Andrzej Trebka 12 apostołów Profesor Tadeusz Belt stał przed sporą plastykową szafą, z którą splótł wszystkie nadzieje i wszystkie gorycze swego życia. Uruchomiwszy maszynę Czasu, z napięciem śledził rodzący się obraz.@ Jak myśliwy na zasiadce, raptownie przeświadczony, że zwierz przybrał najwłaściwszą pozycję i pora oddać strzał — naprężył się psychicznie. Powoli dostrajał ostrość wizji na polowym ekranie, aż wyzwolił sygnał dźwiękowy po tamtej stronie.@ Zrazu wydało się fizykowi, że fonia zawiodła. Po namyśle włączył odbiornik sprawdzenia. Czynił to rzadko, gdyż wtedy nadmierny pobór prądu wywoływał lekkie przyćmienie światła w Warszawie i okolicy. A wynalazca pilnie strzegł tajemnicy swoich prac.@ Usłyszawszy dzwonek, szybko wyciągnął wtyczkę. Zmarszczył brwi: spory łaciaty pies wciąż kręcił się ponuro, nieczuły na ten znajomy dźwięk. Profesor cierpliwie ponawiał próby. Na razie dał za wygraną; grube krople potu spływały mu po twarzy.@ Maria skrzyżowała ręce na kolanach, lekko zmrużyła powieki i z przejęciem chłonęła zwierzenia męża. Kiedy urwał, spytała, zbierając myśli:@ — Czy to działa już sprawnie?@ — Sama zobaczysz.@ — Nawet?... — wyrwało się zasłuchanej kobiecie.@ Belt pojął, że niezręcznie zaczął opowieść — bez nawiązań do swojej tyloletniej krzątaniny w pracowni zamkniętej na cztery spusty, gdzie potrafił przesiedzieć dzień i noc, nie dając znaku życia. Żonę widywał rzadko, jeszcze rzadziej dwóch synów, którzy — niepostrzeżenie dla niego — pokończyli studia i wyjechali na Marsa. Był wdzięczny Marii, że nigdy nie pytała o powód konspiracji — choć oprócz medycyny skończyła fizykę teoretyczną, więc potrafiłaby mu dopomóc. Teraz stracił najprzedniejszą okazję powiedzenia jej tego wszystkiego.@ — Domyślałaś się? — spytał.@ Potrząsnęła głową.@ — Ufałam, że pracujesz nad czymś wielkim. Mimo to, nie brałam w rachubę... aż chronomocji.@ Ostatni wyraz wyakcentowała niemal z nabożnym lękiem, co w ustach tej wykształconej kobiety sprawiało przejmujące wrażenie.@ — Czyżbyś sądziła, że to wykluczone?@ — Nie dziw się. Iluż świetnych uczonych kpi w żywe oczy z sugestii o przenikaniu się rozmaitych niezależnych czasów w jednej rzeczywistości; a co za tym idzie — z prób wsunięcia przedmiotów bądź informacji w niepowstrzymany nurt chwil, z prądem albo pod prąd. Chyba żadne państwo nie utopiło złamanego szeląga w tych badaniach.@ — Dlatego zawziąłem się. Postanowiłem nie mieć udziałowców — ani w zwycięstwie, ani w klęsce. Zawierzyłem pozornie kruchej hipotezie Vencjusa o polu temporalnym — bo żadna inna droga nie dawała punktu zaczepienia.@ — Czemu wyjawiłeś mi to właśnie dziś? — spytała Maria, siląc się na spokój.@ — Mam ważny powód. I naglący. Czy podejrzewasz, co się stało z Reksem?@ Maria szeroko otworzyła oczy.@ — Czyżbyś go wysłał... w przeszłość?@ Profesor zapatrzył się w podłogę. Wreszcie oznajmił:@ — Nie. W przyszłość.@ Maria przeraziła się.@ — Tadziu, jak mogłeś?...@ — Chodzi ci o psa?@ Kobieta załamała ręce.@ — Mój drogi, w takiej chwili zbiera ci się na żarty! Lubię zwierzęta, ale nie tak zwariowanie, aby się trapić losem kundla, kiedy jest zagrożona, no — zawahała się — historia. A historia, to ludzkość.@ — Obawiasz się chronoklazmu?@ — Przecież on już jest. W głowie mi się mąci...@ — Jakiej epoce podarowałeś psa? — dorzuciła po krótkiej pauzie.@ — Niestety, nie wiem nawet w przybliżeniu.@ — Jak to?@ — Zwyczajnie. Dopiąłem wstrząsającego dzieła, budując maszynę Czasu. Dziwi cię, że coś jej brakuje? Gdyby było inaczej, udałbym się tam osobiście. Ale nie jestem pewien, czy stamtąd można powracać. Muszę doprowadzić wynalazek do końca. Wtedy opublikuję go, albo zniszczę.@ Maria zamyśliła się.@ — Tak, to igraszka z ogniem.@ — Wspomniałeś o czymś naglącym — podjęła po chwili.@ Profesor ożywił się.@ — Rzeczywiście, czas ucieka. Mam duże obawy z powodu psa.@ — Jakie?@ — Wybraź sobie, że Reksa przestał obchodzić dzwonek, który zwabiał go do jedzenia w szafce, po tamtej stronie. Muszę to z tobą przekonsultować.@ — Szkoda, że nie studiowałam weterynarii — uśmiechnęła się Maria.@ — Czy rozpoznasz wściekliznę?@ — Powinnam. To należy również do medycyny.@ — Chodź! — powiedział profesor stanowczo.@ Przekręcił klucz w zamku, otworzył szeroko drzwi pracowni i zapraszającym gestem wprowadził żonę.@ Maria speszyła się. Wnętrze izby ani trochę nie przypominało dawnego saloniku w ich mieszkaniu. Zamiast zgrabnego stoliczka, przy którym ostatni raz piła kawę dwadzieścia lat temu, stała wysmukła szafa wzrostu człowieka, ze zwojami przewodów i czarną płytą pobłyskującą różnobarwnymi światłami. Profesor milcząc podszedł do urządzenia i połączył się z Przyszłością.@ — Niczego nie dotykaj — ostrzegł. — Taśma nie jest wyskalowana. A nawet przypuszczam, że upływ czasu — to nie żaden proces jednostajny. W takim razie konwencjonalne jednostki — obojętnie, sekunda czy stulecie — są mi nieprzydatne. Oparto je przecież na pomiarach zmian dziejących się w czasie. Tu powinienem je zastąpić zupełnie innymi, żeby mi wyraziły samą istotę Czasu.@ — Czyżby newtonowski Czas Absolutny? — wtrąciła Maria ze zdziwieniem.@ — Bynajmniej. Przestrzeń i czas nie istnieją w oderwaniu od materii. Einstein ponadto odsłonił relacje Czasu, związane z wielką masą i z wielkimi prędkościami. Ale odkryłem przypadkowo, że Czas ugina się jak blacha — również pod presją zgoła innych czynników. Daleko mi jeszcze do uogólnienia tego zjawiska. Działam więc na ślepo. Sondując przyszłość — postępuję jak pasażer windy, który po omacku wdusił guzik i nie ma pojęcia, na którym piętrze wysiądzie. Porównaj, że nigdy prawidłowo nie wyskalowalibyśmy termometru bez uprzedniego stwierdzenia, że gęstość płynu wskaźnikowego zmienia się niejednakowo w różnych temperaturach.@ — Aby móc się rozgościć w uchwyconej niszy Czasu i nie postradać jej — podjął Belt — usztywniłem zaczep na taśmie. Inaczej nie utrafiłbym powtórnie w tę samą epokę. Akcja rozgrywa się w miejscu, gdzie teraz przebywamy. Naszego domu nie ma od wieków. Sceneria jest trudna do zrozumienia. Przechodnie — zresztą bardzo nieliczni — sprawiają wrażenie jednakowo młodych, około trzydziestki. Nie zauważyłem ani dziecka, ani starca. Chyba to wpływ biotechnik.@ — Więc potwierdzają się przewidywania futurologów z kręgu warszawskiej szkoły...@ — Potem analizuj co zechcesz — profesor przerwał żonie. — W tej chwili ważny jest Reks. To byłoby potworne!@ — Czyżby nie mieli szczepionek?@ — Nie widziałem tam żadnych zwierząt. Pies wzbudził sensację.@ Na ekranie widniał labirynt niskich murków, jakieś sześciany podobne do wiejskich studni, dalej strzeliste, zaostrzone słupy. I szara płaszczyzna, jak okiem sięgnąć. Troje ludzi przemknęło szybkim krokiem. Psa nigdzie nie było.@ — Zawieruszył się — powiedziała Maria z niepokojem. — Przeszukaj okolicę!@ Fizyk zrobił bezradną minę.@ — Skrzynka pozostaje nieruchoma, dokładnie tara, gdzie teraz jest nasz pokój.@ Zdumiał sią, że tak nazwał swoją pracownię. Maria nie zwróciła uwagi na ten szczegół. Wypatrywała Reksa.@ Upłynęły długie minuty oczekiwania, aż pies pojawił się wreszcie. Szedł obok jakiejś pary ubranej tylko w przepaski biodrowe z kolorowych wstążek. Ocierał się o nogi ludzi, zdumionych jego widokiem.@ Belt odetchnął z ulgą. Obawiał się zobaczyć Reksa atakującego przechodniów. Napięty wyraz twarzy żony uszedł jego uwagi.@ Maria powiedziała z przejęciem:@ — Spraw, aby spojrzał na nas.@ Profesor szybkim ruchem włączył dzwonek wzywający Reksa na posiłki. Pies obojętnie oddalał się w tym samym towarzystwie. Teraz wyraźnie było widać, że ma ogon kurczowo wtulony pod siebie.@ Profesor rozłożył ręce.@ — To samo. Nic go nie obchodzi zaproszenie do żarcia.@ — Jest wściekły — oznajmiła Maria. Kąciki ust drgały jej nerwowo.@ — Czy masz pewność?@ — Tak.@ — A przecież spokojnie przechadza się z ludźmi — profesor machinalnie szukał jakiejś wątpliwości.@ — Otóż to! W pewnym okresie rozwoju choroby, zwierzęta kompletnie zatracają poczucie ostrożności. Jeśli w lesie podbiegnie do człowieka lis i zacznie się łasić — z całą pewnością wiadomo, że jest wściekły. Agresywne stadium przychodzi później.@ — Sądzisz, że Reks będzie kąsał?@ — Oczywiście.@ — Kiedy?@ — Nie wiem. Musisz go zgładzić jak najszybciej.@ Profesor złapał się za głowę.@ — Nie przewidziałem czegoś takiego. Jeśli sam wejdzie do szafki, spróbuję go ściągnąć. Nie wiem, jak działa powrót...@ — No cóż — po chwili dodał z wysiłkiem — muszę jechać po niego. Psa zabiję, ale będzie straszne, jeśli nie wrócę. Nie chodzi tylko o mój, o nasz los. Ja muszę doprowadzić, żeby chronomocja przestała być loterią. Potem można z niej korzystać albo zrezygnować. Ale koniecznie trzeba wiedzieć, co ona by nam dała. Tego nikt nie zrobi za mnie, nawet jeśli zostawię tobie wszystkie dane. Ja się wdrażałem w tę robotę jak w skałę. Raz po raz polegałem bardziej na intuicji niż na rzeczowym programie.@ Maria miała tak stanowczy wyraz twarzy, jakiego Belt nigdy jeszcze u niej nie spostrzegł. Bacznie przypatrywał się żonie, aż wypowiedziała spokojnie, tonem nie dopuszczającym sprzeciwu:@ — Przygotuj mi broń, a ja każę sobie dostarczyć szczepionki ze szpitala.@ Nieobecność Marii przedłużała się. Gniewało to Belta, ale niczego złego nie podejrzewał. Czyż sam postąpiłby inaczej? Pamiętał, jak odwiedziwszy Australię — raptem dołączył do ekspedycji znajomych zoologów, poszukujących nieodkrytych wielkich torbaczy w jakichś wilgotniejszych enklawach pustyni, widzianych z samolotu. Zagadki nie rozwiązali, omal nie umarli z pragnienia, a Belt miał potem huk przykrości w uczelni za samowolne przedłużenie urlopu. Nigdy jednak nie żałował tamtych mocnych wrażeń. A przecież nie dadzą się porównać z wypadem Marii w inny Czas.@ Profesor nie mógł sprowadzić żony bez upewnienia się, że powrót jest bezpieczny. Skoro tylko Maria zabiła Reksa, wysłał tam psa sąsiadów, o którym wiedział, że jest zaszczepiony. Dał mu na drogę tłustą kość.@ Pies wrócił, nawet nie zdradzając objawów podniecenia. Bez przestanku ogryzał smakowity gnat.@ Fizyk był zadowolony. Póki co, jego wynalazek nadawał się do wycieczek w Przyszłość. Zaczął gromadzić materiały dotyczące wyglądu i sposobu bycia ,,tamtych". Ani budową, ani rysami twarzy — potomni podglądani przez peryskop nie różnili się od współczesnych. Należało więc dobrać ludzi młodych, o zdrowej aparycji, i zaopatrzyć w skąpe ubiory, zestrojone z modą epoki. Profesor cieszył się, że obserwacje poczynione przez Marię walnie uproszczą sprawę.@ Zajęty planami przebadania odległej społeczności, którą sprzągł taśmą temporalną ze swoim światem — Belt równocześnie zdumiewał się niekonsekwencją postępowania żony. Czyżby tamta Przyszłość aż tak oszałamiała?... Doskonale pamiętał, jak Maria gotowa do drogi, opanowana, wypominała mu lekkomyślność. Nie spytał, czy wróci natychmiast po zgładzeniu psa; to wynikało samo przez się z jej potępienia ingerencji w samoistnie płynący Czas.@ Swoim afiszowaniem się w Przyszłości — Maria nieciła jeszcze więcej zamieszania niż uprzednio zwierzę, znane chyba tylko z kronik. Nie mogła się konspirować. Dziwacznie ubrana, nie znająca języka, panujących zwyczajów i stylu bycia — sama w sobie była az krzyczącym chronoklazmem. Każdy jej krok pogłębiał tę sytuację.@ Minęło parę dni, zanim profesor uświadomił sobie, że kontakty z żoną stają się coraz bardziej bezosobowe. Bomba pękła, kiedy spytał Marię o datę w tamtym świecie. Odmówiła. Jak grom z próżni targnęło wtedy uczonym rozpaczliwe odkrycie, że nie może polegać na tej najbardziej przyjacielskiej istocie, która go dotąd ani razu nie zawiodła.@ Belt zamknął się w sobie. Poniechał dalszych prac nad programem pierwszego zwiadu. Już nie dla tego celu, na zabój podglądał przez trzy tygodnie Przyszłość. Nie dosypiał, nie dojadał, prawie nie opuszczał swego stanowiska obserwacyjnego. Kiedy wreszcie wyszedł na ulicę, miał precyzyjny plan działania.@ Izydor Kreski, dyrektor więzienia w Warszawie, chętnie głosił, że swój urząd zajmuje z przypadku. Żartem pomawiał o złośliwość komputerowego konsultanta od spraw zatrudnienia, który uznał go za najodpowiedniejszego kandydata na to stanowisko. Kreski przyjął je po wielu wahaniach. Uważał się za literata i był nim rzeczywiście, ale pisał mało, publikował jeszcze mniej — więc nie czuł się na siłach wyżyć z rodziną z bardzo nieregularnych wpływów. Natomiast uparty robot żadną miarę nie chciał polecić go do pracy edytorskiej lub redakcyjnej. Artysta w mundurze, którego nie cierpiał — pocieszał się tym, że pozostało mu jednak dużo wolnego czasu na twórczość.@ Przełożeni uważali dyrektora Kręskiego za ucieleśnienie maksymy o właściwym człowieku na właściwym miejscu. Godziny urzędowania odsiadywał z punktualnością chronometru, sam wszystkiego doglądał. Prócz tego nadgorliwością nie przysparzał pracy innym — jak to czynił jego poprzednik, co tydzień obdarzający gabinet ministra poufnym raportem w postaci kilometrowych taśm komentarzy do podsłuchanych rozmów więźniów.@ Nie tylko przyjaciele Kręskiego, ale i dalsi znajomi wiedzieli, że poza biurem nie znosi rozmów o więziennictwie, a nawet o szczególnie ciekawych wypadkach przestępstw. Choć ukończył prawo, nie czuł się prawnikiem, ani — tym bardziej — moralizatorem. W swoich powieściach lubił kreować tak sielskie nastroje, jak gdyby nic nie słyszał o istnieniu zła. Był więc mocno zdziwiony, kiedy Belt, sporadycznie odwiedzający go na pogawędkę albo partię szachów — tym razem rzucił od progu:@ — Chcę cię prosić o przysługę. Nie powinieneś mi odmówić, to dla dobra nauki. Celem sprawdzenia pewnych testów musiałbym swobodnie porozmawiać z kilkoma przestępcami z różnych branż kryminalnych.@ Kiedy nazajutrz służba więzienna wniosła do dyrektorskiego gabinetu dziwną szafę, oplecioną mnóstwem przewodów — Izydor Kreski trawił ostatnie wahania. W głębi żałował, iż nie zdobył się na odmówienie. Pomyślał, że jeszcze teraz mógłby telefonicznie przedłożyć sprawę ministrowi. Poprzestał na upomnieniu Tadeusza:@ — Przyrzekniesz mi dwie rzeczy: więźniom, których z tobą zostawię, nie śmie dziać się żadna krzywda; także nie ułatwisz im ucieczki, buntu, albo czegoś w tym rodzaju.@ Belt uśmiechnął się.@ — Nie sprawię im najmniejszej przykrości. Co do drugiej obiekcji — żartowniś z ciebie. Czy moja branża to odbijanie przestępców? Zresztą, w jaki sposób? Mogę dodatkowo obiecać, że ciebie nie zahipnotyzuję, abyś rozkazał ich wypuścić.@ Kreski pomyślał, że jest przewrażliwiony. Rzeczywiście, cóż ryzykował?@ — Wybacz, to mi się tak wyrwało. Za chwilę będziesz ich tu miał — rzucił miękko, kierując się ku drzwiom. — Dwie godziny, tak jak chciałeś?@ — Dwie godziny.@ Kreski wyszedł na ulicę. Maszerując, ani spostrzegł, kiedy minął Ząbki. Przed Zielonką, rzadko rozstawione latarnie rzucały blask na sosny po obu stronach drogi. W tej przedmiejskiej scenerii jeszcze ostrzej szemrał kroplami wody i uderzeniami wiatru nieprzytulny jesienny wieczór.@ Co chwila Kreski spoglądał na fosforyzujące wskazówki zegarka. Korciło go wrócić wcześniej. — Nuż godzina wystarczy Tadeuszowi? — Chciał jednak dotrzymać tej dżentelmeńskiej umowy. Do Belta żywił sentyment, jak do wszystkiego co przypomina beztroskę szkolnych lat. Równocześnie odczuwał coraz silniejszy niepokój — im więcej myślał o tej niecodziennej sprawie, która zwichnęła unormowany tok jego zwykłych zajęć.@ Deszcz ustał. Zza ruchliwych chmur wypływał księżyc, srebrny w kałużach. Kreski spojrzał na zegarek i zdziwił się niemile: od jego wyjścia upłynęło półtorej godziny. Spiesznie zawrócił. Trapił się, że spłatał koledze mimowolny kawał, zatrzymując go w miejscu, skąd nie można wyjść samemu. A jeśli się z kimś umówił? Kreski nerwowo obejrzał się, czy jakiś samochód nie nadjeżdża. Panowała pustka. Nawet wiatr umilkł.@ Dyrektorowi więzienia nie było dane wejść spokojnie do swego biura. Przerażone miny wartowników, ruch na dziedzińcu niezwykły wieczorem, nadmierna iluminacja gmachu — ostrzegły go, że zaszło coś złego. Osłupiał odebrawszy meldunek o zniknięciu sześciu przestępców odsiadujących długoletnie wyroki.@ Wbiegł do gabinetu, gdzie zastał Belta pogrążonego w lekturze czasopism. Fizyk bez zmieszania podniósł wzrok na kolegę i powiedział rzeczowo:@ — Każ mnie aresztować.@ Na samym początku, dopóki Belt wierzył, że walczy o odzyskanie Marii — te dramatyczne zmagania zwielokrotniły moc oraz inwencję jego umysłu. Potem z zimną krwią zajął się szkodzeniem tamtemu społeczeństwu. Sposępniał dopiero wówczas, kiedy maszynę Czasu odebrano mu i zabezpieczono.@ Od tego złowrogiego dnia upłynęły cztery miesiące, które profesorowi zdawały się wiekiem. Posiwiał na skroniach, oczy mu zapadły, a w ruchach postarzał o dziesięć lat. Tak odbierali to ludzie, którzy go widywali — zresztą nieliczni, gdyż jeszcze bardziej zdziwaczał w swojej samotności. Całe dnie spędzał w pracowni, opustoszałej i bezużytecznej, w myślach nazywając ją „naszym pokojem" — przez pamięć żony, która od dwudziestu lat spędziła tam zaledwie pół godziny.@ Nowy stosunek do chronomocji zdumiałby samego wynalazcę — gdyby przemyślał go spokojnie. Wyczułby wtedy przewrotną kpinę losu. Przecież karmił się ową jedyną ideą, dał z siebie wszystko, aby stwierdzić, jak daleko można zajść na tej drodze. Kochał i nienawidził swoje przełomowe zwycięstwo, chciał nim uwznioślić ludzkość — a zarazem bał się, że sprowadzi na nią plagi egipskie.@ Wśród wszelkich przykrości, jakie hurmem opadły profesora — gnębiło go, że sprawa nabrała rozgłosu. Wynalazek, dotąd skutecznie odizolowany od świata, stał się powszechną sensacją, polem wielostronnych dociekań, burzliwych kontrowersji i międzynarodowych uchwał.@ Całymi latami Belt czynił wszystko, aby nie zwracać na siebie uwagi. Miał skąpą liczbę wykładów, byle móc jak najwięcej czasu poświęcić własnym badaniom. W uniwersytecie uważano go za zdolnego pedagoga i popularyzatora cudzych osiągnięć, zarazem odludka stroniącego od zabaw i szerszych kontaktów z ludźmi. Oryginalnych prac Belta nikt nie znał; dlatego uchodził on za naukowca bez polotu. Na pewnym jego wykładzie o relatywistycznych aspektach podróżowania statkami fotonowymi, student otwierając okno szepnął koledze: — Bez obaw, nasz orzeł nie wyfrunie. — Profesor dosłyszał i pomyślał, że właśnie takie mniemanie o nim jest mu najwygodniejsze.@ A teraz, stał się nagle wybrańcem światowego zainteresowania. Zdystansował wszystkich w ankiecie wielkiego magazynu ilustrowanego na najpopularniejszą postać roku. W środkach masowego przekazu, nie wyłączając pośpiesznie nagranych książek — jego nazwisko odmieniano we wszystkich przypadkach i szlifowano fonetyką wszystkich języków.@ -Tymczasem sędziowie głowili się nad sprawą Bełta — tak bardzo swoistą, że zastosow*ano do niej kryteria nieobecne w tradycjach wymiaru sprawiedliwości. W normalnych warunkach — krzywda wyrządzona społeczeństwu przez Belta byłaby oczywista. Tak chytrze wypuszczając z więzienia sześciu złoczyńców, że z góry przesądził o niemożności schwytania ich — fizyk czynił siebie współodpowiedzialnym za przestępstwa, czy nawet zbrodnie, jakie oni ewentualnie popełnią.@ Na razie szkodliwość tego czynu była problematyczna: dotyczyła jego następstw mgliście odległych — żadną nicią nie powiązanych z dniem dzisiejszym — które dopiero kiedyś mogły nabrać nieobliczalnej ostrości. Wina uczonego rozpływała się w ich złowrogim cieniu.@ Tymczasem był człowiekiem niezastąpionym, od którego dobrej woli zależała realizacja postanowień, jakie sąd poweźmie co do dalszych kontaktów z Przyszłością. Dochodził szokujący paradoks: poszkodowani wskutek postępku profesora — mieli narodzić się dopiero za setki albo tysiące lat.@ Prosto i zwyczajnie można było oskarżyć Belta tylko o przygotowanie ucieczki więźniów. Ta kwestia ograniczała się jednak wyłącznie do prestiżu wymiaru sprawiedliwości. Właśnie z tej winy sąd a priori amnestionował wynalazcę. Niebawem sam proces przerodził się w nadzwyczajny sejm epoki, zwołany aby zapobiec nieszczęściu nieznanej przyszłej ludzkości.@ Czwarte posiedzenie Trybunału - Mediacji z Przyszłością odbyło się bez centralnej postaci. Sędziów to nie zdziwiło, gdyż dobrze zapamiętali, jak przedtem profesor Belt w milczeniu tylko nadsłuchiwał toku obrad.@ Sensację wzbudziło przybycie adwokata. W tym niezwykłym procesie nie był on właściwie obrońcą, a jedynie plenipotentem uczonego. Reporterzy natarczywie błyskali fleszami w kierunku tego dystyngowanego starszego pana, któremu sąd nadspodziewanie szybko udzielił głosu. Mecenas Prądzyński otworzył gruby zeszyt, rozejrzał się po sali wypełnionej do ostatniego miejsca i oznajmił:@ — Mój klient polecił mi przekazać, iż nadal nie odczuwa wyrzutów sumienia, oraz nie wnika, czy postąpił słusznie. Upoważnił mnie natomiast do przeczytania na tym miejscu swoich prywatnych wynurzeń, dotyczących przedmiotu sprawy. Pisał je dla siebie, z perspektywą ewentualnego włączenia kiedyś do pamiętnikarskich wspominków. Ulegając sugestiom różnych wybitnych osobistości — profesor Tadeusz Belt publikuje swoje wyznania na obecnym posiedzeniu. Jest to — z jego strony — lojalna chęć nietorpedowania prac Trybunału. Nic ponadto.@ Adwokat wciągnął głęboki oddech i zaczął czytać:@ ,,Nie mam już maszyny Czasu. Zostałem pozbawiony zarówno możności robienia doświadczeń, jak i kontaktu z Marią. Chociaż każda rozmowa z nią wpędzała mnie w bezsilny gniew — sam nie zdobyłbym się na szarpnięcie taśmy, by odpaść od tamtej zdradliwej epoki.@ Chronomocja...@ Pierwsza doświadczyła jej moja żona. Wysyłając Marię ryzykowałem, że będzie miała odcięty powrót. A ona pozostała tam z własnej woli. Wybrała wierność jakiejś przyszłej epoce, mającej z nami tyle wspólnego, co świat nieznanej planety. Nawet nie chciała wyjawić mi daty, w której wylądowała. A szkoda! Od tego mogłem zacząć skalowanie taśmy. W ogóle, potrzebuję trzech punktów chronologicznych, niejednakowo oddalonych od siebie. A w tej sytuacji, nie zwolnię zaczepu, bo mógłbym nie odnaleźć tego samego miejsca, rozmijając się choćby o miesiące, w dół albo w górę.@ Czas, na taśmie sprzęgnięty z naszą epoką, nie stoi w miejscu. Jak dwie równoległe fale, tu i tam płyną — choć może nie w takim samym tempie — dni, tygodnie, miesiące. Boję się trafić na zgubny punkt, w którym Maria wylądowała w obcym świecie, i powtórnie przeżywać tamtą chwilę. Boję się zobaczyć przyszłe losy żony za kilka albo kilkadziesiąt lat, dowiedzieć się o jakimś jej nieszczęściu, a może śmierci. W kwestiach dotyczących siebie samego — chcę czuć się zwyczajnym człowiekiem: takim, który nie zna przyszłości. Czyżby to było memento przed skutkami otworzenia puszki Pandory?...@ Ujarzmiłem Czas, mierzony historycznie. Ale ujarzmiłem nie dla siebie. Wydałem go ludziom, na dobre albo na złe.@ Ku rozwiązaniu zagadki chronomocji szedłem jak łowca zaczajony w gęstwinie, nie mający pojęcia, z jakiego kierunku zwierz odsłoni mu się na strzał. Zapamiętale wdrażałem się w dostępne mi źródła, z których sto pokoleń mędrców w Europie, na Wschodzie i gdzie indziej, wyłuszcza swój sąd o naturze Czasu. Z ich olśnień próbowałem wychwycić iskry prawdy.@ Szukałem dowodów, że chronomocją już się posługiwano, lub ktoś korzystał z naturalnych przejawów jej istnienia. Zrazu uderzyło mnie, że w nowoczesnych systemach filozoficznych trafiają się poglądy zbieżne z osiągnięciami takich minionych kultur, których istnienia jeszcze nie podejrzewano, tworząc te systemy. Rychło jednak uświadomiłem sobie, że psychika człowieka nie zmieniła się w swej głębi od powstania ,,Ramajany", ,,Iliady", a nawet ,,Gilgamesza". Te same myśli, na prawach odkryć pierwszych i jedynych, musiały nieraz zaświtać w umysłach ludzi różnych epok — mimo braku choćby jednostronnych kontaktów.@ Także wertowałem dzieje wynalazków, na przykład zatrzymując się dłużej nad małą drukarenką — wykwintną zabawką patrycjuszowskich dzieci w Rzymie cezarów. Zastanawiałem się chwilę nad wątpliwym przekazem o tym, że Archimedes spalił flotę perską za pomocą luster skupiających promieniowanie słoneczne.@ Roztrząsałem podania, mity, bardzo stare kroniki. Intrygował mnie w hinduskich świętych księgach ,,Manusa" sugestywny, wręcz reporterski opis zburzenia Kerne, legendarnej stolicy Atlantydy — kubek w kubek pasujący do ataku nuklearnego. W biblijnym fragmencie o spaleniu Sodomy i Gomory też doszukiwałem się kontaktów z dobą Hiroszimy. Wpędziła mnie w zadumę tajemnicza wymowa fresków z Tassilii oraz innych naskalnych wizerunków, przypominających astronautów w skafandrach.@ Cel, który sobie wytyczyłem, przyprawiał o zawrót głowy — niby zerwy skalne tak wysokie, iż przepadają w niebie. Rozumiałem, że szansa zwycięstwa jest najwyżej jedna na tysiąc. Nie chciałem jej wylosować, tylko wywalczyć w turnieju.@ Przyszła kolej na eksperymentowanie. Naukową stronę i wyniki doświadczeń wyłuszczyłem na innym miejscu. Ostatnio zostały opublikowane — wcześniej niżbym zadecydował, czy to w ogóle uczynię. Tu przypomnę tylko pokrótce, na czym się oparłem.@ Dopiero pod koniec dwudziestego wieku, wnioski wypływające z ogólnej teorii względności, zmodyfikowanej przez kontynuatorów dzieła Einsteina, pozwoliły rozważać, czy żonglowanie Czasem jest w ogóle możliwe. Nie dawało to jednak wytycznych — co robić, by opaść albo wznieść się po drabinie Czasu, bodaj o najskromniejszy szczebel.@ Pewnego wieczoru, tknięty błogosławionym przeczuciem, w tych rozważaniach zatrzymałem się przy hipotezie Vencjusa o polu temporalnym. Tam Czas nagle przestaje być wyłącznie funkcją: jest jedną z energetycznych postaci rzeczywistości. W tym błyskotliwym ujęciu, Czas podlega nie tylko matematycznym odwzorowaniom — w co od dawna nikt nie wątpi — ale także materialnym przekształceniom. Wymaga to jedynie wydatkowania energii — w jakiś sposób, który należy odkryć.@ Vencjus nie podjął tych prac, być może zraniony w swej dumie złą ciszą nad tak zaskakującym pomysłem. A kiedy sporadyczne głosy złamały milczenie — pobłażliwy ich ton jeszcze chlusnął oliwy do ognia.@ Przestudiowawszy te wszystkie krytyki, stwierdziłem z zadowoleniem, że są dość powierzchowne. Wtedy zabrałem się do dzieła z całą energią, na jaką było mnie stać. Sam na sam z ciszą mojej małej pracowni — przeżywałem narady, sympozja, zjazdy naukowe. Dwoiłem się i troiłem — za organizatora tych debat, za przewodniczącego, za wszystkich referentów, dyskutantów, opiniodawców. Raz siadałem przy stole obrad, który sobie wyobraziłem, by marszcząc brwi wysłuchiwać rozmaitych argumentów za i przeciw hipotezie Vencjusa. Odtwarzałem je z pamięci, jak z taśmy. To znowu, poprawiwszy krawat, stawałem za nieistniejącą mównicą, albo broniąc Vencjusa, albo zwalczając go.@ I doszedłem do przekonania, że właśnie z tego wodotrysku wzbierają rzeki Czasu. Nadal nie wiedziałem, gdzie oraz w którą z nich da się bezkarnie wskoczyć, i prześliznąć — z prądem albo pod prąd.@ Niejeden raz na długo zawieszałem tę syzyfową szarpaninę, przeplataną łańcuchem eksperymentów — by w skupieniu dumać o przeróżnych sprawach, powoływać i roztrząsać wyimaginowane sytuacje, które czasami wydawały się aż do dna niedorzeczne.@ To znowu — porównywałem rozmaite filozofie, między sobą dalekie, wykwitłe z odmiennych gleb kulturowych, przegrodzone barierami czasu i geografii, szczeblami formacji społecznych, nurtami ludzkich odczuwań siebie i świata.@ Dziś widzę, jak dobroczynne było dla mnie nie tylko odwiedzanie pałaców myśli, ale także jej gniazd jaskółczych, niepozornych, pajęczyną oplecionych wśród gzymsów. I jej ślepych dróżek, wiodących w pobłądzenia. Szczególnie dużo dały mi wiośniane tchnienia wiar i przeczuwań ludów prymitywnych — zlekceważony plon umysłów nie przyjętych do historii filozofii i nauk.@ W tych przesłaniach, wskrzeszonych z milczenia wiekówr co trochę rozjarzała się przede mną niespodziana protuberancja geniuszu: zamarły na ustach czyjś krzyk, jedyny o naturze Czasu.@ Ale któż miał ją zauważyć? Bonzowie cywilizacji naukowo-technicznej nie trudzą się — z ustawianych przez siebie i dla siebie wież z kości słoniowej — wejrzeć z tkliwością i szacunkiem w przemyślenia rodem z barbarzyńskich epok, albo z dziedzictwa prymitywnych ludów.@ Zdumiałem się, że w nurcie prawie trzech tysiącleci filozofii europejskiej, oraz dwakroć starszych jej dziejów w innych częściach świata, nikt chyba nawet nie próbował zgromadzić i skonfrontować dociekań różnych szkół oraz różnych autorów o właściwościach Czasu.@ Pod mikroskopem ugięciowym można śledzić kilka atomów. Ale już drobina białka jest zbyt ogromna. Podobnie z obejmowaniem rozległych zjawisk natury, w ich stawaniu się i rozwoju. Gdybym nigdy nie wyłaził ze skóry fizyka, jak żółw z krępującej go skorupy — wszędzie i zawsze postrzegałbym wyłącznie ruch: elektronów, gwiazd, galaktyk. Widziałbym tylko oddziaływania mas, pól, promieniowań, przekształceń jednych rodzajów energii w inne. W końcu musiałbym uwierzyć, że właśnie taki jest miąższ rzeczywistości, niewykraczalny poza siebie.@ Im człowiek stoi bliżej przyrody, tym prościej ją ogarnia — swojską jak woda i ogień, jak mgła, jak przeloty bocianów. Dlatego nowożytność nie wniosła niczego wartościowego do rozważań o naturze Czasu. Na szlakach przerafinowanych kultur wszędzie pęcznieją — obojętnie, czy w tle barokowych fasad pałaców, czy agregatów siłowni atomowych — zmarzłe reguły, kanony, ustanowienia normujące porządek praw i spraw. Tłamszą one lekkość dawnych polotnych dumań — bo już nie przystoją koryfeuszom bogactw, dzierżonej władzy, cywilizacyjnych nowoczesności.@ Żadne głośne systemy filozoficzne ani religijne nigdy nie odważyły się przeplatać jednego Czasu zdarzeniami zaczerpniętymi z innego, ani — tym bardziej — szukać prostej drogi wśliznięcia się w nie-swój czas.@ W pogoni za pobłyskami prostej duszy ludzkiej, nie skażonej drapieżnością dzierżenia władzy i perweniuszostwem luksusu — skrzętnie wyłuskiwałem notatki podróżników, etnografów, kronikarzy egzotycznych folklorów bądź politycznych dziejów takich ludów, które nie spisały kolein swoich losów. Tak samo zachłannie wyławiałem wspomnienia dyplomatów i szpiegów, obieżyświatów, poszukiwaczy przygód, zwyczajnych awanturników, aferzystów różnego autoramentu, przemytników, a z wcześniejszej epoki — handlarzy niewolnikami, konkwistadorów w zbroi albo w habicie, całą plejadę korsarzy i piratów. Wszyscy oni odbierali dziewicze spojrzenia Europejczyka na odkrywane nowości.@ Z takich surowych próbek wypłukiwałem ziarna złotego kruszcu. Wiele ich znalazłem w słynnych roteiros — tajnych sprawozdaniach flotylli kupieckich z czasów wielkich odkryć geograficznych.@ Stopnia ścisłości przekazów nie dociekałem. Było mi obojętne, co naprawdę powiedział Murzyn z Kamerunu, kongijski Pigmej, albo papuaski łowca głów znad Sepiku. Skoro we wspomnieniach odkrywców znalazły się ujęcia, do jakich myśl europejska nigdy nie doszła — źródło inspiracji odsłaniało się samo. Zresztą, dla mnie miała wartość koncepcja jako taka — zrodzona w ludzkiej głowie, obojętne czyjej.@ Najbardziej zaciekawiły mnie te konstelacje myślowe, które przewijały się w doniesieniach z rozmaitych stron globu. Ta ich powszechność wskazuje, że one muszą istnieć realnie w tym fizycznym świecie, który zrodził na planetach i życie, i Rozum. Te sprawy dotyczyły właśnie istoty Czasu.@ Wyławiając wzmianki potwierdzające giętki stosunek do Czasu nie w podaniach, ale w codziennym życiu, prywatnym i publicznym — przymierzałem je do mentalności europejskiej. W filozofii chrześcijan — Bóg powołuje człowieka z nicości, by go przeznaczyć wiecznym mękom albo wiecznemu szczęściu w bezcielesnym państwie duchów. Pomiędzy tymi dwiema nieskończonościami — delikwent odbywa swoją próbę, jedyną jaką mu dano, w czasie po aptekarsku wydozowanym dla niego, zawsze jednokierunkowym, skrupulatnie odliczanym iluś tam milionami uderzeń jego starzejącego się serca.@ Dla mieszkańców Czarnej Afryki — przeciwnie — Czas nigdy nie był autokratą, panującym nad zjawiskami świata. Zresztą, nie tylko tam. Tereny dzikich zbiorów, łowów i wypasu, zaś u ludów rolniczych w pierwszym rządzie ziemia uprawna — były własnością plemienną. Jedynie ścieśniona wyobraźnia europejskiego obserwatora widziała w tym po prostu komunę żyjących. Krajowcy rozumowali, że takie samo prawo do tych pospólnych dóbr mają duchy wszystkich przodków i wszystkich potomków — od stworzenia świata aż po jego zagładę.@ Podkreśliłem w swoich zbiorach liczne miejsca, gdzie bądź mówi się o przyszłości w taki sposób, jak gdyby ona już weszła w obręb rzeczywistych i nieodwołalnych zajść, bądź czyni się ludzi odpowiedzialnymi za konkretne zdarzenia przyszłe, nieoczywiste i niemożliwe do przewidzenia. Między innymi chodziło o skazanie winnego uderzenia pioruna w święty banian, co nastąpiło dziewięć lat później, a także kopiec pochwalny usypany wodzowi za zwycięstwa nad sąsiednim plemieniem — chociaż wódz urodził się trzynaście lat później, a zwyciężył za pół wieku.@ Z jednej strony — jest to uznawanie chronomocji przez ludzi, których intuicja nie sczezła w cywilizacyjnej euforii. Z drugiej zaś — dowód realnego przenikania się czasów.@ Coraz mocniej utwierdzałem się w przekonaniu, że Czas jest niby morska bezdeń, w której leniwymi prądami przepływają godziny, lata, wieki. Toń może w każdej chwili zawirować niespodzianier albo fala wypiętrzy górę wodną. Wraz z nią, domownicy tych wód zboczą z uczęszczanego szlaku. Plankton bezwolnie podda się nurtowi; drobne rybki będą miały jaką taką skalę wyboru; rekiny oraz inne tuzy, najbardziej niezależne, zawsze zdołają wyłamać się z rytmów przepływu wód; ptaszory, strzelając sobą w powietrze, mogą wcale nie zważać na trasę ogólnego porządku. Tak i zdarzenia posiadają własną swobodę rozrzutu w ruchliwych skrętach Czasu, raz po raz opierając się pospolitości jego przebiegu — tym sprawniej, im większa ich bezwładność wywołana znaczeniem, jakie odgrywają w stającej się czasoprzestrzennej rzeczywistości.@ Teraz poszukiwałem technicznych rozwiązań dla sterowania chronomocją, obecną w przyrodzie. Kolejno budowane aparaty wciąż chybiały celu. Pierwszy, nader mglisty kontakt z przyszłością, uzyskałem po trzynastu latach. Ale dopiero którąś z rzędu wersję urządzenia mogłem bez przechwałki nazwać maszyną Czasu.@ Rozważam, co właściwie parło mnie do tego celu. Pasja badawcza? Miraże sławy? Dobro ludzkości?@ To przyszło później. Na początku łaknąłem tylko dogodzić sobie: dusiłem się w ciasnej niszy Czasu, której sam nie wybrałem.@ Nie była to ani ucieczka przed czymś, ani też niezadowolenie, że los uczynił mnie właśnie mną, a nie kimś innym. Natomiast koniecznie potrzebowałem świadomości, że dlatego żyję w dwudziestym pierwszym wieku — bo chcę. A nie: bo muszę!@ Nagle zrozumiałem, że świeże powietrze, czysta woda, zdrowe jedzenie, nawet komfort domowy z klimatyzacją i przesieką z murów na prawdziwe zielone drzewo — nie wystarczy dla harmonijnego rozwoju ludzkiej osobowości. Wtedy pojąłem, że nie tylko ja tak czuję; że cała ludzkość tłamsi się w ciasnej grocie czasowej — jak ongiś dusiła się w klatce przestrzennej, ograniczonej li tylko do jednej planety. Powtarżałem sobie dla kurażu słowa Ciołkowskiego, że Ziemia jest kołyską rodzaju ludzkiego, ale przecież całego życia nie można spędzić w kołysce. Odniosłem to do problemu Czasu. Wtedy wstrząsnął moją świadomością tragizm ograniczenia człowieka do jedynej epokir narzuconej mu przez ślepy los — bez możności choćby turystycznych wypadów w bliższe i dalsze sąsiedztwa.@ Mimo to mocno wątpiłem, abyśmy kiedyś zechcieli niefrasobliwe podróżowanie po piętrach dziejów uczynić masową rozrywką, lub sposobem migracji podyktowanych innymi względami.@ Kiedy już mogłem na żywo śledzić przyszłe epoki — pierwszym uczuciem, jakiego doznałem, był lęk czy słusznie czynię. Przełamałem go w sobie. Inaczej — nadal nikt by nie wiedział o moim wynalazku.@ Maria... W tym miejscu na niej skrupia się tok wydarzeń, choć rzeczywistym ich sprawcą jest zagadkowy świat Przyszłości, który wprawdzie podglądałem przez peryskop — ale tak złudnie, jakby ktoś znał miasto tylko odległą łuną dostrzeżoną z pociągu.@ Jak czułby się jaskiniowiec, wrzucony w nasz wiek? Myślę, że co sił w nogach zmykałby do lasu, albo w góry. Tym się pocieszałem, z trwogą wysyłając żonę w obcy Czas.@ Musiałbym wiedzieć znacznie więcej o tamtym społeczeństwie, aby dociec, dlaczego Maria nie chce wrócić. Dziś uważam, że analogia z jaskiniowcem, przybłąkanym do nas, jest chybiona. Może byłaby słuszna dla przyszłości znacznie odleglejszej, kiedy wszelkie pierwiastki, formujące osobowość człowieka — ustąpią nowym, emocjonalnie tak obojętnym dla nas, jak szachownica tabliczki mnożenia. Wtedy byłoby to po prostu odkrycie obcych istot rozumnych.@ Bywają szczególne nastroje w życiu człowieka, kiedy nie znając tej prawdy, której całą duszą potrzebuje — ustanawia ją na fundamencie aksjomatów, prywatnie stworzonych dla tego jedynego celu. Ileż wiar i filozofii narodziło się z podobnych marzeń! W każdych czasach, nawet bardzo racjonalnych, raz po raz pojedynczy człowiek zawiera taki układ z tajemnicą świata — na własny rachunek i na osobiste ryzyko. To jest niezaprzeczalną słabością. Jednak któż doskonale silny duchowo, jak skała odporny na wzruszenia i zwątpienia, mógłby być dla nas czymś więcej niż obcy stwór — z innej planety albo z przyszłej Ziemi — którego nie potrafimy nazwać bratem?@ Również ja uznałem arbitralnie, że w tamtej Przyszłości zjawiska przebiegają tak, iż człowiek — to znaczy dzisiejszy mieszkaniec Ziemi — nabywa obcych kryteriów ocen i podejmuje decyzje niezgodne z sobą samym. Wyszedłem z nie sprawdzonego założenia, iż nikt z nas nie powróciłby stamtąd z własnej woli. Musiałem w ten sposób usprawiedliwić Marię. Dlatego nie pojechałem zlustrować jej nowego świata.@ Darmo by dociekać, czemu właśnie tak postąpiłem zrozumiawszy, że Maria nie istnieje dla mnie — jak dla żyjących nie istnieją umarli. Wielu postronnym obserwatorom wydaje się, że dowodziła mną chęć zemsty. Ale na kim? Na Marii nie — to oczywiste! Na Tamtych? Zlekceważałem ich — jak nie dba się o obojętny sen, mgliście odtwarzany po przebudzeniu. Gdyby Marię zabił piorun — czyż miałbym mścić się na burzy?@ Ani pewnie, ani ściśle nie umiem odtworzyć, co myślałem siedząc za biurkiem dyrektora więzienia w czasie jego nieobecności, z dłonią skrywającą zamknięte oczy, albo zaraz potem, gdy wprowadzono przestępców, których wybrałem; i wreszcie — kiedy zostaliśmy sami.@ Lepiej przypominam sobie scenerię tego wszystkiego. W dyrektorskim gabinecie prócz wysokiego, rzec można dygnitaryzującego krzesła, które zająłem — stały dwa skromniejsze, elastyczny fotel oraz tapczan. Ten rozłożysty mebel zwrócił moją uwagę, kiedy intensywnie zastanawiałem się, gdzie najzręczniej ulokować przybyłych. Zrobiłem ruch ręką w tym kierunku, a skoro usiedli, obdarzyłem ich życzliwym uśmiechem.@ Jak przez mgłę widzę teraz twarze tamtych ludzi w identycznych pasiakach — ani zdziwione, ani przejęte. Pewnie spodziewali się jakiegoś komunikatu, a mnie poczytali za wysoką inspekcję.@ Nie mam pojęcia, jak długo im się przypatrywałem — wszystkim naraz i każdemu oddzielnie. Również nie pamiętam, do jakiego stopnia obawiałem się, że odtrącą moją ofertę.@ Odniosłem wrażenie, iż są zbyt pochłonięci swym losem, by móc należycie ogarnąć, co znaczy wpaść nagle i nieodwołalnie w obcy wymiar czasu. Byłem im za to serdecznie wdzięczny, gdyż oszczędzili mi zawiłych wyjaśnień, a może czegoś znacznie gorszego: obiecywania rozmaitych dobrych rzeczy w tamtym świecie Przyszłości, o którym nie wiem nic pewnego.@ Nie byli ani głupi, ani banalni, a w swoim podziemiu dosięgli znacznych pułapów. Takich sobie przecież wybrałem, wertując u Izydora kartoteki jego podopiecznych. Z góry odrzucałem nieskomplikowanych złodziejaszków, drobnych mankowiczów, leni i przeciętniaków skazanych za szkodliwą niesumienność w pracy, za brak dozoru, albo przekroczenie jakiegoś przepisu dyscypliny finansowej. Nawet nie chciało mi się czytać historii przestępstw, nieraz bardzo poważnych, wynikłych z rozmaitych manii lub zboczeń, które — przy liberalniejszym ustawodawstwie i wyższym poziomie medycyny — kwalifikują się do leczenia, zamiast karania. Oskarżeń ideologicznych w ogóle nie brałem pod uwagę.@ Mnie interesowały sylwetki tych, których — w świecie dzisiejszym — każdy obywatel o ugruntowanym poczuciu praworządności uznaje za złoczyńców sensu stricto. Rozmaity był gatunek tych czynów potępionych i skala nie ta sama. Jedne godziły w życie oraz mienie bliźnich, inne w dobra pospólne, czasami w podstawy gospodarczego ładu. Za wspólny mianownik przyjąłem pobudkę chęci zysku.@ Ostatecznie wybrałem sześciu. Wszyscy byli recydywistami w tej samej, wąsko ukierunkowanej profesji, w której czuli się dobrze i pewnie. Kasiarz znowu rozpruwał kasy, fałszerz banknotów nie czynił konkurencji rozbójnikowi ani złodziejowi samochodów. Nie było widoków, aby w społeczeństwie Przyszłości, zapewniającym znaczną, a może nawet zupełną bezkarność — ktokolwiek z tego dobranego towarzystwa 1 zmienił fach.@ Rozmowa z nimi, zwięzła, pierwsza i jedyna, utwierdziła mnie w takim poglądzie. Żaden nie deklarował tego wprost, choć im solennie przyrzekłem, że cokolwiek usłyszę — zachowam dla siebie. Udało mi się skrzesać nastrój na tyle swobodny, aby podtekst wypowiedzi nie dotykających spraw, za które odsiadywali wyroki — pozwolił domyślić się, jaki tryb życia najbardziej odpowiadałby im po odbyciu kary.@ Gdyby w przestronnym, widnym gabinecie dyrektorskim nagle wystrzelił piorun od sufitu do podłogi i z powrotem — nie poraziłoby to moich rozmówców silniej, niż magia olśnienia, że są wolni. Rzuciłem im ją w twarz jak blask filmowych jupiterów, bezwarunkowo, w trybie dokonanym.@ Sześć par oczu wlepiło się we mnie tak przenikliwie, że zniżyłem głowę. Dojrzałem nogę w miękkim pluszowym pantoflu, którą kołysało rytmiczne drżenie.@ Oznajmiłem im zwięźle, że pojedynczo wejdą do szafy, aby opuścić ją w tym samym miejscu — ale po stuleciach, kiedy tu już nie będzie więzienia.@ Podejrzliwie zmierzyli mnie wzrokiem. Jeśli zaskarbiłem trochę ich zaufania — teraz czułem przez skórę, jak ta okruszyna przepada, odsłaniając próżnię.@ — Niech pan tam pojedzie i da nam znać — powiedział szpakowaty brunet o szczupłej, nobliwej twarzy, kasiarz międzynarodowy.@ Pomyślałem, że stamtąd się nie wraca.@ — No, czemu pan nie jedzie? — indagował ten sam rozmówca z sardonicznym uśmieszkiem, od którego zrobiło mi się nieswojo.@ Odkryłem w nim wroga. Pocieszyło mnie, że jest jeszcze pięciu. Musiałem dołożyć wszelkich starań, aby przynajmniej milczeli.@ Nigdy nie załatwiałem tak śliskiej sprawy. Nerwy miałem nieprzyjemnie napięte. Kiedy przebiegło mi przez głowę, że Izydor może wrócić wcześniej — postawiłem wszystko na jedną kartę.@ — Ostatecznie — powiedziałem, siląc się na lodowaty spokój — więzień ma prawo wzgardzić ofiarowaną mu wolnością. Uspokójcie się i bądźcie przekonani, że nie wywrę na was żadnej presji.@ Zrobiłem dyskretny ruch, jakbym szykował się do wyjścia.@ Jeden z moich rozmówców wstał, postąpił krok i spojrzał mi prosto w oczy. Przypomniałem sobie, co o nim wiem. Chyba najmłodszy w tej kompanii, bezkonkurencyjny fałszerz weksli, miał do odsiedzenia sześć lat. Toczyło się jednak śledztwo w kolejnej jego sprawie, grożącej mu podobnym wyrokiem.@ — Raz kozie śmierć — powiedział prawie wesoło. — Jak się wchodzi do tej skrzyni?@ — -Zwyczajnie — odparłem, robiąc zapraszający ruch ręką.@ Za chwilę wpłynął w Przyszłość. Rozejrzał się, wciągnął głęboki oddech i spytał mnie:@ — Czy naprawdę nic mi tu nie grozi?@ — Absolutnie nic — zapewniłem go.@ Posłałem mu radosny, życzliwy uśmiech. Kamień spadł mi z serca. Nawet jeśli reszta gremialnie odmówi — jeden już tam przebywa i nic nie skreśli tego faktu. Choćby mnie błagał na kolanach, nie sprowadzę go.@ — Klawo jest! — usłyszałem głos z.Przyszłości. — Mówił pan prawdę. Żadnych murów, ani strażników. Swobodna przestrzeń, wiatr wieje. Można iść wszędzie. Ale... dokąd mam się udać?@ — Dokąd oczy poniosą — odpowiedziałem. — Każdy twój krok jest krokiem na wolności, przyjacielu. Od ludzi nic tobie nie grozi. Dopóki będziesz żył, możesz robić, co ci się żywnie podoba.@ — Jak to? — zadziwił się tamtem. — A gdybym zechciał zasmakować tego, czego bałem się u was: rabować, zabijać?@ Udałem zatroskanie, mówiąc:@ — Niestety, nie miałby kto ciebie ukarać. Świat, w którym się znalazłeś, nie zna ani sądów, ani więzień.@ Niebawem pozostałem sam. Cała szóstka była po tamtej stronie. Wyłączyłem transmisję ł machinalnie zacząłem przeglądać prasę leżącą na biurku.@ Dla mnie ważyło wtedy wyłącznie, że ich namówiłem na podróż w Czasie. Dokonało się.@ Teraz też rozumiem siebie, że tak postąpiłem.@ Pozbawiony błogosławieństw empirycznych dociekań, przeżuwam swoją klęskę. Co dałem innym? Mojemu pokoleniu?@ Zbyt wcześnie wysnuwać wnioski. Ńie tylko ftbmiór dłem chronomocjir lecz także wykorzystałem ja.,: praktycznie. W Przyszłość powędrowali nie naukowcy, ani zaprzysiężeni heroldowie niosący orędzie od nas koryfeuszom Jutra. Upojeni swobodąi której nasz: wiek im odmówił — moi wybrańcy popełniają co krok wstrząsające chronoklazmy, bez przejęcia i bez zastanowienia.@ Nie odczuwam skruchy, że właśnie ich wysłałem. Gdybym to robił dziś, nie kwapiłbym się prosić szkolnego kolegę o rozmowę z więźniami i narażać go na przykrości w pracy. Upatrzyłbym grupkę tak zwanych porządnych ludzi — ot, chociażby studentów zniechęconych oblaniem sesji. Byliby tam egzotyczni i nieprzystosowani, ani mniej, ani więcej niż potępieni zbrodniarze, albo wywyższone autorytety naszego świata".@ Adwokat zamknął zeszyt, skłonił się i zszedł z podwyższenia. „Goniec maratoński", Ateny @ Warszawa, 9 stycznia 2010 r. Korespondencja włas-@ na. @ W Stolicy Świata burzę kontrowersji wzbudziło dzisiejsze wystąpienie Bahadure Sena podczas nadzwyczajnej sesji Parlamentu Planety. Nie zważając na autorytet hinduskiego myśliciela, kilkunastu obserwatorów zaprotestowało opuszczeniem sali. Parlamentarzyści nie mogli sobie pozwolić na taką demonstrację. Na wielu twarzach malowało się oburzenie. Kilku nawet już wstawało, m. in. Ben Ałła, reprezentant Unii Arabskiej. W porę zmitygowali się jednak. Trudno natomiast powiedzieć, ilu stronników miał mówca. W chwili zamykania numeru, przewodniczący Parlamentu ogłosił przerwę na posiłek, mimo zapalczywych protestów. Bądź co bądź, obrady trwały jednym tchem ponad dziesięć godzin.@ Cytujemy najważniejszy fragment przemówienia Bahadura Sena:@ ,,Wybaczcie, moi mili, że prosto z serca wypowiem swój ból. Bodaj bym był umarł w spokoju, a nie wstrząsnęła mną taka gorycz. Wszak nie kto inny, tylko nasza współczesność, dla mnie już pokolenie wnuków i prawnuków, wysłała nikczemny podarek odległej, nieznanej, ale przecież ludzkiej przyszłości.@ Czyż wolno nam biernie przyglądać się rozwojowi wydarzeń? Ktoś powie, że sami tego nie doczekamy. To jeszcze wzmaga naszą odpowiedzialność. Obojętne, jak wiele to będzie nas kosztowało, materialnie, czy nawet prestiżowo — przestępcy muszą wrócić. Prof. Belt nie wyklucza, że uciekinierzy pozostaną głusi na wszelkie perswazje i obietnice, łącznie z amnestią. Trudno mi przesądzać, czy to jest wina jego niezręczności w pertraktowaniu z nimi. W każdym razie głosuję, aby w takim wypadku sprowadzić ich przemocą. A gdyby nie dali się pojmać, ze szczerym ubolewaniem proponuję rozważyć nawet ewentualność zgładzenia ich.@ Niełatwo te słowa przechodzą mi przez usta. Spodziewam się ściągnąć za nie wiele gromów na swoją głowę. Ja sam, jako prywatny człowiek, potępiłbym taką postawę. Wiem, że ona jest sprzeczna z Konstytucją Planety. Przygotowując to credo ludzkości, upojenj dopiero co osiągniętym rozbrojeniem — wtedy nie przewidzieliśmy sytuacji, która wymagałaby ogłoszenia czegoś, co dawniej nazywano stanem wyjątkowym. Gdybyśmy coś takiego wprowadzili u siebie, byłoby to oczywistym pogwałceniem praworządności. Natomiast opieram się na orzeczeniach specjalistów, że skutki czynów przestępczych w epoce, która nie zna przestępstw, więc nie jest przygotowana bronić się przed nimi — mogą zachwiać stabilność tamtego społeczeństwa, znacznie łatwiej i prędzej niżby się zdawało.@ Nie chcąc być źle zrozumianym, podkreślam stanowczo, że użycie przemocy wobec ludzi, którzy już nie są naszymi obywatelami — wchodzi w rachubę dopiero po wyczerpaniu wszystkich środków, zmierzających do ich dobrowolnego powrotu."@ Potem nastąpiły fachowe wyjaśnienia wynalazcy maszyny Czasu i bardzo rozbieżne opinie ekspertów z różnych dziedzin. „Express latynoski" Hawana@ Z ostatniej chwili:@ Warszawa, 9 stycznia 2010 r. Nasz specjalny wysłań-@ nik kabluje:@ Po wznowieniu obrad Parlamentu Planety o godzinie szesnastej czasu miejscowego, listę dyskutantów zapełniło aż 139 nazwisk. Przewodniczący poprosił o wycofanie się tych, którzy nie mają szczegółowo opracowanych wniosków co do uwolnionych więźniów. Nadal jednak pozostało tak wielu chętnych, że na: pierwszy rzut wylosowano dwudziestu spośród nich.@ Do tej pory zabrało głos siedmiu, i przypuszczalnie obrady będą zawieszone — co niżej wyjaśniam.@ Los nr 1 wyciągnął Kwame Domba, przedstawiciel Federacji Murzyńskiej. Apelując o gruntowniejszą znajomość rozpatrywanej epoki, zwrócił on uwagę, że nie wolno postępować tak, jakby się wiedziało, iż tam nie ma wymiaru sprawiedliwości. Prof. Belt na pytanie jednego z rzeczoznawców stwierdził tylko, iż (.uważa to za bardzo prawdopodobne".@ Dwaj następni — poseł Australooceanii, oraz reprezentant Japońskiego Związku Dalekowschodniego, z pozycji humanitarnych ostro skrytykowali wystąpięnie Sena.@ Pierwszy argumentował, że skoro na całej Ziemi zniesiono karę śmierci, równocześnie zaprzysięgając nie czynić wyjątków od tej zasady — jakże można okrucieństwo, które sami odrzuciliśmy w nurcie ewołucji ducha ludzkiego od dzikości do łagodnego umia- . ru, przenosić w nieznajome Jutro, w czasy zapewne liberalniejsze od naszych?@ Drugi poparł ten pogląd i dorzucił, że mieszanie się w wewnętrzne sprawy obcego społeczeństwa jest z gruntu niedopuszczalne. Następny prelegent, Pierre Lionel z Europy Zachodniej — wytknął mu, że drastycznym zaingerowaniem w obcy świat było. posłanie intruzów, których nikt nie zapraszał. Mówca proponował tylko powiadomić Przyszłość, że wylądowali w niej pospolici przestępcy, oraz dostarczyć akta oskarżenia — bez wyroków zapadłych w naszych sądach. Wtedy gospodarze postąpią z nieproszonymi gośćmi, jak sami zechcą .— według własnych ustanowień i norm moralnych. Wszelkie sugerowanie, co mają czynić — byłoby wysoce niestosowne.@ Przedstawiciel Polskiej Federacji Europy Środkowej, Henryk Bęcki, wyraził pogląd, że skoro prof. Belt dopiął epokowego wynalazku podróżowania na taśmie temporalnej, trzeba wszechstronnie spożytkować jego sukces. Wypróbowanie chronomocji na przestępcach nazwał tylko błędem i zaproponował wysłać tam posłów Planety — uczonych skrzętnie rejestrujących dla współczesności wiedzę Jutra. Nawiązawszy kontakty i z gospodarzami i z niefortunnymi intruzami — ci parlamentariusze osiągną jakieś porozumienie. Wtedy zarządcy Przyszłości rozstrzygną los wypuszczonych więźniów. Jeśli nam poruczą wykonanie swej woli — winniśmy im zadość uczynić, gdyż ponosimy wyłączną odpowiedzialność za skierowanie w świat naszych prapotomków takich osobników, których sami odizolowaliśmy od społeczeństwa. Nie mamy prawa decydować o losie tych, którzy przestali być obywatelami dzisiejszości. Próżno zgadywać, za kogo uważają ich Tamci: za groźnych zbrodniarzy, obłąkanych, czy może nieszkodliwych wykolę jeńców?@ Bęcki retorycznie zapytał, czy, gdyby taką samą drogą z więzienia Dyrektoriatu przemycono nam Ludwika XVI — uznalibyśmy, że przekonanie króla o wyższości monarchii absolutnej zagraża podstawom obecnych ustrojów? Czy mielibyśmy zrozumienie dla jego kuzyna-rewolucjonisty, Ludwika Egalite, który trop w trop przytransportował gilotynę? No cóż... Zbieg nie rządziłby Francją, ani został uwięziony. Żyłby wśród nas, człowiek między ludźmi — ani wyklęty, ani uwielbiany. Przez wzgląd na lśniącą ongiś koronę burbońską — stanowiłby ciekawy eksponat historyczny. Nie zawadzałby nikomu.@ Następny mówca — Fred Bowl z Ottawy, wiceminister sprawiedliwości anglosaskiej Ameryki uzasadniał, iż nie wolno puścić w niepamięć win byłych więźniów nielegalnie uprowadzonych z celi. „Jeśli władza uchyli powinności ujęcia zbiegów — powiedział z emfazą — to z piedestału stoczy się w rynsztok, między nicponiów i anarchistów. O ile w tamtym społeczeństwie nie upadła solidność i praworządność — oni sami wtrącą złoczyńców do więzienia, lub przystaną na ich ekstradycję. Żadną miarą nie przystoi nam pertraktować z przestępcami i prosić ich, aby wrócili."@ Belt patrzył z ukosa na przemawiającego parlamentarzystę. Może nawet szykował replikę, gdyż w słowach Bowla łatwo mógł zwietrzyć dezaprobatę dla jednostkowej amnestii, jakiej Trybunał udzielił wynalazcy maszyny Czasu. Wszakże dopiero następny głos, siódmy z kolei, zamieszał co się zowie.@ Na podium stanął reprezentant Europy Zachodniej, Hans Stolz z Berlina, znany Czytelnikom z niewybrednych wynurzeń na łamach ostatniego ,,Hamburger Wochenspiegel", właśnie w kwestii chronomocji i „afery Belta" — co wzbudziło cięte polemiki w radiu i telewizji, nie wyłączając globalnego programu „C".@ Ten polityk, filozof i literat — wszystkiego po trosze, ale powściągliwie — perorował około kwadransa. W podsumowaniu powiedział bez ogródek:@ „Istnieje tylko jedno pojęcie dobra, jedna moralność, jedna sprawiedliwość — jedyna, poza czasem i przestrzenią. To ustanowienia władz ludzkości dnia dzisiejszego. Gdyby ktoś silił się uzasadniać, że dobro jest względne — odwiodą go od tego nakazy, które winny być bezwzględne, gdyż inaczej nie respektowałby ich tłum. Kryminaliści, których wypuścił na wolność taki sam przestępca — zdaniem wielu, przekupiony przez łudzi Przyszłości — muszą albo powrócić do celi i otrzymać dodatkowe wyroki za ucieczkę z więzienia, albo też zostać zabici. O ile nikogo innego nie stać na tę stanowczość, mnie tam odkomenderujcie. Rozkaz, rzecz święta! Ponieważ gardzę połowiczną robotą, stawiam warunek: każcie, bym przywlókł również tę kobietę, której miejsce tu, a nie tam. Ma być osądzona za to, że odmówiła powrotu. Miała zabić psa, i kropka. A ona pozostała tam. Zyski z tego na pewno czerpie Belt. Trybunał darował wynalazcy przestępstwo uprowadzenia więźniów, gdyż Belt jest potrzebny dla złagodzenia jego skutków. To nie znaczy, że wolno mu kpić ze sprawiedliwości. A co nas obchodzi ta przewrotna kobieta? Istna Helena Trojańska..."@ Nie wyglądało, by Stolz chciał na tym poprzestać, ale Belt przerwał mu, nawet zapomniawszy poprosić przewodniczącego, aby udzielił mu głosu. Po prostu, bez żadnych wstępów, nazwał swego przedmówcę łotrem. Odkąd stoi Pałac Planety, w jego murach nikt nie zwrócił się w ten sposób do adwersarza. Ledwo Stolz otworzył usta, Belt zbeształ go na zapas.@ W chwili gdy przerwano obrady — fizyk oznajmił cichym lecz stanowczym tonem, że zniszczy maszynę Czasu, aby mieć gwarancję bezpieczeństwa dla swojej żony, która postąpiła jak chciała i nikomu nic do tego. @ Proces Belta nie był przewodem sądowym. Toczyło go międzynarodowe ciało parlamentarne, umyślnie wyłonione dla złagodzenia groźby, zawisłej mieczem Damoklesowym nad nieznanym przyszłym społeczeństwem. Nadto, Trybunał Mediacji z Przyszłością z góry zrzekł się oskarżenia — co stanowiło pierwsze ustępstwo wobec Belta. Na życzenie profesora — zwrócono mu maszynę Czasu. Tylko bowiem pod tym warunkiem przystał obsługiwać ją zgodnie z zaleceniami Trybunału. Dodatkowo jednak zażądał uchwalenia przez Parlament Planety, że wypuszczenie więźniów w Przyszłość uznaje się za czyn honorowy. Również to zostało spełnione.@ Uwolnienie profesora od kary i skazy na honorze, rozgłoszone bez motywacji — łatwo wywiodło w pole opinię publiczną. Nie podejrzewając taryfy ulgowej, dyktowanej troską o świat prawnuków, niebacznie zachwiany w swej domniemanej harmonii — łudzono się, iż skandal chronomocyjnej wędrówki więźniów rychło przyćmią liczne, teraz nieprzypadkowe kontakty z tamtą kusicielską epoką. Bogate magazyny ilustrowane nęciły czytelników obietnicą wysłania w pierwszej kolejności swoich reporterów w ,,krainę prawdziwej baśni"; biura podróży anonsowały swoim klientom, ze już zabiegają dla nich o wizy w Przyszłość, a co śmielsze — nawet zgarniały zaliczki na rezerwację miejsc.@ Zgoła nieoczekiwanie, a przez to tym dramatyczniej —• odsłoniła się ludziom gorzka prawda, że dławi ich tyrania Czasu.@ W takim klimacie buntowniczego uwznioślenia serc, podawano z ust do ust, za jednym z publicystów, że przekazanie więźniów obcej, odległej epoce — to wieszczy błysk wyzwolenia wszystkich ludzi z warowni jedynego czasu, na pohańbienie swobód wymurowanej każdemu przez nieczuły los.@ Ten nastrój udzielił się także uczonym. Ileż obiecywali sobie po konfrontacjach przewidywań, hipotez 1 teorii z-tym, co zdarzy się rzeczywiście w nadpływających stuleciach! A filozofowie, na równi z przyrodnikami, podważali sens mówienia o jedynej rzeczywistości — od kiedy można zmieniać jej tok, ingerując spoza niej, zinnego wymiaru czasu..@ Belt wyrastał na herosa. Nazywano go Prometeuszem chronomocji, porównywano z Heraklesem i Gagarinem. Jego dzieło, publicznie oczyszczone z nalotu winy, windowało siebie na najwyższe podium ludzkich zasług.@ I entuzjaści i krytycy Belta tak samo dramatycznie przeżywali jego zapowiedź zniszczenia maszyny Czasu. Korzystając z wolności słowa, która przestała być pustym dźwiękiem, wzburzone głosy dezaprobaty wytykały Parlamentowi Planety sposób podejścia do najszczytniejszego wydarzenia dziejów. Prawnikom gorzko wypominano dyktowane ślepotą, prestiżowe ambicyjki ukarania przestępców, chociaż ci już należą do obcej epoki.@ Nie przepuszczono żadnym uznanym wielkościom. Bahadura Sena, sędziwego myśliciela i polityka, ten i ów mienił zdziecinniałym staruszkiem, któremu bardziej przystoi spisywać pamiętnik niż nadużywać swego moralnego autorytetu, mącąc w sprawach publicznych.@ Nawet przewodniczącemu Parlamentu Planety zarzucono — wprawdzie bardzo oględnie — że nie stworzył dobrego klimatu dla omawiania spraw związanych ściśle z chronomocją, a równocześnie wyciągnięcia maksymalnych korzyści z przełomowego wynalazku Belta. Ci krytycy uważali, iż niepotrzebnie dopuścił on do zmiany debat nad tym nakazem chwili, na giełdę poglądów o prawniczych aspektach uprowadzenia więźniów. A to roztrząsa specjalny Trybunał, który, jako ciało niezawisłe, nie potrzebuje, a nawet nie powinien być wspierany z zewnątrz sugestiami arbitralnych naświetleń, postulatów, czy — tym bardziej — orzeczeń.@ Nic nie świadczyło dobitniej o rozpaleniu umysłów wydarzeniami, stanowiącymi pokłosie wynalezienia maszyny Czasu. W tym wypadku chodziło nie tylko o eksponowane stanowisko przewodniczącego Parlamentu Planety, ale też — jeszcze bardziej — o mir otaczający człowieka. Ten najwyższy urząd na Ziemi istniał stosunkowo niedawno: od kiedy ludzkość, rozbrojona, podzieliła się na trzydzieści kilka republik federacyjnych pod auspicjami Parlamentu Planety, który ewoluował od Organizacji Narodów Zjednoczonych — zyskawszy znacznie szersze kompetencje. Przewodniczący, obdarzony zaszczytnym tytułem primus inter pares,* wybierany na cztery lata, koordynował prace Parlamentu, niejako sumującego działalność parlamentów federacyjnych, które będąc organami ustawodawczymi swoich państw, opierały się na organizacyjnej i konsultatywnej roli rządów.@ Obecny przewodniczący został wybrany po raz trzeci a nic nie wskazywało, że to jego ostatnia kadencja. Był nim Bułgar, Asen Stambolijski, humanista o wielkim sercu. Zachwyt dla jego umysłowości, uroku osobistego i wyjątkowych przymiotów, nie pozwolił temu wytrawnemu znawcy kultury duchowej Słowian pójść drogą kariery naukowej. Im liberalniejsze tendencje uwznioślały światową politykę, tym usilniej chciano, aby taki człowiek rządził. Stambolijski pogodził się z tym swoim powołaniem i poświęcił mu wszystkie siły-@ Zdziwienie większości obecnych nad krytyką tej@ * Łac: pierwszy wśród równych. sztandarowej postaci utonęło w burzy emocjif rozbudzonych wystąpieniem Hansa Stolza. Oracja tego niepopularnego krzykacza musiała wzniecić wrzawę protestów.@ Przebieg obrad bezpośrednio nadawała warszawska telewizja, w najbardziej wziętym spośród programów globalnych. Nic więc dziwnego, że już w momencie przerwania sesji Parlamentu, do prezydium napływały pierwsze telegramy w obronie maszyny Czasu. Potem gwałtownie spotężniał ciąg takich interpelacji z czterech stron świata. Nie brakło głosów bardzo wpływowych.@ Asen Stambolijski zaprosił Belta do swego gabinetu. Przewodniczącemu towarzyszyło czterech stałych doradców. To ąuorum, uprawnione do podejmowania uchwał w sprawach pilnych, popularnie nazywano Ścisłą Piątką.@ Sławny fizyk, poważny i milczący, był do głębi stropiony skandalem, jaki dopiero co wywołał. Kiedy nieco ochłonął, gorąco przeprosił przewodniczącego. Potem zamilkł, by po chwili wyjaśnić:@ — Ekscelencjo, ja jestem uczonym, nie dyplomatą. Poniosły mnie nerwy. Wiem, że nie wolno mi było, w tak dostojnym gronie...@ Chcąc rozładować sztywną atmosferę, Asen przerwał Beltowi z przyjaznym uśmiechem:@ — Nie chodzi o tak zwane dostojne grono. To, co Stolz mówił, było i grupie i obraźliwe. A pan mu odpowiedział na tym samym poziomie, chcąc aby dosadnie zrozumiał. Na dobrą sprawę, on powinien przeprosić. Oczywiście, nikomu z nas na tym nie zależy, a ruszanie tępego demagoga byłoby tylko zbędnym jątrzeniem. My musimy bezzwłocznie ustalić tok dalszych działań.@ W kameralnej atmosferze, przy kawie, dopięto zgody. Wynalazcę zadowoliła prawomocna decyzja, zakazująca komukolwiek ingerowania w sprawy jego żony. Werdykt zwracał uwagę, że ludzkość niepokoi fakt powędrowania w Przyszłość właśnie przestępców; nonsensem byłoby rozciąganie tych obaw na osobę dr Marii Belt.@ Trybunałowi powołanemu do rozpatrywania ,,sprawy Belta", przewodniczył reprezentant anglosaskiej Ameryki, były astronauta wyczynowy, ceniony arbiter prawa przestrzeni kosmicznej Edgard Wint. Dowiedziawszy się o uchwaleniu nietykalności Marii Belt ze strony społeczeństwa, które ją wychowało i w którym żyła do niedawna, Wint złożył takie oświadczenie przed kamerami światowej telewizji:@ ,,Wbrew utartym zwyczajom, ogłaszam tą drogą pierwszą wiadomość o swej rezygnacji z zaszczytnej funkcji prezesa Trybunału Mediacji z Przyszłością. Po prostu chcę uniknąć niedomówień i plotek prasowych, łatwo urabiających na płaską sensację każde takie wydarzenie. Niech mój komentarz ubiegnie reporterów.@ Jestem daleki od krytykowania uchwały Parlamentu Planety, z góry wykluczającej zabiegi o sprowadzenie dr Marii Belt do nas. Intencje, jakimi kierował się przewodniczący, są nader logiczne: utrzymać wynalazcę maszyny Czasu w naszym obozie.@ Przestaję widzieć sens istnienia Trybunału. Może to tylko przewrażliwienie; może mój następca upora się z tymi sprzecznościami, których ja nie umiałem przezwyciężyć... Nie zamierzam nikogo zniechęcać. Składam tę wysoką misję bez żalu, bez obrazy, bez mącenia. Życzę sobie, aby publicyści nie szukali ukrytych przyczyn mojej decyzji, ponieważ ich nie ma.@ Teraz, jako człowiek wyswobodzony od splendoru i kłopotów dostojnej prezesury, ani zrażony ani zawistny, choćby dlatego, że nie spotkało go niczyje votum nieufności, pragnę bezstronnie naświetlić, co za mej kadencji paraliżowało pracę Trybunału.@ Od samego początku wisiała nad nami zmora ustępstw. Rychło zdałem sobie sprawę, że ten. niedowład obciąża Trybunał od urodzenia, i nie opuści go, jak choroba postępująca w rozwoju.@ Najprzód uchwaliliśmy jednostkową amnestię wobec wynalazcy maszyny Czasu. Ogólną zasadą wszelkiej amnestii jest darowanie kary za rzeczywiste przestępstwo. To nie satysfakcjonowało jednak profesora Belta. Ten człowiek ambitny, z natury prawy, uważał, że wyswabadzając ludzi z niewoli Czasu *— zasłużył, aby uprowadzeniu więźniów, jedynej skazie na całym jego życiu, nie tylko odjąć sankcję kary, ale nadto uznać je za czyn dżentelmeński i światu o tym obwiesić. Zgodziliśmy się bez większych oporów, dla dobra sprawy.@ W kwestii gorszącego zajścia na sesji Parlamentu Planety, nie zamierzam ani bronić profesora Belta, ani potępiać go. Niesmaczne wystąpienie Hansa Stolza ugodziło w dumę człowieka najbardziej dotkliwier zlekceważeniem jego żony. Nadto profesora mógL a nawet musiał zaniepokoić podtekst groźby wymierzonej w lekarkę, która ofiarnie poświęciła się, jadąc w Przyszłość dla zgładzenia wściekłego psa, i z nieznanych przyczyn odmówiła powrotu. Tak wygląda prywatna racja Tadeusza Belta.@ Larum światowej opinii w obliczu zapowiedzi zniszczenia maszyny Czasu skłoniło przewodniczącego Parlamentu Planety, by zwoławszy ąuorum doradców, skorzystał z przywileju podjęcia uchwały w trybie pilnym. Trudno podważyć sens tego postępowania.@ Niech mi wolno będzie teraz zaprezentować sytuację wywołaną w międzynarodowym zgromadzeniu, któremu jeszcze przed kwadransem miałem zaszczyt przewodniczyć.@ Tak błyskawicznie popłynęły wypadkir że Trybunał dowiedział się o nich z radia. Ten fakt dokonany nie tylko zaskoczył nas, jako porażka prestiżowa, ale dodatkowo zmącił nurt bieżących prac. Od kiedy zamiast, zwoływanych co kilka dni posiedzeń, utarła się ustawiczność obrad — nakierowywaliśmy nurt dyskusji na pewien ciąg coraz nowych zagadnień, konsekwentnie zmierzając do głównego celu: odwrócenia, albo przynajmniej złagodzenia krzywdy, wyrządzonej społeczeństwu Przyszłości.@ Dzisiaj zabierali głos specjaliści z różnych dyscyplin, ustosunkowując się do istoty dziejowych konsekwencji chronoklazmów. Przewód jest jawny, kto zechce, zapozna się za parę godzin z całym tokiem obrad. Wyrażano rozbieżne poglądy. Niektórzy utrzymywali, iż podobnie jak zrezygnowaliśmy z oceny czynu profesora Belta, gdyż jest znikomo błahy w zestawieniu z krytyczną sytuacją, mamy obowiązek całkowicie pominąć problem więźniów oraz ich przestępstw. Z tego punktu widzenia — przynajmniej w pierwszej fazie — trzeba szukać odpowiedzi na pytanie: jak zaradzić temu złu, że wysłaliśmy w Przyszłość siedmioro ludzi, którzy samą tam obecnością powodują nieobliczalne chronoklazmy?@ Właśnie w trakcie jednego z tych wystąpień, dobiegła nas wiadomość o wyłączeniu dr Marii Belt nawet z perswazji powrotu. Jak nadmieniłem, nie dziwią mnie intencje wynalazcy, który domagał się tego, ani decyzja przewodniczącego Parlamentu, w przymusowej sytuacji. Nie zmienia to jednak faktu torpedowania pTac Trybunału. Tak będzie i nadal. Nie uważam za moralne stosować przemoc wobec tych, którzy już opuścili naszą społeczność. Przymus sam w sobie jest oczywistym złem. Większość historiozofów hołduje przekonaniu, że podobnie jak wojnyr które muszą być poniechane we współczesnej cywilizacji, tak samo nieuchronnie osiągnie ona już wkrótce wysoki moralny pułap, wykluczający aby ktoś mógł komuś rozkazywaći kogoś osądzać i karać. Najprzód trzeba społeczeństwo wychować do tej rangi, może z ingerencją biotechnik chromosomalnych... To zagadnienie odrębne. W każdym razie, opierając się na przypuszczeniach Belta wysnutych z podpatrywania tamtej Przyszłości, jest to świat wielkich swobód. Byłoby przykro, gdyby potomni poczytali nas za barbarzyńców — w związku z represjami wymierzonymi w byłych lokatorów dzisiejszości. Nadto doceniam groźbę chronoklazmów. Po co wzmagać je wysyłaniem nowych posłów? Skąd pewność, że taka odtrutka nie dobije pacjenta?@ A więc jak postąpić? Zostawić sprawy ich naturalnemu biegowi? Jednocześnie podejrzewam, iż godzenie się na coraz nowe ustępstwa też prowadzi donikąd, bo wymagania będą rosły, za każdym razem doprowadzając Trybunał do bardziej kłopotliwego kryzysu. Już wyrażono sugestie przyobiecania byłym więźniom eksponowanych stanowisk, jeśli zechcą powrócić. A jak ocenić głos w dyskusji, proponujący amnestionować na kredyt ich ewentualne przyszłe przestępstwa?@ To wszystko sprawia, że nie nadaję się na prezesa Trybunału Mediacji z Przyszłością i składam tę zaszczytną funkcję. Memu następcy życzę pełnego sukcesu, do którego nie potrafiłem znaleźć drogi."@ Obawy Edgara Winta sprawdziły się nadspodziewanie szybko. Kolejny prezes Trybunału już nazajutrz ustąpił ze stanowiska, a w tydzień później musiano jeszcze raz dokonać wyboru.@ Chodziło o takie rozszczenia Belta, które wydawały się niemożliwe do spełnienia. Przede wszystkim profesor chciał, aby nie tylko zatrzeć przestępczą przeszłość więźniów, ale nadto oficjalnie uznać ich, wspólnie z dr Marią Belt, za legalnych mediatorów ze społeczeństwem, do którego trafili. Fizyk argumentował, iż nie należy pogłębiać chronoklazmów kolejnymi podróżami w Przyszłość, a tylko wykorzystać dla dobra nauki tych ludzi, którzy już tam przebywają.@ Zwolniono tempo prac Trybunału, na razie zadowalając się poręczeniem Belta, że nie zniszczy maszyny Czasu, ani też nie zerwie plomby gwarantującej łączność z tą konkretną epoką, do której przemycono siedmioro współczesnych. Parlament Planety postanowił nie dublować roztrząsania sprawy oswobodzonych więźniów, oraz chronomocji, chyba że Trybunał sam przekaże mu takie wątpliwości, których nie zechce rozstrzygać we własnym zakresie.@ Profesor nie stawiał nowych roszczeń, jakby czekając na spełnienie wysuniętych uprzednio. Przestał udzielać się publicznie, a w mieście też go nie widywano. Trybunał odetchnął, że wynalazca przycichł i teraz można w spokoju rozważyć metody dalszego postępowania.@ Tylko prasa czuwała — tym pilniej, że Belt odmawiał wywiadów,' a reporterskiej braci oblegającej jego dom nie wpuszczał do mieszkania. Przybyły z antypodów wysłannik poczytnego magazynu, zgłosiwszy policji, iż Belt przypuszczalnie został zamordowany w pracowni, usłużnie zaofiarował się towarzyszyć sędziemu śledczemu. Wszakże i ten manewr spalił na panewce: fizyk otworzył drzwi, ale stał w progu, nie prosząc do wnętrza.@ Chcąc nadrobić niepowodzenia, dziennikarze prześcigali się pomysłowością hipotez wyssanych z palca. Lwia część tych niewybrednych odkryć obrażała profesora, "zresztą w bardzo rozmaity sposób. Ktoś mienił Belta uzurpatorem, szczycącym się cudzym odkryciem, który problemy chronomocji zna po łebkach, więc w obawie kompromitacji woli milczkiem przeżuwać zagrabioną sławę. Inni poczytali uczonego polskiego za diabolicznego emisariusza, co ścichapęk wtargnął z obcego wymiaru czasu i służąc cudzej racji stanu, kieruje ludzkość na skraj zguby. Lansowano też wersję prezentującą fizyka jako zdrajcę, któremu zdegenerowane społeczeństwo potomnych obiecało dopomóc w prywatnym ujarzmieniu własnej epoki z użyciem technik przyszłości.@ Zdumiewał fakt, że Belt nie broni się. Znając zapalczywe usposobienie profesora, trudno było uwierzyć, aby bez nadzwyczaj ważkich przyczyn nie udzielił teraz druzgocącej odprawy nowinkarzom, żerującym na jego dobrym imieniu. Raz po raz zwracano uwagę, że Belt powinien wytoczyć szereg procesów o zniesławienie. Dziennikarze, rozzuchwaleni jego obojętnością, tłumaczyli ją bez skrupułów jako desperackie przyznanie się do zarzucanych win. Ferowali ten punkt widzenia tak nachalnie, że zbudzili do głosu wrogów Belta, w których ambicję niedawno ugodziła konieczność ustępstw wobec natarczywych jego żądań. Byli to głównie zrutyniali rzecznicy planetarnej administracji, oraz wymiaru sprawiedliwości.@ Gdy po licznych niepowodzeniach udało się jednemu z parlamentarzystów wejść do mieszkania profesora, ten wprawdzie poprosił gościa do gabinetu, lecz usłyszawszy o co chodzi, uciął sarkastycznie:@ — Niech każdy pozostanie przy swoim: ja pracuję, wy fantazjujcie o mnie.@ Burza domysłów, sensacyjek i natrętnych plotek wokół osoby Belta nie obchodziła go wcale. Zamknął drzwi i okna, by odciąć się od tych dokuczliwych przeciągów, zaś porcję informacji, usłużnie przyniesioną mu do domu, zbył lekceważeniem. Teraz nie opuszczał pracowni, a stamtąd — wybranej Przyszłości. Na zewnątrz tych ram toczył się świat, okrągły jak piłka, przesiąknięty mnóstwem własnych spraw.@ Współcześni Beltowi mienili ten świat teraźniejszością, i musieli akceptować. A on nie musiał. Był przecież władny arbitralnie wybierać czas swojego pobytu — tak samo, jak im przysługiwał tylko wybór w przestrzeni: glob, kraj, punkt o takich a takich współrzędnych planetograficznych. Mógł osiedlić się w epoce, którą podglądał swoim apartem; mógł wyemigrować w jeszcze inne czasy. Nie palił się do takiej podróży, ale miał satysfakcję, że ona jest dla niego dostępna. Stał na rozstajach róży czasów — żeglarz chronomocji, podrwiwający z tradycyjnych kanonów jedynego okienka w wieczności: tego, które nierozpoznana nicość ślepo wylosowała z pustki i uczyniła bytem człowieka.@ Nie zakłócony ani nowymi wymaganiami profesora, ani też niczyim naciskiem z zewnątrz, Trybunał Mediacji z Przyszłością pracował bez pośpiechu, ale i bez odpoczynku. Nastrój nerwowości powiał dopiero na tym posiedzeniu, które uchwaliło, że bez zwrócenia się o pomoc do wynalazcy, dalsze obrady są bezcelowe. Dobrze pamiętano kłopoty wynikłe z roszczeń Belta, które były zaspokajane zawsze, ale zawsze z gniewem, niby złośliwy dopust boży. Toteż zawczasu poproszono prezesa, by nie zgłosił pochopnie dymisji, jak uporczywie czynili jego poprzednicy.@ Spece od chronomocji o wiele dramatyczniej oceniali niebezpieczeństwa nacierające z samych chronoklazmów, niż z faktu, że dostali się tam właśnie przestępcy. Ten obóz nie czynił różnicy między wypuszczonymi więźniami a lekarką, która pierwsza trafiła w Przyszłość: żądał natychmiastowego powrotu siedmiorga ludzi, stwarzających nieobliczalne zagrożenie pobytem w innym wymiarze Czasu.@ Prawnikom niełatwo przychodziło zgodzić się z tym. Argumentowali po swojemu, że notoryczny przestępca jest siewcą nieprawości, gdziekolwiek się znajdzie. Drugim aspektem była — jak zwykle w takich razach — strona prestiżowa: obelga dla wymiaru sprawiedliwości, że złoczyńcy jawnie lekceważą wielkoduszność objęcia ich amnestią specjalną. Wytykano również ja- ko krzywdzące dla lekarki, traktowanie jej na równi z kryminalistami.@ Pod wpływem perswazji w łonie Trybunału, a także protestacyjnych głosów opinii publicznej, prawnicy łagodnieli. Najbardziej ugodowi przyznali wreszcie, że skoro osiągnięto jednomyślność, iż zbiedzy muszą wrócić, spieranie się o intencje ma zabarwienie wyłącznie ambicjonalne, i dla dobra sprawy należy go poniechać.@ Konflikt z profesorem zmartwychwstał, ledwie ten otworzył usta. Zdawało się tym razem, że poszukiwanie złotego środka jest zbędną stratą czasu. Wysłuchawszy uchwały wzywającej do ściągnięcia uciekinierów, Belt podjął się misji dobrej woli, pod wstępnym Avarunkiem zagwaratowania byłym więźniom stanowisk, równorzędnych pozycji ministra na szczeblu jednej z federacji globu.@ Prezesem Trybunału Mediacji z Przyszłością był tym razem norweski badacz polarny, Per Dansun. W spokoju wysłuchawszy Belta, zabrał głos:@ — Nasz znakomity wynalazca nie zaskoczył mnie. Po tak długiej przerwie spodziewałem się mocnego uderzenia. Wbrew utartej praktyce moich poprzedników, nie złożę dymisji. Dlaczego miałbym zrzucać kłopoty na czyjeś barki? Przed otwarciem dyskusji, proszę profesora Belta o podanie motywów, które skłoniły go do tej Szokującej propozycji.@ Zaindagowany wstał, skłonił się i zaczął mówić.@ — Chyba nikt z szanownych zebranych nie podejrzewa, iż jestem zainteresowany wywyższeniem byłych przestępców. Dlaczego zachęcam, aby dać im tak wielkie fory? Nie widzę innego sposobu trafienia do nich. Argumenty o dobru ludzkości byłyby tu tylko pustym dźwiękiem. Wysokie pobory także im chyba nie zaimponują. Tym ludziom na ogół nie doskwierał brak pieniędzy: cały swój spryt wysilali na nielegalne zdobywanie ich. Natomiast o szacunku i znaczeniu w społeczeństwie nigdy nie marzyli; może ulegliby tej pokusie. Nie umiem przewidzieć, jaka jest szansa sukcesu. Może pięćdziesiąt procent, może mniej... Opory przeciwko powrotowi z Przyszłości są bardzo silne. Niestety, nadal nie wiem, na czym one polegają. Moje domysły są tak kruche, że wolę nie przytaczać ich.@ Dyskusja nad projektem była nader powściągliwa. Brakło sprzeciwów, kiedy prezes zaproponował nie ogłaszać protokołu z niej, i sprawę przekazać — bez żadnych sugestii — Parlamentowi Planety.@ Po burzliwej debacie, wielu zastrzeżeniach, a nawet protestach niektórych wpływowych polityków, na sesji nadzwyczajnej Parlamentu uchwalono przychylić się do wniosku Belta. Wykluczywszy udział repatriantów w rządzie którejkolwiek federacji, przyobiecano im nie mniej lukratywne posady w takich dziedzinach, jak ochrona naturalnego środowiska człowieka, opieka nad parkami narodowymi, kontrola pogody i ostrożne wpływanie na jej przebieg. Były to stanowiska nader cenione, a zarazem nie użyczające władzy politycznej. Każdy z nich miał otrzymać doskonałych fachowców w charakterze doradców, zaś na efekty pracy jego samego nie chciano liczyć. Uwzględniono dodanie im do takiej synekury wysokiej dożywotniej premii ,,za powrót na Ziemię". Oddzielny punkt zawierał nominację dr Marii Belt na stanowisko ministra zdrowia Polskiej Federacji Europy Środkowej, oraz mandat parlamentarzysty Ziemi.@ Ilekroć poruszano w Pałacu Planety sprawę chronomocji — Belt bywał zapraszany w charakterze obserwatora z głosem doradczym. Tym razem wymówił się ważnym seansem łączności. @ Spiker warszawskiej telewizji przygotowywał się w studio do odczytania materiału dla informacyjnego biuletynu non stop, który w miarę napływania najświeższych doniesień relacjonował je o każdej porze, w przerwach programu. Jeden z dziennikarzy położył mu na stole zwięzły tekst prosto z dalekopisu.@ — Z prawem pierwszeństwa.@ Był to komunikat o uchwale Parlamentu. Spiker odczytał go przed kamerą, zrobił króciutką pauzę i sięgnął do poprzedniej kartki:@ wPrzed kwadransem udało się naszemu reporterowi uzyskać od profesora Belta rewelacyjne dane o jego kontaktach z Przyszłością. Sławny wynalazca właśnie gasił ekran. Sprawiał wrażenie zbulwersowanego tym, co usłyszał, co zobaczył — trudno powiedzieć, gdyż profesor nie charakteryzuje bliżej metody swojej łączności. Oświadczył tylko, że stracił wiarę w sens prób sprowadzenia ucikienierów drogą jakichkolwiek perswazji oraz obietnic. Profesor powiedział: — My im oferujemy wartości, które liczą się w naszym świecie; a tam jest inny świat".@ Ledwo podano obie te informacje —- w mieszkaniu Belta zjawił się wysłannik Parlamentu Planety. Był nim murzyński dyplomata Gaston Balanda.@ Gospodarz przyjął go bez zdziwienia. Oświadczył, iż właśnie przygotował nader doniosły seans z Przyszłością, który ma zaraz rozpocząć.@ — W takim razie zaczekam — odparł przybyły. — Doskonale pana rozumiem, profesorze. Napomknę tylko, że przewodniczący zlecił mi rozmówić się z panem w ważnej sprawie.@ — Nie chcąc urazić zacnego gościa, proszę do pracowni. Zobowiązuję pana do zachowania w tajemnicy, cokolwiek pan spostrzeże.@ — Zaręczam.@ Belt przyniósł z gabinetu drugie krzesło, postawił obok swojego i uprzejmym ruchem ręki wskazał przybyłemu.@ Balanda rozejrzał się ciekawie. Inaczej wyobrażał sobie to słynne laboratorium, w którym samotny badacz, po dwudziestu latach prób, dokonał największego wynalazku epoki. Było tu czysto, surowo, nieprzytulnie. Ścian pociągniętych białym lakierem nie umilał żaden drobiazg, na którym oko mogłoby odpocząć. W kącie stało zwinięte łóżko polowe. Niemal całą pracownię wypełniało to, czemu ona była przeznaczona: maszyna Czasu.@ Przybysz wpatrywał siq w nią z przejęciem. Czuł, jak serce bije mu szybciej. W myślach przyrównał siebie do pierwotnego łowcy, przeniesionego nagle z pu- szczy w niepojęty, groźnie tajemniczy świat cywilizacji. Pomyślał, że za jego życia dokonano wielu wspaniałych wynalazków. Napawały go radością i dumą, choć uważał je za naturalny stygmat postępu.@ Zupełnie inaczej odbierał pierwsze zetknięcie się z maszyną Czasu. Onieśmieliło go to spotkanie z czymś wielkim, urokliwie niepokojącym; z czymś, co jak gdyby przekracza przyrodzony, dostępny świat człowieka. Dlatego nawet nie bardzo przyglądał się jej samej. Patrzył w tamtym kierunku, przeoczając szczegóły konstrukcji, których i tak nie rozumiał. Wydała mu siq czarnoksięską furtką w inny świat; nie potrafiłby powiedzieć o nim, czy istnieje naprawdę. Jak całe jego pokolenie, przyszłość uważał za niesprecyzowaną iluzję podległą fantazjowaniu, nieobowiązującym wróżbom, futurologicznym prognozom. A teraz miał uwierzyć, że to coś namacalnego, że gdyby zechciał, znalazłby się tam cieleśnie.@ Ściana pokoju przed nimi, kawałek okna i widok na dom po drugiej stronie ulicy zaciągnęły się poświtującą matową, mleczną mgłą. To pojaśniał ekran polowy z lewej strony aparatury. Ożywiły go bezładnie tańczące cienie. Po chwili ruch zamarł. Balanda w napięciu chłonął rodzący się obraz.@ — Czasami trzeba wstawać, chcąc obejrzeć ciekawy szczegół bardziej z góry, albo z boku — objaśnił Belt. — Wtedy dostrzega się przedmiot pod trochę zmienionym kątem. Obraz jest holograficzny.@ Ta uwaga ledwo dotarła do świadomości Murzyna. On, który gardził nawet wróżbami dla żartu — nagle poczuł się jasnowidzem. To ekscytowało go do żywego.@ Sam widok nie był rewelacyjny. Tylko gdzieniegdzie urozmaicona strzelistymi słupami rozległa, wypolerowana płaszczyzna odbijała słońce. Tu i ówdzie znaczyły ją niewysokie murki, biegnące równolegle. Raptem wydało się podekscytowanemu do głębi widzowi, że po najbliższym przemknął niewyraźny kształt, a może osobliwe zawirowanie powietrza w upale...@ Znów zapanował bezruch. Balanda zdał sobie sprawę, iż wrażenie statyczności jeszcze bardziej pogłębia śmiertelna cisza.@ Ekran przygasnął, potem znów rozświetlił się i odsłonił nowy obraz. Szeroki rurociąg, tak samo szary jak całe otoczenie, przecinał martwą, sztuczną pustynię. Słońce złociło równię pełną osobliwych sześcianów, z których każdy przypominał zejście do szybu. Z jednego wyfrunął przedmiot wielkości gołębia, a niewysoko znieruchomiawszy — zapalił się spokojnym płomieniem, by wkrótce zgasnąć, bez dymu i bez iskier.@ Później nadpływały coraz nowe widoki. Zmieniała się topografia terenu, ale murki oraz niskie urządzenia, podobne do studni, były wszędzie takie same. Za każdym razem zmieniał się kierunek oświetlenia słońcem.@ Nie było tam ludzi, roślin ani zwierząt. Tylko raz oczom parlamentarzysty ukazało się drzewo: dorodna jabłoń obwieszona owocami. Kiedy później zobaczył ją w zbliżeniu, zdumiał się: pień, konary i gałązki, liście, jabłka — były sztuczne. Rzeźba.@ — Na razie starczy — powiedział fizyk, wygaszając ekran.@ Przeszli do gabinetu.@ — Przepraszam, że pana wynudziłem — rzucił Belt, kiedy zagłębili się w wygodne fotele.@ — Ale, wprost przeciwnie, profesorze. To było niezapomniane przeżycie.@ — Teraz słucham w skupieniu. Chodzi o moją wypowiedź dla telewizji?@ Balanda przytaknął.@ — Rozumie pan, iż równoczesne nadanie komunikatu Parlamentu i wywiadu z panem...@ — ...wypadło źle — dokończył fizyk.@ — Jeśli zapragnie pan nowych ustępstw, będziemy ostrożniejsi.@ Wynalazca obruszył się.@ — Podglądam Przyszłość na waszą prośbą. Mogą zaprzestać, albo czynić to tylko dla siebie — oszczędzając Parlamentowi kłopotów.@ Murzyn był zdetonowany. Belt ciągnął:@ — Wynik waszych obrad poznałem przypadkowo z telewizji, już po mojej rozmowie z reporterem. Trudno. Nie jestem jasnowidzem.@ Po chwili dorzucił z irytacją:@ — Skąd wam przyszło do głowy zrobić moją żoną ministrem?@ Parlamentarzysta stropił się.@ — Przestępców chcieliśmy tylko zwabić. A pana żonę — uhonorować. Sądziłem — dorzucił jeszcze mniej pewnie — że postąpiliśmy przyzwoicie.@ — To wyszło ni w pięć, ni w dziewięć — kwaśno oznajmił Belt. — Z góry odtrącam jakiekolwiek prerogatywy dla Marii. Nigdy nie marzyła o karierze politycznej. Ośmieszyłbym się, przekazując jej tę waszą propozycję.@ Balanda zmienił temat.@ — Czyżby dziwaczny świat, który oglądałem z zapartym tchem, był aż tak atrakcyjny, że zniewala do pozostania w nim?@ Fizyk zastanowił się.@ — Mnie on mierzi. Postawmy się jednak w roli kogoś, kto tkwi tam duszą i ciałem. Chyba tamten świat nie jest ani bardziej, ani mniej ciekawy — tylko nie przystający do naszego.@ — Czy pan nie zamierza intymniej poznać tej zagadkowej Przyszłości? — spytał Murzyn.@ — To znaczy? — Belt odpowiedział pytaniem. — Pojechać tam?@ — Chociażby.@ Fizyk energicznie potrząsnął głową.@ — Wykluczone. Obawiam się, że moją więź ze społeczeństwem, do którego należę, zastąpiłyby znamiona rejestrującego automatu.@ Balanda szeroko otworzył oczy.@ — Jak to rozumieć?@ — Myślę o tajemniczym oddziaływaniu świata Przyszłości. Tym groźniejszym, że oni chyba wiedzą o nas więcej niż my o jakiejkolwiek minionej epoce. Mają środki po temu.@ — Jakie?@ — Mają maszynę Czasu, którą udoskonaliły pokolenia uczonych i technologów, żyjących pomiędzy nami a nimi.@ — To musi być przyjemna świadomość.@ — Tak. Ale wciąż jeszcze nie wiem, czy wyświadczyłem ludzkości przysługę, czy też skrzywdziłem ją. Chcąc to zbadać, potrzebuję waszej pomocy.@ — Dotacji pieniężnych? — spytał Balanda.@ Wynalazca zaprzeczył ruchem głowy.@ — Powiem jasno, o co chodzi. Zauważył pan, że podczas seansu przerzucam obraz. Najprzód było miasto — o ile można to nazwać miastem. Warszawa dalekiej przyszłości. Potem rzeka. To była Wisła.@ — Ten opasły rurociąg?@ — Tak. Wisła opodal Świdra.@ — To znaczy — chciał się upewnić Balanda — że trafiwszy tam, w Przyszłość, można podróżować z maszyną Czasu?@ — Robiłem to przed chwilą. W ten sposób chciałbym zwiedzić wiele ciekawych miejsc. Ale to diabelnie kosztowne podróże...@ — W jakim sensie — zdziwił się Murzyn.@ — Zaraz wyjaśnię. Przy sposobności zrozumie pan, dlaczego, ledwo przywitałem się, rozpocząłem seans, zamiast odłożyć go na później. Mógł pan się obrazić.@ — Skądże! — zaprotestował Balanda. — Nie zapowiedziałem swojej wizyty. — Mimo to — wyjaśnił Belt — bez przyczyny nie popełniłbym tego nietaktu. Obawiałem się, że jeśli przystąpię do pracy za godzinę, pozbawię miasto dopływu prądu.@ — Aż tak?@ — Szafa pożera mnóstwo energii. Gdybym żył nieco wcześniej, kiedy w mieszkaniach instalowano liczniki i każdy płacił za zużycie elektryczności, moje miesięczne pobory nie pokryłyby jednego seansu. A przy dodatkowym włączeniu fonii, w całej Warszawie lekko przygasa światło. Unikałem tego zwłaszcza dawniej, gdy oprócz mnie, nikt nie wiedział o praktycznym wykorzystaniu chronomocji.@ Za chwilę podjął:@ — Eksperymentując przenoszenie obrazów poza stałe miejsce aparatu w Przyszłości, zużyłem kolosalne ilości prądu. Gdybym seans, który oglądaliśmy, przeprowadził w godzinach szczytu, przy pierwszym przełączeniu celownika na obrany punkt widokowy, cały rejon zasilany przez warszawską elektrownię pogrążyłby się w ciemnościach. To samo, gdybym teraz włączył fonię. Dlatego obrazy były nieme. A szkoda!@ — Dlaczego mówi pan o tym dopiero dziś, profesorze? — żywo wtrącił Balanda. — Trzeba było dawno zażądać zwiększenia dostaw prądu.@ — Z fonią robię wypady tylko na kilkaset metrów — ciągnął Belt. — Nawet Wisła jest trochę za daleko stąd. Żałuję, bo szum przepływu cieczy w rurociągu powiedziałby mi niejedno o tym, co się dzieje w jego wnętrzu.@ — A z samą wizją? — spytał parlamentarzysta.@ — Pod Warszawę. Najdalej sięgam między drugą a trzecią rano. Ale zawsze z niepokojem: nuż wywołam awarię sieci! Tymczasem, chcąc z grubsza poznać badaną epokę, winienem pobuszować po całym globie. Niestety, z mojej pracowni to wykluczone.@ — Niech pan się nie martwi — powiedział Balanda uspokajająco. — Chronomocja jest naszym oczkiem w głowie. Jeśli trzeba, wzbogacimy sieć prądem z innych, nawet odległych siłowni. Przecież pan musi mieć swobodę działania.@ — Serdecznie dziękuję — uśmiechnął się Belt. — Szkoda, że to nie takie proste. Moje zapotrzebowanie na pobór mocy wzrasta do kwadratu odległości. Dla zobaczenia stąd Nowego Jorku, albo kongijskiej puszczy — o ile ona jeszcze istnieje — nie starczyłaby cała energia wytwarzana na Planecie. Oglądanie Aten, bądź Paryża, wymaga postawienia do mej dyspozycji — na czas trwania seansu — połowy mocy wszystkich siłowni Eurazji. @ Belt nie zwrócił się o dodatkowy przydział energii dla warszawskiej sieci. Kiedy uczyniono to na wniosek Balandy, nic nie wskazywało, aby fizyk wykorzystywał więcej prądu. Zaindagowany wyjaśnił, że chwilowo nie potrzebuje. Natomiast musi mieć kilka dni zupełnego spokoju; prosi o niepodejmowanie w tym czasie uchwał dotyczących chronomocji.@ Po tygodniu, profesora odwiedził Janusz Krężel, bliski doradca Asena Stambolijskiego. Gospodarz przyjął wysłannika Parlamentu nader uprzejmie, ale o swoich najświeższych pracach mówił wymijająco. Przyparty do muru wyznał, iż to są sprawy najwyższej wagi, a on nie chce ponieść moralnej odpowiedzialności za przecieki. Dlatego decyduje się przedstawić te rewelacje wyłącznie jednemu człowiekowi. Uważa, iż powinien być nim przewodniczący Parlamentu Planety. Na razie nie opuści jednak swego mieszkania, gdyż oczekuje nadzwyczaj doniosłego seansu z Przyszłością.@ Fizyk mógł sobie pozwolić na taką bezpośredniość wobec Asena Stambolijskiego, gdyż w ostatnich czasach, coraz częściej wspólnie omawiając sprawy chronomocjir zbliżyli się na stopie towarzyskiej. @ Asen przybył do Belta wcześniej niż zapowiedział. Gospodarz powitał go z galanterią, oznajmiając od progu:@ — Przed trzecią powinienem czekać cię na dole. I tak dopuszczam się coraz bardziej drastycznych uchybień grzeczności...@ Asen machnął ręką, uśmiechając się serdecznie.@ — Słusznie robisz. Nikt za ciebie nie obsłuży skrzynki. A ja mam dwóch zastępców, ponadto sztab urzędników od roboty i od parady.@ — Spodziewam się szczerej, prywatnej pogawędki z tobą — dodał po krótkiej chwili. — Mów co wiesz, w co wierzysz, w co wątpisz. Zostanie między nami.@ Belt był zachwycony takim swobodnym nastrojem. Z miesiąca na miesiąc czuł się coraz bardziej Robinsonem wśród ludzi, raczej liderem chronomocji, niż prywatnym człowiekiem. Brał żywy udział w polemikach i utarczkach, opiniował, żądał, zbierał hołdy i gromy. Rósł w sławę. Pojmował z przerażeniem, że staje się odludkiem, który prosto i bezpretensjonalnie potrafi rozmawiać tylko z samym sobą.@ Siedzieli w gabinecie uczonego, który przez otwarte drzwi do pracowni raz po raz rzucał okiem na matowy, nieruchomy obraz Przyszłości. Nie uszło to uwagi Asena.@ — Może powinieneś wznowić seans? — zagadnął, popijając kawę. — W żadnym wypadku nie krępuj się mna.@ — Tylko odruchowo spoglądam w ekran — miękko odparł Belt. — Cztery dni czekam na sygnał dzwonka. Zadźwięczy, kiedy mój partner zgłosi się na rendez-vous. Powoli tracę nadzieję, że w ogóle przyjdzie. Może odechciało mu się: albo zapił się na śmierć...@ Przerwał, kiedy zdał sobie sprawę, że to co mówi, jest jasne tylko dla niego.@ — Z kim umówiłeś się? — spytał Asen.@ — Z Zygfrydem von Natzmer. Tak się nazywa...@ — Ależ wiem — przerwał Asen. — W ostatnich dniach roztrząsaliśmy raczej szczegóły niż szersze problemy chronomocji. Na wniosek jednego z prawników, dyrektor Kreski zanalizował nie tylko rodzaj przestępczej działalności każdego ze zbiegłych więźniów, ale także jego charakter, zainteresowania, sposób bycia. O tym, którego wymieniasz, miał najmniej do powiedzenia.@ — Bo Zygfryd, to nabity dureń — wyjaśnił Belt. — Gdybym znał go bliżej, nie wybrałbym go. Inna sprawa, że mi pomógł, bo wszedł do szafy pierwszy.@ Bułgar popadł w zadumę.@ — Za ile lat dzieje się to wszystko? — spytał.@ — Niestety, zbyt przejęty tym, co usłyszałem, przegapiłem okazję zapytania Zygfryda wprost.@ — Ale jak sądzisz?@ — Jeszcze niedawno przypuszczałem, że gdzieś w szóstym tysiącleciu, albo jeszcze dalej. Teraz okazało się, że wychodziłem z błędnych założeń.@ — Dlaczego? — spytał Asen.@ — Mniemałem, że po nas ludzkość nadal dochodzi do wszystkiego o własnych siłach. Nie brałem w rachubę nagłej pomocy od bardzo obcego i bardzo mądrego nauczyciela.@ Asen słuchał z rosnącym zainteresowaniem.@ — Ziemię odwiedzili kosmici — powiedział Belt z naciskiem. — Obdarowali naszych potomków swoją wiedzą, doświadczeniem, zgoła odrębną kulturą, a chyba nawet psychiką.@ — Skąd to wiesz? — spytał Asen, do głębi wstrząśnięty.@ — Zygfryd wypaplał.@ Zapadła chwila milczenia.@ — Tego się nie da porównać — podjął Belt — ani z odkryciem Ameryki, ani z wyprawami międzyplanetarnymi. Jedno i drugie wycisnęło niezatarte znamię na obliczu ludzkości — ale nie przeinaczyło jej.@ — „Przeinaczyło"... — powtórzył Asen jak echo. — Czy to nie za mocno powiedziane?@ — Na podstawie obserwacji poczynionych wcześniej — odparł fizyk — posuwam się jeszcze dalej: lokatorów Przyszłości nazywam ąuasi-ludźmi.@ — Nie krzywdzisz ich?@ — Ani trochę. W moim wypadku, to określenie tylko różnicuje; nie wartościuje.@ — Ciekawe, ile czasu trwało przyswajanie sobie tych nowości przez ludzkość — rzucił Asen cicho, jakby do siebie.@ — W sferze materialnej — odparł Belt — ten proces mógł przebiegać bardzo szybko, wobec uzyskania potężnych, nieprzeczuwanych możliwości technicznych. Sądzę, że psychiczne przekształcenia też nie musiały trwać nadmiernie długo. Wystarczyło aby wymarli ci, którzy w dzieciństwie słyszeli od naocznych świadków o starym świecie. Dla trzeciego pokolenia, to już legenda.@ — Chyba ingerencje biotechniczne też mogły to przyspieszyć — zauważył Asen.@ — Spytałem Zygfryda, ale nie pojmował, o czym mówię.@ — Jak to? Nie słyszał o biotechnikach?@ — Jeśli słyszałt zapomniał. Na co mu to? Tak samo ty nie zapamiętałbyś opowiedzianych ci szczegółów tego, co on mozolnie ćwiczył latami: jak podrabiać podpisy.@ Roześmieli się.@ Asen spytał po chwili:@ — Powiedz, Tad, na ile ich znasz?@ Profesor zbierał myśli.@ — Kiedy mówię o nich — wyznał — mam takie uczucie, jakbym patrzył w ziemię, a wróżył z gwiazd.@ — Wobec tego, powróż mi'z gwiazd — rzucił Asen wesoło.@ Belt zastanawiał się chwilę.@ — Przejrzysz moje zapiski? Luźne impresje, na gorąco. Niedużo tego.@ Asen zapalił się.@ — Daj!@ Profesor sięgnął po cienki zeszyt i otworzył go na pierwszej stronie.@ — Pisałem przy ekranie, przeważnie w pośpiechu.@ W miarę czytania, Bułgar wolno przewracał kartki to w jedną, to w drugą stronę, powtarzał, porównywał. Gdy doszedł do końca, wciąż trzymał zeszyt w rękach, jakby nie chciał rozstać się z nim.@ — To jest w ogóle szkic — wyjaśnił Belt. — Niektóre rzeczy zbywałem jednym wyrazem, albo zgoła skrótem.@ — Zauważyłem.@ — Znam te sprawy z poprzednich seansów. Nie chciałem powtarzać się. Oczywiście mam filmy i nagrania. Ale w tej kwintesencji łatwiej się połapać.@ Patrząc w zeszyt, Asen zapytał:@ —> Co miałeś na myśli pisząc, że Słońce jest podejrzanie jasne?@ — To wiąże się z regulacją klimatu.@ — Czyżby ordynowali pogodę? — spytał Asen ze zdumieniem.@ — W ścisłym znaczeniu — nie. W każdym razie nie tak, jak to przedstawia się w fantastycznych powieściach. Cóż dziwnego! Planeta jest układem zamkniętym, więc polepszenie klimatu jednych rejonów nieuchronnie zaszkodziłoby innym. Tymczasem integracja ludzkości wydaje mi się u nich zupełna.@ — Na czym więc polega cała sprawa — spytał Asen,@ — Oni regulują przezroczystość powietrza. Wtedy zamiera wszelki ruch na powierzchni. Balanda oglądał to u mnie. Pusty krajobraz( tylko od czasu do czasu z ujścia szybu wylatuje przedmiot trzepocący jak ptak i spala się spokojnym płomieniem. Potem atmosfera jest nadzwyczaj przejrzysta. To, co zanotowałem o „podejrzanie jasnym" Słońcu — było nawiązaniem do wcześniejszej obserwacji, kiedy dostrzegłem w dzień jakąś gwiazdę, chyba Syriusza.@ — Dlaczego nie robią tego w nocy? — zdziwił się Asen.@ — Nie mam pewności, czy oni w ogóle śpią.@ Pod zdumionym wzrokiem gościa, profesor dorzucił:@ — Przestałem się dziwić czemukolwiek w tamtym świecie.@ — A gdyby ci powiedziano, że nie umierają? — spytał Asen z nutką przekory.@ — Niewykluczone, że tak jest rzeczywiście. Dotychczas nie zobaczyłem tam ani dziecka, ani starca. Co więcej — nie natrafiłem na cmentarz jakiegokolwiek typu.@ Asen zamyślił się głęboko.@ — Czym to tłumaczysz? Ingerencją biotechnik?@ — Oczywiście.@ — Niesamowity świat — powiedział Asen cicho, jakby do siebie.@ — Na pewno...@ — Profesor pochylił się nad zeszytem, w którym przewodniczący szukał czegoś w napięciu.@ — Co jeszcze cię zafrapowało? — spytał fizyk. — Może ich zejście pod ziemię.@ — Owszem...@ — To się wiąże...@ — Poczekaj — przerwał Asen. — Powiedz mi najprzód, dlaczego nawet nie wzmiankujesz o wizycie z Kosmosu?@ — Te zapiski robiłem wcześniej — wyjaśnił Belt.@ — Seansów z von Natzmerem w ogóle nie .notowałeś?@ — Tak skrótowo, że są czytelne tylko dla mnie.@ Profesor wyjął z szuflady kilka luźnych kartek, nad którymi Asen pochylił się.@ — Ja ci przeczytam, od razu uzupełniając — zaofiarował się Belt.@ -— Świetnie.@ Fizyk przez chwilę wodził oczami po papierze.@ — Acha, tu jest pierwsza wzmianka — powiedział do siebie.@ — ,,Punktem zwrotnym w dziejach ludzkości — zaczął czytać — był kontakt z inną cywilizacją. Zygfryd nie wie, czy kosmici przybyli na Ziemię, czy też ludzie ich odwiedzili. Pochodzą (prawdopodobnie) z globu bardzo podobnego do Ziemi. Potocznie nazywają ich Skrzydlatymi. Albo mają skrzydła, albo Zygfryd źle przetłumaczył określenie w rodzaju „goście z nieba". Nazywają ich także „założycielami ludzkości", bądź podobnie. Przypuszczalnie żaden z nich nie pozostał na Ziemi. Zygfryd nie zna ich ani z obrazów, ani z rzeźb. Nie wie, czy jakieś budowle lub urządzenia techniczne są dziełem obcych. Zapewne posługują się mową dźwiękową, i ludzie przyswoili sobie ich język..."@ — Z czego to wnosisz? — wtrącił Asen.@ — Dwa czy trzy razy Zygfryd odpowiadał mi w ich mowie. Oczywiście z bezmyślności. Wygląda na to, że u nich tekstu nie dzieli się na zdania. W każdym razie, nie ma tam absolutnie żadnego podobieństwa do języków europejskich — tych, których znam, i tych, z którymi się osłuchałem.@ Belt pochylił się nad kolejną kartką.@ — ,.Prawdopodobnie bezpośredni kontakt obu cywilizacji ustał (bądź nigdy nie było osobistego spotkania). Może pozostała łączność radiowa, laserowa, neutrinowa, albo za pomocą sond międzygwiezdnych. Zygfryd nie wie, czy przewijają się w legendach i w literaturze. Jakiś rejon został nazwany Ziemią Skrzydlatych (może tam, gdzie wylądowali, albo skąd porozumiano się z nimi). Spytałem Zygfryda, czy kobiety są ładniejsze niż u nas (o mężczyzn nie zdążyłem go spytać). Powiedział, że nie, bo są tak podobne do siebie, że ich nie rozróżnia. To jest uproszczenie, ,,lenistwo patrzenia"; wszyscy reprezentują ten sam typ, wrażenie pogłębia brak jakichkolwiek ułomności i deformacji, oraz finezji mody (moja obserwacja)."@ Kiedy Belt skończył czytanie, Asen zaindagował:@ — To wszystko?@ — O kosmitach — tak. Reszta uwag dotyczy Zygfryda.@ Fizyk spytał po chwili:@ — Zawiodłeś się?@ — Czy ja wiem... — powiedział Asen niezdecydowanie. — To fascynuje. Ale dlaczego on nie podał ci więcej konkretów?@ — Więcej nie wiedział.@ Asen nie ukrywał zdumienia.@ — Jak to?@ — Przymierzasz do siebie. Gdybyś znalazł się tam, pasjonowałoby cię dosłownie wszystko. Tak postępuje inteligentny turysta w zwiedzanym kraju. A cóż dopiero — w obcym, tajemniczym świecie! Ale pamiętaj, że Zygfryd jest skończonym matołem.@ — To mnie dziwi — odparł Asen. — Gdyby siedział za rozbój, albo za gwałt, to co innego. Wydawało mi się, że fałszerz wekslowy należy do swoistej elity w świecie przestępczym. Przecież to wymaga pewnej inteligencji.@ — On był tylko bezmyślnym wykonawcą robotyi zlecanej mu przez sprytnych szefów. Niby fotokopiarka, podrabiał podpisy identyczne z oryginałem. Z benedyktyńską cierpliwością ślęczał nad tym, co dawało mu chleb, a raczej — wódkę. Nie ryzykowałbym zakładu, że w życiu przeczytał pięć książek.@ Asen zamyślił się.@ — Pytałeś go, czy kontynuuje dawny proceder?@ — Nie może. Przybory do pisania zachowały się tam najwyżej w muzeach. Tak samo nie znają weksli, ani pieniędzy, ani banków.@ — Co on robi? — spytał Asen.@ — Wałkoni się.@ — A z czego żyje?@ — Wszystko jest darmo.@ — Mówiłeś przedtem — przypomniał Asen — że Zygfryd był pijany. Czy alkoholizm jest tam nagminny?@ — Raczej nieznany — odparł Belt. — Tak mi się wydaje.@ — Więc skąd wziął wódkę?@ — Może z apteki.@ Asen zadumał się.@ — Powiedz mi jeszcze jedno: w jaki sposób ten debil tak szybko opanował ich język?@ Profesor zawahał się.@ — Pewności nie mam, ale mocno podejrzewam, iż wiedzę zdobywa się u nich bez studiowania.@ — To znaczy?@ — Naładowując mózg — jak się ładuje akumulator.@ Asen żywo zaoponował.@ — Niemożliwel Czyż w tych warunkach człowiek nie przyswoiłby sobie pasjonujących dziejów społeczeństwa, do którego trafił, powiązań z kosmicznymi przybyszami, i mnóstwa innych rzeczy?...@ Belt uśmiechnął się.@ — Ty byś od tego zaczął. Ja również. I każdy z naszych znajomych. Zygfryd dobrze wie, że nie będzie ani głodny, ani trzeźwy, że może hulać do wyboru i do oporu; że nie musi pracować, bo nie ma gdzie, i nie zostanie uwięziony, bo nie ma gdzie.@ — To mu wystarczy?... — spytał Asen w zamyśleniu.@ — Na pewno. „Życie Warszawy"@ Warszawa 7 marca 2010 r.@ Turoń contra Belt@ Po wczorajszych półgodzinnych ciemnościach w mieście i okolicach, otrzymaliśmy szereg telefonów oraz listów od Czytelników. Niektórzy zwracają uwagę, że w ostatnim czasie powtarza się to coraz częściej. Z jednych listów przebija tylko zdumienie, z innych niepokój, że jeśli awarie sieci nie ustaną — zacznie to dezorganizować życie.@ Połączyliśmy się z Komputerową Informacją Statystyczną. Odpowiedź wprawiła w zdumienie nas samych: jeśli uwzględnić nie tylko przerywanie dopływu prądu, ale również jego osłabienie w postaci przygasania, migotania, albo takiego obniżenia zwykłej mocy, które utrudnia czytanie — podobna sytuacja wydarzyła się ostatni raz podczas bestialskiej wojny Niemców przeciwko ludzkości, w latach czterdziestych zeszłego stulecia.@ Kiedy Elektrownia Warszawska odmówiła telefonicznych wyjaśnień, udał się tam osobiście red. Józef Bień. Naczelny dyrektor inż. Jan Wicha, który zawsze chętnie udzielał wywiadów dla ,,Życia" — przyjął naszego wysłannika bardzo uprzejmie.@ Kiedy jednak dowiedział się, o co chodzi — oznajmił z zakłopotaniem, że niestety musi odmówić jakichkolwiek informacji. Również nie wyjawił przyczyn tej odmowy.@ Nie mieliśmy cienia wątpliwości, że te przyczyny są nader poważne. Z obowiązku redakcyjnego, sięgnęliśmy do wszelkich możliwych źródeł. Jeden ze stołecznych działaczy, zaprzyjaźnionych z nami, wyznał w zaufaniu, że nici tej sprawy wiodą do pracowni prof. Tadeusza Belta.@ Niestety, mimo usilnych zabiegów nie udało nam się rozmawiać z szermierzem chronomocji. Dzwonek do mieszkania profesora, jak też jego telefon — są wyłączone. Pukanie również nie odnosi skutku.@ Porozumieliśmy się z kilkoma fizykami z warszawskich uczelni oraz instytutów badawczych. Nasi dziennikarze za każdym razem zadawali pytanie: „— Czy powtarzające się zakłócenia w dopływie energii elektrycznej mogą być wywołane eksperymentami profesora Belta?" Zdumiewa, że indagowani, począwszy od sław, aż do młodszych pracowników naukowych — z reguły odpowiadali wymijająco. Mało tego! Przeważnie zastrzegali dyskrecję tych niewiele mówiących ogólników.@ Tylko prof. Turoń odsłonił przyłbicę oświadczając, iż obie te sprawy wiążą się z sobą ściśle. Redaktor Bień na wszelki wypadek wspomniał mu, że inni naukowcy nabrali wody w usta. Nie zdziwił się tym. Za to dodał stanowczo: „— Niczego nie myślę owijać w bawełnę. Przy moim votum separatum dodajcie, iż oczekuję położenia kresu takiej niedobrej robocie. O ile kontakt z przyszłością nie jest bluffem — może spowodować nieobliczalne zamieszanie w historii."@ Nie komentując tej wypowiedzi głośnego atomisty, Redakcja również jest zdania, że cała sprawa wykracza daleko poza doraźne kłopoty z dostawą prądu. Trudno pojąć, dlaczego prace naszego znakomitego wynalazcy, obchodzące przecież całą ludzkość, są okryte tak nieprzeniknioną zmową milczenia. Dołożymy wszelkich starań dla wyświetlenia tej niepokojącej zagadki. „Wieczór atlantycki"@ Rio de Janeiro, 13 marca 2010 r.@ Lider chronomocji zaginął?@ Nasz specjalny wysłannik kabluje ze Stolicy Świata:@ Dziś rano rozeszły się w Warszawie pogłoski o zagadkowym zniknięciu wynalazcy maszyny Czasu. Najprzód zwróciło na siebie uwagę ustanie zakłóceń w odbiorze prądu. Ludzie przyzwyczaili się do nich, a poczta pantoflowa tak jednomyślnie łączyła je z doświadczeniami Belta, że z napięciem oczekiwano jakiegoś znaku życia od profesora, zapewne nie przeciążonego już ustawicznym aranżowaniem seansów z Przyszłością. Po dwóch dniach, dziennikarze — zarówno miejscowi, jak też korespondenci pism z innych rejonów globu — zaczęli poruszać wszelkie możliwe sprężyny.@ Znany francuski publicysta Jean Gaudin wpadł na pomysł udania się pod drzwi profesora z czujnikiem promieniowania podczerwonego. Tym sposobem wykazał, iż w mieszkaniu nie ma żywego człowieka. Podnieciło to obiegowe plotki, że uczony umarł u siebie, a może nawet został zamordowany. Korzystając z tego pretekstu, reporterzy coraz śmielej domagali się komisyjnego otwarcia mieszkania. Zrzedły im miny, kiedy ani władza administracyjna, ani wykonawcza nie zezwoliła na to.@ Przypuszczalnie Beltowi nie stało się nic złego, zaś o zmianie miejsca pobytu powiadomił on oficjalne czynniki. Nie wiadomo, czy profesor wziął z sobą również maszynę Czasu. Jeden z warszawskich dzienników podał, powołując się na koła dobrze poinformowane, że prof. Belt, przemęczony intensywną pracą ubiegłych dwóch tygodni, udał się na zasłużony wypoczynek, podając urlopowy adres tylko paru przyjaciołom.@ Osobiście uważam, że jest to szyta grubymi nićmi próba wprowadzenia w błąd opinii publicznej, a zwłaszcza zamydlenia oczu dziennikarzom. Wśród reporterów bawiących w Stolicy Świata przeważa pogląd, że prof. Belt bynajmniej nie wypoczywa, natomiast jego praca weszła w nową fazę. Niewykluczone, iż któryś ze zbiegów powrócił z Przyszłości i udziela wyjaśnień o tamtym zagadkowym świecie.@ Gilberto Branha@ „Scylla i Charybda"@ Palermo, 19 marca 2010 i.@ Belt ocalał. Czy Maszyna Czasu prze-@ padła?@ Nasi Czytelnicy dobrze już znają z radia i telewizji szczegóły dramatu, jaki rozegrał się dzisiejszego poranka nad północnym stokiem Etny. O godz. 8.25, zwalił się tam koleopter należący do Parlamentu Planety. Prócz pilota Tommaso Tenda, który poniósł śmierć, na pokładzie znajdował się tylko prof. Tadeusz Belt. Słynny wynalazca katapultował się z fotelem i miękko opadł sto metrów od rozbitej maszyny. Naoczni świadkowie uparcie twierdzą, że parę sekund wcześniej oddzielił się od koleopteru duży przedmiot kształtu szafy, który dość szybko opuszczał się na niezupełnie rozwiniętym spadochronie, a uderzywszy o ziemię, kilkakrotnie przekoziołkował po zboczu. Wszystko wskazuje, że była to sławna maszyna Czasu.@ Oficjalny komunikat przemilcza tę sprawę. Wiadomo natomiast, że Belt został przetransportowany taksówką powietrzną do szpitala w Palermo. Po godzinie dziesiątej samolot odwiózł uczonego do Warszawy. Podobno Belt czuje się dobrze. „Czernomorec"@ Warna, 20 marca 2010 r.@ Czyżby ingerencja z Przyszłości?@ Tajemnicza katastrofa, która wydarzyła się wczoraj na Sycylii, bardzo mocno przykuwa światową uwagę. Zabierają głos fizycy, także inni specjaliści, konstruktorzy aparatów powietrznych, oblatywacze i piloci wyczynowi, parapsychologowie. Sensacyjne pisma drukują nawet wywiady wróżbitów, astrologów, spirytystów i pokrewnych adeptów jasnowidztwa, nieraz opatrzone rysunkowymi dowcipami, co szkodzi całej sprawie. Przeplatanie się bowiem, nieraz nawet w tym samym piśmie, poważnych i niepoważnych enuncjacji — nie sprzyja ostrości spojrzenia na ten niezwykle intrygujący wypadek.@ Eksperci lotnictwa są dość zgodni, że katastrofę trudno przypisać wadom konstrukcyjnym samej maszyny. Wynaleziony w połowie zeszłego wieku, potem wielokrotnie modyfikowany od podstaw, koleopter uchodzi za najpewniejszy środek transportu powietrznego. Mimo rozpowszechnienia tych pojazdów, jest to dopiero druga taka katastrofa w naszym stuleciu. Pierwszą spowodował udar serca u pilota.@ Inni spece wypowiadają się ostrożniej, gdyż wiążą swe wywody z maszyną Czasu. Hipotetyczne jest tu samo założenie: brak pewności, że ta aparatura znajdowała się na pokładzie. Niektórzy poczytują to wręcz za absurd. Po co — twierdzą — profesor miałby wywozić ją z Warszawy?@ Rzecznicy wersji ,,chronomocyjnej" utrzymują natomiast, że duży przedmiot, lądujący na specjalnym spadochronie, nie mógł być niczym innym, jak tylko owym sławnym urządzeniem. Jeśli Belt organizował seanse z Przyszłością podczas lotu, wymagało to bezprzewodowego doprowadzenia zawrotnych mocy, które fatalnie zakłóciły pracę silnika.@ Jeszcze inni sugerują, że katastrofę przygotowali ludzie tej epoki, którą Belt obserwuje. Ci mówią o chronoklazmach, o rozgardiaszu w historii, o wielu srogo brzmiących, a niesprawdzalnych zagrożeniach harmonijnego nurtu dziejów.@ Ustosunkowanie się do tych, nieraz bardzo wnikliwych refleksji, dotkliwie utrudniają najrozmaitsi wizjonerzy z bożej łaski i łowcy płytkich sensacji, którzy przy stolikach spirytystycznych, w telepatycznych iluminacjach, albo znacznie bardziej pomysłowymi drogami, rzekomo porozumieli się z przyszłościowymi realizatorami katastrofy koleoptera. Przemawiają oni pełnym głosem z łamów rozmaitych lżejszych pism, zwłaszcza sensacyjnych popołudniówek. Dzięki takim zabiegom, „Wieczór Monaco" niemal podwoił wczorajszy nakład, natychmiast rozchwytany. „Kurier międzyplanetarny"@ Paryż, 20 marca 2010 r.@ Empedokles po raz wtóry@ Belt żywo przypomina tamtego antycznego mędrca, któremu rozgłos cudotwórcy tak uderzył do głowy, że uwierzywszy w swą nieśmiertelność wskoczył do krateru Etny. Lider chronomocji chciał to powtórzyć. Zbieżność obu wydarzeń, przedzielonych dwoma tysiącleciami, nie jest przypadkowa: ich wspólny mianownik — to pokłosie rozbujanej sławy osobistej, zaćmiewającej jasność myślenia.@ Jeden z naszych psioników połączył się telepatycznie z koleopterem Belta, kiedy ten przelatywał nad wschodnią Afryką. Mając go w polu widzenia na uwięzi sił astralnych, wzrokiem duszy odprowadzał pojazd wznoszący się nad Kilimandżaro. Maszyna dość długo okrążała krawędź krateru Kibo, zanim wylądowała w jego wygasłym wnętrzu.@ Profesor przebywał tam ponad cztery godziny. Naszym zdaniem, wynalazca usiłował ożywić wulkan. To wymagałoby zainwestowania poważnych środków technicznych. Jednak ten, kto jest za pan brat z chronomocją — może sięgnąć do metod opracowanych dopiero po jego śmierci.@ Z nieustalonych przyczyn, Beltowi nie powiodło się to. Następną próbę podjął w czynnym wulkanie. Etna właśnie wtedy nieco wzmogła swoją aktywność, chyba dzięki rozkręceniu przyszłościowych technik. Długotrwałe ewolucje maszyny nad kraterem świadczą dobitnie, że wynalazca, zaślepiony swoją nieporównaną sławą, zapragnął wtargnąć w gorejące wnętrze góry.@ Nie wiemy czy przeważył zdrowy rozsądek pilota, czy też żrące wyziewy od razu uszkodziły silnik. Wiemy natomiast, że Belt będzie ponawiał — aż do skutku — samobójcze próby zejścia w krater jakiegokolwiek wulkanu. Taki osobliwy tropizm zaszczepili mu bowiem ludzie tej nieznanej epoki, w którą on posłał nieproszonych gości, a teraz podpatrywaniem tego, co tam się dzieje, dodatkowo mąci w rozmaitych stuleciach. Dysponujemy poszlakami, że pierwszym, który posłużył się chronomocją, był Empedokles — kraso-' mówca, filozof, poeta, uzdrowiciel chorych i cudotwórca techniki. Po dwudziestu pięciu wiekach znakomity Polak chce pójść jego śladem. Przykład ich obu winien odstraszać tych, którzy entuzjazmują się nadzieją podróżowania w Czasie. @ Kiedy Belt usiadł w fotelu, Asen zapytał z troską:@ — Jak się czujesz, Tad?@ — Już dobrze. Mam osobliwe uczucie, jakby i przedtem nic mi nie było.@ — Przecież nie symulowałeś — uśmiechnął się przewodniczący Parlamentu.@ Belt popadł w zadumę.@ — Doprawdy, nie wiem co o tym sądzić. Sugestia, szok, strach o skrzynkę...@ Zapanowała chwila milczenia.@ — Miałeś dobrą prasę... — rzucił Asen.@ — Wiem — odparł Belt, uśmiechając się znacząco.@ — Przewertowałeś?@ — Tak. Dostałem komplet wycinków, oraz streszczenia. Co mocniejsze wywody przeczytałem w oryginale.@ — Jak oceniasz to wszystko?@ — Aż w głowie mąci — uśmiechnął się fizyk. — Czym ja tam nie jestem! Ambasadorem kosmitów, to znowu ich ofiarą, nowym wcieleniem Empedoklesa, wędrowcem z innych światów albo z przyszłej Ziemi, męczennikiem i zdrajcą, psychopatą, bohaterem i głupcem...@ — Powiedz mi — dodał po chwili — skąd tyle się tego nabrało? Katastrofa powietrzna — rzecz rzadka, ale nie na tyle, by wszelkie możliwe i niemożliwe siły ściągać do pomocy, kiedy przyczyna bywa bardzo prozaiczna: awaria motoru, zasłabnięcie pilota, piorun, zderzenie z ptakiem.@ — Rasowy dziennikarz nie przesypia gruszek w popiele — sentencjonalnie rzucił Asen. — Czyżby mieli zbyć taką gratkę powtórzeniem oficjalnego komunikatu? Jesteś zbyt popularny. Każda prasa łowi sensacje. Dopiero po sposobie podania tej przynęty poznać rangę pisma. Rozmaite lekkie popołudniówki obwieściły, że kontakt z Przyszłością nawiązały na własną rękę przez psioników, wróży, jasnowidzów i tym podobnych. Paryski organ Światowego Towarzystwa Międzyplanetarnego, które skupia orędowników latających spodków oraz innych maniaków w takim guście — wie nawet to, że Empedokles wynalazł maszynę Czasu przed tobą, a nasi prawnukowie ukarali go obłędem...@ — Z kolei ( mnie też — roześmiał się Belt.@ — Właśnie. A takie pisma jak „Europejski obserwator", „Ziemski krąg", albo „Głos Planety" — dały rzeczowe artykuły o chronomocji, z powołaniem się na opinię sław. Przy sposobności przemyciły/ niby nieobowiązująco, wiele przedziwnych domysłów.@ — Te artykuły mącą najbardziej — zauważył Belt. — Bzdur o Empedoklesie i kontaktach telepatów z Przyszłością nikt nie bierze serio. Tymczasem już dziś pytano mnie telefonicznie o różne curiosa( związane z chronomocją. Całe szczęście, że zapoznałem się z prasą. Nie musiałem więc tłumaczyć memu koledze z uniwersytetu, że zadaje żenujące pytanie, tylko mówiłem prosto z mostu: „Publicysta „Wieczoru paryskiego" powołuje się na nieznane nazwiska twierdząc, że moją katastrofę wywołało wpadnięcie w »korkociąg Czasu«. Ten termin sprokurowano po kilku butelkach szampana". Inni oczekiwali potwierdzenia, że katastrofę koleopteru spowodowali ludzie Przyszłości.@ — Co odpowiadałeś? — spytał Asen z nagłym ożywieniem.@ — Że nie — odparł Belt matowym głosem. — Musiałem... — dodał jakby z zawstydzeniem.@ — Więc nie jesteś tego pewien?@ — Ani trochę. Było mi strasznie głupio, ale cóż... Wywołałbym panikę. A nawet gdybym chciał odsłonić karty — nie mogłem, ponieważ ich nie znam. Można by snuć rozmaite hipotezy. Tymczasem stało się wielkie nieszczęście: utraciłem kontakt z Przyszłością.@ Asen zdębiał.@ — Jakże? W ogóle?@ — Z moją Przyszłością — wyjaśnił fizyk. — Ta, w którą wysłałem zbiegów.@ — Jak to się stało? — spytał Asen w najwyższym podnieceniu.@ Belt rozłożył ręce.@ — Skrzynka opadała z dość dużą prędkością, wskutek częściowego splątania się lin spadochronu. Potem przewróciła się na bok. Najprościej byłoby uznać, że właśnie wtedy pękła taśma temporalna.@ Urwał i zamyślił się.@ — Ale mogło być inaczej — dorzucił, zawieszając głos.@ Asen z wzrastającym zaciekawieniem oczekiwał dalszych wynurzeń wynalazcy.@ — Mówiłeś — ciągnął Belt — że ekspertyza przyczyny katastrofy nie dała wyników. Nie mogła dać jeśli jest tak, jak podejrzewam.@ — Co się działo tuż przed wypadkiem? — spytał Asen.@ — Dziwne rzeczy. Zdumiewa mnie najbardziej, że wyszedłem cało z tej opresji.@ — Przecież to proste: katapultowałeś się.@ — W takim razie, dlaczego pilot zginął?@ — Może dostał ataku serca. Nie miał prawa nacisnąć guziczka, dopóki nie znalazłeś się w powietrzu. A potem było za późno.@ Belt zaprzeczył ruchem głowy.@ — On mógł się nie spodziewać, że będę lądował na spadochronie. Co odczuwał wtedy i co widział — tego już nie wyjawi. Mogę tylko gubić się w domysłach. Jest w tym jeszcze jedna niewiadoma: kiedy maszyna funkcjonuje prawidłowo, a zasłabnie lotnik — stery przejmuje automatyczny pilot.@ Na twarzy Asena malowało się zdziwienie.@ — Przypuszczam — podjął fizyk — że Tend nie zauważył niczego podejrzanego. Inaczej, musiałby mnie ostrzec. Lecieliśmy nad stokiem, omijając ostrym wirażem jeden z bocznych kraterów Etny. Wulkan był spokojny, nad szczytem unosił się obłoczek dymu, bladoróżowy w słońcu. Ten obraz raptownie zniknął mi sprzed oczu, a jednocześnie poczułem silny ból głowy. Ujrzałem w dole szarą płytę, równą jak stół, z jakimiś murkami i kwadracikami. Typowy pejzaż Przyszłości. To nie była Warszawa, bo brakowało obelisków. Płyta pięła się ku górze. Albo też my opadaliśmy skośnie, co bardziej prawdopodobne, gdyż — zdaje mi się — w dali falowało morze.@ — Czy to nie mógł być obraz na ekranie?— spytał Asen.@ — Nie da się włączyć skrzynki podczas lotu. Dlatego nie rozumiałem, co się dzieje. Ogarnął mnie przejmujący lęk. Panowała podniecająca cisza. Chociaż silnik koleopteru wydaje niski, bardzo spokojny ton, do którego człowiek przyzwyczaja się po kilku minutach, zgoła zapominając o nim — sądzę, że w tym czasie motor już nie pracował. Tommaso Tend siedział przy sterach nieruchomo. Teraz, z perspektywy — nie jestem pewien, czy jeszcze żył. Ostatnie, co pamiętam — to tuż przede mną sylwetkę mężczyny, który miał tylko szeroką, chyba żółtą wstążkę owiniętą wokół bioder, a na głowie osobliwy ażurowy hełm z cienką, świecącą anteną. Patrzył nie na mnie, tylko na skrzynkę. Wydało mi się, że właśnie wtedy coś w niej trzasnęło. Znacznie później, już w domu, przyszło mi do głowy, że to mogło być zerwanie taśmy.@ — Skądś znam tę twarz — ciągnął fizyk. — Chyba nie z seansów. Nie mam pojęcia, kiedy katapultowałem maszynę Czasu i siebie. A może zrobił to za mnie automatyczny pilot?@ — Jeśli to nie była halucynacja — podjął Belt z przestrachem w oczach — jesteśmy zdani na ich łaskę i niełaskę. Środki, jakimi dysponują, są wprost niewyobrażalne.@ — Mówisz o technice?@ — Właściwie tak. Zwróć jednak uwagę, że to pojęcie u nas i u nich nie pokrywa się. Podejrzewam, iż technika tego społeczeństwa sięga do dziedzin, które my — z rozmaitych względów — pozostawiamy zwykłemu biegowi rzeczy.@ — Na przykład?@ — W pierwszym rzędzie do procesów biologicznych. Już to, co udało mi się podpatrzeć, wywiera wstrząsające wrażenie. Czy umiesz powstrzymać bicie swojego serca? Nie. A oni potrafią za sekundę popaść w letarg. Mogą także wprawić się w trans, który — jak mi się wydaje — przenosi ich w inny wymiar rzeczywistości. Przed stu laty może nazwano by ich bogami. My określimy to nowocześniej: ignorują status przyrody.@ — To znaczy co? — zdumiał się Asen. — Wykraczają poza nią?@ — Właściwie — tak. Widziałem ludzi fruwających w powietrzu bez żadnych sztucznych usprawnień. Po prostu fruwali, po rozłożeniu rąk. Widziałem nurkujących pod ziemię bez naruszania twardej nawierzchni. Inni wznosili się nad płomieniem, lekko jak dym. Jeszcze inni prawdopodobnie przebijali sobą naturalną wstęgę Móbiusa...@ — Jak to? — spytał Asen w najwyższym podnieceniu. — Przenikali do antyprzestrzeni?@ — Tak wyglądało. W każdym razie znikali na moich oczach, z towarzyszeniem subtelnych zjawisk, które teoretycznie powinny wystąpić przy nicowaniu przestrzeni.@ — Co sądzić o tym wszystkim?@ Profesor wymownie rozłożył ręce.@ — A jak doszedłeś do tego? — spytał Asen. — Całym ciągiem obserwacji, czy też nagłym olśnieniem?@ Belt zbierał myśli.@ — Tragicznie zakończona podróż koleopterem po Europie i Afryce — zaczął — dała mi niezmiernie dużo, ale w sensie zaokrąglenia obrazu. Przede wszystkim rozwiała moje wątpliwości, czy to, co przedtem oglądałem, nie jest fikcją.@ — Skąd miałeś takie podejrzenia? — spytał Asen.@ — Jak wiesz, ostatnio kontakt z Przyszłością udoskonaliłem w ten sposób, że mogę przenosić seanse poza stałe miejsce skrzynki; poza punkt geograficzny, z którego przeprowadzam obserwacje. Wtedy okazało się, że położenie mojej pracowni bynajmniej nie jest najlepsze. W Przyszłości — gdyż o niej mówię — znajdują się tu chyba jakieś urządzenia komunalne, o tyle nieciekawe, że nie wiem, do czego służą. Tak samo Warszawa, oglądana tylko z jednego punktu, jest zgoła nieczytelna. Nie dlatego — jak dzisiaj — że widok zasłaniają domy. Przyszła Warszawa nie ma ani ulic, ani domów, gdyż zstąpiła pod ziemię. Od siebie widziałem tylko płaszczyznę poprzecinaną rodzajem niskich murków, pełną kwadracików wyglądających jak obudowa studni albo szybu, upstrzoną czymś w typie smukłych, zaostrzonych obelisków.@ — Na przykład — ciągnął — nie umiałem rozwiązać zagadki Wisły. W miejscu, gdzie ona teraz płynie, kilometr ode mnie, bezskutecznie wypatrywałem obniżenia terenu. Byłem przekonany, że zmieniła koryto. Dopiero gdy nauczyłem się przerzucać miejsce obserwacji, odnalazłem ją natychmiast. Płynie przy praskim brzegu. Królowa rzek polskich jest rurociągiem; niesie kilkakrotnie mniej wody niż teraz. Dopiero prześledzenie jej biegu od Karczewa do Nowego Dworu upewniło mnie, że to naprawdę Wisła. Ujście Narwi wygląda tak samo.@ — Podobnie było z innymi sprawami — kontynuował Belt. — W tym czasie stwierdziłem łamanie praw przyrody przez ludzi w ich codziennym życiu. Ponieważ przedtem nie spostrzegłem niczego takiego, popadłem w rozterkę. Biłem się z myślami, czy moje przenoszenie miejsca obserwacji nie jest iluzją.@ — To znaczy? — spytał Bułgar z wzrastającym zaciekawieniem.@ — Mogło zdarzyć się, że patrzę tylko na wideofoniczne obrazy, sporządzone przez moich nieznanych pupilów dla zmylenia mnie. Technicznie nic prostszego, nawet dzisiaj.@ — Poczułeś się oszukany — powiedział Asen.@ Belt machnął ręką.@ — Już znacznie wcześniej zmusiłem siebie podchodzić do Przyszłości bez żadnych emocji. I to mi się udaje, może dlatego, że ich świat jest tak przerażająco obcy. Ważne było dla mnie upewnienie się, że cokolwiek dotąd oglądałem — stanowiło rzeczywistość, a nie sztukę.@ — Czy w swojej podróży zawsze uzyskiwałeś łączność? — spytał Asen. — Myślę o tym, czy zmieniły się zarysy kontynentów, linia brzegowa; czy nie natrafiłeś oceanu tam, gdzie rozciąga się stały ląd?@ — Na wodzie też uzyskałbym obraz — odparł Belt. .— Właśnie chciałem przekonać się, czy w morzach występuje jakieś życie. Łączyłem się w różnych miejscach na afrykańskich wybrzeżach. Wszędzie natrafiałem ląd. Linia brzegowa wschodniej Afryki czu, okolonych wydatnymi brwiami. Wydało mu się, że na pewno zna tę smagłą twarz o regularnych rysach, ale nie pamiętał skąd. Uprzejmie powiedział ,,dzień dobry" i czekał, co tamten powie.@ — Przepraszam, profesorze, iż niepokoję pana o wczesnej godzinie. Nazywam się Kenczo Stambolijski.@ Fizyk zrozumiał, że chodzi o rodzinne podobieństwo.@ — Cieszę się. Asen kiedyś rozmawiał ze mną o panu.@ — Nader miło mi słyszeć. Pragnę spytać, jakie wieści ma pan od niego. I czy można liczyć, że wróci z tej niezwykłej podróży.@ — Gdzie pan jest? — Belt odparował pytaniem.@ — Na miejscu. Załatwiam parę spraw w Stolicy Świata. Czy znalazłby pan chwilę czasu, aby spotkać się ze mną?@ Fizyk wymówił się przeprowadzaniem eksperymentu, którego nie może przerwać, więc serdecznie prosi o telefon za dziesięć minut. Ledwo zgasił ekranik, Asen otworzył drzwi bez pukania. Pierwszy raz od zstąpienia z Przyszłości, wydał się Beltowi czymś zainteresowany. Miał żywsze ruchy i jakiś odświętny blask w oczach. Czyżby można to coś nieuchwytnego nazwać wzruszeniem?@ — Porozmawiam z nim — oświadczył.@ Kenczo zadzwonił po godzinie. Ujrzawszy brata, zaniemówił z wrażenia. Potem stał się nader rozmowny. Asen przerwał mu potok słów:@ — Przyjdź do mnie. Po drodze nie wygadaj się nikomu, że przyjechałem.@ Kenczo rzucił z ogromnym zdziwieniem:@ — To tajemnica?@ — Tak. Nikomu ani słowa.@ — Przyrzekam ci. Zaraz będę.@ Kenczo miał w żywej pamięci urlopy Asena. które spędzali wspólnie na czarnomorskiej riwierze. Praw.ie zawsze gościł go latem u siebie. Jedynie tym razem Asen nie opuścił Warszawy, zaaferowany kontaktami z Przyszłością. Dlatego nie widzieli się od roku.@ Przybywszy do mieszkania Belta, Kenczo przywitał się z gospodarzem i wzrokiem szukał Asena. Kiedy ten wyszedł na korytarzyk i uścisnął dłoń brata. Kenczo był rozczarowany. Asen, choć serdeczny w słowach, sprawiał na nim przykre, nienaturalne wrażenie. Uderzał zwłaszcza sztywny wyraz twarzy przybysza z zaświatów, na której nie drgnął żaden mięsień.@ — Co z tobą, Asen? — rzucił po chwili, siadając naprzeciw. — Jakoś zmieniłeś się... Masz dużo kłopotów?@ — Świetnie, że akurat zadzwoniłeś — powiedział Asen, uchylając pytanie. — Byłem pewien, że nie zobaczymy się nigdy.@ Kenczo załamał ręce.@ — Jak to? Nie przyjedziesz więcej do Sozopola?@ — Nie.@ — Trudno mi pojąć, dlaczego. Ale ja cię odwiedzę, gdziekolwiek będziesz. Czy przenosisz się z Warszawy?@ Patrząc bratu prosto w oczy, Asen powiedział wolno:@ — Tam, gdzie będę, nie odwiedzi mnie nikt.@ Kenczo nie widział sensu pytać dalej. Czekał, aż Asen wyjaśni sam.@ — Jestem tu ptakiem przelotnym. Wpadłem na bardzo krótko, w ważnej sprawie. Tylko z tobą rozmawiam ,,bezinteresownie". Pozdrów ode mnie morze, puszczę, Strandżę, Sozopol i dawnych przyjaciół, dawną Ojczyznę.@ Kenczo czuł, jak krew uderza mu do głowy. Po chwili wyrzucił z siebie:@ — Czyś zwariował?!@ Nadal bacznie przyglądał się twarzy Asena, przypominającej maskę, na której nie malują się żadne uczucia, nie odbijają finezje wrażeń i nastrojów. To wzburzyło go jeszcze bardziej.@ — Przecież jesteś Bułgarem, tak samo jak ja — dodał impulsywnie.@ Przez delikatność, Asen nie zaprzeczył słowami, tylko nieznacznym ruchem głowy. Potem spuścił wzrok, oczekując usłyszenia tego, co już znał:@ — Czemuż ten jeden miesiąc tak szkaradnie cię przerobił? Jesteśmy jednej krwi, synami jednej kultury...@ — Miesiąc... — przerwał Asen. — Zrozum, Kenczo: jesteśmy dziećmi różnych światów. Metryka nic tu nie znaczy.@ Bułgar zmarszczył brwi.@ — Ja bym się tam przeniósł, z rodziną. Chociażby po to, aby dowieść sobie, że wszędzie można zachować twarz. Czy fale nie podmyły skarpy, na której stoi nasz dom?@ Asen położył dłoń na ramieniu brata i wyrzekł powoli:@ — Niczego byś nie dowiódł... A z tego wszystkiegor co tam ukochałeś, pozostał przestwór morza, malownicze zatoczki, klifowe brzegi, góry Strandży. Zniknęła puszcza, Ropotamo nie jest rzeką, tylko rurociągiem. Skały także nie są tym, czym były.@ — A nasz piękny Sozopol? Stoi dwadzieścia siedem wieków, to przecież musi nadal stać!@ Asen zaprzeczył ruchem głowy.@ — A Burgas? Słoneczny Brzeg i Nesebyr? Warna? A nasza bułgarska stolica?@ Ten sam ruch głowy Asena. I cisza.@ Kenczo poczuł się zdruzgotany.@ — To już nie świat, tylko cmentarz — wyrzucił z siebie. — Jak możesz żyć na cmentarzu?@ Asen zamyślił się.@ — Cóż mam ci odpowiedzieć? Czas grzebie jedne wartości, rodzi inne.@ Kenczo zapałał świętym oburzeniem.@ — Nieprawda! Nawet w mitach nikt nie podważył ciągłości świata. Czemuż Feniks nie odradzał się z jałowych zgliszcz, tylko z popiołów swego ojca i swego wonnego gniazda? Historia nie znosi próżni. Wiemy, co działo się na naszych ziemiach przez długie siedem tysięcy lat. Wcześniej — też nie były bezludne, nim zasiedlili je Trakowie. To nic, że naród bułgarski powstał później. Nasze słowiańskie dzieje wypływają z tamtych, jak rzeka ze źródła. Ciebie coś omamiło. Chyba żyjesz w złym śnie.@ — Żyję w zupełnie innym świecie, niż ty — odparł Asen. — Mój świat zniwelował wszystko, i w przenośni i dosłownie.@ — Gdzie mieszkasz? W Warszawie?@ — W miejscu, które było Warszawą.@ Kenczo popadł w zadumę.@ — Czy odwiedziłeś Bułgarię przyszłości?@ — Nie. To już nie Bułgaria. My rozróżniamy tylko ląd i morze. Wszystkie kraje są jednakowe.@ — Czytałem, choć skąpo o tym wzmiankowano — rzucił Kenczo —- że tam panuje naga, sztuczna płaszczyzna, brak domów, rzeki są rurociągami. To było w pana relacji, profesorze — zwrócił się do Belta. — Jak pan to widział?@ — Tak, jak podałem do prasy — uciął fizyk.@ Po chwili Kenczo zapytał:@ — Czy tamci ludzie wiedzą o Bułgarii? I o nasze] Słowiańszczyźnie?@ Asen wyjaśnił:@ — U nas wie się jedynie to, że wasz świat w ogóle istniał. Wie się od niedawna, tylko wskutek gadulstwa emigrantów z Przeszłości. Wy znacie lepiej człowieka paleolitycznego, bo posiadacie Altamirę i inne pamiątki po nim.@ W Kenczo wzbierało przerażenie. Mieniąc się na twarzy, powiedział z afektacją:@ — Urodziłeś się Bułgarem, jak i ja. Pozostaniesz nim do śmierci, bo przecież nie będziesz zdrajcą. Winieneś wszystko Ojczyźnie, swojej epoce, kulturze słowiańskiej. Przyrzeknij, że tam rozsławisz Bułgarię. Ukaż ją w całej ekspresji i chwale swoim przybranym ziomkom — bujną jak wiosna, nieśmiertelną, słowiańską. Cóż z tego, że to dla was przeszłość — kiedy wspaniała!@ — Rzymianie liczyli czas od założenia miasta — powiedział Asen. — My także mamy swoje ab Urbe condita. Co więcej: ono nie jest legendą.@ — Odwiedziny kosmitów? — żywo spytał Kenczo.@ Asen nie dał poznać po sobie zdziwienia, że również ta informacja przedostała się do publicznej wiadomości. Zwyczajnie potwierdził:@ — Tak. Nie pytaj o szczegóły.@ — Asen, ty coś ukrywasz — oburzył się Kenczo. — Wierzę, że zalecieli do nas wędrowcy z gwiazd. Jednak nie wygubili ludzkości, bo żyjesz wśród łudzi. A w takim razie, nie mogła sczeznąć pamięć o tym, co było.@ — Powiem ci — rzucił Asen spokojnie, jak zawsze. — O tym, co działo się wcześniej — w moim świecie nikt nie ma pojęcia, bo nastąpiła zapaść Czasu, zrywająca wszelką ciągłość. Czy to cię przekonało?@ Kiedy Kenczo z rezygnacją potwierdził, Asen zwrócił się do niego:@ — Proszą cię: dobrze zapamiętaj, że ten argument cię przekonał.@ Po chwilowej ciszy, Kenczo wyznał z niepokojem:@ — Co się dzieje ze mną?.. Miałem lekki zawrót głowy. Potem uwierzyłem ci i zrozumiałem, że tam nic nie wiedzą o nas. Ale nie pojmuję ani w ząb, dlaczego uwierzyłem, i w jaki sposób zrozumiałem...@ Belt chciał coś wtrącić, lecz zamilkł w pół słowa. Na jego twarzy odbiła się najprzód niepewność, potem przestrach.@ Asen wolno, dobitnie spytał brata:@ — Czego pragniesz dowiedzieć się jeszcze?@ — Przypuśćmy, że nasz świat stracił swoją twarz — w jakichś diabolicznych okolicznościach. Wierzę ci, choć nie potrafię wyobrazić sobie takiego nieszczęścia. Ale ty należysz do nas. Obaj odebraliśmy jednakowe wychowanie, służyliśmy tym samym ideałom. Ja, gdybym udał się w inny świat, dobry czy zły — zawsze czułbym się Bułgarem i człowiekiem epoki, w której się urodziłem. Nasze czasy, nasza kultura — pozostałyby dla mnie tym, co nazwę duchową kolebką człowieka.@ — I ja tak sądziłem, dopóki żyłem tu — odparł Asen. — Czy pamiętasz swoje dzieciństwo?@ — Cóż to ma do rzeczy? — zdziwił się Kenczo.@ — Bardzo dużo. Pamiętasz nasze szkolne lata?@ — Oczywiście. Ty tak samo. Jesteś dwa lata starszy ode mnie.@ — W Arkutino, tuż obok szosy, przed skrajem puszczy, wśród wysokich krzewów wrzośca i różnych suchorośli sterczał wiekowy sumak, którego pokrętny pień rozwidlał się na wysokości, do jakiej my, dziesięcio-, dwunastoletnie dzieci, akurat dosięgaliśmy głową.@ — Tak — żywo pochwycił Kenczo. — Sumak stał, fantazyjnie rozkraczony ku górze, jak strażnik strzegący rezerwatu lilii wodnych naprzeciw. To drzewo, którego jeden wielki konar usechł, a mimo to stroił się liśćmi, kwiatami i owocami obrastających go pnączy, wtedy zapamiętałem jak symbol puszczy — choć spotykaliśmy w niej bujniejsze i ciekawsze okazy. Wiem, o czym myślisz. W tym rozwidleniu pnia była wielka dziura, której mroczne dno gubiło się gdzieś u nasady korzeni. Wrzucaliśmy w nią guziki i bilon, czerwone jagody lian i krzewów, żołędzier bukiew, czterokolczaste „morskie diabły", małe zepsute zabawki albo pourywane ich części. Wyciąganie potem tych różności nie było łatwe, bo tkwiły głębokor wmieszane w próchno i glebę. Prócz letnich wakacjir rzadko miewaliśmy sposobność jechać te dwanaście kilometrów do puszczy. Pamiętam, w pewną styczniową niedzielę padał w Sozopolu deszcz ze śniegiem. Liczyliśmy, ty i ja, że na zalesionych niskich szczytach nad Ropotamo pada prawdziwy śnieg, który utrzyma się parę godzin i ulepimy bałwana. Niestety, stopniał zanim przybyliśmy. Wracając, jakże nie odwiedzić naszego drzewa! Najprzód skręciliśmy ku morzu, by na wydmach uzbierać gęsto wokół rozsypane nasiona białych lilii piaskowych. Czarne jak sadza, ale lśniąco wygładzone, ostrograniaste, wielkości perłowej fasolki — zawsze podobały się nam. Wrzuciłeś dwie garście ziarn w spróchniały pień, a wiosną mieliśmy iść w zawody, kto wydobędzie ich więcej. Nic z tego nie wyszło. W maju, podchodząc do drzewa — zlękliśmy się ostrzegawczego brzęczenia. Rzeczywiście, nie było tam nic do szukania: w naszej spróchniałej dziurze ulepiły sobie gniazdo czarne szerszenie.@ — Pamiętasz, jak rozpaczaliśmy? — spytał Asen.@ — Doskonale pamiętam. Dziś nie ma tam szerszeni, pół drzewa odłupał wiatr jakiejś wiosennej burzy, druga połowa uschła, imitując życie tylko pnącą się po niej dziką winoroślą...@ — Wiem — przerwał Asen. — Zeszłego lata tamtędy szliśmy w puszczę. Ale nie o tym myślę. I jako biolog, i jako dyrektor Parku Narodowego — chodzisz teraz po lesie więcej niż będąc uczniem. Znasz niejedno spróchniałe drzewo. Czy wrzucasz do niego nasionka, guziki, zabawki — a potem drżysz z niepokoju, aby wiatr nie złamał pnia, albo nie upodobały go sobie szerszenie?@ — Skądże! — obruszył się Kenczo.@ — A czemu tego nie robisz? — nastawał Asen.@ — Przecież wyrosłem z tych lat.@ — Widzisz... Każdy wiek ma własne prawa, własne olśnienia i smutki, własny intymny świat. Uwierz mi na słowo, że moje życie spędzone z wami widzę dziś tak, jak kącik zabawek. Tamte zrywy i namiętności, porażki i sukcesy, odczuwam podobnie, jak ty — wspomnienia żołnierzyków z blachy, baniek mydlanych, latawców, gonitw z kolegami, pierwszych piątek i pierwszych dwój w szkole. Nic na to nie poradzę.@ — Bo wmówiłeś w siebie — twardo rzucił Kenczo.@ — Z gruntu się mylisz. To nie zależy ode mnie.@ Zaległa cisza, którą przerwał Kenczo:@ — Czy żałujesz, że wyemigrowałeś?@ — Zdziwisz się tym, co powiem. Twoje pytanie jest źle postawione. W moim świecie — ono wisi w próżni. To tak, jakbym z kolei zapytał ciebie, czy szum fal widzisz bardziej zielony niż wiatr. @ Po wyjściu brata — Asen długo medytował, dlaczego uznał pytanie Kenczo za bezsensowne. W ten sposób poszukiwał pomostu między czasem, w którym urodził się — a tym, w którym żył. Cofnął się do przykładu jaki dał bratu, dla którego ani poszum fal, ani wiatr nie mógł być zielony — gdyż żadnego z tych zjawisk nie potrafił odbierać w kolorach. Co innego Asen: on mógł w swoich zmysłach przekształcać każdy rodzaj energii w dowolne zjawisko fizyczne. Nie wkraczało to jednak w sferę emocji. Jego nowy świat, nie pozbawiony uczuć, rejestrował je wszakże tylko w sposób właściwy sobie. Nie pozostawiał miejsca na żałowanie czegokolwiek — choćby dlatego, że w gruncie rzeczy czas nie dzielił się tam na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Pamięć wrażeń i same wrażenia — były spojone w nierozerwalną jednię. Asen zdążył przyzwyczaić się do tego tak mocno, iż dopiero teraz spostrzegł, że nie tyczy to jego minionego życia wśród ludzi: wspomnienia stamtąd były wspomnieniami, a nie wrażeniami. Odbierał je tak, jak czytanie dobrej książki. Bohaterem powieściowym był dla niego i Kenczo, i Belt, i bułgarscy szkolni koledzy, krewni, przyjaciele, politycy, z którymi pracował — najprzód w Sofii, a potem w Warszawie.@ Świat Przyszłości był tworem skończonym i pełnym — układem zamkniętym, jak nieeuklidesowa przestrzeń zwierająca się na sobie samej. Nie dopuszczał marzeń o stworzeniu czegoś doskonalszego, ani żalu po stracie innej rzeczywistości.@ Dialog z Kenczo miał dla Asena głównie wartość pojedynku myślowego przed czekającą go batalią. Ani na chwilę nie tracił z oczu jedynego celu, dla którego zstąpił w Przeszłość. Całą nadzieję sukcesu wiązał z osobą Cosimo de Siegi. Postanowił pójść do niego zaraz, bez zapowiadania się. Wiedział, że Wenecjanin jest u siebie, a także mógł dostać się tam nie zauważony przez nikogo.@ Nowy przewodniczący upodobał sobie w swych prywatnych apartamentach ten sam skromny pokoik, w którym Asen lubił marzyć i pracować. Cosimo dobrze pamiętał, że właśnie tam spędził na żarliwej dyskusji pierwszą swoją noc w Warszawie, a zarazem ostatnią noc Asena w jego dawnym świecie. Tę rozmowę wspominał bardzo często. Jej, i tylu innym przyjacielskim gawędom z Bułgarem — nadzwyczaj dużo zawdzięczał. Widział w nim swego duchowego przewodnika, nauczyciela a zarazem najwierniejszego słuchacza tych z pozoru utopijnych panoram przyszłego świata, które teraz on — poeta u władzy, wprowadzał w czyn. Tego dnia siedział od rana nad nowym tekstem Konstytucji Planety. Skreśliwszy zdanie, które nie zadowoliło go, zanotował na marginesie: „Wolności słowa należy się ten sam bezkres, co wolności myśli". Kiedy podniósł wzrok znad karty papieru, znieruchomiał: w drzwiach stał Asen.@ Cosimo przetarł oczy. — Sen? Albo zwid osobliwy, wywołany przez samego Asena korzystającego z tajemniczych możliwości w swoim nowym świecie?@ Na to zdumienie odpowiedział mu znajomy głos:@ — Jestem.@ Kiedy przywitali się i przybyły usiadł, Cosimo zapytał:@ — Jak się tu znalazłeś? Nawet warta nie powiadomiła mnie, że przyszedłeś.@ — Nie przekupiłem wartowników — odparł Asen.@ Wypowiedziane z całą powagą, tak to nie współbrzmiało z jego dawnym stylem bycia, że Cosimo zapytał w roztargnieniu:@ — To jesteś naprawdę ty?@ Asen rzucił tym samym poważnym tonem:@ — Przyjechałem, aby rozmówić się z tobą.@ Cosimo był oszołomiony sytuacją. Asena widział ostatni raz na chronomocyjnym ekranie. Wtedy tak się zdenerwował, że z taśm późniejszych seansów wolał go nie oglądać, a tylko słyszeć. I oto teraz zjawił się osobiście. Włoch wpatrywał się w niego z najwyższym natężeniem uwagi. Pragnął błyskawicznie ocenić, czy Asen bardziej przypomina tego z seansu, czy tego z życia. Wówczas u Belta, w scenerii jak gdyby przeniesionej z teatru, stojący na tle pustej płaszczyzny i pustego nieba, wyolbrzymiony samotnością w obrazie — przerażał jak posąg, który mówi. Teraz przybliżony o stulecia, siedzący zwyczajnie na tym samym krześle, co podczas tamtej pogawędki, sprawiał ludzkie wrażenie. Gdyby nie sztywny wyraz jego twarzy, Cosimo uznałby, że zgoła się nie zmienił. A jednak czekał cierpliwie, co w dalszym ciągu powie ten niezwyczajny przybysz — druh? poseł Ziemi? podróżnik po epokach?@ — Zstąpiłem rozmówić się z tobą w obronie mojego świata — powtórzył Asen.@ — To znaczy... naszego świata — sprostował Cosimo.@ — Mojego. Ty go nazywasz Przyszłością.@ Spojrzeli sobie mocno w oczy. Z wzroku przybysza biła inteligencja i pewność siebie. Nic ponadto. Cosimo zbyt dobrze pamiętał swobodne gawędy z Asenem, aby tę sytuację uznać za normalną. Mógłby zapomnieć wszystkie inne, tylko nie to. Czuł, jak dojrzewa w nim gniew i nawet nie zastanowił się, że powinien panować nad tym gniewem. Nie przypomniał sobie, że w rozmowach z Beltem właśnie on usprawiedliwiał Asena, najdziwniejszymi zachowaniami się przyjaciela i powiernika marzeń obarczając presję epoki, a nie jego osobę. Na to mógł się zdobyć jednak tylko z oddalenia. Teraz, niewiele myśląc, wyrzucił z siebie:@ — Jesteś tym, co usta człowieka wymawiają najbardziej niechętnie: renegatem.@ Zaległa trudna cisza. Asen siedział z twarzą mumii. Wenecjaninowi zrobiło się przykro. Zawsze skory do pojednań, najchętniej wycofałby się z tej zaczepnej pozycji. Spróbował:@ — A może ty nie wyparłeś się nas, tylko ,,tam" jest coś takiego, co kiełzna twoją wolną wolę? Jeśli tak — powiedz, albo tylko kiwnij głową. Wtedy wszystko zrozumiem...@ — Niczego podobnego nie ma u nas — odparł Asen.@ — ,,U nas"... — Cosimo powtórzył z niechęcią. — A może w tamtym niepojętym świecie taka zmiana skóry przestała uchodzić za zdradę?@ — Tu nie ma żadnej zdrady — powiedział Asen dobitnie.@ Cosimo pogrążył się w zadumie. Potem przemówił:@ — Nieraz dyskutowaliśmy o historii. Braliśmy ją pod lupę, nicowaliśmy na wszelkie sposoby — po to, by zrozumieć dzień dzisiejszy i poszukiwać ludzkiego jutra. Tam nie ma spraw oderwanych, ,,rzeczy samych w sobie". Identycznie zresztą — w życiu organizmu, w rozwoju narodu, w transformizmie idei poprzez ludzkie dzieje. Tak samo w astronomii. Każde Dzisiaj jest drogocenną klamrą spinającą przeszłość z przyszłością, a płynie strumieniem bez źródeł i bez ujścia, ku świetnym pożarom i mrokom, gdzie planety powstają z materii słońc i pyłów, znowu wtapiają siebie w gwiazdy i w mgławice, rodzące i rodzone. Gdyby Słońce było pięć razy większe, promieniowałoby stabilnie tylko miliony lat — zamiast miliardów. Na Ziemi nie powstałoby żadne życie. Wszystko zawisa od wszystkiego. Inny byłby charakter naszej kultury europejskiej, gdyby Miltiades uległ Persom pod Maratonem, a Sobieski — Turkom pod Wiedniem.@ — Nie naszej kultury, tylko twojej — poprawił Asen.@ — Jakże to? — zdumiał się Cosimo. — Czyżbyś wierzył, że twoja epoka, pewnie bardzo mądra — nastała z próżni, podobna greckim mitom o ludziach wyrosłych z ziemi, bez rodziców?@ Asen wyjaśnił:@ — Nie jesteśmy spadkobiercami niczego, cokolwiek znasz. Przecież wiesz od Belta, czemu tak się stało.@ — Zapaść Czasu?@ —- Tak. Oczywiście zachowaj dyskrecję.@ — Zachowam, skoro chcesz, ale co w tym oczywistego? Sądziłem, że teraz ludzkość dowie się prawdy o tamtym świecie.@ — Twój świat posiada głęboką wartość — dla siebie. Mój — tak samo. Jesteśmy zbyt różni, by mieć sobie coś budującego do powiedzenia. Tego nie pojęli żałosni apostołowie prawd zaczerpniętych z powietrza.@ Cosimo zamyślił się.@ — Powiedz, czemu spośród dwudziestu ludzi wróciłeś tylko ty?@ — Mimo to, nazwałeś mnie renegatem.@ Cosimo posmutniał. Zrobiło mu się niezmiernie przykro.@ — Przepraszam cię. Nie powinienem wyrokować o sprawach, których nie znam. Pamiętasz, że zawsze byłem porywczy. A wiesz, dlaczego się uniosłem? Wyobraziłem sobie,-że wyparłeś się nas. Ty —• primus inter pares! Któż przyjąłby obojętnie taką potworność?...@ Asen, jakby tego nie słyszał, -nawiązał do poprzedniego pytania:@ — Zostawmy na boku, dlaczego nikt inny *nie zechciał wrócić. Natomiast nie taję, czemu ja przyjechałem.@ — Słucham ciebie.@ — W pierwszym rzędzie — nie zaperzaj się usłyszawszy, że przybyłem bronić dobra mojej społeczności. Mojej obecnej społeczności — o ile wolisz tak.@ Wenecjanin pomyślał: „Więc jednak..." — ale przemilczał.@ — Powtarzam, że nie jestem zdrajcą — podjął Asen. — W tej chwili mówię o tym nie w imię etyki, tylko logiki. Musisz to wiedzieć, abyśmy w spokoju rozważyli doniosłe sprawy — bez obaw, -że będziesz powracał do tamtego. Mówiąc najogólniej — narobiliście nam okropnego bałaganu, nasyłając tuzin tak zwanych parlamentariuszy. Zamierzasz mi przerwać, że tej biedy w pierwszym rzędzie napytałem ja...@ — Skąd wiesz?@ — Idźmy dalej. Chcę, abyś pojął, że łączenie tego, co działałem w twojej epoce, z tym co czynię teraz — kryje logiczną sprzeczność. Rozmawialiśmy tuż przed moją podróżą. Dla ciebie, to było miesiąc temu. A dla mnie?...@ — Mój organizm także postarzał się o ten miesiąc — ciągnął Asen. '— Ale nie o to chodzi- Poza właściwościami charakteru i pamięcią przeszłości, nie ma żadnej więzi międzymną, jakiego znałeś — a mną, który siedzę przed tobą. To nagi fakt przyrodniczy, niezależny ode mnie. Zbytecznie zastanawiasz się, czy nadal zasługuję na to zaufanie, jakim cieszyłem się u ciebie. Nikt mnie nie zaagitował, nie przerobił, nie wychował od nowa. To, że należę immanentnie do innego wymiaru rzeczywistości niż ty — jest sprawą całkiem odrębną.@ — Czy słowa ,,wymiar" użyłeś w przenośni? — rzeczowo spytał Cosimo.@ — Ono dobrze oddaje istotę zasadniczej, jakościowej różnicy między twoim a moim światem. Nie przyjmuj go tak, jak czynią pisarze-fantaści: że astronauci dzięki jakiejś sztuczce wpadli z przestrzeni zwyczajnej w nadprzestrzeń, później wniknęli do podprzestrzeni, przebili materialną przegrodę z korpuskuł Czasu, i tym podobne. Zapewniam cię, że pomiędzy wami a nami nie stanęło nic z tych sensacji.@ — Mimo to odnoszę wrażenie, iż można się przesiedlić tylko od nas do was — a nigdy odwrotnie.@ Jak majowa błyskawica, olśniło Asena nagłe poczucie braterstwa z krainą swej młodości. Tę nieoczekiwaną solidarność skrzesiła duma z tego, co świadczy o wrodzonej inteligencji człowieka. Tylko tu mógł ją sprawdzić, na prawdziwych ludziach. Niegdyś i on był jednym z nich. Jakże to dawno! ,,W przeminionym wcieleniu" — pomyślał. Głośno powiedział:@ — Tak jest rzeczywiście.@ — Czy to się wiąże z jednokierunkowym nurtem Czasu? — spytał Cosimo.@ — Nie.@ — Sądzę — ciągnął Włoch rozpoczętą myśl — iż Rzymianin, który odwiedziwszy moją epokę wróciłby do swoich, nie byłby tak ograniczony, by potem całe życie tęsknić za samochodem, radiem, wideofonem...@ — Masz słuszność — potwierdził Asen. — Wcale nie uważam, aby twoje pokolenie było głupsze od starożytnych; albo od mojego społeczeństwa. Gdybyś nawiązał łączność z jakąkolwiek epoką sprzed Wielkiego Przełomu — o którym słyszałeś z ust Belta — sytuacja dałaby się porównać do wycieczki Rzymianina w twoje czasy. Musimy jednak rozpatrywać to, co realnie się przydarzyło. Nie licz na możliwość wypadów do nas w celach naukowych, turystycznych, rozrywkowych lub jakichkolwiek innych. My jesteśmy przepaścią bez dna. Cokolwiek wpadnie w nią, nigdy nie powróci.@ — A jednak ty wróciłeś.@ — Na bardzo krótko — zastrzegł się Asen. — Przyjechałem po tor aby cię dobitnie przekonać, że koniecznie trzeba poniechać dalszych migracji ludzi pomiędzy oboma naszymi światami.@ Na twarzy Wenecjanina odbiło się zdziwienie.@ — Przecież nie wysłaliśmy nikogo więcej. A misję tych dwunastu właśnie ty przygotowałeś. Potem udałeś się sam.@ — Nieważne. Powtarzam ci, że mnie z wtedy, oraz mnie dzisiejszego — nie można łączyć, gdyż to przeczy zdrowemu rozsądkowi. Ponadto, działałem na ślepo. O świecie, do którego wysłałem ludzi — wiedziałem tyle samo, co Newton o budowie atomu.@ — Niech cię nie gorszy — podjął Asen po krótkiej pauzie — że przemawiam od mojego społeczeństwa. To wcale nie oznacza, abym wobec was był tylko lojalny. Któż odtrąci, przekreśli, sponiewiera wspomnienia dzieciństwa? A właśnie tak widzę swoje życie spędzone z wami. Nie zostałem nasłany tu przez nikogo.@ — Powiedz mi — spytał Cosimo — czy tam spełniasz jakąś eksponowaną rolę?@ — Żadnej. Nikomu nie przewodzę i nie słucham niczyich rozkazów. U nas nie bywa inaczej. Przyjechałem, aby w zgodzie z sumieniem, podkreślam: tym, co dawniej — przedstawić Ziemi mej młodości sytuację, jaką wytworzyło przerzucenie dwudziestu ludzi pomostem Czasu. Nie utrudni rokowań to, iż reprezentuję odrębny świat. Pomiędzy dobrem waszego a naszego społeczeństwa brak konfliktowych rozbieżności — bo brak punktów stycznych. Nie chcemy ciągnąć od was żadnych korzyści. Brutalnie zaingerowaliście w nasze sprawy — choć w dobrej wierze, co wiem po sobie.@ — Czy pragniecie jakiegoś zadośćuczynienia? — spytał Cosimo. — Czegoś takiego, jak reparacje wojenne w minionych wiekach?@ — To nie tak wygląda — odparł Asen. — Materialne odszkodowanie zgoła nie wchodzi w rachubę. Nawet nie moglibyście go nam dać.@ — Jak to? — zdziwił się Włoch. — Z pomocą maszyny Czasu potrafimy przesłać wam wszystko, co nie zajmuje zbytniej objętości. Na przykład najdroższe tworzywa syntetyczne, brylanty, dzieła sztuki.@ Asen przecząco poruszył głową.@ — Nie nęcą nas żadne substancje, rzadkie i poszukiwane w twoim świecie — bo możemy ich mieć, ile nam się żywnie spodoba. Dzieł sztuki też nie chcemy...@ — Aha, rozumiem — przerwał Cosimo. — W naszych czasach, wojny stały się wykluczone. Wobec tego, tylko znikomy ułamek rzeźb,' obrazów, miniatur oraz innych artystycznych drogocenności — przepadnie w nadchodzących wiekach, wskutek wypadków losowych. Gdybyśmy przesłali je wam — zyskalibyście to, co już posiadacie. Rzeczywiście — zastanowił się — spowodowałoby to sytuację mocno dwuznaczną: duplikaty rzeczy niepowtarzalnych? Nawet nie mam pojęcia, jak to rozumieć.@ — Dla nas to nie byłyby ani duplikaty, ani oryginały — objaśnił Asen.@ Zdenerwowany tym mimowolnym ;wynurzeniem, dodał pospiesznie:@ — Lepiej nie zastanawiaj się nad takim paradoksem.@ Zapadło dłuższe milczenie, które przerwał Cosimo:@ — Powtórz mi ostatnie zdanie. -@ — Po co? — spytał Asen spokojnie. — Czyżbym wyraził się niejasno?@ — Dostałem dziwnego zawrotu głowy i mam wrażenie, iż jakaś dosłyszana informacja, bardzo ważna, uleciała mi z pamięci.@ —• Powiedziałem, że nie potrzebujemy waszych dzieł sztuki.@ — Aha...@ Do pokoju wpadła jaskółka, zatoczyła krąg pod sufitem i wyfrunęła oknem. Asen uniósł się na krześle, odprowadzając ją zachwyconym wzrokiem.@ To podekscytowanie gościa nie uszło uwagi Cosimo.@ — Czy u was nie ma jaskółek? — spytał.@ Asen odpowiedział po krótkiej chwili:@ — Umówmy się, że poniechasz zbędnych- pytań. Nie umiem kłamać. Ratować się unikiem, też niemiło. Wróćmy do przerwanego tematu. My nie pragniemy od was ani materialnych odszkodowań, ani moralnego zadośćuczynienia. Nie oczekujemy przeprosin, wyrazów ubolewania, deklaracji przyjaźni. I tak rozbiegniemy się po bezdrożach Czasu, twoja ludzkość i moja — jak dwa meteory, które przypadkiem i tylko raz spotkały się na kosmicznych rozstajach. Natomiast musicie ukrócić zło, jakie wyrządziliście nam mimowolnie. Jest to dług honorowy, który w imię etyki zarówno waszej, jak i naszej rzeczywistości — koniecznie winniście spłaci.ć. On was zobowiązuje tym mocniej, że gdybyście tego zaniedbali — nie grozi wam zemsta z naszej strony.@ — Czy nie potrafilibyście nam zaszkodzić?@ — Nie chcielibyśmy. A może nie umielibyśmy... To naprawdę trudno precyzyjnie wysłowić po waszemu. W każdym razie — w tym miejscu różni się zarówno nasza moralność, jak nasza psychika.@ — Na waszą korzyść? — spytał Cosimo.@ — Stwierdzę jedno: wy jesteście najgroźniejszymi drapieżnikami Planety. A my nigdy nie byliśmy nimi.@ — Bo wytępiliście całą faunę?@ Asen uznał, że powiedział za dużo.. Po chwili Cosimo wstrząsnął się. jakoś nienaturalnie i rzucił z irytacją:@ —v Co ty ze mną.wyrabiasz? Nie chcę być królikiem doświadczalnym.@ — Czemu tak się wzburzyłeś?@ — Znów dostałem zawrotu głowy i czuję, że coś ważnego uleciało mi ze świadomości. Dotąd nie miewałem takich sensacji. A dziś już drugi raz! Powiedz szczerze, jak to robisz?@ Asen odparł bez namysłu:@ — Nie wyjawię ci, jak robię, bo po co? Istotnie, wymazałem z twojej pamięci informację, której udzieliłem ci niepotrzebnie.@ Cosimo odparł stanowczo:@ — Umówmy się, że zaprzestaniesz tego. Również chcę wiedzieć, czy to nie zaszkodziło mojemu zdrowiu, albo — co gorsza — nie zaśmieciło mojej natury jakimiś dodatkowymi możliwościami, które czynią człowieka istotą inną, więc pośledniejszą.@ Asen puścił tę zaczepkę mimo uszu.@ — Nie obawiaj się. Dla organizmu znaczy to mniej więcej tyle, co hipnoza. Wymazywane informacje pozostawiają pewien ślad, ale wyzbyty dowodu pewności. Tym sposobem można kogoś przekonać do jakiegoś twierdzenia — mimo że nie zna on argumentu, który go przekonał. U was istnieją praktyki nieco podobne — choć wzbogacają materiał pamięciowy, zamiast uszczuplać go. Od pół wieku stosujecie taki trick reklam kinowych: na ekranie ukazuje się przez drobny ułamek sekundy napis zachwalający jakiś towar. Ten napis nie utrwala się w oku, bo nie starczy czasu — a jednak zostaje zapisany w świadomości na tyle, że ludzie po wyjściu z kina odczuwają potrzebę robienia dodatkowych, nie zaplanowanych sprawunków. To samo dotyczy metod uczenia się podczas snu, które forsujecie z coraz większym rozmachem.@ Cosimo nie ustępował:@ — Obstaję przy swoim. O ile chcesz mnie zjednać dla jakiejś tezy — musisz ją uzasadnić i pozwolić mi zatrzymać w pamięci to uzasadnienie.@ — Chciałem jak najlepiej — powiedział Asen.@ — Tak się nie postępuje z przyjacielem — odparł Cosimo. — I nie wiem, po co to robiłeś. Wszak mogłeś zastrzec sobie dyskrecję.@ — Nie zrozumiałeś moich intencji. Mierzenie ich kategoriami przyjaźni albo wrogości mija się z sensem. Tu chodzi o użyteczność. Jak mam ci wyjaśnić charakter szkodliwości apostołów? Zbyt mało wiesz o moim świecie.@ Cosimo zapalił się nagle:@ — W imię czego skąpisz mi tej wiedzy? Czy pamiętasz nasze dawne dyskusje nad Człowiekiem, twórcą kultury? Byłeś moim najlepszym powiernikiem. Ileż twoich marzeń, nawet tych pozornie utopijnych — wcielam w życie na swoim stanowisku, które także zawdzięczam tobie! Zrozum, że poznanie całkiem nowego rozdziału ludzkości da mi — drogą porównań, przemyśleń, przeciwstawień — kolosalnie dużo dla dzieła, którego teraz dokonuję.@ — Nie da ci nic — uciął Asen.@ — Czy dlatego, że mi nie powiesz?@ — Nie tylko.@ — Słyszałeś coś o reformach, jakie przeprowadzam? Czy one choć trochę leżą ci na sercu?@ Asen zaprzeczył ruchem głowy.@ — Nie poznaję cię! — impulsywnie zawołał Cosimo, a głos jego dźwięczał bólem i skargą. — Co ciebie w ogóle interesuje?@ — Bezpośrednio — tylko moje doraźne przyjemności w nowym świecie. Dziwisz się? To jest właśnie Przyszłość. Czy nadal pragniesz ją poznać?@ — Z całej duszy. To przecież historia.@ — Cóż z tego, kiedy nie twoja... Historia ludzkości zakończyła się pewnego dnia. Nie znam tej daty. Świat, w którym żyję, równie dobrze mógłby dziać się nie na Ziemi, ale gdziekolwiek w Kosmosie. Zresztą, to już nie Ziemia — jak wiesz z opowiadań Belta.@ Cosimo był wstrząśnięty do głębi.@ — Wiem. Ale w takim razie, poznanie modelu całkiem obcego społeczeństwa też będzie dla mnie nadzwyczaj pouczające. Historia Rozumu nie musi być wzorem do naśladowań. Częściej dostarcza przestrogi.@ — A cóż ty na to — spytał Asen — że nawet określenie ,.społeczeństwo", którego dla wygody nie unikam w tej rozmowie, jest nadużywaniem terminu językowego? Człowiek Przyszłości przestał być istotą społeczną w takim rozumieniu, w jakim dotyczy to was, także mrówek, pszczół, termitów,@ — Nie^wymażesz mi tego z pamięci? — szybko, niemal błagalnie spytał Cosimo.@ —- Nie." Umawiamy się,-że- już nie będę. Dyskrecji też nie przyrzekaj. Natomiast będę mówił tylko to, co ci niezbędne dla zrozumienia zgubnej roli apostołów w moim świecie.@ Cosimo ucieszył się.@ — Chciałbym ci pomóc złagodzić to zło -— choćby przez wdzięczność wobec ciebie i pamięć dawnej przyjaźni.- A to jest ważkie słowo w moim świecie.@ — Wiem — potwierdził Asen.@ — Orientuję się — rzuci! Wenecjąnin — że delegaci ludzkości zostali wybrani najfatalniej, jak tylko było możliwe. W moim sumieniu stawiam ich niżej od tych kryminalistów, przed których niegodziwością mieli was bronić.@ Asen zdumiał się, pierwszy raz od przybycia w ojczystą epokę.@ — Jak doszedłeś do tej konkluzji?@ Dowiedziawszy się, że Cosimo sięgnął po kartoteki komputerowe, które potem uchwalił zniszczyć na całym świecie — przybysz pojął, w czym rzecz.@ — Czy zapoznałeś się także z życiorysami byłych więźniów? — spytał.@ — Nie. To byłoby nadużycie władzy. Jedynie dbałość o dobro publiczne usprawiedliwia mój wgląd w tę osobliwą dokumentację. Właśnie wtedy wysłuchałem seansu, w którym oznajmiłeś, że parlamentariusze sieją zło. Byłem zaszokowany. Skoro jednak z.tych bezdusznych kronik poznałem ich życie — dało mi to bardzo dużo do myślenia. Gdyby nie ty, może nigdy nie zainteresowałbym się tym curiosum.@ — Wiesz, czemu spytałem o tamtych sześciu?@ — Chyba dali się we znaki.@ — Ani trochę. A właśnie ich obawiała się wasza ludzkość. Dlatego wysłaliście dwunastu „nieskazitelnych". Chcąc ostrzej, bardziej bryłowato. naświetlić tobie rolę, jaką odgrywają apostołowie — rozpocznę od kryminalistów, tu potępionych jako wyrzutki społeczeństwa. Znam ich życiorysy oraz rodzaje przestępstw, za jakie odsiadywali karę. To było mi potrzebne, kiedy współdziałałem z Trybunałem Mediacji z Przyszłością. Również wiem, czyrn się kierował Belt typując właśnie ich. Chodziło mu w pierwszym rzędzie o przestępców z profesji, a nie z przypadku. Fizyk rozumował, że po wyjściu na wolność — wznowią swój dawny proceder. Skąd miał wiedzieć, że ta logika załamie się w innym świecie? Z całą otwartością wyznał w swoich zapiskach, że za główne kryterium ;wyboru przyjął popełnianie przestępstw wyłącznie z chęci zysku.@ — Żaden z tych ludzi — ciągnął Asen po krótkiej pauzie — nie znalazł pola do popisu w nowych warunkach. Złodziej samochodów przestał kraść je nie tylko dlatego, że samochodów u nas nie ma — ,ale ponieważ wszelkiego typu pojazdy można wziąć legalnie. Samo pojęcie kradzieży traci sens tam, gdzie każdą upragnioną rzecz ma się do dyspozycji. Wy byście powiedzieli: na własność. Fałszerz banknotów nie mógłby owoców swego sprytu złożyć nawet w muzeum — gdyż nie wiedziano by, co to jest. Tyle samo znaczy podrabianie podpisów w świecie, w którym nikt nie posługuje się pismem, nie zawiera jakichkolwiek transakcji ani umów, nie sporządza weksli, zaświadczeń, poręczeń; gdzie w ogóle nie ma żadnych dokumentów. Już jedna tylko cecha naszej rzeczywistości: brak pieniędzy i absolutna dostępność każdych dóbr — wyklucza wszelkie rodzaje przestępstw opartych na chęci zysku. Patrząc z rozleglejszej perspektywy, tych sześciu zajmowało się u was jednym i tym samym: zdobywali bogactwa nieuczciwymi drogami — zamiast pracą. My nie znamy pracy zarobkowej, a wszystko bierzemy darmo. Jak widzisz, w tym obrazie różnica między waszymi przestępcami a uczestnikami naszego świata rozpływa się we mgle. Tyle tylko, że my uzyskujemy to samo bez niczyjej krzywdy.@ — Jednego nie pojmuję — wtrącił Cosimo. — Wasza ludzkość jawi mi się obca, oschła, może bezduszna — ale nie chamska. Jeśli tak jest, musi was razić prymitywizm tych osobników, ich brak głębszych zainteresowań, wulgarne zachcianki, chęć użycia za wszelką cenę. Belt mi mówił, że ten durny Zygfryd, który zwodził go ewentualnością powrotu — przychodził kompletnie pijany. Czy nikt się temu nie dziwi?@ — Bynajmniej.@ — Czyżby alkoholizm panował tam nagminnie?@ — W ogóle nie używamy napojów wyskokowych.@ Cosimo był całkiem zdezorientowany.@ — Więc skąd ten debil wziął wódkę?@ — Z automatu.@ Wenecjanin szeroko otworzył oczy.@ — Wódki u nas nie ma — wyjaśnił Asen — ale każdy automat publiczny sporządzi na poczekaniu, co się zechce: spirytus, narkotyk, dowolną truciznę.@ Cosimo zadumał się.@ — Rozumiem, że oni przestali popełniać przestępstwa, bo nie mają jak. Ale czy nie są szkodliwi przez samo tylko rzucanie się w oczy?@ — Giną w tłumie. Nawet przestali się chwalić egzotycznym pochodzeniem — bo to im utrudniało kontakty z ludźmi. Roztopili się wśród nas — nie odstający, niezauważalni.@ — I naprawdę niczym nie rażą? — zdziwił się Cosimo. — Choćby nędzą duchową, kompletnym brakiem ideowości...@ — Tu mam ciebie! — przerwał Asen. — Z twoich ust padło ważkie słowo: „ideowość". Gdyby nie ona, wasi wysłannicy byliby zwykłymi konsumpcyjnymi obywatelami. Sami mieliby spokój i nie mąciliby spokoju innych. Ja też nie potrzebowałbym tu przyjechać.@ Cosimo zaniemówił z wrażenia. Asen rzucił w odpowiedzi jego myślom:@ — Najprzód musisz mocno sobie uświadomić, że rozmawiasz nie z tym Asenem, którego znałeś — ale z istotą z innej planety. Bez tego — nadal widzisz we mnie renegata, który nie tylko wyparł się duchowego dziedzictwa, w jakim wzrósł, ale na dobitek pragnie strącić ciebie z orlego lotu i wdusić w ziemię jak glistę. Tymczasem człowiek jest emanacją swojego świata: moralnych oraz intelektualnych dóbr jakiejś jedynej, niepowtarzalnej epoki. Ileż ludzkich uwzniośleń, rozszumiałych szlachetnością — zmyły powodzie i rozwiały sztormy lat! Czy ciebie samego bardzo wzrusza rywalizacja średniowiecznej Wenecji z Genuą — aż do zwycięstwa pod Chioggią? Albo później, trwające trzy wieki boje twego rodzinnego miasta-państwa z turecką nawałą — w obronie bałkańskich kolonii, o Cypr, o Kretę i setki drobniejszych wysp? Ta epopeja walki i wielkości, połysku sił, pulsowania i przelewania krwi, tamto wyznanie wiary weneckiego mocarstwa — jest dziś tylko spłowiałą kartką z historii Włoch na rubieżach ziem włoskich, u styku ze światem słowiańskim. A cóż dopiero mówić o scholastycznych dysputach, narodzinach nowych wiar i upadkach ugruntowanych wierzeń, prądach umysłowych, artystycznych, społecznych, mesjanizmach i ateizmach — które ludzi dużego formatu spalały w namiętności odkrywania- prawdy, a nieraz i na stosie? Oni wszyscy ufali serdecznie i niezłomnie, że tworzą rzeczy nieśmiertelne, konieczne, najdonioślejsze pod słońcem.@ Cosimo zaoponował.@ — Mylisz się. Żadna ludzka myśl nie została rzucona w próżnię. Dlatego żadna nie przepadła. To, co nazywamy kulturą, jest żniwem dobra i zła, prawd i fałszów, błądzenia po omacku i poszukiwania modus vivendi. To proces znacznie starszy od pisanej historii. Wzloty ducha ludzkiego największe, najdoskonalsze — wygrały próbę czasu, gdyż olśniewają same w sobie, nawet kiedy przestały karmić idee, którym niegdyś służyły. Któż zaaprobuje dziś bez zastrzeżeń poglądy któregoś z greckich filozofów? Lecz jakże kaleka byłaby nasza kultura bez tych żagwi, których płomień rozświetlał mroki dzikości świata, blask swój rzucając aż na nasze twarzef Wiemy z pewnością, że świat.nie powstał ani z wody, ani z powietrza, ani z ognia, ani z ziemi — ale czyż dlatego Tales, Anaksymenes, Heraklit i Ksenofanes mieliby utonąć w niepamięci? A ich spadkobiercy, roślejsi w chwałę? A zastępy myślicieli wszystkich krajów i wszystkich epok? A nieśmiertelność pięknego słowa? Nikt dziś nie wierzy w bogów olimpijskich. O ileż jednak uboższy byłby nasz świat bez ich przygód w Homerowej iluminacji, niesionych wierną sztafetą dwudziestu ośmiu wieków! A twórcy wielkich teorii przyrodniczych, które zdewaluował czas... Ich geniusz nie poszedł na marne. Kopernika musiał poprzedzić Ptolemeusz, Einsteina — Newton, Darwina — Lamarck. Dziś korygujemy wizje tych nowych -prawodawców nauki, a potomni przemienia i zaokrąglą również nasze widzenie świata.@ — Zgoda — rzucił Asen. — Ale tak się dzieje dlatego, że ludzka kultura ma swój czcigodny rodowód, który z historii sięga w prahistorię, a dalej — do antropogenezy. Jednak musi nadejść kres, nie pozastawiający śladu po tym, co było...@ — O, nie! — żywiołowo przerwał Cosimo. — Dużo rozmyślałem nad tymi sprawami, poszukując twarzy człowieka w zwierciadle Kosmosu. I jestem pewien, że naszą codzienną krzątaninę można całkiem realnie powiązać z nieskończonością czasu i przestrzeni. Przywykliśmy korzystać z doświadczeń innych ludzi: w rodzinie, w społeczeństwie, w światowej kulturze. Rzadko kiedy uświadamiamy sobie, jak bardzo daleko sięgają te ogólnoludzkie kontakty. A one wiodą przez gościńce, drogi i ścieżki, ha których zawieruchy, kataklizmy, wydarzenia dziejowej powszednie, patos -historii oraz nazwyklejsza niepamięć — z dawien dawna starły ślady ludzkich stóp. Wierzę mocno, że w tych doświadczeniach, zasnutych mgłami niewymiernych oddaleń, uczestniczą zarodzie innych kultur — nigdy nie .związanych z Ziemią — które nie znanymi nam kosmicznymi nurtami spłynęły do skarbca Ludzi. Nie było takiego narodu, choćby małego albo prymitywnego, którego ziarna kultury nie przeniknęły w inne gleby jeszcze wówczas, kiedy on sam od dawna przeszedł do historii, albo zgoła do legend. Wprost trudno sobie uzmysłowić tak dramatyczne marnotrastwo emocjonalnych oraz intelektualnych wartości, ażeby kultura całej planety, przemijalna jak wszystko we Wszechświecie, miała nie wniknąć żywą krwią w epopeje-innych psychozoów; aby jej patos istnienia sczezł, zdezintegrował się — zupełnie i bez śladu. Jeśli planetarne gniazda inteligencji rodzą się tak pospolicie, jak przypuszczają jedni uczeni, albo — zdaniem innych — w przeprowadzkach, od słońca do słońca trwają nieprzeliczone miliardy lat, to muszą istnieć drogi, któlymi w nieobjętych ogromach czasu i przestrzeni wymieszają się płomienie osiągnięć Rozumu. Wierzęr iż właśnie taki jest kołowy obieg myśli w Kosmosie — podobnie jak kołowy obieg pierwiastków w przyrodzie Ziemi.@ Asen zadumał się. Ten obraz świata, zrodzony uniesieniem poety — tak bardzo przypadł mu do gustu, że nie śmiał go zburzyć. Spostrzegł w nim zresztą szczyptę słuszności. — A może nawet tkwi tu wieszczba prawdy, jak w atomizmie Leukipa i Demokryta, głoszonym dwadzieścia trzy wieki przed odkryciem atomu?...@ — Ten porywający obraz — powiedział głośno — jest czymś w rodzaju kosmologii Rozumu. Nie chciałbym go przygasić. Zapewne coś takiego istnieje. Szlaków, na których przebiega to misterium, ledwo się domyślam. Twoja epoka poszukuje ich w postaci kosmicznych kontaktów; moja — nie. Któż zgadnie czy to, co wydarzyło się na Planecie — stanowi astronomiczną prawidłowość, czy rzadki przypadek? Pozostaje nagi fakt, że jedna kultura umarła — a druga narodziła się; lecz nowicjusze nie wiedzą, że żyją na kurhanach innej świetności.@ — Powracasz do zapaści Czasu? — pragnął upewnić się Cosimo.@ — Tak. Gdyby nie ona — apostołowie byliby nieszkodliwi; najwyżej śmieszni, jak żałosne widma przeszłości. Co więcej: również nasze osiągnięcia mogłyby wam wiele dopomóc. Pewne zaburzenia nurtu historii, wywołane taką akcją — same w sobie, nie oddziaływałyby rujnująco na ludzkość. A przecież tylko to się liczy.@ — Ty też tak uważasz?@ Asen zadumał się. Spojrzał przez okno na jesion, którego żółknące liście okapywały deszczem. W górę szyby szła biedronka, zatrzymała się i sfrunęła na parapet. Wędrowca z Przyszłości mocno otulił wiew te- go egzotycznego świata, w którym rosły drzewa i fruwały chrząszcze, płynęły rzeki i szumiały knieje, falowały wiatrem łany pszenicy i bawełny; w którym były szkoły, fabryki, urzędy. Świata, który wyśpiewywał własną pieśń sobie a muzom — czerpiąc mądrość z przeszłości, kochając dzień dzisiejszy i wierząc w Jutro. On sam wyfrunął z niego jak motyl z poczwarki, w inność zupełną, gdzie ponad epokami i zdarzeniami, oddzielony próżnią — narodził się nowy świat, jak nowa planeta.@ Cosimo spostrzegł zamyślenie swego gościa i cierpliwie czekał. Asen przeniósł wzrok na dawnego przyjaciela i powiedział wolno, z naciskiem:@ — Gdybym tak nie uważał, byłbym pozostał wśród was. Do podróży nie nakłoniły mnie żadne atrakcje Przyszłości: wszak ich nie znałem. Powiodło mnie tam sumienie — z którym nie urodziłem się, tylko wchłonąłem w siebie, jak oddech ojczystego świata. Również ono kazało mi zstąpić na rozmowę z tobą.@ Cosimo poczuł się raźniej. Chętnie powiedziałby wiele miłych rzeczy Asenowi — mlecznemu bratu dawnych marzeń, luminarzowi swojej epoki. Kiedy jednak spojrzał na posągowo nieruchomą twarz przybysza z zaświatów, jakby zesztywniałą beznamiętnym myśleniem — zapytał z powagą:@ — Co głębiej ukształtowało ciebie tamtego: Bułgaria, czy ludzkość?@ Asen pojął, że coraz bardziej odbiegają od kręgu spraw, dla których przyjechał. Był to dla niego relaks, podobny jak rozmowa z Kenczo. Do niej nawiązał.@ — Dziś odwiedził mnie mój brat z Sozopola. Rozmawialiśmy o Bułgarii, o naszych stronach, o naszym dzieciństwie. Wydobyłem z pamięci obrazy światar którego — dla mnie — już nie ma. Wtedy obudziły się w mym sercu dawne precjoza. Ojczyzna, ludzkość... Stąd, z mojej ponadczasowej spojrzni — widzę to inaczej niż widziałem w swoim rodzinnym świecie. Pierzchły emocje, świętości serca uleciały w inny wymiar. Wierz mi, że mój szacunek dla nich, oczyszczony i złagodzony znajomością spraw, o jakich wam się nie śni, jest jeszcze trwalszy niż był tu — Asen wskazał palcem ku ziemi. — Całość widzę jak owoc. Drogocenną pestką jest w nim Ojczyzna, bez której nie ma owocu. A miąższ, który ją otacza — to ludzkość; soczysty, ale jałowy, jeśli nie obrasta pestki — zahartowanej na skwary i słoty, opornej zębom wrogów, rodzącej nowe owoce. Gdyby było inaczej, Bułgaria starta z mapy na pięćset lat, turczona, mahometanizowana, spływająca krwią i łzami — mogłaby w twoich czasach być wszystkim innym, tylko nie Bułgarią. Człowiek twojej epoki jest silny — siłą własnej narodowej historii. Wy odczuwacie to bardziej osobiście. A ja — rozumiem głębiej i pełniej, bo z zewnątrz.@ Cosimo patrzył z przejęciem w duże, ciemne oczy Asena. Patrzył na jego twarz, przypominającą maskę. Kiedy zapytywał go o ojczyznę i o ludzkość — drżał przed najgorszym: że obcy zlekceważy teraz te święte wartości, którym był wierny w swoim rodzinnym świecie.@ Asen mógł odpowiedzieć myślom Włocha, ale nie chciał go speszyć. Cierpliwie odczekał, aż ten powie:@ — Zastanawia mnie ta dwunastka. Wiem, że wybraliśmy ich najfatalniej. Mimo to, dla mnie cała sprawa jest niezrozumiała. Jacy ci parlamentarzyści by nie byli, tępi moralnie, zbiurokratyzowni do szpiku kości, służalczy, nieuczciwie posłuszni władzy dla władzy jako takiej — tkwiły w nich pewne konwencjonalne ideały, choćby spojone nie z nimi samymi, a z kulturą naszego świata.@ — Tylko pozornie — zauważył Asen. — Ponieważ hołdowali im tabuistycznie, poddając się okolicznościom, dyrektywy sumienia wymieniając na sztywne kanony — ideały stroiły się w ich umysłach w tyranską szatę. Gdyby tobie kazano strzelić do człowieka, strzeliłbyś w powietrze. A oni — wedle rozkazu — mierzyliby prosto w serce.@ — Niektórzy z nich robili to nawet — rzucił Cosimo z obrzydzeniem.@ — Wiem — potwierdził Asen.@ — Nie chcę ich usprawiedliwiać — podjął Wenecjanin. — Myślę o czym innym. W nich tkwiła jakaś tępa i straszna dyscyplina, wąskie poczucie odpowiedzialności, bezduszne, bo nie wsparte sercem ani rozumem — ale bynajmniej nie urojone. Bez tego, bimbaliby na swoją pracę i na zadekretowane prawa; woleliby pójść na wódkę, niż spełniać polecenia przełożonych. Jednym słowem, bardziej przypominaliby postawą tamtych sześciu przestępców. Wtedy komputer nie uznałby ich za ,,nieskazitelnych".@ Po chwili dorzucił:@ — Rozmawiałeś z którymś?@ — Ze wszystkimi. Mam do nich świetny dostęp.@ — Nie unikają ciebie? — zdumiał się Cosimo. — Mówisz im przecież prawdę w oczy.@ — Dla nich — to szczyt satysfakcji, jakiego mogą dopiąć w naszym świecie.@ Włoch, teraz zdezorientowany do reszty, oczekiwał wyjaśnień.@ — Co byś wolał? — niespodziewanie spytał Asen. — Czy żeby nikt, żadnym słowem, nie powiedział i nie napisał niczego o twojej poezji — czy też, aby ciskano w ciebie gromy oburzenia za to, co tworzysz?@ Gosimo był zdziwiony takim nagłym przeskokiem, ale odpowiedział bez wahania:@ — Oczywiście to drugie. Artysta wcale nie czuje się źle, kiedy jest zwalczany. Ale jeśli nikt go nie zauważa — to gorsze od śmierci.@ — Widzisz... Tak samo każdy człowiek. Artysta nie jest wyjątkiem •— a tylko ma szczęście, że wrodzoną miłość sławy może zaspokajać. Dlatego łaknie, aby to zaspokojenie było jak najpełniejsze.@ — Zgoda — przytaknął Cosimo. — Ale w Przyszłość nie udał się ani jeden człowiek wyższego ducha.@ Asen odparł po chwili:@ — Każdy z nich miał, w swoim życiu tutaj, pewne ambicje — choć wyrosłe z innej gleby, niż twoje. Między tobą a nimi jest ta różnica — pomijając przepaść między lotem a pełzaniem — że ty łakniesz uznania wyłącznie u tych, którym przewodzisz; natomiast oni schlebiali swoim szefom, lekceważąc podwładnych. Gdybyś przemienił się wewnętrznie i wtedy uważał, iż czytelnicy są dla ciebie niczym, a krytycy — wszystkim, wówczas twoje ambicje byłyby tej samej próby, co u tych dwunastu worów do trawienia pokarmu -— jak im podobnych genialnie nazwał Leonardo da Vinci.@ — To są ludzie całkiem normalni — ciągnął Asen. — Tyle tylko, że o skamieniałym kręgosłupie etycznym. Obmierzłe zbiurokratyzowanie ich duchowego wnętrza zaszło tak daleko, że nie potrafią pogodzić się z zupełną odrębnością dwóch światów, które znają. W ten sposób sami wznieśli chiński mur — pomiędzy sobą a ludźmi, wśród których żyją. Ich osobisty dramat tkwi w tym, że pragnęli czegoś odwrotnego.@ — I co? Nie odzywają się do nikogo?@ — Wprost przeciwnie. Językiem walczą jak szpadą. Korzystają przy tym skwapliwie z pewnej właściwości naszego świata— dla której nadmieniłem ci, że człowiek Przyszłości zasadniczo nie jest istotą społeczną. U nas brak nie tylko życia rodzinnego, więzów przyjaźni czy zażyłości — ale w ogóle wszelkich powtarzalnych kontaktów międzyludzkich. Z czasów mego życia wśród was mógłbym wymienić setki znajomych, bliższych i dalszych. Każdego z nich poznałem w jakichś konkretnych okolicznościach — czy to w związku z moją pracą, czy z rodziną, uczelnią, życiem towarzyskim, albo zupełnie przypadkowo. Jednych spotykałem rzadziej, innych częściej, a byli tacy, z którymi los zetknął mnie na jedną ciekawą rozmowę. Niektórych pamiętałem tylko z powodu dziwnego nazwiska, bądź urokliwie brzmiącego imienia, innych tylko z twarzy, lub zaledwie z oczu, z uśmiechu, kobiety — z oryginalnej fryzury, czy sukni. Natomiast u nas — znajomymi są wszyscy: cała ludzkość.@ — Jak to? — zdumiał się Cosimo.@ — Wiem o co ci chodzi: że chłonność umysłu pozwala człowiekowi twojej epoki zapamiętać kilka, najwyżej kilkanaście tysięcy twarzy i nazwisk, a nie miliardy. U nas nie zapamiętuje się nikogo. Poza tym, byłbym w kłopocie jak określić człowieka: że to jest właśnie ten a ten. Nie ma nazwisk, ani stałych imion, zawodów, tytułów związanych z cenzusem bądź stanowiskiem, narodowości, warstw społecznych; nie ma różnic wykształcenia, a nawet — co ciebie powinno zdumiewać najbardziej — różnic w postawie etycznej oraz w stopniu inteligencji. Nie ma ani przyjaciół, ani wrogów. Wszyscy są kolegami, kumplami — trudno mi precyzyjnie nazwać to po waszemu. Gdy spotykają się pierwszy raz — są nader swobodni, jakby wychowali się pod jednym dachem. Gdy rozstają się na zawsze, za godzinę albo za chwilę — to tak, jakby jeden z nich wychodził na pięć minut do sąsiedniego pokoju.@ — Poznawszy ten obyczaj — ciągnął Asen — wasi parlamentariusze, jak ich szumnie nazywacie, wywnioskowali, że mają wyborny grunt dla swojej akcji propagandowej. Celowo użyłem tego sloganu, który w twoich czasach już trąci myszką — bo on dobrze oddaje specyfikę ich działalności. Nikogo nie razi sam fakt, że zaczepiają ludzi w miejscach publicznych; gorzej, że ich pouczają jak powinni żyć. To samo czynił Sokrates na ateńskiej agorze. Pomijając, że żaden z tych osobników nie posiada przymiotów mędrca — taka działalność, możliwa w starożytnej Grecji, a poniekąd i w waszych czasach, u nas jest niedorzeczna.@ Cosimo zdziwił się.@ — Skoro istnieją tam tak bardzo bezpośrednie stosunki wszystkich z wszystkimi — właśnie powinno to wyglądać o wiele naturalniej niż u nas.@ — Powinno... — powtórzył Asen. — Na to, nasz świat musiałby być czymś diametralnie odrębnym niż jest w rzeczywistości. Owszem, w samym nawiązywaniu rozmów z nieznajomymi — nie ma nic szczególnego. U nas tak robią wszyscy, każdego dnia.@ — W takim razie, co oni mówią napotkanym przechodniom? — zaciekawiło Włocha.@ Asen zastanowił się.@ — Wyobraź sobie taką sytuację: Poznajesz człowieka, który nie szokuje ciebie ani wyglądem, ani sposobem bycia. Ten obcy mówi ci w pierwszym zdaniu, że jest mieszkańcem takiej planety Układu Słonecznego, o której wiesz na pewno, że ona nie istnieje. Z drugiego zdania dowiadujesz się, że nie powinieneś spać w domu, w łóżku — tylko na wierzchołku drzewa, i koniecznie przed zaśnięciem wyć do księżyca. A z trzeciego wynika, że jeśli od dziś nie zastosujesz się do tego żądania — będziesz uwięziony i torturowany, ponieważ twój rozmówca jest władny to sprawić, i umyślnie w tym celu przybył. Jak byś postąpił w takim wypadku?@ — Wezwałbym psychiatrę — bez namysłu odparł Cosimo.@ — Tymczasem psychiatra mówi ci, że ten dziwny nieznajomy jest całkiem normalny. Mało tego. Z pewnych niezależnych oznak wnioskujesz, że to, co on głosi — jest nader prawdopodobne. Być może, jego planeta rzeczywiście istnieje, twoim najdonioślejszym nakazem etycznym jest wycie do księżyca i spanie na drzewie, a jeśli nie usłuchasz tego nakazu — będziesz więziony i męczony. Co począłbyś wtedy?@ Cosimo zdetonował się.@ — Doprawdy, nie wiem.@ Asen wyjaśnił:@ — Ukazałem ci analogię do roli apostołów. Specyfika mojego świata sprawia jednak, iż to przebiega u nas o wiele bardziej dramatycznie.@ Cosimo poprosił:@ — Wytłumacz mi jedno: I nauką i techniką nieporównanie górujecie nad nami. Jakże wam potrafi w czymkolwiek zaszkodzić garstka intruzów uzbrojonych w cięty język, który — jak uważacie — miele trzy po trzy?@ — Odpowiedź tkwi w tych cechach mojego świata, które najdobitniej różnią go od was. Jesteśmy zbiorowością krańcowo konsumpcyjną, w której nikt nie wyznaje żadnych ideałów. Nawet brak tego pojęcia. Nie taję, że żyjemy wyłącznie dla osobistej przyjemności — zaspokajanej na każdym kroku, bez żadnych starań, zdolności, zasług.@ — I nie czujecie się odczłowieczeni przez taki modus vivendi? — żywo spytał Cosimo.@ — My — nie. A czy jest tak, jak podejrzewasz — darmo szukałbyś obiektywnej odpowiedzi. Łatwo może zmylić to, że łączy nas nazwa: ludzie — tak samo jak wy.@ — Gdyby tu przyjął się taki styl życia — odparł Włoch z przestrachem w oczach — to byłby nasz koniec świata.@ — Tę rację da się odwrócić — zauważył Asen. — Przeniesienie waszych norm do nas — byłoby takim samym końcem świata. A właśnie na to zawzięli się wasi ,,nieskazitelni".@ Cosimo przeoczył wagę tego stwierdzenia. Usilnie a daremnie chciał jakoś wyobrazić sobie tamtą egzotyczną ludzkość, weselącą się do oporu. Spytał tylko:@ — I to się wam nie znudzi?@ — Bo nie znamy granic ani miary w różnorodności sposobów umilających życie. Ludyczne atrakcje, o jakich wam się nawet nie śni, są improwizowane przez automaty. Dlatego nie powtarzają się; tak samo jak ludzkie imię, które rodzi się i gaśnie niby gwiazda spadająca, za każdym razem inne.@ — Wytłumacz mi, dzięki czemu ludzkość bez ideałów nie popadnie w chaos.@ — Jak ci mówiłem, nie stanowimy społeczeństwa — w waszym rozumieniu. Dlatego nie potrzebujemy ponadosobistej więzi duchowej, spajającej rozproszone jednostki. Komputery również nie zajmują się niczym takim, co wy nazywacie rządzeniem. Zupełnie starczy, że ich funkcje usługowe zaspokajają wszelkie ludzkie potrzeby — nie tylko ludyczne. Automaty dostarczają nam dóbr materialnych oraz informacyjnych, a w razie rzadkiej potrzeby — leczą albo bronią.@ Asen podjął po chwili:@ — Wczuj się w naszą sytuację. Zrozum, że w takiej panoramie — człowiek, który o coś walczy, swoje poglądy wpiera innym i wykłóca się o uniwersalną doskonałość tych poglądów, siłą rzeczy uchodzi za wariata. Dlatego apostołowie od pierwszego dnia sprawiali mocne wrażenie szaleńców, choć na samym początku dalecy byli od spełniania tej narzuconej sobie samym misji w sposób zorganizowany, „programowo" — jak z emfazą określił to jeden z nich w rozmowie ze mną.@ — Choroby psychiczne zdarzają się w Przyszłości — ciągnął Asen. — Oczywiście, nie są plagą społeczną — jak tu, w twoim świecie tylu rzeczy nieodwracalnych... Wprawdzie nigdy nie oglądaliśmy tuzina wariatów na raz — ale kogóż to mogło emocjonować? Każdy wiedział, że powtórnie ich takimi nie spotka — bo zostaną wyleczeni przez automaty. Nikt sobie tym zresztą głowy nie zaprzątał. Jesteśmy pochłonięci własnymi przyjemnościami, a sensacje nie bawią nas ani trochę. Bomba pękła dopiero wówczas, gdy opowiadacze niesamowitości okazali się najzupełnie zdrowi. Nie wiedząc, co z tym fantem począć, komputery zwróciły się o pomoc do ludzi? — rzecz u nas niesłychanie rzadka.@ — To znaczy, konkretnie: do kogo? — spytał Wenecjanin. — Nie posiadacie żadnej władzy, ani nawet organizacji, której mógłby zgłosić swój dezyderat — obojętne — człowiek, czy komputer.@ — Do jakich ludzi, to bez znaczenia — odparł Asen. — Do tych, którzy znajdowali się najbliżej. Ważne natomiast, że taki był początek zła. Kiedy przestano lekceważyć to, co mówią apostołowie — zaczęto bać się ich. Dla nas, to był pierwszy lęk — od stworzenia świata.@ Cosimo zdumiał się.@ — Tak łatwo was zastraszyć?@ — Zrozum: ludzie w pełni władz umysłowych, którzy narzucają (a — być może — również wyznają) jakieś ideały — musieli wydać się zjawiskiem nadprzyrodzonym. Na dobitek, właśnie w ten sposób mówili o sobie!@ Włoch słuchał z wzrastającym zaciekawieniem — ale tak, jak się słucha bajki.@ — Nie potrafię pojąć — rzucił — że w pewnym ludzkim zgrupowaniu, o wiele wyżej rozwiniętym niż moje społeczeństwo — można obawiać się ,,proroków"r „wysłanników bożych" i tym podobnych oszustów albo mitomanów.@ — Rzeczywiście, tak się wydaje — odparł Asen. — Nasza ludzkość jest jeszcze bardziej, gruntowniej laicka od waszej. U was organizacje religijne tylko utraciły swoje dawne znaczenie. U nas — nigdy nie istniały. Dlatego nie znamy pojęcia religii. Posiadamy natomiast — o wiele podatniejsze niż wy — podłoże do tego, by religia mogła powstać.@ — Jakim cudem? — impulsywnie spytał Cosimo.@ — Dziwisz się, bo przymierzasz do własnego świata. U was, te sprawy są proste. Legendzie o stworzeniu Adama z gliny i Ewy z żebra Adama — przeciwstawiacie niepodważalne zdobycze antropogenezy. My nie mamy ani biblii, ani darwinizmu. Zapaść Czasu, ograbiwszy nas z dawnych realiów, wywołała dwuznaczną sytuację, jakby grawitującą właśnie ku cudowności: człowiek pojawił się na Planecie ni stąd, ni zowąd — deus ex machina. O tym, co było wcześniej — wiem ja, wiedzą pozostali imigranci. Cóż z ' tego, że nasz świat zna prawa rządzące ewolucją gatunków — nawet znacznie pełniej od was? Jest to wiedza teoretyczna, możliwa dzięki wysokiemu poziomowi chemii, cybernetyki oraz innych nauk. Także potrafimy sprawdzić ją w laboratorium, na sztucznie stworzonych układach biologicznych. Natomiast nie możemy sprawdzić w naturze: ani na zwierzętach — bo ich nie ma, ani na ludziach — bo parę wieków to okres śmiesznie krótki. A nawet gorzej; w gruncie rzeczy mamy mit: „Ludzie przylecieli z gwiazd". Reszta jest milczeniem. W tych warunkach, jeśli ktoś ukazuje — tendencyjnie spreparowaną — historię życia na Ziemi, a czyni to zgrabnie, bez prostackiego bajania o Adamie w rajUt tylko z perfidnym, uprawdopodobnionym bajaniem o transcendentnych pierwiastkach duszy ludzkiej, których ceną ma być wieczna nagroda albo wieczna kara — może znaleźć posłuch. Wypełnia bowiem tę resztą, która była milczeniem.@ i— Cóż z tego? Bez namacalnych dowodów? — zdziwił się Cosimo.@ — U was, zupełnie co innego — odparł Asen. — Rozprawiając o antropogenezie, zawsze możecie domagać się takich dowodów od adwersarza. I vice versa — przedstawić kopalne szczątki istot przedludzkich, na poparcie własnych poglądów. My nie mamy skamieniałości. Paleontologia istnieje, lecz jest nauką wysoce abstrakcyjną — jako gałąź egzobiologii.@ Po chwili przybysz z zaświatów dorzucił:@ — Nadal nie przekonuje cię to?@ Cosimo energicznie potrząsnął głową.@ — Czyż ludzie o tak wysokim intelekcie mogą uwierzyć w objawienie, w osobowego Boga i w tym podobne faramuszki? Na dodatek, pod wpływem czego: dwunastu samozwańczych kaznodziejów!@ Asen odparował:@ — Niepokojąco kojarzy mi się to z aforyzmem Woltera: ,,Znudziło mnie już słuchanie, że dwunastu ludzi założyło chrześcijaństwo. Chcę dowieść, że wystarczy jednego, aby je zniszczyć." Byłoby nazbyt tragiczne, gdyby w naszym świecie za osiemnaście wieków jakiś nowy Wolter miał sposobność to powtórzyć.@ Cosimo zamyślił się.@ — Zmartwiłeś mnie — wyznał ze smutkiem. — Czyżby rozwój nauk nie grodził przystępu zabobonom? I przy takich oszałamiających możliwościach, jakimi dysponujecie!@ — W tym wypadku właśnie wy macie przewagę nad nami — odparł Asen. — Wy już jesteście bezpieczni.@ Po chwili dodał:@ — Kiedy żyłem wśród was, na wierzenia religijne patrzyłem pogodnie: sine ira et studio.* Widziałem w nich coś w rodzaju świętego Mikołaja dla dorosłych. Nie kojarzyłem ich na co dzień z procesami czarownic, ani z sądzeniem luminarzy rozumu i uczciwości, ani z przestępstwami wymyślnymi: egzekwowania surowości obyczajów pod sankcją kar pozagrobowych. Te sprawy się już przeżyły. W waszych czasach takie rozumowanie jest anachronizmem i dobrze, że dawno za niechano takiego postępowania. A byłoby pośmiewiskiem żałować tego, kto wbrew rozsądkowi nadal patrzy z lękiem na unieszkodliwione zagrożenie i umartwia się z obawy, że to zło kiedyś może mu zaszkodzić w wydumanym życiu pozaziemskim.@ — Wiesz -— podjął Asen — czemu nie wierzyłem w prawdziwość Chrystusa-Boga, w jego cuda oraz powrót do niebiańskiej krainy? Wcale nie dlatego, że to wykluczone. Za tak samo niedorzeczne dałoby się uważać każde prawo przyrody — gdybyśmy nie stwierdzili jego istnienia doświadczalnie. Po prostu, nie ma żadnych historycznych dowodów tamtych niezwykłości; żadnych przekazów z pozachrześcijańskich źródeł. A przecież nonsensem byłoby uznać, że greccy i rzymscy kronikarze, z ciekawością i pasją opisujący wszelkie godne uwagi wydarzenia swoich czasów — nawet nie wzmiankowali o niewytłumaczalnych zjawiskach,@ " Bez gniewu i namiętności (Tacyt). dziejących się nie gdzieś na krańcach świata, ale w jednej ze śródziemnomorskich prowincji Imperium Rzymskiego. Natomiast, gdyby były takie historyczne dowody — bez oporów wewnętrznych uznałbym istnienie Boga, jak każdego innego prawa przyrody. Nie byłaby to wiara, tylko wiedza. Prawa natury też nie są wydedukowane, lecz poznajemy je empirycznie. Inna kwestia, że my już wiemy dlaczego każde z nich jest właśnie takie, jakie jest — podczas gdy wy traktujecie to za tabu. Niemniej, osobowy Bóg zmieściłby się w naszym obrazie świata — byle mieć dowody świadczące o jego istnieniu. Zmieściłby się bez porównania łatwiej i prościej, niż u was.@ — Dlaczego? — spytał Cosimo.@ — Bo my, ludzie Przyszłości, nie wiemy nic o ewolucji naszego gatunku. Możemy więc — bez obrażania rozsądku — dopuścić bardzo rozbieżne hipotezy. Najmniej realne wydaje się nam powstanie życia właśnie na Ziemi, i jego transformizm w nurcie trzech miliardów lat. To dlatego, że nasz świat jest wyzbyty pamiątek geologicznej przeszłości, uwierzytelnionych w kamieniu. Śmiało możemy więc przypuszczać, iż misterium narodzin życia odbyło się gdzie indziej, zaś na nasz glob przybył produkt już gotowy — w statkach międzygwiezdnych. W tych warunkach nie da się też wykluczyć kreacji człowieka przez istoty potężniejsze od niego; pod względem prawdopodbieństwa — cóż za różnica czy przez kosmitów, czy przez Boga chrześcijan?@ — Jak to? — zdziwił się Cosimo.@ — Przecież nie wierzysz w Boga-stworzyciela.@ — Tak samo nie wierzę w kosmitów-stwórców — odparł Włoch.@ — Bo zasugerowałeś się jedynymi źródłami życia, jakie znasz: ziemską biogenezą i darwinowską ewolucją. Tymczasem gdybyś swoje rozumowanie przeprowadził konsekwentnie do końca — powinieneś mnie uważać za istotę boską. Czy kogoś, kto jest władny zbudować układ homeostatyczny o złożoności mózguf organizmu i osobowości człowieka — uznawać za boga, czy za psychozoa, to sprawa drugorzędna: tylko kwestia terminu językowego.@ Cosimo zadumał się. Był na tyle otrzaskany z naukami biologicznymi, o których wiele rozważał — że teraz potrafił ujrzeć te sprawy w zupełnie nowym świetle. Rzucił z przejęciem:@ — Więc to, co istnieje naprawdę — czyli skomplikowana struktura żywych organizmów — może zostać powtórzone?@ — Bez wątpienia — potwierdził Asen z prostotą. — Każde inne rozumowanie oznaczałoby — niekoniecznie uświadomioną — wiarę w cudowne stworzenie życia, w Adamę i Ewę, wraz z wszystkimi dalszymi konsekwencjami. A te konsekwencje są o wiele poważniejsze niż tobie się wydaje. Jeszcze w dwudziestym wieku ateiści wyszukiwali najrozmaitsze, zazwyczaj okrężne argumenty, przemawiające za społecznymi korzyściami zwalczania wiary w Boga. Patrząc z mojego podwórka — była to, w przeważające mierze, sztuka dla sztuki. Mało kto potrafił wtedy trzeźwo oddzielić ujemne skutki irracjonalnych wierzeń, jako podpory władzy w wielu ustrojach państwowych — od filozoficznych korzeni zła, tkwiących w każdym fideizmie, a w chrześcijańskim szczególnie. Kler katolicki — któremu grunt usuwał się spod nóg coraz gwałtowniej — broniąc swoich pozycji wszelkimi metodami i za wszelką cenę, uzasadniał potrzebę utrzymania religii między innymi tym, że lęk przed piekłem umoralnia. Chodziło mu o to, by człowiek powstrzymywał się od czynów niegodziwych nie ze szlachetnych, naturalnych pobudek, tylko z bojaźni przed karą wieczną, którą po śmierci wymierzy mu daleki, nieznany a wszystkowidzący sędzia świata. Nic bardziej obrażającego ludzką godność: aby Homo sapiens miał drżeć ze strachu przed kimś nie będącym człowiekiem, kajać się, „żałować za grzechy", pokornie obiecywać poprawę! Natura ludzka jest nieskończenie dobra. Do tego, aby człowiek żył uczciwie, w zupełności wystarczy fakt, że jest człowiekiem; że szanuje siebie. Człowiek, godny tego miana, nie może być pariasem „wyżej urodzonych" bóstw.@ — Apostołowie — ciągnął Asen — chcą wpierać w nas najprzemyślniejszymi sposobami, że dostarczają dowodów prawdziwości alternatywy cudownego stworzenia człowieka przez chrześcijańskiego Boga.@ — Jak doszło do tego — spytał Cosimo — że oni stali się zwartą grupą, stawiającą sobie określone zadania na miejscu, zamiast informować swoją epokę o roli sześciu przestępców w tamtym środowisku?@ — Nie byłem przy tym, jak stawiali pierwsze kroki w naszym świecie — odparł Asen. — Wyprawiał ich Belt, i odprowadzał wzrokiem po wylądowaniu. Zwrócił uwagę, że już wtedy podzielili się na dwie grupy: prawnicy, oraz reszta. Unia Prawników wiązała duże nadzieje z tym, że dysponuje większością w delegacji chronomocyjnej. Dostali oni stamtąd poufne instrukcje i planowali trzymać się razem uważając, że w tym towarzystwie są najbardziej powołani do omawiania spraw kryminalistów przemyconych w Przyszłość. Stało się inaczej. Już tego samego dnia cała dwunastka skonsolidowała się, tworząc to, co nazywam krucjatą — pod wodzą dwóch najbardziej „nieskazitelnych": jezuity i niemieckiego prokuratora.@ Cosimo zadumał się głęboko.@ — Chyba zaczynam rozumieć to wszystko — podjął wolno, z namysłem. — Ci dwaj, z pewnością najbardziej bezwzględni w całej grupie, wysilali umysł nad tym, w jaki sposób ujarzmić tłum. Wiemy z doświadczeń historii, że nie ma skuteczniejszej metody niż użyczenie tyranii, uciskowi, bezprawiu — sankcji nadprzyrodzonej. Dziś nam to już nie grozi, ale przecież dopiero od niedawna. Natomiast po tym, co powiedziałeś o twoim świecie — obawiam się, że oni posiali u was lęk, w miejsce nieznanej historii wprowadzając niecny kamuflaż, o tyle uprawdopodobniony, iż opowiadają rzekomą prawdę o czasach, z których przybyli.@ — Trafiłeś w dziesiątkę! — odparł Asen z uznaniem. — Apostołowie posiadali olbrzymi atut, ułatwiający im wszelkie ideologiczne oddziaływanie: wiedzieli od Belta o zapaści Czasu, czego u nas nikt nie wie. Ich sytuacja mocno przypominała Chlestakowa:* niespodziewanie poczytano ich za osobistości ważniejsze niż nimi byli. W tym sensie — wyjaśnił Asen — że mogli opowiadać co im się żywnie podobało nie tylko o sobie samych, ale także o tajemniczym świecie, z którego przybyli. Wykorzystali to bardzo nikczemnie. Reis powiedział mi bez ogródek: ,,Tę niesforną tłuszczę, rozpuszczoną jak dziadowski bicz, trzeba krótko wziąć przy pysku". Ludzkość upojoną nieskrępowaną swo- bodą zapragnął on wtłoczyć — jak w żołdacki mundur — w ustrój państwowy o silnej, scentralizowanej władzy; bądź typu pruskiej monarchii, o której sławny rodak Reisa powiedział dwa wieki wcześniej, że jest boską ideą istniejącą na Ziemi**, bądź hitlerowskiej faszyzmu.@ — Jezuita widział swoją misję inaczej — ciągnął@ ' Główna postać komedii Nikołaja Gogola — „Rewizor" (1836 r.).@ •* Georg Wilhelm Friedrich Hegel (1770—1831). Asen. — Nie darmo, przez zdumiewający przypadek, nosi on imię i nazwisko katolickiego świętego, okrutnika w kardynalskiej purpurze, który skazał na śmierć całopalną Giordana Bruna. Może to podniosło go na duchu. Dość, że zamarzył sobie restytucję Świętej Inkwizycji, jej trybunałów i jej stosów, na których mógłby palić kacerzy ad maiorem Dei gloriam.*@ — Ich kariera w naszym świecie — podjął Asen — zaczęła się od dramatycznych poszukiwań instytucji, na których mogli by się oprzeć, i miejsc skąd mogli by podjąć walkę o „nowy ład". Jezuita okazał najwięcej inicjatywy, gdyż bezzwłocznie udał się w podróż do Rzymu. Ale wszystko w różnych częściach świata było podobne do siebie, i szkoda było czasu na szukanie takiego czy innego miasta. Wielu generałów zrozumiało, że ich armie i państwa nie istnieją, i trzeba się z tym pogodzić. W końcu Reis i Bellarmino, jako najbardziej przedsiębiorczy w tym gronie, objęli przywództwo. Chociaż tylko dwóch prowodyrów inspiruje odmienne światopoglądy, jednoczy ich coś o wiele bardziej zasadniczego: podobne zasady przemocy i nieuznawania cudzych racji, osiągnięcie celu za wszelką cenę. Jezuita chciał chociaż zobaczyć skruchę bezbożników, a Niemcowi śniło się wprowadzenie rządów twardej ręki. Początkowo — Bellarmino mówił o „nawróceniu" społeczeństwa, zaś Reis o „posłuszeństwie prawu". Na razie nie wiedzą, co okaże się skuteczniejsze. Dlatego to jedna, to druga linia bierze górę w działalności krucjaty. Ale to tylko różnica metod. Cel, do którego one mają zaprowadzić — jest jeden i ten sam.@ Cosimo był wzburzony tak bardzo, że wstydził się patrzeć Asenowi w oczy. Całym sobą czuł się przywódcą ludzkości, dumnym z jej wzlotów i poniżonym@ * Dla większej chwały bożej (łac.) jej podłościami. Dłuższą chwilę siedział z pochyloną głową, aż gość z zaświatów odpowiedział jego myślom:@ — Niepotrzebnie się trapisz. Zrozum: nie przyjechałem po to, by robić wymówki Ojczyźnie mej młodości i oskarżać ją o cokolwiek na twoje ręce.@ Pierwszy wśród równych odrzekł powoli, z głębokim smutkiem:@ — Ja muszę czuć się winnym. Inaczej — zasłużyłbym, byś postawił mnie w jednym szeregu z tą zbrodniczą krucjatą, która — o zgrozo! — reprezentuje u was moją epokę, moją Ziemię i kulturę mojej ludzkości. Ty jeden wiesz, czym potrafię wam pomóc. Powiedz! To jest wszystko najlepsze, czego oczekuję od ciebie.@ Cosimo ani przez chwilę nie wątpił, że spełni każdą prośbę Asena. — Czego jednak ten przybysz z Przyszłości może chcieć? — zastanawiał się. — Materialnych zadośćuczynień odmówił. Moralnych — także.@ Raptownie wydało się Wenecjaninowi, że wie czego zażąda jego dawny przyjaciel: udania się z nim w Przyszłość. Po co — nie miał pojęcia. Jak gdyby to się już dokonało — Cosimo widział siebie stawiającego pierwszy krok na płytę szarej pustki, klapą obcości przykrywającą pamięć o jego dawnej ludzkiej Ziemi. Podąża w próżnię. I na zawsze zostawia za sobą to wszystko, co ukochał. Książę poetów i reformator dziejów był tak przybity tą osobistą klęską, że jak gdyby ze złego snu — wyrwały go dopiero słowa Asena:@ — Nie smuć się. Tu jest twoje miejsce, tu pozostaniesz. Nie po to głosowałem na ciebie, by teraz wszystko przekreślić. Stworzysz nowy ład w świecier do którego należysz. Jesteś solą tej ziemi. A ja odjadę, jeszcze dziś. Każdy z nas będzie toczył swój wóz.@ Cosimo był tak wzruszony, jak nigdy w życiu. Znów poczuł się sobą, obywatelem Ziemi, piewcą jej piękna i przywódcą ludzkości. Jak najprędzej chciał się upewnić, że nic mu nie grozi. Dlatego spytał:@ — A jednak chciałbyś, abym ci pomógł w przytłumieniu tego zła, jakie wyrządziliśmy wam. Cóż mogę zrobić dla ciebie -— stąd?@ — Bardzo dużo — odparł Asen. — Uchwal aby nigdy, w żadnych okolicznościach, nikt z was nie wyruszył do mojego świata. Dlatego sporo powiedziałem ci o nas.@ Po chwili, Asen podjął:@ — Czy przyrzekasz mi to solennie?@ — Ależ oczywiście. Jutro zwołam sesję nadzwyczajną, aby wprowadzić odpowiedni ustęp do Konstytucji Planety.@ — Muszę ci wyjaśnić — rzucił Asen — że pod określeniem ,,mój świat" rozumiem to wszystko, co dzieje się po zapaści Czasu. Sięgając, obojętne, tuż za nią czy też bardzo daleko — trafilibyście do nas.@ Cosimo domyślił się, że tkwi w tym zagadkowy paradoks, którego nie pojmie nikt z jego pokolenia. Spytał:@ — A czy możemy podróżować poniżej Wielkiego Przełomu?@ — To zależy od was. Macie wolną rękę.@ — Ale poradź. Przecież ty wiesz...@ — O dalszych losach waszego świata nie wiem nic — odparł Asen. — Epoka Kontaktu jest nieprzekraczalną fizyczną barierą dla naszej chronomocji.@ — Pouczałeś może Belta, czy nadal korzystać z maszyny Czasu? Albo w jakich przypadkach, do jakiego stopnia?@ — Nie pytał o to.@ — Mnie także nie powiesz? Domyślamy się, że to igraszka z ogniem, ale nie bardzo wiemy — dlaczego.@ — Musiałbym odsłonić przed tobą zbyt wiele kart — powiedział Asen po krótkiej chwili. — Tak samo nie poinformowałbym starożytnych, jak się buduje elektrownię jądrową.@ — Wiem, że bardzo ci na tym zależy — dodał po chwili — ale naprawdę nie mogę.@ — Powiedz przynajmniej, czy da się bezkarnie podróżować po epokach.@ — Żadna ingerencja w świat fizyki nie może być bezkarna. Tak jest w całym Wszechświecie.@ Zapadła cisza. Cosimo pomyślał z żalem, że już powiedzieli sobie wszystko. Asen dziś odjedzie. Nie zobaczą się więcej. Włoch zdążył pojąć, że przybysz czyta w jego myślach jak w otwartej księdze. Wcale się tym nie speszył. Skorzystał iż mógł sobie pozwolić, by nie precyzując bliżej, rzucić tylko dwa słowa, bardzo serdecznie:@ — Przepraszam cię.@ — Wszystko w porządku — odparł Asen. — O tym, że nie jestem renegatem, ja wiedziałem mocno i pewnie. Tak samo pewnie ty wiesz teraz. Również nie mogę być zdrajcą mojego świata. Przyjechałem nie tylko aby cię przekonać, że trzeba skończyć z wysyłaniem ludzi poza Epokę Kontaktu. Choć rozdziela nas przepaść bez dna — nie chciałem w twoich oczach uchodzić za łobuza.@ — Trzecia sprawa jest mi konieczna dla spokoju sumienia — podjął po dłuższej pauzie. — Wyznam ci tajemnicę, której u siebie nie mogłem odsłonić przed nikim. I pragnę wiedzieć czy to, co zamierzam, uważasz za przyzwoite.@ Cosimo był bardzo wzruszony. Pomyślał, jak ubogi jest ludzki język, kiedy przyjdzie mu zmierzyć się z jednym z tych wrzeń wewnętrznych, które bądź biją falą krwi do głowy, bądź zraszają czoło potem, przydadzą oczom blasku albo cienia, ale nie są ani zwyczajną radością, ani smutkiem, ani gniewem, ani żadnym z tych uczuć, jakie ludzie wyższego ducha od prawieków brali pod lupę, potem nazywali z pomocą górnolotnych albo trzeźwych słów — by wreszcie spierać się o prawdę znaczeń. On, któremu słowa, zawsze posłuszne, układały się jak kwiaty do bukietu — teraz zbłąkany, był rad, że nie musi tłumaczyć tego wszystkiego. — Zapewne wędrowiec z Przyszłości już nazwał to po imieniu, o niebo jaśniej, prawdziwiej.@ — Jeśli zaskarbiłem sobie pamięć waszej historii — powiedział Asen — to tym, że wyniosłem ciebie na szczyt. Znasz swoją wartość. Dlatego nie dziw się, że pragnę, byś osądził moje postępowanie.@ I dodał wyjaśniająco:@ — Należę do odrębnego zbioru istot rozumnych, niż ty. Mój mózg pracuje inaczej. Gdybym zapytywał cię, w jaki sposób przeprowadzić łączność myślową między epokami — zakrawałoby to na szyderstwo. Mnie chodzi o coś całkiem odmiennego. Sięgnijmy w nurty etyki. U nas panuje równość także pod tym względem: nie ma ani gorszych, ani lepszych. Dlatego nie radziłbym się ciebie — póki chodzi o to, co moralne wobec mojej ludzkości. Jednak pamiętaj, że wniknęli do nas chrononauci. Wobec nich — standardowa moralność Przyszłości nie wystarczy. Tu dochodzą do głosu rozstaje dróg wyboru, lepszych bądź gorszych decyzji, mniej czy bardziej rzetelnych, mniej albo bardziej sprawiedliwych — jakie dopuszcza sama struktura waszego świata. U was byłem przywódcą. Powiedz, czy mogę czuć się nim nadal — tam, dla tych moich braci. którzy przypłynęli na tej samej fali, co ja?@ Cosimo zaczął odzyskiwać równowagę ducha. Mimo to, głos miał ściszony, kiedy wyrzekł:@ — Nie tylko możesz, ale nade wszystko: powinieneś. Jesteś cząstką nowej ludzkości. A zarazem najlepszą cząstką tej dwudziestki, która przekroczyła Wielką Próżnię. Właśnie ty mocno zespoliłeś się z tamtym światem...@ Wenecjanin pomyślał, że to samo dotyczy wypuszczonych kryminalistów — ale jakże Asena, pierwszego wśród równych, mierzyć jedną miarą z przestępcami?@ Przybysz odpowiedział na te jego wątpliwości:@ — Dawni więźniowie przestali być złoczyńcami, a ich przeszłość spoczęła w krypcie zapomnienia, przed Kurtyną Czasu. Dlaczego więc miałbym wywyższać się nad nich? A Maria Belt tak wtopiła się w nasz świat, że nawet nie wiem, czy ją spotkałem. Pozostaje tylko kwestia apostołów.@ Cosimo z napięciem oczekiwał dalszych zwierzeń.@ — Żyjąc z wami, nie ceniłem władzy, którą uhonorowaliście mnie — rzucił Asen dość nieoczekiwanie. — Nie cierpiałem nazywania mnie ekscelencją. A dziś żałuję, że nie mogę spełniać żadnej eksponowanej roli w moim świecie, gdzie wszyscy są naprawdę równi. Brak jakichkolwiek ośrodków organizacji społecznej — pozornie udaremnia wszelki wpływ na otoczenie. Tak było rzeczywiście. Dopiero nieproszeni kaznodzieje wywołali pewien ferment, który zaczął tu i ówdzie konsolidować mieszkańców naszej epoki. Kto wie, czy za jakiś czas, po latach albo wiekach — co jest bez znaczenia —- nie powstałoby coś w typie zalążka religii. To byłby ów koniec świata, o którym mówiliśmy. U nas wszelkie więzi społeczne, obojętne czym inspirowane — to tyle, co w waszej epoce pozamykanie ludzi do więzień.@ — Dodatkowo jednak — ciągnął Asen — ten diabolicznie perfidny bogotwórczy kamuflarz nie jest bez znaczenia. Po pierwsze, chyba tylko to mogłoby wpłynąć na pewne skonsolidowanie mojej ludzkości. Po drugie, ludzie musieliby zostać dostrojeni na ogarnięcie takich pojęć jak niebo i piekło, płacz i zgrzytanie zębów, bojaźń boża, grzech, pokuta. Na szczęście, w pierwszym starciu — niby puklerz chroni nas to, co przyzwoitego tkwi w osobowości Bellarmino.@ Poruszony tym, co usłyszał — Wenecjanin już szykował replikę, ale ubiegło go wyjaśnienie Asena:@ — Wierz mi, że przyrodzona ludzka natura jest z gruntu dobra. Niezmiennie w każdym z ludzi, bez wyjątku — uporczywie, jak pączek do światła, ona chce się przebić ponad skrzepy zła, jakie oskorupiły człowieka pod różnorakimi wpływami waszej cywilizacji. Ziarnem przyzwoitości w sercu jezuity jest to, że przynajmniej wierzy on w swoją — chociaż antyludzką — doktrynę katolicką, którą narzuca z fanatyzmem. I to nas ratuje.@ — Jakim sposobem? — spytał Cosimo.@ — Ten duchowy przywódca sądzi, że jest zesłany przez Boga. Dlatego nie widzi potrzeby uciekania się do pomocy technik naszego świata. Uważa to zresztą za wytwór diabelski. Ufa, że Bóg sam użyczy mu wszelkich niezbędnych środków do stworzenia scentralizowanej organizacji religijnej. Doszedł on bowiem do wniosku, że jest upoważniony do utworzenia uniwersalnej instytucji religijnej w naszym świecie, podobnie jak święty Piotr w waszym. Uskrzydla go mocne przekonanie, iż Kościół powstał z bezpośredniej inspiracji Chrystusa — a dopiero później ludzie dokonali w jego łonie przeróżnych innowacji i zmian w zależności od własnych, niskich potrzeb i sytuacji, w jakich się na przestrzeni wieków znaleźli. Ten obraz własnych rządów jawi mu się w snach i chce on urzeczywistnić go w naszym świecie.@ — Choć wszystko to nie jest dla mnie niczym przekonującym ani miłym — ciągnął Asen — Reis stoi jeszcze niżej. Ten wierzy tylko w przemoc i zaborczość. Ponieważ w nowym świecie, do którego trafił, nie ma Niemców — wierzy po prostu w wilcze prawo silniejszego. Najsłuszniej porównać go można do pasa transmisyjnego, którym odwieczny szowinizm niektórych narodów — w szacie gwałtu i łupiestwa — przedostał się aż do nas. Wprost trudno pojąć, że ta apologia zła zabiła w nim wszelką ludzką dobroć, z jaką każdy z nas przychodzi na świat.@ — Jak zamierzasz ukrócić działalność tej zgrai? — spytał Cosimo z najwyższą troską.@ — Nie znajduję prostej, uczciwej drogi. To, co obmyśliłem, ma dodatkowo nader poważny mankament: wymaga dalszego objaśniania o waszym świecie.@ — A na czym polega sama metoda?@ •— Wyobraź sobie, że na kłamstwie!@ To wynurzenie tak bardzo nie pasowało do Asena, że Wenecjanin zwlekał z wtrąceniem swoich uwag — w oczekiwaniu wyjaśnień.@ — Widzę tylko jedno wyjście: zwyciężyć apostołów ich własną nierycerską bronią. Muszę przekonać ogół, że ta dwunastka nie jest zesłana ani przez Boga, ani przez ludzi. Natomiast za posłów Przyszłości podam wcześniejszych przybyszów.@ Cosimo był mocno zdziwiony.@ — Jednego nie rozumiem — rzucił po chwili. — Wszak mówiłeś, że tamci nie forsują żadnych ideałów, nie pragną przekonać tuziemców do czegokolwiek — sami żyjąc na waszą modłę, pochłonięci swoimi sprawami. I niczym nie odstają od was.@ — Początkowo, tuż po wylądowaniu, wypuszczeni więźniowie afiszowali się swym pochodzeniem — podobnie jak niezbyt inteligentny człowiek, trafiwszy do odległego kraju, chce imponować swoją egzotycznością. Dopiero później przestali, by mieć ułatwione kontakty z ludźmi. Ich obecność u nas nie jest dla nikogo tajemnicą. Mówiąc o waszym świecie — jak tylko się uda najmniej — mogę tłumaczyć, że po wynalezieniu maszyny chronomocyjnej, właśnie tych siedmioro posłano na zwiad — trochę naukowy, trochę dyplomatyczny. Tu musiałbym postawić wszystko na głowie, oświadczając, iż jako intelektualiści o wysokim morale łatwo pojęli, że z naszego świata nie ma powrotu do Przeszłości, oraz że przenoszenie jakich bądź idei, norm, obyczajów stamtąd do nas — byłoby i bezsensowne i szkodliwe.@ — Za kogo, w takim razie, przedstawisz apostołów? — spytał Cosimo z coraz bardziej rosnącym zainteresowaniem.@ — Za wyrafinowanych sadystów, którzy — dostawszy się podstępem do strzeżonej maszyny Czasu — średniowiecznymi lękami człowieka wobec nieistniejących sił nadprzyrodzonych zapragnęli porazić społeczeństwo wyzbyte zamierzchłych kanonów i rygorów. Chcę znać twoje szczere zdanie: Czy wolno mi tak postąpić?@ — Wyzbądź się jakichkolwiek wahań — bez namysłu odparł Cosimo. — Klęska apostołów nie może ciebie wzruszać. Oni się nie liczą. Zresztą, na dobrą sprawę, to nie będzie klęska ich, tylko zadawnionych podłości, które jeszcze dotąd podskórnie drążą moją epokę — a w tej dwunastce znalazły najpełniejszy wyraz. Niszcząc te jady — spełnisz to, czego ja uparłem się dokonać w moim świecie. Nie ma ceny zbyt wygórowanej dla ratowania ludzkości. Tak bym uważał, gdyby chodziło o moją ludzkość. Twoja jest mi także bardzo droga, choć nie znam jej i nie rozumiem.@ Asen wpatrzył się bystro w oczy przywódcy swego dawnego świata. Pod jego wzrokiem, Cosimo — pierwszy raz w tej rozmowie — odniósł wrażenie, iż siedzi przed nim przyjaciel, człowiek z ducha i z krwi, pełen wzruszeń i niepokojów, rozterek i nadziei. To wrażenie jeszcze spotęgowało się w poecie i reformatorze dziejów — kiedy jego poprzednik, a teraz obrońca ludzkiej czci i honoru w zgoła innym świecie, powiedział dobitnie:@ — Dziękuję ci.@ Część piąta PRZYSZŁOŚĆ@ Pożegnawszy się z Beltem, Asen wszedł do szafy chronomocyjnej. Sylwetkę fizyka manipulującego przełącznikami obserwował w taki sposób, jak eksperymentator ogląda przedmiot swoich badań. Profesor był dla niego eksponatem z innego świata. Gość z Przyszłości rozumiał, że zna tego człowieka, że go lubi i ceni. Ale tylko rozumiał, a nie — odczuwał. Ponad schyloną głową fizyka zajrzał przez otwarte drzwi do gabinetu. Nie był zdolny ani żałować, ani cieszyć się, że Starą Ziemię opuszcza na zawsze.@ Kiedy maszyna była już gotowa do startu, Belt wyprostował się i dłuższą chwilę patrzył na niedawnego przywódcę ludzkości. Przedzielała ich tylko cienka płytka iruminatora.@ — Włącz silniczek — powiedział Asen wolno, stanowczo.@ Potem zapadł w głęboką, aż lepką ciemność. Kiedy ustąpiła, poczuł się nadzwyczaj dziwnie. Serce zabiło mu szybciej — co znał tylko ze wspomnień dawnego życia. Pojął, że jest to głębi wzruszony — słabością i siłą człowieka tamtej, rodzinnej epoki.@ Stał na kolorowej wzorzystej posadzce pośrodku dość dużej sali, wyglądającej na jakieś laboratorium. Tuż za otwartym oknem płynęła rzeka, która wydała mu się znajoma. Refleksy słoneczne pobłyskiwały wesoło na jej tafli, trochę przesłaniane przez najprawdziwsze, zielone drzewa. Topole. Pod oknem, za zgrabnym plastykowym biurkiem siedział mężczyzna w sile wieku, ubrany w strój przypominający rzymską togę. Miał krótko przystrzyżone ciemnoblond włosy. Jego niebieskie oczy tchnęły pogodą, a czerstwą twarz okrasił szeroki uśmiech. Wstał, położył na biurku trzymany w dłoni przezroczysty kryształek wielkości grochu, podszedł do Asena i wyciągnąwszy rękę na powitanie, powiedział wylewnie:@ — Zdrawiej, Asen. Az se kazwam Stach.*@ Usłyszawszy ojczystą mowę, przybysz uczuł raptownie, że ona jest mu znów tak droga jak niegdyś, w tamtym życiu. Przypomniał sobie spotkanie z bratem. Nie pojmował, jak mógł powiedzieć mu wtedy, że nie czuje się Bułgarem.@ Zamrugał oczami, jakby chciał lepiej widzieć otaczające niespodzianki. Wytężył umysł, pragnąc zrozumieć co się z nim dzieje. Nic mu to nie dało. Zrezygnowany, spytał:@ — Czy ja śnię?@ — Śniłeś dotychczas, w pewnym sensie. Teraz przebywasz wśród ludzi, w najprawdziwszym ludzkim świecie.@ — Jaka to epoka?@ — Osławiona Przyszłość, która pociągała was, i której obawialiście się. Rok 2413.@ — Co to za miasto?@ — Stolica Świata.@ — Warszawa?@ — Oczywiście.@ Na sygnał głosowy Stacha, ze ściany wysunął się stolik i dwa elastyczne taborety. Za chwilę po maleńkich szynach wjechały na blat szklanki soku pomarańczowego, zatrzymując się przed każdym z nich. Płyn był chłodny i aromatyczny. Przybysz stwierdził z zadowoleniem, że wspaniale orzeźwia.@ Asen nie czuł lęku, ani nawet tremy. Był tylko bezgranicznie zdziwiony.@ * Cześć, Asen! Nazywam się Stach, (bulg.)@ — Powiedz mi — przemówił swobodnie — co to wszystko znaczy. Znalazłem się w nieznanym świecie, a czuję się sobą. Dawnym sobą sprzed czterystu lat. Gdzie podział się świat, w którym żyłem ostatnio?@ — Tak zwana Przyszłość?@ Asen potwierdził ruchem głowy.@ Stach wskazał kabinę stojącą pod ścianą. Asen skojarzył ją z maszyną chronomocyjną Belta, chociaż bardziej przypominała mu budkę telefoniczną.@ Nagle w Bułgarze zaczął wzbierać bunt. Nie chciał zrazić dziwnego rozmówcy, ale wiedział, że musi jak najprędzej wyjaśnić sytuację.@ — Nie mam pojęcia, kim jesteś. Natomiast ty — zawahał się — chyba wiesz o mnie wszystko. Dlatego nie zdziwi cię jeśli powiem, że nie cierpię jednej rzeczy: być okłamywany.@ — Ufaj — odparł gospodarz — że prawdziwie i wyczerpująco opowiem ci, cokolwiek zechcesz. Nie uchylę żadnego twojego pytania.@ Stach podszedł do biurka. Przybysz, który z ciekawością śledził jego ruchy, teraz spostrzegł, że blat jest nierówny, pełen jakichś rowków, żłobień i wypukłości, zwłaszcza na brzegach. Stach dotykał to jednych, to drugich. Potem wymówił parę słów niezrozumiałych dla Asena. Wtedy czarną tablicę na ścianie ożywiła świecąca łukowata linia; sunęła ku górze, aż znieruchomiała, zapalając się na końcu czerwonym światełkiem.@ Stach znów usiadł naprzeciw swego gościa, który spytał:@ — Czy jestem w epoce, do której przeniosła mnie maszyna Czasu?@ — Tak.@ — Co stało się z ludźmi, których Belt wcześniej wysłał w tę samą podróż?@ — Są u nas — odparł Stach.@ — Czy mógłbym ich zobaczyć?@ Gospodarz wskazał małe przezroczyste kryształki, ułożone na biurku w ledwo dostrzegalnych wgłębieniach.@ Zapadła drażniąca cisza.@ — Uważasz nas za morderców? — spytał Stach.@ — A więc czytasz w moich myślach... Ja tego już nie potrafię.@ Stach zaprzeczył.@ — My nie czytamy w myślach. Moglibyśmy, stosując odpowiednią technikę, ale to zabronione.@ — W takim razie, skąd wiedziałeś?@ — Z wyrazu twojej twarzy.@ Asen zdał sobie sprawę, że o cokolwiek dalej spyta, zabrzmi infantylnie. Poprosił więc:@ -— Czy mogę wziąć do ręki jeden z tych kryształków?@ — Prócz pierwszego, który położyłem ddąc powitać ciebie.@ Asen podszedł do biurka z dziwnym uczuciem. — Jaki związek mogą mieć te przezroczyste kryształy z żywymi ludźmi? — pomyślał. Z wahaniem ujął w palce leżący najbliżej. W tym momencie krzyknął:@ — Gdzie jestem?@ — Stoisz przy moim biurku — usłyszał spokojny głos Stacha.@ — Skądże! Otacza mnie woda i woda.@ — Nic się nie bój. Zamknij oczy.@ — Wciąż to samo — rzucił Asen z przejęciem. —_ Co mam zrobić, aby wrócić na spotkanie z tobą?@ Asen nie dostał odpowiedzi, tylko poczuł czyjąś dłoń dotykającą jego palców. Zaraz potem zobaczył przed sobą Stacha, który wziął mu kryształ z ręki i położył na dawne miejsce.@ — Kto to był? — spytał Asen.@ Stach przyjrzał się położeniu kryształu. Dopiero wtedy odparł:@ — Andries Smuts.@ — Acha, księgowy z Afryki Południowej.@ — Tak.@ — Co on teraz robi? — spytał Stach.@ — Płynie po rzece bardzo dziwnym kajakiem i zapuszcza wędkę. To chyba Wisła.@ — Albo Narew, którą sobie Andries szczególnie upodobał w okolicach ujścia.@ — A ty go nie widziałeś, przejmując ode mnie kryształek?@ — Zastosowałem izolację w nerwach dłoni — odparł Stach. — Nie chcę nadużywać możności kontrolowania ludzi, kiedy to przestało być potrzebne.@ — Zastrzegłeś, że mogę wziąć do ręki którykolwiek kryształek za wyjątkiem tego — Asen wskazał palcem. — Domyślam się, że on jest związany ze mną.@ — Tak — potwierdził Stach. — Nie można podglądać samego siebie. Otoczyłby cię mrok i wydawałoby ci się, że zostałeś rażony prądem. Nie chciałem ciebie narazić na taką przykrość, chociaż nie odniósłbyś uszczerbku na zdrowiu. Wszystkie nasze urządzenia są absolutnie bezpieczne, nawet dla kogoś nie umiejącego obchodzić się z nimi.@ — Czy moim kryształkiem będziesz się jeszcze posługiwał?@ Stach zaprzeczył. Wstał, zebrał w garść wszystkie kryształki, położył je na większym wgłębieniu blatu, a kiedy wypowiedział hasło, błyskawicznie zniknęły we wnętrzu biurka.@ — Już po nich — wyjaśnił. — Trafiły do dezintegratora.@ Za chwilę Asen rzucił:@ — Gdy spytałem ciebie, gdzie się podział świat, który nazywam Przyszłością, wskazałeś kabinę — zrobił ruch ręką w kierunku szafy, która wciąż przypominała mu budkę telefoniczną. — Domyślam się, że to maszyna Czasu.@ Stach zaprzeczył ruchem głowy.@ — Fantomat. Wynalazek, który w twojej rodzinnej epoce zaczęto wypróbowywać. Siedząc w tym urządzeniu, z kaskiem elektrodowym na głowie — możesz przeżywać co zapragniesz, z nieodróżnialnym wrażeniem rzeczywistości. U nas fantomaty zastępują nie tylko kino, telewizję, teatr, ale nawet turystykę.@ Asen myślał intensywnie.@ — Oczywiście wiem, czym jest... To znaczy — poprawił się — czym może być fantomatyka. Sugestywną jej wizję, w moich czasach niedostępną, dał dwudziestowieczny filozof Stanisław Lem w „Summa technologiae".@ — Znam tę prognozę — wtrącił Stach. — Spełniła się bardziej, niż jakakolwiek inna. Właśnie tak wygląda fantomatyka dwudziestego piątego wieku.@ — Ale ja ciebie pytałem — wtrącił Asen — o świat Przyszłości jako całość. A ty operujesz jednym wynalazkiem.@ — Przygotuj się na wielkie zaskoczenie — rzucił Stach tajemniczo, zarazem uśmiechając się życzliwie.@ — Obiecałeś — podjął Asen — wyjaśnić mi szczerze wszystko, o co zapytam. Miesiąc temu wszedłem do szafy chronomocyjnej i wylądowałem w świecie, niczym nie przypominającym tego, o którym rozmawiam z tobą. Powiedz mi, gdzie jest ten świat oraz dlaczego nie wysiadłem w nim, tylko w twoim gabinecie-laboratorium. W dodatku stało się ze mną coś dziwnego. Nagle utraciłem moc czynienia rzeczy — w moim dawnym wyobrażeniu — niemożliwych: na przykład unoszenia się w powietrzu, zapadania pod ziemię, przechodzenia przez ścianę. Zarazem odzyskałem dawną wrażliwość odczuwania, a nie wyłącznie — rozumienia.@ — Czy źle ci z tym? — znienacka spytał Stach. — Możesz wejść do tej szafy i na powrót widzieć tamten świat, a nawet przeżywać go.@ — Czułbym się wspaniale, gdybym wiedział, że to, co oglądam, nie jest omamem. 2e pod oknem płynie Wisła, a nie rurociąg; że na jej brzegach rosną prawdziwe topole, jak w dawnej Warszawie; i że ludzie nie są hominidami, lecz ludźmi. Ale jeśli to tylko cena pocieszenia, chcę wrócić do rzeczywistości.@ — Wszystko, co ciebie otacza, jest prawdziwe — powiedział Stach poważnie. — To nasz świat. Twój i mój.@ Asen nie ustępował:@ — Chcę wiedzieć, co robiłem przes; ten miesiąc.@ — Czy pamiętasz taką chwilę — podjął Stach — kiedy siedząc u siebie, w małym pokoiku z widokiem na jesion, doznałeś nieodpartej chęci udania się na ratunek ,.apostołom"? Wstałeś i poszedłeś oznajmić Beltowi, że skorzystasz z jego maszyny Czasu.@ Na twarzy Asena odbiło się niepomierne zdumienie.@ — Skąd wiesz?@ — O ile masz ochotę, możesz przeżyć to jeszcze raz.@ Asen starał się związać skąpe informacje o technice świata, w którym się znalazł.@ — Nawet jeśli jest tak, jak mówisz — rzucił — to przecież zniszczyłeś mój kryształek.@ — Zdalne sterowanie ludźmi nie sprawia nam najmniejszych trudności, chociaż — ze względów moralnych — nie stosujemy tego w zwykłych okolicznościach. Twój kryształek, identyczny jak ten, który oglądałeś, mogę stworzyć natychmiast, podając odpowiednie hasło kreatorowi.@ Asen zastanawiał się. Krople potu wystąpiły mu na czoło.@ — Wierzę ci. Nie chcę tego przeżywać powtórnie.@ — Pół godziny temu wszedłeś do szafy chronomocyjnej Belta — rzeczowo wyjaśnił Stach.@ Asen spojrzał na zegarek.@ — Tak. Dokładnie, dwadzieścia pięć minut. Tyle czasu rozmawiamy.@ — Nie o tym mówię — rzucił Stach z uśmiechem. — Odbyłeś podróż do naszego świata tylko raz. Dla ciebie — był wieczór dziewiętnastego września 2010 roku.@ — I to miało się dziać... pięć minut przed naszą rozmową? — spytał Asen, całkiem zdezorientowany. — Musi w tym tkwić jakaś alegoria, umowność.@ — Nie ma żadnej przenośni — odparł Stach. — Uwierz mi na słowo. Poznasz bliżej nasz świat, który jest i twoim światem. Przyzwyczaisz się, zrozumiesz go, może... pokochasz.@ Asen zbierał rozproszone myśli. Rzucił wolno, jakby do siebie:@ — Dziewiętnastego września pojechałem w Przyszłość. Tam był czerwiec. Poznałem dziwny podziemny świat, w niczym nie przypominający mojego. Żyłem w nim miesiąc, gruntownie przeinaczony, tylko z pamięcią minionych lat. Spotykałem mnóstwo ludzi. Rozmawiałem także z tymi, którzy wylądowali przede mną. Wierzyłem, że działalność parlamentariuszy, przenoszących zarówno ideały jak przekleństwa przeszłości na obcy grunt — jest nie tylko idiotyczna, ale i rujnująca tamten, na swój sposób logiczny, porządek nowej ludzkości. Chciałem zapobiec dalszym wędrówkom chronomocyjnym. Po to zjechałem w dół, w rodzinną epokę. Tam był dwudziesty drugi października. Spełniwszy swą misję, nazajutrz wsiadłem do maszyny Belta...@ Stach przerwał łagodnie:@ — Tylko raz, dziewiętnastego września, wsiadłeś do maszyny Czasu. Za to, że opuściłeś swoją epokę, możesz przeklinać mnie, o ile będziesz czuł się źle u nas.@ Asen zmarszczył brwi.@ — Jak to? Więc nie działałem z własnej woli?@ — Tamtego wieczoru trzymałem w palcach twój kryształek, programując twoje decyzje za pośrednictwem chronohipnotyzera.@ — Człowieka? — spytał Asen.@ Stach zaprzeczył ruchem głowy.@ — Przy pomocy automatycznego urządzenia. Mimo pewnej sztucznej optymalizacji mózgu, a także upowszechnienia wzmacniaczy inteligencji — w tym wypadku człowiek reagowałby zbyt powoli. Zresztą, to nie jest praca twórcza. Dlaczego więc nie mielibyśmy wysługiwać się maszyną?@ — Jak długo sterowałeś mną?@ — Pięć minut.@ Asen szeroko otworzył oczy.@ — To oznacza...@ Umilkł, przeświadczony, że tylko Stach może dokończyć za niego.@ ...że przez pięć minut siedziałeś w tym fantomacie — gospodarz wskazał ręką kabinę.@ — Kiedy opuściłem go? — spytał Asen.@ — Wówczas, gdy sądziłeś, że po raz drugi lądujesz w Przyszłości.@ Asen myślał gorączkowo.@ — Więc ta Przyszłość, w której świat jest odpychającą wybetonowaną płytą, a ludzie żyją w podziemiach i nie tworzą żadnego społeczeństwa — w ogóle nie istnieje?@ — Istnieje tylko w twojej pamięci. Możemy ci wymazać te wspomnienia, o ile zechcesz.@ Asen zastanowił się.@ — Nie — odparł stanowczo. — Życie jest piękne w różnorodności doznań. Nie zgodziłbym się niczego zapomnieć.@ Stach wyznał z ogromnym zadowoleniem:@ — Przyjacielu, cóż znaczą cztery wieki historii... Odczuwasz po naszemu.@ Nagle ozwał się leciutki dźwięk, niby szum dalekiego strumienia, a nad biurkiem wzleciała zielonkawa iskra naśladująca robaczka świętojańskiego. Stach lekko stuknął w róg stolika, po czym rozsunęły się drzwi i stanął w nich młody, szczupły mężczyzna. Spostrzegłszy Asena, skierował kroki w jego stronę i mocno ściskając dłoń Bułgara, wyrzekł po polsku:@ — Jestem ci ogromnie wdzięczny za to, że na żywo wprowadziłeś mnie w zawiłe arkana dwudziestego pierwszego wieku. Ufam, iż nadal pozostaniemy przyjaciółmi.@ Patrząc z osłupieniem na swego osobistego doradcę, Asen przypomniał sobie, że podczas jedynego seansu z Cosimo dowiedział się od niego o zniknięciu Jacques'a Vertin. Belt z całą powagą twierdził, iż go nie wysyłał.@ Stach wyjaśnił niespodziewanie:@ — Mój syn, Jacek, przygotowuje pracę dyplomową o procesie konsolidowania się ludzkości przed czterema wiekami. Nie byłby sobie tak dobrze poradził z tematem, gdybyś go nie wciągnął w tajniki polityczne tamtej epoki.@ — Więc ty jesteś stąd? — spytał Asen po polsku. — Nawet mi to przez myśl nie przeszło!@ Jacek uśmiechnął się.@ — U nas wpadki się nie zdarzają — wyjaśnił. — Podróżowanie w przeszłość jest dozwolone wyłącznie w celach naukowych, po gruntownym przygotowaniu się kandydata i zdaniu trudnego egzaminu z wszechstronnej znajomości epoki, do której przyznano mu stypendium historyczne. Miałem ułatwione zadanie udając się w czasy, które znamy wyjątkowo dokład- nie: właśnie stamtąd czerpie soki żywotne nasza współczesność.@ Asen sięgnął do wspomnień. Pewnego dnia przyjął dziwnego petenta, który wywarł na nim bardzo korzystne wrażenie — chociaż trudno było wyczuć, po co przyszedł. Powiedział, że jest Francuzem, lecz całe życie studiuje w tropikach folklor prymitywnych ludzi. Mowa o ,,całym życiu" poświęconym badaniom naukowym — niemal groteskowo kontrastowała z jego młodzieńczym wyglądem. Na zapytanie Asena podał, że ma dwadzieścia sześć lat, jest samoukiem, podróże i samodzielne badania rozpoczął w szesnastym roku życia. Asen tak upodobał sobie tę intrygującą postać, iż po kwadransie rozmowy zaczął wiązać nadzieje współpracy z młodym Francuzem. Chcąc się upewnić, że nie zawraca mu głowy jakiś blagier, okazał zainteresowanie jego pracą i rozpytywał o uzyskane wyniki. Rychło przekonał się, że przybyły, wszechstronnie wykształcony, jest oryginalnym myślicielem. Dziwił się czemu o nim nie słyszał, a także — dlaczego Jacąues, tyle podróżując, nie zna żadnego języka poza ojczystym. Tak rozmyślając, raptownie zapytał swego rozmówcę, co on sądzi o kontaktach z Przyszłością. Jacąues zrazu oświadczył, iż trapienie się tą sprawą uważa za mocno przesadzone. Nie był to jednak żaden wybieg z jego strony. Po chwili głęboko uzasadnił, dlaczego podróżowanie poprzez epoki nie ma sensu. Skoro już skierowano w Przyszłość siedmioro ludzi, którzy nie chcą wrócić stamtąd — nie należy wysyłać następnych. Po co rozdzierać szaty, że kilku intruzów może zachwiać harmonię całej ludzkości?@ Od tego dnia Jacąues stał się osobistym doradcą Asena, jego sekretarzem i powiernikiem.@ — Że też nie spytałem ciebie podczas naszej pierwszej rozmowy, w jakiej sprawie przyszedłeś! Z pewnością przygotowałeś się na to.@ — Zamierzałem prosić cię o rozważenie mojego punktu widzenia w kwestii kontaków z Przyszłością. Uprzedziłeś mnie.@ — Wiedziałeś, że to wszystko jest kamuflażem? — spytał Asen.@ — Stałem zbyt blisko głównego reżysera — spojrzał na ojca z uśmiechem — aby nie wiedzieć. Natomiast w tej grze byłem tylko statystą. Udałem się w wiek dwudziesty pierwszy odbyć staż historyczny. Na moją prośbę, pozwolono mi namawiać was, byście nie wysyłali dalszych chrononautów. Musiałem to robić oględnie, by nie wzbudzić podejrzeń. Czy nie przysporzyłem wam jakichś kłopotów?@ — Absolutnie żadnych — żywo odparł Asen. — Gdybyśmy usłuchali twoich rad, obyło by się bez skierowania w Przyszłość niefortunnej delegacji. A zresztą — zwrócił się do Stacha — nie mam pojęcia, jaką rolę odegrali u was parlamentariusze, dobrą albo złą. Wszak to, co przeżywałem, było tylko iluzją.@ — Nie zaszkodzili nam w niczym — odparł Stach. — Jakże mogło być inaczej: dwunastu — naprzeciw pięciu miliardom! Niemniej pozostaje bardzo poważna sprawa: los ludzi wyobcowanych z ojczystego świata,, oddzielonych od rodzin, od przyjaciół, od klimatu epoki. Sami chcieliście tego.@ Rozmowa toczyła się teraz po polsku. Widocznie Jacek nie znał bułgarskiego.@ Stach zamyślił się.@ — Wyrzuty sumienia mógłbym mieć tylko z powodu dwóch spośród was. Jednym jesteś ty — skierował wzrok na Asena. — Chociaż decyzję powzięła Rada Nauki — przyznaję, że głosowałem za tymi wnioskami.@ Nad biurkiem ukazała się zielona iskierka, Stach stuknął w blat stolika, a gdy w drzwiach stanął młody mężczyzna, gospodarz zawołał:@ — A oto drugi!@ Asen nie wierzył własnym oczom, kiedy ujrzał swego pilota. Przybyły podszedł do niego, z szerokim uśmiechem wyciągnął dłoń na powitanie i z radością w głosie powiedział:@ — Witam cię, Asen.@ Po chwili dodał, tłumacząc się:@ — Wybacz mi tę poufałość. U nas nie ma ekscelencji.@ — Całe szczęście — odparł Asen z zapałem. — Nie cierpiałem żadnego tytułowania mnie.@ Stach pospieszył wyjaśnić:@ — Porwaliśmy go od was. Jak kidnaperzy...@ — Chyba to nieporozumienie — przerwał Asen. — Byłem na pogrzebie Tommaso Tenda, kiedy tragicznie zginął na Sycylii. Szczątki pilota przewieziono do Warszawy. Na cmentarzu była jego rodzina. Mało tego! Po jakimś czasie, Belt oświadczył z najwyższym zdumieniem, że Tom pojawił się na ekranie chronomocyjnym, a nawet rozmawiał z nim. Wtedy dokonaliśmy ekshumacji. Ustalono ponad wszelką wątpliwość, że w grobie spoczywają zwłoki Tenda.@ — A jednak, to on stoi przed tobą, ten sam, żywy — uśmiechnął się Stach. — A do grobu złożyliście atrapę, którą podrzuciłem na zboczu Etny. Była nie do odróżnienia od ciała oryginału, przynajmniej dla was.@ Asen miał zacięty wyraz twarzy.@ — Nie rozumiem, dlaczego porwaliście niewinnego człowieka, który nie miał nic a nic wspólnego z tym chronomocyjnym bałaganem.@ — Chciałem sprowadzić Belta, dla zapobieżenia dalszym choronoklazmom — odparł Stach. — Sądząc po nas samych, byłem pewien, że wynalazca pilotuje koleopter osobiście. Drugiego człowieka poczytałem za asystenta albo programistę. Stwierdziwszy omyłkę, mogłem jeszcze porwać uczonego. Miałem jednak pozwolenie ściągnięcia z Przeszłości tylko jednego człowieka — zresztą uzyskane po długich debatach, w których doszło do głosu mnóstwo kontrowersji moralnych. Zadowoliłem się więc zerwaniem taśmy temporalnej. Potrafilibyśmy nie dopuścić, aby Belt odszukał naszą epokę, a nawet zniszczyć maszynę Czasu. Jednak opinia publiczna uznała post factum, że sprowadzenie pilota było, mimo wszystko, naruszeniem od dawna zaprzysiężonej przez ludzkość konwencji o suwerenności epok. Całe szczęście, że Tom czuje się u nas wyjątkowo dobrze.@ Na potwierdzenie, przybyły powiedział wesoło:@ — To przepiękny świat. Tęskniłem za moją dawną Ziemią, ale jakoś przełamałem się. Teraz już lekko mi na sercu. A jakże miło wiedzieć, że przyszłość rodzinnej epoki jest tak wspaniała; że zatriumfowała godność ludzka.@ Asen spytał raptownie:@ — Czy moi współcześni dowiedzieli się o tym?@ — Nie — powiedział Stach ze smutkiem. — Kto się dowiedział, pozostał z nami.@ — To okrutne! — zapalczywie wyrzucił Asen.@ — Niestety, tak musi być. Kierując się emocją zamiast rozsądkiem, wyrządzilibyśmy znacznie więcej zła niż pożytku.@ — Komu? — spytał Asen. — Mojej dawnej, czy też obecnej ludzkości?@ — To bez różnicy — odparł Stach. — Ludzkość jest jedna. Znamy jej dzieje bez porównania dokładniej niż przed czterystu laty. Dzięki sondażom chronomocyjnym, prahistoria stała się dla nas taką samą historią. Odkryliśmy na żywo języki, upodobania, obyczaje tych epok, które — nie posiadając pisma — nie mogły wam niczego przekazać. Także zaokrągliliśmy znajomość czasów późniejszych. Na przykład udało się nam skopiować wszystkie księgi Biblioteki Aleksandryjskiej, zanim spalił ją Omar. Dlatego mocno rozumiemy tę historyczną jedność ludzkości.@ Asen był niepocieszony.@ — Nie chodzi mi o tę grupkę, która przybyła tu. Rozumiem, że nie chcecie nas zwrócić odległej epoce. Wystarczyłoby przenieść niektóre wynalazki waszej cywilizacji cztery wieki wcześniej, by wywołać zamieszanie w historii. Ale powiedz mi, Stachu, dlaczego moja ludzkość musi trapić się tym, że za paręset lat Planeta będzie pustą, odpychającą płytą betonu; że ludzie zejdą w podziemia, a nawet przestaną być ludźmi — na rzecz hominidów, podobnych tylko z wyglądu? Po cóż całe pokolenia mają cierpieć, że pewnego dnia zniknie pamięć wszystkiego co było, że wielcy i najwięksi synowie Ziemi nie będą nawet anonimami, bo sczeznie także pamięć ich dzieła?@ Stach zasmucił się.@ — Wyjaśnię ci krótko. Jeśli coś szokuje nas w histori techniki, to maszyna Belta. Był on i wielkim geniuszem, i wielkim szczęściarzem. My jeszcze dziś nie potrafimy połączyć się z przyszłością. Prawda, że badania nad tym są zabronione. Ale pozostaje nagi fakt, że nie potrafimy. Belt do końca życia wierzył w coś odwrotnego: że nawiązanie kontaktu z przeszłością jest wykluczone. Ten świetny polski fizyk — to wspaniała, ale równie tragiczna postać. Chciał uszczęśliwić ludzkość, a mógł ją zniszczyć. I dziś nie otacza go sława na miarę jego geniuszu. Musieliśmy zaingerować. Postanowiliśmy ukazać odstraszającą wizję oraz zatrzymać imigrantów.@ Stach spojrzał na zegarek.@ — Pojedziemy do mnie — rzucił zapraszająco. — Ty, Tom, oczywiście także. Wszak umyślnie przyszedłeś, by zobaczyć się z Asenem.@ — To prawda. Nadzwyczaj miło mi, że cię widzę, Asen. Spodoba ci się u nas. Teraz, niestety, jestem zajęty. Zatelefonuję wieczorem, albo jutro. Umówimy dłuższe spotkanie.@ Tom pożegnał się. Stach z synem oraz Asen przeszli do sąsiedniego pomieszczenia, w którym nie było nic oprócz dwóch jednakowych mebli, przypominających duże oszklone pudła. Wsiedli do jednego z nich.@ Od przyjścia Toma, rozmawiali po francusku. Teraz znów przeszli na język polski.@ — Czyżby to był pojazd, którym udamy się do was? — spytał Asen.@ — Mój samochód — potwierdził Stach. — Z tymi, jakie znałeś, łączy go nazwa. I napęd elektryczny.@ — A kierownica, biegi? — indagował Asen.@ — Tu jest wszystko, co trzeba — objaśnił gospodarz, otwierając niewielką klapę pod przednią szybą.@ Odsłoniła się gładka płyta z zatrzaskami po bokach. Stach przycisnął do niej płaską tabliczkę, wyjętą z szuflady. Nieco przypominała mapę, pełną jakichś linii i rowków. Tu i ówdzie przesuwał po nich małe, przypięte sztyfciki. W momencie gdy zamknął klapę tego dziwnego schowka, pasażerowie wraz z wehikułem znaleźli się w windzie, która zniosła ich z drugiego piętra. Rozsunęła się ściana i samochód zjechał na ulicę.@ — Ruch kołowy odbywa się głównie podziemnymi arteriami — zauważył Stach. — Poza rannym i południowym szczytem, wolno jeździć również na powierzchni. Korzystam z tego, bo i przyjemniej, i popatrzysz na Warszawę — zwrócił się do Asena. — Jazda trwa dwanaście i pół minuty. Tam, gdzie mieszkam, w twoich czasach były nadwiślańskie łąki, podmokłe, pełne bajorek — skąd chyba wzięło nazwę ówczesne podmiejskie osiedle: Jeziorna.@ Samochód skręcił z szosy między grabowy szpaler. Na końcu żwirowanej alejki wyłonił się kolorowy domek. Nastrajał pogodnie, jak dziecięca zabawka. Pszczoły i motyle obsiadały szałwie, czerwieniejące wąską wstęgą wzdłuż szpaleru.@ Ledwo wysiedli, uwagę Asena zwrócił stojący na płycie pośrodku trawnika ni to walec, ni obelisk. Gładko wypolerowany, odbijał słońce.@ — Rzeźba? — spytał Asen.@ Gospodarz zaprzeczył ruchem głowy.@ — Mój koleopter. Od twoich czasów uproszczony w liniach. Ma napęd elektrograwitacyjny.@ — Nie latasz nim do pracy?@ Stach wyjaśnił, że używanie prywatnych maszyn powietrznych nad śródmieściem jest zabronione ze względów bezpieczeństwa.@ Willa Stacha miała ściany z różnobarwnych płyt, które przypominały matowe szkło. Tam, gdzie były cieńsze, bezbarwne, idealnie przezroczyste — pełniły rolę okien. Rozsuwały się i zwierały na życzenie.@ Z hallu, któremu rozłożysta tropikalna paproć i wiele innych roślin nadawały wygląd oranżerii — przeszli do niewielkiego pokoju. Stach stuknięciem w ścianę otworzył okno i wysunął blat stolika, a kiedy po lilipucich szynach wjechało nań pięć filiżanek dymiącej kawy, wskazał gościom miejsca i powiedział:@ — Przepraszam was na moment. Tylko poproszę moją żonę.@ Po chwili weszli oboje. Stach rzucił swobodnie:@ — Mario, poznaj naszego przyjaciela. Asenf primus inter pares z dwudziestego pierwszego wieku.@ Asen był mocno zażenowany taką prezentacją. Pomyślał, że tytuły związane z dawnymi godnościami brzmią w tym otoczeniu jak muzealne rekwizyty. Dla porównania, wyobraził sobie, że w jego rodzinnych czasach przedstawiają kogoś: — Oto Kolumb, wicekról Hispanioli, Almirante del Mar Oceano!*@ Rześka powiew wpływał przez okno. Dzień był słoneczny, ale nie upalny. Od wschodu nadciągała wysoka chmura, której skłębiony czub, podobny do kalafiora, mógł zwiastować burzę. Rósł wolno, użyczając malowniczego tła kępie drzew na trawniku.@ Asen zapatrzył się w ten widok. Ponad wiotkie brzozy, szeleszczące na wietrze, wznosił się stary jesion. Bułgar pomyślał, że to drzewo, tak typowe dla jego ojczyzny, wszędzie mu towarzyszy. Odniósł wrażenie, iż jesion jest bardzo podobny do tamtego sprzed Pałacu Planety. Jakby wciąż jeszcze widział tam, ze swego okna, jego liście aż nienaturalnie zielone w świetle latarni. I jakby czuł chłodny oddech tamtej nocy, spędzonej na serdecznej gawędzie z Cosimo. — Co on robi teraz? — spytał siebie. Nagle pojął, że to absurd. Czterysta lat temu! Pozostało tylko dowiedzieć się, co Wenecjanin zdziałał, jak długo żył, jaką pamięć o sobie zostawił.@ Asena wyrwał z tych rozmyślań głos pani domu:@ — Przed godziną był u nas Roberto — powiedziała do męża. — Przyniósł notatki, które chciałeś. Chyba napisane bezstronnie.@ * Admirał Oceanu, (hiszp.)@ — Świetnie — ożywił się Stach. — Czy jeszcze wpadnie?@ — O piątej chciałby cię widzieć u siebie.@ Stach podłączył się do aparatu elektronicznego czytania. Po chwili zauważył:@ — Pójdę razem z Jackiem. Przez ten czas, Mario, zabawisz naszego gościa.@ Spojrzał na zegarek. Miał jeszcze trochę czasu.@ Rozmowa toczyła się nadal po polsku. Asen uznał to za naturalne: był przecież w Warszawie. Raczej mógł się dziwić, że Stach zna bułgarski.@ Jako slawistę, Asena intrygowało, iż język polski — w ustach Marii — nic a nic nie zmienił się od czterech wieków: dźwięczał czysto, niby przeniesiony z tamtych czasów. Natomiast Jacek czasami popełniał drobne błędy składniowe. Stach dodatkowo przekręcał niektóre wyrazy, jakby czerpał je z innej mowy. — Ale z jakiej? — próżno głowił się przybysz z przeszłości. Choć miały brzmienie słowiańskie, nie spotkał ich w żadnym języku, ani żywym, ani martwym. Na razie wywnioskował tylko, że Maria jest Polką, która poślubiła cudzoziemca.@ Gospodyni zwróciła się do Asena:@ — Stach jest historykiem. Jacek również. Obaj badają początki dwudziestego pierwszego wieku. Nie dziwię się, że tak ich zafascynowała tamta przełomowa epoka — schyłek ostrych starć ideologicznych i ustrojowych, które wreszcie w pełni scaliły ludzkość. Ja też gorąco przejmuję się tamtymi sprawami — dodała z błyskiem w oczach.@ Asen przyjął to za komplement dla swoich czasów. Powiedział ciepło:@ — Właściwie jeszcze nie znam świata, który mnie otacza. Obawialiśmy się zagłady przyrody, katastrofalnego przeludnienia, natłoku techniki dławiącego wartości humanistyczne. Na razie wiem najważniejsze: że nic z tego się nie sprawdziło! Przy całym pochodzie nowoczesności, wasz światr a raczej nasz — poprawił się — jednak jest kontynuacją tamtego; jakby z pączka rozbujał przepyszny kwiat.@ — Dużo wam zawdzięczamy — włączył się do rozmowy Jacek. — I tobie osobiście. Niezależnie od tego, że byłeś wybitnym mężem stanu, jeden moment w twoim życiu, krótkie odezwanie się — wszystkie dzieci na Ziemi znają ze szkolnych podręczników.@ Asenowi pot wystąpił na czoło. Czuł się niewypowiedzianie głupio w roli historycznej postaci. Z całą mocą uderzyła weń absurdalność chronomocji. Więc jakże to? Pokolenia podsumowały jego życie, zważyły, skatalogowały?..@ Wydał się sobie pomnikiem z kamienia. — Czy pomnik może żyć? — A właśnie zaczynał czuć się żywą cząstką tego nowego świata; cząstką prawdziwą, jak gdyby w nim się urodził. Zarazem opadły go chmary wspomnień. Miał szum w głowie, kiedy z tego niby-transu wyrwało go wyjaśnienie Stacha:@ — Wprowadziłeś na swoje miejsce największego reformatora dziejów.@ Asen rozpromienił się. Po chwili rzucił z zakłopotaniem:@ — Koniecznie muszę wiedzieć, czy wtedy działałem z własnej woli.@ Strach potwierdził:@ — Nikt tobą nie sterował.@ Nadciągnęła burza. Kiedy huknął bliski grzmot, Asen spytał:@ — Nie zamykacie okna?@ — To zbyteczne — odparła Maria. — Tak samo nie wyłączamy urządzeń elektrycznych. Piorunochronem jest w gruncie rzeczy każdy dom, a co najważniejsze — każdy człowiek, bez względu na to, gdzie się znajduje, pod dachem czy w plenerze.@ Stach dorzucił, odpowiadając na zdziwione spojrzenie swego gościa:@ — Sięgnij do prawej kieszeni marynarki.@ Asen wyjął plastykową rurkę, szczelnie zamkniętą, i obracał ją w palcach.@ Maria wyjaśniła:@ — Mieści się tam aparacik bardzo mały, choć widoczny gołym okiem. Normalnie wszczepiamy go pod skórę. Otacza cię on niewidzialną warstwą izolacyjną, która udaremnia porażenie prądem. W wypadku pioruna, tworzy nad tobą polową kopułę, niby klosz, po którym iskra elektryczna spływa do ziemi.@ Asen zamyślił się.@ — Czy tę burzę wywołaliście planowo?@ — Wiele prognoz z twoich czasów nie sprawdziło się — odparł Jacek. — Sławny dwudziestowieczny futurolog Stanisław Lem przewidywał, że „klimat będzie regulowany globalnie, ale nie bez nie dających się przewidywać lokalnych zaburzeń". Stało się odwrotnie. Istnieje tylko ramowy system ordynowania globalnej pogody. Chcąc odebrać mu charakter wyrazistej sztuczności, zakłócenia inspiruje się nieraz świadomie. Dokładne regulowanie klimatów — technicznie wykonalne — upośledziłoby jedne rejony na rzecz innych, uprzywilejowanych. Planeta jest przecież układem zamkniętym. Dlatego dopuszczalne granice ingerowania w te sprawy określa specjalna konwencja.@ Słuchając ciekawych wywodów, opowiadanych poprawną polszczyzną Marii oraz dziwnie zachwaszczoną u jej męża i syna — Asena korciło rozwikłać tę zagadkę. Zwierzył się Stachowi z tego, co go nurtowało.@ — Wszyscy troje jesteśmy Polakami z krwi i kości — stwierdził gospodarz.@ Tej wypowiedzi Stacha towarzyszył zagadkowy uśmiech, który natychmiast przeniósł się na twarze Marii oraz Jacka.@ Zapadła cisza. Asen myślał intensywnie. Sprawy językowe były jego największym umiłowaniem. Odszedł od nich w wir polityki, ale sercem pozostał przede wszystkim lingwistą. Dobrze znał słowiańskie języki, żywe i martwe. Znał ich dzieje, transformacje w nurcie długich stuleci, zależności i wzajemne przenikanie isię. Czyżby od tamtych czasów polska mowa rozbiła się na odrębne dialekty? Odrzucił tę myśl jako absurdalną. Zrezygnował z dalszych domysłów, cierpliwie oczekując wyjaśnień.@ — Doskonale rozumiem — powiedziała Maria — że dezorientują ciebie różnice między moim językiem polskim a tym, którym posługuje się Stach. Na co dzień, mówię jak on. Tak brzmi język polski dwudziestego piątego stulecia. Jacek osłuchał się z mową twoich czasów, bo gościł w dawnej Warszawie.@ — A staropolszczyznę znasz ze studiów?@ Maria zaprzeczyła ruchem głowy.@ — Urodziłam się w roku 1968. To wyjaśnia wszystko...@ — Więc ty jesteś Marią Belt?@ — Byłam nią w tamtych czasach.@ Zapanowało dłuższe milczenie, które przerwał Stach:@ — Jak widzisz, nie mamy was ani za troglodytów, ani za eksponaty historycznego muzeum: ożeniłem się z kobietą waszego świata.@ Asen nie mógł ochłonąć z wrażenia, jakie wywarło na nim to nagłe odkrycie. Stanęła mu przed oczami dawna Ziemia, małe i wielkie sprawy świata, w którym rósł, i odyseja chronomocji, której prologiem był właśnie exodus tej kobiety w inny świat. Przyjrzał się jej teraz uważnie. Niczym nie odbijała od tego środowiska. Cisnęło mu się na usta wiele pytań. Przez chwilę żałował, że obecni nie mogą czytać w jego myślach. Może odpowiedzieliby hurtem na ten zamęt który kłębił mu się w mózgu...@ Stach, zapytany, odparł po namyśle:@ —' Nie wszyscy, którzy trafili do nas, jednakowo łatwo zaadaptowali się. Chyba zdajesz sobie sprawę, że przysłaliście nam wyjątkowo zróżnicowane towarzystwo.@ Asen spytał po namyśle:@ — Kto nastręczył wam szczególnych kłopotów?@ — Wszyscy, prócz Marii oraz Tenda. Określenia ,,kłopotów" nie tłumacz sobie jednak w ten sposób, że oni nam zagrażali czymkolwiek. Wprost przeciwnie: to nasz świat zagrażał ich równowadze ducha. Chociaż odwiedzili nas znienacka, czujemy się odpowiedzialni za ich los. Przecież są naszymi obywatelami.@ — Sądziliśmy — wtrącił Asen — że u was nie zdarzają się przestępstwa, przez co możecie być bezradni wobec kryminalistów nasłanych z innej epoki.@ Stach zastanowił się.@ — Tu istnieją przestępstwa, choć rzadko, i przeważnie noszą inny charakter niż w twoich dawnych czasach. Posiadamy sądy, lecz zgoła odrębne od tamtych. Sędziami nie są prawnicy, lecz psychologowie, zaś konsultantami lekarze — głównie psychiatrzy, ale nie tylko. Zamiast dawnych więzień, są sanatoria rehabilitacyjne.@ Asen zapytał:@ — Czy stosujecie — w sytuacjach, które to usprawiedliwiają — pewne korektury charakterologiczne, wpływające na zmianę psychiki, światopoglądu, ideałów jednostki?@ — Mamy w tym względzie rozległe możliwości, ale korzystamy z nich nadzwyczaj ostrożnie. Z biotechniką nie ma żartów. Posunęliśmy się jeszcze dalej, z wychowania szkolnego eliminując treści ideologiczne. Jaskrawym, ale niezbędnym naruszeniem tych naszych zasad było skorygowanie psychiki wypuszczonych więźniów. Nie potraktowaliśmy ich jak złoczyńców, lecz jak reprezentantów młodszej kultury, mniej dojrzałej, która jeszcze nie mogła dostatecznie uporać się z trudnymi problemami społecznego współżycia. Za własną zgodą zostali poddani pewnym — niewielkim i nieszkodliwym dla nich — przekształceniom psychicznym. Odtąd stali się pełnowartościowymi członkami społeczeństwa.@ Asen zamyślił się. Po chwili spytał:@ — Czy zastosowaliście to samo wobec parlamentariuszy?@ — Musieliśmy. Nie dlatego — jak to sądziłeś w fantomatycznym transie — że oni mogli czymkolwiek nam zaszkodzić. Chodziło wyłącznie o nich samych: by ideologiczne namiętności tamtych czasów, dawno przebrzmiałe, nie wadziły im w życiu. Cóż począłby tu na przykład Reis ze swoim pruskim szowinizmem? Albo eks-jezuita z fanatyzmem nawracania niewierzących?@ Asen nie znał osobiście nikogo z tej dwunastki. Był ciekaw ujrzeć ich teraz, po takiej metamorfozie. Tymczasem spytał:@ — Powiedz mi, kim byli kosmici, którzy najechali Ziemię. Chyba musieli wywrzeć przemożny wpływ na kulturę ludzkości. Całe szczęście, że nie przeinaczyli jej.@ Stach uśmiechnął się. Równocześnie Jacek odpowiedział:@ — Nie wywarli żadnego wpływu, bo ich nie było.@ Asen pojął, że znał tę sprawę tylko z fantomatycznych projekcji. Postanowił więc spytać o to, co wynikało z niezależnych badań Belta.@ — W takim razie, nie oni spowodowali zapaść Czasu?@ — Nie było żadnej zapaści Czasu — odparł Stach. — Również ta informacja została zaprogramowana przez nas.@ Asen spytał po chwili:@ — Czy w ogóle nawiązaliście kontakt z jakąś, choćby jedną, obcą cywilizacją?@ Stach odpowiedział:@ — Dotychczas spenetrowaliśmy widmo radiowe wszystkich gwiazd podobnych do Słońca w kuli o promieniu sześciu tysięcy lat świetlnych. Nadto — wyrywkowo — sięgamy czterokrotnie dalej. W kilku wypadkach udało nam się odkryć sygnały skierowane w naszą stronę. Wokół jednej gwiazdy, odległej ponad trzydzieści lat świetlnych, stwierdziliśmy obecność stacji telewizyjnych — zresztą nie mając pojęcia o treści tamtejszych audycji. Wysłano już sondy, planuje się wyprawę astronautów.@ Dochodziła piąta. Spojrzawszy na zegarek, Stach wstał i wzrokiem pociągnął Jacka.@ — Wrócimy za pół godziny — oznajmił od progu.@ Po ich wyjściu, Asen zapytał Marię:@ — Jak długo przebywasz w tym świecie?@ — Trzy lata.@ Widząc zdziwiony wzrok swego rozmówcy, wyjaśniła:@ — Jacek jest synem Stacha z pierwszego małżeństwa.@ — Trzy lata... — powtórzył Asen w zamyśleniu. Po chwili dorzucił:@ — Masz dwóch synów w Przeszłości, jeśli się nie mylę.@ — Tak. Już nigdy ich nie ujrzę. Mogłabym dociec — bez korzystania z chronomocji — czego dokonali w życiu, jak im się wiodło, kiedy umarli. Nie chcę, przynajmniej na razie...@ Asen zadumał się.@ — Ja też dobrze wiem, że nie spotkam nikogo z bliskich. I my wszyscy, rodem z Przeszłości.@ Zapanowało dłuższe milczenie.@ — Zadaję sobie pytanie — podjął wolno — czy nasz dramat tkwi tylko w tym. Powiedz mi, na ile wrosłaś w ten świat?@ Maria zastanowiła się.@ — To nie takie proste. Każdy z nas jest plastyczny, ale przecież nie bez miary. Boimy się otrzeć o tę granicę, której sami nie znamy.@ — W młodości poznałam cudzoziemca — dodała po chwili. — Kochaliśmy się, a jednak stanęło między nami coś nieuchwytnego: odmienność zwyczajów, sposobu bycia, sposobu myślenia. To ,,coś" było aż tak silne, że rozdzieliło nas.@ — Czy inność epok widzisz tylko tak? — spytał Asen w skupieniu.@ Maria potwierdziła z lekkim wahaniem.@ — W tym wszystkim cieszę się — dodała — że ten szok nie grozi mi po raz wtóry.@ Asen rzucił za chwilę:@ — Co najbardziej uderzyło cię w tym nowym świecie?@ — Kultura. Może dlatego, iż futurologiczne prognozy, jakie znaliśmy, uwzględniały niemal wyłącznie technikę. Przyjmowano za tabu, że ludzka psychika była zawsze ta sama, więc nie zmieni się także w przyszłości. A przecież właśnie ona decyduje o najgłębszych pokładach kultury. Materialna baza daje jej tylko oprawę.@ Asen słuchał z wzrastającym zaciekawieniem.@ — Gdy pierwszy raz rozmawiałam ze Stachem, wydał mi się nader dziwny, choć dobrze nie rozumiałam, na czym ta dziwność polega. Dziś wiem, o co mi chodziło, ale niełatwo określić to słowami.@ — Tutejsi ludzie — ciągnęła — są o wiele bardziej podobni do siebie, niż w naszych czasach. Na szczęście, nie oznacza to sztampy i nie pociąga za sobą nudy. Ale o tym przekonałam się później. W pierwszych dniach wydawali mi się wręcz jednakowi, poza różnicą wyglądu, oraz wieku, który zresztą niełatwo określić, bo medycyna, zamiast pójść po linii wywalczenia długowieczności za wszelką cenę, wyeliminowała niedołężną starość.@ — Czy potwierdziło się — spytał Asen — że w nurcie epok nasza psychika pozostaje w gruncie rzeczy niezmienna?@ Maria zamyśliła się.@ — Od niepamiętnych czasów pasjonował myślicieli ten problem ,.wiecznego człowieka". Jedni porównywali współczesnych z ludźmi Homera, inni poświęcali się badaniu prymitywnych plemion, tam poszukując prawdziwej ludzkiej natury. Wzbogaceni o cztery wieki historii, możemy jeszcze inaczej spojrzeć na te sprawy.@ — Jak? — spytał Asen.@ — Jako na kulturę ziemskiej społeczności, która od pokoleń nie toczyła żadnej, nawet lokalnej wojny.@ Maria popadła w zadumę.@ — Skoro przybyłam tutaj, technika zdumiewała mnie tylko na samym początku: do chwili kiedy dowiedziałam się, że to już dwudzieste piąte stulecie. Nasi futurolodzy obiecywali znacznie więcej, zwłaszcza w dziedzinie astroinżynierii. Liczono się z tak potężnymi pracami, jak zbudowanie wokół Ziemi pierścienia z kryształków lodu, odbjającego światło słoneczne ku biegunom, oraz ssanie gorącej materii Słońca w charakterze głównego źródła energii. Tymczasem technika nie poszła po tej linii. Poza badawczymi placówkami na planetach i niektórych drobniejszych ciałach kosmicznych, jedyną wielką inwestycją astroinżynieryjną jest przekształcenie Amaltei, najbliższego księżyca Jowisza, w mózg kriotronowy zanurzony w płynnym helu, stale uzupełnianym z nieprzebranych zasobów atmosfery tego olbrzyma planetarnego.@ — Główny trzon techniki — ciągnęła Maria — dotyczy zagospodarowania samej Ziemi. Już pod koniec dwudziestego pierwszego wieku spostrzeżono, iż coraz gwałtowniejszy wzrost zapotrzebowania na energię zagraża katastrofą. Również wiele podstawowych surowców było na wyczerpaniu. Dlatego ograniczono jedne dziedziny produkcji, inne przekształcono, przyj- mując za dewizę, że dalszy postęp cywilizacji nie będzie oznaczał zużywania skrajnych mocy, tylko wprowadzenie najwyższej samoregulacji. Utrzymując technikę na dość wyrównanym poziomie, daliśmy pierwszeństwo dziedzinom humanistycznym, równocześnie ograniczając to wszystko, co przejawia żarłoczność energii.@ — Taki stan rzeczy musiał wpłynąć w zasadniczy sposób na charakter kultury — wtrącił Asen.@ — Zmienił on w znacznym stopniu tryb życia ludzi, odbił się na ich codzienności i obyczajach. Sięgając pamięcią w czasy, w których urodziliśmy się — wyścig zbrojeń został wtedy zastąpiony przez wyścig produkcji: byle coraz więcej, coraz lepiej, coraz taniej. Dziś mamy to już dawno poza sobą. Ograniczenie wytwórczości i jej zupełna automatyzacja nie tylko wyrównały standard życiowy w całym świecie: również odciążyły ludzi od gonitwy za zyskiem. Przestaliśmy być dawnym zbiorowiskiem robotników, urzędników, ekspertów. Każdy z nas jest poszukiwaczem i odkrywcą nowych wartości, ponieważ w odróżnieniu od funkcjonowania maszyn, choćby najinteligentniejszych — mówiąc o pracy człowieka, bierzemy pod uwagę wyłącznie pracę twórczą.@ Do pokoju weszło trzech mężczyzn. Jacek nieznacznym ruchem dłoni wskazał gościa, a Stach zaprezentował go Asenowi:@ — Roberto Bellarmino.