstwa zostały popełnione przez osobę trzecią, którą nazwalibyśmy umownie X... — Panem czy panią X? — wtrącił Halpern. — Czy to istotne? Przyznaję, że sami w momencie wymyślania postaci X-a nie zastanawialiśmy się nad jego płcią. Ale wróćmy do sprawy — otóż X zabija Roya i Rolanda z tych samych przyczyn: obaj za dużo wiedzą, przy czym jeśli chodzi o Rolanda, to zginął, zanim się zorientował, że coś wie. Ale stanowił dla mordercy potencjalne niebezpieczeństwo, gdyż wcześniej czy później mógł skojarzyć pewne fakty związane z nazwiskiem nauczyciela Wintera. Co do Roya natomiast, jesteśmy zupełnie pewni, że on jeden wiedział o oszustwie Wintera. — A zatem jednak Winter — rzekła cicho Marguerite Sardou. — Nie, proszę pani, nie Winter. Na dobrą sprawę sam padł ofiarą X-a, który wpierw go szantażował, a następnie zmusił go do samobójstwa. X jest sprytnym mordercą — konstruował swoje zbrodnie w taki sposób, żeby poszlaki wskazywały na Wintera. Zwłaszcza w drugiej fazie śledztwa; liczył się z możliwością podjęcia na nowo sprawy, zakładał bowiem, że policja nie jest taka głupia. Wówczas sprawa mogłaby zostać ostatecznie zamknięta, gdyż każdy uważałby, że szantażowany przez Roya i Rolanda Winter usunął ich ze swej drogi, co jest logiczną konsekwencją większości szantaży. W ten sposób X osiągnął podwójny cel — obciążał pośmiertnie Wintera i oddalał od siebie widmo wpadki. — Ale dlaczego szantażysta zabijał swoje ofiary? — zapytała jeszcze panna Sardou. — Ja tego nie rozumiem. — Proszę pani, X nie szantażował ani Roya, ani Rolanda, lecz Wintera. Wiedział on, że Winter jest zwykłym plagiatorem. A dowiedział się o tym przypadkowo od Roya. Młody wirtuoz miał prawdopodobnie zamiar wykorzystać pobyt Wintera w Londynie, aby z nim porozmawiać i przedstawić mu swoje przypuszczenia co do rzeczywistego autorstwa „Alpejskiej”. Gdyby do tego doszło, kariera Wintera byłaby skończona, gdyż nie mamy podstaw, żeby uważać, iż Roy zatrzymałby swoje odkrycie wyłącznie dla siebie. Jednocześnie z końcem kariery Wintera, X przestałby inkasować znaczne sumy od kompozytora, który kupował jego milczenie, nie wiedząc notabene, że X nie jest jedyną osobą znającą prawdę o „Alpejskiej”. Podobnie rzecz się miała z Holandem, tylko że jak słusznie zauważył Charles, wydawca nie orientował się jeszcze iż jest o krok od prawdy. Przy okazji pragnę powiedzieć, że sam Winter wprowadził nas bezwiednie w błąd. Pamięta pani zapewne — komisarz zwrócił się do Marguerite Sardou — co mi powiedział: że gdy był na schodach, słyszał rozmowę telefoniczną. Otóż Winter się mylił — Roland wówczas nie rozmawiał przez telefon, lecz bezpośrednio ze swym mordercą, który za chwilę miał do niego strzelić z broni znajdującej się na biurku. Winter uważał, że Roland rozmawia przez telefon, bo nie przyszło mu do głowy, aby morderca mógł czekać na wyższym piętrze, aż on wyjdzie z mieszkania — bo X wiedział, że Winter będzie wieczorem u Rolanda. On o wszystkim wiedział przez cały czas! Przeprowadziliśmy kolejną wizję lokalną, tym razem ze specjalistami od akustyki, i stwierdziliśmy, że relacjonowana przez Wintera rozmowa mogła wyglądać na rozmowę telefoniczną, jeśli rozmówca Rolanda — X właśnie — mówił ściszonym głosem. Mamy nagrania dokonane z klatki schodowej, które potwierdzają taką ewentualność. — Ale dlaczego Louis musiał zginąć, skoro panowie powiadacie, że o niczym nie wiedział? — przerwała komisarzowi panna Sardou. — Już to mówiliśmy — on jeszcze nie wiedział, ale w każdej chwili mógł wpaść na właściwy trop. I pani zresztą też, co mogłoby się dla pani tragicznie skończyć. Stąd nasza wizyta w pani biurze. Mogę już teraz pani wyznać, mademoiselle, że cały czas pilnował pani jeden z moich inspektorów. Ale wróćmy do sprawy — otóż ciekawe jest w niej to, że na właściwy trop mógł naprowadzić Rolanda nie kto inny, jak właśnie X. Pamiętacie, że na biurku wydawcy znaleźliśmy zapis zawierający nazwisko Karlsteina? Wiemy, że o Karlsteinie mówił Rolandowi Winter, wysuwając propozycję wydania jego dzieł. To nazwisko wpadło w oko mordercy, który sądził, że Roland jest o krok od wykrycia mistyfikacji. Zaczął go wypytywać, mówić o liście wysłanym tuż po wojnie z Austrii. Ale Roland o niczym nie wiedział, gdyż w liście tym, o czym się przekonaliśmy, nie ma nazwiska Karlsteina. List został napisany przez kapitana francuskich wojsk okupacyjnych i wspomina tylko o jakimś wiejskim muzyku, który ponoć jest w posiadaniu oryginalnej partytury jednego z największych kompozytorów austriackich. Gdy list ten dotarł do Rolanda, był on młodym człowiekiem, który dopiero co odziedziczył firmę po ojcu i nie bardzo orientował się w sprawach muzyki, a może nawet zbytnio się nimi nie interesował. Dla niego ważne było to, że firma przynosiła dochody. Czy to się zgadza, mademoiselle? — Tak rzeczywiście było. Louis zaczął na serio zajmować się firmą, gdy sam zaczął chodzić na koncerty, początkowo z obowiązku, później dla własnej przyjemności — potwierdziła obecna właścicielka wydawnictwa. — A więc X dowiedział się dopiero po zabiciu Rolanda, że list w sprawie Karlsteina nie zawiera żadnych konkretnych elementów. Musiał w tym celu dokonać włamania do biura wydawnictwa. Dlatego nie zabrał listu, bo nie był on groźny i nie mógł nawet zostać wykorzystany przeciw Winterowi w całej machinacji, dążącej do obciążenia go śmiercią Roya i Rolanda. W tym momencie komisarz Le Floch zawiesił głos, bo spodziewał się pytania, czy policja już wie, kim jest ów złowrogi i tajemniczy X. Ale zamiast pytania zabrzmiał dzwonek u drzwi. Ociągając się Halpern wstał i wyszedł z pokoju. Ponieważ długo nie wracał, wstał również Vidal i nalał sobie pół szklanki whisky bez wody sodowej. Wrócił na swoje miejsce, wypił spory łyk i powiedział pół żartem, pół serio: — Muszę panom pogratulować fantazji. Zastanawiałem się właśnie przed chwilą, kto tu jest lepszym narratorem — ja czy panowie. Opowieść, którą usłyszeliśmy przed chwilą, jest szalenie ciekawa. Być może nawet ciekawsza niż moje wywody o zbrodniczej działalności Winter a. Moja historia ma jednak jeden poważny plus: przynajmniej jest w niej konkretny morderca. — My również go mamy — powiedzieli niemal równocześnie Le Floch i Sting. Na tym przerwali, bo do pokoju wszedł Halpern, oznajmiając Stingowi, że przybyli do niego znajomi z Londynu. Inspektor wstał z miejsca i przywitał się serdecznie z Patrickiem Woodem i jego adwokatem, mecenasem Youngiem. — Nie muszę chyba państwu przedstawiać pana Wooda, bo jego podobizna znalazła się swego czasu niemal we wszystkich gazetach... — To pan... — zaczęła Marguerite Sardou, ale zdała sobie szybko sprawę, że jest o krok od popełnienia nietaktu. — Tak, to ja jestem tym, którego niewinnie skazano za zabójstwo. Formalnie rzecz biorąc, nie jestem jeszcze całkiem oczyszczony z zarzutów, ale odpowiadać będę w drugim procesie już z wolnej stopy, gdyż dzięki inspektorowi Stingowi zostały ujawnione nowe fakty — powiedział Wood z uśmiechem człowieka, który uważa, iż jest autorem znakomitego żartu. — Moja wrodzona skromność nie pozwala mi na przyjęcie tych pochwał — odrzekł inspektor Sting — jest tu bowiem ktoś, komu pan naprawdę wiele zawdzięcza. Sądzę, że panowie się znają — dodał, zwracając się jednocześnie do Wooda i Vidala. — Rzeczywiście, wydaje mi się, że skądś pana znam — powiedział żartobliwie Vidal — choć muszę przyznać, że na fotografiach prasowych wyglądał pan o wiele mniej korzystnie. — Jestem tego samego zdania, jeśli idzie o pana, Vidal. Gdy siedziałem w celi i czytałem pana opowieść o Winterze, długo przyglądałem się pańskim zdjęciom. I cały czas wydawało mi się, że już pana kiedyś widziałem. A teraz, gdy tak tu sobie siedzimy — a propos, czy mógłbym prosić o szklankę szkockiej bez wody? — otóż teraz, gdy na pana patrzę, nie mam już wątpliwości. — Może rzeczywiście gdzieś się spotkaliśmy, najprawdopodobniej w jakimś hotelu na końcu świata, gdzie zjeżdżają się pismaki z całego globu w związku z ważnym wydarzeniem lub podnoszącą nakład sensacją — zgodził się Vidal. — Nie, to było o wiele bliżej i nie tak znowu dawno. Pamiętam dokładnie ten dzień, gdyż to było w „naszym” redakcyjnym pubie na Fleet Street, na dwa dni przedtem, zanim obecny tu inspektor Sting złożył mi po raz pierwszy wizytę. — To absolutnie niemożliwe — odparł tym samym nonszalanckim tonem szwajcarski dziennikarz — gdyż wtedy byłem u siebie w Genewie. — A ja panu mówię, Vidal, że nie mogę się mylić. Za bardzo te ostatnie godziny wolności utkwiły mi w pamięci, żebym się mylił. Co prawda, pana twarz, którą widziałem wtedy przelotnie, zakotwiczyła się w moim mózgu dopiero po obejrzeniu zdjęcia, ale wiem, że się nie mylę. Vidal zrobił gest świadczący o wzrastającym zniecierpliwieniu i chciał coś jeszcze powiedzieć, gdy wtrącił się Halpern zapowiadając, że już podano kolację. — Będziecie mogli snuć wspomnienia przy stole, panowie. Proszę za mną do jadalni. — Mówiąc to, Halpern wziął szarmancko pod rękę pannę Sardou. Po chwili wszyscy siedzieli przy stole. Otworzyły się drzwi i czarno ubrana kobieta wniosła dymiącą wazę. — Gertruda! — wykrzyknął Vidal zrywając się z miejsca. — Tak, Gertruda — zawtórował Sting. I dodał zimnym, spokojnym głosem: — Chyba już czas na wyjaśnienie, kim jest pan X, prawda, Vidal? Zapanowała cisza. Gertruda postawiła wazę na środku stołu i, jak w dobrze wyreżyserowanej sztuce, zajęła miejsce na jedynym wolnym krześle stojącym u drugiego szczytu owalnego stołu, naprzeciw Marguerite Sardou. Odezwał się inspektor Sting: — Myślał pan, panie Vidal, że za sto tysięcy szylingów kupi pan milczenie Gertrudy. Pomylił się pan. Gertruda nigdy by nie milczała, nawet za milion. Równolegle z nami prowadziła na swój sposób śledztwo, bo była przekonana, że Karl Winter został zamordowany. I niewiele się pomyliła. Śledztwo Gertrudy polegało na robieniu porządków w mieszkaniu jej Karla, którego znała, gdy był jeszcze małym chłopcem. I wtedy odnalazła list. Ten list, o który już pan kiedyś pytał. List od Roya, który dziwnym trafem nigdy nie dotarł do Wintera. Gertruda czytała bardzo dokładnie wszystko, co zaczęto pisać o Winterze, doszła więc do wniosku, że skoro nadawca listu nazywa się Tom Roy, a ja prowadziłem śledztwo w tej sprawie, to należy mnie o tym zawiadomić. Napisała do mnie i dołączyła list od Roya. Jednocześnie poinformowała mnie, że od pewnego czasu Winter pobierał bardzo duże sumy z banku, a nic do domu nie przynosił, nie miał też w co inwestować. List Roya wszystko wyjaśniał, a dokładna analiza terminów wypłat bankowych Wintera w zestawieniu z pana wydatkami — między innymi z zakupem pakietu akcji „La Gazette” — również wiele nam wyjaśniła. To myśmy namówili Gertrudę, aby napisała do pana. I my siedzieliśmy w sąsiednim pokoju, nagrywając waszą rozmowę. Inspektor Sting przerwał szukając wzrokiem szklanki, którą zostawił w salonie. Halpern już wstawał, aby ją przynieść, ale inspektor ruchem ręki kazał mu się zatrzymać i podjął swą opowieść. — List Roya był rzeczywiście ważnym dowodem rzeczowym. Po pierwsze pisał on do Wintera w sprawie „Alpejskiej”, wspominając, że niektóre elementy utworu nawiązują wyraźnie do fragmentów znanych tylko historykom muzyki i przypisywanych Mozartowi. Chciałby więc dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat, bo sam jest historykiem muzyki z wykształcenia i zamiłowania. Po drugie — pisał, że skontaktował się z Vidalem w tej sprawie, gdyż nie miał odwagi zwracać się początkowo do mistrza, obawiając się, że go urazi. Vidala uważano powszechnie za przyjaciela Wintera. Jednak mimo wielokrotnego monitowania nie dostał nigdy odpowiedzi. Pisze zatem teraz, bo pragnie spotkać się z mistrzem przy okazji jego pobytu w Londynie. I tu wyszła cała przewrotność Vidala, który namówił Wintera do skontaktowania się z Royem. Jednocześnie montował swoją machinację z Woodem, bo wśród kolegów dziennikarzy dowiedział się przypadkowo o romansie Roya z jego żoną. Sprytnie pan wymyślił całą aferę z rzekomym informatorem w sprawie Lockheeda, Vidal. Nie, niech pan nie zaprzecza. Wśród tysięcy kart demarkacyjnych odnaleźliśmy i pańską, która potwierdza, że był pan wtedy w Londynie. I rzeczywiście widział pana Patrick Wood w tym pubie, gdzie zbierają się dziennikarze z sąsiednich redakcji. Postanowił pan zabić Roya, gdyż, jak wynika z dat pierwszych dużych wypłat Wintera, zaczął pan szantażować kompozytora, wykorzystując informacje pochodzące z pierwszego listu młodego wiolonczelisty. Wszystko pan obmyślił diabelnie szybko i niemal doskonale. Niemal, bo tego, że człowiek kupujący używany wóz mówił z akcentem niemieckim, nie mógł się pan dowiedzieć z prasy, jak pan sugerował w swej opowieści. Tej informacji nie wypuściłem ze Scotland Yardu, nakazałem też milczenie właścicielowi firmy, który i tak był w strachu, że wydał wóz nie żądając dokumentów. O tym akcencie mógł pan wiedzieć tylko dlatego, że to był pana pomysł, aby naprowadzić nas na ślad Wintera, gdyby z Woodem się nie udało. Czy to się zgadza, monsieur Vidal? X milczał, patrząc przed siebie. Ciszę przerwał komisarz Le Floch. — Znając pana, panie Vidal, możemy przypuszczać, że w pierwszej fazie chciał pan wykorzystać list Roya do Wintera przeciw temu ostatniemu. Ale byłoby to możliwe tylko wówczas, gdyby Roy pisał wyłącznie o swych podejrzeniach co do pochodzenia „Alpejskiej”. Z chwilą gdy pan się przekonał, że w liście jest mowa i o panu, wolał pan zapłacić te sto tysięcy szylingów Gertrudzie, twierdząc, że każda pamiątka po Winterze jest dla pana bezcenna. Na pewno już pan zniszczył ten list, ale myśmy zdążyli zrobić fotokopię, która trafi do akt sądowych. Trzeba przyznać, że to również było dobrze obmyślane, ale tym razem myśmy byli szybsi. — Czy mogłabym zadać pytanie? — wtrąciła Marguerite Sardou. — Chodzi mi o śmierć Louisa Rolanda. Przecież panowie stwierdzili, że był to nieszczęśliwy wypadek przy czyszczeniu broni, a poza tym wiadomo, że Jean-Paul Vidal opuścił Paryż, zanim spotkał się z moim pracodawcą. — Widzi pani, myśmy też początkowo uważali, że tak było. Nie przywiązywaliśmy zresztą wagi do tej sprawy, gdyż do głowy nam nie przyszło, że zabójcą, jeżeli w ogóle mieliśmy do czynienia z zabójstwem, może być Vidal. — Swoim zwyczajem komisarz Le Floch zaczął się przechadzać po jadalni, co oznaczało, iż ma zamiar wygłosić dłuższą tyradę. — Przypomnijmy sobie fakty: Vidal jest umówiony z Rolandem, ale w ostatniej chwili zmienia zamiar pod pretekstem, że czekają na niego ważne i pilne sprawy redakcyjne w Genewie. Przy pani, mademoiselle, zamawia bilet lotniczy. Zadaliśmy sobie trud poszperania we wszystkich liniach lotniczych, mających w tym dniu loty z Paryża do Genewy lub innych miast Szwajcarii. Nigdzie nie znaleźliśmy nazwiska Vidala. Dopiero potem trafiliśmy na wewnętrzną linię francuską, która w nocy z piątku na sobotę miała lot z Paryża do Lyonu. W Lyonie Vidal wynajął samochód i w sobotę w południe był już w domu. Ale mimo wszystko popełnił błąd. ponieważ do Paryża przyjechał swoim czerwonym sportowym porsche’em. Zaparkował go w pobliżu Place de l’Etoile. Wóz zwrócił uwagę dyżurującego policjanta z dwóch powodów — po pierwsze stał w tym miejscu przez co najmniej trzy doby, przez co dwukrotnie złamał przepisy. Jak warn wiadomo, na wielu ulicach Paryża parkuje się samochody tylko po jednej stronie, ale strona ta zmienia się codziennie — w dni parzyste wolno parkować po stronie numerów parzystych, w dni nieparzyste — po drugiej stronie. Ponieważ wóz stał tam parę dni, dwukrotnie znalazł się po niewłaściwej stronie — i tu mamy do czynienia z dziwnym zbiegiem okoliczności: policjant rozpoznał samochód Vidala. Chciał już zawiadomić służbę ruchu, aby przyjechali po ten samochód-zawalidrogę, ale zwrócił uwagę na numerację szwajcarską. Ten numer plus kolor i marka wozu coś mu przypomniały. Sięgnął po swój notes służbowy i znalazł zapisek, że wóz należy do szwajcarskiego dziennikarza, z którym brygadier Constantini, bo tak nazywa się ów stróż porządku, miał kiedyś do czynienia. W pierwszej fazie śledztwa Constantini nic nam nie powiedział, bo nie widział żadnego związku z interesującą nas sprawą. Dopiero po jakiejś audycji w telewizji i po śmierci Wintera policjant opowiedział mi sprawę z czerwonym porsche’em. Dodam tutaj, że i bez jego pomocy doszlibyśmy prawdy, bo uświadomiliśmy sobie, że Roland został zabity w sobotę nad ranem. A trudno byłoby uwierzyć w to, że w czasie weekendu zarząd jakiejkolwiek firmy mógł zwołać zebranie rady nadzorczej. Ale Vidal, który powziął decyzję zabicia Rolanda, przekonawszy się, że wydawca jest umówiony z Winterem, nie miał czasu na znalezienie lepszego pretekstu. Czekał na najwyższym piętrze kamienicy, aż Roland wróci z restauracji. Gdy zobaczył, że wydawca wraca w towarzystwie Wintera, musiał pomyśleć sobie, że dzięki temu Winter znajdzie się z całą pewnością w kręgu podejrzanych. Nie wiedział jeszcze, jak zabije Rolanda. Fuzja na biurku podsunęła mu myśl upozorowania nieszczęśliwego wypadku. Może byśmy nie odnaleźli tak szybko brakujących klocków tej łamigłówki, gdyby nie opowieść, którą wydrukował Vidal na łamach niemal wszystkich europejskich gazet. Chęć zdobycia sławy spowodowała, że się wygadał. Napisał mianowicie o liście do wydawnictwa Rolanda, którego autorem był pewien kapitan francuskich wojsk okupacyjnych. Otóż o tym liście, a ściślej o jego treści nikt nie mógł wiedzieć. Nikt z wyjątkiem człowieka, który dokonał włamania do kancelarii wydawnictwa, nikt z wyjątkiem człowieka, który musiał usunąć Rolanda w obawie, że ten wygada się co do autentyczności „Alpejskiej”. Jak stwierdziliśmy, list ten nie zawierał żadnych konkretnych danych. Winter nie wiedział nawet, że list był napisany po francusku i to nie przez Karlsteina. O tym wszystkim nie wiedziały wówczas inne zainteresowane sprawą osoby, a mianowicie ani sam Roland, ani tu obecna mademoiselle Sardou, z którą na temat owego listu Vidal rozmawiał kilkakrotnie. Komisarz przerwał i zatrzymał się, wyraźnie czekając na reakcję Vidala. Dziennikarz nadal jednak milczał. Ciszę przerwał Halpern, który, by zadać pytanie komisarzowi, podniósł się ze swego krzesła. — Dla mnie wszystko jest już jasne. Nie rozumiem tylko, komu była potrzebna cała ta maskarada na lotnisku, komu zależało, żebyśmy obaj, Winter i ja, byli tak kontrolowani przez celników? Inspektor Sting uśmiechnął się i dał znak głową swojemu paryskiemu koledze, że w tej kwestii on zabierze głos. — Myśmy również nad tym się głowili. Ale i na to pytanie znaleźliśmy wreszcie odpowiedź. Wiemy dziś, że anonimowy list do Interpolu napisał Vidal. Nasi koledzy z policji federalnej przeprowadzili badanie kilkunastu maszyn do pisania z „La Gazette” i odnaleźli właściwą. Należała do Vidala. Gdy został jednym z szefów i współwłaścicieli gazety, kazał ją wyrzucić na złom, ale goniec redakcyjny schował ją z zamiarem zabrania do domu. Było mu po prostu szkoda maszyny, która mogła jeszcze się przydać. Ale dlaczego Vidal zorganizował tę całą hecę? I tu znowu kryły się dwa motywy — z jednej strony chciał, żebyśmy zwrócili uwagę na Wintera i szli fałszywym tropem, nazwijmy go „narkotycznym”, z drugiej zaś ostrzegał w ten sposób Wintera, że gdyby ten przestał płacić, to w każdej chwili wykończy go. Najważniejszym z’darzeniem na lotnisku było obfotografowanie Wintera w chwili, gdy celnik dobierał się do jego futerału. Vidal wiedział lub domyślał się, że Winter trzyma w nim oryginał Mozartowskiej symfonii. Plagiator nie miał bowiem sumienia zniszczyć jedynego dowodu rzeczowego, który go obciążał. On naprawdę chciał zostać wielkim muzykiem i naprawdę kochał muzykę ponad wszystko. Dzięki fotografii Vidal zdobył niezbity dowód przeciwko Winterowi i myślał, że dzięki niemu, po usunięciu Roya i Rolanda, będzie mógł dalej uprawiać swój proceder. Oczywiście, istniała obawa, że w przyszłości i mademoiselle Sardou, i pan Halpern mogą wpaść na trop prowadzący do prawdy. I wówczas pojawiłby się znów bezwzględny pan X. Przypuszczamy, że Vidal przeprowadził rozmowę z Winterem, w której zażądał od niego znacznej sumy — ostatniej, jak zawsze mawiają szantażyści, zanim znów nie przypomną się swej ofierze. Gdy jednak kompozytor odmówił, Vidal dał mu do przeczytania opowieść, w której obwinia go o śmierć Roya i Rolanda. Wówczas Winter się załamał i postanowił skończyć z sobą, bo wiedział, że do końca życia Vidal będzie go prześladował. Drogo zapłacił za plagiat. Dodam jeszcze, że jesteśmy po rozmowie z sędziwym muzykologiem von Kleistem, który potwierdził, że Vidal zwrócił się do niego po raz pierwszy jeszcze przed śmiercią Wintera, pokazując mu makrofotografię wykonaną ze zdjęcia zdobytego podstępnie na lotnisku w Zurychu. I znowu zapanowała cisza. Z końca stołu odezwał się przytłumiony głos. — Proszę pana z policji, to on zabił Karla, prawda? — zapytała nieśmiało Gertruda wskazując brodą na Vidala. — Tak, możemy już teraz tak powiedzieć — odpowiedział Sting. — Wiedziałam, od początku wiedziałam — zaszlochała niemal stara służąca. Wszyscy patrzyli teraz na nią. Halpern wstał z miejsca, aby ją pocieszyć jakimś serdecznym ruchem. I wtedy usłyszeli metaliczny głos Vidala: — Halpern, ani kroku dalej. Wszystkie oczy zwróciły się w stronę dziennikarza trzymającego w ręku pistolet, który wszystkim wydawał się dziwnie płaski. Vidal musiał go mieć cały czas w kieszeni marynarki, ale nikt tego nie zauważył. — Wszystko się zgadza, moi panowie, ale na mnie już czas. Mogę tylko dodać, że od tygodnia nie jestem akcjonariuszem „La Gazette”. Sprzedałem potajemnie swój pakiet, a za te pieniądze zamierzam się ulotnić. Jeżeli ktoś mi przeszkodzi, to zniszczę oryginał symfonii wielkiego Mozarta. Znajduje się w takim miejscu, że beze mnie nigdy nie trafi do Mozarteum. Panowie wiedzą, że w bankach mojego kraju obowiązuje ścisła tajemnica. A zatem żegnam. Vidal wyszedł tyłem z jadalni. Nikt się nie ruszył. Po chwili Marguerite Sardou zapytała z wyrzutem w głosie: — Dlaczego panowie nic nie robią? Przecież on naprawdę zdoła uciec. — Niestety ani ja, ani komisarz Le Floch nie mamy żadnych możliwości działania na terenie Szwajcarii. Jesteśmy tu prywatnie, jak wszyscy obecni. Ale za bramą, tak przynajmniej nam się zdaje, stoją nasi miejscowi koledzy po fachu... A jeśli idzie o partyturę, to co prawda oryginał chyba przepadł znów na wieki, ale stary profesor von Kleist z udostępnionych przez Vidala fragmentów oryginału oraz Winterowskiej partytury zdołał odtworzyć pierwowzór... * * * Pogoda jak na Londyn była wyjątkowo słoneczna. Prasa pisała o lecie stulecia, a nawet o możliwości klęski suszy, co dla deszczowej zwykle wyspy było prawdziwą złośliwością losu. Starszy inspektor Sting siedział za kierownicą, a po jego lewej stronie usadowiła się Cynthia. Miss Jones wyglądała o wiele ładniej w wieczorowej sukni niż w granatowym mundurze. „Chociaż kto wie” — pomyślał Sting... Jechali razem na prapremierę wykonania 53 symfonii Mozarta. Co prawda niektóre sensacyjne gazety poddawały w wątpliwość fakt, czy to rzeczywiście utwór wielkiego Wolfganga Amadeusza, którego oryginału nikt właściwie nie oglądał... Henryk Kurta Largo con morte 7