*** UPIÓR *** Artur E. Giera ================================================================ ===== Na świecie znowu, ale nie dla świata, Czymże ten człowiek? - Upiorem. A. Mickiewicz - Gdzie jestem? Na chwilę wrócił do rzeczywistości i rozejrzał się wokół. Tym razem było to duże miasto. Czy był tu przedtem? Czy inne miasta były równie ogromne? Nie pamiętał. Napisy były po angielsku. I te wysokie budynki. Jest tylko jedno takie miejsce na Ziemi - Manhattan. Więc znowu był w Ameryce. Cóż z tego? Nowy Jork był mu równie obcy jak Tokio, Moskwa, Praga, Johannesburg, Buenos Aires... Czy był w tych wszystkich miejscach? Zapewne tak, w przeciwnym razie ich nazwy nie kołatałyby się w jego pamięci. Z pewnością był też w wielu innych, których już nigdy sobie nie przypomni. Nie interesowało go, w jaki sposób się tu dostał, ani dokąd zmierzał. Cała jego pamięć to strzępy, z których nie sposób ułożyć spójną całość. Jeden tylko fragment był bardziej wyraźny niż pozostałe. To wspomnienie z czasów, gdy był jeszcze człowiekiem. - * - Upał był tak dokuczliwy, że Ben wolał usiąść w cieniu. Wprawdzie do umówionego spotkania miał jeszcze dziesięć minut, ale wolał przyjść wcześniej, niż pozwolić, by Lorraine czekała na niego. Mijał drugi miesiąc ich znajomości, choć jemu wciąż się wydawało, że poznali się zaledwie wczoraj. Czy dwa miesiące to wystarczająco długo, by się oświadczyć? Jeśli chodzi o niego, mógł to zrobić w dniu, w którym spotkali się po raz pierwszy. Jeszcze nigdy przedtem nie był tak pewny swych pragnień. Wakacje zbliżały się do końca i za kilka dni Lorraine będzie musiała wracać na studia do Europy. Dobrze wiedział, że nie zniesie rozstania, jeśli nie będzie miał choć cienia nadziei, że wkrótce spotkają się znowu i pozostaną ze sobą już na zawsze. Zupełnie niespodziewanie czyjeś dłonie zasłoniły mu oczy. Usłyszał za sobą śmiech Lorraine. Wziął ją za rękę, oprowadził wokół ławki tak, by mogła usiąść obok niego i pocałował na przywitanie. - Długo czekałeś? - spytała. Milczał, zbierając myśli i komponując w głowie to, co chciał powiedzieć. - Co ci się stało? Jesteś dziś taki poważny. - Bo myślę poważnie o czymś poważnym. Lorraine odwróciła głowę, jakby nagle oparzył ją jego wzrok. Uśmiech nadal jednak nie znikał z jej twarzy. - Lorraine, wyjdziesz za mnie? - Daj mi czas do jutra, dobrze? - powiedziała spoglądając znów na niego. - Ale... - Zaufaj mi. Jutro dam ci odpowiedź. Nie wiedział, dlaczego zwleka z odpowiedzią. Jednego był pewien: ta propozycja ucieszyła ją i nie mogła, bądź też nie chciała tego ukrywać. - * - Pisk hamulców i ryk klaksonu wdarły się w jego świadomość i wyrwały z zamyślenia. Trzymał za rękę jakiegoś małolata starającego się odzyskać równowagę. Kierowca samochodu stojącego przed nimi darł się na bladego ze strachu dzieciaka. - Ty pierdzielony gnoju! Nie widzisz czerwonego światła? - Odwal się pan! - odgryzł się chłopak, który nad wyraz szybko doszedł do siebie. Puścił rękę małego i oddalił się od centrum zamieszania. Szedł Piątą Aleją w stronę Washington Square. Słońce było już nisko nad horyzontem i jego blask z trudem przeciskał się pomiędzy budynkami. Przed zmierzchem nic się nie wydarzy, miał więc jeszcze trochę czasu. Gdy nadejdzie pora, z pewnością będzie na miejscu. Zawsze tak było. Zdawać by się mogło, że to miejsce i pora szukają jego, a nie odwrotnie. - * - Ben umówił się z Lorraine w małej restauracji. Gdy przyszedł, siedziała już przy jednym ze stolików. - Tym razem nie mogłam pozwolić, byś czekał, znowu przyszłyby ci do głowy głupie myśli. Nie miał zamiaru jej przerywać, ani pospieszać. Po jej radosnej minie poznał, że wszystko jest w porządku. - Ben, zgadzam się, - powiedziała ściskając jego dłonie. - Chcę byś wiedział, że wcale się nie wahałam, nie dlatego zwlekałam z odpowiedzią. Jak dla mnie, to czekałeś bardzo długo, ale musisz zrozumieć, że dla moich rodziców będzie to zbyt nagłe. Wiesz, jacy oni są staroświeccy. Rozmawiałam z Philem, jest całkowicie po naszej stronie, ale musisz zaczekać, aż przygotujemy ich na to. - Na ciebie mógłbym czekać całe wieki, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Pełen szczęścia patrzył jej w oczy. - To tylko sen, idioto. Co zrobisz, gdy się obudzisz? Zignorował ten głos. Cieszył się chwilą tak długo, jak trwała. Lecz jak długo może trwać chwila? - * - Był w jednej z tych włoskich kawiarenek, których pełno jest w Greenwich Village - studenckiej dzielnicy Manhattanu. Siedział przy bufecie i pił piwo. Oczekiwanie było najgorsze. Nic się nie działo. Czas dłużył się, mimo to nie mógł sobie teraz pozwolić na sny na jawie. Całą uwagę musiał poświęcić światu, od którego pragnął uciec już od wielu lat. Jedyne uczucia jakimi darzył ludzi to pogarda i litość. Jeśli są szczęśliwi to tylko przez swoją ślepotę, jeśli nieszczęśliwi to wyłącznie w wyniku swej nieudolności. Trudno uwierzyć, że był kiedyś taki jak oni: ślepy i nieudolny za razem. Naiwnie przekonany, że jest wybrańcem, kimś szczególnym. "W świecie, w którym słońce poezji zachodzi, Noc szara nastaje, co snu żadnego nie rodzi. Żyją tam, przemykając się z cienia do cienia, Ludzie co nie odróżniają koszmaru od marzenia." Wypowiadane niskim głosem słowa dochodziły z telewizora umieszczonego nad bufetem. "Tyś jest wyjątkiem, tyś snów wciąż spragniony, Przyjdź więc i zobacz ten w fabryce snów zrobiony." - Zapowiada się jakieś romansidło. Ciekawe, kto jeszcze chodzi na takie filmy. Paul możesz przerzucić na coś innego? Barman wziął do ręki pilota, ale nim zdążył zmienić program, ktoś chwycił jego rękę. Mężczyzna wyrwał mu z dłoni zdalne sterowanie. Paul zamierzał zaprotestować, ale już po chwili miast twardego urządzenia poczuł w palcach miękki zwitek dwudziestodolarowego banknotu. Mężczyzna, wpatrzony w ekran, nie powiedział ani słowa. "Dzięki za romans" - powiesz. "Ja komedię wolę". Lecz film nie będzie nudny, bo grasz w nim główną rolę. Obserwował sceny, które doskonale pamiętał. Fragmenty własnego życia. Przyjęcie u Phila - kolegi ze studiów. Tam spotkał jego siostrę - Lorraine. Tam po raz pierwszy... i ostatni się zakochał. Czas, który spędzili razem, dwa miesiące życia bezlitośnie pocięte i zmontowane w półminutowy clip reklamowy. Nagle ekran pociemniał szykując się do pokazania sceny kulminacyjnej. - * - Noc była ciepła i pogodna. Właśnie wyszli z kina. Wszystkie taksówki, jakie były w zasięgu wzroku, znalazły już swoich klientów. Postanowili iść w stronę domu, aż zobaczą jakąś wolną, ale taksówki się nie pojawiały, a oni zajęci rozmową przestali się za nimi rozglądać. Zeszli z ruchliwej drogi i spacerowali jedną z bocznych alejek. Była oświetlona, ale światło ma to do siebie, że tworzy najdoskonalsze kryjówki - cienie. Ben zauważył ich pierwszy. Odruchowo przytulił Lorraine. Było ich dwóch, ubranych w czarne, skórzane kurtki wybijane ćwiekami. Ich twarze, pomimo zaciekłości, uśmiechały się, niczym twarze myśliwych po udanym polowaniu. Ben i Lorraine odwrócili się gwałtownie, ale nim zrobili pierwszy krok ucieczki, ich serca zamarły. Stali teraz na wprost trzeciego mężczyzny. Była też dziewczyna. Zauważyli ją dopiero wtedy, gdy ciszę przerwał jej histeryczny śmiech. Gdyby zadał jeden skuteczny cios z zaskoczenia mieliby jeszcze szansę uciec, ale Ben nie chciał pogarszać sytuacji. Sytuacji, która przecież gorsza być już nie mogła. Jeden z tych z tyłu szarpnął Lorraine. Dopiero teraz Ben zrozumiał, że muszą się bronić. Jednak nim zdążył zareagować, potężny cios w żołądek odebrał mu oddech. Zatoczył się i upadł na kolana. Zobaczył Lorraine starającą się wyrwać z rąk jednego z bandytów. Ten, drwiąc się z jej wysiłków, sięgał ręką pod jej spódnicę. Mimo bólu, Ben próbował ruszyć jej z pomocą, ale uderzenie pięści powaliło go znowu na ziemię. Potem nastąpiła seria kopniaków. Fala gorąca zalała mu twarz, oddech stał się ciężki. Słyszał histeryczny śmiech dziewczyny i rozpaczliwy krzyk Lorraine: - Beeen, Be... heen. Bolało go całe ciało, ale najbardziej ze wszystkiego bolała BEZSILNOŚĆ. Trudno powiedzieć, po jakim czasie odzyskał przytomność. Rozejrzał się za Lorraine. Leżała na boku dwa kroki od niego. Była to odległość, którą z trudem pokonał czołgając się po szorstkim chodniku. W pobliżu nie było nikogo, kto mógłby im pomóc, a on nie miał siły krzyczeć. - Lorraine - szepnął. Brak reakcji. - Oczywiście, przecież śpi. Nie może słyszeć szeptu - pomyślał, zdając sobie sprawę, że oszukuje samego siebie. Na ile mógł, zasłonił jej spódnicą odkryte nogi. Odwlekał chwilę, w której pozna prawdę, dodając sobie sił resztkami nadziei. Gdy w końcu odwrócił jej ciało, nadzieja odeszła na zawsze. Oczy Lorraine były wciąż otwarte. W ustach zastygła niewypowiedziana skarga. Najgorsza jednak była szyja - jedna potworna rana. Dopiero teraz zauważył, że leżą w kałuży krwi. Dopiero teraz uświadomił sobie, że jej ciało jest zimne i życie dawno przestało w nim gościć. Szok, który zazwyczaj wyrywa z koszmaru i uspokaja swojską obecnością jawy, tym razem bezskutecznie szarpał jego świadomością. Rzeczywistość zawładnęła jego umysłem sprawiając, że ból, który dotąd odczuwał, ustąpił bezpowrotnie. Jego miejsce wypełnił inny, stokroć potężniejszy. Ból jaźni, Ból niepożądanego bytu. I TAK JUŻ MIAŁO BYĆ - ZAWSZE. Nawet nie zauważył, kiedy opuściło go zmęczenie. Zapomniał, że kiedykolwiek odczuwał coś podobnego. Wstał i wydał z siebie krzyk. Krzyk, który przeszedł w wycie, a potem w ryk. - Opanuj się, to tylko szok. - Usłyszał głos kogoś, kto odchodził, kim już nie był. Tak jakby Ben był tylko postacią, pod którą występował we śnie. Nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Żałosny pokraka, który dopuścił do jej śmierci. Zapragnął uciec jak najdalej. Ruszył najszybciej jak potrafił i biegł, biegł, biegł. - * - Tak zaciera się różnica między snem a jawą. I kimże teraz jesteś? Czyż nie upiorną zjawą? Słowa nie dochodził już z telewizora. Przemiły dziewczęcy głos szeptał mu je wprost do ucha. Nie odwracał się. Wiedział, że głos jest wszystkim, czego może oczekiwać. Tak włóczysz się po świecie cel mając jedyny: Podążyć śladem każdej wskazanej ci dziewczyny. Choć śmierci pragniesz bardziej niż przedtem wesela, To zginąć możesz tylko z rąk swego przyjaciela. - Przedstawić naszą historię jako reklamówkę filmu to sarkazm, na który stać tylko ciebie. - Gdybyś sam spróbował, wiedziałbyś, że sarkazm to najlepsze lekarstwo na zgryzotę. - Jak długo to jeszcze potrwa? - Kiedyś mówiłeś, że mógłbyś na mnie czekać całe wieki, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Potrzeba zaszła. I nie mów na głos, gdy jesteś w publicznym miejscu. Dopiero teraz, niczym mrowienie, poczuł na całym ciele spojrzenia ludzi z kafejki. - Patrzcie, jakiś czubek rozmawia z telewizorem. Rozejrzał się, delikatnie tylko ruszając głową. Jego wzrok spotkał się ze spojrzeniem dziewczyny siedzącej przy stoliku, tuż obok wyjścia. Speszona przestała się uśmiechać i powróciła do picia kawy. Po jakimś czasie sprawdziła, czy wciąż na nią patrzy, a gdy przekonała się, że tak, wyraźnie się zaniepokoiła. - Nie mylisz się, mój drogi, ona będzie następna. Baw się dobrze. Położył na ladzie jakiś banknot, nie sprawdzając nawet nominału. Wyszedł z kafejki, lecz pozostał w pobliżu. Gdy tylko dziewczyna opuściła lokal, poszedł za nią. Zauważyła go dopiero w metrze. Większość pasażerów wysiadła na poprzedniej stacji. Teraz w wagonie pozostali już tylko oni. Znów poczuł jej niepokój. Nie patrzył na nią, by nie wystraszyć jej jeszcze bardziej. Tuż przed stacją, na której miała wysiąść, do ich wagonu wszedł policjant. Dziewczyna podeszła do umundurowanego mężczyzny i przez chwilę o czymś rozmawiali. Gdy pociąg się zatrzymał, wysiadła. Poszedł za nią. Przy wyjściu z peronu zatrzymał go policjant. Był młody i niedoświadczony. Nie powinien podchodzić tak blisko. - Sir! Czy ma pan jakieś dokumenty, sir? - Nie noszę dokumentów. Mogę już iść, czy zamierzasz mnie aresztować? - Wystraszył pan tę dziewczynę. Czy mógłby pan przestać ją śledzić? Dziewczyna zniknęła z pola widzenia. Próbował pójść za nią, ale policjant nie dawał za wygraną, chwycił go za ramię. Wciąż jeszcze nie sięgnął po broń. Jeśli teraz nie dostanie nauczki, wkrótce załatwi go pierwszy lepszy bandzior. - Czy ja muszę opiekować się wszystkimi niedołęgami w tym mieście? - pomyślał i jednym ciosem w podbródek powalił policjanta. Tymczasem dziewczyna zeszła już z nadziemnej platformy stacji i szybkim krokiem ruszyła wzdłuż wiaduktu. Stracił ją z oczu. Gdy znalazł się na dole, mógł tylko podążać za uczuciem jej strachu, które teraz napłynęło nagłą falą. Wiedział, że stało się to, czego oczekiwał. Usłyszał wołanie o pomoc i pobiegł w tamtą stronę. Czterech mężczyzn bawiło się, popychając ją między sobą, jak piłkę. Ona pierwsza go dojrzała. Reszta poszła w ślad za jej wzrokiem. Wykorzystując chwilową konsternację, dziewczyna próbowała uciec, ale jeden z opryszków chwycił ją mocno w pasie i nie puszczał, mimo iż wyrywała się z całych sił. Gdy znudziło mu się szamotanie, wyciągnął nóż i przyłożył jej do szyi. Szybko dokonali oceny sytuacji i uznali, że nowoprzybyły nie stanowi dla nich zagrożenia. - Spływaj, dla ciebie nie starczy. To wszystko było jak film, puszczony w zwolnionym tempie. W dodatku film, którego różne wersje widział już setki razy. Jeden z bandziorów podchodzi usiłując go pchnąć, ale jego ręka grzęźnie w stalowym uścisku. Potem wykręcona pęka z trzaskiem. Drugi kończy trzymając się za krocze. Kolejny próbuje atakować z rozpędu, ale jest równie powolny jak jego poprzednicy. Zamiast trafić w przeciwnika, z dodatkowym impetem uderza o filar wiaduktu i oszołomiony pada na ziemię. - Wynoś się, albo ją zabiję. To ten, czwarty. Swój nóż nadal trzyma przy krtani dziewczyny. Nim jednak zdąży mrugnąć okiem, jego ręka zostaje wykręcona, a on sam gwałtownym szarpnięciem odciągnięty na bok. Dziewczyna jest bliska histerii. Drży na całym ciele. Nieznajomy delikatnie ujmuje jej ramię. - Już dobrze. Uspokój się - mówi łagodnie. Tymczasem jeden z intruzów, ten z nożem, dochodzi do siebie i rzuca się na nich. Nieznajomy osłania dziewczynę przed ciosem. Ostrze wbija się tuż powyżej jego biodra. Nie powstrzymał jednak impetu i dziewczyna pchnięta przewraca się na pojemnik ze śmieciami. Bandzior też upada, by po chwili zostać uniesionym i postawionym twarzą do swojego przeciwnika. Ten, trzymając nadal intruza za ubranie, wyjmuje z rany nóż i na jego oczach łamie go palcami. Potem bardzo silnie pcha bandziora w stronę pozostałych trzech. - Idźcie stąd. Lepiej będzie, gdy się więcej nie zobaczymy - mówi spokojnie, ale stanowczo. - Dorwiemy cię dupku. Dorwiemy i zabijemy. - Dobrze, a teraz już idźcie. Intruzi uciekają. Walka skończona. - * - Dokąd biegnie? Nie ucieknie od Bólu. TO ON JEST BÓLEM. Zatrzymał się. W jego głowie panował chaos nie do opamiętania. Niczym smaganie biczem odczuwał wspomnienia scen, których uczestnikiem był niedawno. Pod nogami dostrzegł butelkę. - Szkło... śmierć... ulga... - Umysł z trudem podsuwał skojarzenia. Podniósł butelkę i próbował rozgnieść ją w ręce. Nie starczyło mu siły, więc trzymając ją nadal w garści, uderzył pięścią w mur. Szkło pękło. Wyciągnął z pokrwawionej dłoni odłamek i przeciął nim żyły u przegubu dłoni. Osunął się na ziemię. Świadomość nadchodzącej śmierci przyniosła ulgę. Fragmenty jego jaźni poczęły formować znów spójną całość, ale to co powstało, nie było już tą samą osobą. - Oto przebudzenie ze snu, którym jest życie. - Lorraine? - obraz dziewczyny był zdumiewająco wyraźny na tle blednącego świata. - Czy umarłem? Lorraine zaśmiała się szyderczo. - Na śmierć trzeba sobie zasłużyć. Ty tylko porzuciłeś życie. Czy naprawdę myślisz, że Ból ustąpi, gdy zniszczysz swoje ciało? Przecież to nie ono jest jego źródłem. - Więc co mam zrobić? - Jesteś wolny, możesz robić co zechcesz. - Czemu drwisz ze mnie? Czy aż tak mnie nienawidzisz? Czy to moja wina, że uległem w walce przeciwko trzem silniejszym ode mnie facetom. Starałem się ich powstrzymać, przysięgam. Byłem po prostu zbyt słaby. Lorraine przyklękła przy nim. Próbował jej dotknąć, ale pokiwała głową uśmiechając się gorzko. - Rozczarujesz się. To co widzisz i słyszysz, to projekcja twojego umysłu. Tylko tak mogę porozumiewać się z tobą. Stanie się to niemożliwe, gdy pozwolisz swojemu ciału umrzeć. I mylisz się bardzo, gdybym cię nie kochała nie byłoby mnie tutaj. Pozwoliłabym byś się wykrwawił i został duchem, uwięzionym we wspomnieniu ostatniej chwili swojego życia. Taki jest los samobójców. Zastanów się: Ból, który odczuwasz, pochodzi od twej duszy, a jej nie możesz zniszczyć, gdyż dusza to ty. Ciało to jedyny instrument, za pomocą którego możesz jeszcze coś zmienić. Może ci się udać albo nie, ale póki je masz, póty istnieje możliwość działania, a więc i nadzieja. Tracąc je, skazujesz się na wieczne cierpienie. W ten sposób sam sobie budujesz piekło. Widzisz, tu gdzie jestem, nie istnieje pojęcie winy i kary. Jest tylko działanie i jego konsekwencja. Dlatego słabość nie jest żadnym usprawiedliwieniem. Taka jest, niestety, cena "wolnej woli". Jeśli więc pytasz, co masz robić, odpowiedz najpierw: co chcesz osiągnąć. - Chcę być przy tobie. Nawet jeśli jesteś w piekle, chcę być tam z tobą. - W piekle nie możesz być ze mną. Na tym właśnie polega piekło. Jeśli chcesz, abyśmy byli razem, musisz zachować swoje ciało. Możesz to jeszcze zrobić, możesz teraz znacznie więcej, niż kiedy byłeś człowiekiem. Naucz się w pełni je kontrolować, nie tylko umysł i mięśnie, ale całą materię, z której się składa. Musisz widzieć więcej, niż widzą ludzkie oczy, czuć to co czują inni, myśleć zanim oni pomyślą. Przekonasz się wkrótce, że byliśmy ostrzegani przed tym, co się stało, ale zignorowaliśmy te ostrzeżenia. Ucz się, by twoje działania przynosiły skutek, o jaki ci chodzi. Poznawaj prawa rządzące rzeczywistością, w której jesteś. Inne wcale tak bardzo się nie różnią. Pamiętaj: jedyną osobą, wobec której wolno ci zaniechać obrony, jest twój przyjaciel, ale to on musi znaleźć ciebie. Tobie nie wolno go szukać. Jeśli zabije cię ktoś inny, stracisz wszystko. Wskażę ci dziewczyny, którym grozi to, co spotkało mnie. Jeśli którejś z nich stanie się coś złego wrócisz do punktu wyjścia. Lorraine wstała i odwróciła się do niego plecami. - Jest jeszcze coś. Przez cały ten czas nie ujrzysz mojej twarzy, choć będę tuż przy tobie. Widok każdej dziewczyny przypomni ci mnie i sprawi ból, dotknięcie którejkolwiek z nich stanie się nie do zniesienia. Ale choć będziesz cierpiał, nie będzie ci wolno nawet zaskomleć. I odeszła, pozostawiając go w tęsknocie i rozpaczy, których dotąd nawet sobie nie wyobrażał. - * - Upadł na kolana. Poczuł się zmęczony. Nie tyle walką, co tymi wszystkimi latami, które przeszły, a jeszcze bardziej tymi, które nadejdą. Klęczał tak przez chwilę, próbując otrząsnąć się z bolesnych wspomnień. Potem wstał i podszedł do dziewczyny. Widząc, że się cofnęła, przystanął i wysunął rękę w jej stronę. Była jeszcze w lekkim szoku. - Zraniłaś się przy tym upadku. Pozwól, że rzucę na to okiem - powiedział. Bez słowa podała mu rękę. Wciąż drżała. - Może lepiej idź z tym do lekarza. Nie wygląda groźnie, tyle że zraniłaś się o śmietnik. - Nie, chcę iść do domu, proszę. - Dobrze. Odprowadzę cię, jeśli chcesz oczywiście. Dziewczyna pokiwała głową z aprobatą. Na Brooklynie wystarczy czasem przejść kilka przecznic, aby opuścić dzielnicę nędzy i wkroczyć do całkiem bezpiecznej i czystej okolicy. Widok ulicy pełnej samochodów i ludzi podziałał uspokajająco na dziewczynę. - Wiesz, myślałam, że ty... To znaczy wyglądałeś jak... - zmieszała się w obawie, że może go urazić. - Zdaję sobie sprawę, jak wyglądam. Proszę, wybacz, jeśli cię wystraszyłem. - "Wybacz"? Chyba żartujesz. Uratowałeś mi życie. Skąd wiedziałeś, że... - Jestem jasnowidzem. Powiedział to w taki sposób, że nie wiedziała, czy mówi poważnie, czy po prostu nie chce kontynuować tematu. - Nie powinnaś sama wracać o tej porze. Nie zawsze będzie w pobliżu ktoś, kto ci pomoże. - Studiuję medycynę. Wieczorem pracuję w szpitalu. Samo stypendium na długo by mi nie starczyło. - Nie możesz kupić sobie samochodu? - Nie jesteś z Nowego Jorku, prawda? Próbowałeś kiedyś zaparkować samochód na Manhattanie w godzinach szczytu? To tu, wejdziesz? Spojrzał na nią. Naprawdę chciała go zaprosić. Nie pamiętał już, ile dziewczyn uratował. Pamiętał jedynie, że jak dotąd wszystkie starały się jak najszybciej uwolnić od jego towarzystwa. Skinął głową i wszedł do środka. Mieszkanie było małe, ale przytulne i czyste. Pomógł dziewczynie zdezynfekować ranę i założył opatrunek. - Nie jesteś żebrakiem, prawda. Nie mówisz jak ludzie z marginesu, bandażujesz jak prawdziwy fachowiec. Kim jesteś? Masz jakieś imię? - Nie - odpowiedział krótko. - Nie!? Jak to? Każdy ma jakieś imię. Dla przykładu, moje imię to Helena. - Nie pamiętam swojego imienia i nie wiem kim jestem. Wstał i skierował się do wyjścia. Pobiegła za nim i zatrzymała go przy drzwiach. - Zaczekaj, proszę. Nie chciałam cię urazić. - Nie czuję się urażony. - O Boże! - Na twarzy dziewczyny znów zagościł niepokój. - Przecież ty jesteś ranny. Jak mogłam zapomnieć. Pozwól... Uchyliła zaplamioną krwią koszulę, ale na ciele nie było żadnego śladu. Cofnęła się o krok. Na chwilę znów zaczęła się go bać. Uśmiechnął się ze zrozumieniem i złapał za klamkę, ale doskoczyła i przytrzymała drzwi. Stał patrząc w ścianę i czekał. - Rety, gdzie moje maniery - Helena jakby zapomniała o wszystkim. - Może chcesz coś zjeść, napić się. Mam taki plan: Wrzucę twoje ubranie do pralki, za dwie godziny będzie czyste, świeże i suche. Na razie możesz chodzić w moim szlafroku. Jest w łazience. Oczywiście, o ile się przedtem wykąpiesz. Nie obraź się, ale naprawdę uważam, że ci się to przyda. Przez ten czas przygotuję pyszną kolację. Co ty na to? Jeśli się nie zgodzisz będzie mi bardzo przykro. Spojrzał jej w oczy. To nie była tylko wdzięczność. Nie chciała zostać sama, a on w jakimś stopniu jej imponował. Czuła się przy nim bezpieczna. Uśmiechnął się do niej i bez słowa poszedł do łazienki. Wykąpał się, uczesał, przystrzygł nieco włosy i zarost. Helena przygotowała obfitą kolację. Przy okazji zmieniła strój i teraz tylko szlafrok, który miał na sobie, psuł cały nastrój. Zaznaczył to wymownym gestem. - Nie przejmuj się tym - odparła. - Wiesz, jesteś naprawdę bardzo przystojny. Uśmiechnął się w odpowiedzi na komplement i zasiadł za stołem. Dziewczyna zmieniła taktykę. Przez całą kolację nie zadała ani jednego pytania, choć doskonale wiedział, że gryzie ją ciekawość. Opowiadała mu o sobie: o studiach, o pracy. Wspomniała o problemach, jakie ma ze swoimi nieco zaborczymi rodzicami. Nie ukrywała, że przez jakiś czas mieszkała z chłopakiem, który rzucił ją kilka miesięcy temu. Żaliła się, jak niewrażliwi są mężczyźni i jak trudne jest życie w samotności. Wsłuchał się w potok jej słów. Prawie bezwiednie przytakiwał. Od czasu do czasu rzucał jakąś radę. Był jej wdzięczny, że sprawiła, iż na chwilę zapomniał. - Śnisz głupcze! Znów śnisz o mnie! Gorycz powróciła tak nagle, że chciał zawyć z bólu. Zapanował nad emocjami i tylko nieznaczne zmrużenie oczu mogło zdradzić to, co czuł. Odsunął się od stołu. - Zdaje się, że pranie już się skończyło. - Dlaczego chcesz iść? - spytała po chwili, nie kryjąc rozczarowania. - Heleno, nie ma nic, co mógłbym ci ofiarować. - Doprawdy? Znam cię zaledwie od kilku godzin, a już zawdzięczam ci życie. - Więc nie pozwól, bym ci je teraz chwila po chwili odbierał. Wyszła i po jakimś czasie wróciła z jego ubraniem, starannie ułożonym w kostkę. Potem zniknęła ponownie, by mógł się swobodnie ubrać. Gdy przyszła, był już gotowy do wyjścia. Odprowadziła go aż pod samą bramę. - Obiecaj chociaż, że się jeszcze zobaczymy. - Jedyne co mogę ci obiecać, to, że nigdy cię nie zapomnę. Jestem ci naprawdę bardzo wdzięczny. - Mnie? Za co? - spytała trochę zdezorientowana. Jakże pragnął opowiedzieć jej całą prawdę o sobie, ale czy uwierzyłaby mu? A jeśli nawet, to co by to zmieniło? - Spędziłem wieczór, o jakim przez ostatnie lata mogłem jedynie marzyć. Ale to tylko iluzja. Ucałował jej rozchylone ze zdziwienia usta i odszedł. - Ależ nie, zaczekaj! - zawołała, lecz był już zbyt daleko, by wrócić. - * - Wszedł do swojego pokoju w obskurnym hoteliku, gdzieś na Queensie. Znów opanowało go zniechęcenie. Stał przy oknie wpatrując się w jakiś neon naprzeciwko. Drzwi za jego plecami uchyliły się z lekkim skrzypnięciem. Poczuł falę uczuć od osoby, która weszła. Nienawiść, rozpacz i rozterka splatały się w jedno pytanie: dlaczego? Bez trudu odgadł, kim był gość. Jego przyjaciel ze studiów. Człowiek, z którym spędził pięć lat w jednym pokoju akademika, przyszedł tu, by go zabić. - Wieczór pełen niespodzianek. Phil przyjacielu, miło... - Milcz, morderco. Piętnaście lat tropiłem cię, wydając majątek na detektywów. Włóczyłem się za tobą po świecie. Wykorzystałem każdy pozostawiony przez ciebie ślad i za każdym razem modliłem się, byś pozostawił następny. Teraz... - usłyszał stuknięcie naciąganej iglicy - teraz już mi nie uciekniesz. Nie było sensu tłumaczyć czegokolwiek. Stał spokojnie, czekając na strzał, ale Phil nie należał do ludzi, którzy potrafią strzelić w plecy. Musi go w jakiś sposób zmusić. Szybkim ruchem uchyla poły płaszcza. Drugą ręką sięga niczym po broń, i odwraca się w stronę Phila. Pierwszy strzał trafia w ramię, drugi rani okolicę serca. Odrzut jest tak silny, że musi się zaprzeć o framugę, by nie wypaść przez okno. Osuwa się na podłogę zaskoczony ulgą, jaką sprawia zwykły ból. Phil podchodzi do rannego i nie mogąc dostrzec żadnej broni, domyśla się, że został sprowokowany. Zrozpaczony przyklęka obok swego przyjaciela. - Ty idioto, jak mogłeś pomyśleć, że to ja zabiłem Lorraine? - mimo bólu mówi spokojnie, niemal uśmiechając się. - Phil, odwiedź Helenę. - Helenę? Brak mu sił by mówić, przywołuje z pamięci obraz Heleny, widok domu w którym mieszka, adres. Patrzy na Phila starając się przekazać mu te informacje, ale już po chwili patrzyły tylko same oczy. - * - Lorraine stała obok pogodna i promienna. Taka, jaką zawsze pragnął ją pamiętać. - Witaj w prawdziwym życiu, Ben. - Ben? Ben umarł, pamiętasz? - Ja też umarłam. Od kiedy to przejmujesz się szczegółami? - Nie wiem kim jestem, ale na pewno nie jestem tym, kim był Ben. - Ben to człowiek, który mnie kocha tak bardzo, że gotów był dla mnie umrzeć, a jednak zdecydował się dla mnie żyć. Tak brzmi definicja. Sam więc sobie odpowiedz, czy nim jesteś. Twój umysł umiera. To co teraz czujesz i czego pragniesz będzie wszystkim co ci pozostanie do czasu, aż twoja dusza zamieszka w innym ciele. - Dlaczego nie mogłem umrzeć piętnaście lat temu? Dlaczego musiałem męczyć się tyle czasu. - Ben, mówiłam, że twój umysł umiera, ale póki go jeszcze masz, wysil się i pomyśl. Chciałeś wtedy umrzeć. Po śmierci zostałaby ci jedynie nienawiść do życia, jak więc miałbyś kiedykolwiek do niego powrócić. Dlatego przez cały czas czekałam, aż znów poczujesz to jedno najważniejsze pragnienie, i poczułeś je gdy poznałeś Helenę. Znów zapragnąłeś żyć. Stałeś się godny tego, co nas teraz czeka. - To znaczy...? Lorraine uśmiechnęła się, a on nagle poczuł, że zna odpowiedź. Zawsze znał, tylko nie mógł jej sobie uzmysłowić, a teraz już nie musiał, nie miał czym. Potok myśli ustał, i świadom był tego, że myślenie to jedyne, co dotąd nie pozwalało mu wiedzieć. I podążyli w stronę jasności, szczęśliwi jak nikt nigdy i nigdzie dotąd. Marzec 1994 Artur Giera artur_aeg@hotmail.com Artur Edwin Giera. Urodził się 9 listopada 1966 w Warszawie, gdzie mieszka do dziś. Studiował na wydziale elektronicznym Politechniki Warszawskiej. Obecnie pracuje w Radiu Zet, największej prywatnej ogólnopolskiej rozgłośni radiowej, na stanowisku specjalisty komputerowego. Fantastyką interesuje się od dziecka. Główne fascynacje to twórczość Roberta Sheckley'a, Isaaca Asimova, a także filmy: "Blade Runner" oraz trylogia "Gwiezdne wojny". Publikował w polskim piśmie science-fiction "Fenix". E-mail do korespondencji: artur_aeg@hotmail.com