HENRYK SCHÖNKER Dotknięcie anioła Książkę tę poświęcam moim Rodzicom Ośrodek KARTA Warszawa 2005 Copyright by Henryk Schönker, 2005 Copyright by Ośrodek KARTA, 2005 Opracowanie redakcyjne Katarzyna Madoń–Mitzner Opracowanie graficzne serii Danuta Błahut–Biegańska Skład komputerowy Piotr Janeczek Obraz na okładce: Pocałunek anioła Henryk Schönker, olej na płótnie, 1988 Druk: EFEKT S.C. Ośrodek KARTA ul. Narbutta 29, 02–536 Warszawa tel. (48–22) 848–07–12, faks (48–22) 646–65–11 Ośrodek KARTA Warszawa 2005 wydanie I ISBN 83–88288–27–X Od Wydawcy Przy czwartej pozycji serii „Żydzi polscy" możemy już sami stwierdzić, iż powstaje dzięki niej jeszcze nie pełny, ale — spójny obraz doświadczenia Żydów na polskiej ziemi w XX wieku. Przedstawia ona żydowskie głosy skierowane po polsku do potomnych, także do nas, Polaków. Można w nich odczytać zaproszenie do rozmowy o wspólnej przeszłości. Jest to zarazem próba powiedzenia nam, jak polski stosunek do Żydów wpływał na ich historię, zapisywaną tutaj przez ocalonych. Także dla Henryka Schönkera głównym obszarem przedstawionego doświadczenia jest Holokaust. W tych wspomnieniach opisywany jest przede wszystkim czas Zagłady, nie znaczy to jednak, że śmierć czy zagrożenie nią stanowi podstawową ich treść. To niezwykłe i wspaniałe, jak bardzo życie może przeciwstawić się zniszczeniu, jak duchowość człowieka może chronić jego fizyczną egzystencję. I jak realna może być obecność Sił Wyższych, jeśli tylko nie zwątpi się w Ich istnienie. Wspomnienia pisane były w Izraelu sześćdziesiąt lat po wydarzeniach, zasadnicza ich część została ukończona w Tel Awiwie w roku 2001, Prolog i Epilog — w styczniu 2005. Całość powstała w języku polskim. Henryk Schönker miał w roku 1939 lat osiem — wybuch i przebieg wojny obserwował jako dziecko. Z każdym miesiącem Zagłady był jednak coraz bardziej uważnym i świadomym obserwatorem. Jego zapis świadczy o głęboko przeżytym doświadczeniu. Wielkie znaczenie ma w tym świadectwie przełom lat 1939/40. W tym przypadku nie było to osobiste przeżycie, choć własna, dziecięca pamięć potwierdza niektóre obrazy i nastroje. Autor opiera się w tej części na notatkach i ustnych relacjach swego ojca, który pragnął przekazać, że Oświęcim nie musiał stać się symbolem Zagłady, że na początku — gdyby nie obojętność świata — mógł być miejscem ratunku. Opisana we wspomnieniach szansa masowej emigracji Żydów z Oświęcimia do Palestyny nie ma w historiografii wyraźnego potwierdzenia. Uznajemy jednak, że zapis Leona Schönkera, wykorzystany tutaj przez jego syna, jest wiarygodny i przekonywający. Jesienią 2004 ogłosiliśmy w „Karcie" fragmenty tych wspomnień, a w nich między innymi opis tworzonego w Oświęcimiu Biura Emigracyjnego. Żaden z licznych czytających go historyków nie zakwestionował jego prawdziwości. Stajemy więc tu wobec fundamentalnego pytania: czy historia Żydów w Polsce mogłaby potoczyć się pod okupacją hitlerowską inaczej, gdyby świat zachodni nie odniósł się do nich z tak szokującą obojętnością? Bo jeśli TAK, jeśli naprawdę ŻYDZI W POLSCE ZOSTALI SAMI, to doświadczenie Holokaustu obciąża w wymiarze moralnym cały świat, nie zaś tylko sprawców — ludobójcze Niemcy i ich europejskich pomocników. * * * Dotknięcie anioła to przede wszystkim książka o ocaleniu. Nie tylko o nieprawdopodobnie szczęśliwym zbiegu wielu okoliczności, dzięki któremu przetrwała żyjąca w Oświęcimiu rodzina żydowska. To książka o takich wymiarach tego potwornego świata, które ocaleją. O takich sferach duchowości człowieka, które pokonują jego małość — i tak chronią sens naszego, ludzkiego istnienia. Henryk Schönker jest nie tylko autorem, który tak pisze, ale też osobą, której tekst tak czyni. Podczas przygotowania go do druku, gdy próbowaliśmy wyjaśniać różne wątki, zdarzały się niezwykłe zbiegi okoliczności, niemal cudowne odkrycia, odsłaniające nowe poznawczo przestrzenie... Jesteśmy pewni, iż tak będzie nadal, bowiem ta książka sama jest dotknięciem. Zbigniew Gluza Prolog Często zastanawiałem się, jak to się stało, że moi rodzice, siostra i ja przeżyliśmy wojnę. Na pewno mieliśmy olbrzymie szczęście i często wydarzały się nam zupełnie nieprawdopodobne przypadki. Jestem pewien, że wszyscy Żydzi, którzy tę wojnę przeżyli w Polsce, mogą to samo powiedzieć o sobie. Teraz jednak, po napisaniu moich wspomnień, myślę, że nasze uratowanie się zawdzięczamy też w dużej mierze aktywności mojego ojca, Leona (Eliezera) Schönkera (1903–65), który zawsze starał się znaleźć jakieś wyjście z pozornie beznadziejnych sytuacji. Ojciec nigdy nie czekał biernie na rozwój wypadków; obdarzony jakimś wprost nieludzkim instynktem, gotów był zawsze do ucieczki, do ratującego skoku, nawet w ciemność, byleby tylko doprowadziło to do zmiany sytuacji, która przy zachowaniu bierności musiała doprowadzić do naszej zguby. Wtedy nie było to dla nas takie jasne, ale instynkt mojego ojca zawsze znajdował dla nas właściwą drogę ratunku. Teraz, zastanawiając się nad historią mojej rodziny, zdaję sobie sprawę, że to aktywne szukanie wyjścia z każdej sytuacji było jednym z głównych rysów charakteru mojego ojca. Widoczne to było już długo przed wojną. Dzięki przytomności umysłu i gotowości do działania, ojciec mój nieraz zapobiegał różnym większym lub mniejszym rodzinnym niepowodzeniom, a czasami udawało mu się wyjść nawet z dużych opresji. Przede wszystkim jednak jego instynkt, oryginalność, trafna ocena sytuacji i szybka orientacja — pomagały jemu samemu. Wydaje mi się, że cechy te odziedziczył po swojej matce. Fanny (Feiga) Schönker, z domu Hollender, była podobno bardzo energiczną i rezolutną kobietą. Mój dziadek Józef (Josef) Schönker (1872–1945) był właścicielem fabryki nawozów sztucznych „Agrochemia" w Oświęcimiu i należał do bardzo szanowanych obywateli tego miasta. Udzielał się też społecznie i wiele razy sprawował funkcję członka Rady Miejskiej, był doradcą Miejskiej Kasy Oszczędności, a także brał czynny udział w życiu gminy żydowskiej w Oświęcimiu. Był człowiekiem o wielkiej talmudycznej wiedzy, którą zdobył za młodych lat u swego ojca Izaaka Arona. Jego żona Fanny miała z nim czworo dzieci: Sarah (Sala) była najstarszą córką, później przyszli na świat, kolejno: mój ojciec, Liba, i Emanuel (Mendel). Moja babka Fanny pochodziła z Rzeszowa i była siostrą mojej drugiej babki, Fryderyki (Friedl), to znaczy matki mojej matki. Nazywaliśmy ją Frydzia. Ojciec mój i moja matka Mina (Dwora Mindla) (1905–76) byli kuzynami. Mój drugi dziadek Markus (Mordechaj) Münz, zwany Motele, mieszkał w Rzeszowie i należał do zamożnej rodziny, która miała tam duże posiadłości i cegielnię. Podczas I wojny światowej moi obaj dziadkowie uciekli z rodzinami do Wiednia. Moja matka miała wtedy dziewięć lat, a ojciec jedenaście. Tam, w Wiedniu, zakochali się w sobie. Matka opowiadała mi, że ojciec mój kupował jej lalki. Miłość odrywała ich od ciężkiej wojennej rzeczywistości. Pomimo wojny, robili piękne wycieczki do Tyrolu i innych miejsc. W każdym razie oboje zawsze wspominali ten pobyt w Wiedniu jako jedno z ich najładniejszych przeżyć. Chodzili tam też do szkoły, stąd świetnie znali „wiedeński" niemiecki. Ojciec mój miał rzadko spotykany talent rysunkowy i każdą wolną chwilę wykorzystywał rysując pejzaże i portrety. W roku 1916 Józef Schönker postarał się, aby słynny profesor Akademii Sztuk Pięknych w Wiedniu, prof. Kohn, przyjął go z synem na konsultację. Prof. Kohn zrobił Leonowi egzamin, każąc mu narysować wazę. Po tym egzaminie przekonał mojego dziadka, że jego syn powinien uczęszczać do Akademii Sztuk Pięknych i przyjął go jako nadzwyczajnego studenta pod swoją opiekę. Po wojnie zarówno rodzice matki, jak i ojca wrócili do Polski. Ojciec mój natomiast pojechał na studia malarskie do Akademii Sztuk Pięknych w Amsterdamie. Następnie kontynuował studia w Paryżu. W roku 1922 dostał telegram, że jego matka leży na łożu śmierci i pospiesznie wrócił do Oświęcimia, gdzie udało mu się w ostatniej chwili z nią pożegnać. Dom dziadka pogrążył się w żałobie. Rok później ojciec mój, mając dwadzieścia lat, postanowił prosić o rękę mojej matki. Nie była to wcale prosta sprawa, bo jej ojciec był bardzo pobożnym człowiekiem, chasydem u rabina, którego nazwiska nie pamiętam, ale nazywano go Bluziwe Rebe. Patrzył bardzo sceptycznie na mojego ojca, który niedawno wrócił z Paryża, uznawanego za miasto grzechu. Do tego jeszcze mój ojciec, zamiast pejsów, miał ogolone skronie i chodził w jakimś dziwnym welwetowym ubraniu w prążki, a pod szyją nosił dużą, czarną, jedwabną kokardę, co już w ogóle było nie do przyjęcia. Moja matka w swojej miłosnej korespondencji stale prosiła ojca, aby jeszcze nie przyjeżdżał z oświadczynami, bo narazi się na odmowę. Ojcu jednak znudziło się ciągłe odwlekanie tak ważnej dla niego sprawy i postanowił działać. Od mojej mamy wiedział, że jej ojciec nie podejmował żadnej decyzji bez naradzenia się ze swoim rabinem. Zrozumiał więc, że klucz do pozytywnego załatwienia całej sprawy leży właśnie u Bluziwe Rebe. Pewnego piątku powiedział swojemu ojcu, że jedzie odwiedzić ciotkę i wujka w Rzeszowie i przy tej okazji ma zamiar prosić wujka Motele o rękę jego córki. Mój dziadek Józef radził ojcu, aby jeszcze trochę odczekał, bo z czasem Motele może zapomni o tym, że ojciec wrócił z Paryża i uda mu się zrobić na nim lepsze wrażenie. Obawiał się, że jego syn, ze względu na swoje artystyczne studia, nie będzie mile widziany jako zięć u tak pobożnego chasyda. Dziadek Józef był bardzo mądry, ale widocznie nie doceniał jeszcze wtedy zdolności tkwiących w moim ojcu. Ojciec tak obliczył czas podróży, że w drodze do Rzeszowa, niedługo przed rozpoczęciem się sobotniego święta, znalazł się w miejscowości, gdzie mieszkał Bluziwe Rebe i odwiedził go. Powiedział mu, że jedzie do swojego wujka Motele Münza, ale tak dużo słyszał o Bluziwe Rebe, że chciał go osobiście poznać. Słyszał też, że Rebe zbiera fajki, więc pozwala sobie zrobić mu prezent w postaci rzadkiego, jubileuszowego okazu fajki Bruyere. Bluziwe Rebe był zachwycony prezentem. Zaprosił ojca, aby został u niego w gościnie przez sobotę, bo i tak jest już za późno, aby mógł przed zapadnięciem zmroku dojechać do Rzeszowa. Ojciec zgodził się i poszedł razem z rabinem modlić się w bożnicy, co też zresztą robił w każdy szabas w Oświęcimiu. Nazajutrz znowu były modły i rabin miał przemowę. Po obiedzie poszli na spacer i rozmawiali o różnych ziemskich sprawach. Pod wieczór byli znowu w bożnicy, gdzie odbyła się uroczystość zakończenia szabasu. Nazajutrz ojciec pożegnał się z Bluziwe Rebe i jego żoną. Oboje byli nim oczarowani. Po przyjeździe do Rzeszowa, ojciec, nie namyślając się długo, poprosił Motele o rękę jego córki. Decyzja była trudna. Rodzina Josele Schönkera bardzo mu odpowiadała, ale jego syn Leiser był trochę dziwnym człowiekiem, bo który normalny Żyd jedzie do Paryża uczyć się malować obrazy? Kto wie, czego ten Leiser jeszcze się tam nauczył? Postanowił nie dawać pochopnej odpowiedzi i obiecał ojcu, że zawiadomi go o swej decyzji za kilka dni. Dalszy ciąg tej historii znam z opowiadania matki. Dwa dni potem Motele zamówił się u Bluziwe Rebe w pilnej sprawie. Po przybyciu, opowiedział rabinowi, że stoi przed wielkim dylematem — kuzyn jego córki, Leiser Schönker z Oświęcimia, prosił go o jej rękę. To prawda, że młodzi się kochają i chętnie widziałby, gdyby jego córka Dwora Mindla weszła do rodziny Josele Schönkera. Jak można jednak powierzyć córkę komuś, kto niedawno wrócił z Paryża? Kto to widział, aby zajmować się tak błahymi sprawami, jak malowanie obrazów? Komu w ogóle potrzebne są te obrazy? I kto właściwie wie, jaki to człowiek ten Leiser Schönker? To, że przyjechał do niego w aksamitnym kapeluszu z szerokim rondem, nie może przecież świadczyć o jego charakterze, prawda? Tu czekała mojego dziadka Motele duża niespodzianka. Bluziwe Rebe oświadczył mu, że doskonale zna Leisera Schönkera, uważa go za nadzwyczajnego człowieka i prowadził z nim drugie rozmowy na różne tematy. „Motele — powiedział — nie masz się czego bać. Twoja córka będzie miała przy nim dobre życie." Mojemu dziadkowi spadł kamień z serca. Nie odważył się nawet zadawać rabinowi dalszych pytań, bo przecież zwykły człowiek nie widzi tego, co widzi rabin. Nazajutrz mój ojciec otrzymał pozytywną odpowiedź i niedługo potem odbył się ślub. Dziadek Józef posiadał parcelę naprzeciwko swojej willi i tam wybudowana została willa mojego ojca. Dziadek mieszkał przy ulicy Jagiellońskiej 36, a młodzi małżonkowie pod numerem 41. Moja matka bardzo szybko zaaklimatyzowała się w Oświęcimiu, bo dziadek Józef był przecież nie tylko jej teściem, ale też wujkiem. Dziadek przekonał ojca, że po założeniu rodziny musi zająć się czymś poważnym, a nie tylko malowaniem. Czasy były ciężkie i z malowania nie można było żyć. Mój ojciec chciał początkowo przenieść się do Krakowa, gdzie kwitło życie artystyczne, ale w końcu przychylił się do prośby swojego ojca i pozostał w Oświęcimiu. Miasto przechodziło wtedy proces elektryfikacji i ojciec, z finansową pomocą dziadka, założył sklep z lampami. Był na nie duży popyt i wielu mieszkańców Oświęcimia należało do klientów mojego ojca. Sprowadzał on coraz więcej lamp. Dziadek hojną ręką dostarczał kapitał obrotowy, bo był zadowolony, że jego syn wreszcie prowadzi jakiś interes i rozpoczął normalne życie. Stało się więc tak, że w czasie, kiedy jego przyjaciele zaczęli robić kariery malarskie w Paryżu, mój ojciec sprzedawał lampy w Oświęcimiu. Dziadek ciągle dokładał pieniądze do tego interesu, chociaż wydawało się, że sklep wspaniale się rozwija. Wreszcie posłał buchaltera z fabryki, aby zbadał, co się tam dzieje. Wyniki tego badania były katastrofalne. Okazało się, że ojciec sprzedawał lampy przeważnie na kredyt. Z początku nawet to zapisywał, ale sklep tak się rozwinął, że z czasem ojciec przestał cokolwiek notować i wierzył ludziom na słowo. Większość mieszkańców Oświęcimia to byli przecież jego znajomi. Nikt nie prowadził żadnych ksiąg, bałagan był niesamowity. Nikt nie wiedział, kto i ile jest winien. Dziadek załamywał ręce, bo zrozumiał, że nie tylko stracił pieniądze, ale że jego ukochany syn nie nadaje się do prowadzenia sklepu. Nie miał wyjścia, jak tylko zgodzić się, aby mój ojciec przeniósł się do Krakowa i tam kontynuował karierę malarską. Opowiadano, że większość mieszkańców miasta zaopatrzyła się w lampy w sklepie ojca za darmo. Ojciec stał się miejscowym bohaterem. Do dzisiaj podejrzewam, że sam zaplanował tę całą aferę. W Krakowie ojciec wkrótce stał się bardzo renomowanym malarzem, głównie portrecistą. Malował też pejzaże i martwą naturę. Otrzymał bardzo zaszczytne zamówienie malowania wnętrza zabytkowej bożnicy Wolfa Poppera w Krakowie i pracę te wykonał ku ogólnemu zadowoleniu żydowskich mieszkańców. Brał udział w wielu wystawach pojedynczych i zbiorowych. Jeden z jego obrazów zakupiony został do Ermitażu w Leningradzie, a inny do muzeum przy Akademii Becalel w Jerozolimie. Pisał stale artykuły o sztuce do „Nowego Dziennika". W latach trzydziestych był prezesem Związku Malarzy i Rzeźbiarzy Żydowskich w Krakowie. W tym mieście urodziliśmy się: mój brat Musiu (Mosze) i ja, a później moja siostra Lusia (Fanny Salomea). W naszym mieszkaniu przy placu Szczepańskim 2 spotykała się cała plejada malarzy, aktorów i innych artystów. Wielu z nich stało się naszymi serdecznymi przyjaciółmi. Ojcu w Krakowie dobrze się powodziło, a kiedy miał trudności finansowe, to dziadek Józef zawsze przychodził mu z pomocą. Dziadek był głową rodziny i szefem fabryki „Agrochemia". Niestety, nie zawsze wszystko się tam dobrze układało. Z początku było to towarzystwo akcyjne i oprócz dziadka, który założył tę fabrykę ze swoim bratem Eberem w 1905 roku, kilka banków miało w niej swoje udziały. Później dziadek wykupił te udziały i stał się jedynym właścicielem. Do produkcji superfosfatu, którą ta fabryka się zajmowała, potrzebny był kwas siarkowy. Duże fabryki superfosfatu w Polsce posiadały własne fabryki kwasu siarkowego, co było olbrzymią inwestycją. My takiej nie posiadaliśmy i „Agrochemia" zależna była od dostaw tego kwasu. Otrzymywała go przeważnie z hut. Ponieważ jednak zdolność produkcyjna fabryk superfosfatu w Polsce była dużo większa niż możliwości zbytu, utworzony został kartel, skupiający duże fabryki, i on decydował, kto ile ma produkować. Kartel ten starał się zdusić małe fabryki, które zabierały mu rynki zbytu. Najczęściej robił to poprzez wywieranie nacisku na huty i inne przedsiębiorstwa, aby zmniejszały dostawy kwasu siarkowego do zakładów nie należących do kartelu. „Agrochemia" nieraz miała z tym trudności. Pewnego razu, przechodząc ulicą w Krakowie, ojciec zauważył w sklepie z antykami, należącym do jego znajomego antykwariusza Stieglitza, piękny salonik z epoki Ludwika XVI. Okazało się, że salonik jest oryginalny i pochodzi od jakiejś arystokratycznej rodziny, która chciała go sprzedać. Ojciec mój był zapalonym miłośnikiem antyków i od razu na miejscu, po wytargowaniu ceny, wpłacił zadatek na ten salonik. Podpisano umowę i ojciec zobowiązał się dopłacić w ciągu tygodnia resztę sumy. Różni ludzie byli mu winni pieniądze i miał nadzieję, że nie będzie problemów z zorganizowaniem brakującej kwoty. Chodziło jednak o dużą sumę i wkrótce okazało się, że jej zdobycie jest niemożliwe. Nie mając innego wyjścia i obawiając się, że straci zadatek, ojciec pojechał do dziadka Józefa, aby pożyczył mu brakujące pieniądze. Tu przeżył jednak duże rozczarowanie. Okazało się, że fabryka „Agrochemia" znowu ma trudności, bo huta z Katowic nie chce dostarczać kwasu siarkowego. Dziadek powiedział ojcu, że fabryka może jeszcze produkować dwa tygodnie, a potem trzeba ją będzie zamknąć. Był w rozpaczy. W tych warunkach nie mogło być mowy o żadnej pożyczce. Nazajutrz ojciec postanowił iść do Stieglitza i spróbować unieważnić tę transakcję. Stieglitza nie było, czekał więc na niego. Salonik zniknął ze sklepu i ojciec był przekonany, że został schowany do magazynu. Po kilkunastu minutach pojawił się Stieglitz, który widząc czekającego ojca zbladł i jąkając się zaczął go prosić, żeby się nie denerwował, ale stało się nieszczęście — musiał sprzedać komuś innemu jego salonik. Okazało się, że dwa dni później zobaczył ten salonik wojewoda Michał Grażyński z Katowic i po prostu zmusił Stieglitza, aby mu go oddał. Nie pomogły żadne perswazje i tłumaczenia, że jest on już sprzedany. Wojewoda nie chciał ustąpić, powiedział, że załatwi z Schönkerem tę sprawę i bierze na siebie całą odpowiedzialność. Zaraz na miejscu zapłacił żądaną cenę i zabrał salonik. Stieglitz powiedział ojcu, że naturalnie zwraca mu całe pieniądze i bardzo przeprasza go za ten nieprzyjemny incydent. Jest też gotów ofiarować ojcu coś ze sklepu jako odszkodowanie i prosi go o anulowanie tej transakcji. Ojciec udawał bardzo zdenerwowanego, stwierdził, że o anulowaniu w ogóle nie może być mowy i wyszedł ze sklepu. Stieglitz wybiegł za nim na ulicę, próbując go udobruchać, ale ojciec był nieubłagany. Jeszcze tego samego dnia pojechał do Warszawy i zgłosił się w kancelarii znanego adwokata Zygmunta Hofmokla–Ostrowskiego, któremu przedstawił całą sprawę. Mecenas był zachwycony. Lubował się w sprawach, które wywoływały wielkie skandale. — Panie Schönker — powiedział — jeśli odda mi pan tę sprawę, to przyjmę ją bez pieniędzy. Zrobimy skandal na całą Polskę. Ojciec odpowiedział, że nie jest zainteresowany skandalem, tylko polubownym załatwieniem sprawy. — W takim razie ja napiszę do niego list i może pan być pewien, że zrobi on na nim duże wrażenie — powiedział adwokat. Po dwóch dniach ojciec otrzymał telefon od wojewody Grażyńskiego, który był wyraźnie wzburzony: „Panie Schönker, po co mi pan posyła na głowę Hofmokla– Ostrowskiego? Przecież możemy dojść bezpośrednio do porozumienia. Nie trzeba robić zaraz takiego wielkiego zamieszania". Ojciec umówił się z Grażyńskim i tego samego dnia pojechał do Katowic. Tam doszło między nimi do ugody. Wojewoda, jeszcze w obecności ojca, załatwił telefonicznie, że huta w Katowicach dostarczy „Agrochemii" kwas siarkowy na ten sezon. A oprócz tego zobowiązał się, że da zrobić dokładną kopię saloniku i przekaże ją ojcu w prezencie. Niestety, rok później, w 1937, trudności „Agrochemii" z dostawą kwasu siarkowego jeszcze się pogłębiły. Kartel postanowił zdusić naszą fabrykę. Dziadka powiadomiono, że dostawy kwasu zostają ostatecznie zakończone. Wszędzie, dokąd się zwracał, spotykał się z odmową. Ojciec zatelefonował do wojewody Grażyńskiego, ale ten odpowiedział mu, że nie jest strażnikiem „Agrochemii". Wydawało się, że los fabryki jest przesądzony i że trzeba ją będzie zamknąć. To jednak byłoby równoznaczne z jej bankructwem, bo fabryka była winna dużo pieniędzy za surowiec. Oznaczałoby to upadek całej rodziny. Dziadek był już zupełnie zrezygnowany, ale mój ojciec nie chciał się poddać. Przypomniał sobie, że w latach dwudziestych, gdy „Agrochemia" była towarzystwem akcyjnym, w Radzie Nadzorczej zasiadał też prof. Ignacy Mościcki, późniejszy prezydent Polski. Rada Nadzorcza „Agrochemii" zbierała się kilka razy w roku i Mościcki przyjeżdżał na posiedzenia ze Lwowa, gdzie był wtedy profesorem chemii na Politechnice. Za każdym razem zatrzymywał się u dziadka, który go gościł. Mojego ojca bardzo lubił i po posiedzeniach prowadził z nim długie rozmowy. Później, gdy został już prezydentem Polski, kilka razy, przejeżdżając przez Oświęcim, odwiedzał dziadka i nawet wpisał mu się do księgi pamiątkowej gości. Ojciec mój postanowił wykorzystać tę starą znajomość i pojechał do Warszawy. Na Zamku zgłosił się do Kancelarii Prezydenta i poprosił o audiencję. Dano mu formularz do wypełnienia i powiedziano, że dostanie odpowiedź, ale to może trwać kilka miesięcy. Ojciec odpowiedział, że chciałby się widzieć z panem prezydentem jeszcze dzisiaj. Zdziwiona sekretarka Kancelarii spytała ojca, czy jest umówiony. „Nie, nie jestem umówiony, ale pan prezydent będzie wiedział, o kogo chodzi" — odpowiedział, wręczając swoją wizytówkę. Wkrótce oznajmiono mu, że prezydent go oczekuje. Ojciec został wprowadzony do dużego, bardzo eleganckiego gabinetu i prezydent Mościcki z uśmiechem na twarzy wyszedł mu naprzeciwko i podał rękę. Zapytał, co porabia dziadek, czy jest zdrowy i czy wszystko u nas w porządku. Następnie usiadł za biurkiem, a ojciec naprzeciwko niego. „Co pana do mnie sprowadza?" — zapytał. Ojciec powiedział mu, że „Agrochemia" stoi w obliczu katastrofy, że kartel, chcąc zdusić fabrykę, spowodował, że dostawy kwasu siarkowego zostały przerwane. Konsekwencją tego postępowania kartelu będzie bankructwo „Agrochemii". Kilkaset rodzin w Oświęcimiu utraci pracę i przyłączy się do masy bezrobotnych. „Ależ to przecież sabotaż! — wykrzyknął Mościcki. — Sławoj, słyszałeś?" Dopiero teraz ojciec zauważył, że ktoś w mundurze stoi odwrócony przy oknie. „Słyszałem"— odpowiedział oficer i odwrócił się. Ojciec natychmiast go poznał — był to generał Felicjan Sławoj Składkowski, premier Polski i minister spraw wewnętrznych. — To jest skandal! — powiedział prezydent — Proszę cię, załatw tę sprawę. — Sprawa będzie zaraz załatwiona — odpowiedział Sławoj Składkowski i uśmiechnął się do ojca. Na tym ta audiencja się skończyła. Ojciec opuścił Zamek w doskonałym humorze i postanowił odwiedzić swego przyjaciela. Poszli razem na kolację i dopiero późnym wieczorem ojciec wrócił do hotelu. W recepcji czekał na niego zdenerwowany dyrektor hotelu. Widząc ojca krzyknął: — Bój się pan Boga, panie Schönker, gdzie pan się podziewa?! Szukamy pana wszędzie już kilka godzin! — Co się stało? — spytał ojciec. — Cały czas otrzymuję tu dramatyczne telefony do pana. Każą mi pana za wszelką cenę znaleźć. — O co chodzi? — Nie wiem dokładnie, ale mówią mi, że Sławoj Składkowski chce posłać kilku dyrektorów jakiegoś kartelu do Berezy Kartuskiej. Wszyscy są szalenie zdenerwowani i chcą z panem rozmawiać. Tu jest numer telefonu — podał mu kartkę. — Proszą, aby pan natychmiast tam zatelefonował. Ojciec zadzwonił pod wskazany numer i podał swoje nazwisko. Ktoś wzburzonym głosem zaczął mu coś tłumaczyć, ale ojciec nie mógł zrozumieć jego słów. Poprosił, aby mówił spokojnie. Okazało się, że rozmawia z dyrektorem kartelu nawozów sztucznych. Oznajmił on ojcu, że kartel zgadza się przyjąć „Agrochemię" do swojego grona i od teraz nie będzie już żadnych trudności z dostawami kwasu siarkowego, fabryka otrzyma też zwiększony kontyngent zbytu. Błagalnym głosem poprosił ojca o zgodę i o natychmiastowe zawiadomienie pana premiera i ministra spraw wewnętrznych, że sprawa została załatwiona ku zadowoleniu rodziny Schönkerów. Ojciec odpowiedział, że musi najpierw porozmawiać z właścicielem „Agrochemii". „Szybko! Szybko! Niech się pan spieszy, bo u mnie w willi na dole czeka policja." Ojciec zatelefonował do dziadka i musiał mu kilka razy opowiadać, co się stało i że przyjmują „Agrochemię" do kartelu, bo dziadek z początku myślał, że ojciec jest pijany. Ojciec zadzwonił znów do dyrektora kartelu i powiedział mu, że Józef Schönker zasadniczo się zgadza, ale kontyngent zbytu jest za mały i musi być powiększony. Dyrektor kartelu natychmiast się zgodził oraz zaprosił ojca i dziadka na uroczyste przyjęcie „Agrochemii" do kartelu nawozów sztucznych w Polsce. Dziadek zaproponował ojcu, aby wrócił do Oświęcimia i pomógł mu w prowadzeniu fabryki. Dał mu 25 procent i stanowisko wicedyrektora. Ojciec, po naradzie z moją matką, zgodził się i przeprowadziliśmy się z powrotem do Oświęcimia. „Agrochemia" mogła też uratować całą naszą rodzinę od Zagłady, ale los chciał, by stało się inaczej. W roku 1938, jadąc pociągiem z Katowic na zebranie kartelowe do Warszawy, ojciec mój dzielił wagon sypialny z jakimś młodym Amerykaninem, który przedstawił się jako Averell Harriman. Okazało się, że on też jedzie na to samo zebranie. Jego ojciec, William Harriman, posyłał go nieraz do Polski, aby zaznajomił się z przemysłem ciężkim Dolnego Śląska. Miał tam duże udziały w kopalniach węgla i hutach, jak również w fabrykach nawozów sztucznych. Averell Harriman przedstawił mojemu ojcu swój bardzo pesymistyczny obraz sytuacji Żydów w Polsce i w ogóle w całej Europie. Uważał, że powinniśmy opuścić Polskę. Zaproponował, abyśmy sprzedali „Agrochemię" jego ojcu; był on gotów zapłacić za nią 100 tysięcy dolarów w złocie. Płatność nastąpiłaby w Nowym Jorku albo w Londynie — tam, dokąd nasza rodzina zdecydowałaby się wyjechać. Była to na ówczesne czasy duża suma. Ojciec przyrzekł, że przekaże tę propozycję swojemu ojcu. Po powrocie do Oświęcimia opowiedział to dziadkowi, który spotkał się nawet z Harrimanem w Katowicach. Oferta była poważna i należało podjąć decyzję. Wtedy to odbyła się u dziadka wielka narada całej rodziny. W końcu jednak nie zdecydowano się przyjąć tej oferty, bo druga żona dziadka, Regina Grossfeld z domu Schwartz, miała syna z rodziną w Krakowie i nie chciała się z nimi rozłączać. Pod koniec lat trzydziestych „Agrochemia" wspaniale prosperowała. Ojciec i matka byli bardzo zadowoleni ze swojego życia w Oświęcimiu. Mieszkali w ładnej willi z pięknym ogrodem, brali udział w życiu społecznym, mieli wielu przyjaciół i byli bardzo szanowanymi obywatelami miasta. Ojciec usprawnił wiele rzeczy w fabryce i wszystko, czego się dotknął, udawało się. Dziadek Józef był bardzo zadowolony z mojego ojca i naradzał się z nim we wszystkich ważnych sprawach. Jednak, pomimo wielkiej aktywności, oryginalności i pomysłowości mojego ojca, ostoją naszego domu była moja matka. Stabilizowała ona nasze życie. Całkowicie poświęciła się rodzinie. Była zawsze optymistycznie nastawiona i nawet w najcięższych sytuacjach nie upadała na duchu. Stała zawsze przy boku ojca, była jego największą podporą. Ojciec doceniał to i oboje bardzo się kochali. Bluziwe Rebe miał rację — to było naprawdę wspaniałe małżeństwo. Przez całą wojnę szli razem i wspierali się nawzajem ze wszystkich sił. Udało im się uratować siebie i nas. To prawda, że ojciec zawsze podejmował inicjatywę. Ale też zawsze, w chwilach największego niebezpieczeństwa i udręki, często na samym progu śmierci, zdarzał nam się jakiś niesamowity przypadek, który nas ratował. Ja to nasze ocalenie odczuwałem zawsze i do dzisiaj odczuwam — jako dotknięcie anioła. *** Właściwie miałem umrzeć, zanim się narodziłem. Życie zawdzięczam temu, że moja matka nie zorientowała się, iż jest w ciąży. Wiedząc o swoim odmiennym stanie, niewątpliwie przerwałaby moje życie. Sama mi to kiedyś powiedziała. A przecież była najlepszą i najukochańszą matką, jaką sobie w ogóle można wyobrazić. Był to też najwspanialszy człowiek, jakiego poznałem w moim życiu. Często zadawałem sobie pytanie, jak ona, taka mądra i inteligentna osoba, mogła nie zdawać sobie sprawy, że jest w ciąży. Przez wiele lat nie znajdowałem na to odpowiedzi. Dzisiaj myślę, że jakaś wyższa siła miała mnie już wtedy w opiece. Nigdy też nie dziwiłem się mojej mamie. Bała się, że jej następne dzieci będą takie jak Musiu — jej pierwszy syn, starszy ode mnie o pięć lat. Jako niemowlę zachorował na paraliż dziecięcy i prawie całkowicie stracił władzę w obu nogach. Moi rodzice robili olbrzymie wysiłki, aby choć częściowo polepszyć jego stan. Całe lata wielu profesorów, lekarzy i fizykoterapeutów pracowało nad tym. Wielkim sukcesem było już, gdy Musiu potrafił sam bardzo wolno się poruszać, mając obie nogi usztywnione szynami i podpierając się dwiema laskami. Pomimo swego ciężkiego kalectwa, Musiu był szczęśliwym dzieckiem. Jego serdeczny śmiech do dzisiaj dźwięczy mi w uszach. Brał życie takie, jakie je dostawał. Kierowany jakimś nadzwyczajnym instynktem, maksymalnie wykorzystywał każdy dzień. Potrafił cieszyć się wszystkim, każdą małą rzeczą, która dla innych dzieci była bez znaczenia. Jego radość udzielała się innym; przyjemnie było przebywać w jego otoczeniu. Ja i moi rodzice bardzo go kochaliśmy. Inni ludzie, w dużo mniejszym stopniu niż on obarczeni kalectwem i cierpieniem, zamykali się w swoim własnym świecie, odgradzali się od otoczenia. Musiu był inny. Wszyscy go interesowali, nikogo się nie wstydził. Nie dzielił ludzi według kategorii, każdego darzył szacunkiem. Był bardzo inteligentny i zdolny, w wieku pięciu lat już czytał książki. W szkole był dobry z matematyki i często przychodziły do nas dzieci, którym tłumaczył, jak robić zadania. Moja mama była początkowo niezadowolona, bo zabierało to Musiowi dużo czasu. Widząc jednak, jak cieszy się z tych wizyt, godziła się na nie. Musiu czuł się najszczęśliwszy, gdy mógł komuś pomóc i przez to okazać mu swoją miłość. Wszyscy koledzy z klasy bardzo go lubili. Natomiast dzieci z innych klas często mu dokuczały. Ale on nigdy się nie obrażał i starał się nie zwracać uwagi na ich wyzwiska. Tłumaczył mi, że ludzie nigdy nie są tacy źli, na jakich wyglądają, że ich dalsze zachowanie wobec nas zależy od tego, jak przyjmujemy ich złe słowa. Nie bardzo go wtedy rozumiałem, ale czułem, że jest w tym coś ważnego. Gdy miałem sześć lat, Musiu zachorował na zapalenie mózgu, stracił przytomność i po kilku dniach zmarł. Pamiętam, że ojciec malował go, gdy leżał na łożu śmierci. Jego odejście pogrążyło nasz dom w głębokim bólu i żałobie. Był to ból, od którego już nigdy się nie uwolniliśmy. Było to też moje pierwsze zetknięcie się z majestatem śmierci bliskiego i kochanego przeze mnie człowieka. Nie rozumiałem, jak Musiu, który stanowił ważną część mojego dziecinnego świata, mógł tak nagle nas opuścić. Przez długi czas skrycie płakałem nocami. Wszystkie moje późniejsze lata to życie z pamięcią o Musiu. Zadawałem sobie pytania, dlaczego tak dobry i niewinny człowiek, tak przez nas kochany, który nigdy nikomu nie zrobił nic złego, przeciwnie — robił tyle dobrego, dlaczego właśnie on musiał umrzeć. Dlaczego musiał tak cierpieć? Dlaczego właśnie on musiał stać się kaleką? Później nawiedziły mnie inne pytania. Jak to się stało, że Musiu, pomimo swego ciężkiego kalectwa, był taki szczęśliwy w swoim krótkim życiu? Z jakiego źródła czerpał tyle radości — pomimo tak wielu wyrzeczeń, a nawet upokorzeń — że każdy, kto znalazł się blisko niego, też czuł się nią obdarzony? Nie znajdując odpowiedzi na te wszystkie pytania, zacząłem wątpić, czy życie w ogóle ma jakiś sens. Rok po śmierci Musia urodziła się moja siostra. Nikt nie przygotował mnie na jej przyjście i w mojej obecności nikt o tym nie mówił. W noc jej urodzin ukazał mi się we śnie Musiu i powiedział, że mam siostrę. Rano ojciec obudził mnie, aby oznajmić mi tę radosną nowinę. Nim jednak zdążył się odezwać, spytałem go, gdzie jest moja siostrzyczka, którą Musiu przysłał mi z nieba. Ojciec był tak zdumiony, że nie mógł wypowiedzieć słowa. W tym samym roku przeprowadziliśmy się z Krakowa do Oświęcimia, gdzie żyła rodzina mego ojca. Ta przeprowadzka oderwała mnie od myśli o Musiu i rozproszyła trochę mój smutek. Nagle miałem blisko siebie wujków i ciotkę, kuzynów i kuzynki. Wszyscy byli dla mnie bardzo serdeczni, przechodziłem z kolan na kolana, ciągle mnie głaskano, jakbym był małym dzieckiem. Wszystko to wprawiało mnie w zażenowanie, ale starałem się być dla każdego miły, bo wydawało mi się, że tak postępowałby Musiu. Bardzo kochałem wujka Emanuela, nazywanego przez nas Mendkiem. On jeden odnosił się do mnie jak do dorosłego człowieka. Zaraz po naszym przyjeździe do Oświęcimia kupił mi małego psa i często da wał mi pieniądze na kino. Był to niezwykle przyjemny człowiek, zawsze uśmiechnięty i pełen humoru. Promieniowała od niego jakaś lekkość życia i niczym nie zachwiany optymizm. Miał synka, czteroletniego Izaaczka, a tuż przed wojną urodziła im się dziewczynka. Jego żona Rózia często zapraszała mnie na pyszne ciastka. Zacząłem też chodzić do szkoły i wydawało się, że życie znów się do mnie uśmiecha. Na krótko przed napaścią Niemców na Polskę, cała nasza rodzina uciekła do Kazimierza nad Wisłą, bo uważano, że Niemcy tak szybko tam nie dojdą. Wszyscy byli pod wrażeniem polskiej propagandy i uważali, że Polska potrafi się obronić. W najgorszym wypadku spodziewano się wojny pozycyjnej, czegoś w rodzaju I wojny światowej. Przed ucieczką do Kazimierza przyniosłem do szkoły 5 złotych, bo odbywała się zbiórka na Fundusz Obrony Przeciwlotniczej. Byłem pewien, że mój datek, który wyprosiłem od ojca, też pomoże powstrzymać Niemców, bo 5 złotych to był dla mnie duży majątek. Można było za te pieniądze iść dziesięć razy do kina; wprawdzie tylko na miejsca w pierwszym rzędzie, ale kto w moim wieku siedział w kinie w innym rzędzie? Wszędzie widziałem hasło: „Nie oddamy ani jednej piędzi ziemi". Najbardziej jednak podobał mi się afisz: „Nie oddamy ani guzika". Byłem pewien, że nie ma się czego bać i że żaden wróg nie zagarnie Polski. Te afisze nie mogą przecież kłamać. Mój ojciec pozostał w Oświęcimiu i próbował wysłać z fabryki towar, wyprodukowany na sezon jesienny. Szybko jednak okazało się, że jest to przedsięwzięcie niemożliwe do wykonania. Wszystkie pociągi zajęte były przez wojsko, wszędzie panował chaos, zamieszanie i powszechna destrukcja. Nie wróżyło to nic dobrego, ale byłem za mały, aby to zrozumieć. Oświęcim 1 września 1939 miałem rozpocząć drugi rok szkolny w Oświęcimiu, tymczasem znalazłem się w lesie w Kazimierzu nad Wisłą, wśród tłumu wystraszonych i niespokojnych ludzi, z bojaźnią patrzących w niebo. Nad nami krążyły niemieckie samoloty. Wtedy to po raz pierwszy usłyszałem świst padającej bomby, a zaraz potem jej wybuch. Wszyscy w lesie padli na ziemię, a ja stałem zdziwiony. Ktoś siłą rzucił mnie na ziemię i dopiero wtedy zrozumiałem, że sprawa jest poważna. Jeden z wujków pogroził mi palcem, a ja pokazałem mu język. Już w pierwszych dniach wojny okazało się, że siły są całkowicie nierówne i armia niemiecka szybko posuwa się naprzód. Rząd polski i wielu wysokich dygnitarzy uciekało przez Zaleszczyki do Rumunii. Ojciec opowiadał nam potem, jak ich obładowane walizkami samochody przejeżdżały przez Oświęcim. Niektóre z nich zaopatrywały się w wodę w naszej willi, a czasem uciekinierzy zostawali u nas na noc. Obywatele miasta Oświęcimia stawali przy drodze i z pogardą patrzyli na tych, którzy tyle przyrzekali, a teraz uciekali pierwsi. Niemcy zajmowali coraz większe obszary Polski i wkrótce, pewnego poranka, gdy się obudziliśmy, okazało się, że Niemcy zajęli też miejscowość koło Lublina, do której uciekliśmy z Kazimierza nad Wisłą. Postanowiliśmy wracać do Oświęcimia. Szosy były przepełnione wojskiem niemieckim, polskimi jeńcami i masami uciekinierów, którzy albo wracali do swych domów, albo te domy opuszczali. W wielu wypadkach były to grupy wycieńczonych i wygłodniałych ludzi — kobiety, dzieci i starcy, którzy z częścią swojego dobytku, na wózkach i furmankach, całkowicie zdezorientowani, próbowali znaleźć gdzieś schronienie, choćby na jeden dzień czy noc. Jedni szli na wschód, inni na zachód. Zatory na drogach ciągnęły się dziesiątki kilometrów. Niemieckie kolumny wojskowe torowały sobie drogę, spychając ludzi do przydrożnych rowów. Na jednej z furmanek jechaliśmy ja z mamą i siostrzyczką Lusią oraz dziadek z żoną. Reszta rodziny odłączyła się od nas. Przeżywaliśmy gehennę, podróżując często bez jedzenia, a nawet bez wody. Kilka razy zmienialiśmy furmanki, czasami szliśmy długie kilometry na piechotę. Moja dwuletnia siostrzyczka cały czas płakała, bo miała ciało pokryte ropiejącymi wrzodami. Napotkany po drodze lekarz powiedział, że to z braku witamin. Baliśmy się, że Lusia nie dożyje końca naszej podróży. Chcąc ominąć długie zatory na szosach, jechaliśmy lub szliśmy wąskimi wiejskimi drogami, które często prowadziły na bezdroża; trzeba było wracać i szukać innej drogi. Spaliśmy w przydrożnych chałupach i często obdarzano nas noclegiem i jedzeniem za darmo, bo nasze fundusze prawie się skończyły. Do dziś jestem wdzięczny chłopce, która dała mi kromkę chleba z masłem i pogłaskała mnie po głowie. Ci chłopi byli bardzo biedni, ale dzielili się z nami, czym mogli. Nie mówili dużo, ale czuliśmy, że nam współczują i najazd hitlerowski uważają za wspólne nieszczęście. Inni znów zamykali przed nami drzwi. Wreszcie, po kilkutygodniowej tułaczce, kompletnie wyczerpani, przybyliśmy do Krakowa, gdzie zamieszkaliśmy u siostry mojej mamy. Daliśmy znać ojcu do Oświęcimia, że przybyliśmy i czekamy, żeby zabrał nas z powrotem do domu. Myślałem wtedy, że ta męka, którą przeżywaliśmy podczas naszego powrotu, będzie najgorszym, co mnie spotka w czasie wojny. Tyle zła, tyle cierpienia, bólu, smutku i bezradności ludzkiej spotkałem w czasie tej drogi, że trudno było wyobrazić sobie coś straszniejszego. Miałem jednak dopiero osiem lat i byłem jeszcze bardzo naiwny. 1 września 1939 Niemcy, obok innych miast w Polsce, zbombardowali też Oświęcim. Bomby ugodziły w dwa domy na placu Kościelnym i zburzyły je. Mieszkańcy tych domów wcześniej je opuścili, włączając się w nurt uciekinierów, i to uratowało im życie. Ojciec mój pobiegł do swojej fabryki, bo obawiał się, że może tam wybuchnąć pożar. W fabryce był tylko dozorca Gozler z żoną, którzy tam też mieszkali. Magazyny były pełne nawozów sztucznych, przygotowanych do wysyłki na sezon jesienny. Ojciec stał wraz z Gozlerem i jego żoną przed budynkiem biurowym. Ze zdumieniem obserwowali formację samolotów niemieckich na niebie, które, bez żadnych przeszkód ze strony polskiej obrony przeciwlotniczej, przelatywały nad ich głowami. Nagle niektóre z tych samolotów zaczęły nurkować i dał się słyszeć terkot karabinów maszynowych, głośny świst, a zaraz potem wybuchy bomb, które znów ugodziły w miasto. Cała trójka rzuciła się na ziemię. Po chwili, podnosząc głowę, ojciec z przerażeniem zobaczył palący się samolot, który leciał wprost na nich. Na szczęście nie doleciał do fabryki, tylko wybuchł w polu niedaleko od nich. Po chwili na niebie ukazała się mała chmurka, a pod nią czarny punkt. Chmurka szybko przeistoczyła się w biały spadochron, a czarny punkt w człowieka. Spadochron spadł tuż koło płotu fabrycznego. Ojciec z Gozlerem podbiegli i zobaczyli lotnika w mundurze niemieckiego oficera, który siedział na ziemi z twarzą wykrzywioną bólem. Był widocznie ranny, bo kurczowo trzymał się za ramię. Ojciec mój stanął przed trudną decyzją. Prawo wymagało, aby natychmiast zawiadomił władze i wydał lotnika w ich ręce. Z drugiej strony myślał o tym, co się stanie, jeśli Niemcy zajmą Oświęcim i dowiedzą się, że on, Żyd, wydał oficera niemieckiego w ręce polskich władz. Gozler był oddanym mu człowiekiem, ale z pochodzenia Niemcem. W dodatku nie bardzo było kogo zawiadamiać. W mieście panowało całkowite bezhołowie i żaden urząd już nie funkcjonował. Cały aparat państwowy był w rozsypce. Nawet komendant policji uciekł ze swoją rodziną autem straży pożarnej, które miasto niedawno kupiło. Ojciec uważał się jednak za lojalnego obywatela polskiego i trudno mu było w tak drastyczny sposób przekroczyć prawo, tym bardziej że i w tym przypadku Gozler mógł go zadenuncjować. Polacy mogli jeszcze opanować sytuację i gdyby ktoś dowiedział się, że ojciec nie wykonał swego obowiązku, to czekał go sąd wojskowy i kara śmierci. Najwyraźniej nie było dobrej drogi. Ojciec pomyślał, że nawet jeśli zawiadomi władze, tak jak tego żąda prawo, i znajdzie się ktoś, kto będzie się chciał tym zająć, to po prostu postawią tego lotnika pod ścianą i rozstrzelają go, z samej zemsty, nie mówiąc już o tym, że może spotkać go jeszcze gorsza śmierć. Lotnik powinien dostać się do obozu jenieckiego, ale w tym ogólnym chaosie nie było na to żadnych szans. Jeśli ojciec zrobi to, co nakazuje prawo, przyczyni się do morderstwa na bezbronnym człowieku. Rozejrzał się wokoło. Fabrykę otaczały pola uprawne, ale chłopi, którzy na nich pracowali, uciekli w panice przed bombardującymi samolotami. Wokół było pusto. Kazał Gozlerowi przynieść nosze i skrzynkę pierwszej pomocy z bandażami i lekami. Okazało się, że lotnik ma złamany obojczyk, a może i ramię. Razem z Gozlerem unieruchomili mu je i obandażowali. Następnie dali mu leki przeciwbólowe i ostrożnie położyli go na noszach. Spadochron wrzucili do płonącego jeszcze samolotu. Na terenie fabryki był wydział, w którym produkowano klej kostny. Mieściły się w nim kanały do suszenia i tam ojciec ukrył rannego lotnika. Tego samego dnia, widząc coraz większą panikę i masową ucieczkę mieszkańców Oświęcimia, ojciec też postanowił opuścić miasto. Po długim marszu wśród uciekinierów i szczęśliwym zdobyciu miejsca w jakimś przepełnionym pociągu towarowym, udało mu się na drugi dzień dostać do Krakowa. Tu też panowała powszechna panika i ludzie masowo uciekali na wschód, w okolice Lwowa. W środę, 6 września, Niemcy weszli do Krakowa. Ojciec, który zamieszkał u swego przyjaciela, artysty rzeźbiarza Henryka Hochmana, wybiegł przed dom, aby zobaczyć, co się dzieje. Ulica była pusta. Na bruku leżały porzucone przez uciekinierów rzeczy. Jedyną żywą istotą był pies, który szarpał zębami szmacianą lalkę. Ojciec opowiadał mi później, że panowała dziwna cisza, jak przed burzą. Nagle z jakiegoś okna dobiegły głośne dźwięki fortepianu. Ktoś z wielkim przejęciem grał marsza żałobnego Chopina. Nagle usłyszał ciche łkanie. Obok niego stał Hochman i płakał. Był to człowiek po pięćdziesiątce, o wyglądzie wieszcza, z długimi, siwymi włosami. — Mam uczucie, że umarło coś bardzo nam bliskiego — powiedział ojciec. — Tak, to umarła nasza przeszłość, a dla wielu i przyszłość — odpowiedział Hochman. Tego dnia ojciec postanowił wrócić do Oświęcimia. Na drogach panował chaos. Tłumy przerażonych, zdezorientowanych uciekinierów podążały w różnych kierunkach i bez żadnego celu, jakby już sama ucieczka zapewniała im ratunek. Co jakiś czas ludzie spychani byli do przydrożnych rowów przez zmotoryzowane kolumny niemieckie, które rozlewały się po drogach jak dzika szarańcza. Wreszcie ojcu udało się dotrzeć do Oświęcimia od strony fabryki. Od Gozlera dowiedział się, że Niemcy jeszcze nie weszli do miasta, bo oddział saperski naprawia most na Wiśle, wysadzony w powietrze przez wojsko polskie. Ojciec powiedział niemieckiemu lotnikowi, że w każdej chwili spodziewa się wejścia Niemców. Zapewnił go, że natychmiast zawiadomi ich, iż znajduje się on na terenie fabryki. Lotnik bardzo się ucieszył i uścisnął ojcu ręce w podziękowaniu. Powiedział, że nazywa się Tezner, pochodzi z Linzu w Austrii i jest komendantem eskadry lotniczej. Przyrzekł też, że mu się odwdzięczy. Ojciec nie zdawał sobie jeszcze sprawy, kim są Niemcy za czasów Hitlera i do czego są zdolni, dlatego też nie przywiązywał specjalnej wagi do słów lotnika. Kilka godzin później wojsko niemieckie weszło do Oświęcimia. Była to właśnie ta jednostka saperów, która naprawiała most. Niemcy mieli dokładne mapy całego miasta. Zaznaczone były na nich nawet domy, które mogły mieć dla nich jakieś znaczenie. W willi dziadka mieścił się podczas I wojny światowej niemiecki sztab wojskowy. Teraz też jednostka wojskowa od razu zajęła tę willę. Ojciec został wezwany do niemieckiego oficera, oberleutnanta Kleinbühla, który oznajmił mu, że jego sztab zajmuje willę i że ojcu nie wolno tam wchodzić. „Zrozumiałeś?" — zapytał Niemiec. — „Zrozumiałem " — odpowiedział ojciec czystą niemczyzną, po czym oznajmił, że na terenie jego fabryki ukrywa się ranny lotnik niemiecki. Na twarzy oficera pojawiło się zdumienie i niedowierzanie. Nic jednak nie powiedział, tylko zameldował o tym drugiemu oficerowi, widocznie wyższemu rangą, który zajęty był akurat oglądaniem książek dziadka. Oficer ten rozkazał, aby ojciec pojechał do fabryki z żołnierzem i pokazał mu, gdzie znajduje się lotnik. Po przybyciu motocyklem do fabryki, podeszli do otworu wejściowego kanału, ale lotnik zniknął. Żołnierz zaczął głośno wołać: „Kamerad, komm heraus! Kamerad, komm heraus!" (Towarzyszu, wyjdź!). Trwało dłuższą chwilę, zanim w otworze kanału pojawiła się głowa lotnika. Okazało się, że się obawiał, iż ojciec sprowadzi Polaków, a opowiadanie o szybkim wkroczeniu Niemców miało tylko uśpić jego czujność. Postanowiono, że ojciec zostanie z rannym lotnikiem, a żołnierz wróci do miasta, by sprowadzić pomoc. Lotnik ze łzami w oczach zaczął znów dziękować ojcu za to, że uratował mu życie. W krótkim czasie przyjechał ambulans wojskowy i zawiózł go do lazaretu. Ojciec poszedł do domu, przekonany, że na tym zakończy się ta cała przygoda. Po kilku godzinach jednak ten sam ambulans przywiózł lotnika do naszej willi, bo zażyczył sobie pozostać pod opieką ojca, dopóki nie wyzdrowieje. Wolał przebywać w prywatnym mieszkaniu niż w lazarecie. Nasz dom stał się miejscem odwiedzin różnych oficerów, którzy patrzyli na mojego ojca jak na egzotyczne zwierzę. Tymczasem coraz więcej Żydów zaczęło powracać do Oświęcimia, a wraz z nimi dotarły straszne wieści o niemieckich ekscesach antyżydowskich i o paleniu synagog w okolicznych miejscowościach. Wiadomości te wywołały strach i przygnębienie wśród Żydów, ale pocieszano się, że może w Oświęcimiu będzie inaczej. Wtedy to nadeszła wiadomość o rozstrzelaniu 32 Żydów w Wieliczce i jeszcze większy strach ogarnął żydowskich mieszkańców Oświęcimia. Ojciec mój, w swojej naiwności, zameldował się u szefa sztabu oberleutnanta Kleinbühla i, zawiadamiając go o egzekucji w Wieliczce, zażądał natychmiastowych wyjaśnień kompetentnych władz wojskowych. Kleinbühl był zdumiony skargą ojca. Widać było, że bije się z myślami, jak ma postąpić. Wreszcie odpowiedział, że egzekucja ta nie została wykonana przez oddziały Wehrmachtu i że była odwetem za zabicie Niemców w Bydgoszczy i Poznaniu. Z jego głosu i zaczerwienionej twarzy ojciec wywnioskował, że szef sztabu jest pijany. Wtedy to, opuszczając willę dziadka, ojciec po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że dla Niemców życie Żydów nie przedstawia żadnej wartości. Życie w Oświęcimiu stawało się z dnia na dzień coraz cięższe. Rozpoczęło się łapanie Żydów i obcinanie im bród i pejsów, ku ogólnej uciesze żołnierzy Wehrmachtu. Zaczęto łapać mężczyzn i kobiety na różnego rodzaju roboty. Nastąpiły rewizje i konfiskata majątków. Trzeba było ciągle interweniować u władz wojskowych, aby choć trochę osłabić i zahamować te prześladowania. Wojskowy komendant miasta nie chciał rozmawiać z nikim innym, jak tylko z przewodniczącym Gminy Żydowskiej. Nikt jednak nie chciał przyjąć tego stanowiska, bo wszystkich ogarnął śmiertelny strach. Poproszono mego ojca, aby objął tę funkcję. Ojciec stanowczo odmówił, tłumacząc się, że nigdy nie brał udziału w pracy Gminy i brak mu praktyki. Jego kategoryczna odmowa nie została przyjęta i po kilku dniach przyszła do ojca delegacja, która z wielkim naciskiem ponowiła swoją prośbę. Nie pomogła kolejna odmowa ani zastrzeżenia, które wysunął. Wytłumaczyli mu, że istnieje niebezpieczeństwo, iż Niemcy sami mianują przewodniczącego Gminy, który będzie z nimi współpracował, wykonując ich rozkazy, nawet ze szkodą dla Żydów. Poruszyli też jego wrażliwy punkt, że będąc wnukiem Izaaka Arona Schönkera i synem Józefa nie ma prawa odmówić prośbie ogółu, kiedy znajduje się on w takim niebezpieczeństwie. Słowa te przemówiły do mego ojca; pomyślał, że dalsza odmowa będzie właściwie zdradą społeczności żydowskiej Oświęcimia. Ojciec zdawał sobie sprawę, że przyjęcie tego stanowiska oznacza igranie ze śmiercią i powiedział delegacji, iż żądają od niego, aby był ofiarą, by żył w ciągłym zagrożeniu. Nie można bowiem oczekiwać od niego poddania się wszystkim żądaniom Gminy Żydowskiej ani władz niemieckich. Przyjmuje stanowisko, ale tylko pod warunkiem, że ci członkowie delegacji, którzy go teraz o to proszą i będą z nim współpracować, uznają wszyscy razem i każdy z osobna, że istnieje granica wykonywania rozkazów niemieckich, nawet pod groźbą utraty życia. To były też słowa ojca na pierwszym posiedzeniu Rady Gminy Żydowskiej w Oświęcimiu. Wszyscy przyrzekli mu, że nigdy nie zgodzą się być narzędziem w rękach Niemców. Gdy z matką i siostrą wróciliśmy do Oświęcimia, ojciec był już przewodniczącym Gminy. Nasz łatwy powrót zawdzięczaliśmy właśnie temu niemieckiemu lotnikowi, który zamieszkał u nas. Jeden z jego znajomych oficerów jechał do Krakowa wojskowym samochodem i na prośbę ojca wziął go ze sobą. Miejscowości koło Oświęcimia — Chełmek i Libiąż — były całkowicie spalone i szofer z trudem torował sobie drogę wśród ruin i zgliszczy. W Trzebini przejechali koło spalonej bożnicy, gdzie kilku Żydów modliło się, opartych o wypaloną ścianę. Gdy samochód przyjechał na ulicę Augustiańską w Krakowie, gdzie mieszkaliśmy u siostry mamy, wszystkich nas ogarnął strach na widok obcego cywila, a ja schowałem się pod łóżko. Cywilem tym był mój ojciec, którego nie poznaliśmy, bo zgolił brodę. Musiał długo pukać i kołatać, zanim otworzyliśmy drzwi. Poznawszy ojca, rzuciliśmy mu się z radością na szyję. W pośpiechu spakowaliśmy małą walizkę i wsiedliśmy do auta, które bez żadnych przeszkód zawiozło nas do Oświęcimia. Komendant miasta często odwiedzał lotnika i ojcu udało się znaleźć z nim wspólny język. Uwzględniał on różne prośby ojca, jako przewodniczącego Gminy Żydowskiej, co sprawiało, że życie Żydów w Oświęcimiu, dopóki ten oficer był komendantem, było lżejsze niż gdzie indziej. Władze miasta zezwoliły na obchodzenie żydowskiego Nowego Roku; ojcu udało się też uzyskać dla wielu ludzi zwolnienie z przymusowej pracy. Obiecano mu nawet, że przerwane zostaną rewizje w żydowskich mieszkaniach, konfiskaty i prześladowania Żydów. Przez jakiś czas rzeczywiście panował pod tym względem spokój. Jednak niedługo potem Niemcy zamknęli wszystkie sklepy żydowskie w Oświęcimiu. Ojciec znów udał się ze skargą do komendanta miasta. Ten pokazał mu rozkaz, jaki otrzymał z Katowic, aby we wszystkich żydowskich sklepach umieścić aryjskich zarządców — komisarzy i aby to byli, o ile to tylko możliwe, Niemcy lub Volksdeutsche. Komendant zgodził się przyjąć od niego w ciągu kilku godzin listę takich zarządców. Ze względu na to, że brak było w mieście Niemców, lista zawierać mogła Polaków, na co zgodził się na własną odpowiedzialność. Po kilku godzinach lista przekazana została komendantowi, który wydał rozkaz, żeby na nowo otworzyć sklepy. Każdy z komisarzy Polaków, w większości emerytów, otrzymał 300 złotych miesięcznie. W sumie to ocalenie lotnika niemieckiego wpłynęło na życie całej społeczności żydowskiej Oświęcimia. Lotnik prosił komendanta miasta, z którym się zaprzyjaźnił, aby w miarę możliwości szedł ojcu na rękę. To dzięki temu na początku panował w mieście względny spokój i niejedno życie zostało uratowane. Pewnego dnia, nad ranem, nasza polska służąca Stasia, która nadal mieszkała z nami i nie chciała nas opuścić, obudziła mego ojca. Okazało się, że przełożona klasztoru Serafitek, który mieści się w Oświęcimiu, chce z nim rozmawiać w bardzo pilnej sprawie. Ojcu z trudem udało się uspokoić zapłakaną i roztrzęsioną siostrę przełożoną, tak by można było zrozumieć, o co chodzi. Siostra opowiedziała ojcu, że w zakładzie wychowawczym, który należał do klasztoru księży salezjanów, Niemcy znaleźli podczas rewizji karabiny w schowku pod schodami. Karabiny te były bezużyteczne i służyły tylko do ćwiczeń przysposobienia wojskowego. Przepisy w przedwojennej Polsce nakazywały, aby każdy zakład wychowawczy wykonywał takie ćwiczenia, robili to więc i księża salezjanie. Nie zdawali sobie sprawy, że mogą być posądzeni o przechowywanie broni. Niemcy, zaraz po wkroczeniu, wydali rozkaz, aby cała broń została wydana; tych, którzy tego nie uczynią, czekała kara śmierci. Po znalezieniu karabinów, zaaresztowano dwunastu księży salezjanów, którzy mają być rozstrzelani. Siostra powiedziała, że wszystko zależy od szefa niemieckiego sztabu. Spytała, czy ojciec nie mógłby wstawić się za księżmi, tak jak nieraz wstawiał się za Żydami. Ojciec od razu udał się do willi dziadka. Okazało się, że Kleinbühl pracował już w gabinecie i ze zdziwieniem przyjął ojca o tak wczesnej porze. Ojciec tłumaczył mu, że nie chodzi tu o karabiny, tylko o bezużyteczne kawałki drewna służące do ćwiczeń i że w żaden sposób nie mogą one być uważane za broń. Nikomu też nie mogło wpaść do głowy, że te kawałki drewna trzeba oddać, bo w takim razie trzeba by też oddać wszystkie „karabiny" zrobione z patyków, które dzieci same sobie robią bawiąc się w wojnę. Oberleutnant Kleinbühl z coraz większym zdumieniem obserwował Żyda, który z takim przejęciem walczy o księży. Słowa mojego ojca poruszyły go i polecił żołnierzowi natychmiast przynieść kilka z tych karabinów, które znaleziono u salezjanów. Gdy czekali, ojciec zauważył na biurku albumy ze znaczkami. Niektóre z nich były otwarte, a na jednym leżało szkło powiększające. Oficer zaczął je oglądać i mimochodem powiedział ojcu, że byłby wdzięczny, gdyby postarał mu się o jakieś ciekawe znaczki. Karabiny zostały przyniesione i okazało się, że w jednym brakuje zamka, drugi jest bez lufy, trzeci bez cyngla... Żaden z nich nie nadawał się do użytku. Kleinbühl zaczął się śmiać i powiedział, że rzeczywiście tych dziecinnych zabawek nie można uważać za broń. Połączył się z więzieniem i dał rozkaz, aby uwięzionych księży posłać z powrotem do klasztoru. Ojciec podziękował mu i szybko wrócił do domu, aby oznajmić tę radosną wieść siostrze przełożonej, która tam na niego czekała. Mimo protestów ojca, zaczęła go całować po rękach i gdyby razem ze Stasią jej nie powstrzymali, rzuciłaby mu się do nóg. Wieść o wstawiennictwie ojca i wypuszczeniu księży salezjanów, którzy w całym mieście cieszyli się dużym szacunkiem i miłością, rozeszła się lotem błyskawicy. Mówiono, że u salezjanów stał się cud. Mój ojciec zaś przez cały ten dzień zbierał znaczki od ludzi zajmujących się filatelistyką. Niektórzy z nich, wiedząc, na jaki cel idą, sami prosili, aby je od nich wziął. Jeszcze tego samego wieczoru ojciec zameldował się u szefa sztabu i wręczył mu trzy albumy pełne znaczków, które wybrał jeden z jego znajomych. Oberleutnant Kleinbühl przejrzał je i był wyraźnie zadowolony. Po kilku spokojnych dniach, wojsko zamknęło ulice i w całym mieście rozpoczęły się rewizje w żydowskich domach. Zarekwirowano wszystkie rzeczy ze srebra (biżuterię i złoto trzeba było oddać zaraz po wkroczeniu Niemców do miasta). I znów interwencje ojca okazały się skuteczne — Niemcy zgodzili się oddać zarekwirowane biednym ludziom przedmioty. Chodziło głównie o srebrne lichtarze, w których zapalano świece w piątek i w sobotę wieczorem. Lichtarze te dziedziczone były z pokolenia na pokolenie. Wprawdzie po kilku miesiącach znów przeprowadzono rewizje i zwrócone przedmioty zarekwirowano już na stałe. Nie ulega jednak wątpliwości, że tych kilka miesięcy względnego spokoju było dla żydowskich mieszkańców Oświęcimia wielkim darem. Ja w tym czasie całe dni spędzałem w domu, gdzie moja matka starała się mnie uczyć, bo dzieciom żydowskim nie wolno było chodzić do szkoły. Często chodziłem nad rzekę Sołę, aby bawić się z innymi dziećmi. Czasami, wieczorem, przychodziła do nas ukradkiem moja była nauczycielka z pierwszej klasy, pani Dyczkowska, by dawać mi lekcje. Nigdy nie chciała za to zapłaty i mówiła, że już Pan Bóg ją za to wynagrodzi. Była to bardzo pobożna osoba, która codziennie chodziła do kościoła. Miałem więc dwie nauczycielki i byłem bardzo zajęty, bo zadawały mi dużo prac domowych. Jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Wprawdzie w domu panowała zawsze napięta atmosfera, ojciec wracał do domu zmęczony i przygnębiony, a matka też była wciąż smutna, ale wszyscy mieliśmy nadzieję, że jednak Bóg nas nie opuści. Niedaleko nas mieszkał czternastoletni polski chłopak, Tadek, który jeszcze przed wybuchem wojny miał do mnie jakąś urazę i zawsze, kiedy spotykał mnie na ulicy, zastawiał mi drogę i mówił z drwiną: „Żydzie, na drugą stronę!". Jeśli natychmiast nie wykonywałem jego rozkazu, bił mnie. Z początku próbowałem mu się przeciwstawiać, ale zawsze wychodziłem z tego z krwawiącym nosem albo podbitym okiem. Wreszcie uznałem, że jest silniejszy ode mnie i nie ma sensu bić się z nim. Widząc go, zawsze od razu przechodziłem na drugą stronę ulicy. Pewnego razu wracałem zamyślony znad rzeki Soły, gdy nagle, już blisko naszego domu, zobaczyłem Tadka, jak wali z całej siły dużym kamieniem w szprychy roweru, leżącego przed nim na drodze. Nie wierząc własnym oczom podszedłem bliżej; nie mogłem się oprzeć ciekawości. Myślałem, że może się mylę i to nie jest rower, bo jak można rozbijać tak drogocenną rzecz? Rower to był skarb. Okazało się, że to jednak jest rower, chyba nowy, bo farba na nim błyszczy, a na ramie ma czerwoną tabliczkę z czarną swastyką w białym kole. Stałem jak wryty. Nagle dał się słyszeć ostrzegawczy gwizd jakiegoś kolegi, który widocznie uważał, czy ktoś nie idzie. Tadek rzucił kamień, wspiął się jak kot po najbliższym murowanym ogrodzeniu i znikł po drugiej stronie. Po sekundzie wystawił głowę nad murem i widząc mnie, nadal stojącego przy rowerze, krzyknął: „Heniek, bój się Boga, uciekaj! Uciekaj, bo cię ten Niemiec zabije!". Zacząłem od razu uciekać, ale już po chwili usłyszałem za sobą głośny krzyk Niemca: „Halt! Halt!". Biegłem dalej, a Niemiec za mną. Obejrzałem się. Był jakieś dwadzieścia metrów ode mnie, miał na sobie jasnobrązowy mundur i czerwoną opaskę ze swastyką na ramieniu; w ręce trzymał rewolwer ze skierowaną do góry lufą. Znów zaczął krzyczeć: „Halt! Halt!" i zaraz potem strzelił, widocznie w górę, bo nic mi się nie stało. Okropnie się przestraszyłem i chciałem stanąć, ale w tej chwili zobaczyłem, że zza zakrętu wyjechała furmanka; instynktownie wyczułem szansę, że może ona zatarasuje drogę biegnącemu za mną Niemcowi, bo droga była bardzo wąska. W tym momencie poczułem, jakby mnie ktoś silnie pchnął, rozległ się strzał i upadłem na ziemię. Tym razem strzał skierowany był we mnie, ale przeszedł ponad moją głową i trafił w mur przede mną. Odprysk muru trafił mnie w czoło, poczułem silny ból, a nad sobą usłyszałem głośne rżenie konia, który przestraszony hukiem strzału zaczął galopować jak szalony i przewrócił Niemca. Zerwałem się z ziemi, z pokrwawioną twarzą i bolącym kolanem, i uciekłem. Gdy dobiegłem do domu, Stasia, nasza służąca, widząc mnie z zakrwawioną twarzą i koszulą, tak się przestraszyła, że sama omal nie zemdlała ze strachu. Zamiast coś robić, zaczęła załamywać ręce i krzyczeć: „Jezus, Maria!". Na szczęście zaraz przybiegła mama. Obie położyły mnie na kanapie i ostrożnie zaczęły wycierać mi twarz. Okazało się, że rana na czole jest bardzo powierzchowna i wystarczyło zdezynfekować ją jodyną i obandażować głowę. Gdy opowiedziałem całą historię, postanowiono, że nie będę wychodził przez kilka dni z domu, przynajmniej tak długo, jak będę miał bandaż na głowie, bo Niemcy mogą mnie szukać. W obawie, że jednak może mnie ktoś zobaczyć, jakiś czas przesiedziałem w schowku na strychu. Zaraz po tym wypadku żyliśmy w strachu, bo obawialiśmy się, że ludzie, którzy patrzyli z okien, gdy uciekałem, mogą mnie wydać Niemcom. To, że jestem niewinny, będzie bardzo trudno wytłumaczyć, bo nikt nie widział, jak Tadek rozbijał rower. Ale następne dni przeszły spokojnie i nic się nie stało. Zdjęto mi bandaż i zacząłem znów wychodzić na ulicę. Najciekawsze w tej całej historii było to, że — jak się później dowiedzieliśmy — wielu mieszkańców Oświęcimia widziało, jak uciekałem przed Niemcem i wszyscy byli przekonani, że to ja rozbiłem mu rower. Nie tylko że nikt mnie nie wydał, ale stałem się cichym bohaterem miasta. Rozbicie niemieckiego roweru uważano za pierwszą, odważną akcję przeciwko okupantowi. Tadek przestał mnie bić; na mój widok mrugał porozumiewawczo i uśmiechał się do mnie z wyraźną sympatią. Minął jakiś czas. Przed Bożym Narodzeniem dzieci jak co roku nosiły szopki i śpiewały kolędy, chodząc od domu do domu. Tak się złożyło, że byłem na ulicy, gdy nadeszła grupa dzieci w wieku 8–12 lat, z dużą szopką. Jeden z chłopców, widząc mnie, wysunął się do przodu i tuż za moimi plecami zaczął śpiewać: „Żydzie, Żydzie, śmierć za tobą idzie". Zwrotkę tę powtórzył kilka razy, ku uciesze innych dzieci. Nie wiedziałem, co mam robić — czy uciekać, czy stanąć. Bałem się, że zaczną mnie bić, a było ich wielu. Zaczął ogarniać mnie strach. Wtem ktoś szturchnął mnie w bok. Patrzę, a koło mnie idzie Tadek. Jeszcze bardziej się przestraszyłem, ale ku mojemu zdumieniu Tadek powiedział do mnie głośno: „Nie słuchaj, co on mówi, bo on jest idiota". Popatrzyłem na niego z niedowierzaniem, a on odwrócił się i przegonił tego chłopca. Nie mogłem się powstrzymać i powiedziałem mu: „Ale ty przecież też taki byłeś". Na co Tadek: „/ też byłem idiota". Uścisnął mnie za ramię, powiedział: „Przepraszam cię", po czym pochylił się, bo był dużo wyższy ode mnie i pocałował mnie w policzek. Stałem jak wryty, zupełnie oszołomiony. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że zostałem sam na ulicy. Pewnego poranka przyszedł do mojego ojca żołnierz, każąc mu natychmiast udać się z nim do komendanta miasta, który oczekuje go w pilnej sprawie. Ojciec zrozumiał, że musiało się stać coś bardzo ważnego, bo jeszcze nigdy nie wołano go przez posłańca i o tak wczesnej porze. Komendant sam otworzył drzwi swojego gabinetu i zaprosił ojca do środka. Ojciec całą siłą woli próbował ukryć zaniepokojenie. Kto wie, jaki nowy rozkaz przyszedł z Katowic, gdzie mieściła się centrala gestapo, której podlegały wszystkie sprawy żydowskie na terenach przyłączonych do Reichu, czyli do Niemiec. Komendant zajął miejsce w fotelu za biurkiem i dał znak ojcu, aby też usiadł. Widząc jego zaniepokojenie, powiedział z jowialnym uśmiechem: — Nie ma się pan czego obawiać, bo tym razem chodzi o dobre wiadomości. Otrzymałem rozkaz, aby w Oświęcimiu otwarte zostało Biuro Emigracji do Palestyny. Otwarcie tego biura powierzam panu. Emigracja jest dobrowolna. Władze niemieckie zainteresowane są, aby zgłosiła się jak największa liczba ludzi i mamy nadzieję, że emigracja wkrótce się rozpocznie. Ze względu na różne techniczne i organizacyjne ograniczenia, emigracja ta będzie rozwijać się stopniowo, ale jeśli wszystko będzie dobrze szło i pierwsze trudności zostaną pokonane, to będzie ona masowa i każdy będzie mógł wyjechać. Następnie polecił mojemu ojcu rozpocząć natychmiastowe działanie w celu otwarcia Biura Emigracyjnego i rozlepić w całym mieście afisze o rejestracji Żydów chcących wyjechać do Palestyny. Jeszcze tego samego dnia ojciec otworzył Biuro Emigracyjne w restauracji swojego najlepszego przyjaciela, Szmula Schnitzera. Mieściła się ona w domu Haberfelda, w centrum miasta, koło mostu nad Sołą. Kierownikiem biura został Józef Manheimer. Afisze o tej rejestracji wywarły olbrzymie wrażenie na wszystkich mieszkańcach Oświęcimia. Żydzi cieszyli się, że Niemcy ustanowili granicę dla swojego brutalnego zachowania. Wiadomo było wprawdzie, że takie Biuro Emigracyjne zostało już wcześniej otwarte w Krakowie i niedługo później zamknięte, ale widocznie coś musiało się zmienić, jeśli nakazano znów je otworzyć, tym razem w Oświęcimiu. Najwyraźniej miał on stać się punktem zbiorczym dla emigracji Żydów ze Śląska. Uważano, że w przyszłości emigracja rozszerzy się na Żydów z Generalnego Gubernatorstwa. W Żydów oświęcimskich wstąpiła nowa nadzieja. W mieście rozpoczęła się rejestracja, którą traktowano z całą powagą; niektórzy Żydzi zaczęli nawet myśleć o nauce języka hebrajskiego. Tymczasem do ojca przybyło, nielegalną drogą i w tajemnicy, kilka osób z obozu HIAS na Słowacji. Miały one zorganizować przerzut młodych ludzi, Dunajem, aż do portów Warna, Konstanca i Sulina nad Morzem Czarnym. Stamtąd, wynajętymi statkami, też w ukryciu, tym razem przed Anglikami, mieli oni osiągnąć brzegi swego ocalenia — Erec Israel. Posłańcy ci powiedzieli ojcu, że obóz uchodźców jest całkowicie przepełniony i panują tam niesamowicie ciężkie warunki. Nie można więc dłużej czekać, należy zaraz rozpocząć całą akcję. Prosili mego ojca, aby pomógł zorganizować drogę ucieczki młodym Żydom z Polski. Trzeba było stworzyć punkty przerzutowe, znaleźć ludzi, którzy będą zaopatrywali uciekinierów, miejsca, gdzie będą mogli znaleźć schronienie, aż do następnego etapu swej podroży. Ojciec poświęcił temu dużo wysiłku i pomógł im wszystko zorganizować. Tak więc, wraz z nadzieją na masową emigrację, rozpoczęła się konspiracyjna akcja przerzutu młodych ludzi do Erec Israel. Niestety, akcja ta nie trwała długo; po jakimś czasie Anglicy dowiedzieli się o niej i nie chcąc dopuścić do emigracji Żydów do Palestyny — zamknęli swoimi okrętami wojennymi wyjście z portów Warna, Konstanca i Sulina. Żaden okręt nie mógł już opuścić tych portów bez dokładnej kontroli. W listopadzie 1939 ojciec znów wezwany został do komendanta miasta, który oświadczył mu, że ma jechać, wraz z jeszcze jednym członkiem Gminy Żydowskiej, do Bielska i zameldować się tam u oficera o nazwisku von Rüdiger; podał też adres urzędu. Bielsko było miastem powiatowym, do którego należał Oświęcim. W tym samym czasie aresztowani zostali w Oświęcimiu Zyleg Königsberg i jeszcze jeden Żyd, którego nazwiska nie pamiętam, ale był to zięć naszego znajomego, Fenigera. Königsberga aresztowano na skutek donosu dozorcy w fabryce Kuźnickiego, gdzie pracował. Dozorca, volksdeutsch, doniósł władzom niemieckim, że Zyleg Königsberg ukrył w fabryce pod ziemią kanistry z benzyną. Zięć Fenigera też został aresztowany na skutek jakiegoś donosu. Stojąc przed komendantem miasta, ojciec zaczął prosić go o zwolnienie tych dwóch aresztowanych. Komendant przerwał mu, że nie może w tej sprawie nic zrobić, bo zostali oni już odstawieni do gestapo w Bielsku i poradził ojcu rozmawiać w tej sprawie z von Rüdigerem. W ten sposób ojciec dowiedział się, że człowiek, przed którym ma się stawić, jest oficerem gestapo. Dotychczas nie miał do czynienia z gestapo, bo Oświęcim znajdował się pod zarządem władz wojskowych. Komendant miasta wręczył ojcu list w zamkniętej kopercie, z poleceniem wręczenia go von Rüdigerowi. Ojciec pojechał do Bielska z Józefem Manheimerem. Przybyli trochę wcześniej i udali się najpierw do tamtejszego przewodniczącego Gminy Żydowskiej, Rotera, aby zasięgnąć informacji o von Rüdigerze. Okazało się, że Roter, stary, słaby Żyd, też dostał wezwanie, aby o tej samej godzinie stawić się u tego oficera. Roter przedstawił von Rüdigera jako dzikie zwierzę, twierdząc, że kogoś tak brutalnego i bezwzględnego jak ten gestapowiec nie spotkał nigdy w życiu. Radził też ojcu i Manheimerowi, aby byli powściągliwi w rozmowie z nim i uważali na każde swoje słowo, jeśli chcą wyjść żywi z tego spotkania. Jego najmniejsze zdenerwowanie może spowodować śmierć ich wszystkich. Ojciec dowiedział się też od Rotera o nowych, wstrząsających wydarzeniach, które świadczyły o tym, jak wielkie wysiłki robili Niemcy, aby pozbyć się Żydów. Roter opowiadał, że z Bielska wychodzą transporty Żydów w zamkniętych wagonach towarowych, w jakich zwykle przewozi się bydło — na wschód, w kierunku Przemyśla, pod sowiecką granicę. Tam wyładowuje się wagony i ludzie próbują przedostać się przez rzekę na sowiecką stronę. Niestety, nikt nie chce ich tam wpuścić; w trakcie przeprawy żołnierze sowieccy strzelają do nich. Dzisiaj ma wyjść duży transport dwóch domów starców i reszty inteligencji żydowskiej, jaka jeszcze pozostała w Bielsku. Roter uważał, że większość ludzi z domów starców nie wytrzyma już samej tej podroży i umrze w wagonach. Ojciec mój i Manheimer byli wstrząśnięci tą wiadomością. Teraz dopiero ojciec zrozumiał, co oznaczały pogłoski, że przez Trzebinię przejeżdżają pociągi z zamkniętymi, bydlęcymi wagonami, a spragnieni Żydzi błagają o wodę przez małe zakratowane okienka. Idąc do Rüdigera, ojciec i Manheimer przypomnieli sobie złożone wcześniej przyrzeczenie, że w żadnym wypadku, nawet za cenę życia, nie zgodzą się służyć Niemcom jako narzędzie do wysyłania ludzi na śmierć. Obaj byli przekonani, że wezwani zostali do von Rüdigera właśnie w sprawie organizacji takich transportów z Oświęcimia. Przechodząc przez bramę budynku gestapo, ojciec pożegnał się w myślach z całą swoją rodziną, bo był przekonany, że już nigdy nas nie zobaczy. Gestapo mieściło się w Bielsku na terenie byłej żydowskiej fabryki tekstylnej, niedaleko dworca kolejowego. Jeden ze strażników zameldował ich telefonicznie i zaprowadził na pierwsze piętro do biura von Rüdigera. Za biurkiem stał młody, chudy człowiek o bladej, ostrej twarzy i przenikliwych niebieskich oczach. Cała trójka zameldowała się i mój ojciec wręczył list komendanta Oświęcimia. Stali bez ruchu, a von Rüdiger usiadł za biurkiem i zaczął czytać list. W pewnej chwili przerwał czytanie i kazał ojcu usiąść. Manheimer i Roter dalej stali. Rüdiger skończył czytać, wstał, włożył do ust papierosa i nerwowo zaczął szukać po kieszeniach zapalniczki. Roter usłużnie podał mu zapaloną zapałkę. Rüdiger odepchnął jego rękę i wyrzucił z siebie taką serię obraźliwych przezwisk i przekleństw, że cała trójka oniemiała. Dla ojca było jasne, że mają do czynienia z zawodowym mordercą, dla którego w ogóle nie istnieje pojęcie godności ludzkiej, a decyzja o życiu lub śmierci człowieka zależy tylko od jego kaprysu. Chwile ciągnęły się w nieskończoność. Napięcie było olbrzymie. Wreszcie von Rüdiger zapalił papierosa, usiadł z powrotem za biurkiem i popatrzył na mego ojca. Ojciec nie cofnął wzroku. Miał wrażenie, że ważą się jego losy. Nagle, zupełnie spokojnie, Rüdiger zapytał go, czy ma jakieś życzenia. Ojciec odpowiedział, że po pierwsze prosi, aby zwolnieni zostali dwaj niewinnie aresztowani Żydzi z Oświęcimia i tu wymienił ich nazwiska. Rüdiger podniósł słuchawkę telefonu i wydał polecenie, aby wypuścić tych dwóch więźniów i umieścić ich w autobusie jadącym do Oświęcimia. Następnie ojciec poprosił, aby ludzi z dwóch domów starców w Bielsku przewieźć do Oświęcimia i aby przerwano transporty Żydów na wschód, dopóki Rosjanie nie zgodzą się na ich przyjęcie. Rüdiger zgodził się, ale pod warunkiem, że ojciec przyjmie też w Oświęcimiu resztę Żydów z Bielska, Katowic i Cieszyna. Po chwili zastanowienia dodał, że w tym wypadku będzie gotów przerwać transporty Żydów. Ojciec mój natychmiast zgodził się ich przyjąć i wziął odpowiedzialność za ich zakwaterowanie, a Manheimer zobowiązał się niezwłocznie zarejestrować ich w Biurze Emigracyjnym. Następnie wręczył von Rüdigerowi sprawozdanie, jak przebiega rejestracja w tym Biurze. Rüdiger powiedział, że jego zadaniem jest, aby na Śląsku nie było więcej Żydów. Następnie oświadczył, że ojciec mój, wraz z przedstawicielami Gminy Żydowskiej w Oświęcimiu i przedstawicielami innych gmin żydowskich na Śląsku, ma pojechać w delegację do Berlina, aby tam otrzymać od centralnych władz niemieckich, zajmujących się sprawami żydowskimi, polecenia dotyczące emigracji Żydów. Rüdiger rozkazał ojcu, by jak najprędzej przedłożył mu listę żydowskich przedstawicieli, którzy będą brali udział w tej delegacji, aby mógł przygotować im dokumenty podróży. Uzgodniono, że lista składać się będzie z reprezentantów gmin żydowskich z Oświęcimia, Bielska, Katowic i Cieszyna. Po powrocie do Oświęcimia, ojciec otrzymał telefoniczne polecenie stawienia się przed komendantem miasta, w celu złożenia mu sprawozdania z rozmowy z von Rüdigerem. Już tego samego dnia zaczęli przyjeżdżać Żydzi z Bielska i wynajmować mieszkania w Oświęcimiu. Następnego dnia przyjechali ludzie z domów starców w Bielsku. Gmina Żydowska w pośpiechu zorganizowała nowy dom starców w szkole Talmud Tora. Ponadto przystąpiono do prac budowlanych w domu, który nazywano Schönkerówką (bo należał do naszej rodziny), w celu przekształcenia go w szpital. Dawało to wielu Żydom możliwość uniknięcia przymusowej pracy dla Niemców. Wkrótce nadszedł dzień wyjazdu do Berlina. Z Oświęcimia jechali Hofman, Manheimer i mój ojciec. Hofman mieszkał w Krakowie i był kierownikiem tamtejszego Biura Emigracyjnego, zanim je zamknięto, ale ojciec mój zaopatrzył go w dokumenty, że jest członkiem Gminy Żydowskiej w Oświęcimiu. Zrobił to na prośbę przewodniczących Rady Syjonistycznej w Krakowie, dr. Chaima Hilfsteina i mgr. Leo Salpetra, z którymi był w stałym kontakcie i od których otrzymał wcześniej zgodę na otwarcie Biura Emigracyjnego w Oświęcimiu. Z Salpetrem, krakowskim aptekarzem, ojciec był zaprzyjaźniony jeszcze z dawnych czasów. Wiadomość o wyjeździe delegacji żydowskiej do Berlina rozniosła się szybko po Oświęcimiu i okolicznych miejscowościach. Tutejsi Żydzi byli całkowicie zdezorientowani. Z jednej strony — chociaż represje były tu bez porównania mniejsze niż w innych miastach, to Żydzi w Oświęcimiu żyli w ciągłym strachu, że fala prześladowań może wkrótce dosięgnąć także ich. Z drugiej — wyjazd delegacji żydowskiej do Berlina, aby otrzymać instrukcje, co do mającej się odbyć emigracji, świadczył jednak o tym, że Niemcy mają jakiś plan wobec Żydów i była nadzieja, że przyniesie im to ratunek. W dniu wyjazdu na dworcu kolejowym w Oświęcimiu grupa zapłakanych, zrozpaczonych kobiet rzuciła się na mego ojca i innych członków delegacji i lamentując prosiła o wstawienie się za ich aresztowanymi mężami. Okazało się, że kilka dni wcześniej w Chrzanowie, miasteczku położonym 30 kilometrów od Oświęcimia, aresztowano pod jakimś pretekstem kilkunastu Żydów i teraz groziła im śmierć. Delegaci jechali w nocy, w zaciemnionych wagonach, przechodząc po drodze różne kontrole. Po przybyciu do Berlina, udali się do Biura Emigracyjnego, istniejącego tam już od dłuższego czasu w budynku przy ulicy Meinecke 7. Mgr Hofman znał jeszcze sprzed wojny kierownika tego biura, dr. Pika. Ułatwiło im to rozmowę, bo niemieccy Żydzi byli bardzo ostrożni w kontaktach z obcymi ludźmi. Dr Pik zawiadomił zaraz profesora Leo Baecka o przybyciu delegacji z Polski. Prof. Baeck był wielką żydowską osobistością i działaczem społecznym. Pełnił wtedy funkcję przewodniczącego Zjednoczenia Żydów w Niemczech, a raczej tych resztek gmin, które jeszcze istniały. Pierwszą dobę delegacja mieszkała w hotelu „Carlton", który był już dla nich zarezerwowany. Jasne było, że działo się to za specjalnym pozwoleniem Niemców. Nazajutrz przeniesiono ich do prywatnego mieszkania. W dniu przyjazdu, wieczorem, delegacja zaproszona została do jednego z berlińskich teatrów na uroczystość Kulturbundu, związaną ze zbiórką pieniędzy na pomoc zimową dla Żydów. Ku wielkiemu zdumieniu przybyszów z Polski, zaproszeni goście przybyli w smokingach, a panie w długich eleganckich sukniach, chociaż bez biżuterii. Wszyscy wiedzieli już o przybyciu delegatów z Polski i z niecierpliwością czekali na koniec oficjalnej części uroczystości, aby móc z nimi porozmawiać. Do Berlina dochodziły bardzo niepokojące wieści z terenów zajętych przez Niemców. Wielu z obecnych na tej uroczystości miało krewnych, którzy w roku 1938 przerzuceni zostali przez Zbąszyń do Polski; teraz byli bardzo zaniepokojeni ich losem. Członkowie delegacji, w tym mój ojciec, niczego nie ukrywali i opowiedzieli całą prawdę, pomimo że ostrzegano ich wcześniej, aby byli ostrożni, bo wśród przybyłych na tę uroczystość mogą być ludzie współpracujący z gestapo. Słowa członków delegacji z Polski wywołały na słuchaczach olbrzymie wrażenie. Następnego dnia przed południem odbyło się specjalne posiedzenie Zjednoczenia Żydów w Niemczech, któremu przewodniczył prof. Baeck. Na tym posiedzeniu ojciec mój złożył sprawozdanie o sytuacji Żydów na Śląsku i poprosił o szybką pomoc w sprawie emigracji oraz o wsparcie finansowe dla tamtejszych gmin żydowskich. Członkowie Zjednoczenia przyrzekli spełnić te prośby, o ile tylko to będzie możliwe. Powiedzieli, że mają duże fundusze zablokowane w bankach. Można ich było wprawdzie używać, ale jedynie po otrzymaniu zezwolenia z urzędu Reichssicherheitshauptamt (Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy), którym kieruje wysoki oficer SS, Eichmann. Przyrzeczono, że prośba o zwolnienie funduszów na ten cel zostanie mu niezwłocznie przedłożona. Powiedziano też delegacji, że urząd ten udziela zezwoleń na opuszczenie Niemiec tym Żydom, do których nie ma zastrzeżeń. Ojciec powiadomił zebranych o rozkazie otwarcia Biura Emigracyjnego do Palestyny i o transportach Żydów ze Śląska do Oświęcimia, gdzie mieli czekać na emigrację. Powiedział też, że jest w kontakcie z organizacją HIAS, która stara się różnymi drogami przemycać Żydów do Palestyny. Na to członkowie Zjednoczenia odpowiedzieli, że za dwa dni ma przybyć delegacja Żydów ze Stambułu i sprawa ta zostanie z nimi omówiona. Przy tej okazji ojciec dowiedział się, że w obozach założonych w Warnie i Sulinie znajduje się już przeszło 20 tysięcy Żydów i nie można znaleźć państwa, które chciałoby otworzyć przed nimi granice. Czyniono olbrzymie wysiłki, ale nikt nie chce ich przyjąć. Nie można też już było znaleźć okrętów, które pomimo zakazu Anglików gotowe byłyby przewieźć Żydów do Palestyny. Żywiono jednak nadzieję, że ze względu na tak drastyczne pogorszenie sytuacji Żydów w Polsce i grożące im niebezpieczeństwo, Anglicy dadzą jednak pozwolenie przedstawicielom Zjednoczenia Żydów w Stambule na przewiezienie pewnej liczby Żydów do Erec Israel. Członkowie delegacji dowiedzieli się, że Niemcy nie robią w tej sprawie żadnych trudności, bo ich celem jest pozbycie się Żydów za wszelką cenę. Niestety, Żydzi nie otrzymują od nikogo na świecie pomocy. Wszystkie drzwi są przed nimi zamknięte. Po tym posiedzeniu ojciec mój został zaproszony na obiad przez prof. Baecka, a inni członkowie delegacji poszli zwiedzać miasto. Okazało się, że znany żydowski działacz w Polsce, dr Tohn, był przyjacielem prof. Baecka, a zarazem dobrym znajomym mego ojca. Ojciec kilka razy portretował Tohna i podczas malowania zaprzyjaźnili się. Widocznie wpłynęło to na prof. Baecka, bo był bardzo otwarty wobec ojca. Najpierw zapytał go, czy zna kogoś z Sosnowca o nazwisku Moniek Merin. Sosnowiec znajduje się blisko Oświęcimia, ale nazwisko to nie było ojcu znane. Prof. Baeck ostrzegł go przed tym człowiekiem, bo do Gmin Żydowskich doszły słuchy, że jest on zaufanym Himmlera i Eichmanna. Ma też podobno od nich list, aby wszystkie władze niemieckie szły mu na rękę. Żyd z takim dokumentem ma ogromną władzę nad innymi Żydami. Biuro Merina znajduje się w budynku gestapo w Katowicach, co też w przypadku Żyda było czymś zupełnie niesamowitym. Najwyraźniej Niemcy wiązali z Merinem duże plany. Ojciec przyrzekł, że będzie miał się przed nim na baczności. Następnie prof. Baeck opowiedział ojcu o sytuacji Żydów w Niemczech. Nie pracują już w swoich zawodach, nie prowadzą też żadnych interesów. Pozostało trochę drobnych handlarzy, a reszta to ludzie w domach starców lub w szpitalach, którzy już dawno stracili nadzieję na powrót do normalnego życia. Młodzieży już prawie nie ma. Wszyscy czekają na certyfikaty i wizy, aby móc wyemigrować z Niemiec. Prof. Baeck uważał, że ci, którzy nie będą mogli wyemigrować, zginą w obozach koncentracyjnych lub z głodu. Niemcy nazywają to „naturalnym rozwiązaniem problemu żydowskiego". Następnie zaczął oskarżać Żydów i ich przywódców na całym świecie — o to, że nic nie robią, aby nieść pomoc swoim braciom pod władzą Hitlera. Zjednoczenie Żydów w Niemczech wiele razy zwracało się, za pośrednictwem rabina Ehrenpreisa w Sztokholmie, z krzykiem rozpaczy o pomoc do różnych żydowskich przywódców, ale znikąd nie nadchodziła choćby jakaś odpowiedź. Panowała zmowa milczenia. Nikt niczego nie robił, nikt o niczym nie chciał wiedzieć. Państwa zachodnie po prostu zamknęły przed Żydami wszelkie drogi ratunku — nie miały zamiaru im pomóc. Biorąc pod uwagę bezlitosne zachowanie się niemieckich zbrodniarzy, było oczywiste, że Żydów czeka fizyczna zagłada. Prof. Baeck był zdania, że Stany Zjednoczone mogłyby uratować Żydów, otwierając przed nimi swoje granice, a także wywierając nacisk, nie tylko na Niemców, aby pozwolili Żydom wyemigrować, ale przede wszystkim na państwa zachodnie, aby ich przyjęły. Profesor stwierdził, że przyjazd delegacji z Polski ma duże znaczenie, bo pozwoli przekazać delegacji ze Stambułu faktyczny obraz sytuacji Żydów w Polsce i może jednak będą oni mogli przekonać teraz Anglików do zmiany stanowiska. Wyraził przy tym obawę, że wkrótce przyjdą mrozy i rzeka Dunaj pokryje się lodem, co doprowadzi do zamknięcia i tej ostatniej drogi ratunku. Prof. Baeck zakończył słowami: — Jeżeli Zachód nam nie pomoże, to Żydzi zostaną wyciśnięci jak cytryna ze wszystkiego, co im jeszcze pozostało i pozbawieni wszelkiej możliwości życia, a potem wyrzuceni i spaleni jak zużyta skórka od cytryny. Nieraz później ojciec mój, przypominając sobie te prorocze słowa profesora Baecka, chylił przed nim głowę, wobec jego mądrości i świadomości tego, co czekało Żydów. Następnie ojciec pojechał do Pal–Amt. W piwnicy tego domu mieściło się zakamuflowane biuro podziemnej organizacji żydowskiej, Irgun Zwei Leumi , która zajmowała się nielegalną emigracją do Palestyny. Tam okazało się, że istnieje pewna możliwość otrzymania obywatelstwa różnych państw południowoamerykańskich, ale związane jest to z posiadaniem tam ziemi. W Berlinie istnieje biuro podroży, przez które można kupić w tych krajach działki ziemi i oni też załatwiają paszporty. Możliwość ta była jednak związana z dużymi kosztami i dlatego nie nadawała się dla Żydów z Polski, którzy nie dysponowali takimi funduszami. Żydom bardzo trudno było otrzymać normalną wizę wjazdową do któregoś z państw zachodnich. Ambasady żądały dołączenia do podania o wizę świadectwa moralności. Władze niemieckie natomiast gotowe były wydać takie świadectwo tylko wtedy, gdy do prośby o jego wydanie dołączona będzie przyznana już wiza wjazdowa do jakiegoś kraju. Ambasady zachodnich państw i władze niemieckie prowadziły biurokratyczną grę, posługując się Żydami, których życie dla nikogo nic nie znaczyło. Cynizm tego postępowania był elementem zbrodni, jaka została wykonana na Żydach. W każdym razie tam, w Pal–Amt, delegacja dowiedziała się, że jedyna możliwość emigracji, jaka pozostała polskim Żydom, to droga przez Warnę i Sulinę. Nazajutrz przyszedł rozkaz, aby delegacja z Polski stawiła się niezwłocznie w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy i zameldowała się u kierownika Referatu Żydowskiego, Adolfa Eichmanna. Po półgodzinnym oczekiwaniu w sekretariacie, zostali wprowadzeni do eleganckiego gabinetu, gdzie za biurkiem siedział oficer w mundurze SS, z bladą twarzą i lekkim grymasem koło ust. Cichym, miękkim głosem zażądał, aby każdy z przybyłych się przedstawił, po czym kazał im usiąść i oznajmił, że wszystkie sprawy Żydów podlegają Głównemu Urzędowi Bezpieczeństwa Rzeszy. Następnie kazał zdać sobie sprawozdanie z organizacji i działalności Biura Emigracyjnego w Oświęcimiu, które ma zajmować się sprawami emigracji Żydów z całego Śląska. Ojciec mój i jeszcze jeden z członków delegacji przedstawili mu sprawozdanie, z którego wynikało, że Żydzi śląscy gotowi są do emigracji. Eichmann słuchał z uwagą i nie zadawał żadnych pytań. Po tym krótkim sprawozdaniu wstał, a równocześnie z nim wstali wszyscy członkowie delegacji. Ojciec mój, który stał przed Eichmannem, powiedział: — Ja mam prośbę. — Jaką? — spytał Eichmann. — Proszę okazać dobrą wolę i zwolnić z więzienia kilkunastu Żydów, których aresztowano w Chrzanowie koło Oświęcimia. Eichmann zrobił notatkę i powiedział: — Prośba zostanie rozpatrzona. Na tym spotkanie się zakończyło. Nazajutrz przedstawiciel Gminy Żydowskiej oprowadzał delegację po żydowskich ośrodkach w Berlinie. Zwiedzili doskonale wyposażony, olbrzymi szpital oraz bardzo ładny dom starców, w którym każdy mieszkaniec miał swój pokój, urządzony meblami sprowadzonymi z jego własnego mieszkania. Były tam olbrzymie biblioteki i nowoczesne sale jadalne. Mieszkańcy tego domu, starzy ludzie, zachowywali się normalnie, nie okazując strachu czy choćby niepokoju. Wszędzie panowała cisza i przyjemny spokój. Siedząc w wygodnych fotelach, ludzie czytali książki lub grali w szachy. Jasne było, że żyją w iluzorycznym świecie, nie zdając sobie sprawy, że został on stworzony przez niemiecką propagandę. Niedaleko tego domu starców znajdował się olbrzymi gmach, w którym mieściły się biura Gminy Żydowskiej w Berlinie. Wchodząc tam miało się wrażenie, że jest to administracyjne centrum co najmniej milionowego miasta. Po długich korytarzach przemykały szybkim krokiem dziesiątki urzędników z teczkami i aktami w rękach. Wszyscy mieli poważne, skupione twarze i robili wrażenie bardzo zajętych. Widząc zdziwienie członków delegacji, wytłumaczono im, że to wrażenie wielkiej aktywności jest konieczne, aby zapewnić tym Żydom pracę, bo jest to ich jedyna możliwość zarobkowania. W dużym, bardzo uporządkowanym biurze członkowie delegacji zostali przyjęci przez prezesa Gminy Żydowskiej w Berlinie, dr. Stahla. Był on wyraźnie zadowolony z pozytywnego wrażenia, jakie wywarły na delegacji ośrodki Gminy Żydowskiej i przyrzekł dostarczyć sprzęt medyczny i lekarstwa, gdy tylko dostanie na to pozwolenie. Wieczorem, po powrocie do mieszkania, w którym nocowali, członkowie delegacji zostali zawiadomieni, że władze niemieckie odmówiły zwolnienia funduszy, jak również przekazania sprzętu medycznego i lekarstw. Delegacja została wezwana do natychmiastowego powrotu do Polski i tej samej nocy wyjechała. Przed Żydami była tylko jedna droga ratunku — emigracja. Delegaci mieli jeszcze nadzieję, że może ci ludzie, którzy przyjadą ze Stambułu, po otrzymaniu raportu o sytuacji Żydów w Polsce, przemycą go na Zachód i że poruszy on opinię publiczną. Raport taki, z dokładnym opisem zachowania się Niemców wobec Żydów, złożył mój ojciec na piśmie Zjednoczeniu Żydów w Berlinie. Łudzono się nadzieją, że nasi bracia za granicą zmuszą rządy swych państw do otwarcia granic przed Żydami z Polski. Na dworcu w Katowicach, czekając na pociąg do Oświęcimia, członkowie delegacji spotkali Żyda, który przekazał im straszną wiadomość — Wielka Synagoga w Oświęcimiu została doszczętnie spalona. Tego haniebnego czynu dokonał specjalny oddział gestapo, który nagle zjawił się w mieście, zamknął ulice naokoło synagogi, aby nikt nie mógł jej gasić i, po rozlaniu benzyny, podpalił ten piękny gmach. W mieście zapanowały żałoba i strach. Żydzi byli wstrząśnięci i zrozpaczeni. Wszyscy czuli, że utracili coś bardzo bliskiego i drogiego, coś, co było sednem ich dotychczasowego życia. To była rzeczywistość, do której wracała delegacja, a na jej czele mój ojciec, jako przewodniczący Gminy Żydowskiej w Oświęcimiu. Po przybyciu na miejsce okazało się, że także cały cmentarz żydowski w Oświęcimiu został zdewastowany przez Niemców, wiele nagrobków rozbito, inne poprzewracano. Jeden z rabinów oświęcimskich powiedział wtedy: „Dla mnie jest jasne, że tym aktem Niemcy hitlerowskie przypieczętowały swój los". Po kilku dniach zmarł nagle szames bożnicy (pomocnik rabina do spraw liturgicznych i porządkowych). Jego serce nie wytrzymało tej straty. Odbył się pogrzeb, w czasie którego oddano hołd zmarłemu, a wraz z nim Wielkiej Synagodze. Ludzie czuli się tak, jakby byli na własnym pogrzebie i patrzyli na własny grób. Jachcel, gabaj (zarządca) Wielkiej Synagogi, przemawiał nad grobem. Starał się pocieszyć ludzi i dodać im otuchy. Powiedział, że wybudujemy jeszcze ładniejszą bożnicę od tej, którą nam spalono. Jeśli nie my, to nasi synowie. Jeśli nie w Oświęcimiu, to w Jerozolimie. Wybudujemy tam jeszcze wiele pięknych synagog i będą w nich służyli jako szamesi tak piękni ludzie jak ten, który teraz od nas odszedł. Skończył on swoje zadanie i Pan Bóg wziął go do siebie. Na cmentarzu zapanowała cisza, nie słychać było nawet łkań. Słowa ostatniego gabaja Wielkiej Synagogi, Jachcla, szły prosto do Nieba. Były to prorocze słowa człowieka, który — stojąc przed majestatem śmierci — widział przyszłość. Ojciec czuł się tak zdruzgotany spaleniem Wielkiej Synagogi, że trudno mu było zasiąść w swoim biurze i skoncentrować się na pracy. Przygnębienie jego pogłębiało się; czuł, że siły go opuszczają i postanowił podać się do dymisji, bo uważał, że nie jest w stanie sprostać zadaniu. Zwierzył się Jachclowi, który też był członkiem Gminy Żydowskiej. Jachcel zdenerwował się na ojca i powiedział, że nie może być nawet mowy o jego dymisji. Przekonywał go, że teraz właśnie powinien wykazać hart ducha. Nie jest to czas na słabości, bo od postępowania ojca może dużo zależeć. Tego dnia do Gminy Żydowskiej przyjechało z Chrzanowa kilka kobiet i z wielką radością oznajmiły ojcu, że ich aresztowani mężowie zostali zwolnieni z więzienia w tym samym dniu, w którym delegacja wróciła z Berlina. Ta dobra wiadomość podbudowała ojca i zabrał się znów do intensywnej pracy. Coraz więcej ludzi było zdanych na pomoc Gminy Żydowskiej w Oświęcimiu. Na specjalnym posiedzeniu Gminy ojciec zdał dokładne i bardzo smutne sprawozdanie z pobytu delegacji w Berlinie. Podczas tego wystąpienia zemdlał zastępca ojca, Abraham Gross. Wszyscy zrozumieli, że jedyna nadzieja w tym, że może jednak coś się stanie i ktoś tam, daleko, za granicą, zlituje się nad nimi. Pewnego dnia ojciec został wezwany do burmistrza miasta, który oświadczył mu, że otrzymał rozkaz z gestapo w Bielsku, aby zapełnić żydowskimi mieszkańcami puste baraki znajdujące się na Zasolu, po drugiej stronie rzeki Soły. To z tych baraków wyrósł później koszmar tego świata: Konzentrationslager Auschwitz. Burmistrzem Oświęcimia był wtedy Niemiec, były piekarz ze Śląska. Ojciec podejrzewał, że chce on stworzyć w naszym mieście getto i stanowczo się temu sprzeciwił. Burmistrz zaczął krzyczeć i grozić, ale ojciec oświadczył mu, że tego rozkazu nie wykona. Zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, na jakie się naraża, ale miał nadzieję, że rozkaz burmistrza był jego własną inicjatywą, bo w sprawach żydowskich, jak dotychczas, wszystkie rozkazy z gestapo przychodziły do komendanta miasta. Dlatego też udał się wprost do niego. Przedstawił komendantowi żądanie burmistrza i powiedział, że jeżeli ten nadal będzie żądał wykonania rozkazu, to ojciec jako prezes Gminy Żydowskiej poda się do dymisji. Komendant miasta natychmiast połączył się z burmistrzem i w ostrych słowach powiedział mu, że on jako członek partii powinien stosować się do jej zarządzeń i nie mieszać się do spraw żydowskich. Tego dnia ojciec postanowił też sprzeciwić się niemieckiemu rozkazowi i nie pozwolił ludziom stawić się do pracy przymusowej. Codziennie grupy Żydów wychodziły do pracy, zajmując się głównie czyszczeniem miasta. Była też grupa, która pomagała polskiej policji w różnych pracach fizycznych i porządkowych. Ta grupa też nie wyszła teraz do pracy. Na pytanie z policji, dlaczego ludzie się nie stawili, ojciec odpowiedział, że ustawy norymberskie zabraniają, aby Żydzi pracowali razem z czystymi aryjczykami. Zdumiony komendant policji wezwał ojca do siebie i zażądał wyjaśnień. Zamiast tego ojciec oświadczył mu, że jeżeli nadal będzie żądał, aby Żydzi u niego pracowali, to złoży na niego skargę do gestapo. I komendant policji wycofał swoje żądanie! Następnym krokiem Niemców wobec Żydów był rozkaz noszenia na ramieniu gwiazdy Dawida. I tu ojciec też nie spieszył się z wykonaniem rozkazu. Niektórzy członkowie Gminy Żydowskiej uważali, że swoim postępowaniem próbuje popełnić samobójstwo. Inni uważali, że postępuje słusznie, bo ważne, aby Niemcy wiedzieli, że i ze strony Żydów mogą napotkać opór. Na posiedzeniu Gminy Żydowskiej wszyscy jej członkowie jednomyślnie poparli ojca, nawet ci sceptyczni. Wszyscy jednak przygotowani byli na najgorsze. Niedługo potem ojciec otrzymał telefon od von Rüdigera z gestapo w Bielsku, który zapytał, dlaczego Gmina Żydowska przestała posyłać ludzi do pracy. Ojciec odpowiedział, że potrzebuje tych ludzi do budowy domu starców i szpitala. Jeśli będzie musiał posyłać ludzi do innej pracy, to transporty Żydów ze Śląska do Oświęcimia będą musiały być przerwane. Słysząc to Rüdiger polecił ojcu zatrudniać ludzi tam, gdzie Gmina najbardziej ich potrzebuje. Żydzi przestali chodzić do pracy przymusowej; pracowali tam, gdzie skierowała ich Gmina. Dla wszystkich było jasne, że ten stan nie może trwać długo i jeżeli nie rozpocznie się emigracja, jeżeli nie znajdzie się państwo, które zgodzi się na przyjęcie Żydów, to staną oni w obliczu katastrofy. Rzadko kto zdawał sobie jednak sprawę ze skali zagrożenia. Do Oświęcimia przyjeżdżało coraz więcej Żydów i coraz trudniej było znaleźć dla każdego dach nad głową. Wszyscy czekali na pomoc. W willi adwokata żydowskiego dr. Druksa mieszkał najwyższy rangą niemiecki oficer, jaki był wtedy w Oświęcimiu, major von Greif. Pewnego dnia ojciec został do niego wezwany. Von Greif przyjął go w swoim gabinecie. Zajął miejsce za biurkiem i poprosił ojca, by usiadł naprzeciw niego. Następnie zrobił krótką przerwę i popatrzył mu prosto w oczy. Ojciec poczuł, że czeka go jakaś ważna wiadomość. Major von Greif oznajmił, że on i jego jednostka opuszczają miasto i na jego miejsce przyjdzie ktoś inny. Następnie wyjął z szuflady biurka małą kartkę papieru, zapisaną maszynowym pismem, i wręczył ją ojcu. „Ten dokument ma pan zawsze nosić przy sobie" — powiedział. Dokument stwierdzał, że ojciec uratował niemieckiego oficera, pilota. Był na nim stempel i podpis von Greifa. Następnie ten dumny niemiecki oficer wstał i podał ojcu rękę, dziękując mu za uratowanie lotnika. Wyszli razem z pokoju i major von Greif odprowadził zdumionego ojca do wyjścia z willi, a później dalej, aż do wyjścia z ogrodu. Taki gest uprzejmości był w tym czasie czymś zupełnie wyjątkowym. Otwierając bramkę ogrodu von Greif coś sobie przypomniał i poprosił ojca z powrotem do swojego gabinetu. Tam cichym głosem powiedział mu, żeby miał się na baczności przed niejakim Mońkiem Merinem z Sosnowca i jego przełożonym, komisarzem Dreierem z gestapo w Katowicach. Von Greif zaznaczył, że mówi to ojcu w największej tajemnicy i zaufaniu. Już po raz drugi ojciec otrzymał ostrzeżenie, aby mieć się na baczności przed tym człowiekiem. Postanowił sprawdzić, kto to jest Moniek Merin. W Gminie Żydowskiej nikt nie znał tego nazwiska, co nie było dziwne, bo między gminami w Oświęcimiu i Sosnowcu nie było żadnego kontaktu. Żydzi nie mogli swobodnie poruszać się z miasta do miasta; trzeba było posiadać specjalne przepustki. Po kilku dniach sprowadzono do ojca jakiegoś Żyda, który przybył z Katowic. Opowiedział mu on, kto to jest Moniek Merin. Zaraz po wkroczeniu do Sosnowca, Niemcy zaczęli łapać młodych Żydów do przymusowych robót. Jednego z nich, nazwiskiem Merin, zrobili Gruppenfiihrerem (brygadierem). Był to człowiek żonaty, z dobrej rodziny, ale karierowicz. Wtedy jeszcze, na samym początku okupacji niemieckiej, istniała w Sosnowcu normalnie funkcjonująca Gmina Żydowska, składająca się z poważnych i godnych obywateli. Wkrótce Merin stał się człowiekiem zaspokajającym wszelkie potrzeby oficerów i żołnierzy niemieckich. Nic dziwnego, że szybko zdobył ich zaufanie i coraz częściej zaczęli się nim posługiwać. Merin zwracał się w imieniu Niemców do Gminy Żydowskiej z wciąż nowymi żądaniami. Gmina starała się je zaspokajać, ale stawały się coraz trudniejsze i wprost niemożliwe do wykonania. Merin zaczął wtedy w bezczelny sposób podburzać Niemców przeciwko Gminie. W odróżnieniu od Oświęcimia, który był dotąd pod bezpośrednią władzą Wehrmachtu, Żydzi w Sosnowcu od pierwszej chwili okupacji niemieckiej znajdowali się pod władzą gestapo w Katowicach, co zwiększało antyżydowskie ekscesy Niemców. Szczególnie niebezpieczni byli agenci gestapo. Merin, wykorzystując tę sytuację, podburzając i intrygując na wszystkie strony, umacniał swoją władzę, przy aktywnej pomocy Niemców. Wkrótce w Sosnowcu zjawił się komisarz Dreier z gestapo w Katowicach, rozwiązał tamtejszą Gminę Żydowską i mianował Mońka Merina Judenältesterem. W tej funkcji miał wybrać według swojego uznania tak zwany Judenrat, czyli Radę Żydowską, i stanąć na jego czele. Merin wybrał do Judenratu największych prostaków w mieście, całkowicie mu podporządkowanych, a przedstawicieli inteligencji wziął do pracy jako urzędników. Niedługo później już wszyscy wiedzieli, kim jest Merin. Na rozkaz gestapo zorganizował on też Judenraty w Zawierciu i wszystkich miejscowościach w okręgu Sosnowca. Wszędzie tam Gminy Żydowskie, których członkowie wybierani byli przez żydowskich mieszkańców miasta, zostały rozwiązane. Swą władzę absolutną w Sosnowcu Merin sprawował żelazną ręką. Stworzony przez niego system podatkowy, w postaci tak zwanej kontrybucji i innych podatków, działał bardzo sprawnie. Merin sam ustalał, ile każdy ma płacić, a od bogatych i znanych Żydów w mieście żądał astronomicznych sum. Były wypadki, że ludzie odmawiali płacenia. Zabierano ich wtedy do obozu niedaleko miasta i wrzucano do ciasnej, ciemnej celi. Co kilka godzin byli bici i torturowani przez gestapowców i po krótkim czasie godzili się oddać całe swoje mienie, byleby tylko wyjść stamtąd żywym. Dla mego ojca było jasne, że bliski jest dzień, kiedy Merin odwiedzi Oświęcim i przekształci Gminę Żydowską w Judenrat. Wiedział, że stanie wtedy w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa i był przygotowany na najgorsze. Powiedział mamie, że gdyby został aresztowany, to ma ona próbować dostać się z nami do Krakowa, do dziadka Józefa. Tymczasem do Oświęcimia przyjeżdżało coraz więcej Żydów z okolicznych miejscowości. Nie mieli oni gdzie mieszkać ani co jeść. Gminie z największym trudem udawało się ich gdzieś pomieścić. Założono publiczne kuchnie, każdy dawał, co mógł, ale wszędzie panowała bieda. Pisano prośby, rozsyłano petycje, błagano o pomoc, ale ta znikąd nie nadchodziła. Żydzi w Oświęcimiu, tak jak wszyscy Żydzi w Polsce, zostali sami, zdani na swój los. Nie ulega jednak wątpliwości, że Niemcy oczekiwali jakiejś możliwości emigracji Żydów, bo inaczej nie kazaliby otworzyć Biura Emigracyjnego w Oświęcimiu. Nie kazaliby też jechać mojemu ojcu z delegacją do Berlina. Po powrocie stamtąd żywiono jeszcze nadzieję, że Ameryka i Anglia, a z nimi inne państwa, zmienią stosunek do Żydów i otworzą przed nimi swe granice. Żydzi zawsze żyli nadzieją i może to też sprawiło, że przez wieki przetrwali. Nawet stojąc nad skrajem przepaści żywili nadzieję. Tym razem jednak, pomimo modłów, płaczu i wołania na cały świat o pomoc — nadzieja zawiodła. Dlatego z łkającym sercem powtórzę to straszne zdanie: ŻYDZI W POLSCE ZOSTALI SAMI. Była to jednak nadzieja, o której żyjący powinni wciąż przypominać — w imieniu tych, co zginęli. Nadzieja ta bowiem przekształciła się w oskarżenie. Sytuacja w Oświęcimiu wciąż się pogarszała. Po opuszczeniu miasta przez jednostkę von Greifa, lotnik niemiecki, który u nas mieszkał, też wkrótce się z nami pożegnał; wyjechał na urlop do Linzu i więcej go nie widzieliśmy. Na jego miejscu w naszej willi zamieszkał inny niemiecki oficer. Zgodził się, żebyśmy mieszkali w pracowni malarskiej mego ojca, która mieściła się na pierwszym piętrze i dokąd prowadziło osobne wejście. W willi mojego dziadka kwaterował niemiecki Arbeitsamt (Urząd Pracy), który zajmował się wysyłaniem młodych Polaków, rolników z okolicznych wsi, na przymusowe roboty do Niemiec. Ci, którzy nie zgadzali się na wyjazd, byli dotąd bici, aż podpisywali zgodę. Często budziłem się w nocy, bo głośne, wręcz zwierzęce krzyki bitych i torturowanych słychać było i w naszej willi. Matka uspokajała mnie; zapamiętałem dotyk jej ręki na moim czole. W samej Gminie Żydowskiej też zaszły zmiany. Niektórzy jej członkowie naciskali, aby działać na własną rękę, bo sprawa emigracji utknęła w martwym punkcie. Wysłannicy HIAS ze Słowacji zaczęli ich przekonywać, żeby przynajmniej dzieci tych, którzy zapisali się na emigrację, wysłać nielegalną drogą do Słowacji, skąd będzie można je przeszmuglować Dunajem. Miały one jechać do Cieszyna i stamtąd przejść w nocy granicę. Ojciec mój słyszał o ruchach wojska na granicy ze Słowacją i wahał się z podjęciem decyzji. Uważał, że niebezpieczeństwo jest zbyt duże, zwłaszcza że chodzi o dzieci. Mimo to, bez jego zgody, a za zgodą rodziców, transport taki został zorganizowany i kilkadziesiąt dzieci wyjechało pod opieką wysłanników HIAS. Niestety, cała ta grupa została złapana na granicy przez Niemców i wróciła do Oświęcimia pod eskortą wojskową. W Oświęcimiu aresztowano też ich rodziców. Przesłuchania trwały dniami i nocami. W tej grupie byli 14–16–letni chłopcy, zatrudnieni przez Gminę Żydowską, którzy teraz zeznali, że mój ojciec w ogóle nie wiedział o tym transporcie. Zeznania te uratowały ojca, który wszędzie interweniował i przekonywał Niemców, że chodzi o dziecinny wybryk. W końcu dzieci wraz z rodzicami wypuszczono na wolność. Kilka tygodni wcześniej zadzwonił do ojca przewodniczący Judenratu w Krakowie, o nazwisku Biberstein, zawiadamiając go, że słynny rabin z Góry Kalwarii, Gere Rebe, ma za godzinę przejechać wraz ze swoją rodziną pociągiem przez Oświęcim — w drodze do Erec Israel. Biberstein prosił, by zaopatrzyć ich na stacji kolejowej w jedzenie i ciepłe picie. Rabi Abraham Mordechaj, zwany Gere Rebe, uważany był przez wielu chasydów za cudotwórcę. Został on wykupiony od Niemców przez bogatych Żydów z zagranicy. Na wieść o tym, że ma przejechać przez Kraków, setki osób zebrały się na dworcu, by go zobaczyć i dotknąć jego ręki. Jednak Niemcy nie pozwolili nikomu zbliżyć się do wagonów. Ojciec mój zebrał w pośpiechu kilku członków Gminy Żydowskiej — Arona Silbigera, Abrahama Jachcla, Michaela Sandera, Abrahama Grossa i Icchaka Huterera — i wszyscy podążyli, z pieczywem i z termosami z gorącą herbatą, na stację kolejową. Wkrótce pociąg wjechał na peron. Rabin znajdował się w odizolowanym wagonie drugiej klasy, razem ze swoją rodziną i lekarzem. Wagon strzeżony był przez agentów gestapo, którzy pozwolili zbliżyć się na tyle, aby przez okno podać jedzenie. Ponieważ postój pociągu był bardzo krótki, wszystko odbyło się błyskawicznie. Gere Rebe miał wtedy 73 lata. Był to chudy, mały, siwy człowiek, z bardzo bystrym i płomiennym wzrokiem. Stał w oknie z podniesioną ręką i żegnał się z Żydami. Nagle popatrzył na ojca i dał znak, by się do niego zbliżył. Z widocznym wysiłkiem wychylił się jeszcze bardziej z okna i obiema dłońmi objął ręce ojca. Przez chwilę trzymał je bez ruchu, po czym wypowiedział życzenie, tak jakby ojca błogosławił: „Życzą ci, abyście ty, twoja żona i twoje dzieci zostali przy życiu i aby udało się warn szczęśliwie przejść tę wojnę". Pociąg ruszył i przez długą chwilę można było jeszcze widzieć wyciągniętą rękę rabina. Wszyscy członkowie Gminy patrzyli z utęsknieniem za tym oddalającym się pociągiem, który wiózł Gere Rebe na wolność. W drodze powrotnej Abraham Gross wyraził zdziwienie, że rabin pożegnał się z ludźmi, ale nikomu, oprócz mojego ojca, niczego nie życzył. Ojciec mój zaś dziwił się, dlaczego rabin życzył mu, „abyście ty, twoja żona i twoje dzieci zostali przy życiu", a nie — żeby on i jego rodzina zostali przy życiu, co byłoby przecież bardziej naturalne. Wszyscy, którzy żegnali Gere Rebe, zginęli w Holokauście, oprócz mego ojca. Zginęła też cała duża rodzina mego ojca, oprócz jego żony i dzieci. Co więcej, przez całą tę straszną wojnę, pomimo tego, co naokoło nas się działo, nigdy nie opuszczała nas pewność, że my przeżyjemy. Ja przez całą wojnę miałem uczucie, że jakaś wyższa siła jest zainteresowana moim przeżyciem i wszystkim kieruje. Ojciec mój zaś był przekonany, że błogosławieństwem tym Gere Rebe wyprosił u Pana Boga nasze życie. Niedługo później i mnie wydarzył się dziwny, niesamowity wypadek. Chodząc codziennie nad rzekę Sołę, zaprzyjaźniłem się z pewnym niedorozwiniętym umysłowo chłopcem, nieco starszym ode mnie. Miał może jedenaście lat, a na imię Aleks, ale wszyscy nazywali go Aleks „Bocian". Przezwisko pochodziło stąd, że gdy dawało mu się jakąś drobną monetę i mówiło: „Zrób bociana", on stawał na jednej nodze, wykrzywiał ręce tak, jakby to były skrzydła, wysuwał wargi do przodu, jakby miał dziob i wydawał z siebie skrzeczący głos, który miał przypominać głos bociana. Wszyscy się śmiali i Aleks „Bocian" też, chociaż jego uśmiech przypominał mi raczej smutny grymas. Gdy dawało mu się większą monetę, to w tej pozycji tańczył. Było mi go bardzo żal, bo jego niemoc umysłowa przypominała mi niemoc fizyczną mojego zmarłego brata Musia. Aleks godzinami, a czasem nawet całymi dniami, siedział nad Sołą i patrzył w niebo obserwując ptaki. Było to jego główne zajęcie. Rzadko kiedy coś mówił, a jeśli już się odezwał, to były to niezrozumiałe i nie powiązane ze sobą słowa lub zdania. Nasza przyjaźń polegała na tym, że codziennie rano przynosiłem mu dwa kawałki chleba z masłem, a on pozwalał mi siedzieć koło siebie i obejmował mnie ramieniem. Czułem, że to jest mój jedyny prawdziwy przyjaciel. Innych nie miałem, choć potrzebowałem tego bardzo. Aleks był zawsze głodny, więc czasem przynosiłem mu też obiad, chociaż i nam się nie przelewało. Siedziałem więc razem z Aleksem nad Sołą i godzinami patrzyłem na ptaki. Wiedziałem, że nie można z nim rozmawiać, więc milczałem, tak jak on. Pewnego dnia Aleks nagle odwrócił się do mnie, wskazał ręką na drugą stronę rzeki i zupełnie normalnym głosem powiedział: — Tam, na Zasolu, Niemcy wybudują kominy i spalą wszystkie dzieci Abrahama. Zerwałem się i spojrzałem na niego z przestrachem i zdumieniem. Nie rozumiałem znaczenia jego przepowiedni, ale czułem, że chodzi o coś bardzo ważnego. On przyciągnął mnie z powrotem do siebie i powiedział: — Ty nie masz się czego bać. — Skąd o tym wiesz? — spytałem z trwogą. — Ptaki..., ptaki mi o tym powiedziały — brzmiała jego odpowiedź i jeszcze silniej objął mnie ramieniem, jakby chciał mnie ustrzec przed jakimś niewidzialnym niebezpieczeństwem. Siedzieliśmy chwilę w milczeniu, po czym Aleks patrząc na niebo dodał: — Powiedziały mi, że będzie tu duży swąd i będą musiały mnie opuścić. Jego głos i twarz były pełne smutku. Chciałem go jeszcze o coś spytać, ale jego oczy znów się zamgliły i stracił kontakt ze światem. Siedzieliśmy dalej w milczeniu i wydawało mi się, że obejmuje mnie z jeszcze większą troskliwością. Wydarzenie to miało miejsce zimą 1939/40 roku. Aleks przepowiedział to, co stało się o wiele później, a ręką wskazał dokładnie na miejsce, gdzie to się miało stać. Rozkaz zbudowania obozu oświęcimskiego wydany został przez Himmlera 27 kwietnia 1940. Budowa obozu rozpoczęła się krótko potem, gdy nas już nie było w Oświęcimiu. Obóz powstał w miejscu, które nazywano Zasolem. Pierwsi więźniowie przybyli tam w czerwcu 1940. Byli to Polacy, więźniowie polityczni. W marcu 1941 zaczęto budować drugą część obozu, dużo większą, o nazwie Birkenau. My nazywaliśmy to miejsce Brzezinka; ono też mieściło się na Zasolu. Na to właśnie miejsce Aleks wskazał ręką. Stało się ono głównym miejscem zagłady narodu żydowskiego. Oświęcim, moje miasto rodzinne, stało się słynne nie z tego, że rozpoczęła się tam emigracja Żydów za granicę, lecz z tego, że tam stworzono nowy rodzaj Zła: uśmiercanie ludzi na skalę przemysłową. W końcu stycznia 1940 stało się to, czego mój ojciec tak się obawiał. Przed Gminą Żydowską zatrzymał się samochód marki volkswagen, z którego wysiadł elegancko ubrany, niski, chudy, trzydziestoletni mężczyzna, a wraz z nim młoda blondynka. Był to Moniek Merin ze swoją sekretarką. Para ta władczym krokiem weszła do budynku i Merin kazał zaprowadzić się do biura mego ojca. Po krótkim przywitaniu i przedstawieniu się, poprosił ojca, aby opowiedział mu o swoim pobycie w Berlinie w biurach Zjednoczenia Żydów w Niemczech i Pal–Amtu. Ojciec udzielił mu kilku zdawkowych odpowiedzi, nie wchodząc w szczegóły. Następnie Merin okazał duże zainteresowanie tym, w jaki sposób Gmina Żydowska w Oświęcimiu utrzymuje się i jak udało się tu zwolnić żydowskie sklepy z nakazu rekwizycji. Ojciec od razu poczuł, że to człowiek bardzo niesympatyczny, chytry i fałszywy, a przy tym niebezpieczny, który swoje niecne zamiary stara się ubrać w ładne słówka. Po tej rozmowie Merin poprosił ojca, aby pojechał z nim do Sosnowca, bo chce mu pokazać, jak zorganizował Centralny Ośrodek Gmin Żydowskich na Górnym Śląsku. Oficjalna, niemiecka nazwa tego Ośrodka brzmiała: Zentrale der Jüdischen Ältestenräte in Oberschlesien. W drodze do Sosnowca Merin wyjął z portfela dokument, o którym opowiedział ojcu w Berlinie prof. Leo Baeck, i z wielką dumą mu go pokazał. Było tam napisane: „Israel Moniek Merin występuje w moim imieniu. Wszyscy przedstawiciele władzy niemieckiej mają ustosunkować się do jego poleceń, tak jakby wyrażone były przeze mnie osobiście. W sprawach wymagających wyjaśnień należy zwracać się wprost do mnie. Heinrich Himmler". Dokument ten zaopatrzony był w fotografię Merina. Był to niewątpliwie jeden z najdziwniejszych niemieckich dokumentów dotyczących Żydów, jaki wydano w czasie II wojny. Merin, wyraźnie rozkoszując się zdumieniem ojca i chcąc je jeszcze spotęgować, powiedział, że jego biuro mieści się w gestapo w Katowicach, a jego przełożonym jest Eichmann w Berlinie. Przybywszy do Sosnowca, ojciec zauważył, że Merin ma masę różnych podejrzanych pomocników, którzy, sądząc po ich wyglądzie i zachowaniu, należeli do najniższych warstw miejscowej społeczności żydowskiej. Była to właściwie jego gwardia przyboczna, bezwzględnie mu oddana i gotowa wypełnić każdy jego rozkaz. Oprócz nich, Merin miał do dyspozycji nowo zorganizowaną policję żydowską. Nosili oni ciemnoniebieskie czapki z czerwonym otokiem i blaszaną gwiazdę Dawida na piersiach, a na ramieniu opaskę z napisem „Ordnungsdienst". Merin powiedział ojcu, że wkrótce dostaną mundury. On sam nosił na ubraniu dekoracyjny napis „Judenältester". Merin oprowadzał ojca po różnych biurach, tłumacząc mu ich przeznaczenie. Nie starał się ukryć przy tym dumy ze swego doniosłego stanowiska. Tłumaczył, w jaki sposób pracuje jego Ośrodek. Wszyscy Żydzi musieli płacić podatki, które on na nich nakładał. Na pytanie ojca, czy ludzie płacą zgodnie z tymi żądaniami, Merin odpowiedział, że ze zbieraniem podatków są coraz większe kłopoty, zwłaszcza od chwili zarekwirowania przez Niemców wszystkich sklepów żydowskich wraz z towarami. Wyraźnie ludzie nie mają już pieniędzy. Dlatego Merin i jego ludzie zmuszeni są nałożyć na wszystkie Gminy Żydowskie, które znajdują się pod ich zarządem, tzw. kontrybucję, czyli kolektywną płatność Gminy. Na pytanie mego ojca, co się dzieje, gdy jakaś Gmina nie płaci nałożonej kontrybucji, Merin odpowiedział, że w takim wypadku wszyscy odpowiedzialni za to zostają aresztowani i wysłani do obozu pracy. Pytania ojca stawały się dla Merina coraz bardziej nieprzyjemne i w końcu przerwał rozmowę na tematy finansowe. Następnie wprowadził ojca do dużej sali i przedstawił mu delegację młodzieży z obozu pracy w Środuli, jednej z dzielnic Sosnowca. Byli to młodzi ludzie, którzy przed wojną zorganizowali się, aby wyjechać do Erec Israel i zebrani byli na obozie przygotowawczym, zwanym Hachszara . Wybuch wojny przekreślił ich plany. Teraz, słysząc, że mój ojciec jest w Sosnowcu, wysłali delegację na spotkanie z nim, aby dowiedzieć się czegoś o możliwości emigracji do Erec Israel. Wiadomość o otwarciu Biura Emigracyjnego w Oświęcimiu, a także o podróży ojca do Berlina w sprawach emigracji, rozeszła się szeroko i teraz ci młodzi ludzie patrzyli na mego ojca, jak rozbitek okrętu na ostatnią deskę ratunku. Ojciec powiedział im, że na razie droga legalnej emigracji nie została otwarta, ale czeka na dalsze wiadomości w tej sprawie. Następnie dał im do zrozumienia, że istnieje możliwość nielegalnej emigracji. Merin słysząc to stawał się coraz bardziej niespokojny. Ojciec mój widział, że chłopcy ci chcieliby porozmawiać z nim na osobności. Jeden z nich poprosił o to Merina, ale on stanowczo odmówił, wziął ojca pod rękę i wyprowadził go z sali, mówiąc im, że muszą się spieszyć na obiad. Merin i jego ludzie utrzymywali dla siebie specjalną restaurację, w której podawano najlepsze potrawy żydowskie. Wszystkie dania były obfite i doskonale przyrządzone, podawane przez elegancko ubranych kelnerów. W trakcie tej prawdziwej uczty, która miała miejsce już pod wieczór, nagle na salę weszło kilku zdenerwowanych osobników. Zbliżyli się oni do Merina i zaczęli szeptać mu coś do ucha. Merin i jeszcze kilku członków Rady Żydowskiej szybko wstali od stołu i wyszli. Ojciec mój wyszedł razem z nimi, bo ciekaw był, o co chodzi. Na ulicy zobaczył niesamowity widok. Po obu stronach stali, tworząc szpaler, żołnierze niemieccy w czarnych mundurach SS; każdy z nich trzymał w ręce palącą się pochodnię. Między nimi szli inni żołnierze, prowadząc grupę ciężko pobitych i pokrwawionych ludzi. Cała ta scena robiła wrażenie, jakby odbywała się w czasach średniowiecznych. Merin zawołał do siebie dwóch żołnierzy i zaczął z nimi rozmawiać. Okazało się, że Ośrodek Merina nałożył kontrybucję w wysokości 30 tysięcy marek na Judenrat w Zawierciu, a ponieważ nie był on w stanie tyle zapłacić, wszyscy jego członkowie zostali aresztowani. To byli właśnie ci pobici i zmaltretowani ludzie, wśród nich starsi, którzy już ledwo się ruszali, podtrzymywani przez innych. Merin rozpoczął pertraktacje z tymi ludźmi i po długich targach zgodził się wreszcie przyjąć mniejszą kwotę, z równoczesnym przyrzeczeniem, że Judenrat w Zawierciu zrobi wszystko, co możliwe, aby dodać brakującą sumę. Merin nie wykazywał żadnego ludzkiego uczucia na widok swoich ofiar. Jego obojętność na cierpienie miała w sobie coś zwierzęcego. Ojciec mój miał wrażenie, że Merin w ogóle nie zdaje sobie sprawy, że ma do czynienia z żywymi ludźmi. Następnie Merin dał znak komendantowi niemieckiej straży SS, aby się do niego zbliżył. Oficer ten szybkim krokiem utorował sobie drogę wśród swoich żołnierzy i ludzi zebranych na ulicy i stanął przed Merinem na baczność. Merin rozkazał mu wypuścić na wolność pobitych. Żołnierze pogasili pochodnie i oddalili się. Ojciec chciał pomóc pobitym, ale Merin nalegał, by wrócił do restauracji. Widząc, że ojciec się nie rusza, znów wziął go pod ramię i siłą pociągnął za sobą. Pomimo wstrząsu, jakiego doznał mój ojciec i pomimo wstrętu, jaki czuł do Merina, zdołał się opanować i zdając sobie sprawę, że odmowa może zakończyć się dla niego tragicznie, zgodził się zająć znów miejsce w sali restauracyjnej. Rozejrzał się wokoło, nie wierząc własnym oczom. Na sali panowała teraz radosna atmosfera, jakby odniesiono duże zwycięstwo. Kelnerzy przynosili wciąż nowe, coraz obfitsze dania, w tym różne mięsiwa, jakich normalny Żyd nie widział już od miesięcy. Ojciec mój nie tknął jedzenia i po krótkim czasie powiedział Merinowi, że musi już jechać do domu. Ten zawołał swojego szofera i polecił mu odwieźć ojca do Oświęcimia. Po kilku tygodniach ojciec otrzymał list z Ośrodka Merina w Sosnowcu. Doniesiono mu, że według rozkazu komisarza Dreiera z gestapo w Katowicach ma zwołać w Oświęcimiu zebranie przedstawicieli Gmin Żydowskich, w celu naradzenia się nad emigracją Żydów i związanymi z tym problemami organizacyjnymi. Nazajutrz ojciec otrzymał podobny list od von Rüdigera z gestapo w Bielsku. Ojciec rozesłał zaproszenia do wielu Gmin Żydowskich w Polsce, między innymi w Warszawie i Łodzi. Na zebranie przybyli tylko przedstawiciele Gmin ze Śląska. Inni nie otrzymali od miejscowych władz niemieckich pozwolenia na taki wyjazd. Na zebraniu tym zjawił się też Merin i pokazał list z gestapo w Katowicach, w którym mianowano go przewodniczącym Judenratów Śląska. Wszystkie Gminy Żydowskie, łącznie z tą w Oświęcimiu, mają być przekształcone w Judenraty i podlegać Centralnemu Ośrodkowi Merina w Sosnowcu. Na sali powstało wielkie zamieszanie, bo oznaczało to, że gminy, w których jeszcze nie było Judenratów, utracą swoją samodzielność i staną się bezwolnym narzędziem w rękach Merina i jego ludzi. Chcąc opanować sytuację, ojciec mój niezwłocznie zwołał posiedzenie w drugim pokoju, bez udziału Merina, aby naradzić się z przedstawicielami Gmin Żydowskich, jak mają postępować. Po tej naradzie mój ojciec i wszyscy inni oświadczyli Merinowi, że odrzucają jego żądanie podporządkowania się Centralnemu Ośrodkowi Gmin w Sosnowcu, bo oni nie są przedstawicielami Judenratów, tylko gmin religijnych. Słysząc tę odpowiedź, Merin był bardzo zaskoczony, że wszyscy delegaci odważyli się odmówić wykonania tak wyraźnych rozkazów gestapo. Następnie, nie mogąc opanować wzburzenia, opuścił salę. Było jasne, że Niemcy rozwiążą teraz wszystkie Gminy Żydowskie i w ich miejsce utworzą Judenraty, na których czele stać będą ludzie poleceni przez Merina. Wszyscy przedstawiciele Gmin brali też pod uwagę, że mogą ich spotkać osobiste represje. Żaden z obecnych nie był jednak gotów podporządkować się Merinowi, bo oznaczałoby to pośrednią lub bezpośrednią współpracę z Niemcami. Na tym zakończył się ten zjazd Gmin Żydowskich, który miał w jakiś niewiadomy sposób przyczynić się do emigracji. Od samego początku było jednak jasne, że bez pomocy z zagranicy i zgody na przyjęcie Żydów, emigracja jest niemożliwa. Pomoc taka nie nadchodziła i wszyscy delegaci Gmin byli bezsilni. Ojciec mój nie raz zadawał sobie pytanie, w jakim celu Niemcy rozkazali zwołać ten zjazd. Wiedzieli przecież, że nie tylko żadne państwo nie chciało Żydów przyjąć, ale utrudniano im też na wszelkie możliwe sposoby próby ucieczki. Niemcy musieli mieć jakiś plan. Może chcieli zebrać wszystkich delegatów Gmin pod pretekstem emigracji, po to, by Merin mógł przekazać im rozkaz stworzenia Judenratów? To wątpliwe, bo dużo łatwiej i z pewniejszym skutkiem mógłby Merin wezwać przedstawicieli Gmin, każdego z osobna, do swego biura w gestapo w Katowicach i tam przekazać im ten rozkaz. Na pewno nie natrafiłby wtedy na taki opór. Co więcej, rozkaz zwołania tego zjazdu, który ojciec otrzymał z gestapo w Katowicach, a dzień później z gestapo w Bielsku, musiał być wydany w innym miejscu — w Berlinie, któremu obie placówki podlegały. Chodziło więc o coś ważnego, a przekazanie rozkazu stworzenia Judenratów przez Merina było tylko wykorzystaniem okazji, a nie głównym celem zjazdu. W każdym razie ojciec mój wiedział, że odtąd jego dni na stanowisku w Gminie Żydowskiej w Oświęcimiu są policzone. Postanowił jednak przetrwać, jak długo to będzie możliwe i z własnej woli nie opuszczać stanowiska. Wszyscy czekali z niepokojem na dalszy rozwój wypadków. Po kilku dniach, mimo że Gmina Żydowska w Oświęcimiu nie podlegała Merinowi, ojciec otrzymał od niego list, że na Gminę została nałożona kontrybucja w wysokości 30 tysięcy marek i żąda on zapłaty w ciągu kilku dni. Zwołano zebranie i zdecydowano zapłacić tę kontrybucję. W ciągu dwóch dni zebrano całą żądaną kwotę i schowano ją w kasie Gminy. Równocześnie ojciec wysłał telegram i list do berlińskiego biura Zjednoczenia Żydów w Niemczech z prośbą o wskazówki, jak ma postępować. I stała się dziwna rzecz. Po dwóch dniach ojciec otrzymał telegram z gestapo w Katowicach, że kontrybucja została unieważniona. Znów zwołano zebranie Gminy, aby zadecydować, co zrobić z zebranymi pieniędzmi. Pomimo sprzeciwu kilku członków Gminy, ojciec przeprowadził uchwałę, aby zwrócić pieniądze właścicielom, co też niezwłocznie wykonano. Po dwóch tygodniach w Gminie Żydowskiej w Oświęcimiu zjawił się człowiek o nazwisku Bernstein, pochodzący z Dąbrowy. Oddał on ojcu list z gestapo w Katowicach, w którym mianowano tegoż Bernsteina państwowym komisarzem Gminy. Od chwili doręczenia listu miał rozpocząć swoje urzędowanie i przejąć kierownictwo. Ojciec natychmiast zwołał posiedzenie Rady Gminy, które zostało zaprotokołowane; powiedział, że w tej sytuacji nie pozostaje mu nic innego, jak iść do domu. Razem z moim ojcem podali się do dymisji inni członkowie Gminy: Icchak Huterer, Abraham Jachcel, Baruch Grinbaum i Abraham Gross. Ludzie ci wiedzieli, że narażają się na duże niebezpieczeństwo, ale nie chcieli być narzędziem w rękach Merina. Na tym jednak ta sprawa się nie zakończyła. Po dwóch tygodniach ojciec został nagle wezwany do Gminy Żydowskiej. Był tam już Merin i kilku oficerów gestapo, między innymi komisarz Dreier z Katowic i von Rüdiger z Bielska. Dreier podszedł do mojego ojca i z groźbą w głosie spytał go, czy wie, co to jest kacet. Ojciec odpowiedział, że jest to obóz koncentracyjny. Dreier jeszcze bardziej zbliżył się do ojca i krzyknął mu w twarz: — Tam jest twoje miejsce! Ojciec milczał. Dreier zrobił kilka nerwowych kroków po pokoju, po czym rzucił dalsze pytanie: — Skoro wiesz, co to jest kacet, to czy cofasz swoją wcześniejszą decyzję i zgadzasz się przyjąć stanowisko przewodniczącego Judenratu w Oświęcimiu? Ojciec, już wcześniej przygotowany na najgorsze, odpowiedział: — Nie zgadzam się. Niemcy byli zdumieni, a Merin dostał wypieków na twarzy i nerwowo ocierał pot z czoła. Komisarz Dreier odwrócił się do okna i stał przez chwilę w milczeniu, jakby rozważając sytuację, po czym rozkazał jednemu z obecnych gestapowców aresztować ojca i przewieźć do więzienia w magistracie miejskim. Ojciec znalazł się sam w celi więziennej i — jak mi później opowiadał — zaczął się duchowo przygotowywać do odejścia z tego świata. Nie miał jednak czasu na długie rozmyślania, bo wkrótce otworzono drzwi celi i wprowadzono dalszych aresztowanych: Jachcla, Huterera, Abrahama Grossa i Grinbauma. W Oświęcimiu założono Judenrat. Józef Gross mianowany został Judenältesterem, a do Judenratu dołączono jego szwagra o nazwisku Lerhaft, który był później komendantem Ordnungsdienstu w Sosnowcu. Po dwóch tygodniach wszyscy aresztowani, wraz z moim ojcem, wypuszczeni zostali na wolność. Dzień wcześniej moja matka schodziła ze mną i moją siostrą po schodach z piętra naszego domu, gdy zauważyliśmy, że do sieni wszedł chudy człowiek w eleganckim granatowym ubraniu i krawatce. Pamiętam, że miał ciemne, silnie nabrylantynowane, gładkie włosy, zaczesane do tyłu. Okazało się, że był to Merin, który przyszedł porozmawiać z moją mamą. Pamiętam, że ja stałem na schodach, a matka trzymała w ramionach Luśkę. Miałem wtedy dziewięć lat, ale rozumiałem każde słowo tej rozmowy i doskonale zdawałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa, w jakim znajdował się mój ojciec, a my wraz z nim. Co rano zmawiałem modlitwę Szma Izrael. Prosiłem Boga, żeby ojcu nie stało się nic złego i żeby wypuszczono go na wolność. Instynktownie czułem wtedy, że od tego człowieka w sieni bardzo dużo zależy. Merin powiedział matce, że jej mąż jest szalenie upartym człowiekiem, który nie rozumie, że w tych czasach trzeba być elastycznym. W warunkach, jakie dzisiaj istnieją, jej mąż już by nie żył. On jednak nie chce, aby stało mu się coś złego i dlatego gotów jest rozważyć jego wypuszczenie na wolność, ale moja matka musi mu przyrzec, że ojciec zaraz po wyjściu z więzienia opuści Oświęcim. Matka zaczęła go prosić, aby uwolnił ojca, wskazując na mnie i na Luśkę. Merin zrobił minę, jakbyśmy go coś obchodzili i nawet uśmiechnął się do mnie. Matka przyrzekła mu, że ojciec opuści Oświęcim i na tym rozmowa się zakończyła. Ojciec wrócił do domu i przez cały dzień przychodzili do niego ludzie, aby się z nim przywitać i pogratulować mu uwolnienia. Po południu matka wezwana została do Gminy. Tam czekał na nią Merin. Powiedział jej, że wie, iż ojciec przyjmuje u siebie w domu ludzi i chce jeszcze raz ostrzec mamę, że jeśli jutro ojciec będzie jeszcze w Oświęcimiu, to spotka go coś bardzo złego. Nazajutrz ojciec wyszedł nad ranem przez tylną furtkę ogrodu i skierował się przez pola i polne drogi do najbliższej miejscowości. Znajomy kolejarz umieścił go w pustym wagonie towarowym pociągu jadącego do Trzebini, gdzie była granica Generalnego Gubernatorstwa. W Trzebini działała placówka — założona przez ojca i ludzi z HIAS — która dostarczała szmuglowanym ludziom fałszywe dokumenty. Następnego dnia, zaopatrzony w dokumenty niemieckie, ojciec przeszedł punkt graniczny, wsiadł do autobusu „Nur für Deutsche" i pojechał do Krakowa. Całą drogę czytał gazetę „Das Reich". Dwa dni później ja i moja matka z Luśką na rękach wyszliśmy rano z domu, aby podążyć na umówione miejsce, gdzie czekała na nas furmanka, zorganizowana przez Stasię, naszą byłą służącą. Zdecydowano jechać do Trzebini dwiema furmankami, bo w pociągach często odbywały się kontrole. Do Trzebini było mniej więcej 35 kilometrów i matka spodziewała się, że przybędziemy tam w południe. Przed wyjściem z domu matka kilka razy przykazała mi, abym zachowywał się spokojnie i nie zwracał na siebie uwagi, nawet gdy nastąpi coś nieoczekiwanego, bo to mogłoby być dla nas niebezpieczne. Wychodząc więc z domu przyrzekłem sobie solennie, że będę na wszystko obojętny. Jakie było jednak moje zdumienie, gdy zobaczyłem, że przed domem czekają na mnie: mój przyjaciel Aleks „Bocian" oraz Tadek. Stanąłem jak wryty i nie wiedziałem, co robić. Nie było jednak czasu na zastanawianie się, bo matka pociągnęła mnie za sobą i przynaglającym głosem kazała mi się pospieszyć. Aleks „Bocian" i Tadek stali z boku i uśmiechali się do mnie. Nie mogąc oprzeć się pokusie, wyrwałem się matce i pobiegłem do nich. Aleks rzucił mi się na szyję, przycisnął mnie mocno do siebie i poczułem, że łka. Tadek podszedł do mnie mówiąc: „Aleks powiedział mi wczoraj, że wyjeżdżacie. Postanowiłem, że się pożegnamy. Nie martw się o Aleksa, teraz ja mu będę przynosił jedzenie. Niech cię Bóg ma w swojej opiece i nie zapominaj o nas". Tadek płakał, a i mnie łzy płynęły po policzkach. Moja matka stała z boku zdziwiona, ale pozwoliła mi się z nimi pożegnać. Przypomniałem sobie, że dzień wcześniej, przynosząc Aleksowi śniadanie, powiedziałem mu, że więcej nie będę mógł się z nim spotykać, bo wyjeżdżamy z Oświęcimia. Aleks popatrzył wtedy na mnie i ze smutkiem potrząsnął kilka razy głową, na znak, że zrozumiał. Teraz, oddalając się z matką i rękawem płaszcza wycierając łzy, czułem, jakby to było moje pożegnanie z całym Oświęcimiem. Obejrzałem się. Aleks „Bocian" i Tadek stali w tym samym miejscu i machali mi na pożegnanie, po czym Aleks, tak jakby chciał, żebym go nie zapomniał, zrobił „bociana". Furmanka czekała na nas w umówionym miejscu. Woźnica pozwolił mi siedzieć obok siebie i trzymać bat, z czego byłem bardzo zadowolony. Koc, którym mnie otulił, czuć było końmi. Jechaliśmy, przykryci kocami i chustami jak wieśniacy, a woźnica cały czas przemawiał do konia. Pamiętam, że w każdej kieszeni miałem zapasowy smoczek Luśki; bez niego płakała i nie można jej było uspokoić. Tak bardzo się bałem, iż je zgubię, że jeden smoczek cały czas ściskałem w ręce. W jakiejś wsi przesiedliśmy się na drugą furmankę i wkrótce przyjechaliśmy do Trzebini. Matka miała prawdziwy dokument niemiecki, że mieszka z dziećmi w Krakowie; otrzymała go zaraz po naszym powrocie do Krakowa we wrześniu 1939. Wiadomo było, że z takim dokumentem można było przejść granicę. Stojąc w długiej kolejce, przed budką graniczną, w której przeprowadzano kontrolę, matka dowiedziała się, że zaświadczenie o miejscu zamieszkania już nie wystarcza, bo od kilku dni nastąpiła zmiana w zarządzeniach. Teraz trzeba było mieć specjalną przepustkę — było to napisane dużymi czerwonymi literami na tablicy. Ja zauważyłem tylko, że w pewnym momencie moja mama stała się bardzo niespokojna. Myślałem, że to z tego powodu, iż kolejka posuwa się bardzo powoli i jest jej ciężko. Trzymała na rękach Luśkę, a przez ramię miała przewieszoną torbę. Ja dźwigałem na plecach tornister szkolny z rzeczami dla Luśki. Przed nami było jeszcze kilkanaście metrów do budki, gdzie żołnierz niemiecki, po kontroli dokumentów, przybijał pieczątkę i pozwalał przejść na drugą stronę. Drugi Niemiec, oficer, stał przed budką i patrzył na ludzi. Od czasu do czasu kazał komuś otworzyć torbę lub walizkę. W kolejce stali przeważnie Polacy, głównie baby i chłopi ze wsi. Widocznie przyjechali do miasta coś kupić lub sprzedać. Po drugiej stronie granicy czekały na nich furmanki. Nagle moja mama, jakby straciła panowanie nad sobą, zaczęła krzyczeć po niemiecku, z najczystszym akcentem wiedeńskim, w stronę oficera, który stał przy budce. — Ja mam tu stać w kolejce z tymi wszystkimi Polakami!? Niemiecki oficer, zdumiony, popatrzył w naszą stronę. Mnie serce zamarło ze strachu. Niemiec zbliżył się do mamy i ukłonił się. — Pani się pomyliła — powiedział. Po czym z uśmiechem dodał — Dla nas jest inne przejście. Poprowadził nas na drugą stronę ulicy, kazał otworzyć szlaban i pozwolił nam przejść. Matka uśmiechnęła się do niego i powiedziała „Danke", co było prawdopodobnie błędem, bo niemiecki oficer, być może pochodzący z Austrii, stał się jeszcze bardziej usłużny i zaprowadził nas do tego samego autobusu „Nur für Deutsche", którym dzień wcześniej jechał mój ojciec. Matka nie miała fałszywych dokumentów, było więc bardzo niebezpiecznie jechać takim autobusem. Ale wsiedliśmy do niego. Oficer podszedł do szofera autobusu, którego prawdopodobnie znał, powiedział mu, że mama jest z Wiednia i prosił go, by jej pomógł, gdyby czegoś potrzebowała. Potem stanął na baczność i zasalutował mamie, a ona jeszcze raz się do niego uśmiechnęła; szturchnęła mnie w bok, więc też się uśmiechnąłem i pomachałem mu ręką. Żałowałem, że nie widzą mnie teraz moi koledzy. Później mama opowiadała mi, że nie wie, skąd wzięła się w niej taka odwaga. Po prostu słowa wymknęły się jej z ust, bez żadnego zastanowienia. Sama się ich przestraszyła. W autobusie siedziało tylko kilku cywilów i dwóch żołnierzy. Szofer zastartował i odetchnąłem z ulgą. Nim jednak autobus ruszył, zbliżył się do niego niemiecki żandarm z blaszaną tabliczką na piersi, stanął w drzwiach, na stopniu koło szofera, i zajrzał do autobusu. — To samo co zawsze? — spytał szofera. — To samo — odpowiedział szofer. Widocznie się znali, bo uśmiechali się do siebie i uścisnęli sobie ręce. — A kim jest ta pani? — spytał żandarm, wskazując na moją mamę. — Ta pani jest z Wiednia, znajoma Hansa — i wskazał głową na oficera przy budce. — Ach, on wszędzie ma znajome — powiedział z uśmiechem żandarm i też zasalutował mamie. Autobus ruszył i moja mama zaczęła się pudrować, trzymając przed sobą puderniczkę. Podziwiałem ją, jak to robi, trzymając śpiące dziecko w ramionach. Zauważyłem jednak, że ręce jej trochę drżą. Niecałą godzinę później dotarliśmy bez żadnych przeszkód do Krakowa. Mama wzięła dorożkę i pojechaliśmy z powrotem do jej siostry, na ulicę Augustiańską. Tam czekał już na nas ojciec. Tak skończył się mój pierwszy okres życia w Oświęcimiu. Rozpoczął się okres coraz większych niebezpieczeństw i walki o życie. Seria nadzwyczajnych wydarzeń w naszej rodzinie trwała dalej. Muszę jeszcze pokrótce opowiedzieć o ostatniej drodze Żydów oświęcimskich. Zamiast stać się pierwszymi żydowskimi emigrantami z tego umęczonego i zniewolonego kraju, stali się jednymi z pierwszych, których zamordowano w obozie koncentracyjnym zbudowanym w ich rodzinnym mieście. Ojciec mój był ostatnim wolno wybranym przewodniczącym Gminy Żydowskiej w Oświęcimiu. Wraz z powstaniem Judenratu, sytuacja Żydów oświęcimskich zaczęła się coraz bardziej pogarszać. Z początku wydawało się, że wszystko będzie tak jak przedtem. Nawet sklepy prosperowały, bo ich polscy komisarze dawali im zewnętrzny szyld, że chodzi o sklepy niemieckich obywateli. Dlatego żołnierze niemieccy nie tylko nie odważali się ograbiać tych sklepów, ale nie wychodzili z nich bez zapłaty za zakupiony towar. Nie trwało to jednak długo, bo po jakimś czasie wszystkie sklepy, wraz z całym towarem, zostały skonfiskowane i oddane Niemcom, których w tym celu sprowadzono z Reichu. Polscy komisarze tych sklepów zostali wyrzuceni. Rozpoczęły się coraz częstsze i brutalniejsze prześladowania. Młodych Żydów wysyłano do Niemiec do obozów pracy, gdzie w nieludzkich warunkach, nękani chorobami i głodem, pracowali w fabrykach zbrojeniowych i umierali z wycieńczenia lub od bicia. W Oświęcimiu pod byle jakim pretekstem stosowano karę śmierci. Skończyło się marzenie o pomocy z zagranicy i przysłaniu chociaż małej liczby certyfikatów. Zamiast nadziei, zapanował powszechny głód i szerzyły się choroby, a zwłaszcza tyfus i gruźlica. Żydzi Oświęcimia byli w agonii. Niemcy jednak postanowili tę agonię przedłużyć. Pod kierownictwem Merina, w kwietniu 1941, rozpoczęły się wysiedlenia Żydów oświęcimskich. Najpierw zaczęto ich wysyłać do getta w Chrzanowie, a zaraz potem do getta w Sosnowcu, dokąd przesiedlono wszystkich oświęcimskich Żydów. Po likwidacji getta w Chrzanowie, tamtejszych Żydów też przesiedlono do Sosnowca. W styczniu 1943 Niemcy rozpoczęli masową koncentrację Żydów w obozie Srodula w Sosnowcu, co już samo przez się było zwiastunem decyzji wysłania ich na śmierć. Każda taka koncentracja ludności żydowskiej kończyła się bowiem wysyłką do obozów śmierci. 1 sierpnia 1943 rozpoczęła się ostateczna likwidacja Żydów na Śląsku, w tym Żydów w Sosnowcu. Obóz w Środuli otoczony został przez oddziały SS i SA, którym pomagały jednostki SS Litwinów i Ukraińców. Pochodzenie tych morderców było bardzo symboliczne — Wschód i Zachód doszły do porozumienia: Żydów trzeba zgładzić. Likwidacja obozu Srodula nie przyszła im jednak łatwo. Pomimo niesamowicie ciężkich warunków, ciągłej kontroli, terroru i bicia, na terenie obozu działała Żydowska Organizacja Bojowa, której członkowie postanowili drogo sprzedać swe życie. Bronili się zaciekle w kilku budynkach, które wcześniej zostały przez nich ufortyfikowane. Niemcy i ich sługusi ponieśli straty w ludziach i sprzęcie. Bojownicy żydowscy walczyli do ostatniego tchu i naboju. Wszyscy polegli w tej nierównej walce. Wśród nich byli też ostatni mieszkańcy Oświęcimia. Resztę Żydów oświęcimskich wysłano do komór gazowych Auschwitz w ich rodzinnym mieście. Dymy ich spalonych ciał dołączyły do dymów ich braci pomordowanych tam wcześniej. Pisząc te słowa, czuję, że stoję nad olbrzymim, otwartym grobem, który nigdy nie zostanie zasypany. Chcę też opowiedzieć, co stało się z Merinem. Po stworzeniu Judenratu w Oświęcimiu, Merin podporządkowywał sobie coraz więcej Gmin Żydowskich na Śląsku. Jego Ośrodek w Sosnowcu stawał się coraz większy i w latach 1940–43 miał już pod sobą 45 Gmin, zamienionych w Judenraty. Gminy te liczyły w sumie przeszło 100 tysięcy ludzi. Merin rządził żelazną ręką. Kto stawiał mu najmniejszy opór lub nie godził się z jego zdaniem, kończył tragicznie. Merin był powszechnie znienawidzony przez Żydów, ale otaczała go zawsze jego gwardia przyboczna i nie można mu było nic zrobić. Pomimo to Żydowska Organizacja Bojowa, która działała na terenie Sosnowca, wydała na niego wyrok śmierci i postanowiła go zgładzić. Zamach się nie udał. Pociągnęło to za sobą represje i wielu ludzi zostało aresztowanych. Merin założył też w Sosnowcu Biuro Emigracyjne, zajmujące się handlem certyfikatami i paszportami, które krewni z zagranicy przysyłali swym bliskim zamkniętym w gettach Śląska. Niektórym ludziom w Palestynie, którzy dysponowali odpowiednimi stosunkami i pieniędzmi, udawało się otrzymać od angielskich władz pozwolenie wjazdu do Palestyny dla swych najbliższych w Polsce. Wysyłano wtedy do Polski przez neutralny kraj, przeważnie Szwajcarię certyfikat lub affidavit (dokument gwarantujący prawo wjazdu). Dokumenty te przychodziły do Biura Emigracyjnego Merina i w większości wypadków, po zamianie fotografii, oddawane były komuś innemu, naturalnie za duże pieniądze. Niemcy od czasu do czasu robili rejestrację ludzi posiadających takie dokumenty i wysyłali ich do specjalnych obozów. Zrobili z nich towar czekający na sprzedaż, bo byli to jedyni ludzie, którymi ktoś z zagranicy się zainteresował. Wysyłający takie dokumenty nie mieli kontaktu z adresatem i nie wiedzieli, co się z nim dzieje. Niemcy spodziewali się teraz za nich zapłaty, ale żadne państwo zachodnie nie było zainteresowane kupnem tego towaru. Dlaczego mieliby płacić za coś, co przedtem można było otrzymać za darmo i nawet za darmo nie chciano? Drugi rodzaj dokumentów, które przychodziły do Biura Emigracyjnego Merina w Sosnowcu, to były paszporty, prawdziwe lub fałszowane, które kupowano przez Szwajcarię. Były to paszporty różnych małych państw południowoamerykańskich. Te dokumenty też sprzedawano z dużym zyskiem. Gwiazda Merina zaczęła gasnąć, gdy zaplanowana na 1 sierpnia 1943 ostateczna likwidacja Żydów Śląska uczyniła z niego zużyte i niepotrzebne już narzędzie, które można wyrzucić. W tym właśnie okresie przyszedł z zagranicy certyfikat dla jakiejś dziewczyny. Merin swoim zwyczajem zmienił fotografię i sprzedał ten certyfikat komuś innemu, a dziewczynę wysłał do obozu pracy w Sudetach. Dziewczyna w jakiś sposób dowiedziała się, że jej certyfikat otrzymał ktoś inny i udało jej się zawiadomić o tym rodzinę za granicą. W drugiej połowie czerwca 1943 do gestapo w Katowicach przyjechała komisja biura paszportowego z Berlina i zrobiła wielki skandal. Merin został wezwany do gestapo. Nie spodziewając się niczego złego, pojechał tam swoim samochodem i z sekretarką. Po przybyciu do gestapo zostali natychmiast aresztowani i pod eskortą SS odwiezieni jego własnym samochodem do obozu koncentracyjnego w Auschwitz. Było to już pod wieczór i wieść o przyjeździe znienawidzonego Merina rozniosła się po blokach lotem błyskawicy. Jedna z grup, która wracała z pracy, poznała Merina i rzuciła się na niego. Zrobił się tumult. Eskorta niemiecka zaczęła strzelać w powietrze. Dla Merina nie było już jednak ratunku. Został zlinczowany i niedużo brakowało, aby więźniowie rozszarpali go na kawałki. Jeszcze tego samego dnia do obozu zostali wtrąceni też najbliżsi współpracownicy Merina i jego gwardia przyboczna. Taki był podobno koniec Merina, „króla" Żydów w Sosnowcu, zdrajcy narodu żydowskiego. Kraków Opuściłem Kraków kilka lat wcześniej i wydawało mi się, że jest to najpiękniejsze miasto na świecie, gdzie mieszkają sami dobrzy i sympatyczni ludzie. Pamiętałem, że nieraz obcy człowiek pogłaskał mnie po głowie lub powiedział mi kilka miłych słów. Dwa razy Ewcia, nasza panna do dzieci, która pilnowała Musia, zgubiła mnie na Plantach, gdy bawiłem się z dziećmi w chowanego i za każdym razem obcy ludzie przyprowadzali mnie do domu. Dostawałem burę od mamy i szliśmy po Ewcię, która przestraszona szukała mnie po całych Plantach, podczas gdy Musiu siedział sam na ławce i czekał na zakończenie tej „tragedii". Na mój widok Ewcia wznosiła ręce do nieba i wykrzykiwała z radością: „Jezus, Maria, dziękuję wam, gdzieś był, urwisie?". Obcy ludzie śmiali się razem z nami. Mama kupowała wszystkim lody i szczęśliwi wracaliśmy do domu. Teraz wydawało mi się, że jest to zupełnie inne miasto. Ludzie przemykali pod murami domów, zostawiając środek chodnika Niemcom i policjantom. Dawna lekka i radosna atmosfera tego miasta zmieniła się w stałe poczucie niebezpieczeństwa. Wydawało mi się, że ludzie w ogóle przestali się śmiać. Wszystko było ponure. Czułem się wciąż zagrożony. Było to wrażenie, które przechodziło na mnie od moich rodziców. Większość Żydów mieszkała w żydowskiej dzielnicy, na Kazimierzu. Tam też żyła siostra mamy, która ostrzegła nas, żebyśmy uważali i jak najrzadziej wychodzili na ulicę, bo ciągle są obławy na Żydów, bicie i łapanki. Ojciec mój bał się, że po ucieczce z Oświęcimia może go poszukiwać gestapo. Nie chciał zostać na Kazimierzu i po kilku dniach udało mu się znaleźć pokój u jakiejś Żydówki na ulicy Dietlowskiej, w innej, dużo lepszej dzielnicy. Drugi pokój wynajmował młody pan, który nazywał się Birnbaum i cały czas grał na skrzypcach. Zaraz pierwszego dnia mama spytała gospodyni, czy mogłaby poprosić tego skrzypka, żeby zrobił przerwę w graniu, bo Luśka nie może spać. Gospodyni odpowiedziała, że to niemożliwe, bo pan Birnbaum musi ćwiczyć. Jest to znany skrzypek Filharmonii Krakowskiej, który wprawdzie teraz stracił posadę, tak jak wszyscy Żydzi we wszystkich instytucjach, szkołach i urzędach, ale przecież kiedyś ta wojna się skończy i pan Birnbaum wróci na swoje miejsce w Filharmonii. Taka właśnie była wtedy atmosfera wśród Żydów — kiedyś ten cały koszmar niemieckiej okupacji się skończy i wszystko wróci na swoje miejsce, trzeba tylko do tego czasu przetrzymać. Tak więc siedzieliśmy całymi dniami w naszym pokoju i, chcąc nie chcąc, słuchaliśmy muzyki pana Birnbauma. Z początku wydawało mi się, że bolą mnie od niej uszy, ale później zacząłem się do niej przyzwyczajać i pewne melodie zaczęły nawet sprawiać mi przyjemność. Luśka też się przyzwyczaiła i dobrze spała przy tej muzyce. Może dlatego, że gdy miała usypiać, mój ojciec prosił pana Birnbauma, aby grał spokojniejsze melodie. Wtedy skrzypce zaczynały wydawać z siebie smętne, płaczliwe tony, które i mnie usypiały. Z rozmów moich rodziców wiedziałem, że jesteśmy w trudnej sytuacji finansowej. Wprawdzie mama miała jeszcze brylant ślubny, ale postanowili poczekać z jego sprzedażą. Dziadek Józef też mieszkał w Krakowie i przyrzekł ojcu pieniądze, gdy tylko sprzeda swój drogi, złoty zegarek szwajcarskiej firmy Patek Phillippe. Były z tym jednak kłopoty, bo okazało się, że dają za niego bardzo niską cenę. Mój dziadek był przywiązany do swego drogiego zegarka i nie chciał sprzedawać go za grosze. Wkrótce pieniądze zaczęły nam się kończyć. Było nam szczególnie ciężko, bo ojciec nie zameldował nas w Judenracie, obawiając się gestapo. Nie mieliśmy więc kartek żywnościowych i musieliśmy kupować jedzenie na czarnym rynku, po bardzo wygórowanych cenach. W samym centrum miasta, na Rynku, było taniej, ale tam Żydom nie wolno było chodzić. Odbywały się tam częste kontrole policji polskiej i obławy. Pamiętam ten dzień, kiedy pieniądze nam się skończyły i mama musiała odpruć szew na ramieniu zimowego palta, skąd wyjęła nasz ostatni skarb — brylant ze ślubnego pierścionka. Ojciec miał go zanieść do znajomego pośrednika. Nagle do pokoju wszedł uradowany dziadek Józef, oznajmił, że zegarek został sprzedany i z dumą wręczył ojcu plik banknotów. Dziadek powierzył w końcu tę sprzedaż naszemu dalekiemu krewnemu z Oświęcimia, Mansfeldowi, który teraz również zamieszkał w Krakowie. Udało mu się dokonać korzystnej transakcji, bo — jak dziadek zaznaczył — „musiał się przecież znaleźć ktoś, kto potrafił ocenić prawdziwą wartość mego drogiego zegarka ". Dopiero później dowiedzieliśmy się, że Mansfeld sprzedał ten zegarek za niższą kwotę i z szacunku do dziadka dodał od siebie pewną sumę pieniędzy. Jeszcze tego samego dnia, pomimo sprzeciwu mojej mamy, ojciec udał się na Rynek i wrócił z dużą torbą żywności. Ojciec posiadał wprawdzie fałszywe dokumenty niemieckie, ale gdyby Niemcy to odkryli, czekała go pewna śmierć. Mimo to jeszcze dwukrotnie poszedł na Rynek kupować żywność. Mówił, że już nie ma żadnych kontroli i obławy się skończyły, bo nikt z Żydów nie odważa się chodzić do centrum miasta. Jeden z kolegów mojego ojca też miał fałszywe dokumenty niemieckie, ale został rozpoznany w centrum miasta przez jakiegoś Polaka i zadenuncjowany Niemcom. Natychmiast go aresztowano i po kilku dniach zastrzelono w więzieniu Montelupich w Krakowie. Wtedy to ojciec spalił swoje fałszywe dokumenty. Gdyby kolega ojca został złapany bez dokumentów, to przesiedziałby kilka dni w więzieniu i może zostałby pobity, ale wypuściliby go na wolność. Wtedy jeszcze nie zabijano Żydów za takie przewinienia. W okolicy, w której mieszkaliśmy, też było niebezpiecznie na ulicach. Często łapano Żydów, którzy chowali brody pod płaszczem, a pejsy pod kapeluszem i, ku ogólnej uciesze Polaków, żołnierze niemieccy, przy współudziale granatowych policjantów polskich, obcinali im nożyczkami brody i pejsy. Zazwyczaj robiono przy tym fotografię na pamiątkę. Po raz pierwszy zdałem sobie wtedy sprawę, że tylu Polaków, mieszkańców Krakowa, którzy dotychczas żyli z Żydami w zgodzie — tak nas nie lubi. Zacząłem bać się ludzi. Wydawało mi się, że jestem mniej wart niż inni. Godzinami wsłuchiwałem się w muzykę pana Birnbauma, dochodzącą do nas z drugiego pokoju. Odwiedzała go często młoda, bardzo ładna blondynka, która też przynosiła skrzypce. Grali wtedy razem, a nasza gospodyni siedziała na krześle na korytarzu, przed pokojem pana Birnbauma, i z rozmarzoną twarzą i zamkniętymi oczami słuchała ich muzyki. Mojej mamie powiedziała, że ta dziewczyna jest jego narzeczoną. Byłem bardzo ciekaw, jak oni razem grają i pewnego razu, widząc, że drzwi pokoju pana Birnbauma są nieco uchylone, nabrałem odwagi i wsunąłem tam głowę. Stali oboje przed pulpitami i grali z nut. Widząc moją zaciekawioną twarz, ładna pani przestała grać i popatrzyła na mnie z uśmiechem, a potem wzięła mnie za rękę i posadziła na tapczanie, który stał przy ścianie przed ich pulpitami. Pan Birnbaum też się do mnie uśmiechnął, ale nie przestawał grać. Jego narzeczona zaczęła mu wtórować, a ja siedziałem przed nimi i słuchałem. Po chwili poczułem, że tony ich skrzypiec przemawiają do mnie w jakimś niezrozumiałym języku, ale donoszą mi coś bardzo ważnego, coś, czego nie można wyrazić zwykłą mową. Ich muzyka w dziwny sposób wpływała na moje uczucia. Czułem się pokrzepiony na duchu, tak jakby ktoś tulił mnie do siebie. Czasem tony ich skrzypiec były tak ciche i delikatne, że czułem się jak wtedy, gdy byłem mały i Ewcia swoim cichym srebrzystym głosem śpiewała mi do snu. Czasami znów były ostre, agresywne, może nawet złośliwe, i czułem wtedy, jakbym był świadkiem i zarazem jednym ze sprzeczających się ludzi, którzy z wielką emocją przedstawiają swoje argumenty i krzyczą na siebie. Były też tony tak skarżące się i żałosne, że wydawało mi się, iż żadnymi słowami nie można wyrazić tyle żalu i bólu. Łączyłem to z naszą osobistą sytuacją i łzy napływały mi do oczu. Płynęły mi po policzkach, chociaż nie zdawałem sobie z tego sprawy, bo zamykałem oczy. Nie wiem, jak długo siedziałem wsłuchany w tę muzykę, ale w pewnej chwili uprzytomniłem sobie, że w pokoju panuje cisza. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że pan Birnbaum stoi z opuszczonymi skrzypcami przed swoim pulpitem i patrzy na mnie. To samo robiła ta pani, tylko że na jej twarzy był uśmiech, a twarz pana Birnbauma była poważna i skupiona. Byłem trochę zakłopotany, czułem, że przeżyłem coś nowego i chciałem się tym podzielić z panem Birnbaumem i jego narzeczoną, ale nie miałem pojęcia, jak to wyrazić. Ku mojemu zdumieniu, pan Birnbaum z całą powagą ukłonił się przede mną i powiedział: „Dziękuję ci, teraz wiem, jak mam to grać". Nie bardzo wiedziałem, o co chodzi,ale widząc roześmianą twarz jego narzeczonej zrozumiałem, że nie zrobiłem nic złego. Chciałem wyjść z pokoju, ale w tym momencie zaczęli znów grać i to z jakimś niesamowitym impetem. Poczułem niebiańskie uniesienie, jakby ktoś potężny i dobry dodawał mi otuchy i szeptał, abym się nie martwił i nie płakał, bo wszystko będzie dobrze. Wydawało mi się, że ta muzyka płynie nie ze skrzypiec, tylko z ich ciał, z ich wnętrza. Siedziałem zafascynowany i czułem, że przeżywam coś wielkiego, chociaż nie zdawałem sobie sprawy, co to jest. Wtedy to przyszło mi na myśl, że widocznie w każdym człowieku tkwi muzyka i można ją słyszeć i wydobyć na zewnątrz, nawet bez żadnego instrumentu. Trzeba tylko nauczyć się wsłuchiwać w siebie. Gdy skończyli grać, wstałem z kanapy i tak, jak to kiedyś widziałem w kinie, zacząłem im klaskać. Pan Birnbaum odłożył skrzypce, a za nim jego narzeczona i oboje też zaczęli mi klaskać. Nie miałem pojęcia, dlaczego to robią i byłem tym nawet trochę zawstydzony, ale wydawało mi się, że skoro pan Birnbaum tak robi, to jest to część ceremonii i tak powinno być. Od tego dnia byłem częstym gościem w pokoju pana Birnbauma, a kiedy od niego wychodziłem, czułem się pokrzepiony na duchu i w lepszym humorze. Mój ojciec często odwiedzał swego przyjaciela, rzeźbiarza Henryka Hochmana, aby u niego malować i rzeźbić, bo u nas w tym jednym małym pokoju nie było na to miejsca. Hochman mieszkał i pracował w swoim atelier, które mieściło się w parterowym, drewnianym baraku. Przed wojną mieszkał tam ze swoją towarzyszką życia, malarką, która przyjechała z Paryża. Nazywała się Kernerówna. Hodowała ona szesnaście kotów syjamskich, o które dbała, jakby to były jej dzieci. Kiedy uciekliśmy z Oświęcimia do Krakowa, Kernerówny już tu nie było. Wyjechała z powrotem do Paryża zaraz na początku wojny. Koty jednak musiała zostawić u Hochmana. Teraz kręciły się one po całym atelier i zjadały wszystko, co udało im się znaleźć. Oprócz tego grzebały po okolicznych śmietnikach. Trochę schudły, ale wszystkie żyły i zawsze wracały do atelier. Często chodziłem tam z moim ojcem i bawiłem się z kotami. Pewnego razu Hochman rzeźbił, a tato malował, gdy przed atelier zatrzymał się wojskowy samochód. Wszyscy skoczyliśmy do okna. Z samochodu wysiadł niemiecki oficer i, otworzywszy drzwiczki, stanął na baczność przed wysiadającym starszym człowiekiem w mundurze wysokiego oficera. Zauważyłem, że mocno kulał i podpierał się laską. Adiutant otworzył przed nim drzwi atelier i wszedł za nim do środka. Obaj natychmiast wyjęli chusteczki i przyłożyli je do nosów. Rozglądali się po atelier. Mój ojciec i Hochman stali na baczność, a ja widząc to, też starałem się ich naśladować. Wszyscy wtedy wiedzieli, że gdy Niemcy wchodzą do pokoju, to należy stanąć na baczność. W przeciwnym wypadku zaraz bili. — Co to za smród? — spytał po niemiecku oficer. — To od kotów — odpowiedział ojciec. Wtedy dopiero uświadomiłem sobie, że tak bardzo przyzwyczailiśmy się do tego smrodu, iż go w ogóle nie czuliśmy. „So eine Schweinerei" (Co za świństwo) — powiedział oficer krzywiąc się, po czym zwrócił się do swojego adiutanta, by go przedstawił. Adiutant znów stanął na baczność i wykrzyknął: „General von Smelke!", a może Melke lub coś podobnego. Wujek mojego ojca nazywał się Smelke i wydawało mi się, że nazwisko musiało być inne, bo niemożliwe, aby niemiecki generał był z nami spokrewniony, a uważałem, że ludzie o tych samych nazwiskach muszą być ze sobą spokrewnieni. Pamiętam, że wcale się nie bałem i byłem zafascynowany cudownymi spodniami z lampasami, jakie nosił ten generał. Koty też siedziały bez ruchu i patrzyły na niego. Generał dał znak i adiutant powiedział, że przypadkowo dowiedzieli się, iż są tu artyści malarze i generał chciałby obejrzeć ich obrazy. — Wiem, że jesteście Żydami, ale jeśli jesteście dobrymi malarzami, to może zrobimy interes — wtrącił generał. Hochman odpowiedział, że on jest rzeźbiarzem, a jego przyjaciel — tu wskazał na ojca — malarzem. Generał stanął przed obrazem, który ojciec malował i zaczął mu się przyglądać. — Malujesz też portrety? — zapytał. — Przeważnie maluję portrety, bo jestem portrecistą — odpowiedział ojciec. — Chcę zobaczyć jakiś twój portret. Hochman zdjął ze ściany swój portret, który ojciec niedawno namalował i pokazał go generałowi. Ten stwierdził, że nazajutrz o dziesiątej rano przyjedzie po ojca samochód i zabierze go do jego siedziby, gdzie będzie mu malował portret. — Czy mam wziąć ze sobą ramę z płótnem? — zapytał ojciec. — Nie, blejtram, farby, pędzle i wszystko, co potrzeba, będzie już na miejscu — odpowiedział generał i jego głos stał się już mniej rozkazujący, jakby trochę łagodniejszy. — Chcę ci też zapłacić — ciągnął dalej. — Ile bierzesz za portret? — Od pana generała nie ośmielę się żądać zapłaty. — Ja nie konfiskuję talentów malarskich ani nie przyjmuję prezentów — odpowiedział z uśmiechem generał. Wyjął z kieszeni banknot i wręczył go ojcu. — Weź, w ten sposób będę pewien, że zawarliśmy umowę. Ojciec wziął ten banknot i wydawało mi się, że nie chce nic mówić, ale widząc pytający wzrok generała powiedział: — Dziękuję. — A więc nie zapomnij i czekaj jutro przed domem — mówiąc to generał odwrócił się i pokuśtykał o lasce ku wyjściu. Już na progu zapytał: — Czy wszyscy artyści w Krakowie mieszkają w takim smrodzie? — Nie wszyscy — odpowiedział mój ojciec — tylko ci, którzy nie mają serca wyrzucić kotów z domu. Generał popatrzył ostro na ojca, pokiwał głową, powiedział: „So, so", co miało znaczyć „Aha", i wyszedł. Cała ta sytuacja była zupełnie surrealistyczna. Żaden Niemiec w Krakowie niczego nie kupował od Żydów, a jeśli się do nich zbliżał, to tylko w celu jakiejś agresji lub szyderstwa. Spotkanie Żyda z generałem niemieckim, który mówi do niego normalnym językiem, to było coś zupełnie niewyobrażalnego. Mój ojciec i Hochman spoglądali na siebie z niedowierzaniem. Zauważyłem, że wszystkie koty dalej siedziały bez ruchu. Pierwszy przerwał milczenie Hochman: — Zdaje się, Leo, że jednak jesteśmy ludźmi. — Zobaczymy, na razie jeszcze tego nie czuję — odpowiedział ojciec i wręczył banknot Hochmanowi. — Weź, ty teraz bardziej potrzebujesz pieniędzy. — Biorę tylko ze względu na to, że mam dużą rodzinę — powiedział Hochman i popatrzył na koty, po czym przemówił do nich. — Od dzisiaj przestajecie szperać po śmietnikach, bo generał niemiecki się wami zaopiekował. Nazajutrz zawieziono ojca do zamku niedaleko Krakowa, gdzie mieszkał generał. Okazało się, że był to generał Wehrmachtu, który niedawno został ranny podczas wypadku samochodowego i przebywał na urlopie z żoną i dziećmi. Miał tam być jeszcze trzy tygodnie. Przez ten czas ojciec namalował mu dwa duże portrety naturalnej wielkości, na których stał w pompatycznej pozie. Zrobił też portret jego żonie i jednemu dziecku. Ojciec kilka razy próbował nawiązać z generałem rozmowę o prześladowaniu Żydów, ale on nie chciał na ten temat rozmawiać ani wysłuchiwać żadnych skarg. Ojciec malował intensywnie od rana do wieczora i za każdym razem wracał z dużą paczką jedzenia, bo powiedział, że woli żywność niż pieniądze. Na końcu generał był bardzo zadowolony, podał ojcu rękę i pożegnał się z nim mówiąc: — Szkoda, że spotkaliśmy się w takim czasie i w takich okolicznościach. — Panie generale, to nie ja stworzyłem te okoliczności. — Niech pan nie myśli, że wszyscy Niemcy chcieli tej wojny. Ja jej nie chciałem i nie byłem jedyny. Ojcu wydawało się wtedy, że generał chce uspokoić swoje sumienie. Z drugiej strony widział w tym pożegnaniu coś jakby zalążki protestu wyższych oficerów niemieckich przeciwko polityce Hitlera. Dzięki paczkom żywnościowym od generała, w których były nawet czekolada i kakao, żyliśmy spokojnie kilka dalszych tygodni — my, nasza gospodyni, pan Birnbaum z narzeczoną, Hochman i jego koty. Wiele godzin przebywałem wtedy w pokoju pana Birnbauma, słuchając, jak oboje grają. Wydawało mi się, że odkrywa się przede mną coraz jaśniejszy i lepszy świat. Coś w ich muzyce mówiło do mnie i nie przestawało mnie pocieszać. Wydawało mi się, że ich skrzypce wiedzą, w jakim jestem nastroju i starają się mną kierować, tłumaczyć mi i koić mój niepokój. Pan Birnbaum widocznie był ze mnie zadowolony, bo na moje oklaski zawsze odpowiadał głębokim ukłonem. Mama i ojciec też byli zadowoleni, bo woleli, abym słuchał muzyki, niż grał w piłkę z chłopcami, których w tym czasie poznałem. Kiedyś, przechodząc przez ulicę, zauważyłem, że kilku chłopców gra w piłkę nożną na pobliskim skwerku. Nie mogąc się opanować, zacząłem im się przyglądać. Jeden z nich odwrócił się do mnie i krzyknął: „Chodź grać z nami". Zacząłem więc z nimi grać. Były to polskie dzieci, mniej więcej w moim wieku. Prawdziwe krakowskie urwisy, ale prawdę mówiąc — nie różniłem się od nich ani wyglądem, ani ubiorem. Po grze spytali mnie, jak mi na imię. Odpowiedziałem: „Heniek" i każdy z nich też się przedstawił. Byłem blondynem z niebieskimi oczami, w potarganych sandałach i postrzępionych krótkich spodenkach. Nikt z nich nie przypuszczał, że jestem Żydem. „My tu gramy w piłkę codziennie po południu. Jak chcesz, możesz grać razem z nami" — powiedział najstarszy z nich. Tak więc od czasu do czasu wyrywałem się z domu i grałem z nimi. Pozwalało mi to zapomnieć o ciężkiej rzeczywistości, w jakiej teraz żyliśmy. Nie chciałem słuchać wiadomości, które krążyły nie tylko w naszym mieszkaniu, ale w całym domu. Kilka razy dziennie ktoś przychodził i opowiadał o nowych prześladowaniach Żydów i o tym, co się stało u tego i u tamtego. Wymieniano kolejne nazwiska i twarze wszystkich obecnych stawały się jeszcze bardziej zmartwione, a czasem przerażone. Te wiadomości przynosiły przeważnie sąsiadki Polki, z którymi nasza gospodyni żyła w przyjacielskich stosunkach. Było też dwóch lokatorów, których nasza gospodyni określała jako antysemitów i których należało unikać. Czasami przychodziła do naszego mieszkania sąsiadka naszej gospodyni i załamując ręce powtarzała tylko: „Jezus Maria, Jezus Maria", po czym opowiadała, co się stało. Nie zawsze rozumiałem, o co chodzi, ale obserwując tych, co jej słuchali, wiedziałem, że stało się coś bardzo złego. Chciałem uciec od tej ciężkiej atmosfery, od zmartwień, strachu i hiobowych wieści. Miałem tylko dwa miejsca, w których zapominałem o tym wszystkim — pokój pana Birnbauma i skwerek, gdzie graliśmy w piłkę nożną. Czasem zazdrościłem mojej siostrze, że jest taka mała i nic nie rozumie. Moja mama często chodziła z nią do sąsiadki, która wraz ze swoim ojcem wynajmowała dwa pokoje sublokatorskie u Polki nad nami. Woleli mieszkać tutaj niż w swoim mieszkaniu na Kazimierzu, gdzie skupieni byli Żydzi. Wszystkie akcje niemieckie przeciwko Żydom — obławy, łapanki do pracy, rewizje w mieszkaniach i rekwirowanie rzeczy, mających dla Niemców jakąś wartość — odbywały się przede wszystkim na Kazimierzu. Sąsiadka miała na imię Mela i była w wieku mojej mamy, tylko dużo tęższa. Pani Mela była dla mnie zawsze bardzo dobra. Kiedy do niej przychodziłem, szukając mamy, dawała mi szklankę gorącego mleka i mówiła: „Pij, pij, to jest bardzo zdrowe. Jak będziesz pił mleko, to szybko urośniesz". Pani Mela nie wiedziała, że jej słowa nie zachęcały mnie do picia mleka, bo ja wcale nie chciałem szybko urosnąć. Odwrotnie, dziękowałem Bogu, że jestem mały, bo nie musiałem się martwić tak jak mama i tato tym, co się wokoło dzieje i co się z nami stanie. Nie czułem się za nic odpowiedzialny i oprócz Luśki, której czasem pilnowałem, nie musiałem się nikim opiekować w tych ciężkich czasach. Wszystkie troski zostawiałem rodzicom. Wierzyłem w nich i wiedziałem, że zrobią wszystko, aby nas nie spotkało nic złego. Moja mama była bardzo zaprzyjaźniona z panią Melą i pomimo tej całej smutnej rzeczywistości często opowiadały sobie różne historie ze swojego życia i głośno się śmiały. Nie zawsze rozumiałem, z czego się śmieją, ale zarażałem się tym śmiechem i też się śmiałem. Pamiętam, że raz pani Mela powiedziała do mojej mamy: „Twój Heniuś jest niesamowicie rozwinięty, jeśli potrafi się śmiać z takich rzeczy", a moja mama z dumą pogłaskała mnie po głowie. Wiele razy przeżywałem to podczas wojny — Żydzi nawet w najcięższych warunkach starali się normalnie żyć. To samo dotyczyło ojca pani Meli, pana Abrahama. Miał około siedemdziesięciu lat i długą siwą brodę, a ze skroni zwisały mu kręcone pejsy, które zawsze głaskał palcami. Dziwiłem się, dlaczego jego pejsy też nie są zupełnie siwe, tylko mają czerwono–brązowy odcień. Całymi dniami siedział w drugim pokoju i studiował Talmud. Czasem, gdy pani Mela była czymś zajęta, moja mama podawała mu herbatę i zamieniała z nim kilka słów. Był zawsze w dobrym humorze i mówił mamie, że to wszystko, co dzieje się teraz w Krakowie, jest też zapisane w Talmudzie. „Koniec będzie dobry" — zapewniał. — „Ale czy my do tego końca dożyjemy?" — pytała mama. — „My jesteśmy nieważni — odpowiadał. — Ważny jest naród żydowski, a on zawsze wychodził wzmocniony ze wszystkich swoich kryzysów." Moja mama mówiła: „Z twoich ust do uszu Pana Boga". Pan Abraham pogrążał się znów w wielkiej księdze, a mama pokrzepiona na duchu opuszczała jego pokój. Pamiętam, jak kilka razy mama mówiła pani Meli, że bardzo niebezpiecznie jest nosić brodę i pejsy, bo Niemcy wydali rozkaz, by je obciąć. Pani Mela odpowiadała, że — pomimo próśb — jej ojciec w żaden sposób nie chce się zgodzić na ich obcięcie, bo bez nich będzie się czuł jak kaleka. Dlatego nie wychodzi w ogóle z domu, a w mieszkaniu u Polki i w tej dzielnicy nie ma obawy, że Niemcy zrobią rewizję. Pewnego razu wracałem z moim kolegą Staszkiem po grze w piłkę nożną do domu. Staszek, który był trochę starszy ode mnie, zaproponował, żebyśmy poszli na ulicę Starowiślną, bo tam jego starszy brat chodzi ze skrzynką i sprzedaje lody „Pingwin"; może nam się uda i poczęstuje nas lodami. Ulica Starowiślną była jedną z głównych w Krakowie i łączyła ulicę Dietlowską, na której mieszkaliśmy, z dzielnicą żydowską na Kazimierzu. Była to długa ulica, na której zawsze było pełno ludzi, a po obu jej stronach dużo eleganckich sklepów. Żydom nie wolno tam było chodzić. Staszek był bardzo wesołym chłopcem i przyjemnie było przebywać w jego towarzystwie. Zawsze miał coś śmiesznego do opowiedzenia. Śmiejąc się i żartując, szliśmy ulicą Starowiślną, a Staszek rozglądał się za swoim bratem. Nagle twarz mu spoważniała i wskazał ręką przed siebie. Popatrzyłem w tym kierunku i może dwadzieścia metrów od nas zobaczyłem grupę ludzi obserwujących jakieś widowisko, które musiało być bardzo śmieszne, bo wszyscy się śmiali. Inni ludzie biegli z drugiej strony ulicy, aby też wziąć w nim udział. Zrobiło się tam małe zbiegowisko. Nie rozumiałem, dlaczego Staszek stał się taki poważny i spytałem go, co się stało. Na co on odpowiedział: „Widocznie znów złapali Żydka ". Stanąłem przestraszony i nie wiedziałem, co mam robić. Nie miałem jednak czasu do namysłu, bo Staszek wziął mnie za rękę i po prostu zmusił, abym pobiegł razem z nim zobaczyć, co tam się dzieje. Dostrzegłem, że było tam też dużo ludzi, którzy omijali w pośpiechu zbiegowisko lub zawracali. Widziałem jakąś kobietę, która ręką zasłaniała dziecku oczy i starała się stamtąd wydostać. Wpadliśmy tam trochę zadyszani i zaczęliśmy się przeciskać między ludźmi, aby lepiej widzieć. Stojący tam ludzie przepuszczali nas, wszyscy byli w dobrych humorach i wśród ogólnego śmiechu robili uwagi wskazując na coś palcami. Jakiś młody człowiek odwrócił się i widząc mnie i Staszka przepychających się, pomógł nam stanąć przed sobą. Kilka kroków przed nami stało trzech Niemców i obcinali nożyczkami brodę i pejsy jakiemuś staremu Żydowi. Czynili to bardzo wolno, tak jakby się tym rozkoszowali. Równocześnie pozowali do fotografii, którą robił jeszcze jeden Niemiec. Polski policjant w granatowym mundurze dbał o porządek i nie dopuszczał nikogo za blisko. Po każdym zdjęciu Niemcy wybuchali salwą śmiechu, a rozbawieni widzowie, przyglądający się tej scenie, wtórowali im, chichotali i drwili, robiąc różne poniżające uwagi na temat tego umęczonego, starego Żyda. Już prawie całą brodę miał obciętą, została mu tylko część pejsów. Stał spokojnie z otwartymi oczami i podniesioną głową, tak jak rozkazali mu Niemcy i był jakby zupełnie oderwany od swego otoczenia. Jego oczy były jednak rozszerzone ze strachu. W pewnej chwili popatrzył na mnie i zobaczyłem, że jego oczy jeszcze bardziej się rozszerzyły. Dopiero wtedy go poznałem: to był pan Abraham, ojciec pani Meli. Osłupiałem z przerażenia. „Co ci jest? — spytał Staszek — jesteś taki blady." Nic nie odpowiedziałem, ale w tym momencie przypomniały mi się oczy mojego brata Musia, jak pewnego razu spadł z ławki na Plantach i nie mógł się podnieść, a ja nie potrafiłem mu pomóc, bo byłem za mały. Były to oczy bezradnego, zrozpaczonego, bezbronnego i cierpiącego stworzenia ludzkiego. Poczułem, że serce we mnie zamiera. Byłem bardzo przejęty. Nagle poczułem, jakby poraził mnie prąd. Pociemniało mi w oczach i straciłem przytomność. Nie wiem, jak długo byłem zemdlony; otworzyłem oczy, gdy ktoś kropił mnie wodą i uderzał dłonią po policzkach. Nad sobą widziałem pochylone twarze. Wszystkie były poważne, zatroskane, była też wśród nich twarz Staszka. Teraz on był całkiem blady i przygryzał wargi z wrażenia. Ktoś powiedział: „Ma na pewno padaczkę". —„Epilepsję" — poprawił go drugi. Przy czyjejś pomocy stanąłem na nogi. Poczułem się lepiej i popatrzyłem w stronę ojca pani Meli. Stał tam dalej. Bez brody i pejsów wyglądał jak przestraszony ptak, któremu wyrwano pióra. Był nie do poznania, ale wiedziałem, że to on. Uśmiechnął się do mnie, gdy wstałem i jakby odetchnął z ulgą, że nic mi się nie stało. Niemców już nie było. Granatowy policjant podszedł do mnie i dał mi nożyczki: — Idź do niego — wskazał na pana Abrahama — i udawaj, że go strzyżesz. Zrobimy ci zdjęcie na pamiątkę, w nagrodę za tę nieprzyjemność. Bezradny patrzyłem na ojca pani Meli. On kiwnął głową, jakby dając mi znak, bym to zrobił. Spodziewał się widocznie, że na tym skończy się ta cała ceremonia i puszczą go do domu. Chciałem więc wziąć nożyczki, ale stała się straszna rzecz. Nie miałem władzy w prawej ręce! Po prostu nie czułem jej. Policjant chciał mi pomóc i wsunął mi nożyczki do ręki, ale opadła bezwładnie i nożyczki upadły na ziemię. — Ma sparaliżowaną rękę — powiedział policjant. Staszek popatrzył na mnie z przestrachem i nieśmiało zwrócił się do policjanta: — To jest mój kolega Henryk. On nigdy nie miał sparaliżowanej ręki. Policjant znów spróbował poruszyć moją rękę i powtórzył: „Sparaliżowana". Do Staszka zaś powiedział: „Idźcie do domu". Następnie zwrócił się do ludzi, rozkazując: — Rozejść się! Ojcu pani Meli pogroził palcem: — Żebyś mi się nigdy nie ważył chodzić ulicą Starowiślną, a jak ci broda i pejsy odrosną, to masz je zgolić, bo takie są zarządzenia — po czym szybkim krokiem oddalił się. Ludzie zaczęli się rozchodzić, ale kilkoro z nich zostało. Nagle jeden mężczyzna podszedł do pana Abrahama i uderzył go pięścią w twarz, tak mocno, że przewrócił się. — Dlaczego go bijesz? — spytał ktoś. — Nie widzisz, że ten Żydłak rzucił klątwę na chłopca i sparaliżowało mu rękę?! Patrzyłem, jak ten stary Żyd robi wysiłki, aby podnieść się na nogi, ale znów ktoś do niego podbiegł i dał mu dwa kopniaki. Za nim podążyli inni. Zupełnie instynktownie i nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, zacząłem z całych sił krzyczeć: — Dość! Dość! Przestańcie go bić! Staszek zaczął mi wtórować: „Przestańcie natychmiast, skurwysyny!" — ale nic nie pomagało. Przerażony, krzycząc, zacząłem skakać z jednej nogi na drugą i widocznie nadepnąłem na nogę temu, co stał za mną, bo pchnął mnie mocno przed siebie, tak że poleciałem jak kamień z procy prosto na ojca pani Meli i przykryłem go własnym ciałem. Przestali go bić, a ja objąłem go jedną ręką. Druga zwisała mi bezwładnie u boku. — Wstań z tego parszywca! — usłyszałem nad sobą czyjś głos, ale nie ruszałem się. Pan Abraham powiedział do mnie szeptem po żydowsku: — Wstań, bo jak nie, to ciebie też zabiją. W tej chwili Staszek przyszedł mi z pomocą i też rzucił się na nas. Podniosłem głowę i widziałem, że ci, co bili, stali koło nas niezdecydowani. Twarze ich wykrzywione były w jakimś dziwnym skurczu nienawiści, a w oczach jednego z nich widziałem śmierć. Nie rozumiem, jak mogło zebrać się w tych ludziach tyle nienawiści i złości, przecież ten stary Żyd nic im złego nie zrobił. Inni stali i śmiali się. Wtem kątem oka zobaczyłem, jak z drugiej strony ulicy biegnie w naszym kierunku jakaś tęga kobieta w średnim wieku. Zadyszana podbiegła do nas i zwracając się do tych, co przed chwilą bili, gniewnym i pełnym emocji głosem zaczęła na nich krzyczeć: — Jezu Chryste, co robicie?! Jak warn nie wstyd?! Wy bluźniercy! Na nowo krzyżujecie Jezusa Chrystusa! On swoim cierpieniem chciał wykupić świat, a wy niecnymi czynami na nowo zabijacie naszego Pana! Jak warn nie wstyd tak znęcać się nad starym człowiekiem?! Przynosicie nam wszystkim hańbę! Rozejdźcie się i zostawcie go w spokoju! Odwróciła się i popatrzyła na ojca pani Meli. Teraz zobaczyłem, że cała trzęsła się z oburzenia, a w jej oczach była odraza i głębokie potępienie tego, co widziała. Otaczający nas ludzie jakby obudzili się z jakiegoś snu, spoważnieli i cofnęli się kilka kroków. Dwóch z nich nawet się przeżegnało. Po chwili rozeszli się i zostawili nas samych. We trójkę pomogliśmy panu Abrahamowi stanąć na nogach. Dyszał ciężko, z nosa i z warg płynęła mu krew. Bolało go całe ciało, ale widocznie nie stało mu się nic poważnego, bo z naszą pomocą mógł chodzić. Staszek zdjął mu płaszcz, aby mu było lżej i szedł koło nas. Moja prawa ręka była nadal bezwładna. Niedługo potem przybiegł do nas brat Staszka, który zobaczył nas z daleka. Był to może dwudziestoletni chłopak, z przewieszoną przez ramię drewnianą skrzynką na lody. — Co się stało, Stasiu? — spytał brata ze zdziwieniem. — Jakieś skurwysyny biły tego pana, po tym, jak mu Niemcy obcięli brodę — odpowiedział Staszek. Brat popatrzył pytająco na kobietę, a ona powiedziała: — Profanacja..., profanacja Pana Jezusa. Weszliśmy do jakiejś bramy i tam brat Staszka wytarł chusteczką krew z twarzy pobitego pana Abrahama. Następnie wyjął ze skrzynki lody i przyłożył mu je do twarzy. „Ostatnia paczka" — powiedział do Staszka. Po jakimś czasie udało mu się zatamować tymi lodami krew i wszyscy ruszyliśmy w kierunku ulicy Dietlowskiej. — To już niedaleko, mogę sam dojść — powiedział ojciec pani Meli. Kobieta zastanowiła się, a brat Staszka przytaknął mu: — My go już odprowadzimy do domu. Zwracając się do pana Abrahama, kobieta powiedziała: — Niech pana i was wszystkich Bóg strzeże i prowadzi — popatrzyła mu w oczy, uśmiechnęła się i odeszła. Widziałem, że ojciec pani Meli płakał i może dlatego nic nie odpowiedział. Nie wiem, kim była ta kobieta, ale jej dobroć, szlachetność i odwaga prawdopodobnie uratowały mu wtedy życie i może moje też. Zawsze kiedy myślę o niej, jestem jej wdzięczny i dumny, że tacy ludzie jak ona też są na świecie i swoją litością i miłosierdziem rozjaśniają nam życie. Wspominam też Staszka. Ten może dziesięcioletni chłopak dał mi przykład, co znaczy prawdziwe koleżeństwo. Powiedziałem mu wtedy, że jestem Żydem i mieszkam w tym samym domu, co ten zbity Żyd. Nie zrobiło to na nim specjalnego wrażenia. Stwierdził: „Dla mnie najważniejsze, że jesteś moim kolegą i grasz dobrze w piłkę nożną" — a jego brat wyciągnął do mnie rękę z uznaniem. Nie mogłem jej jednak uścisnąć, bo moja prawa ręka była dalej bezwładna, jakby sparaliżowana. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że musi to być coś poważnego i bardzo się przestraszyłem. Widząc mój strach, pan Abraham uspokajał mnie i mówił, że wszystko będzie dobrze. — Skąd pan wie? — spytałem płaczliwym głosem. Stanął, pogłaskał mnie po głowie i powiedział: — Bo ty jesteś Cadyk. Popatrzyłem na niego z niedowierzaniem: — Dlaczego jestem Cadyk? — Bo dziś przeszedłeś przez bramę, którą przechodzą Cadykowie. Kto przechodzi tę bramę, jest Cadykiem. To, że rzuciłem się na niego, nie było moją zasługą, tylko jakimś szczęśliwym przypadkiem. — Nie wiem, jak to się stało — powiedziałem. — Ale ja wiem — odpowiedział. Przed bramą naszego domu pożegnaliśmy się ze Staszkiem i jego bratem. Ojciec pani Meli podziękował im za pomoc. Będąc już w bramie, ten stary, pobity Żyd, odwrócił się i powiedział do Staszka: — Ty też jesteś Cadyk. — Kto to jest Cadyk? — spytał Staszek. — To jest sprawiedliwy tego świata — odpowiedział i uśmiechnął się z bólem. Moi rodzice bardzo się przestraszyli, co z moją ręką. Pani Mela miała znajomego lekarza, który zaraz odwiedził jej ojca, a później zszedł do nas. Zbadał mnie i powiedział, że często tak się zdarza po jakimś szoku lub traumatycznym przeżyciu i prawdopodobnie szybko mi to przejdzie. Pan Abraham leżał w łóżku tydzień, bo miał pęknięte dwa żebra i złamany nos. Szybko jednak wyzdrowiał i dalej całymi dniami zagłębiał się w swoje księgi. Nie wychodził już w ogóle z mieszkania. Okazało się, że wtedy wyszedł, aby iść do bożnicy na Kazimierzu, bo w tym dniu była rocznica śmierci jego ojca i chciał zmówić Kadisz za zmarłych. Schował brodę pod płaszcz, a pejsy pod kapelusz i myślał, że nikt go nie zauważy. W ogóle nie wiedział, że Żydom nie wolno chodzić ulicą Starowiślną. Nasza sąsiadka pojechała na wieś, gdzie miała rodzinę i przywiozła stamtąd jakiś podobno cudowny, leczniczy miód, z polecenia jej brata znachora. Mama dwa razy dziennie wcierała mi ten miód w bezwładną rękę, a potem robiła opatrunek z miodem. Ja byłem z tego bardzo zadowolony, bo później odwijałem bandaż i zlizywałem miód, po czym zawijałem bandaż z powrotem. Mama odwijając go pocieszała mnie, że to jakiś specjalny miód, bo ładnie wsiąka i na pewno zaraz mi przejdzie. Tak też się stało i po tygodniu mogłem znów normalnie poruszać ręką. Wszyscy w całym domu cieszyli się z nami. Pani Mela była dla mnie jeszcze lepsza i często przynosiła mi szklankę gorącego mleka, a kilka razy nawet kakao, które nie wiem jak udało jej się zdobyć. Był to wielki rarytas, o którym dzieci żydowskie już dawno zapomniały. Ubóstwo szerzyło się bowiem coraz bardziej, gdyż Żydzi pozbawieni zostali zdolności zarobkowania. Przebywałem teraz jeszcze więcej w domu i byłem stałym słuchaczem koncertów skrzypcowych pana Birnbauma. Coraz bardziej przywiązywałem się do jego muzyki i coraz bardziej przemawiały do mnie jej tony. Czułem, że są one skierowane wprost do mnie i tylko dla mnie istnieją. Panowało między nami coś jak przyjacielskie porozumienie. Miałem wrażenie, że pan Birnbaum przekazuje mi to, co ktoś nakazuje mu przekazać, że sam nie jest twórcą tych tonów. Najdziwniejsze, że zawsze po takim koncercie miałem poczucie pewności, że nie mam się czego bać i że nic mi się nie stanie. Wszyscy żyli w niepewności i niepokoju, a ja stawałem się coraz spokojniejszy, chociaż zdawałem sobie sprawę, że jest coraz ciężej. Pewnego razu ktoś przyszedł do nas i powiedział, że Hochman leży chory i prosi ojca, aby go odwiedził. Ojciec szybko wziął ze sobą trochę jedzenia i wyszedł na ulicę, a ja przyłączyłem się do niego, bo bardzo lubiłem Hochmana. W drodze do niego nagle zauważyliśmy, że ulice są prawie puste. Było ładne i słoneczne przedpołudnie. O tej porze ulice były zawsze pełne ludzi. Tym razem szliśmy sami. Tylko jakiś kaleka kuśtykał o lasce po drugiej stronie ulicy. „Coś się musiało stać" — powiedział z niepokojem ojciec i postanowił iść dalej bocznymi uliczkami, a nie, jak zawsze, główną ulicą. Tu było więcej ludzi, ale panowało jakieś dziwne podniecenie. Ludzie biegli i znikali w bramach domów. Nagle zobaczyliśmy, że na końcu ulicy stanęła w poprzek wojskowa ciężarówka, z której zaczęli się wysypywać niemieccy żołnierze. Ktoś otworzył okno i zaczął krzyczeć: „Obława! Obława! Uciekajcie!", a potem szybko zamknął je z powrotem. Wszyscy zaczęliśmy biec w odwrotnym kierunku. Jednak z tej strony też przyjechali Niemcy i zamknęli ulicę. Stanęliśmy niezdecydowani, szukając wzrokiem jakiejś otwartej bramy, gdzie można byłoby się schronić, ale wszystkie były zamknięte. Wtem za nami ktoś zaczął krzyczeć: „Panie Schönker! Panie Schönker, chodź pan tutaj! Szybko! Szybko!". Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy w otwartej bramie jakąś kobietę, która rozpaczliwie machała do nas rękami. Wpadliśmy do tej bramy, a ona zamknęła ją zaraz na klucz. — Nie poznaje mnie pan? — spytała ojca. W sieni było trochę ciemno i ojciec zbliżył się do niej, aby ją lepiej widzieć. — Ach! Pani Małgorzata! Co pani tu robi? — wykrzyknął ze zdziwieniem. — Jestem tu stróżką. Widziałam pana przez okno. Chodźcie do mnie, bo nie wiadomo, co się tu dzisiaj jeszcze stanie — powiedziała podnieconym głosem. Drzwi jej mieszkania były tuż przy bramie. Wprowadziła nas do pokoju, który służył jej też jako sypialnia, bo przy ścianie z lewej strony stało duże łóżko. Cały pokój wytapetowany był w kwiaty, a nad łóżkiem wisiał duży święty obraz. Naprzeciwko drzwi stała komoda, na niej krzyż i dwie duże świece. — Co z Frankiem? — spytał ojciec. — Jest zupełnie zdrów — powiedziała i ku mojemu zdziwieniu postawiła krzesło na łóżku, a następnie dodała. — Dzięki panu. Na twarzy mego ojca zobaczyłem radość, ale całą uwagę poświęciłem tej pani, która stanęła na krześle. Nie rozumiałem, co chce zrobić. Ona tymczasem odchyliła święty obraz, który wisiał na zamaskowanych małych drzwiach, otworzyła je i naszym oczom ukazał się ciemny otwór w ścianie. — Wejdźcie do schowka — powiedziała — bo nie wiadomo, co Niemcy z nami dzisiaj zrobią. — Co się stało? — spytał ojciec. Popatrzyła na niego ze zdumieniem: — Co, nic pan nie wie? Niedaleko stąd zabito dwóch niemieckich oficerów. Wszyscy o tym wiedzą, tylko wy nie. Szybko, schowajcie się, bo mogą być rewizje w domach. Szybko! Szybko! Po kolei weszliśmy na krzesło, a z niego wczołgaliśmy się do schowka, po czym kobieta zamknęła za nami drzwiczki. Schowek miał mniej więcej metr na dwa i można było w nim siedzieć. Nie było też zupełnie ciemno, bo gdzieś z góry padało trochę światła. Nie zdążyliśmy jeszcze dobrze się usadowić, gdy usłyszeliśmy strzały na ulicy. Po chwili Niemcy zaczęli walić kolbami karabinów w bramę wejściową domu i krzyczeć: „Los, los, öffnen! Öffnen!" (Otwierać!). Zamarliśmy, a ja przytuliłem się do ojca i w myśli zacząłem odmawiać modlitwę Szma Izrael. Stróżka otwarła bramę i usłyszeliśmy, jak Niemcy wbiegli do sieni. Kilku z nich wpadło do jej mieszkania i krzycząc na nią pytali: „Männer, Männer, sind hier?!" (Są tutaj mężczyźni?!). Stróżka widocznie nie mówiła po niemiecku, bo zdołała tylko wykrztusić: „Nix Mener, nix Mener". Po trzech godzinach oczekiwania, pani Małgorzata powiedziała głośno: „Możecie już wyjść, obława się skończyła". Ojciec otworzył drzwiczki i zobaczyliśmy, że stróżka stoi przy oknie wychylona i obserwuje ulicę. Nagle zaczęła krzyczeć: „Z powrotem! Z powrotem, schowajcie się i zamknijcie drzwi! Zaraz będę miała gościa!". Szybko zamknęliśmy drzwiczki od wewnątrz. Teraz dopiero zauważyłem, że w ścianie jest mały otwór, zakryty różowym szkiełkiem, przez który można obserwować cały pokój. Ktoś zadzwonił i stróżka poszła otworzyć bramę wejściową. Po chwili weszła do pokoju w towarzystwie polskiego policjanta. Przy jednym boku miał pałkę, a z drugiej strony niósł dużą torbę papierową, którą postawił na stole. — Cukier od pana komendanta — powiedział, siadając na krześle za stołem. — Proszę podziękować — odpowiedziała stróżka. Nie widziałem dobrze, ale wydawało mi się, że zrobiła jakąś dziwną minę. — Jest coś nowego? — spytał policjant. — Nic nowego — jej głos był obojętny. Postawiła przed nim kieliszek wódki oraz talerzyk z kawałkiem kiełbasy i kromką chleba. Policjant wychylił kieliszek, po czym wręczył go stróżce. — Jeszcze jeden — poprosił. Stróżka przyniosła mu jeszcze jeden kieliszek wódki. Wychylił go i spytał: — Wie pani, co się dzisiaj stało? — Wiem. Wszyscy wiedzą — odpowiedziała, wzruszając ramionami. Policjant popatrzył na nią i zaczął mówić monotonnym głosem: — Pani ma nadal się rozglądać, co dzieje się w tym domu. My chcemy wiedzieć, gdyby przyszedł jakiś nowy lokator. Każdą podejrzaną rzecz ma pani natychmiast meldować. Teraz Żydy zrobiły sobie modę, że wynajmują pokoje i mieszkania pod fałszywymi nazwiskami. Mają też sfałszowane dokumenty. Czasem trudno odróżnić. Chcemy wiedzieć, co się dzieje. Pani ma wszystko meldować. Jeszcze jeden kieliszek by nie zaszkodził. Stróżka przyniosła mu kolejny kieliszek. Po wypiciu wstał, podszedł do okna, wychylił się i z zadowoleniem zauważył: — Dobrze widać całą ulicę. Pani ma dalej obserwować. Za kilka dni znowu przyjdę. Odwrócił się do niej, machnął ręką na pożegnanie i wyszedł z pokoju. Czekaliśmy, aż pani Małgorzata powie nam, że możemy już wyjść ze schowka, ale ku mojemu zdumieniu zdjęła z komody krzyż i obie świece, które tam stały i postawiła je na stole. Z szuflady kredensu wyjęła zapałki i żegnając się przed krzyżem zapaliła świece. Później złożyła dłonie, jak do pacierza, uklękła i zaczęła się żarliwie modlić. Gdy skończyła, znów się przeżegnała, zgasiła świece i postawiła je razem z krzyżem z powrotem na swoje miejsce. Podeszła do okna i znów się rozejrzała, po czym zwróciła się do nas: „Możecie już zejść". Zeszliśmy do pokoju, a ja zacząłem mrużyć oczy od jasnego światła. — Gdzie jest ubikacja? — spytał ojciec. Ja też bardzo już potrzebowałem wyjść za potrzebą. — Chodźcie za mną — powiedziała stróżka i wzięła ze stołu papierową torbę, którą przyniósł jej policjant. Ubikacja była w małym korytarzu, który łączył ten pokój z kuchnią. — Tutaj, tutaj — wskazała ręką na drzwi, ale ona pierwsza je otworzyła i weszła do środka. Po chwili znaleźliśmy się we trójkę w ubikacji. Ojciec popatrzył na nią ze zdziwieniem, a ona, nic nie mówiąc, otworzyła tę papierową torbę i zaczęła wysypywać jej zawartość do miski klozetowej. Był to biały, czysty cukier. — Co pani robi?! — wykrzyknął ojciec. — Przecież to jest skarb! Kto wyrzuca cukier! Ona jednak niewzruszenie i to powoli, jakby się rozkoszowała tym czynem, dalej wysypywała ten cukier. Ja i mój ojciec patrzyliśmy na to z przerażeniem. Było tego może dwa i pół kilo. Po wysypaniu całej zawartości torby, odwróciła się do ojca i zaczęła krzyczeć podnieconym, pełnym złości i wzburzenia głosem: — To nie jest cukier, tylko hańba, którą tacy jak ten policjant chcą sprowadzić na nasz kraj! Oni myślą, że będę dla nich szpiegowała! Prędzej dam się ukrzyżować! Staliśmy z ojcem w milczeniu, nie wiedząc, co powiedzieć. Stróżka widząc, że zakładam jedną nogę na drugą, dodała z uśmiechem: — No, już was zostawiam samych. Dobrze się stało, że to Żydzi oszczają ten cukier, bo więcej on nie wart — i wyszła z ubikacji, zamykając za sobą drzwi. Gdy wróciliśmy do pokoju, powiedziała nam, że ten policjant to taki wyłapywacz Żydów, którzy ukrywają się jako Polacy i że zmusza on innych, aby z nim współpracowali. „Taki istny syn szatana — dodała. — Przynosi nam za to cukier. Mój klozet jest najsłodszym klozetem w Krakowie. Już kilka razy czyściłam go cukrem tego policjanta." Nagle spoważniała i powiedziała, jakby do siebie: — Modlę się o to, aby hańba i kara Boska spadły tylko na takich jak on, a nie na nas wszystkich — po czym zwróciła się do ojca. — Wierz mi pan, że takich jak ja jest wielu, tylko się boją. Później opowiedziała ojcu o Franku. Zorientowałem się, że to syn jej siostry, u którego, po różnych fizjoterapiach w szpitalu, cofnął się paraliż i chłopak zupełnie wyzdrowiał. Widziałem, że ojciec jest wyraźnie uradowany i słucha jej z wielkim zainteresowaniem. Pani Małgorzata chciała, abyśmy jeszcze trochę u niej zostali, ale ojciec wytłumaczył jej, że spieszymy się do chorego przyjaciela. Na jej prośby przyrzekł, że zwróci się do niej, jeśli będzie taka potrzeba. — Bo mój dług nie został jeszcze spłacony — zakończyła. Ojciec podszedł do niej i pocałował ją w policzek, po czym szepnął: — Już pani zapłaciła. Odprowadziła nas do bramy, wyszła na ulicę, rozglądając się na wszystkie strony, i powiedziała nam, że możemy iść. Okazało się, że Hochman ma ciężką grypę i leży w łóżku. W atelier rządziły jego koty, które wszystko przewracały w poszukiwaniu jedzenia. Ojciec dał Hochmanowi jeść i zrobił mu gorącą herbatę. Obaj zrobiliśmy porządek w atelier i daliśmy też jeść kotom. Później ojciec opowiedział Hochmanowi, co nam się przydarzyło. Hochman słuchał z niedowierzaniem i powtarzał: „Coś podobnego! Coś podobnego! Nie do wiary!". Z opowiadania ojca dowiedziałem się, że Franek mieszkał z rodzicami w jakiejś wsi i był w wieku Musia. On też zachorował na paraliż dziecięcy, ale w późniejszym wieku niż Musiu. Jego matka przyjechała z nim do Krakowa na leczenie w szpitalu i zamieszkała u swojej siostry, pani Małgorzaty, która była wtedy stróżką w naszym domu. Franek wyszedł ze szpitala w Krakowie ze sparaliżowaną nogą. Lekarze polecili robić fizjoterapię, ale to dużo kosztowało i rodzice Franka nie mogli sobie na to pozwolić. W tym czasie Musiu przechodził fizjoterapię w specjalnej, bardzo drogiej prywatnej klinice w Warszawie. Była to podobno najlepsza taka klinika w Polsce. Ojciec mój wziął tam Franka z matką i zapłacił z góry za kilka serii fizjoterapii. Znalazł też jego matce sublokatorski pokój w Warszawie, a nawet zostawił jej pewną ilość pieniędzy, aby miała z czego żyć. Ojcu nie powodziło się wtedy zbyt dobrze, ale pożyczył te pieniądze od dziadka. Niedługo potem opuściliśmy Kraków i przeprowadziliśmy się do Oświęcimia. Wtedy też kontakt z nimi się urwał. Teraz okazało się, że ta fizjoterapia pomogła Frankowi. Hochman opowiedział nam, że niedługo przed naszym przyjściem odwiedził go jakiś znajomy i opowiadał mu o zamachu na dwóch niemieckich oficerów i o odwecie Niemców. Podobno aresztowano wiele osób, a kilka zostało zastrzelonych na ulicy, w tym też Żydzi. Nie wiadomo, co by się z nami stało, gdyby nas tam złapali. Pani Małgorzata uratowała nas. — Co ty powiesz na taki przypadek? — spytał ojciec Hochmana. — Gdybym wierzył w cuda, to bym powiedział, że to jest cud — odpowiedział Hochman z powagą. — To co to było, jeśli nie cud? — Powiedzmy, że to było coś, co graniczyło z cudem — Hochman rozłożył bezradnie ręce, jakby sam nie wierzył, że to powiedział. Ojciec popatrzył na niego zdziwiony: — No, to widzę, że zrobiłeś duże ustępstwo, bo dotychczas nie chciałeś wierzyć, że istnieje coś, co graniczy z cudem. Obaj roześmiali się, a ja nie rozumiałem, co to znaczy, że coś graniczy z cudem. Ale nie było czasu na dalsze pytania, musieliśmy się spieszyć do domu, bo zbliżała się godzina policyjna. Jakiś czas później rozpoczęły się wysiedlenia Żydów z Krakowa do pobliskich mniejszych miejscowości. Rodzice zastanawiali się, czy nie wyjechać, zamiast czekać, aż Niemcy nas wysiedlą. Widziałem, że byli niezdecydowani. W Krakowie był dziadek Józef i wszyscy przyjaciele ojca. Wśród nich najlepiej pamiętam malarza Abrahama Nojmana i twórcę pieśni żydowskich — Mordechaja Gebirtiga. Nojman był dużo starszy od mojego ojca i mówił, że nie ma zamiaru opuszczać Krakowa, który kochał i do którego wrócił po dwuletnim pobycie w Stanach Zjednoczonych. W 1942 roku został zastrzelony przez Niemców w krakowskim getcie. Był wielkim malarzem i cudownym człowiekiem o gołębim sercu — tak mówili moi rodzice, którzy byli jego najbliższymi przyjaciółmi. W Krakowie zginął też Gebirtig. Jedna z jego pieśni — Es brent (Pali się) — którą skomponował w ostatnich latach przed wojną, była proroczą wizją. Mówi w niej, że „może przyjść chwila, w której całe miasto wraz z nami padnie ofiarą płomieni i popiołów, ludzie zaś będą stali w milczeniu, bezczynnie, z założonymi rękami i patrzeć będą na ten pożar". Gebirtig zwraca się do nich i pyta: „Dlaczego stoicie z założonymi rękami?". Ta pieśń stała się symbolem Holokaustu. Jeszcze wtedy nikt nie zdawał sobie sprawy z koszmaru, który nas czekał, ale byliśmy świadomi, że każda decyzja może zaważyć na naszym życiu. Rozumiałem więc ojca, że się wahał. Myślałem też, że pewnie nie chce być taki samotny jak ja i dlatego trudno mu opuścić Kraków. Oprócz kolegów od piłki nożnej nie znałem nikogo w moim wieku. Podczas gry w piłkę można wprawdzie znaleźć kolegów wszędzie, ale każda zmiana była dla mnie przykra. Wydawało mi się, że mojemu ojcu było jeszcze trudniej, bo nie grał w piłkę. Pewnego dnia pan Birnbaum wrócił do domu pobity i pokrwawiony. Pobili go na ulicy. Leżał cały dzień w łóżku, a jego narzeczona robiła mu kompresy. Nazajutrz, słysząc dźwięki muzyki, wsunąłem się nieśmiało do jego pokoju i usiadłem na swoim miejscu na kanapie. Miał zabandażowaną głowę i grał cały czas z zamkniętymi oczami, z tak wielkim przejęciem, jak jeszcze nigdy. W jego muzyce słyszałem jeden wielki żal i skargę. Ja też zamknąłem oczy i zacząłem płakać. Pytałem sam siebie, jak człowiek może tak grać. Nikt nie przekazał mi jeszcze nigdy słowami tego, co przekazywała mi ta muzyka. Miałem nieziemskie uczucie lekkości i zdawało mi się, że fruwam w powietrzu jak ptak, ku coraz większej jasności. Miałem też uczucie, że staję się jej częścią i należę do niej. Pan Birnbaum skończył grać. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że obaj płaczemy. Tego wieczoru rodzice postanowili, że nazajutrz opuścimy Kraków i przeniesiemy się do Wieliczki. Decyzja ta prawdopodobnie uratowała nam życie, bo prawie wszyscy krakowscy Żydzi zginęli później w tamtejszym getcie. Wieliczka Wieliczka jest zaledwie 20 kilometrów od Krakowa, ale jadąc tam czułem, że opuszczamy znany nam świat i zmierzamy do czegoś zupełnie nowego. Nowe miejsce budziło we mnie niepokój, a nawet strach. Była jesień 1940 roku. Jechaliśmy pociągiem i Luśka cały czas płakała, nie można jej było uspokoić. Pociąg wlókł się powoli przez Kraków, a ja wciąż rozglądałem się, czy nie nadciąga jakieś niebezpieczeństwo. Pamiętam, że gdy przejechaliśmy stację Kraków Borek Falęcki, tato powiedział do mamy: „To już niedaleko", a jakaś kobieta, która siedziała koło nas, odpowiedziała: „Dzięki Bogu, bo już mnie uszy bolą od tego płaczu". W przedziale siedzieli jeszcze jakiś starszy pan i dwie kobiety. Wszyscy zaczęli się śmiać, co rozśmieszyło też kobietę, która się skarżyła. Już trochę udobruchana, spytała mamę: — A państwo z daleka? — Z Krakowa — odpowiedziała mama. Z pewnym wahaniem i ciekawością w głosie kobieta spytała: — Ale państwo chyba nie Żydki? Mama odpowiedziała jej z oburzeniem: — No wie pani, skąd takie myśli?! — Ja bardzo przepraszam — odpowiedziała ze wstydem — nie chciałam państwa obrazić, ale teraz dużo Żydków ucieka z Krakowa. — Pani wie, z kim pani mówi?! — spytała ostro mama, a na Luśkę krzyknęła po niemiecku: „Bleib schon still!" (Bądź już cicho) — i, o dziwo, Luśka zamilkła. Kobieta miała przestraszoną twarz i już bardzo pojednawczym tonem powiedziała do moich rodziców: — Jeszcze raz bardzo przepraszam. To była po prostu pomyłka. Nie chciałam nikogo obrazić. Inni pasażerowie milczeli, a ja otrzymałem wtedy poglądową lekcję, że w oczach pewnych ludzi wstyd jest być Żydem. Dowiedziałem się też, że jak się kogoś o to niewinnie posądzi, należy go przeprosić. Na stacji w Wieliczce wzięliśmy fiakra i pojechaliśmy do domu wujka ojca. Nazywał się Chaim Schenker (ta część rodziny inaczej pisała nazwisko), był zamożnym człowiekiem, właścicielem garbarni. Zarządca niemiecki, tak zwany Kommissarischer Verwalter, zostawił Chaima w garbarni, by mu pomagał, bo sam nie miał pojęcia o kierowaniu taką fabryką. Po jakimś czasie Chaimowi udało się z nim porozumieć i w dalszym ciągu faktycznie prowadził cały interes. Chaim z żoną przyjęli nas bardzo serdecznie. Spędziliśmy u nich kilka dni. Mieszkali nadal u siebie, na pierwszym piętrze ładnego niedużego domu. Mieli dwoje dzieci: syna Lulka, który miał wtedy ponad dwadzieścia lat oraz córkę Muszkę, bardzo ładną brunetkę, miłą i skromną dziewczynę, mniej więcej siedemnastoletnią. Niemców w tej okolicy prawie w ogóle nie było widać. Garbarnia Chaima mieściła się w dzielnicy Klasno, dość daleko od centrum. Była to kiedyś wieś na południe od Wieliczki, którą z czasem włączono do miasta. Na Klaśnie mieszkali biedni ludzie, przeważnie Żydzi. Już następnego dnia ojciec znalazł tam zamknięty lokal, który do niedawna służył jako magazyn. Lokal ten był w środku bardzo zniszczony, ale okazało się, że ma wysokie pierwsze piętro. Ojciec, z pomocą Chaima, wynajął to piętro i postanowiono zrobić tam dla nas mieszkanie. Chaim przysłał robotników, którzy w ciągu kilku dni zrobili drewniane schody z boku domu i odremontowali piętro. Położono nową podłogę z desek, przeszło metr ponad powałą dolnego magazynu, aby zmniejszyć wysokość pomieszczeń. Powstał tam pokój i kuchnia. Byliśmy szczęśliwi, że możemy znów zamieszkać u siebie. Chaim przyniósł też z garbarni skórę, aby zrobić mi nowe buty i zapłacił za szewca. Zbliżała się bowiem zima, a ja chodziłem w podartych sandałach albo boso. Tato poszedł ze mną do szewca i poprosił go, aby zrobił buty trochę większe, by mi długo służyły. Szewc powiększył jeszcze od siebie tę rezerwę i buty wyszły o kilka numerów za duże. Były to ładne półbuty z żółto–brązowej skóry, z grubą zelówką, która się prawie nie zginała. Gdy w nich chodziłem, słychać było głośne klapanie. Inne dzieci wołały za mną: „Bocian, bocian idzie!". Nie przejmowałem się tym, bo wydawało mi się, że w ten sposób mój przyjaciel Aleks „Bocian" z Oświęcimia przesyła mi pozdrowienia. Wkrótce zaprzyjaźniłem się z kilkoma chłopcami żydowskimi, nieco starszymi ode mnie, i nikt już nie odważył się wołać na mnie „bocian". Szczególnie dobrze zapamiętałem trzech z nich, bo stali się moimi serdecznymi przyjaciółmi. Jeden z nich nazywał się Jankiel i mieszkał z rodziną koło bożnicy. Był bardzo pobożny, ale nie afiszował się z tym. Rodzice obcięli mu pejsy, aby nie zwracał uwagi; nie chodził w czarnej jarmułce, tylko w kaszkiecie. My wszyscy chodziliśmy bez nakrycia głowy. W naszej grupie Jankiel pełnił funkcję sędziego. Gdy były jakieś spory, to on je rozstrzygał i wszyscy zgadzali się z jego wyrokiem. Uważaliśmy go za najmądrzejszego z nas. Nigdy z nikim się nie kłócił, nikogo nie chciał na siłę o czymś przekonać. Gdy ktoś nie przyjmował jego argumentów, to tylko serdecznie się uśmiechał i mówił: „Każdemu wolno mieć swoje zdanie". Raz zapytałem go, dlaczego nie stara się bardziej przekonywać o słuszności swojego zdania. Odpowiedział mi, że gdy ktoś jest bardzo pewny swego, to nie ma sensu go przekonywać i należy uszanować jego zdanie, chociaż samemu się go nie przyjmuje. „Dlaczego?" — spytałem. — „Bo własne zdanie jest częścią osobowości człowieka, a każdego człowieka, jeśli tylko nie robi niczego niemoralnego, należy szanować." Jankiel miał wtedy jedenaście lub dwanaście lat. Drugim moim serdecznym przyjacielem był Adam. Miał nie więcej niż jedenaście lat, ale jego ręce były już spracowane jak u dorosłego człowieka. Wiele razy opisywał mi makabryczną scenę, jak Niemcy, zaraz po wkroczeniu do Wieliczki, zamordowali jego ojca. Adam mieszkał z ojcem i babcią w małym wiejskim domku, który stał w polu za naszym obecnym domem. Jego ojciec był rolnikiem, a matka umarła jeszcze przed wojną. Babcia była chora i częściowo sparaliżowana, przeważnie leżała w łóżku. Pewnego dnia przyszli Niemcy i wywlekli ojca Adama z domu. On nie chciał iść, stawiał opór. Przed domem zaczęli do niego strzelać. Adam pokazywał, co się działo z ojcem po każdym strzale; jak się przechylał to na jedną, to na drugą stronę i jak długo trwało, nim kolana się pod nim ugięły i padł na ziemię. Leżąc w kałuży krwi, jeszcze próbował się podnieść i dopiero ostatnia kula w głowę go uśmierciła. Adam był bardzo dumny z ojca, że był taki silny i że tak długo Niemcy musieli strzelać, zanim go zabili. Z Jankiem i Adamem spędzałem często całe dni. Wiele razy bywali u nas i Adam jadł ze mną obiad. Potem mama dawała mu jedzenie dla babci. Adam nie miał nic wspólnego z religią żydowską i jej obrządkami, chociaż był Żydem i za takiego też się uważał. Natomiast Jankiel jadał tylko u siebie w domu. Ciekawie było obserwować, jak obaj się tolerowali i lubili. Każdy z nich respektował zwyczaje drugiego. Był tam też chłopak dużo starszy od nas. Miał może piętnaście lat i nazywał się Zylek. Palił dużo papierosów, ale nie miał pieniędzy, by je kupować. Chodziliśmy więc po ulicach i zbieraliśmy dla niego niedopałki, tak zwane kciuki. Brałem od mamy pieniądze na cukierki i kupowaliśmy za nie bibułki, z których skręcaliśmy dla Zylka papierosy. Za to on bronił nas przed innymi chłopcami. Wszyscy byli zadowoleni, ale ja, mając wtedy dziewięć lat, zacząłem już próbować palić papierosy. Rok później już regularnie paliłem, oczywiście w tajemnicy przed rodzicami. Po jakimś czasie do Wieliczki przeniósł się też Hochman. Koty porozdawał, a atelier oddał jakiemuś znajomemu. Nie mógł już rzeźbić, w nowym mieszkaniu było to niemożliwe, i bardzo cierpiał z tego powodu. Wałęsał się bezczynnie po ulicach lub godzinami siedział bez ruchu, zatopiony we własnych myślach. Mój ojciec starał się go pocieszyć, ale stan psychiczny Hochmana stale się pogarszał. Pewnego razu przyszedł do nas bardzo uradowany i przerywanym ze wzruszenia głosem oznajmił nam: „Piotruś przyszedł". Mama, ojciec i ja równocześnie krzyknęliśmy: — Kto to jest Piotruś?! — Mój ukochany kot — powiedział Hochman ze łzami w oczach. Okazało się, że kot ten uciekł z miejsca, gdzie go Hochman oddał, cały zabłocony i wychudzony przyszedł do Wieliczki i tam odnalazł swego pana. Wszyscy poszliśmy do pokoju, w którym Hochman u kogoś mieszkał. Kot spał na jego łóżku. Patrzyliśmy na niego z niedowierzaniem. — Jak się to mogło stać? — spytał ojciec. I wtedy Hochman, który wszystkich wyśmiewał, gdy mówili o cudach, powiedział z przejęciem: — Coś ci powiem, Leo, to jest prawdziwy cud. — Przecież ty zawsze mówiłeś, że cudów nie ma — odpowiedział ojciec z dobrotliwym uśmiechem. Hochman zastanowił się i odpowiedział tak, jakby mówił sam do siebie. — Tak się myśli, dopóki cud się nie wydarzy. Gdy to nastąpi, człowiek zmienia zdanie. Nigdy nie wierzy się w cuda, które zdarzają się komuś innemu. Rozłożył bezradnie ręce i wszyscy się roześmialiśmy, a on położył palec na ustach i szepnął: „Cicho, Piotruś śpi". Powrót tego kota przywrócił Hochmanowi równowagę psychiczną i napełnił go nową energią. Zaczął malować pejzaże i znalazł nawet miejsce, gdzie mógł robić małe rzeźby. Mojemu ojcu to wydarzenie z kotem nie dawało spokoju i jeszcze dwukrotnie pytał Hochmana, co o tym sądzi. Za pierwszym razem nic nie odpowiedział, ale gdy kilka dni później ojciec znów go zapytał, Hochman odpowiedział: „Miłość, prawdziwa miłość... łamie wszelkie szranki niemożności". Tygodnie zaczęły szybko upływać, nasze życie jakby się unormowało. Niemcy dawali Żydom w Wieliczce spokój, gminie żydowskiej udało się z nimi jakoś porozumieć. Nie było żadnych poważniejszych ekscesów antyżydowskich ani mordów. Młodzi ludzie zmuszeni byli wprawdzie do pracy, ale nie odnoszono się do nich brutalnie. Pracowali przeważnie przy budowie dróg, kanalizacji i baraków. Wszystko organizował Judenrat, który działał bardzo sprawnie. Udało się też znaleźć wspólny język z burmistrzem niemieckim, Rosingiem. Mówiono nawet, że jego stosunek do Żydów jest dość przychylny, co już samo w sobie było nadzwyczajne. Wieść o względnym spokoju, jaki panował w Wieliczce, szybko rozeszła się po okolicy i zaczęło napływać coraz więcej Żydów, zwłaszcza z Krakowa. Miesiąc po naszym przyjeździe przyjechała do nas siostra ojca, Liba (zwana w rodzinie Libką) Hofstetter, ze swoimi dwiema córkami, Felą i Francis. Fela miała siedemnaście lat, a Francis osiem. Obie były piękne. Moja mama zawsze zwracała mi uwagę, jak dobrze są wychowane i radziła, abym we wszystkich sytuacjach zachowywał się jak one. Często do nich chodziłem, ciocia Liba zawsze miała dla mnie jakiś przysmak. Była to wysoka, szczupła i bardzo przystojna kobieta. My mieszkaliśmy przy głównej ulicy Klaśna, a one niedaleko nas, w wynajętym wiejskim domku na łące. Często przechadzałem się z Francis po tej łące. Francis była bardzo żywa i wiecznie roześmiana. Przyjemnie mi było w jej towarzystwie. Chodziliśmy też czasem nad jezioro i często spotykaliśmy tam Lulka i Muszkę w towarzystwie innych młodych ludzi. Szczególnie zapamiętałem Dorcię, która była niezwykle piękną dziewczyną w wieku Muszki. Ona też była naszą dalszą krewną. Spędziliśmy z nimi niejedną przyjemną godzinę. Przestałem odczuwać samotność i wydawało mi się, że świat zaczął się do mnie uśmiechać. Przebywałem dużo na polach i łąkach, z Francis, koło jej domu, lub z Jankiem i Adamem. W nasz dziecinny sposób roztrząsaliśmy problemy tego świata, ale żadnego z nich nie udawało się nam ostatecznie rozwiązać, tak by mieć pewność, że nasz pogląd jest naprawdę słuszny. Francis mówiła, że gdy będziemy starsi, to wszystko stanie się dla nas jasne, bo tylko dorośli ludzie wszystko wiedzą. Jankiel uważał, że komu się wydaje, iż wszystko wie, ten nie wie nic. Adam zaś obiecał, że pomówi ze swoim psem Rozą i da odpowiedź, bo najlepsze myśli przychodzą mu do głowy, gdy mówi do Rozy. Dużo się wtedy śmialiśmy i wydawało nam się, że wojna o nas zapomniała. Nasi rodzice mieli swoje troski, ale my, dzieci, żyliśmy dniem bieżącym i nie myśleliśmy o przyszłości. Czasem pomagałem Francis i Felusi, które robiły piękne lalki z kolorowych szmat. Zdobywałem je dla nich, przynosiłem im też od stolarza trociny, którymi wypełniały brzuchy lalek. Później dawały te lalki w prezencie małym dzieciom. Wkrótce Francis i Felusia stały się ulubienicami całej okolicy. Francis zostawiała sobie jedną lalkę z każdego modelu. Miała już piękny zbiór, wydawało mi się, że jej lalki należą do jakiejś krainy marzeń. Zylek zaczął pracować przy budowie szosy, bo chciał przynieść rodzicom większe kartki żywnościowe. Pracował od rana do nocy i nie miał dla nas czasu. Nie było już dla kogo skręcać papierosów, więc zaczęliśmy z Adamem skręcać je dla siebie. Pod koniec 1940 roku stało się ze mną coś zupełnie nieoczekiwanego. Spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba. Zakochałem się. Wybranką mojego serca była córka sąsiadki. Nazywała się Nina (zdrobniale Nicha) Armer i miała może piętnaście lat. Jej matka, bardzo tęga i bardzo sympatyczna kobieta, miała kilkoro dzieci i prowadziła sklep spożywczy koło naszego domu. Mieszkali nad sklepem. Jej mąż był jednym z 32 Żydów, których Niemcy zastrzelili we wrześniu 1939, zaraz po wkroczeniu do Wieliczki. Nicha była jej najstarszym dzieckiem. Pomagała w sklepie i w domu. Dla mnie była uosobieniem piękna, delikatności i dobroci. Czułem, że jej widok napawa mnie jakimś dotąd jeszcze nie zaznanym uczuciem, jakąś magnetyczną energią, która przyciąga mnie do niej. Energia ta była silniejsza ode mnie i czułem się zupełnie zniewolony. Wciąż szukałem okazji, by ją zobaczyć. Czyniłem to starając się zachować spokój, ale zawsze miałem poczucie, że na jej widok czerwienię się aż po uszy. Była trochę korpulentna i miała bardzo ładnie rozwinięte kobiece ciało. Była uosobieniem tego wszystkiego, co nie całkiem jeszcze dziesięcioletni mężczyzna, jak ja, mógł sobie wymarzyć. Marzyłem o niej, zwłaszcza nocami. Często wzdychałem przez sen i mama przychodziła patrzeć, co się ze mną dzieje. Kładła mi rękę na czole, by sprawdzić, czy nie mam gorączki, a rano pytała, czy mnie coś boli. Nie mogłem jej powiedzieć, jak bardzo zbolałe jest moje serce. Nicha bowiem w ogóle nie zwracała na mnie uwagi. Największym moim marzeniem było, aby się z nią pocałować. Pewnego razu mama poprosiła mnie, bym oddał pani Armer dwie blaszane formy do pieczenia, które od niej pożyczyła. Wziąłem te formy, zbiegłem ze schodów i wpadłem, trochę zadyszany, do ich sklepu. Przy ladzie stał polski policjant i rozmawiał z panią Armer, a Nicha stała z boku. Policjant miał pałkę u pasa. Nie zwracając uwagi na to, że przerywam mu rozmowę, powiedziałem szybko do pani Armer: „Mama oddaje blachy i dziękuje", kładąc je równocześnie na ladzie. Nim jednak zdążyłem całkiem je położyć, poczułem nagle bardzo silne uderzenie w głowę. Pociemniało mi w oczach, nogi się pode mną ugięły. Resztkami świadomości mogłem jeszcze usłyszeć, jakby z oddali, hałas blach, które upadły na podłogę i... straciłem przytomność. Nie wiem, jak długo byłem nieprzytomny. Gdy otworzyłem oczy, nie wiedziałem, co się ze mną stało i gdzie jestem. Nad sobą zobaczyłem twarz Nichy i — o dziwo! — jej ręka głaskała mnie po głowie. Mrugnąłem kilka razy, by sprawdzić, czy to nie sen i zupełnie spontanicznie, bez zastanowienia, powiedziałem do niej: „Pocałuj mnie". Jej twarz jeszcze bardziej zbliżyła się i jej wargi dotknęły moich warg. Poczułem jej ręce pod moją głową i wtedy... wtedy... Nicha mocno mnie pocałowała, a ja zamknąłem oczy. Wydawało mi się, że jestem w niebie, znów byłem bliski omdlenia. Trwało dłuższą chwilę, nim przyszedłem do siebie. Nicha pomogła mi wstać i zaprowadziła mnie do naszego mieszkania. Tam opowiedziała mamie, co się stało. Okazało się, że policjant poczuł się obrażony, że wpadłem mu w słowo. Nie zastanawiając się, uderzył mnie mocno pałką w głowę. Widząc, że straciłem przytomność, powiedział do pani Armer: „Ocucić i wyrzucić" i wyszedł ze sklepu. Mama położyła mnie do łóżka i dużym nożem kuchennym zaczęła mi naciskać na siniak. Patrzyła na mnie ze zdziwieniem, bo zamiast krzyczeć z bólu, błogo się uśmiechałem. Nie mogłem jej wytłumaczyć, jaki byłem szczęśliwy. Od tego dnia jeszcze bardziej szukałem okazji, by być blisko Nichy i pewnego razu zapytałem ją, czy mogę jej w czymś pomagać. Widząc moje prawie błagalne spojrzenie, zaproponowała, abym pomógł jej robić cukierki, które sprzedawały z matką w sklepie. Najpierw robiło się masę z miodu, cukru i mleka, rozlewało cienko na formie do pieczenia i wstawiało do piekarnika. Później Nicha ostrym nożem kroiła tę zastygłą już masę na małe prostokąty, a ja zawijałem je w papierki. Tak powstawały „krówki". Nazwa pochodziła stąd, że na papierku był obrazek z krową. Pewnego dnia, po długich rozważaniach, wahaniach i walce z sobą, zdobyłem się na odwagę i powiedziałem do Nichy: — Boli mnie znów głowa..., pocałuj mnie jeszcze raz. Nicha jakoś dziwnie na mnie popatrzyła i z uśmiechem odpowiedziała: — Weź „krówkę", to tak, jakbym cię pocałowała — a później pogroziła mi palcem i dodała. — Gdybym wiedziała, że jesteś taki łobuz, to bym cię wtedy nie pocałowała. Na początku 1941 roku zacząłem codziennie chodzić do prywatnej nauczycielki, która w swym mieszkaniu otworzyła dwie klasy dla uczniów mniej więcej w moim wieku. Ona uczyła historii i języka polskiego, a jej krewny matematyki i fizyki. Był on wcześniej wykładowcą na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, ale zaraz po wkroczeniu Niemców został stamtąd wyrzucony i przeniósł się do Wieliczki. Nauczyciel ten często zapominał, że mówi do dzieci, a nie do swoich studentów. Opowiadał nam o jakiejś — jak nam się wydawało — zwariowanej teorii, którą nazywał teorią kwantów. Był to jego ulubiony temat. Nikt z nas niczego nie rozumiał, ale najwyraźniej to mu nie przeszkadzało. Coś z tego pozostało mi jednak w pamięci. Mówił na przykład, że jedna rzecz może być równocześnie w dwóch miejscach, a gdy któryś uczeń zwrócił mu uwagę, że to wbrew logice, nauczyciel spytał: „Jakiej logice?" — i sam sobie odpowiedział: — To jest sprzeczne tylko z tą logiką, którą teraz człowiek ma do dyspozycji. Tak jak odkrywamy nowe prawa natury, tak też musimy rozwijać naszą logikę, aby dotrzymała kroku tym odkryciom. Inny chłopak zapytał: — Jak możemy być pewni, że coś może być rzeczywiście w dwóch miejscach? — Na razie wynika to tylko z teorii, ale przewiduję, że do końca tego stulecia uda się to już praktycznie i fizycznie udowodnić. Tego dnia mówił też, że człowiek i jego życie jest jedynie formą energii i dlatego nie może zginąć. Śmierć istnieje tylko w wyobraźni człowieka, ale nie w naturze. Mnie to szczególnie zainteresowało, ze względu na Musia, i pragnąłem usłyszeć o tym coś więcej. W tym momencie jednak do pokoju weszła nauczycielka i z wyrzutem w głosie powiedziała: — Kiedy wreszcie przestaniesz zawracać dzieciom głowę twoimi głupstwami?! Nie pozostało mi nic innego, jak zapytać Jankla, co o tym wszystkim sądzi. Zastanowił się i powiedział, że dla Pana Boga nie ma rzeczy niemożliwych. Adam zaś zwierzył mi się, że czasem wyraźnie czuje, że jego ojciec jest przy nim, więc może jednak ten zwariowany nauczyciel ma rację. Pracy domowej nam nie dawano, bo nauczycielka nie chciała, abyśmy przychodzili do niej z zeszytami; ktoś mógłby to zauważyć i donieść Niemcom. Uczono nas bowiem nielegalnie i w ukryciu. Popołudnia miałem wolne i spędzałem je z kolegami, z Francis u cioci Libki lub — co było najważniejsze — z Nichą, gdy potrzebowała mnie do pomocy przy produkcji „krówek". Francis skończyła dopiero osiem lat, ale mówiła jak dorosły człowiek. Stawała się coraz ładniejsza. Miała długi warkoczyk, który fruwał na wietrze, gdy biegaliśmy po łące przed jej domem. Ciocia Liba dbała o to, by Francis była zawsze ładnie ubrana i tym też dziewczynka bardzo różniła się od innych dzieci z okolicy. Miała zimowy płaszczyk podbity futerkiem, który wszystkie dzieci podziwiały. Bardzo się lubiliśmy, ale zakochany byłem tylko w Ninie. Pod koniec stycznia 1941 przytrafiło mi się nieszczęście, przez które o mało nie straciłem życia. Cała sprawa zaczęła się od zwykłego bólu zęba. Ojciec zabrał mnie do dentysty, który powiedział, że trzeba ten ząb usunąć. Dał mi dwa zastrzyki na uśmierzenie bólu i wyrwał mi go. Po kilku dniach dostałem wysokiej gorączki i czułem ból w ustach. Przyszedł do mnie lekarz, Edmund Fiszler, i po badaniu orzekł, że mam zakażenie krwi. Edmund Fiszler był lekarzem ginekologiem, ale znał się też na innych chorobach i moi rodzice mieli do niego duże zaufanie. Był on mężem kuzynki ojca, Lonki. Oni też uciekli z Krakowa do Wieliczki. Doktor Fiszler przychodził codziennie i dawał mi zastrzyki z jakimś czerwonym płynem, ale mój stan bardzo szybko się pogarszał. Czułem, że pod brodą rośnie mi coś twardego, jakbym miał tam kamień. Przy moim łóżku ciągle czuwał któryś z kolegów. Francis przynosiła mi ciasto z owocami, które ciocia Libka dla mnie piekła. Bardzo je lubiłem, ale nie mogłem jeść, miałem coraz większe trudności z przełykaniem. Nicha przynosiła mi do picia jakąś namiastkę kakao, co wtedy uważane było za duży przysmak. Próbowała nawet karmić mnie łyżeczką. Jej wizyty czyniły mnie szczęśliwym. Po jakimś czasie zupełnie znikła mi szyja, a pod brodą miałem worek z ropą, który bardzo mnie uciskał. Nie tylko nie mogłem już jeść, ale miałem duże trudności z oddychaniem. Doszło do tego, że chwilami traciłem przytomność. Zapadałem wtedy jakby w czarną przepaść. Czasami nie mogłem się już tego doczekać, bo nie miałem sił walczyć o każdy oddech. Pamiętam dobrze, że tam, w tych czeluściach, było mi bardzo miło, spokojnie i cicho. Później, gdzieś z dalekiej ciemności, pojawiała się cudowna jasność i zbliżałem się do niej, odczuwając coraz większą błogość i radość. Czułem, że ta jasność zaprasza mnie do siebie, wabi. Widziałem sam siebie, jak biegnę do niej z otwartymi ramionami. Zawsze wtedy przypominałem sobie jednak moich rodziców, przyjaciół — Jankla, Adama, Francis, Nichę, którzy czekają, abym do nich powrócił. Czułem, że moja wola odgrywa tu decydującą rolę. Wahałem się, nie wiedziałem, co robić. Stawałem przed tym światłem niezdecydowany. Wiedziałem, iż wystarczy zrobić jeszcze jeden krok, żeby złączyć się z nim na zawsze. Wtedy ukazywała mi się twarz Nichy i widziałem łzy w jej oczach. Brała mnie za rękę i prowadziła z powrotem. Nagle znajdowałem się znów sam w ciemności i — robiąc wysiłki, aby się z niej oswobodzić — odzyskiwałem przytomność, zupełnie wyczerpany duchowo i fizycznie. Widząc mój stan, doktor Fiszler powiedział ojcu, że trzeba koniecznie sprowadzić z Krakowa jakiegoś wielkiego profesora, jego znajomego. Po wielu telefonach i prośbach, udało się go przekonać, by przyjechał do mnie taksówką z Krakowa. Zjawił się następnego dnia przed południem. Pamiętam, że nagle w pokoju zrobił się duży ruch, rodzice wyszli mu naprzeciw, a Luśka siedziała na podłodze i płakała. Gdy wszyscy weszli, wydawało mi się, że moje łóżko otacza tłum. Profesor był w pięknym futrze, które tylko rozpiął. Zbadał mnie dokładnie; byłem cały czas przytomny. Powiedział, że mój stan jest bardzo ciężki i trzeba mnie natychmiast operować. Pod brodą mam worek z ropą, który naciska też na krtań i coraz bardziej utrudnia oddychanie, co grozi uduszeniem. Może się okazać, że jest już za późno na przecięcie tego worka i trzeba będzie usunąć mi szczękę. Diagnozę zakończył stwierdzeniem, że jeśli rodzice chcą, abym żył, to on musi natychmiast mnie zabrać do swojego szpitala w Krakowie i jeszcze dzisiaj przeprowadzić operację. Rodzice po naradzie wyrazili zgodę. Profesor polecił taksówkarzowi odpalić samochód, a mnie zaczęto przygotowywać do drogi. Miałem trudności z oddychaniem i byłem półprzytomny. Zacząłem też tracić czucie w rękach i nogach. Posadzili mnie na krześle, otulonego w kołdrę, i już mieli mnie znosić na dół do auta, gdy nagle do pokoju wpadł taksówkarz i oznajmił, że nie może jechać, bo auto się popsuło. — Jak długo trwać będzie naprawa? — spytał profesor. — To będzie długa historia, bo pękła chłodnica. Postanowiono, że tato pójdzie do centrum miasta i postara się o taksówkę lub jakieś inne auto. Było to trudne przedsięwzięcie, bo taksówka była wtedy w Wieliczce czymś raczej niespotykanym, a prywatne samochody też były rzadkością. Położono mnie z powrotem do łóżka. Profesor był cały czas przy mnie i co kilka minut badał mi puls. Mama siedziała obok na krześle i odmawiała psalmy. Widziałem, że łzy płyną jej po policzkach, gdy pochylała głowę nad pożółkłymi kartkami modlitewnika, jakby tam kryło się wybawienie. Nie upłynęła godzina i do pokoju wbiegł zadyszany ojciec, wołając: „Auto czeka na dole!". Znów posadzono mnie na krześle i otulono kołdrą. Wszyscy pomagali, a profesor trzymał moją rękę. Nagle stało się coś nieoczekiwanego. Poczułem silny ból w gardle, zacząłem się dławić i nagle z moich ust z dużą siłą wytrysnął strumień żółtawo–popielatej cieczy, który oblał od góry do dołu piękne futro pana profesora. Zdołałem jeszcze zobaczyć jego zdumioną twarz i przerażenie w oczach mojej mamy i... straciłem przytomność. Otwierając znów oczy, zobaczyłem, jak przestraszona mama wyciera ręcznikiem futro profesora. On odsunął ją i patrząc na mnie powiedział: — Niech pani zostawi to futro i spojrzy na syna — po czym wykrzyknął. — Tu stał się cud! Jeszcze czegoś podobnego nie widziałem! Po kilku minutach, gdy wszyscy już się uspokoili, profesor podszedł do Fiszlera i pogratulował mu: — Pańskie zastrzyki go uratowały. Ja już od dawna twierdzę, że są one w tym przypadku jedyną szansą powodzenia, chociaż wielu kolegów nie chce się z tym zgodzić. Profesor powiedział też, że nie muszę już jechać z nim do Krakowa i że wkrótce wyzdrowieję. Wypisał jakąś receptę i wręczając ją mamie dodał z uśmiechem: — Pani modlitwa widocznie też odegrała tu jakąś rolę. Ojciec chciał mu zapłacić, ale profesor prosił, aby opłacić tylko taksówkę. Ostatecznie zgodził się przyjąć na pamiątkę jeden z obrazów ojca. Znów zacząłem normalnie oddychać. Nigdy wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, że samo oddychanie może sprawiać człowiekowi taką wielką przyjemność. Francis i moi koledzy nadal mnie odwiedzali, a ja zacząłem się wszystkim cieszyć. Nicha przynosiła mi sztuczne kakao. Kiedyś wieczorem odwiedził mnie nawet Zylek i przyniósł mi nową piłkę do gry w nogę. Nie będę tłumaczyć, co znaczyło wtedy posiadać własną i do tego jeszcze nową piłkę nożną — to był fantastyczny prezent. Po dwóch tygodniach byłem już zdrów, co nawet doktora Fiszlera zdziwiło. Widocznie radość przyspieszyła moją rekonwalescencję. Pamiętam, że tato poszedł do bożnicy i zmówił modlitwę dziękczynną za moje cudowne wyzdrowienie. Po jakimś czasie z różnych stron zaczęły napływać niepokojące wieści o prześladowaniach, a nawet morderstwach na Żydach w innych miastach i małych miejscowościach. Dotychczas w Wieliczce było pod tym względem spokojnie, ale te wiadomości wzbudziły wśród Żydów duży niepokój. Nikt nie był pewien, co może nam przynieść jutro. Słyszałem, jak raz tato powiedział do mamy, że trzeba dziękować Panu Bogu za każdy spokojny dzień. To samo mówił nam też nauczyciel fizyki na tajnych kursach, tylko wyrażał to w inny sposób. Twierdził, że człowiek zawsze się uczy. — Może to robić świadomie, tak jak my teraz, lub nieświadomie, to znaczy uczyć się żyjąc. Tak właśnie człowiek daje dowód, że jest istotą myślącą. Niestety, czas, który mamy do dyspozycji stał się tak niepewny, że wy, młodzi adepci sztuki myślenia, musicie bardzo szybko wchłonąć to, na co inni mają wiele lat. Nie ma bowiem nic smutniejszego, jak zejść z tego świata w niewiedzy, na jakim świecie się żyło. Jest to bowiem tak, jakby się w ogóle nie żyło. Dlatego powinniśmy cieszyć się i dziękować za każdy dzień, w którym możecie się uczyć, bo taki dzień poszerza wasze życie o wiele dni. — tu zrobił krótką przerwę i dodał. — Życie to nie tylko godziny, miesiące i lata oddychania, ale też suma naszych wrażeń i wiedzy, którą zdołaliśmy nagromadzić. Wiosna 1941 była bardzo deszczowa i dach naszego domu zaczął przeciekać. Trzeba go było szybko naprawić, ale nigdzie nie można było dostać papy. Ojciec przypomniał sobie, że ma dobrego znajomego, który był właścicielem dużej fabryki papy w Tarnowie i dalej ją prowadzi, chociaż Niemcy mu ją zabrali i umieścili tam zarządcę Niemca. Znajomy ojca nazywał się Fessel, a fabryka — „Papapol". Pomagał on komisarycznemu zarządcy prowadzić fabrykę, podobnie, jak to robił Chaim Schenker w swojej garbarni w Wieliczce. Do jesieni 1941 można było swobodnie opuszczać Wieliczkę i przyjeżdżać do niej. Ojciec postanowił odwiedzić Fessla i poprosić go o kilka rolek papy. Niedaleko fabryki ojciec wpadł w olbrzymią obławę niemiecką. Ze wszystkich stron biegli przestraszeni ludzie i nie wiedzieli, gdzie uciekać, bo ciągle przyjeżdżały nowe ciężarówki, z których wyskakiwali żołnierze. Słychać było krzyki i strzały. W tym ogólnym tumulcie ojciec zobaczył nagle stojącego bezradnie na ulicy, przerażonego Heńka Mansfelda, syna naszego krewnego (tego, który sprzedał zegarek dziadka w Krakowie). Miał on wtedy może osiemnaście lat. Ojciec podbiegł do niego, chwycił go za rękę i krzyknął: „Chodź ze mną!". Weszli w jakąś przejściową bramę i ojcu udało się dotrzeć do „Papapolu", gdzie obaj ukryli się aż do wieczora. Okazało się, że Niemcy zrobili tego dnia w Tarnowie obławę na Żydów, którzy nielegalnie tam przebywali. Jeszcze wtedy nie było w tym mieście getta i wielu Żydów miało nadzieję, że czeka ich tam lepszy los. Wszyscy, których wtedy złapano, zostali rozstrzelani. Heniek Mansfeld uciekł z Krakowa i przebywał w Tarnowie nielegalnie. Ojciec mój uratował mu życie. Latem 1941 przestaliśmy się uczyć, bo nasza nauczycielka została ostrzeżona, że powinna zamknąć kursy. Byłem niezadowolony, bo bardzo je lubiłem. Dawały mi one poczucie, że ja też jestem normalnym człowiekiem, tak jak polskie dzieci, które chodziły do szkoły. Moi rodzice dopytywali się, czy ktoś gdzieś nie uczy żydowskich dzieci, ale wszystkie ich wysiłki spełzły na niczym. Zacząłem więc znowu spędzać przedpołudnia na wałęsaniu się z kolegami po ulicach lub przesiadywaniu u Francis. Nicha przestała robić „krówki", bo zabrakło im miodu i mleka, więc nie mogłem do niej przychodzić. Zaczęliśmy znowu kręcić Zylkowi papierosy i graliśmy też o nie w piłkę nożną. Oprócz Jankla już wszyscy moi koledzy palili. Pewnego poranka usłyszałem na naszej ulicy dzwonek auta straży pożarnej. Szybko się ubrałem i poszedłem zobaczyć, co się stało. Okazało się, że paliła się jakaś szopa. Pożar został szybko ugaszony, udałem się więc z powrotem w stronę domu. Nagle przed jakimś zamkniętym sklepem zobaczyłem człowieka w nie znanym mi mundurze. Zatrzymałem się, bo chciałem się upewnić, czy nie grozi mi niebezpieczeństwo. Ze zdziwieniem zauważyłem, że człowiek ten sprawdza zamki i kłódkę, wiszącą na drzwiach sklepu. Gdyby nie był w mundurze, pomyślałbym, że to złodziej. On jednak miał szeroki skórzany pas i rewolwer u boku, a przez ramię przewieszony wąski pasek, jaki nosili policjanci. Czapkę też miał podobną do policyjnej, tylko w trochę jaśniejszym kolorze. Skończył oglądać zamek i zbliżył się do mnie. — Widzę, że się mnie boisz — powiedział z uśmiechem. Był bardzo sympatyczny, ale mogłem się mylić, więc nic nie odpowiedziałem. Rozważałem tylko, jak mam uciekać, gdyby okazało się to konieczne. — Nie masz się czego bać, ja lubię dzieci — dodał. — Jak ci na imię? — Heniek — odpowiedziałem nieśmiało. — Znałem dużo Heńków i wszyscy byli mili. Ty mi też na takiego wyglądasz. Gdzie mieszkasz? — Niedaleko stąd — wskazałem palcem w kierunku naszego domu. A potem zebrałem całą odwagę i spytałem: — Kim pan jest? Wskazał na blaszaną odznakę na piersiach i na czapkę. Był tam napis „Obchód", ale ja nadal nie rozumiałem. On znów się uśmiechnął. — „Obchód" to jest firma, która strzeże sklepów i domów przed złodziejami. Codziennie rano i wieczorem sprawdzam, czy nie było włamania i czy sklepy są zamknięte. Czasem sprawdzam też w nocy. — A tej nocy było jakieś włamanie? — Nie, ale jeszcze nie wszystkie sklepy sprawdziłem. Jak chcesz, to możesz iść ze mną i sprawdzimy razem. — Ale ja jestem... Żydem — powiedziałem ze wstydem. On znowu się do mnie uśmiechnął i tym razem jego uśmiech był jeszcze sympatyczniejszy. — Powinieneś być z tego dumny — powiedział poważnie i jakby chcąc podkreślić swoje słowa popatrzył mi w oczy i pokiwał głową. — Dlaczego mam być z tego dumny? — spytałem, patrząc na niego z niedowierzaniem. — Bo dzisiaj są takie czasy, że kto cierpi, ten ma powód do dumy. Nie bardzo rozumiałem, o co mu chodzi, ale spodobało mi się to, co powiedział. Razem przeszliśmy całe Klasno, sprawdzając sklepy. Później pożegnał się ze mną i zaproponował, bym mu towarzyszył także wieczorem. Odtąd chodziłem z nim dwa razy dziennie i pomagałem mu sprawdzać, czy sklepy są zamknięte. Okazało się, że jest to nauczyciel gimnazjum, który stracił posadę, bo nieostrożnie powiedział na lekcji coś, czego nie wolno było powiedzieć. Odtąd nie było dla niego miejsca w szkolnictwie. Znalazł więc sobie pracę strażnika w firmie „Obchód". Podczas tego wspólnego chodzenia dawał mi regularne wykłady, codziennie na inny temat. Mówił bardzo interesująco i, co najważniejsze, językiem zrozumiałym dla mnie. Bardzo mu zależało, abym rozumiał, co mówi i często tłumaczył mi w różny sposób ten sam temat. Pozwalał mi nawet nosić czasem swój pasek, z czego byłem bardzo dumny. Ja mówiłem do niego „panie Stanisławie", a on do mnie „Heniuś". Były to najlepsze prywatne lekcje, jakie otrzymałem w życiu i do tego jeszcze zupełnie bezpłatne. Przyzwyczailiśmy się do siebie i czekali jeden na drugiego, codziennie rano i wieczorem, w umówionym miejscu. Moi rodzice pozwalali mi na to, bo dowiedzieli się, że pan Stanisław jest porządnym człowiekiem i że był bardzo lubianym nauczycielem. Mój ojciec w tym czasie poznał jednego Żyda z Niemiec, z którym się zaprzyjaźnił. Był on podobno bardzo znanym aktorem w Berlinie. Niemcy wysiedlili go do Polski — lub też trafił do niej z własnej woli — i po wielu tarapatach trafił do Wieliczki. Nazywał się Gottowt, miał mniej więcej sześćdziesiąt lat. Człowiek ten był zupełnie bezradny. Mój ojciec zaczął się nim opiekować. Znaleźć dla niego pokój w Wieliczce było prawie niemożliwe, bo całe miasteczko zapchane było żydowskimi uchodźcami. Wieliczkę nadal jeszcze uważano za najspokojniejsze miejsce dla Żydów. Gottowt mieszkał u nas i spał na składanym łóżku. Po jakimś czasie ojciec wpadł na pomysł, że można odnowić przybudówkę w domu, gdzie mieszkała ciocia Libka — i tam zrobić pokój dla pana Gottowta. Chaim Schenker znów przysłał robotników z garbarni i w ciągu kilku dni w przybudówce powstał duży, ładny pokój. Pozostał tylko problem dachu, który trzeba było przykryć papą. Ojciec więc znowu pojechał po nią do Tarnowa. Tym razem okazało się, że pan Fessel jest pod dużą kontrolą i nie może dostarczyć papy bez wiedzy niemieckiego komisarza. Przyrzekł jednak ojcu, że postara się znaleźć jakieś wyjście i zaprosił go, by został na noc. Nazajutrz rano Fessel poszedł do „Papapolu", a ojciec został w jego mieszkaniu. W południe przyszedł posłaniec od pana Fessla i zabrał ojca do fabryki, gdzie wprowadzono go do gabinetu komisarza. Fessel przedstawił go: „To jest ten znany malarz portrecista, Schönker, o którym panu opowiadałem ". Komisarz, ku zdumieniu ojca, wyciągnął do niego rękę i powiedział: „Guten Tag". Okazało się, że Fessel przekonał tego Niemca, żeby zamówił sobie u ojca portret. Ojciec pojechał fabrycznym autem po farby i wszystko, co było mu potrzebne, i jeszcze tego samego dnia zaczął malować portret komisarza. W sumie namalował jemu i jego żonie kilka portretów. Auto „Papapolu" przyjeżdżało po niego co kilka dni i za każdym razem przywoziło rolkę papy albo trochę żywności, co stanowiło dla nas dużą pomoc. Pokój pana Gottowta został wykończony i jako tako umeblowany. Na ścianie wisiały dwa obrazy ojca, a przy wejściu stała mała rzeźba, którą podarował mu Hochman. Pan Gottowt był tak uradowany, że wszystkich nas wycałował i zapewniał, że to najszczęśliwszy dzień w jego życiu. W ogóle Gottowt był bardzo pogodnym człowiekiem. Robił wrażenie wiecznie zadowolonego i miał takie dziwne powiedzenie: na pytanie „wie geht's?", czyli „jak się miewasz?", zawsze odpowiadał z uśmiechem: „alles in Butter", co oznaczało, że wszystko idzie jak po maśle. Ojciec mówił wtedy, że po tym powiedzeniu można poznać, jaki to przyjemny i sympatyczny człowiek. Wszyscy go lubiliśmy, bo miał cudowny humor. Ciocia Liba też czuła się bezpieczniej, gdy ktoś jeszcze mieszkał w ich domku. Gottowt pomagał jej w różnych pracach. Najbardziej lubiła go jednak nasza trójka: ja, Francis i Felusia. Gottowt urządzał dla nas spektakle i występował przed nami, tak jakby był na prawdziwej scenie. Nie zawsze rozumieliśmy, o co chodzi, ale widzieć go, jak dla nas występuje, to było przeżycie. Czasem dochodziły tragiczne wieści o prześladowaniu Żydów, ale Gottowt nic sobie z tego nie robił. Raz spytałem go, czy się nie boi. Odpowiedział, że nie, bo prawdziwy aktor żyje nie tylko swoim życiem, lecz także życiem tych, których przedstawiał. On przeżył już w ten sposób wiele tragedii, wiele razy umierał i rodził się na nowo. Za każdym razem były nowe radości, nowe szczęście i nowe tragedie. Życie zawsze ma swoją ciągłość, bo jego sednem nie jest jedzenie, spanie i pocenie się aż do śmierci. Sednem życia jest jego ciągłość i jak najlepsze odegranie swojej roli na każdym odcinku. Życie bowiem jest wieczne. — Dlaczego więc mam się bać? — spytał. — Ja jednak się boję, może dlatego, że nie jestem aktorem. Gottowt popatrzył na mnie z uśmiechem: — Ty też jesteś aktorem. Każdy człowiek jest aktorem, chociaż o tym nie wie. Spędzałem z nim coraz więcej czasu. Zaraz po obchodzie z panem Stanisławem, przychodziłem do Gottowta. Moi koledzy byli trochę niezadowoleni z mojej nowej znajomości, bo mniej z nimi przebywałem, ale Gottowt tak mnie przyciągał, że w żadnym wypadku nie byłem gotów z niego zrezygnować. Przynosiłem mu też często, tak zresztą jak i cioci Libie, paczki z jedzeniem, bo ojciec zaczął malować jeszcze dwóch innych komisarzy niemieckich w Tarnowie i dostawał od nich żywność. Latem 1941 przyjechał z Krakowa do Wieliczki Iziu Grossfeld z żoną Madzią i dwunastoletnim synem Adasiem. Iziu był synem drugiej żony mojego dziadka. Prowadził wypożyczalnię książek w Krakowie. Był też znanym filatelistą. Bardzo się zaprzyjaźniłem z Adasiem. Pan Gottowt zgodził się, aby i on brał udział w naszych spektaklach. Miałem teraz więcej czasu, bo pewnego dnia moje chodzenie z panem Stanisławem się skończyło. Powiedział mi, że zmienił się u nich kierownik i nowy zabronił mu brać mnie na obchód. Żegnając się, obaj mieliśmy łzy w oczach. Pan Stanisław powiedział, abym się nie martwił, bo on też nie zamierza przez całe swoje życie sprawdzać zamków i kłódek. Widząc moje przygnębienie, Adaś próbował mnie pocieszać, a gdy nic nie pomagało, zaproponował mi, abyśmy razem chodzili sprawdzać sklepy. „Nie musimy przecież pracować w firmie «Obchód», aby to robić" — powiedział, jakby to było jego ulubione zajęcie. Zgodziłem się i po kilku dniach moje przygnębienie minęło i znowu zacząłem się śmiać. Z wdzięczności przedstawiłem Adasia moim kolegom, którzy nauczyli go grać w piłkę nożną. Adaś dotychczas mało przebywał na świeżym powietrzu, bo całymi dniami albo czytał książki, albo oglądał swoje albumy ze znaczkami. Był bardzo inteligentny. Pamiętam, że miał książkę Chemia zdobywa świat, którą znał prawie na pamięć i robił mi z niej wykłady. Największym jednak przeżyciem dla mnie był w tym czasie nowy świat, który się przede mną otworzył — świat znaczków. To nie do wiary, ile uczucia w nie wkładaliśmy, ile różnorodnych i cudownych rzeczy dzięki nim poznałem. Tyle historii, słynnych ludzi, egzotycznych krajów przemawiało z nich do mnie. Adaś umiał coś powiedzieć o prawie każdym znaczku, a gdy nie wiedział, pytał ojca. Mieszkali blisko centrum Wieliczki. Jakiś ich bliski znajomy, Polak, wynajął im swoje mieszkanie, a sam pojechał do matki na wieś. On też był filatelistą i ojciec Adasia płacił mu za czynsz znaczkami. Czasem zostawałem u nich na noc, bo nie mogłem się dość nacieszyć widokiem znaczków. Zacząłem je też sam zbierać i Adaś oddawał mi dublety. Biorąc pod uwagę panujące wokół warunki, mogliśmy dziękować Bogu, iż nie jest nam gorzej. Tato sprzedał brylant mamy i z tego żyliśmy. W Wieliczce nie było getta i Żydzi łudzili się nadzieją, że ten względny spokój będzie trwał aż do końca wojny, która przecież musi się kiedyś skończyć. Jedynym, który ostrzegał, był Gottowt. Słyszałem, jak raz powiedział do ojca, że wszyscy ludzie w Wieliczce są jak uśpieni i łudzą się, że ten spokój będzie trwał wiecznie. — Po dużej ciszy przychodzi burza. Ja dobrze znam hitlerowców i wiem, do czego oni są zdolni. — Więc co Żydzi mają robić? Nie mają przecież żadnej możliwości ratunku. Swoim milczeniem narody świata skazały nas na śmierć — odpowiedział ojciec. — Wiesz Leo, śmierć to nie jest najgorsza rzecz, jaka może człowieka spotkać. Ojciec popatrzył na niego ze zdziwieniem, a Gottowt dodał: — Śmierć jest tylko wtedy najgorszą rzeczą, jeżeli człowiek się do niej nie przygotowuje. — Przygotować się do śmierci, to tak, jakby się jej poddać. Ja chcę walczyć o życie, a nie poddawać się śmierci. Gottowt jednak pozostawał przy swoim. — Ty sam mówisz, Leo, że narody świata skazały nas na śmierć, więc po co się łudzić? — Nie zginiemy wszyscy, a ci, co przeżyją, opowiedzą, co tu się stało i odsłonią głębię hańby tych, co skazali nas swoim milczeniem. To będzie obowiązek tych, co przeżyją. Dlatego każdy z nas musi walczyć o swoje życie. — Ty, Leo, jesteś wielkim optymistą, jeżeli sądzisz, że narody świata będą w ogóle chciały zastanawiać się nad tym oskarżeniem. — Wiem, że nie będą chciały, ale zmusi je do tego wyrok historii i wierzę, że świat już nie będzie taki jak przedtem. Wierzę, że będzie lepszy. Widząc powątpiewanie na twarzy Gottowta, ojciec powiedział: — Radzę więc tobie też nie poddawać się i walczyć o życie. Gottowt uśmiechnął się: — To będzie zależało od Wielkiego Reżysera — i wskazał palcem na niebo. — Trzeba też jednak wiedzieć, kiedy zejść ze sceny. Pod koniec roku 1941 ojciec znów zaczął malować — tym razem jakiegoś generała z Gliwic. Generał ten był na przyjęciu w Tarnowie u jednego z komisarzy, których ojciec malował, i widząc jego portret wyraził życzenie, aby jego też sportretował. Ojcu było to bardzo na rękę, bo dostał przepustkę i mógł się swobodnie poruszać. Po drodze kupował dla nas we wsiach jedzenie, które było dużo tańsze niż w Wieliczce. W tym czasie nie można już było opuszczać miasta bez specjalnego pozwolenia. Przy okazji ojciec zaproponował komisarzowi z Tarnowa, że namaluje mu jeszcze jeden obraz, na co ten się zgodził. 11 grudnia oddziały SS zrobiły w Tarnowie wielką obławę. Znalazł się tam przypadkowo także mój ojciec. Łapano Żydów na ulicy i wyciągano z mieszkań. Gazeta Göbbelsa „Das Reich" pisała później, że w Tarnowie zlikwidowano żydowskie powstanie. Mój ojciec też został złapany i razem z innymi postawiony na jakimś placu pod murem. Co dziesiąty Żyd został zastrzelony. Ojciec ocalał, ale musiał, na polecenie esesmana, ciągnąć wraz z drugim Żydem ciała zabitych do bramy. Na placu stały już zielone auta policyjne z żołnierzami SS, którzy mieli odwieźć aresztowanych Żydów. W oczach tego esesmana ojciec zobaczył zły błysk i poczuł, że on chce go zastrzelić. Gdy położył ostatniego trupa w bramie, zaczął z całych sił biec do policyjnego auta i wskoczył do niego. Tam esesman nie mógł do niego strzelać, bo obok siedzieli żołnierze SS, pilnujący aresztowanych. Esesman podbiegł do auta i uderzył ojca kolbą karabinu w głowę, raniąc go. Na szczęście miał kapelusz i to uratowało mu życie. Ojciec obawiał się nowego ciosu, ale auto ruszyło z miejsca. Przywieziono ich do więzienia w Tarnowie, gdzie musieli oddać wszystkie swoje rzeczy. Ojciec oddał portfel, w którym był też list od majora von Greifa z Oświęcimia, że uratował niemieckiego lotnika. Następnie wepchnięto ich do małych cel, po kilkadziesiąt osób w każdej. Tam ktoś zrobił ojcu bandaż z koszuli i zatamował mu krew. W celi panował straszny zaduch i ludzie zaczęli mdleć. Nie dano im nic jeść ani pić. W nocy wpadli do celi pijani Niemcy i wyciągnęli wszystkich na korytarz. Rozkazano im spuścić spodnie i kalesony i z wypiętymi tyłkami stać twarzą do ściany. Niemcy bili ich pejczami, a więźniowie musieli krzyczeć po niemiecku: „Ja jestem winien wybuchu wojny z Ameryką!" (właśnie tego dnia, 11 grudnia 1941, Hitler wypowiedział wojnę Stanom Zjednoczonym). Ten proceder powtarzali co noc. Więźniowie nie dostawali prawie nic do jedzenia i bardzo mało wody. Starsi ludzie leżeli na innych w półomdleniu. Ojciec powiedział potem mamie, że zaczął przygotowywać się na śmierć, bo czuł się bezradny. Wtedy zrozumiał, co miał na myśli Gottowt. Po kilku dniach wywołano go nagle z celi. Oddano mu jego rzeczy i bez słowa wypuszczono z więzienia. Zapewne Niemcy znaleźli w jego portfelu list o uratowaniu lotnika. Ojciec był prawdopodobnie jedynym, którego wypuszczono wtedy na wolność. Wszystkich innych wysłano do Auschwitz, gdzie zostali zamordowani. Do Wieliczki doszły już wtedy wiadomości o obławie i mordach w Tarnowie. Ponieważ mój ojciec nie wrócił w umówionym czasie, mama bardzo się bała, że został zamordowany. Pamiętam dobrze tę chwilę, gdy żarliwie odmawiała psalmy, a łzy kapały na mokre już kartki modlitewnika. Luśka stała przy mnie, bardzo smutna, tak jakby rozumiała, o co chodzi, a ja patrzyłem przez okno, wychodzące na tył naszego domu. W myśli odmawiałem modlitwę, której nauczono mnie w przedszkolu. Nie ograniczałem się do jej słów, lecz także swoimi własnymi słowami bardzo prosiłem Pana Boga, by nie zabierał mi ojca. W pewnej chwili zobaczyłem z daleka jakąś postać, która powoli szła w stronę naszego domu. Postać ta miała coś białego na głowie. Nagle... moje serce prawie stanęło z wrażenia i radości — poznałem ojca. Chciałem powiedzieć o tym mamie, ale głos odmówił mi posłuszeństwa i zdołałem wykrztusić tylko kilka nieartykułowanych dźwięków. Mama podniosła głowę znad modlitewnika, a ja wskazałem jej ręką na okno. Podbiegła i poznając ojca krzyknęła: „Dzięki Ci, Boże!", po czym usiadła na krześle, tak jakby nagle opuściły ją siły. Wszyscy wybiegliśmy z domu na jego spotkanie. W sobotę ojciec znów odmówił modlitwę dziękczynną, tym razem za swoje ocalenie. Przeżycia ojca w Tarnowie wstrząsnęły naszą rodziną i uświadomiły nam, że względny spokój w Wieliczce może się w każdej chwili skończyć. Zaczęły też do nas dochodzić nowe, straszne wieści o prześladowaniach Żydów w okolicznych miejscowościach. Morderstwa były tam już na porządku dziennym. Mama błagała ojca, by przestał podróżować, ale on uważał, że może w ten sposób uda mu się nawiązać z kimś kontakt i znaleźć miejsce, gdzie moglibyśmy przejść na aryjskie papiery. Jednak, pomimo poszukiwań, nie znalazł żadnego człowieka, któremu można byłoby zaufać. Wielu ludzi w Wieliczce łudziło się, że Niemcy mają co do tej miejscowości inne plany, bo jednak pozwolili Judenratowi zorganizować kuchnię dla biednych Żydów, która już w pierwszych miesiącach 1942 roku rozdzielała ponad 1200 posiłków dziennie. Judenrat stworzył też warsztaty, w których szyto mundury dla Wehrmachtu i ci, co tam pracowali, mieli nadzieję, że to ich uratuje. Ojciec jednak nadal nie przestawał szukać jakiejś możliwości ratowania nas i przedłużał, jak tylko mógł, malowanie obrazów. Czasem przy okazji dowiadywał się czegoś od Niemców i przekazywał te wiadomości znajomym. W Tarnowie było coraz więcej obław i mordów na Żydach, ale ojciec nie przerywał swoich podroży. Stawał się jednak coraz bardziej pesymistyczny. W pierwszej połowie czerwca 1942 Niemcy wysłali 3500 Żydów z Tarnowa do Bełżca. Kilka dni później wysłano tam na zagładę kolejne 10 tysięcy tarnowskich Żydów. Niemiecka machina śmierci zaczęła pracować pełną parą. Zaraz po tej wywózce założono getto w Tarnowie. Ojciec wykorzystywał swoją przepustkę, by wchodzić i wychodzić z getta, gdzie czasem zmuszony był spać, gdy późno kończył malowanie. Było to miejsce bardzo niebezpieczne, ale musiał to robić, bo ci, których malował, wiedzieli, kim jest i gdzie mieszka. Ojciec obawiał się, że jeśli się u nich nie zjawi, mogą posłać po niego gestapo. Teraz za każdym razem, kiedy wyjeżdżał z Wieliczki, żegnał się z nami, jakbyśmy widzieli się po raz ostatni. Wkrótce jednak wyjazdy ojca się skończyły. Generał opuścił Gliwice, a w Tarnowie ojciec wykonał ostatni portret komisarza. Musiał oddać swoją przepustkę, a bez niej nie mógł już opuszczać Wieliczki. Skończyły się próby znalezienia dla nas jakiegoś bezpiecznego miejsca. Na początku lipca 1942 dziwny niepokój ogarnął wszystkich Żydów w Wieliczce. Nagle cała atmosfera miasteczka się zmieniła, wszyscy czuli, że coś wisi w powietrzu. Instynkt samozachowawczy ostrzegał nas i napinał nasze nerwy. Udzielało się to też dzieciom — w naszych rozmowach pojawił się temat śmierci. Jankiel powiedział mi, że śnili mu się w nocy żołnierze śmierci, którzy otoczyli Wieliczkę. Byli w czarnych mundurach, a zamiast oczu mieli żarzące się węgle. Adam mówił, że gdyby Niemcy przyszli po niego, to da się zastrzelić, tak jak jego ojciec — i zaczął nam pokazywać, jak to będzie wyglądało. Pochylał się to na jedną, to na drugą stronę, wykrzykując: „Trach! Trach!", co miało oznaczać strzały. Patrząc na to, Zylek powiedział do mnie: „Widzisz Heniu, są ludzie, dla których śmierć nie jest taka straszna ". Ja nie chciałem się z tym pogodzić. W ogóle nie mogłem dopuścić do siebie takiej myśli, bo chciałem żyć. Bardzo chciałem żyć! Szukałem więc kogoś, kto by mnie pocieszył. Chciałem usłyszeć od kogoś, że jeszcze jest nadzieja i że może to najgorsze nas nie spotka. Wszyscy jednak ogarnięci byli strachem, bo właśnie wtedy, w lipcu 1942, Niemcy zażądali od Żydów olbrzymiej kontrybucji i nie było pewne, czy Judenratowi uda się zebrać żądaną kwotę. Adaś powiedział mi, że zaczął wyjmować znaczki z albumów i wkładać je do małych papierowych torebek, które łatwiej będzie zabrać ze sobą w razie ucieczki. Zaproponował, abym mu pomógł. Trzeba posegregować znaczki i zadbać, żeby wszystkie były w odpowiednich torebkach. W normalnej sytuacji byłbym zadowolony z takiego zajęcia, ale teraz odmówiłem, bo czułem, że nie mam do tego cierpliwości. Miałem wtedy wprawdzie dopiero jedenaście lat, ale czułem się o wiele starszy. Ogólne przygnębienie Żydów w Wieliczce przelało się też na mnie. Czułem się jak odrętwiały. Szukałem kogoś, kto by mnie z tego odrętwienia wydobył. Nawet Francis, która dotychczas zawsze była w dobrym humorze, stała się poważna i milcząca. Zastawałem ją często w zadumie, jakby oderwaną od wszystkiego, co ją otaczało. Zapytałem ją raz, czy się boi. Ku mojemu zdumieniu, odpowiedziała zupełnie spokojnie: — Nie, nie boję się... Nie, nawet śmierci się nie boję. Po czym spytała mnie: — A ty się boisz? — Ja się boję śmierci — przyznałem się, bo chciałem być wobec niej szczery. Nie mogłem zrozumieć, jak można się jej nie bać. — Jak to się robi, żeby się nie bać śmierci? Jej odpowiedź jeszcze bardziej mnie zaskoczyła. — Nie wiem, jak ty to możesz zrobić, ale ja mam zapewnienie — powiedziała z pewnym wahaniem, tak jakby się zastanawiała, czy w ogóle mi to powiedzieć. — Jakie zapewnienie? Na co Francis zupełnie poważnie i jak gdyby w zadumie odpowiedziała: — Kilka razy w nocy ukazał mi się anioł i powiedział, że gdy przyjdzie moja chwila, to weźmie mnie do siebie i w nowym świecie będzie mi dobrze. Byłem oszołomiony tą rozmową, ale wydawało mi się, że Francis fantazjuje. — Mówiłaś o tym mamie albo Felusi? — Nie, ty jesteś jedyny, który o tym wie. Nie mogłem powstrzymać się od pytania: — I nie byłoby ci smutno opuścić ten świat? Mamę, Felusię i mnie? — Byłoby mi smutno, ale najsmutniej byłoby mi opuścić moje lalki i zostawić je same. — Zostawić je same? — powtórzyłem jej słowa — Przecież twoje lalki nie żyją. Popatrzyła na mnie, jakby nie rozumiała, co do niej mówię. — Moje lalki żyją swoim życiem, związanym ze mną. Jeśli ja odejdę z tego świata, to i one przestaną żyć. Była to dziwna rozmowa, później jeszcze wiele razy o niej myślałem. Pewnego razu poszedłem do Francis, ale nie zastałem jej w domu. Wstąpiłem więc do Gottowta, który gotował akurat coś na prymusie. — Wie geht's? — spytałem go, jak zwykle. Gottowt odwrócił się do mnie z promiennym uśmiechem. — Alles in Butter — odpowiedział, tak jakby mi miał do przekazania jakąś radosną wiadomość. — Co jest w maśle? — zapytałem. Równocześnie poczułem, że lżej mi się robi na sercu, bo znalazłem człowieka, który jeszcze zachował dobry humor. Gottowt podszedł do mnie, popatrzył mi w oczy i pieszczotliwie ujął mnie pod brodę. — Całe życie ludzkie jest w maśle. — Ja tego nie czuję. — Bo nie chcesz tak czuć. Jeśli zdecydujesz się tak czuć, to będziesz się tak czuł. To zależy tylko od ciebie, a nie od kogoś innego. Nawet nie od sytuacji, w jakiej się znajdujesz. To jest tylko twoja decyzja. — Ale... ale... grozi nam, że Niemcy nas zabiją — odpowiedziałem z bojaźnią w głosie. Gottowt usiadł na krześle i przyciągnął mnie do siebie. — Niemcy nas nie zabiją, tylko zabiją samych siebie. — Ale my możemy odejść z tego świata, stracić życie — powiedziałem płaczliwym głosem. — Możemy odejść z tego świata, ale życia nie stracimy, bo ono jest wieczne i niezależne od Niemców. Żyj i ciesz się z każdego dnia, bo to jest życie, które otrzymałeś. Życie zawsze jest wielkim darem niebios, nawet gdy człowiek cierpi. Popatrzyliśmy się na siebie i nagle poczułem się dużo lepiej. Wydawało mi się, że znów jestem panem samego siebie i tylko ja decyduję o swoim życiu. — Alles in Butter? — spytał Gottowt. Roześmiałem się i odpowiedziałem: „Alles in Butter". Wtedy po raz ostatni usłyszałem to z jego ust. Judenratowi w Wieliczce udało się w końcu zebrać żądaną przez Niemców kwotę i kontrybucja w wysokości 150 tysięcy złotych została zapłacona. Atmosfera strachu i niepokoju jednak nie minęła, bo Niemcy zaczęli koncentrować w Wieliczce coraz więcej Żydów z okolicznych wsi i miasteczek. Dla mojego ojca było jasne, że Żydów w Wieliczce spotka nieszczęście. Już nieraz podczas swych podroży widział, że tam, gdzie ma miejsce koncentracja Żydów, zaraz potem następuje wysiedlenie do obozów śmierci. Uciekać nie było gdzie, postanowił więc zbudować dla nas bunkier, w którym mieliśmy się schować podczas akcji. Jeszcze wtedy nie znano pojęcia Judenrein (oczyszczony z Żydów). Przeważnie taka akcja trwała dzień–dwa. Pewną liczbę Żydów wysyłano, a reszta dalej żyła na swoim miejscu, aż do następnego wysiedlenia. Tak się to dotychczas odbywało w okolicznych miastach. Trzeba było przetrwać akcję, a później znowu następował jakiś czas względnego spokoju. Ojciec postanowił zrobić bunkier w naszym mieszkaniu, pod podłogą, która była podniesiona; między nią a sufitem magazynu pod nami był duży odstęp. Znajomi polecili ojcu dobrego i zaufanego stolarza, Polaka, na którym można było polegać, że nas nie wyda. Zrobił on w podłodze klapę, którą można było otworzyć i tak ją dopasował, że była prawie niewidoczna. Pod klapą było kilka schodków do schowka. Ojciec zawiadomił ciocię Libę, że ma duży bunkier i zaproponował jej, że może się tam z nami schować. Ona miała już jednak zapewniony schowek na wsi, u Polki, właścicielki domku, w którym mieszkała (albo może u jej krewnej). Po skończeniu pracy i wysmarowaniu podłogi czerwonym pokostem, klapy do naszego bunkra w ogóle nie było widać. Zakryli ją jeszcze dywanikiem, na którym postawiono stół. Ojciec był zadowolony i zapłacił stolarzowi żądaną sumę. Był to sympatyczny człowiek i trzeba przyznać, że bardzo się starał. Po zapłacie usiedli przy stole i pili herbatę. Stolarz powiedział wtedy ojcu, że zrobił, co mógł, ale jego zdaniem taki bunkier jest bardzo niepewny, bo Niemcy mogą chodzić z psami, które natychmiast wyczują ludzi, a ponadto nie wiadomo, jak długo taka akcja może trwać i czy Klasno nie będzie jeszcze długo potem obstawione przez Niemców. — Więc co możemy zrobić? — spytał ojciec. Stolarz zastanowił się przez dłuższą chwilę, tak jakby rozważał różne możliwości, po czym powiedział: — Jestem gotów schować was u mnie. Mam duże gospodarstwo pod Wieliczką, bez sąsiadów. Tam będziecie o wiele bezpieczniejsi, a ja warn już powiem, kiedy będzie można wrócić do Wieliczki. Rodzice naradzili się w sypialni i po ustaleniu zapłaty, jaką stolarz za to weźmie, zgodzili się. Postanowiono, że gdy sytuacja w Wieliczce jeszcze się pogorszy, przyjdziemy do niego. Ojciec był jednak zadowolony, że zrobił ten bunkier, bo gdyby nas coś nagle zaskoczyło, dawało nam to szansę ratunku. Sytuacja w Wieliczce była niejasna. Z jednej strony coraz więcej Żydów napływało do miasta, co stanowiło nieodzowny znak zbliżającej się akcji, a z drugiej — Niemcy w połowie sierpnia polecili Judenratowi zorganizować w ciągu tygodnia żydowski szpital. Ojciec mój uważał, że jest to tylko próba odwrócenia uwagi i uśpienia czujności Żydów. Zawiadomił Gottowta o naszym bunkrze oraz że może go używać. Gottowt podziękował, ale powiedział, że ma inne plany. Ojciec chciał też zawiadomić Hochmana, ale ten nagle zniknął z miasta. 20 sierpnia Niemcy zaczęli masowo przesiedlać do Wieliczki Żydów z Niepołomic i Dobczyc. Dla ojca był to znak, że zaczyna się coś wielkiego i nazajutrz zawiadomił naszego znajomego stolarza, by zabrał nas do siebie. Przyjechał późnym wieczorem furmanką. Przebraliśmy się za chłopów i ruszyliśmy z nim polnymi drogami. Luśka cały czas spała i ja też chwilami drzemałem. Pamiętam, że była jasna noc. Po jakimś czasie zatrzymaliśmy się koło dużej wiejskiej szopy. Nasz znajomy pomógł nam zejść z furmanki i wszyscy weszliśmy do środka. Świeciła się jedna żarówka. Była tam obora dla kilku krów, stał też koń. Udaliśmy się do drugiej połowy szopy, gdzie trzymano siano. Stolarz odsunął kilka wiązek siana, podniósł jakąś klapę i zobaczyliśmy ciemny otwór. Wszedł tam pierwszy i pomógł zejść każdemu z nas. Było tam bardzo mało miejsca, ale jakoś się usadowiliśmy. Mieliśmy małą latarkę na baterie. Stolarz powiedział, że w dzień jest trochę światła ze szpary przy ścianie. Szpary nie widać, bo jest przykryta grubym szkłem. Dostaliśmy wodę, pół bochenka chleba, kawałek masła i kilka jabłek. Stało też puste wiadro. „Kilka dni tu wytrzymacie. Ja codziennie przyniosę warn jeść. Nie macie się czego bać, tu was nikt nie znajdzie" — powiedział, chcąc podtrzymać nas na duchu. Zaznaczył też, że ściany i podłoga bunkra są wyłożone papą i deskami, aby nie było wilgotno. W bunkrze były materace ze słomy, na których się położyliśmy. Moja mama, świecąc sobie latarką, powiedziała jakiś ustęp z psalmów i pocałowała mnie i Luśkę. Psalmy towarzyszyły jej przez całe życie i była święcie przekonana, że to pomaga we wszystkim, o co prosi. Okazało się, że opuściliśmy Wieliczkę w ostatniej chwili. Na drugi dzień, 22 sierpnia 1942 roku nad ranem, została otoczona przez niemiecką żandarmerię i wszystkie drogi do niej były kontrolowane. Nikt już nie mógł opuścić miasta. Nasz gospodarz przyniósł nam rano coś do jedzenia i opowiedział o tym. Byliśmy pewni, że akcja się zaczęła i za dzień–dwa będzie po wszystkim. Okazało się, że w tym bunkrze jest bardzo mało powietrza. Stolarz wziął mnie i ojca do innego schowka, u niego w domu na strychu, tuż pod dachem. Spędziliśmy tam niesamowicie ciężki dzień, bo dachówki były rozgrzane od słońca i w schowku było gorąco jak w piecu. Po południu, gdy nasz gospodarz przyniósł nam znowu coś do jedzenia, byliśmy bliscy omdlenia. Ja ciągle zapadałem w półsen i ojciec mnie budził. Mieliśmy szczęście, że były tam butelki z wodą i cały czas piliśmy, bo inaczej nie wyszlibyśmy z tego schowka żywi. Ojciec poprosił, by wziął nas z powrotem, tam gdzie była mama z Luśką. Wieczorem wróciliśmy do bunkra w szopie. Gospodarz poprawił coś, aby było tam więcej powietrza. Przeszedł następny dzień, ale z Wieliczki, z którą nasz gospodarz był w kontakcie, nie przychodziły żadne wiadomości o akcji. 24 sierpnia dowiedzieliśmy się, że otworzono tam szpital żydowski, co dawało nadzieję, że wszystko jakoś się ułoży. Ale już następnego dnia, 25 sierpnia, do Wieliczki przybyły specjalne oddziały Einsatzkommando SS — zawodowi mordercy, którzy specjalizowali się w masowych mordach. Wtedy dopiero rozpoczęła się akcja w Wieliczce. Sen Jankla spełnił się. 26 sierpnia wczesnym rankiem zastrzelono jedenastu Żydów koło komendy żandarmerii niemieckiej, która mieściła się w dzielnicy zwanej „Lekarką" i tam też ich pochowano. W południe tego dnia Niemcy ewakuowali ponad stu chorych ze szpitala żydowskiego, który otworzony został, na ich rozkaz, dwa dni wcześniej — odwieźli ich autami ciężarowymi w niewiadomym kierunku. Brutalność tej ewakuacji przeszła wszelkie możliwe do wyobrażenia granice. Chorzy zostali pobici i wrzuceni do aut, jak się wrzuca worki. Wieczorem nasz gospodarz, bardzo przestraszony, przyniósł nam wiadomość, że chorzy ci zawiezieni zostali do lasu w Niepołomicach, na wzgórze, które nazywano „Kozią Górką" i tam rozstrzelani. Tam też pogrzebano ich w masowym grobie. Lekarze tego szpitala, Żydzi, nie wiedzieli, gdzie odwieziono chorych, ale widzieli, jak Niemcy ich traktowali. Rozmiar tej zbrodni był tak olbrzymi i nie do pojęcia dla normalnego człowieka, że tego samego dnia po południu kilkadziesiąt osób, lekarzy i sióstr tego szpitala, urządziło w biurach Judenratu protestacyjne zebranie przeciwko nieludzkiemu traktowaniu chorych przez Niemców. Nawet wtedy jeszcze lekarze, a także cały personel szpitala, nie zdawali sobie sprawy, z kim mają do czynienia. Dotychczasowy względny spokój w Wieliczce uśpił czujność Żydów. Koniec był jednak okrutny i nieodwracalny. Wszyscy uczestnicy tego wiecu protestacyjnego zostali jeszcze w budynku Judenratu ciężko pobici przez Niemców, a następnie załadowani na auta ciężarowe — krótko potem zastrzeleni na Koziej Górce i pogrzebani koło swoich pacjentów. O tym wszystkim dowiedzieliśmy się dużo później. Tego dnia nasz gospodarz był bardzo zmieniony; widać było, że prowadzi ze sobą wewnętrzną walkę. Oznajmił nam, że wygląda na to, iż to nie jest normalna akcja, dlatego nie może nas dłużej przechowywać, narażać siebie i swojej rodziny. Niemcy chodzą po całej okolicy i szukają Żydów. Znaleziony Żyd zostaje natychmiast zastrzelony. Kręci się też wielu denuncjatorów, którzy wydają Żydów. Musimy go w nocy opuścić i szukać dla siebie jakiegoś innego ratunku. Ojciec uspokoił go i dał mu pieniądze, aby nas trzymał jeszcze kilka dni. W nocy słyszeliśmy strzały na łąkach, niektóre bardzo blisko nas. Tej nocy gospodarz przychodził jeszcze dwa razy i za każdym razem ojciec dawał mu pieniądze. On zaś przekazywał nam coraz to straszniejsze wiadomości. Tego dnia Niemcy ogłosili, że wszyscy Żydzi w Wieliczce mają do godziny siódmej wieczorem zgromadzić się na rynku. Powiedziano im, że nazajutrz, czyli 27 sierpnia, mają się o siódmej rano zebrać na łąkach w Bogucicach, przy torach, niedaleko stacji kolejowej Wieliczka. Żydzi mieli zaopatrzyć się w jedzenie na cztery dni i wolno im było zabrać ze sobą 10 kilogramów rzeczy na rodzinę. Cały dzień 27 sierpnia słychać było strzały. Później dowiedzieliśmy się, że na łąkach w Bogucicach zebrało się około 8–9 tysięcy Żydów. Niemcy zrobili na miejscu selekcję. 700 starych i ułomnych ludzi odwieźli autami ciężarowymi na Kozią Górkę i tam zastrzelili. Wszyscy inni w zamkniętych wagonach towarowych odwiezieni zostali do obozu śmierci w Bełżcu. Tego dnia Einsatzkommando SS zaczęło systematycznie przeszukiwać Wieliczkę. Chodzili z psami, odkrywali schowki i bunkry. Byli już w tym bardzo wyspecjalizowani i rzadko komu udało się uratować. Pojedynczych Żydów zabijano na miejscu. Większe grupy ludzi prowadzono na cmentarz i tam ich rozstrzeliwano. Odgłosy strzałów dochodziły aż do nas, ale nie ich krzyki. 28 sierpnia był taki sam. Zabijanie Żydów trwało bez przerwy, cały dzień. Mordowano ludzi, dzieci, kobiety, kaleki, młodych i starych, tak jak się zarzyna kury. Dla Einsatzkommando SS była to po prostu praca, którą należało wykonać. Tego dnia nasz gospodarz stał się jeszcze bardziej niespokojny i coraz bardziej nalegał, abyśmy go opuścili. Ojciec uspokajał go i prosił, by nas przetrzymał jeszcze kilka dni, bo akcja musi się przecież kiedyś skończyć. Przyrzekł mu, że zaraz po jej ukończeniu go opuścimy. Dał mu jeszcze pieniądze i gospodarz się zgodził. Całą noc 28/29 sierpnia mama trzymała mi rękę na czole, bo ciągle zrywałem się ze snu, przestraszony. Śniło mi się coś strasznego, majaczyłem. Jedynie ręka matki przywracała mi spokój. Rano obudziłem się z silnym biciem serca i w dziwnym oczekiwaniu na coś, co miało mnie spotkać. Miałem instynktowne przeczucie, że idę naprzeciwko czegoś bardzo ważnego, decydującego w moim życiu. Nadszedł pamiętny dla mnie dzień 29 sierpnia 1942 — straszny, zdumiewający, niesamowity i niepojęty w tym, co mnie wtedy spotkało. Wcześnie rano klapa bunkra została nagle otwarta i nad nami zobaczyliśmy starszą kobietę, która wymachiwała rękami i ze złością w głosie krzyczała: — Wynocha stąd, Żydy! Macie natychmiast się wynosić, bo jak nie, to zawołam Niemców! Szybko! Szybko! Wyłaźcie stamtąd i opuśćcie nasz dom! Była to matka naszego gospodarza. Rodzice moi zrozumieli, że nie ma rady i zaczęliśmy kolejno wychodzić do góry. Ona zaś popatrzyła na nas, jakbyśmy byli diabłami i krzyknęła: — Bezczelność, żeby narażać obcych i niewinnych ludzi! Odwróciła się, poszła do bramy, gdzie stanęła przy ścianie i — wskazując nam ręką na pole przed szopą — znów zaczęła krzyczeć: — Tam jest wasze miejsce, a nie tu! Wyszliśmy na pole w milczeniu. Byliśmy zaskoczeni i wylęknieni. Ojciec wziął Luśkę na ręce i zaczęliśmy iść przed siebie, a ona krzyknęła jeszcze za nami: „Nie pokazujcie się tu więcej, Żydy!" i zamknęła bramę szopy. Szliśmy przez łąkę. Trawa wydawała mi się jeszcze bardziej zielona niż zawsze. Nie mieliśmy ustalonego kierunku ani celu — po prostu szliśmy, bez zastanowienia. Byle dalej od tego domu, który miał nam służyć jako schronienie, a teraz okazał się dla nas największym niebezpieczeństwem. Po jakimś czasie zauważyliśmy w oddali krzaki i ojciec postanowił iść w ich kierunku. Nagle zobaczyliśmy, że o kilka kroków od nas coś leży w trawie. Zbliżyliśmy się, aby zobaczyć, co to jest — i mama krzyknęła z przerażenia. Zasłoniła twarz rękami i upadłaby, gdyby jej ojciec nie podtrzymał. Przed nami leżały dwa trupy kobiet. Teraz z kolei ojciec krzyknął: „Och! To jest przecież Gizela!". Jej ciało wykrzywione było w jakimś dziwnym skurczu, była tylko w nocnej koszuli i bez butów. Widocznie obrabowano ją z odzieży. Ja też ją dobrze znałem. Była to ciotka ojca, która mieszkała w Wieliczce, bardzo sympatyczna starsza pani, Gizela Schenker. Wiedzieliśmy, że ona również miała się schować u kogoś w tej okolicy. Obok leżał trup młodej kobiety, też prawie nagi. Jej otwarte oczy patrzyły w niebo. Była to także krewna ojca i Gizeli, ale nie pamiętam już, kto dokładnie. Nie mogliśmy tam długo stać, bo w tym miejscu byliśmy z daleka widoczni. Podeszliśmy do krzaków i ojciec poszedł sprawdzić, czy jest tam jakieś miejsce, gdzie można się na razie ukryć. Krzaki okazały się niezbyt gęste i każdy, kto się do nich zbliżył, mógł nas zobaczyć. Nie było jednak innej rady i ojciec postanowił, że przeczekamy tu do wieczora. Leżeliśmy w tych krzakach głodni i spragnieni może dwie godziny i Luśka zaczęła płakać, że chce jej się pić. Rodzice zaczęli się zastanawiać, czy ktoś z nas nie powinien wrócić do stolarza, by poprosić go o wodę i chleb. Odrzucili jednak tę myśl, bo było to zbyt niebezpieczne. Zamiast tego ojciec poszedł sprawdzić, co się dzieje wokół miejsca, gdzie się ukryliśmy. Niedługo potem wrócił i powiedział, że jesteśmy bardzo blisko strumyka. Poszliśmy się napić. Okazało się, że jesteśmy niedaleko polnej drogi, która wiodła w kierunku jakiejś wsi; z daleka widać było kilka wiejskich domków. Zaofiarowałem się, że pójdę tam i kupię chleb. Ojciec nie chciał na to pozwolić, ale nalegałem i wreszcie się zgodził. Później musiałem przekonywać matkę, która bardzo się o mnie bała, ale i ona się zgodziła. Zdjąłem sandały, bo chciałem iść boso. W postrzępionych krótkich spodenkach i z jasną czupryną wyglądałem jak typowy wiejski urwis. Ojciec dał mi pieniądze na chleb i wyszedłem ostrożnie z krzaków. Starając się dokładnie zapamiętać to miejsce i drogę, udałem się w kierunku wsi, gdzie spodziewałem się znaleźć jakiś sklepik. Moje nadzieje nie spełniły się, bo okazało się, że jest tam tylko kilka odosobnionych domków. Postanowiłem iść dalej i za wszelką cenę wrócić z chlebem. Zdawało mi się, że moja misja jest tak ważna, że graniczy z naszym ocaleniem. Szedłem więc dalej przed siebie i nagle zorientowałem się, że idę w kierunku Wieliczki. Postanowiłem, że jak tylko zobaczę na drodze policję, to zawrócę. Miałem jednak nadzieję, że wcześniej napotkam jakiś sklep spożywczy. Zacząłem spotykać ludzi, ale nikt nie zwracał na mnie uwagi. Bałem się jednak o coś ich spytać, bo samo pytanie mogło mnie zdradzić. Zaczęły się zabudowania i zaraz na pierwszym domu zobaczyłem, rozlepione tuż obok siebie, dwa duże afisze. Były jaskrawożółte i bardzo odbijały od ściany domu. Jeden był po niemiecku, a drugi po polsku. Przeczytałem tam, że 27 sierpnia 1942 rozpoczęła się akcja wysiedlenia Żydów z Wieliczki. Następnie wyszczególnione było w punktach, czego nie wolno robić polskim mieszkańcom Wieliczki i okolicy. Za przechowywanie Żydów czeka ich kara śmierci; za niesienie im pomocy — kara śmierci... Wszystkie punkty zarządzenia były pod groźbą kary śmierci. Zrozumiałem teraz strach naszego gospodarza. Poszedłem szybko dalej, aby nie zwracać na siebie uwagi, i po kilkudziesięciu metrach ujrzałem wreszcie upragniony cel poszukiwań — sklep spożywczy. Rozejrzałem się wokoło i nie widząc niczego podejrzanego wszedłem do środka. W sklepie była starsza kobieta, która rozmawiała ze sprzedawczynią. Czekałem więc cierpliwie, aż skończą rozmowę. Nagle usłyszałem, jak kobieta mówi: — No, ale wie pani, cały tydzień nie można się było dostać do pani sklepu. Na wszystkich drogach było pełno Niemców, zatrzymywano ludzi. Dopiero dziś zdjęli te posterunki. — Oni zupełnie powariowali z tymi Żydami — powiedziała sprzedawczyni. — Tylko z Żydami? Ja się boję, że później zrobią to samo z nami — odpowiedziała starsza kobieta. Nie zrobiło to specjalnego wrażenia na właścicielce sklepu, bo spokojnie odpowiedziała: — Wie pani, co powiedział nasz ksiądz tej niedzieli w kościele? — „Kto mieczem wojuje, od miecza ginie". — Oby miał rację. Do widzenia. Sprzedawczyni popatrzyła na mnie z ciekawością i spytała: — Co chcesz? — Bochenek chleba — powiedziałem, siląc się na spokój, ale serce waliło mi jak młotem. Przyniosła mi chleb i włożyła go do papierowej torby. „Co jeszcze?" — spytała. Rozejrzałem się po sklepie. Wisiała tam kiełbasa i na jej widok pociekła mi ślina, ale wiedziałem, że nie mam pieniędzy, więc odwróciłem głowę. Zauważyłem, że sprzedawczyni jakoś dziwnie na mnie popatrzyła. Zapłaciłem i chciałem wyjść, ale ona zatrzymała mnie, odkroiła duży kawał kiełbasy i podała mi go ze słowami: „Weź, to prezent ode mnie". Wziąłem tę kiełbasę do ręki, powoli, jak coś bardzo drogocennego. Podziękowałem i wyszedłem ze sklepu. Bardzo mi się chciało zjeść kawałek kiełbasy, ale postanowiłem przynieść ją rodzicom i Luśce. W torbie z chlebem nie było miejsca, więc włożyłem kiełbasę do kieszeni spodni. Wystawała mi, ale nie przeszkadzała w chodzeniu. Miałem iść z powrotem, ale przyszło mi do głowy, że jeśli już nie ma posterunków policji na drodze, to może akcja się skończyła. Pomyślałem, iż może będziemy mogli w nocy jakoś wrócić do Wieliczki i tu się schować. Postanowiłem sprawdzić, co się dzieje. Przyrzekłem sobie jednak, że zaraz zawrócę, jeśli tylko zobaczę niemieckich żołnierzy. Szedłem więc dalej. Serce zaczęło mi coraz mocniej bić. Moje wszystkie zmysły były napięte, w każdej chwili gotów byłem do ucieczki. Spotykałem coraz więcej ludzi, ale nikt na mnie nie patrzył. Nagle zauważyłem, że okolica, w której się znalazłem, jest mi dobrze znana. Tu, za tym domem, jest droga do jeziora, a stamtąd już niedaleko do domu Francis. Postanowiłem tam pójść. Może uda mi się dowiedzieć, co się z nimi stało. Poszedłem nad jezioro. Stał tam chłopak w moim wieku i łowił wędką ryby. Nagle serce mi zamarło. Z daleka zobaczyłem czterech Niemców w czarnych mundurach, którzy śmiejąc się szli w moim kierunku. Nie wiedziałem, co mam robić. Postanowiłem uciekać, ale ze strachu nie mogłem się ruszyć. Stałem jak wryty. Po chwili, zupełnie instynktownie, podszedłem do chłopca. Wskazując na jego wędkę, poprosiłem: „Daj trochę potrzymać". Powiedziałem to z takim spokojem, że aż sam się zdziwiłem. Popatrzył na mnie i podał mi wędkę. Chwyciłem ją, jak tonący chwyta koło ratunkowe. — Na pewno coś złapiesz, bo jest tam duża glista — zapewnił mnie. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wędka zaczęła drgać. — Ciągnij w górę! — krzyknął. Razem pociągnęliśmy wędkę i na końcu linki zatrzepotała nieduża ryba. Kątem oka cały czas obserwowałem Niemców. Najpierw zatrzymali się, by zapalić papierosa, później znowu zaczęli iść w naszym kierunku, a teraz byli już całkiem blisko nas. Mój towarzysz zdjął rybę z haczyka i włożył do siatki. Były tam już trzy rybki. — Chcesz włożyć nową glistę na haczyk? — spytał. Podał mi małą blaszaną puszkę z glistami. Były żywe i wiły się jak małe węże. Wziąłem jedną do ręki, ale nie mogłem jej nadziać na haczyk, bo za każdym razem wyślizgiwała mi się między palcami. Ręce mi się trzęsły, ale też było mi ich żal, bo były takie bezbronne. Widząc moją bezradność, chłopiec sam nałożył na haczyk nową przynętę. Niemcy przeszli nie zwracając na nas uwagi; odetchnąłem z ulgą. Postanowiłem poczekać jeszcze trochę, aż zupełnie znikną. Nagle mój nowy kolega wskazał głową na oddalających się Niemców i spytał mnie: — Co twój ojciec mówi na to, co oni tu wyrabiają? — Mój ojciec nic nie mówi — odpowiedziałem ostrożnie. — Mój mówi, że to jest ohydna zbrodnia. Nic nie odpowiedziałem i udawałem, że całą uwagę koncentruję na wędce. Niemców już nie było widać. Poczekałem jeszcze chwilę i powiedziałem: — Muszę już iść do domu. Zapomniałem, że tam na mnie czekają. Podniosłem z ziemi moją torbę z chlebem, powiedziałem „Serwus" i zacząłem iść. On odwrócił się i krzyknął za mną: — Przyjdź też jutro. Ja tu jestem codziennie, aż do szkoły. — Przyjdę, jak będę mógł — odkrzyknąłem i przyspieszyłem kroku. Dopiero teraz dotarło do mnie, że dla normalnych dzieci są teraz wakacje i za kilka dni zacznie się nowy rok szkolny. Uświadomiłem sobie, jaki ten świat jest okrutny. Jesteśmy w tym samym wieku, żyjemy w tym samym mieście, a tak różne są nasze losy. On łowi ryby i myśli o szkole, a ja chodzę ukradkiem, jakbym w ogóle nie miał prawa żyć. Znałem dobrze tę drogę, bo wiele razy byłem tu z kolegami, a czasem też z Francis. Żeby dojść do jej domku, trzeba było zbliżyć się do centrum miasta, ale można było też iść dłuższą drogą przez łąkę, za domami. Nagle wpadło mi na myśl, że jeżeli tu skręcę, to jest już bardzo blisko do mieszkania Adasia Grossfelda. Stanąłem niezdecydowany. Adaś był moim wielkim przyjacielem i byłem bardzo ciekaw, co się z nim stało. Pomyślałem, że może są jeszcze w swoim mieszkaniu, bo przecież należało ono do Polaka. Może Niemcy ich nie sprawdzali. Adaś powiedział mi też, że jego ojciec stara się o polskie dokumenty. Nie dawało mi to spokoju. „Może oni tam jeszcze są?" — powtórzyłem w myśli z nadzieją. Postanowiłem to sprawdzić. Skręciłem z drogi i przeszedłem polanę, przekradłem się przez jakiś ogród, aby skrócić drogę i wyszedłem na ulicę, gdzie prawie nie było ludzi. Wszędzie rozlepione były afisze oznajmiające o wysiedleniu. Wszedłem do bramy nie zauważony przez nikogo i pobiegłem szybko na piętro. Stanąłem przed drzwiami mieszkania Adasia i nagle opuściła mnie odwaga. „Może Niemcy jeszcze tam są" — pomyślałem. Nasłuchiwałem przez chwilę pod drzwiami, ale w mieszkaniu panowała cisza. Na dole ktoś wszedł z ulicy do sieni. Nie mogłem tak stać pod czyimiś drzwiami. Trzeba było albo wejść do środka, albo opuścić ten dom. Bałem się zadzwonić i pomyślałem, że jeśli drzwi nie są otwarte, to zawrócę. Nabrałem głęboko powietrza i, zebrawszy całą odwagę, nacisnąłem lekko klamkę. O dziwo! — drzwi uchyliły się. Wszedłem na palcach do przedpokoju i zacząłem z wielką ostrożnością posuwać się dalej. Po chwili stało się jasne, że mieszkanie jest puste. Wróciłem do przedpokoju i zamknąłem drzwi wejściowe. Najpierw napiłem się wody, bo byłem bardzo spragniony i zjadłem kilka kawałków suchego chleba, które tam znalazłem. Mieszkanie wyglądało tak, jakby go dopiero co opuścili i wyjechali na urlop. Wszędzie panował porządek. Naczynia w kredensie kuchennym były umyte, wiadro na śmieci puste. Zrobiło mi się nagle bardzo smutno i ciężko na duszy. Usiadłem na krześle i w mojej wyobraźni ukazały się ich twarze. Były uśmiechnięte, dobre i wyrozumiałe — takie, jak je pamiętałem. Miałem już wyjść, ale zauważyłem, że biurko jest przykryte kapą z łóżka. Wyglądało to dziwnie. Podniosłem ją i ku memu zdumieniu zobaczyłem na biurku dziesiątki małych pergaminowych torebek ze znaczkami. Wszystkie torebki były ponumerowane, a z boku leżała lista, jakie serie znaczków znajdują się w każdej z nich. Z boku leżała też jeszcze duża kupka znaczków, tak jakby czekała na dokończenie pracy. Adaś nie zdążył widocznie ich posegregować. Było mi smutno, że nie zgodziłem się mu pomóc, gdy mnie o to prosił. Bylibyśmy wtedy dłużej razem. Usiadłem przy biurku i zanurzyłem ręce w znaczkach. Znałem je wszystkie, bo wiele razy oglądałem je razem z Adasiem. Rozmawialiśmy o nich, podziwialiśmy je i kochali, tak jak się kocha żywe istoty. Tak bardzo chciałem wtedy też mieć takie znaczki. Teraz czułem je pod palcami i wydawało mi się, że każdy znaczek płacze. Siedziałem przy biurku i płakałem razem z nimi. Wtedy pożegnałem się z Adasiem. Czułem, że jakaś jego część jest tu razem ze mną. Nie wiem, jak długo to trwało, ale w pewnej chwili zegar na ścianie zaczął wybijać jakąś godzinę. Uświadomiłem sobie, że nie wolno mi tutaj być zbyt długo. Wstałem od biurka, ucałowałem znaczki, przykryłem je z powrotem kapą, tak jak przykrywa się zmarłego, i wyszedłem z mieszkania, nie zapominając zabrać ze sobą torby z chlebem. Byłem tak oszołomiony, że zapomniałem o niebezpieczeństwie, jakie na mnie czyhało i do domku Francis szedłem ulicami, zamiast przez łąki. Nagle ogarnęło mnie uczucie, że jestem chroniony. Widziałem Niemców, jak wchodzą i wychodzą z domów, spotkałem ich na ulicy, ale byłem pewien, że nic złego mnie nie może spotkać. Dwa razy nawet słyszałem strzały, ale zupełnie mnie nie poruszyły. Byłem sam sobą zdziwiony, czułem, że coś dziwnego się ze mną dzieje. Nigdy nie byłem bardzo odważny, a teraz w ogóle nie odczuwałem strachu. Gwizdałem nawet jakąś modną melodię i szedłem ulicą zupełnie beztrosko, jak zahipnotyzowany. Na ulicy było dużo mniej ludzi niż zazwyczaj. „Widocznie Polacy też się boją" — pomyślałem. „Ale ja się nie boję" — stwierdziłem z przyjemnością. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Tylko jedna pani skarciła mnie wzrokiem i rzuciła w moją stronę: „Nie wiem, co ci tak wesoło". Nie odpowiedziałem jej i gwizdałem dalej. Wreszcie skręciłem w polną drogę, która wiodła do domu Francis. Po kilku minutach stanąłem przed drzwiami jej mieszkania. Nie były domknięte. Wszedłem i moim oczom ukazał się wielki nieład. Meble były poprzewracane, szuflady otwarte, a cała ich zawartość na ziemi. Wszystko było rozrzucone: ubrania, garnki z kuchni, bielizna. Widocznie przeprowadzono tu rewizję i szukano nie tylko schowków, ale jeszcze czegoś. Materace wyciągnięte były z łóżek i poprzecinane nożami. To samo zrobiono z kołdrami i poduszkami. W całej sypialni pełno było pierza. Jeszcze nigdy nie widziałem mieszkania w takim stanie. Nagle cała odwaga mnie opuściła i zacząłem rozglądać się z przerażeniem. Wtedy to zobaczyłem je... — lalki Francis, tak przez nią kochane. Leżały przy ścianie, w rogu pokoju, z porozcinanymi brzuchami, wraz z trocinami, które się z nich wysypały. Widocznie w ich wnętrzach też czegoś szukano. Teraz naprawdę były martwe i nawet Francis by to przyznała — pomyślałem. „Gdzie ona teraz jest?" — zapytałem sam siebie. W tym momencie przypomniałem sobie naszą rozmowę o śmierci i moje przerażenie jeszcze się zwiększyło. Byłem wstrząśnięty. „Moja kochana Francis, co oni z tobą zrobili?" — pomyślałem. Ogarnęło mnie jakieś straszne uczucie. Przycisnąłem do piersi torbę z chlebem i wybiegłem z mieszkania. Czułem, że nogi się pode mną uginają i słabość rozlewa się po moim ciele. Zrobiłem kilka kroków i nagle uświadomiłem sobie, że stoję przed drzwiami Gottowta. Nacisnąłem lekko drzwi, a one się uchyliły. Bardzo ostrożnie i powoli zacząłem je otwierać. Wsunąłem się na palcach do środka, spodziewając się zobaczyć też taki nieład, jaki panował u Francis. Ale to, co się tam ukazało, otworzyło mi usta ze zdumienia. Najpierw zobaczyłem na nocnym stoliku przy łóżku duży krucyfiks — czarno– srebrny krzyż z Jezusem, a nad łóżkiem święty obraz. Z boku, przy oknie, odwrócony do mnie tyłem, siedział ksiądz w czarnej sutannie i czytał. „Już mu ktoś zabrał pokój" — pomyślałem i zacząłem się cicho wycofywać. Ksiądz jednak musiał słyszeć jakiś szmer, bo nagle wstał i odwrócił się do mnie. Popatrzyłem na niego i nie wierzyłem własnym oczom! To był Gottowt! Krzyknąłem i rzuciliśmy się ku sobie. Przytuliłem się do niego i dłuższą chwilę staliśmy objęci w milczeniu. Później posadził mnie na krześle przy stole i popatrzył mi w oczy. Zobaczyłem, że płacze. Był to pierwszy i ostatni raz, gdy widziałem go tak wzruszonego. Opowiedziałem mu, co dzieje się z nami. Dał mi jeść i pić, bo nie chciałem ruszać kupionego chleba ani kiełbasy, która wystawała mi z kieszeni. Następnie on zaczął opowiadać. Postanowił nie ukrywać się, tylko przebrać się za niemieckiego księdza. Postarał się o sutannę, krucyfiks i święty obraz. Jego niemiecki dokument tożsamości, który przywiózł ze sobą jeszcze z Niemiec, został poprawiony, tak że słowo Jude zostało wymazane i dodano słowo Pfarer, czyli ksiądz. Miał także sfałszowany dokument niemiecki, który stwierdzał, że przyjechał z polecenia niemieckich władz kościelnych z Berlina, aby ostrzec księży polskich w tej okolicy i wytłumaczyć im, że są zobowiązani do przestrzegania zarządzeń i praw niemieckich. Gottowt powiedział, że już trzy razy byli u niego Niemcy, ale słysząc jego niemiecką mowę wierzyli mu i tylko raz sprawdzili jego dokumenty. Za każdym razem opuszczali go, salutując. — Ten jeden raz sprawdzali tylko dlatego, że nie miałem w ręku tego niemieckiego katechizmu — tu pokazał mi książkę, którą wcześniej czytał. — Nie masz pojęcia, jak to działa na Niemców, gdy widzą mnie z tym otwartym katechizmem i słyszą mój berliński akcent — powiedział z zadowoleniem, tak jakby udał mu się dobry żart. Gottowt wiedział, że Francis i ciocia Liba z Felusią schowały się we wsi pod Wieliczką. Opuściły dom tego samego wieczoru, co my. Pożegnały się z nim i Francis ucałowała go. Prosiła, aby pocałował mnie od niej, gdy mnie spotka. Spytałem Gottowta, czy Francis nadal była taka smutna i zadumana. Odpowiedział mi, że nie i nawet się dziwił, że przy pożegnaniu była w takim dobrym humorze. „Świergotała jak ptaszek" — dodał z uśmiechem. Ich mieszkanie zostało zdemolowane dwa dni po tym, jak je opuściły. W nocy przyszli pijani żołnierze i niszczyli wszystko, co im wpadło w ręce. Gottowt powiedział mi, że ksiądz, od którego dostał tę sutannę, ma przyjść po niego dzisiaj wieczorem i umieścić go w jakimś klasztorze. Jeśli to się uda, Gottowt będzie prosił swojego znajomego księdza, aby zgodzili się tam ukryć i nas. Przekaże wiadomość dla nas tej pani, u której ukrywa się ciocia Liba z Felusią i Francis. Mój ojciec wie, gdzie ona mieszka. „Idź teraz szybko do twoich rodziców i powiedz im to" — zakończył Gottowt, patrząc mi w oczy. To mnie bardzo pokrzepiło na duchu, wydawało mi się, że znalazłem ratunek dla całej rodziny. Postanowiłem dać sobie za to nagrodę i jednak zjeść mały kawałek kiełbasy, która wypychała mi kieszeń. Poczułem bowiem nagle niepohamowaną chęć skosztowania jej. Wyjąłem ją i poprosiłem Gottowta o nóż, ale nie zdążył mi go podać, bo w tym momencie dały się słyszeć na zewnątrz głośne kroki. Odwrócił się do mnie i krzyknął: „Schowaj się pod łóżko! Szybko! Szybko!". Tak jak stałem, z kiełbasą w ręce, dałem nurka pod łóżko i w tym samym momencie Gottowt położył się na łóżku. Zdążyłem jedynie wciągnąć nogi, gdy do pokoju weszło kilku Niemców. Nie widziałem ich nóg, bo byłem odwrócony w drugą stronę. Leżałem pod łóżkiem jak martwy, ale słyszałem ich mowę. Nagle do pokoju wpadł olbrzymi wilczur. Zrobił dwa skoki naokoło łóżka i, ku mojemu przerażeniu, zobaczyłem tuż przy mojej twarzy jego wielki łeb i obwąchujący mnie mokry nos. Zamknąłem oczy, bo byłem pewny, że to mój koniec. On jednak wyrwał mi tylko z ręki kiełbasę, przegryzł i połknął. Całe szczęście, że działo się to z drugiej strony łóżka i nikt tego nie zauważył. Pies był widocznie zadowolony, bo obwąchał mnie i liznął w twarz, po czym pobiegł na drugą stronę łóżka, gdzie stali Niemcy. Całe to wydarzenie trwało tylko kilka sekund, ale czułem, że serce przestało mi bić. — Wer sind Sie? (Kim pan jest?) — usłyszałem głos Niemca. — Jestem niemieckim księdzem — odpowiedział Gottowt swoim berlińskim akcentem. — Co pan tu robi? — Mam polecenie z Berlina dla tutejszych księży, aby stosowali się do zarządzeń władz niemieckich. — Dokumenty — rozkazał Niemiec. Słyszałem, jak Gottowt otwiera szufladkę nocnego stolika i szpera w niej. Tu nastąpiło coś niewiarygodnego. Niemiec zaczął mówić do Gottowta, pomału, cedząc każde słowo, jakby chciał sobie coś przypomnieć. — Ale... ja pana... skądś... znam. — Możliwe, że z kościoła w Berlinie — odpowiedział Gottowt zupełnie spokojnie i widocznie w tym momencie dał mu swój dokument, bo Niemiec nagle wykrzyknął ze zdumieniem w głosie: — Gottowt!... Gottowt! — i jeszcze głośniej. — Donnerwetter! Gottowt! Było jasne, że coś się stało. Nie wiedziałem tylko, czy coś dobrego, czy złego. Ostrożnie, milimetr po milimetrze, odwróciłem głowę, bo chciałem widzieć, co się dzieje. Zobaczyłem, może metr przed łóżkiem, czarne, błyszczące cholewki oficerskie oraz kilka par żołnierskich butów, które stały trochę dalej. Cholewki zrobiły dwa kroki wzdłuż łóżka i dwa kroki z powrotem, a Niemiec, nie mogąc widocznie otrząsnąć się ze zdumienia, ciągle powtarzał, jakby pytał sam siebie: „Na, so was?!..., so was?!" (No coś takiego?!). I wtedy... wtedy przyszło to druzgocące pytanie. — Wie geht's Gottowt, alles in Butter? Gottowt milczał, a ja zrozumiałem, że został rozpoznany. Niemiec roześmiał się głośno i pytał dalej: — Was für ein Theater machen Sie hier? (Co to za teatr pan tutaj robi?) W pokoju zapanowała cisza. Po chwili oficer rozkazał żołnierzom wyjść i czekać na niego przed domem. Pies pozostał w pokoju i siedział na podłodze przy jego nodze. — Nie sądziłem, że pana znów zobaczę i to w takich okolicznościach. — Skąd pan mnie zna? Usłyszałem, że Niemiec znowu się śmieje. — Znało pana wielu ludzi, ale ja byłem wśród tych, którzy znali pana najlepiej, bo pana podziwiałem — mówił do niego „pan", z szacunkiem. — Pod jakim względem? — spytał spokojnie Gottowt. Niemiec, jak gdyby z westchnieniem, odpowiedział: — Ach, pan jeszcze pyta? Cholewki jeszcze bardziej zbliżyły się do łóżka, a mnie wydawało się, że to one przemawiają do Gottowta. — Dziesięć lat temu — tu podał nazwę teatru i sztuki, której nie pamiętam — siedem razy musiał pan wychodzić na scenę i kłaniać się. Chciałem być wtedy taki jak pan..., by mi klaskano, by mnie podziwiano. Gottowt milczał, a Niemiec opowiadał, że on jako młody adept sztuki aktorskiej uwielbiał go, pomimo że dla jego kolegów partyjnych Gottowt już wtedy był tylko Saujude, czyli „świńskim Żydem". — Dlaczegoś mnie podziwiał? — spytał nagle Gottowt. Zauważyłem, że mówi do niego per „ty", tak jak nauczyciel do ucznia. Niemiec jak gdyby nie zauważył tej zniewagi. — Kto jeszcze potrafił tak mówić na scenie jak pan? Tu zaczął recytować jakiś wiersz. Trwało to może minutę, a gdy przerwał, spytał: — Co pan na to? Miałem szansę iść w pańskie ślady? — Możliwe, że tak, ale nie w ten sposób. Twój patos jest sztuczny i nie przekazuje prawdziwej emocji. Słuchaj, jak to trzeba mówić. Tu zaczął recytować ten sam wiersz. Gdy skończył, nastąpiła cisza. Tylko pies był bardzo niespokojny, co widziałem po ruchach jego łap. Byłem tak zesztywniały z przerażenia, że nawet zapomniałem mojej modlitwy. Niemiec był widocznie zachwycony, bo powiedział: — Gottowt, pan był i pozostał niedościgniony — a po chwili dodał. — No, ale proszę teraz iść ze mną, bo musimy sprawdzić kilka rzeczy. — Ja nigdzie nie idę — odpowiedział Gottowt. Cholewki stały jak gdyby niezdecydowane, co mają robić. Po chwili Niemiec chrząknął i powiedział: — Nie rób pan głupstw, Gottowt. Musi być śledztwo, ale może będzie pan miał jakąś szansę. — Jeśli nawet moi wielbiciele mnie opuścili, to nie może już dla mnie istnieć żadna szansa — Gottowt mówił pomału, z dużym smutkiem w głosie. — Aktor, aż do końca, co? — Aż do końca. Cholewki zrobiły kilka kroków i otworzyły drzwi. Widocznie dał jakiś znak psu, bo ten wybiegł z pokoju. Drzwi zostały zamknięte i cholewki znowu zbliżyły się do łóżka. — Idziesz? — spytał Niemiec. — Nie — odpowiedział Gottowt. Huk wystrzału ogłuszył mnie. Poczułem ostry ból w uszach i instynktownie zatkałem je palcami. Zaraz potem nastąpiło jeszcze kilka strzałów, tak jakby cały pokój wybuchał. Każdy strzał wstrząsał moim ciałem, jakby trafiały we mnie. Wydawało mi się, że zostałem zabity. Pociemniało mi w oczach. Na pewno na jakąś chwilę straciłem ze strachu przytomność, bo nie widziałem, jak Niemiec opuścił pokój. Pierwsze, co zobaczyłem, gdy otworzyłem oczy, to kałuża krwi pod łóżkiem. Powoli zbliżała się do mnie. Trwało dłuższą chwilę, zanim uprzytomniłem sobie, gdzie jestem i co się stało. Bardzo powoli odzyskiwałem pamięć. Nie wiedziałem, czy mogę już wyjść spod łóżka. Nasłuchiwałem, ale czułem się jeszcze ciągle ogłuszony. Chciałem zostać tam dalej schowany, ale kałuża krwi ciągle zbliżała się do mnie, pomimo że się od niej odsuwałem. W końcu wyczołgałem się spod łóżka i z trudem stanąłem na nogach. Nie zdążyłem się jednak całkiem wyprostować, gdy nogi się pode mną ugięły, tak jakby nie chciały mnie nieść, i usiadłem na podłodze. Dopiero teraz odważyłem się spojrzeć na łóżko, gdzie leżał Gottowt. Zobaczyłem czarną sutannę i krew..., dużo krwi... Powoli wstałem, nie patrząc w stronę Gottowta. Stojąc już, zamknąłem oczy i powoli znów odwróciłem głowę w stronę łóżka. Wiedziałem, że zobaczę coś strasznego. Bałem się, że od samego widoku może mi się coś stać. Chciałem jak najszybciej uciec z tego pokoju, ale pomyślałem, że muszę najpierw sprawdzić, bo może Gottowt jeszcze żyje i jest tylko ranny. Powoli zacząłem otwierać oczy, jakbym chciał zatrzymać czas, aby przygotować się na to, co zobaczę... Byłem zdrętwiały z przerażenia i musiałem zebrać całą siłę woli, aby je całkiem otworzyć. Gottowt bardziej siedział niż leżał. Miał otwarte oczy, które patrzyły w sufit, i ciemny otwór w czole. Tył jego głowy był cały we krwi. Sutanna też. Nawet ściana i święty obraz nad nim obryzgane były krwią. Najbardziej jednak przeraziły mnie usta Gottowta. Były wyraźnie wykrzywione w uśmiechu, tak jakby żył i jeszcze ciągle się śmiał. Było coś makabrycznego w tej śmiejącej się, nieżywej postaci. Moje nogi były jak wrośnięte w podłogę. Przez chwilę nie mogłem nimi poruszać. Teraz dopiero uświadomiłem sobie, że bardzo go kochałem. Czułem wielką potrzebę, aby podejść i objąć go, tak serdecznie i z miłością, jak wcześniej. Nie mogłem się jednak na to zdobyć, strach paraliżował moje ruchy, zakryłem rękami twarz. Chciało mi się płakać, ale do tego też nie byłem zdolny. Wydałem z siebie tylko jakiś nieartykułowany krzyk i uciekłem z tego strasznego pokoju na dwór. W ogóle nie myślałem o tym, że może są tam jeszcze Niemcy. Niemców nie było, ale po przebiegnięciu kilkunastu metrów przypomniałem sobie, że w pokoju została moja torba z chlebem, więc przemogłem się i wróciłem po nią. Wiedziałem, że za wszelką cenę muszę przynieść moim rodzicom ten chleb. Po to mnie przecież posłali. Porwałem chleb z pokoju, przycisnąłem do piersi i zacząłem biec, ile tylko miałem sił w nogach. Zapomniałem o ostrożności — zamiast iść dalej przez pola, wybiegłem znowu na ulice. Mijałem ludzi, żołnierzy niemieckich, granatowych policjantów i na nikogo nie zwracałem uwagi, tylko biegłem i biegłem... Strach wyzwolił we mnie nowe siły, których przedtem nigdy nie miałem. Byłem w szoku i nie zdawałem sobie sprawy, co się dokoła mnie dzieje. Nawet gdy biegłem, wydawało mi się, że jeszcze ciągle znajduję się w pokoju Gottowta. Po jakimś czasie znów znalazłem się niedaleko sklepu spożywczego, w którym kupiłem chleb. Dopiero teraz przyszło mi na myśl, że gdyby nie kiełbasa, którą w tym sklepie dostałem w prezencie, to na pewno ten niemiecki pies by na mnie skoczył i rozerwał na strzępy albo Niemiec by mnie zastrzelił. I tak nie można było zrozumieć, dlaczego pies udobruchał się kawałkiem kiełbasy. Minąłem sklep, przede mną było jeszcze tylko kilka zabudowań. Nikt na mnie nie zwracał uwagi, może dlatego, że w ogóle nie próbowałem być niezauważony. Przechodnie widzieli we mnie pewnie polskie dziecko, które matka posłała po chleb. Zacząłem powoli przychodzić do siebie i znów odczuwać niebezpieczeństwo. „Po tych zabudowaniach już będzie łatwiej" — pomyślałem. Bardzo już chciałem być razem z rodzicami i Luśką. W jednym z domów, z okna na parterze wychylał się jakiś chłopak. W ogóle nie pomyślałem, że z jego strony może mi coś grozić. Zbliżając się do niego zauważyłem tylko, że pilnie mnie obserwuje. W pewnej chwili, gdy byłem już całkiem blisko, chłopak zaczął gwałtownie wymachiwać rękami i krzyczeć w moją stronę. — Żydek! Żydek! Ja go znam! On mieszka na Klaśnie! Łapcie go! Wskazywał na mnie ręką i rozglądając się naokoło, krzyczał do przechodniów. — To jest Żydek! Łapcie go! Łapcie! Był trochę zdziwiony, że nikt mnie nie łapał, chociaż sporo ludzi było na ulicy. Kilku przechodniów obejrzało się za mną, ale nikt nie reagował. Zacząłem biec jeszcze szybciej. Spojrzałem za siebie i zobaczyłem, że nie ma go już w oknie. Chciałem zwolnić, bo zaczynało mi brakować tchu, ale on wybiegł na ulicę i zaczął mnie gonić, ciągle krzycząc: „Żydek! Żydek!". Przede mną było kilka osób, ale nikt nie próbował mnie zatrzymać. Ktoś nawet uśmiechnął się do mnie. Chłopak był dużo starszy ode mnie i dystans między nami szybko się zmniejszał. Czułem, że jest już blisko. Zobaczyłem przed sobą jakiegoś przechodnia. „Może on mnie obroni?" — pomyślałem, ale nie miałem czasu go o to prosić i tylko popatrzyłem na niego błagalnym wzrokiem. Minąłem go i nagle usłyszałem tuż za sobą krzyk chłopca. — Puść mnie pan! Puść mnie! To jest Żydek! Muszę go złapać! Odwróciłem się i zobaczyłem, że przechodzień trzyma chłopca i szamoce się z nim. Musiałem się zatrzymać, bo zabrakło mi tchu. — Ale to jest przecież Żydek! — krzyczał chłopiec. — Dlaczego wydzierasz mordę?! Co on ci złego zrobił?! — krzyczał na niego obcy mężczyzna i nie wypuszczał go z rąk. Och, jaki byłem mu wdzięczny! Szamotali się ze sobą, a ja znów zacząłem biec. Postanowiłem skręcić z drogi w pola, gdzie byłem mniej widoczny. Było już chyba po południu, ale słońce jeszcze ciągle prażyło. Odetchnąłem chwilę w wysokiej trawie i zacząłem dalej posuwać się naprzód, teraz już bardzo ostrożnie. Dookoła mnie były pola i kilka zabudowań. Poczułem duże zmęczenie i postanowiłem odpocząć. Bałem się też, że lada chwila mój prześladowca może się znów pokazać. Niedaleko mnie zauważyłem dużą szopę koło jakiegoś wiejskiego domu. Jej szerokie wrota zamknięte były na kłódkę, ale koło bocznych drzwi były drewniane schody na poddasze. Na górze nie było drzwi, tylko otwór. Cicho, jak kot, wspiąłem się po schodach i wsunąłem głowę do szopy. Było tam tylko dużo siana. Położyłem się na nim i po chwili poczułem się lepiej i silniej. Było mi dobrze leżeć w sianie, lubiłem jego zapach. Nie wiem, jak długo tak leżałem, pamiętam tylko, że starałem się nie zasnąć. Zacząłem się też obawiać, czy zastanę rodziców tam, gdzie ich opuściłem. Wypocząłem nieco i miałem zamiar już zejść, gdy nagle od strony domu usłyszałem głosy po niemiecku i po polsku. Ktoś spytał po polsku: — A więc byli tu Żydzi w nocy czy nie? Jakaś kobieta odpowiedziała: — My nic nie wiemy. Było coś słychać, ale nie wiemy, co to było. Mówili jeszcze coś, ale nie zrozumiałem co. Nagle ktoś rozkazującym tonem powiedział po niemiecku: „Otworzyć tę szopę!". Zrozumiałem, że Niemcy będą sprawdzać miejsce, w którym się ukrywałem. Zacząłem się rozpaczliwie wkopywać w siano. Byłem już całkowicie przykryty, gdy przypomniałem sobie, że zostawiłem chleb i on może mnie zdradzić. Wykopałem się z siana, wziąłem chleb i razem z nim wkopałem się z powrotem. Ktoś przyniósł klucz i usłyszałem, jak otwierają wrota szopy. Patrzyli, co tam jest na dole, a później usłyszałem, jak ktoś powiedział po niemiecku: „Karl, idź jeszcze sprawdzić na górze". Serce znów zaczęło mi bić jak młotem. Czułem się, jakbym był u kresu życia. Słyszałem wolne, ciężkie kroki po schodach, a potem nastąpiła cisza. Nagle o mało nie krzyknąłem z bólu. Ktoś stanął mi na piersiach. Mimo że byłem dość głęboko w sianie, czułem olbrzymi nacisk. Zagryzłem z całej siły zęby, aby nie wydać z siebie żadnego głosu i zamknąłem oczy. Na szczęście, Niemiec poruszył się i zrobiło mi się trochę lżej. Widocznie stał teraz na mnie jedną nogą. Bagnetem zaczął dźgać siano. Słyszałem, jak ostrze wchodzi w nie raz po raz, z mojej lewej i prawej strony. Nie myślałem o niczym, tylko czekałem na cios, który skończy moje życie. Bałem się nawet oddychać. Trwało to tylko chwilę, ale dla mnie to były wieki. Wreszcie nacisk na moich piersiach ustał i znów usłyszałem ciężkie kroki Niemca na schodach, a równocześnie jego głos: „Tutaj nikogo nie ma". Jego słowa: „Hier ist Niemand da" — brzmiały w moich uszach jak piękna melodia. Odetchnąłem z ulgą i zrozumiałem, że znów zostałem uratowany. Odczekałem jeszcze może pół godziny i ześliznąłem się po poręczy schodów. Teraz już byłem dużo ostrożniejszy, przemykałem się po polach ukradkiem i chowałem się, gdy z daleka widziałem ludzi. Obchodziłem zabudowania i zatrzymywałem się nasłuchując, jakbym był gonioną zwierzyną. Znalazłem gdzieś po drodze strumyk i ugasiłem pragnienie. Niedługo potem zbliżyłem się do miejsca, które rano opuściłem. Torbę z chlebem przyciskałem do piersi, jakby miała mi przynieść wybawienie. Wszedłem w krzaki i zacząłem szukać rodziców. Ku mojej wielkiej radości, byli dalej w tym samym miejscu. Byłem oszołomiony tym, co przeżyłem, ale miałem zarazem poczucie triumfu. Zadanie wykonałem — wróciłem z chlebem i uratowałem się. Zbliżyłem się do nich niepostrzeżenie. Luśka i tato spali, a mama znowu się modliła. Nagle podniosła oczy i widząc mnie krzyknęła: „Heniek!". Wyciągnęła do mnie ręce, jakbym przyszedł z innego świata. Ojciec zerwał się na nogi i zawołał: „Heniek, gdzie byłeś tak długo?". I nie czekając mojej odpowiedzi dodał: „Myśmy już byli pewni, że cię Niemcy złapali". Chciałem im wszystko opowiedzieć, ale nie byłem w stanie. Nagle ogarnęło mnie straszne zmęczenie, tak jakby to wszystko, co przeżyłem, dopiero teraz zaczęło na mnie działać. Byłem dalej w szoku. Padłem na ziemię i mogłem tylko wypowiedzieć trzy słowa: „Gottowt... nie... żyje". Mówiąc to i leżąc już na ziemi, uprzytomniłem sobie, że jeszcze ciągle przyciskam do piersi torbę z chlebem. Rodzice, widząc mój stan, dali mi odpocząć. Później ojciec wziął mnie nad strumyk, gdzie napiłem się wody. Dopiero gdy trochę przyszedłem do siebie, zacząłem opowiadać, co przeżyłem. Słuchali w milczeniu, ale w ich oczach widziałem przerażenie. Miałem wrażenie, iż nie wiedzą, co dalej robić. Ojciec powiedział mi, że słychać było strzały i bardzo się o mnie bali. Leżeliśmy w krzakach jak zwierzęta. Nie mieliśmy żadnego planu. Dziękowaliśmy teraz Bogu, że ratujemy swoje życie z godziny na godzinę. Instynktownie czułem, iż ten stan nie może trwać długo i coś się musi stać, chociaż nie wiedziałem, co to będzie. Mój spokój i wewnętrzne przekonanie, że wszystko dobrze się ułoży, dziwiło mnie samego. Nie byłem w stanie wymyślić dla nas drogi ratunku, ale czułem, że ten ratunek przyjdzie. Moi rodzice też byli zupełnie spokojni i nie wykazywali żadnej nerwowości ani rozpaczy. Nasza sytuacja była jednak rozpaczliwa. Nie wiem... Może w swej bezradności pogodzili się już z losem? Ja zdawałem się w zupełności na rodziców, ale chciałem żyć i byłem gotów walczyć o swoje istnienie. Wiedziałem, że gdy wpadnę w ręce Niemców, to moje życie się skończy. Doznania tego dnia i oczekiwanie na coś nowego bardzo wyostrzyły moje zmysły. Słyszałem i widziałem dokładnie, na dużą większą odległość niż normalnie. Nawet węch mi się zaostrzył i złapałem się na tym, że wietrzę jak pies. W pewnej chwili, jeszcze zanim coś słyszałem, instynkt ostrzegł mnie, że ktoś się do nas zbliża. Po chwili usłyszałem jakieś ostrożne kroki. Ktoś odsuwał gałęzie i zbliżał się do nas. Ojciec i matka jeszcze nic nie słyszeli, bo były to bardzo ciche szmery. Stłumionym głosem krzyknąłem: „Ktoś idzie!". Zupełnie bezwiednie, w okropnym strachu, nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, skoczyłem w gęste krzaki koło nas. Była to tylko mała kępka i nie mogliśmy tam się ukrywać, bo trudno było w nią wejść. Teraz jak spłoszone zwierzę wdarłem się w te krzaki, raniąc ręce i nogi o pokrzywy i kolce. Nie odczuwałem nic poza strachem. Zatrzymałem się dopiero, gdy usłyszałem obcy głos, który widocznie skierowany był do ojca, bo ojciec mu odpowiedział. Przykucnąłem w krzakach. Byłem jak ogłuszony i nie mogłem zrozumieć treści rozmowy, jaka tam się toczyła. Trwało to dłuższą chwilę i głosy zamilkły. Odczekałem jeszcze jakiś czas i ostrożnie zacząłem wracać do rodziców. Prosiłem Pana Boga, by byli dalej na tym samym miejscu, gdzie ich opuściłem. Serce waliło mi jak młotem, bo bałem się, że ich zabrano. Rozsunąłem ostrożnie gałęzie i... zobaczyłem ich. Rozglądali się wokoło szukając mnie. Matka mnie skarciła, abym nigdy więcej tego nie robił. Mówiła, że musimy być razem i nie wolno nam się rozdzielać. Co nas spotka, to spotka nas razem. Ojciec nie był na mnie zły; pogłaskał i przyciągnął ku sobie. Widocznie byłem bardzo blady ze strachu, zauważyłem też, iż trzęsą mi się ręce. Ojciec uspokoił mnie i powiedział, że zjawił się nagle jakiś mężczyzna i zażądał pieniędzy. Zagroził, iż jeśli ich nie otrzyma, to wyda nas Niemcom, którzy za takie usługi dają nagrody. Oni płacą — jak się wyraził — „od łebka" i dlatego ojciec musi każde z nas z osobna wykupić, aby on nie był stratny. On nie ma nic przeciwko Żydom, ale musi przecież z czegoś żyć, a czasy są ciężkie. Ojciec dał mu trochę pieniędzy, a później dodał zegarek mamy. Tamten kręcił trochę nosem i powiedział, że myślał, iż dostanie więcej. W końcu jednak zadowolił się tym, co dostał i oddalił się. Ojciec powiedział, że to nie był chłop ze wsi, tylko człowiek całkiem inteligentny, z miasta, o czym świadczyły jego ubiór i mowa. Stało się coś dziwnego. Wypadek ten wydobył moich rodziców z apatii i bezradności. Zaczęli się zastanawiać, co mamy dalej robić. Obawiali się, że mimo iż ojciec mu zapłacił, to człowiek ten może nas wydać Niemcom. Trzeba było więc jak najszybciej ukryć się gdzie indziej. Ojciec postanowił, że będziemy szli ścieżkami koło krzaków dwa–trzy kilometry, a potem znowu się ukryjemy. Przekradaliśmy się ostrożnie wśród krzaków, a czasem wychodziliśmy na pola. Na szczęście nie widać było ludzi i po jakimś czasie znaleźliśmy się na skraju lasu. Ojciec postanowił, że na razie tu się zatrzymamy, bo w lesie mogą być Niemcy. Znów weszliśmy w krzaki i zmęczeni rzuciliśmy się na ziemię. Chleb zjedliśmy wcześniej i zaczynaliśmy być głodni. W oddali, na polach, znów słychać było strzały. Ojciec uważał, że musimy tu przeczekać przynajmniej do wieczora, a później postanowimy, co dalej robić. Leżeliśmy i ciągle nasłuchiwaliśmy, czy ktoś nie idzie. Wiedzieliśmy, że nasza sytuacja jest krytyczna i, logicznie rzecz biorąc, może nawet beznadziejna, ale w moich rodziców wstąpiła jakaś nowa energia i było widoczne, iż postanowili walczyć o nasze życie. Ja zaś nie chciałem dopuścić do siebie myśli, że może się nam coś stać. Zdawałem sobie sprawę, co nam grozi, ale przestałem się bać. Mój stosunek do niebezpieczeństwa się zmienił. Może dlatego, że byłem już bardzo zmęczony. Może zdawałem się na rodziców i wierzyłem, że jak zawsze znajdą jakąś drogę ratunku. Może było mi już wszystko jedno. Nie wiem, ale czułem, że spokój i nadzieja na ocalenie zaczynają górować nad wszystkimi innymi moimi uczuciami. Leżeliśmy tam może godzinę, gdy nagle krzaki rozchyliły się i przed nami ukazała się jakaś dziwna postać. Był to starszy, wysoki, chudy człowiek z siwą brodą, która opadała mu na długą białą koszulę. Miał siwe, rzadkie włosy i duże, niebieskie oczy. Wyglądał jak chłop ze wsi. Popatrzył na nas i widać było, że od razu zrozumiał, kim jesteśmy. „Z Wieliczki?" — spytał. Nikt z nas nie odpowiedział. On zaś jeszcze raz popatrzył na każdego z nas i wypowiedział pamiętne słowa — które całe życie dźwięczały mi w uszach i nadal je słyszę — „Och, mój Boże..., wy biedni..., ja bym wam nieba uchylił". Powiedział to z wielkim smutkiem, a jego oczy wyrażały głęboki żal i litość. Rodzice nic nie odpowiedzieli, ale wszystkich ogarnęło zdumienie. Nie byliśmy przyzwyczajeni do takich słów i wyrazów współczucia. Nawet Luśka patrzyła na niego z otwartymi ustami, jakby zobaczyła jakąś zjawę. Powiedział, że mieszka niedaleko i wydaje mi się, że wspomniał coś o leśniczówce. Spytał, czy jesteśmy głodni. Matka przytaknęła. Powiedział, że zaraz przyniesie nam coś do jedzenia i zniknął w krzakach. Nie wiedzieliśmy, co mamy robić. Czy można było mu wierzyć? A może wróci z Niemcami? Może trzeba znowu uciekać w inne miejsce? Rodzice naradzili się i postanowili czekać 20–30 minut. Jeśli do tego czasu nie wróci, oddalimy się z tego miejsca. W pewnej chwili krzaki znów się rozchyliły i on stanął przed nami. Podał nam bańkę złożoną z kilku, nasadzonych jedna na drugą, aluminiowych menażek. W każdej z nich było cudowne jedzenie: w jednej zupa, w drugiej kartofle z mięsem, a w trzeciej kompot z jabłek. Jaki ten kompot był smaczny! Najlepszy, jaki jadłem w życiu, na zawsze zapamiętałem jego smak. Ten starszy człowiek stał z boku i czekał, aż skończymy jeść. Oddaliśmy mu puste menażki i nie zdążyliśmy nawet podziękować, bo zaczął mówić do nas tak, jakby czuł się odpowiedzialny za nasze życie. Powiedział, że musimy uciekać w nocy, bo tu nie ma dla nas żadnej szansy ratunku. Zaproponował, że poprowadzi nas przez las do małej stacji kolejowej w miejscowości Węgrzce i stamtąd, pierwszym pociągiem rano, razem z robotnikami, pojedziemy do Tarnowa, gdzie będziemy mogli wejść do getta. Stacji Węgrzce Niemcy nigdy nie kontrolują, bo nie ma tam Żydów. Umówił się z rodzicami, że przyjdzie po nas i radził, abyśmy teraz spali, bo czeka nas długa i ciężka droga. Byliśmy syci i pokrzepieni na duchu, ale o spaniu nie było mowy. Luśka też zaczęła marudzić i trudno ją było uspokoić. W miarę upływu czasu nasze podniecenie stawało się coraz większe. Chociaż nie trzeba było długo czekać, bo zaczynało się ściemniać. Wkrótce zapadła noc. Cały czas patrzyliśmy na to miejsce w krzakach, gdzie spodziewaliśmy się go zobaczyć. Wreszcie zjawił się. Ubrany był teraz na ciemno, a na plecach miał mały plecak. Powiedział ojcu, że ma wodę i coś słodkiego, na wypadek gdyby zabrakło nam sił. Mieliśmy iść za nim, ale jak najciszej, bo Niemcy mogą być jeszcze w okolicy. On sam chodził jak kot — w ogóle nie było go słychać. Widać było, że dobrze zna ten las, bo prowadził nas różnymi wąskimi, ledwo widocznymi ścieżkami, niekiedy zaś po mchu i korzeniach drzew lub po kamieniach. Po mniej więcej dwóch godzinach takiego chodzenia, byliśmy już bardzo zmęczeni i nasz przewodnik zrobił przerwę na odpoczynek. Usiedliśmy na jakimś obalonym drzewie. Dał nam najpierw wodę do picia, a później każdy z nas dostał dużą kromkę chleba, posmarowaną grubo miodem. On też jadł z nami. Powiedział nam, że teraz musimy być szczególnie ostrożni, bo będziemy szli ścieżkami koło drogi, którą często patrolują Niemcy. Na jego znak podnieśliśmy się i znów zaczęliśmy iść za nim. Ojciec trzymał Luśkę na rękach i pomagał mamie, a mnie trzymał za rękę nasz przewodnik. Podtrzymywał mnie też w trudnych miejscach. Bez jego pomocy wiele razy bym upadł. Czasami, na przykład, gdy trzeba było przejść po kamieniach przez jakiś strumyk, przeprowadzał najpierw mnie, a później wracał po mamę i na końcu pomagał ojcu i Luśce. Była jasna noc, ale w lesie miejscami było prawie zupełnie ciemno. Nasze oczy jednak szybko przyzwyczaiły się do ciemności. Czasami stawaliśmy i on nasłuchiwał. Ja zaś wietrzyłem nosem jak zwierzę. Szliśmy koło szosy i za każdym razem, kiedy jechało jakieś auto, rzucaliśmy się na ziemię. W pewnym momencie na szosie ukazały się jakieś migocące światełka i nasz przewodnik dał nam znak, abyśmy padli na ziemię. I znów mieliśmy niesamowite szczęście. Okazało się, że był to pieszy patrol niemiecki z psem; przeszli o kilka kroków od nas i niczego nie zauważyli, a pies nas nie wyczuł. Później jeszcze kilka razy szły patrole lub jechały wojskowe auta. Trwało to jakiś czas, aż znów weszliśmy w głębszy las. Nagle złapałem się na tym, że idąc śpię. Czułem, że nasz przewodnik mocno objął mnie ramieniem. Za każdym razem, kiedy się budziłem, zasypiałem zaraz z powrotem, ale jednak szedłem. Jego ramię nie pozwalało mi upaść. Jeszcze dwa razy robiliśmy przerwy na odpoczynek, ale było nam coraz ciężej. On był najstarszy z nas, ale nie wykazywał żadnych śladów zmęczenia. Cały czas nami kierował, pomagał nam i dodawał otuchy, a co najważniejsze — cudownie orientował się w terenie. Do stacji kolejowej Węgrzce przybyliśmy o świcie. Wszyscy, oprócz naszego przewodnika, byliśmy u kresu sił. Był tam mały domek stacyjny. Zatrzymaliśmy się w pewnej odległości od niego i przewodnik poszedł sprawdzić, czy na stacji nie ma Niemców i ile kosztują bilety do Tarnowa, bo ojciec nie był pewien, czy starczy mu pieniędzy. Leśniczy wrócił i doniósł nam, że na stacji nikogo nie ma. Okazało się, że ojca pieniądze jeszcze starczą akurat na bilety do Tarnowa i leśniczy znów wrócił na stację, by je kupić. Pociąg odchodził za niecałą godzinę i on cały czas czekał z nami na stacji, tak jakby czuł się za nas odpowiedzialny. Dodawał nam otuchy i wiary w ocalenie, przestrzegał, byśmy mieli się na baczności. Ojciec i matka dziękowali mu. Mnie wydało się nagłe, że to nie jest człowiek, tylko anioł i pocałowałem go w rękę, co go bardzo zawstydziło. Na stacji zebrało się kilku robotników, ale nie zwracali na nas uwagi. Wreszcie pociąg do Tarnowa wjechał na stację i nasz przewodnik pomógł nam wejść do wagonu, po czym dał ojcu swój plecak ze słowami: „Tam jest dla was śniadanie. Jedźcie z Bogiem i oby miał was w swojej opiece". Obiema rękami rzucił nam całusa i oddalił się. Człowieka tego nie widziałem więcej w życiu, nasze poszukiwania po wojnie spełzły na niczym. Nie znaliśmy jego nazwiska. Czyniliśmy wiele wysiłków, aby go odnaleźć, ale wszelki ślad po nim zaginął. Był to najszlachetniejszy człowiek, jakiego spotkałem w swoim życiu. Nie ulega żadnej wątpliwości, że tylko dzięki niemu zdołaliśmy się wtedy uratować. Z narażeniem życia, z własnej inicjatywy i zupełnie bezinteresownie, wziął na siebie tak olbrzymie niebezpieczeństwo, by ratować obcych ludzi. Ratował bliźnich, bo tak nakazywało mu sumienie. Wiele razy w życiu o nim myślałem. Za każdym razem, kiedy rodziły się moje dzieci i moje wnuki, myślałem o nim, że on też ma swój udział w tych radosnych dla mnie wydarzeniach. Przyznaję, że nieraz wracało do mnie to poczucie, że to nie był człowiek, tylko anioł w ludzkiej postaci. Czasem myślałem, że może każdy potrafi być aniołem, jeżeli tylko tego chce. Pamięć o nim napawała mnie wiarą w ludzi przez całe moje życie i pamięć tę noszę zawsze w swoim sercu. Wtedy, jadąc pociągiem do Tarnowa i z bojaźnią w sercu prosząc Boga, byśmy szczęśliwie dojechali, jeszcze nie wiedziałem, co się stało z moimi najbliższymi i drogimi ludźmi w Wieliczce. Później dowiedzieliśmy się. Ciocia Liba razem z Francis i Felusią zostały zastrzelone na cmentarzu w Wieliczce. Najpierw zamordowano Francis i Felusię, na oczach matki, a później ciocię Libę. Kobieta, u której były schowane, wyrzuciła je podczas akcji. Wujek Schenker z rodziną i kilkunastoma innymi osobami, byli schowani w garbarni na Klaśnie. Oddani im robotnicy zamurowali ich tam w jakimś magazynie. Po dwóch tygodniach udało im się w nocy wyjechać autem ciężarowym z Wieliczki do Bochni i tam dostali się do getta. Nicha Armer wraz z rodziną zginęła uduszona w komorze gazowej w Bełżcu. Jankiel z rodziną i Adaś Grossfeld z rodziną też tam zginęli. Adama zastrzelono tak jak jego ojca, przed domem, razem z jego sparaliżowaną babcią, którą wywleczono z łóżka. Zylek wraz z sześciuset innymi chłopcami wysłany został do obozu w Płaszowie koło Krakowa. Po jakimś czasie zachorował tam na jakąś zakaźną chorobę i Niemcy go zastrzelili. Taki był los ludzi, których kochałem i których bestialska siła wyrwała z życia. Płaczę po nich do dziś. Tarnów Pociąg do Tarnowa wlókł się i przystawał na każdej stacyjce, co wzmagało niepokój moich rodziców, bo obawiali się, że mogą wejść jacyś niebezpieczni dla nas ludzie. Ja byłem bardzo zmęczony i śpiący, ale i moje nerwy były napięte, nie mogłem zmrużyć oka. Nawet Luśka, którą całą noc noszono na rękach, teraz siedziała grzecznie koło mamy i nie marudziła jak zawsze. Cały czas patrzyła na nią swoimi dużymi niebieskimi oczami, jakby chciała wyczytać z jej twarzy, co się z nami stanie. Wydawało mi się, że widzę w jej oczach strach, ale może był to tylko mój własny strach, bo nie sądzę, żeby Luśka rozumiała, w jakim jesteśmy niebezpieczeństwie. Byliśmy sami w przedziale. Na jakiejś małej stacyjce weszło do naszego wagonu kilka osób. Rodzice zaczęli mówić po niemiecku. Rozmawiali ze sobą głośno, udając, że o coś się sprzeczają. Jakaś pani otworzyła drzwi naszego przedziału i chciała wejść, ale słysząc niemiecką mowę zasunęła je z powrotem i poszła dalej. Chwilę później powtórzyło się to z jakimś starszym panem. Pociąg znowu ruszył, ale moi rodzice nie przerywali rozmowy. Nagle zauważyłem, że pod ławką, tuż koło drzwi, coś zabłyszczało. Pochyliłem się i podniosłem małą, okrągłą odznakę hitlerowską z czarnym hakenkreuzem na czerwonym tle, jaką Niemcy często nosili na cywilnych marynarkach. Wystawał z niej mały kawałek złamanej szpilki. Pokazałem ją ojcu. Mama była zdania, że trzeba to natychmiast wyrzucić, ale ojciec powiedział, że może nam pomóc w drodze do Tarnowa i nie zastanawiając się długo — wpiął ją sobie do klapy marynarki. Pierwszy zobaczył ją konduktor. Sprawdził nasze bilety i z wielkim uszanowaniem zasalutował ojcu. Na jakiejś większej stacji wsiadło do pociągu dużo ludzi i nasz przedział się zapełnił. Współpasażerowie, gdy tylko usłyszeli rozmowę po niemiecku i zobaczyli odznakę mego ojca, przestali ze sobą rozmawiać. Wydawało mi się nawet, że niektóre twarze były zatrwożone. Patrzyłem przez okno, aby nie zdradzić się, że ich obserwuję. Zapowiadał się znowu jeden z tych pięknych dni, jakich wiele było w sierpniu 1942. Normalnie o tej porze czekałbym już na spotkanie z moimi przyjaciółmi albo z Francis. Gdzie oni teraz są? Zacząłem o nich myśleć i wspominać to, co jeszcze kilka dni temu razem z nimi przeżywałem. Wszystko wydawało mi się teraz takie dalekie, jakby już lata przeszły, a to były przecież tylko dni. Nagle minęło poczucie otaczającego mnie niebezpieczeństwa i ogarnęła mnie jakaś dziwna, przyjemna błogość. Może to było tylko zmęczenie i wspomnienia... Zamknąłem oczy i zaraz zasnąłem. Nie pamiętam, co mi się śniło, ale musiało to być coś bardzo miłego, bo mama mówiła mi później, że cały czas uśmiechałem się przez sen. Nie wiem, jak długo spałem, ale nagle poczułem delikatną rękę na ramieniu i usłyszałem jej słowa: „Wir sind angekommen" (Przyjechaliśmy). Wysiedliśmy razem z innymi. Stacja w Tarnowie była pełna ludzi, bo przyjechały równocześnie dwa pociągi. Ludzie wsiadali i wysiadali. Jedyne wyjście z peronów prowadziło przez budynek stacji i wszyscy nowo przybyli posuwali się w tym kierunku. Matka powiedziała cicho do ojca: „Wyrzuć już tę odznakę", ale ojciec wskazał oczyma na szeroko otwarte drzwi, przez które trzeba było przejść. Stało tam dwóch żandarmów niemieckich i dwóch cywilów, którzy pilnie obserwowali przechodzących obok nich ludzi, kierując na bok tych z większym bagażem. Tam inni Niemcy ich sprawdzali i niektórych legitymowali. Stał tam też kolejarz, który odbierał bilety. — Może wsiądziemy do innego pociągu? — spytała mama. Nie można już było tego zrobić, bo ludzie pchali nas do przodu. Gdybyśmy nagle zawrócili, Niemcy niewątpliwie by to zauważyli. — Nie ma rady — powiedział ojciec do mamy — mów po wiedeńsku. Zacząłem w duchu odmawiać moją modlitwę Szma Izrael. Powoli zbliżaliśmy się wraz z innymi do wyjścia. Ojciec nie zdjął odznaki z hakenkreuzem. Będąc kilka kroków przed żandarmami, mama głośno powiedziała do ojca: — Es ist eine unerhörte Geschichte, dass wir zusammen mit den allen polnischen Arbeitern fahren müssen! (To niesłychana historia, że musimy jechać razem z tymi wszystkimi polskimi robotnikami!) W jej głosie było wzburzenie i jakby pretensja do ojca. Zauważyłem, że obaj żandarmi uśmiechnęli się, wyraźnie rozbawieni słowami mamy. Tato odpowiedział jej uspokajającym tonem, ale na tyle głośno, aby żandarmi go słyszeli: — Es wird nicht lange dauern, die Gestapo hat mir einen Wagen zugesagt. (To nie będzie długo trwało, gestapo przyrzekło mi samochód.) Rodzice doskonale się rozumieli i jak już grali, to na całego. Tym razem grali o życie nas wszystkich. Później sami byli zdumieni swoją odwagą. Oboje mówili, że było to coś zupełnie instynktownego. Ich rozmowa zrobiła wrażenie na żandarmach, bo jeszcze bardziej się uśmiechali. Na dwóch cywilów bałem się patrzeć. Tato wręczył bilety kolejarzowi i chciał iść dalej, ale w tym momencie jeden z żandarmów pochylił się do Luśki i zapytał ją: — Wie heißt du, kleines Fräulein? (Jak się nazywasz, mała panienko?) Poczułem, że nogi uginają się pode mną z przerażenia. Luśka popatrzyła na niego i czystym niemieckim odpowiedziała mu jedno słowo: „Fräulein". Żandarm zrozumiał to jako żart, zaśmiał się i powiedział z uznaniem w głosie: „So klein und schon so witzig" (Taka mała, a już taka dowcipna), zasalutował ojcu i wskazał ręką drogę. Dwóch cywilów podniosło ręce i powiedziało: „Heil Hitler!". Mój ojciec też podniósł rękę, ale nic nie odpowiedział, udając, że jest zajęty Luśką. Weszliśmy do poczekalni, a stamtąd, razem z innymi ludźmi, wyszliśmy na ulicę. Nagle zauważyłem, że moja prawa noga jest mokra. Posiusiałem się ze strachu. Wszyscy byliśmy zdumieni, że Luśka była w stanie tak odpowiedzieć żandarmowi. Miała pięć lat i nigdy nie powiedziała słowa po niemiecku. Moi rodzice rozmawiali wprawdzie czasami ze sobą w tym języku, ale wątpię, by Luśka coś z tego rozumiała. Widocznie bezwiednie powtórzyła ostatnie słowo żandarma. To, że wypowiedziała słowo „Fräulein" tak czysto po niemiecku, było chyba zupełnym przypadkiem i dziecięcą próbą naśladowania starszego człowieka. Tak to sobie tłumaczyliśmy, ale o wiele później, bo wtedy nie mieliśmy czasu na zastanawianie się. Musieliśmy jak najszybciej dostać się do getta, bo po aryjskiej stronie, bez żadnych dokumentów, byliśmy cały czas w dużym niebezpieczeństwie. W każdej chwili mogliśmy być rozpoznani jako Żydzi i wydani Niemcom. — Teraz możesz już wyrzucić tę odznakę — powiedziała mama do ojca. — Może lepiej mieć ją aż do wejścia do getta? — zastanawiał się ojciec. — Nie, ja się boję. Mam przeczucie, że będzie lepiej, jak ją zaraz wyrzucisz. Ojciec odpiął odznakę i wrzucił ją do kosza na śmieci. Znał drogę i na początku wydawało nam się, że przejdziemy tylko kilka ulic i bez trudu dostaniemy się do getta. Na ulicach było dużo ludzi i nie widzieliśmy, aby ktoś zwracał na nas uwagę. Żadne z nas nie miało fizjonomii żydowskiej i szliśmy w tym samym tempie, co inni ludzie, starając się nie okazywać napięcia. Ojciec i mama rozmawiali ze sobą po polsku i uśmiechali się do siebie. Robili wrażenie małżeństwa, które wyszło z dziećmi na spacer. Nagle usłyszeliśmy głos: „Chwileczkę" i przed nami stanął granatowy policjant. Był chudy, niewysoki, o bladej twarzy, na której igrał lekki uśmiech. — Państwo na spacerze czy dokądś idziecie? — spytał grzecznie. — Na spacerze — odpowiedział ojciec. Uśmiech policjanta stał się lekko ironiczny, ale głos miał nadal grzeczny. — Od kiedy to Żydzi spacerują po aryjskiej stronie? Rodzice zrozumieli, że zostaliśmy rozpoznani i nie ma sensu udawać kogoś innego. Bez aryjskich dokumentów nie mieliśmy na to żadnej szansy. Ojciec mu odpowiedział: — Niech pan nam pozwoli iść, bo mamy za sobą ciężkie dni. Pan Bóg panu odpłaci. — Chętnie to zrobię, ale musicie się wykupić. — Zrobilibyśmy to, ale nie mamy pieniędzy — odpowiedział ojciec bezradnie. — W takim razie muszę zaprowadzić was na gestapo, bo to mój obowiązek. Płacicie czy nie? — Nie mamy pieniędzy — powtórzył ojciec. — No to idziemy na gestapo — odpowiedział stanowczym tonem policjant. Nagle ojciec przypomniał sobie, że ma w Tarnowie przyjaciela, Fessla, i zaproponował policjantowi, że on nas wykupi. — Fessel? Ten z papowni „Papapol"? — Tak, chodźmy do „Papapolu", może będę mógł dostać od niego jakieś pieniądze. Policjant zgodził się i znów zmieniliśmy kierunek. Doszliśmy do fabryki Fessla. Policjant wszedł z nami do bramy jakiegoś domu, a ojciec poszedł do fabryki. Zacząłem w duchu prosić Boga, żeby pan Fessel tam jeszcze był, żeby miał pieniądze i chciał je ojcu dać. Wszyscy czekaliśmy w milczeniu. Najbardziej nerwowo zachowywał się policjant. Zapalił papierosa i cały czas patrzył z napięciem na wejście do fabryki. Trwało to dość długo i dla mnie był to dobry znak. Nagle w bramie fabrycznej ukazał się ojciec i szybko się do nas zbliżył. Zadyszany, stanął przed policjantem i wręczył mu grubą kopertę. Policjant otworzył ją i palcami przejechał po pieniądzach. — Dobra — powiedział — możecie iść sobie dalej. Ojciec wyjął z kieszeni kilka banknotów. — Dam panu jeszcze to, ale niech pan nas zaprowadzi do getta, bo może nas znów ktoś rozpoznać. Policjant wziął pieniądze. — Przysługa za przysługę. Chodźcie ze mną. Po drodze ojciec zapytał go, w jaki sposób poznał, że jesteśmy Żydami. Policjant uśmiechnął się i powiedział, że to wcale nie było trudne. Obserwował nas już od stacji kolejowej i wszystko wskazywało na to, że jesteśmy Żydkami. — Co na przykład? — Wszystko. Wy inaczej chodzicie, inaczej ze sobą rozmawiacie i w ogóle inaczej się zachowujecie. Wasze dzieci miały przestraszone twarze i ciągle oglądały się za siebie. Wy też spoglądaliście na boki, no a przede wszystkim — moja intuicja wyczuwa Żydka na sto metrów. Powiedział nam, że wprowadzi nas do getta bocznym wejściem, a nie przez główną bramę, bo tam jest niebezpiecznie. Przy głównej bramie przez całą dobę stoją i esesmani, i żydowscy policjanci, a przy bocznej przeważnie tylko ci ostatni. Trzeba wejść do getta, gdy nie widać przy nim Niemców. Przeszliśmy kilka ulic i zobaczyliśmy boczną bramę do getta, a koło niej budkę strażniczą. Stanęliśmy w bramie jakiegoś domu i zaczęliśmy obserwować to miejsce. Weszło i wyszło stamtąd kilka osób, ale nie było widać Niemców. Po jakimś czasie policjant powiedział: „Idziemy" i zaczął nas prowadzić do wejścia. Stał tam tylko jeden Ordnungsdienst (żydowski policjant) w policyjnej czapce z żółtym otokiem. Zbliżyliśmy się do niego i polski policjant powiedział mu, że mamy wejść do getta. W tym momencie otworzyło się okienko strażnicy i ukazała się w nim twarz esesmana. Wskazał na nas ręką i zapytał: — Wer sind die? (Kim oni są?) Nasz policjant wykazał się przytomnością umysłu i powiedział po polsku: — Oni są przebadani i mają wejść do getta. Ordnungsdienst przetłumaczył to Niemcowi i czekał na jego decyzję, ale Niemiec machnął tylko ręką. — Rein! (Wejdźcie!) Policjant odwrócił się i bez słowa nas opuścił. Po chwili znaleźliśmy się w getcie. Okazało się, że ojciec otrzymał od pana Fessla adres jego przyjaciela w getcie, do którego mieliśmy się zgłosić z powołaniem się na niego. Ten przyjaciel nazywał się Eliahu Lerhaupt i był zastępcą przewodniczącego Judenratu. Mieszkał przy ulicy Lwowskiej 4. Getto robiło bardzo przygnębiające wrażenie. Bieda biła z każdego zaułka i wąskich uliczek. Ludzie byli wychudzeni, źle ubrani i przemykali się pod ścianami domów, tak jakby w każdej chwili groziło im śmiertelne niebezpieczeństwo. Wtedy jeszcze nie mogłem tego zrozumieć, ale bardzo szybko zrozumiałem. Gdy tak szliśmy ulicami getta, zrobiło się nam bardzo ciężko na duchu. Kilka razy pytaliśmy o drogę i wkrótce znaleźliśmy dom przy Lwowskiej 4. Okazało się, że ta ulica była poza gettem i główna brama wejściowa była zawsze zamknięta, natomiast sam dom był w getcie i wchodziło się do niego małym bocznym wejściem z innej ulicy, przez wąską sień, na duże podwórko. Przy sieni wejściowej była jedna klatka schodowa, a dalej jeszcze dwie, na które wchodziło się z podwórza. Była to duża, czteropiętrowa kamienica z wieloma lokatorami. Rodzina Lerhauptów mieszkała we własnym, przedwojennym mieszkaniu, na jednym z górnych pięter. Przyjęli nas bardzo sympatycznie. Byli bliskimi znajomymi pana Fessla i widać było, że mają dla niego dużo szacunku. Oddali nam jeden pokój i pani Lerhauptowa przygotowała nam jakiś posiłek. Byliśmy bardzo głodni i zmęczeni. Po jedzeniu poszliśmy zaraz spać — tato z mamą na wąskim łóżku, a ja i Luśka na kocach na podłodze. Spaliśmy jak zabici do wieczora, kiedy pani Lerchauptowa i jej syn, może dwudziestoletni chłopak, obudzili nas na kolację. Nie pamiętam, jak się ten chłopak nazywał, ale od razu poczuliśmy, że chce nam pomóc. Kolacja była skromna: chleb cienko posmarowany margaryną, zupa i jakaś czarna lura, która miała być namiastką kawy. Dla Luśki pani Lerhauptowa przyniosła z kuchni gorącą wodę z mlekiem. Przy stole pan Lerhaupt opowiedział nam, że getto istnieje dopiero dwa miesiące i że panuje w nim duża bieda. Oficjalnie wszyscy ludzie zdolni do pracy zatrudnieni są w szopach. Są to fabryki i warsztaty rzemieślnicze, które pracują dla Niemców i znajdują się poza gettem. Niestety, nie wiadomo, jak długo te szopy będą istnieć, bo nienawiść do Żydów staje się coraz większa i już teraz przybrała rozmiary kompletnego zwyrodnienia. Nikt nie wie, co tu się jeszcze stanie. Ludzie w getcie są zastraszeni, panuje w nim terror. Prawie co dzień wchodzą tu oficerowie SS i gestapowcy, którzy strzelają do ludzi bez żadnego powodu. Dwaj najgorsi to Rommelman i Grunoff. Gdy zjawiają się w getcie, jest zawsze kilku zabitych. Czasami przychodzą ze swoimi kochankami. Jedną ręką trzymają je pod ramię, a drugą strzelają do ludzi jak do ptaków. Zrobili sobie zabawę z zabijania. Na skargi Gminy Żydowskiej odpowiadają, że w ciągu dnia getto ma być puste, bo wszyscy powinni być w pracy. W czerwcu 1942 były dwie akcje, wywieziono tysiące Żydów — krążą pogłoski, że do Bełżca na śmierć. Nie wiadomo, czy Niemcy znowu nie zaczną wysyłać ludzi z getta. Na razie żyje się dniem i za każdy dzień, który mija spokojnie, dziękuje się Bogu. Były to tak przygnębiające wieści, że nie od razu w pełni do nas dotarły. Po prostu nasza świadomość wzbraniała się przed ich przyjęciem. Trudno nam było się pogodzić, że znaleźliśmy się w tak strasznym miejscu. Pan Lerhaupt wyjaśnił nam, że znajdujemy się w getcie nielegalnie i raczej niemożliwe będzie, żeby rodzice otrzymali przydział pracy w szopach. Musimy więc bardzo uważać i nie kręcić się po ulicach. Postara się jednak dla nas o kartki żywnościowe, żebyśmy nie zginęli z głodu. Poszuka też dla nas jakiegoś lokalu, gdzie będziemy mogli zamieszkać. Nie będzie to łatwe, bo getto jest bardzo przeludnione. W sumie nasza sytuacja drastycznie się pogorszyła. W nocy nikt z nas, oprócz Luśki, nie mógł spać. Zazdrościłem jej beztroski i nieświadomości. Przez pierwsze dni w ogóle nie wychodziliśmy z mieszkania Lerhauptów. Gospodarze byli dla nas bardzo dobrzy, szczególnie ich syn starał się jak mógł — zdobył dla nas odzież i przyniósł Luśce szmacianą lalkę. Pan Lerhaupt przebywał prawie cały dzień w Gminie Żydowskiej. Po kilku dniach powiedział nam, że ma na widoku jakiś pokój dla nas, ale potrwa to jeszcze jakiś czas i nie wiadomo, czy się uda, bo na ten pokój czeka długa kolejka ludzi. Był początek września 1942. Uświadomiłem sobie, że dla normalnych chłopców w moim wieku wakacje się skończyły i idą już do szkoły. Ja trzy lata nie uczęszczałem do szkoły i teraz zatęskniłem za nią. Marzyłem, jak to będzie po wojnie, gdy znów zacznę do niej chodzić. Pod koniec pierwszego tygodnia września dziwny niepokój zapanował w rodzinie Lerhauptów. Okazało się, że ludzie z niektórych szopów otrzymali rozkaz pozostania w getcie i nie stawiania się do pracy. Był to zły znak i obawiano się najgorszego. Wieczorem pan Lerhaupt powiedział nam, że getto jest obstawione wojskiem i prawdopodobnie zacznie się nowa akcja. W domu przy Lwowskiej 4 były przygotowane bunkry dla wszystkich, którzy nie chodzili do pracy. Teraz jednak zostało w domu dużo ludzi, którzy normalnie pracowali w szopach i nie wiadomo było, czy wszyscy się w bunkrach pomieścimy. Powiedziano nam, że gdy nadejdzie ta chwila, mamy schować się razem z sąsiadami z naszego piętra. Nad ranem 10 września zbudzono nas i powiedziano, żebyśmy poszli się schować. Wyszliśmy na klatkę schodową, na której było już pełno ludzi. Część schodziła na dół, część wchodziła na górę. Jakiś pan podszedł do nas i spytał: „Wy jesteście od Lerhaupta?". Kiedy ojciec skinął głową, kazał nam iść za nim. Zaczęliśmy szybko schodzić ze schodów. Na klatce schodowej panował półmrok, bo tylko jedna żarówka świeciła się na ostatnim piętrze. Ludzie potrącali jeden drugiego. Słychać było stłumione krzyki. Dzieci płakały, wszyscy się spieszyli. Było dużo starszych ludzi, którym trudno było szybko posuwać się naprzód. Mama znowu niosła Luśkę na rękach, chociaż ona już dawno mogła chodzić sama. Ojciec próbował pomóc, ale mama nie chciała mu jej oddać, tylko cały czas przyciskała ją do piersi, tak jakby to zapewniało jej ratunek. Uderzył mnie jakiś ostry zapach. Nasz przewodnik wytłumaczył nam, że w całym domu rozlano lizol, środek dezynfekcyjny, bo jest obawa, że Niemcy przyjdą z psami, a przez lizol psy trącą węch. Wyszliśmy na podwórze i przez jakąś inną sień zeszliśmy do piwnicy. Była tam dziura w ziemi, w której ludzie kolejno znikali. Nas też tam wciągnięto. Znaleźliśmy się w wąskim i niskim miejscu pod piwnicą, gdzie panował zaduch. Siedziało tam już kilkanaście osób, wśród nich małe dzieci. Ich widok najbardziej utkwił mi w pamięci, bo jeszcze nigdy nie widziałem tak przestraszonych dziecięcych twarzyczek. Po chwili z różnych stron rozległy się krzyki: „Już dość! Już dość! Nie można tu wpuszczać więcej ludzi, bo wszyscy się udusimy!". Pomimo to zeszło jeszcze kilka osób i klapa została zamknięta. Świeciła się tam lampa naftowa, ale zaraz rozległ się krzyk: „Zgasić lampę!". Znaleźliśmy się w kompletnych ciemnościach. Była tam jakaś klapa, którą trzeba było otworzyć, aby weszło powietrze, ale nikt nie wiedział, gdzie ona się znajduje. Ktoś powiedział, że na pewno jest otwarta, bo czuje lekki powiew. Wreszcie zapanowała zupełna cisza. Jedynie od czasu do czasu zapłakało jakieś dziecko, ale matki zaraz je uspokajały. Luśka chwyciła obiema rączkami moją rękę i mocno ją ściskała. Tak siedzieliśmy, stłoczeni, opierając się jeden o drugiego, może dwie godziny. Coraz bardziej dawał się odczuć brak powietrza i wreszcie postanowiono uchylić trochę klapę wejściową. Nie można było jednak tego uczynić, bo dla zamaskowania coś na niej stało. Po jakimś czasie kilka osób zemdlało. Ja leżałem w letargu i miałem majaki. Wydawało mi się, że znów leżę chory w moim łóżku w Wieliczce. Szukałem tego światła, które wtedy widziałem, ale wokół mnie była tylko ciemność. Luśka przestała mnie ściskać za rękę; co jakiś czas słyszałem jej szept: „Mamo, ja cię kocham". Nie wiem, jak długo to trwało, bo nie zdawałem sobie sprawy, co się ze mną dzieje. Nagle ktoś koło mnie uderzył w klapę wejściową. Po pewnym czasie usłyszeliśmy nad nami jakieś szmery i klapa się otworzyła. Ktoś zapytał: „Co się tam z wami dzieje?". Był to Ordnungsdienst wyższej rangi, który mieszkał w tym domu, na czwartym piętrze. Powiedział, gdzie jest klapa, którą można wpuścić powietrze i poradził, aby kilka osób wyszło ze schowka, to zaprowadzi ich na inne miejsce. Nikt się nie zgłosił, tylko mama powiedziała, że my wychodzimy, bo dzieci są bliskie uduszenia. Ludzie pomogli nam wyjść, Ordnungsdienst też, po czym zamknął wejście do schowka i zsunął na klapę dwa kloce drewna. Kazał nam szybko iść za nim. Powiedział, że Niemcy jeszcze nie przyszli do tego domu, ale mogą się zjawić lada chwila. Wprowadził nas do jakiegoś mieszkania i odsunął w jednym z pokoi komodę stojącą przy ścianie. Na ścianie była tapeta, podniósł ją na dole; pod nią, tuż przy samej podłodze, była niemal niewidoczna klapa, którą otworzył i ukazała się wąska szczelina. Kazał nam tam wejść. Wpełzliśmy do nowej kryjówki. Znaleźliśmy się w niedużej komórce, gdzie siedziało już sześć osób. Nie było miejsca dla nas wszystkich. Ja usiadłem na kolanach ojca, a Luśka na kolanach mamy. Było trochę światła, bo komórka ta miała małe okienko, no i — co najważniejsze — było dosyć powietrza. Moje halucynacje minęły i zacząłem oddychać swobodnie. Poczułem, że moja świadomość staje się coraz bardziej ostra, nawet ostrzejsza niż zwykle. Obok mamy siedział jakiś pan w średnim wieku i co chwila wykrzywiał twarz z bólu. Widząc pytające spojrzenia mojej mamy, powiedział szeptem: „To wrzód żołądka". Z kilku stron ludzie zaczęli go upominać, też szeptem: „Sss..., cicho...", a ja poczułem, że też mam bóle brzucha. Zacząłem się krzywić i mama się przestraszyła, pytała mnie wzrokiem, co się stało. Nie mogłem jej odpowiedzieć, bo nie chciałem, by ludzie się na mnie złościli. Uratowała mnie Luśka. Słysząc znowu jej cichy szept: „Mamo, ja cię kocham", uświadomiłem sobie, że i ja mamę strasznie kocham. Moje serce przepełniło się miłością do niej i w tym samym momencie bóle brzucha minęły. Co więcej, pan koło mnie też lepiej się poczuł i zaczął się do mnie uśmiechać. Po jakimś czasie usłyszeliśmy szybkie kroki żołnierskich butów, głośne rozkazy i krzyki. Niemcy przeszli przez to mieszkanie, ale nie szukali w nim. Wszyscy siedzieliśmy bez ruchu, jak mumie. Stłumiliśmy nawet nasze oddechy. Nie trwało to długo i znów zapanowała kompletna cisza. Dopiero jakąś godzinę później pozwoliliśmy sobie na luksus zmiany pozycji. W bunkrze mieliśmy chleb i wodę. Ktoś rozdzielał chleb, wlewał wodę do dwóch kubków. Piliśmy po kolei i żuliśmy chleb, bardziej dla zabicia czasu niż z głodu. Wszyscy byliśmy tak podnieceni, że nie odczuwaliśmy głodu. Tak przeszedł nam cały dzień. Wieczorem ktoś otworzył nasz schowek i powiedział, że można już wyjść, bo akcja się skończyła. Wyczołgaliśmy się ze schowka i zeszliśmy na podwórze. 10 września 1942 roku w tarnowskim getcie zapamiętałem jako jeden z najstraszniej szych dni w moim życiu. Nie z powodu tego, co przeżyliśmy w ukryciu, ale tego, co się potem działo na podwórzu. A działy się tam dantejskie sceny. Ludzie powrócili z szopów i nie zastali swoich dzieci, matek, ojców, mężów, żon. Płakali i lamentowali, rzucali się z płaczem jeden drugiemu na szyję. Wszyscy zebrali się na podwórzu, dopytując się nawzajem, kto kogo stracił. Pytali tych, co się uratowali, jak się to stało i łaknęli choćby najmniejszego szczegółu o swoich bliskich, których zabrano. Ktoś opowiadał, co działo się na placu Magdeburskim w centrum getta, gdzie zebrano wszystkich Żydów na wywiezienie. Byli tacy, co się uratowali. Przeprowadzono tam selekcję. Kobiety musiały oddać swoje dzieci, które kierowano do innego transportu. Tym, które nie chciały oddać dzieci, wyrywano je siłą. Były wypadki, że rozwścieczeni Niemcy wyrywali matkom niemowlęta i trzymając je za nóżki roztrzaskiwali ich głowy o ściany domów, na oczach matek. Kilka osób, które to widziało, opowiadało ze szczegółami. Kobiety z rozpaczy rzucały się na ziemię, mężczyźni stali w grupach i głośno płakali. Jakaś kobieta krzyczała z wyciągniętymi do nieba rękami: „Mamo! Mamo! Dlaczego cię zabrali?! Dlaczego odeszłaś?! Oj..., moje życie się skończyło!". Kobiety siedziały na ziemi i płakały z wykrzywionymi z bólu twarzami. Inni stali jak upiory, tak jakby potracili zmysły i nie wiedzieli, co się z nimi dzieje. Na podwórzu paliło się elektryczne światło, które rzucało w różnych kierunkach długie cienie lamentujących ludzi. Tego obrazu nigdy nie zapomnę; jeśli człowiek chce sobie wyobrazić piekło, to tam, na tym podwórzu, ono było. Nie pamiętam już dzisiaj, czy bunkier w piwnicy, w którym ukrywaliśmy się na początku, został odkryty czy nie. W tym domu było wiele bunkrów, ale niektórzy nie chcieli się chować, tylko leżeli w kompletnej apatii na łóżkach, czekając na swój los. Wielu ludziom jeszcze przed akcją zabrakło sił do dalszej walki o przetrwanie. Stracili po prostu wolę życia. Wszyscy złapani przez Niemców musieli zejść na podwórze, a stamtąd poprowadzono ich na plac Magdeburski. Później załadowano ich, jak bydło, do przygotowanych już pociągów. Tego dnia, 10 września 1942, wywieziono z getta w Tarnowie 8 tysięcy ludzi do Bełżca, gdzie ich uśmiercono. Nazajutrz mój ojciec dostał wysokiej gorączki i bolał go brzuch. Cały czas wymiotował. Wieczorem przyszedł lekarz, doktor Wachtel, zbadał go i powiedział, że ojciec ma ostrą dyzenterię i trzeba go koniecznie odizolować, bo to bardzo zaraźliwa choroba. Syn Lerhauptów miał szczęśliwy pomysł, aby umieścić go na strychu tego domu. Matka powiedziała, że my pójdziemy z ojcem. Zrobiono tam dla niego legowisko z desek, na które położono jakiś stary, popękany materac. Dla nas rozłożono na podłodze koce. Strych był bardzo duży i wydawał mi się znacznie wygodniejszy niż ciasny pokoik u Lerhauptów. Następnego dnia stan ojca pogorszył się, cały czas siedział na wiadrze. Mama powtarzała nam, abyśmy się tam nie zbliżali, bo w wiadrze było pełno krwi. Doktor Wachtel dał mamie wskazówki, jak przeprowadzić dezynfekcję ubrania ojca i przestrzegł, że musimy bardzo uważać na higienę. Słysząc jego słowa, ojciec, który leżał w gorączce, zaczął się śmiać, że mówić na tym strychu o higienie, to tak, jakby kominiarzowi powiedzieć, aby unikał sadzy. Lekarz pocieszył zatroskaną mamę, że tata na pewno wyzdrowieje, bo ma dobry humor. Ojciec był chory przez dwa tygodnie. Raz było lepiej, raz gorzej, ale nie tracił nadziei i walcząc z chorobą jeszcze nas pocieszał. My wszyscy cały czas byliśmy przy nim, mama opiekowała się nim dzień i noc. Doktor Wachtel powiedział nam później, że nie rozumie, jak to się stało, iż się nie zaraziliśmy. Jedyny człowiek, który nas odwiedzał, oprócz lekarza, to był syn Lerhaupta. Przynosił nam żywność, wodę i wiadomości z getta. Wzruszał nas swoją uczynnością i dobrocią. Był to nadzwyczajny chłopiec, „szlachetna dusza" — jak mówili moi rodzice. Pewnego dnia z radością w głosie oznajmił nam, że znalazł dla nas mieszkanie. Na podwórzu był stale zamknięty sklep, w którym zmagazynowano jakieś stare rzeczy. Syn Lerhaupta sam wszystko uprzątnął, zacementował obite ściany i wymalował wapnem cały lokal. Włożył w to bardzo dużo pracy. Po wyzdrowieniu taty wprowadził nas tam z triumfem. Był to spory lokal, większy niż normalny pokój. Ludzie przynieśli nam kilka mebli i różne rzeczy potrzebne do gospodarstwa. Byliśmy jako tako urządzeni, każdy miał swoje łóżko. Sklep nie miał okien, tylko drzwi, które zamykały się na spuszczaną z góry, blaszaną, pofalowaną roletę. Tego dnia po raz pierwszy poszedłem przejść się po getcie, przyrzekając rodzicom, że gdy tylko zobaczę Niemców, natychmiast się schowam. Szedłem i rozglądałem się wokoło. Teraz już rozumiałem, dlaczego ludzie przemykali się jak spłoszone zwierzęta. Chodziłem po różnych biednych uliczkach i zaułkach, które robiły wrażenie, jakby ich mieszkańcy powymierali. Większość ludzi była w szopach, a reszta bała się wyjść na ulicę. Jednak życie było silniejsze, tu i ówdzie spotykałem kogoś, w tym także dzieci. Na jakimś podwórku grały nawet w szmacianą piłkę nożną. Znów odczuwałem dużą samotność. Brakowało mi moich przyjaciół i myślałem o nich. Tak doszedłem do wysokiego, drewnianego płotu, który oddzielał getto od aryjskiej strony. Zauważyłem, że stoją tam ludzie i przez szpary rozmawiają z tymi po drugiej stronie. Zbliżyłem się i zobaczyłem, że ludzie z getta kupują chleb, masło i jarzyny. Wszystko odbywało się w pośpiechu; ciągle oglądali się na wszystkie strony. Jedną z desek można było uchylić i wsunąć przez nią produkty do getta. Wiedziałem, że tego dnia mama nie miała dla nas chleba. Zastanawiałem się, jak to zrobić, aby dostać od nich bochenek. Ale wiedziałem, że bez pieniędzy nikt mi niczego nie da i nie ma sensu prosić, bo tylko mnie wyśmieją. Widziałem przecież, jak targowali się o każdy grosz. Zanotowałem sobie to miejsce w pamięci i poszedłem dalej. Kręciłem się bez celu i oglądałem getto. Wszystko było tam szare, zaniedbane i strasznie biedne. Chciałem już wrócić do domu, gdy nagle znalazłem się przy głównej bramie wejściowej. Przed bramą stał niemiecki żołnierz, a po stronie getta kilku ordnungsdienstów. Jeden z nich rozmawiał z listonoszem. Nagle widząc mnie skinął ręką, abym się zbliżył. Zastanawiałem się, czy nie lepiej uciekać. On znów skinął na mnie, a gdy podszedłem bliżej, wziął od listonosza dużą paczkę listów i wręczył mi ją. — Roznieś te listy. Będzie ci się opłacało, bo każdy da ci napiwek. Wziąłem paczkę z listami i zacząłem je roznosić, pytając ciągle o ulicę. Wchodziłem do różnych mieszkań, gdzie przyjmowano mnie, jakby odwiedził ich jakiś anioł. Wszędzie mi coś dawano — przeważnie drobne pieniądze, czasem kromkę chleba, który chowałem do woreczka, jaki otrzymałem od jednej z kobiet. Jedna starsza pani trzęsącymi rękami dawała mi marchewkę. Podziękowałem jej, ale nie chciałem wziąć. „No to weź przynajmniej to" — powiedziała i pocałowała mnie w czoło. Gdy nie było nikogo w domu, wsuwałem listy pod drzwi. Po jakichś dwóch godzinach wszystkie listy były rozniesione. Miałem teraz zebraną, jak mi się wydawało, ładną sumkę pieniędzy. Na pewno można już było za nią kupić bochenek chleba i może nawet coś więcej. Poszedłem na to miejsce, które widziałem wcześniej, ale nie mogłem go odnaleźć. Postanowiłem iść przy płocie. W pewnej chwili usłyszałem głos z drugiej strony: — Czekaj! Gdzie ci tak pilno? Chodź, zrobimy interes. Popatrzyłem przez szparę i zobaczyłem, że z drugiej strony stoi jakiś chłopak z grubą paczką gazet pod pachą. — Czego chcesz? — spytałem. — Kup kilka gazet i zacznij sprzedawać. Cena w getcie jest kilkakrotnie wyższa. Później wróć do mnie i kup znowu. Ja będę tu na ciebie czekał. A widząc moje niezdecydowanie dodał: — Czego się boisz? Na tym interesie nie można stracić. Kupiłem dziesięć gazet. Stanąłem w jakiejś bramie i zacząłem wykrzykiwać: „Gazeta! Gazeta!". W ciągu kilku minut sprzedałem wszystkie gazety za podwójną cenę mieszkańcom domu, przy którym stałem. Jakaś pani spytała mnie, czy cena gazet po aryjskiej stronie spadła, bo tak tanio sprzedaję. Widząc, że tak dobrze mi idzie, wróciłem do chłopca, który czekał na mnie po drugiej stronie płotu i kupiłem od niego wszystkie gazety. Postanowiłem je nadal sprzedawać w bramach. Szedłem od jednej sieni do drugiej i krzyczałem: „Gazety! Gazety!". Pół godziny potem zostały mi już tylko trzy. Ludzie byli wygłodniali wiadomości i szukali w nich nadziei. Gdy wychodziłem z ostatniej bramy, ktoś nagle złapał mnie z tyłu za rękę. Odwróciłem się, przede mną stał Ordnungsdienst, który krzyczał: — Nie wiesz, że w getcie nie wolno sprzedawać gazet?! Już trzech takich jak ty Niemcy zastrzelili! Chcesz być czwarty?! — puścił moją rękę i rozkazał. — Rzuć te gazety i zmiataj stąd! Pogroził mi palcem i znów krzyknął: — Żebym cię tu więcej nie widział! Stałem jak sparaliżowany. Widząc moją bezradność, spytał: — Ile masz lat? — Jedenaście. — Wyglądasz na więcej. Kogo ty chcesz cyganić? — Jedenaście — powtórzyłem. Ordnungsdienst, już trochę udobruchany, pokiwał głową i jego głos stał się bardziej miękki. — Może to i prawda. W getcie ludzie szybciej się starzeją. No, a teraz zmiataj mi z oczu! Rzuciłem trzy ostatnie gazety i uciekłem od niego, co sił w nogach. Po jakimś czasie, zadyszany, zwolniłem kroku. Nagle zauważyłem, że znów jestem obok tego miejsca przy płocie, gdzie ludzie kupują żywność. Stanąłem i zapytałem, ile kosztuje bochenek chleba, jaki jeden mężczyzna miał w koszyku. Powiedział cenę. Zobaczyłem też kobietę, która wyglądała jak baba ze wsi i trzymała w rękach duże masło na liściach kapusty. Był to dla nas wielki rarytas. Już od dawna nie mieliśmy masła w ustach, tylko zżółkła, zjełczałą margarynę. Wyobraziłem sobie, jak mama się ucieszy, gdy przyniosę jej taki prezent. Za moje pieniądze mogłem kupić kilka bochenków chleba. Trwało dłuższą chwilę, zanim zdecydowałem się, co kupić. Kobieta przynaglała mnie: „Weź świeże masełko, prosto ze wsi". Wreszcie kupiłem jeden bochenek chleba oraz masło. Owinęła mi je razem z kapuścianymi liśćmi w starą gazetę i podała przez płot, jak drogocenny przedmiot, z którym trudno jej się rozstać. Bochenek włożyłem do woreczka, w którym miałem już kilka kromek chleba. Paczkę z masłem niosłem ostrożnie w ręce. Bez trudu znalazłem drogę do domu. Rodzice byli zdumieni, gdy z wielką dumą położyłem przed nimi moje skarby. Szybko opowiedziałem im, co się wydarzyło i zaczęliśmy kroić chleb. Zanim mama dotknęła masła nożem, patrzyła na nie przez chwilę z umiłowaniem. Masło było ozdobione śladami łyżeczki i naprawdę ładnie wyglądało. Wreszcie mama zaczęła smarować nim chleb, a Luśka mlaskała językiem, bo wiedziała, że ta pierwsza kromka będzie dla niej. Nagle nóż uderzył o coś twardego. Okazało się, że był to karpiel, obłożony cienką warstwą masła. Poczułem się tak strasznie oszukany i dotknięty, że nie chciałem wziąć tego masła do ust. Po tym wypadku rodzice zabronili mi oddalać się. Było mi bardzo ciężko na duszy. Nie miałem co ze sobą robić, brakowało mi kolegów. Ojciec mój szybciej znalazł sobie towarzystwo. W naszym domu mieszkał pan imieniem Baruch; ojciec spędzał z nim wiele godzin na rozmowach i grze w szachy. Bardzo się zaprzyjaźnili. On też był „nielegalny". Miał może czterdzieści lat. Zostawił poza gettem żonę i córeczkę, niemowlę. Pochodzili z jakiejś małej miejscowości pod Tarnowem. Tuż przed akcją, podczas której Niemcy wywieźli wszystkich Żydów, udało im się schować u ich służącej na wsi. Pan Baruch jednak nie mógł tam dłużej zostać i przedostał się do getta w Tarnowie. Pewnego dnia pan Baruch powiedział mojemu ojcu, iż otrzymał wiadomość od żony, że nie chcą jej tam dłużej trzymać. Udało mu się nawiązać kontakt ze swoim dobrym przyjacielem, który mieszka w Tarnowie, i on przyrzekł mu, że przywiezie jego żonę z dzieckiem i pomoże jej wejść do getta. Później postara się dla nich wszystkich o fałszywe papiery i miejsce, gdzie będą mogli przebywać. Pomimo swojego czysto żydowskiego imienia, pan Baruch miał bardzo dobry, aryjski wygląd. Przyrzekł on też ojcu, że jak już będą gdzieś ulokowani na aryjskich papierach, poprosi swego przyjaciela, aby i nam pomógł. Wstąpiła w nas nowa nadzieja, że może uda nam się opuścić getto przed następną akcją. Snuliśmy plany i zastanawialiśmy się, gdzie moglibyśmy się ukryć. Kilka dni później, po południu, przyszedł do nas sąsiad, szochet (rzezak), i poprosił ojca, aby poszedł z nim do mieszkania Barucha, bo on odmawia Kadisz (modlitwę za zmarłych) i potrzeba dziesięciu mężczyzn. — Co się stało? — spytał przestraszony ojciec. Szochet opowiedział nam, jakie straszne nieszczęście spotkało pana Barucha. Okazało się, że ten przyjaciel przyjechał do Tarnowa z jego żoną i córeczką; dwieście metrów od getta ktoś rozpoznał żonę i zawołał policję. Całą trójkę aresztowano i zaprowadzono na gestapo. Przed wejściem żona pana Barucha dała córeczce do ust cyjankali, po czym sama je połknęła. Obie zmarły na miejscu. Poszedłem z tatą do mieszkania, w którym pan Baruch miał mały pokoik. Było tam już pełno mężczyzn. Pan Baruch miał zaczerwienione oczy, ktoś go podtrzymywał. Wkrótce zaczęli się modlić i pierwszy raz widziałem, jak mój ojciec przy modlitwie płacze. Długo trwało, zanim pan Baruch mógł się opanować i z przerwami, łkając, odmówił Kadisz. Ta tragiczna ceremonia powtarzała się cały tydzień, dwa razy dziennie i pan Baruch robił wrażenie coraz bardziej załamanego. Mój ojciec przebywał z nim cały czas i próbował podtrzymywać na duchu, ale sam wracał od niego coraz bardziej przygnębiony. Później nadeszła wiadomość, że jego przyjaciel został zastrzelony na gestapo. Ten szlachetny Polak stracił życie, bo pomagał przyjacielowi Żydowi. Pan Baruch zadręczał się wyrzutami, że wszystko to stało się przez niego. Czuł się odpowiedzialny za ich śmierć i nie mógł sobie tego darować. Pewnego dnia ktoś powiedział mamie, że można dostać mleko na kartki. Mama dała mi garnek i kartki i powiedziała mi, bym szybko pobiegł stanąć w kolejce. Wyszedłem z naszego sklepu–mieszkania, przebiegłem podwórze i wpadłem do sieni, która prowadziła do wyjścia z domu. Był ładny, słoneczny dzień i gdy wybiegłem z tej wąskiej, ciemnej sieni, oślepiło mnie słońce i zamknąłem oczy. Otworzyłem je dopiero po kilku szybkich krokach. To, co zobaczyłem, ścisnęło mi serce z przerażenia. Może trzydzieści kroków ode mnie szło w moim kierunku kilku Niemców. Stanąłem i w tej samej chwili ktoś krzyknął z okna: — Uciekaj! To Rommelman! Ucieekaaj! Obróciłem się na pięcie i zacząłem biec z powrotem do domu. Za sobą słyszałem krzyki: „Halt! Halt!". Jak błyskawica przeleciałem przez sień i wpadłem na podwórze. Podbiegłem do naszego sklepu i jakimś instynktownym ruchem szybko opuściłem roletę przed wejściem i zacząłem biec do przeciwległej sieni. Będąc już może trzy kroki od niej, znowu usłyszałem za sobą krzyk: „Halt!" i w tym samym momencie rozległ się huk strzału; kula przeszła koło mojej głowy i zrobiła dziurę w murze przede mną. Na progu sieni zderzyłem się z szochetem, który akurat wychodził. W tym samym momencie rozległ się drugi strzał i kula trafiła w szocheta. Zacząłem biec jak szalony po schodach na górę i zatrzymałem się dopiero na czwartym piętrze. Znowu usłyszałem strzał. Zobaczyłem, że koło drugiej klatki schodowej, blisko krużganku, który na każdym piętrze okalał całe podwórze, stoi Ordnungsdienst z naszego domu i ostrożnie wychyla głowę, patrząc na podwórze. Zauważył mnie i dał znak, abym milczał i zbliżył się do niego. Był to ten sam Ordnungsdienst, który podczas akcji zaprowadził nas do drugiego schowka. Zbliżyłem się do niego, a on, widząc, że cały drżę, ojcowskim gestem przycisnął mnie do siebie, co mnie bardzo uspokoiło. Popatrzyłem na dół. Niedaleko naszego sklepu leżał szochet w kałuży krwi. Niemcy rozejrzeli się po podwórzu, postali chwilę paląc papierosy, po czym skierowali się do sieni wyjściowej. Staliśmy tam może piętnaście minut, zanim ktoś wyszedł na podwórze i krzyknął: — Niemcy odeszli! Niemcy odeszli! Pomału i z wielkim lękiem pojawiły się na podwórzu pojedyncze osoby. Zbiegłem tam szybko i podniosłem roletę naszego sklepu. Wszedłem i moim oczom ukazał się dziwny widok: ojciec siedział na łóżku z Luśką i zatykał jej usta dłonią. Popatrzył na mnie nierozumiejącym wzrokiem. Mama siedziała na podłodze i trzymała się za głowę. Powiedziałem: „Mamo", a ona... zemdlała. Okazało się, że rodzice patrzyli przez małą dziurkę w rolecie i słyszeli strzały, które nastąpiły tuż po tym, jak ja tę roletę opuściłem. Widzieli kałużę krwi na podwórzu i byli przekonani, że Niemcy mnie zastrzelili. Ciała nie mogli widzieć. Nie ulega wątpliwości, że gdybym nie zamknął wtedy sklepowej rolety, to Rommelman by tam wszedł i straciłbym całą rodzinę. Po tym wypadku jeszcze bardziej bałem się wychodzić z domu. Ogarniało mnie coraz większe poczucie beznadziejności i samotności. Byłem ciągle smutny i przygnębiony, prawie nic nie mówiłem. Mogłem godzinami siedzieć bez ruchu na łóżku. Mama mówiła do ojca, że jestem w depresji i może trzeba zawołać do mnie tego rabina, który ciągle jeszcze odwiedzał pana Barucha. Tato uważał, że jestem za młody na rozmowy z rabinem. Na nalegania mamy odpowiadał: „Minka, ty nie rozumiesz. To, co rabin mówi ludziom, to jest filozofia. Heniek jest na to jeszcze za młody. Nie ma sensu obciążać go rzeczami, których nie jest w stanie zrozumieć". Ja wiedziałem, że jest dużo rzeczy, których nie potrafię zrozumieć. Przygnębiało mnie jednak to, że jeśli już zrozumiem coś, czego przedtem nie rozumiałem, to zawsze jest to coś złego, a nigdy nic dobrego. Pewnego dnia, na usilne prośby matki, wyszedłem na podwórze i usiadłem na krześle. Promienie słońca zaczęły pieścić moją twarz i nagle poczułem, że jest mi przyjemnie i jakby jakiś wielki ciężar spadł mi z serca. Siedziałem tak może godzinę i opalałem się. Nagle poczułem, że koło mnie ktoś stoi. Otworzyłem oczy i zobaczyłem bardzo ładną dziewczynkę w wieku może 9–10 lat. Popatrzyłem na nią z ciekawością, bo jeszcze nigdy jej nie widziałem. Miała ciemne włosy i zielone oczy. — Jak się nazywasz? — spytałem. — Ninka — odpowiedziała z uśmiechem. Byłem zaskoczony, bo jej imię przypomniało mi Ninę z Wieliczki. Zaczęliśmy rozmawiać i im dłużej ze sobą mówiliśmy, tym większe zainteresowanie we mnie wzbudzała. Przyniosłem jej z domu krzesło i siedzieliśmy razem na słońcu. Okazało się, że dopiero poprzedniego dnia przeszmuglowano ją do getta z aryjskiej strony. Ukrywała się tam razem z ojcem, ale została sama, bo Niemcy złapali jej ojca na ulicy. Jacyś dobrzy ludzie pomogli jej dostać się do getta. Jej matka była na aryjskich papierach we Lwowie. Na razie Ninka zamieszkała u ciotki, w domu przy Lwowskiej 4. Ciotka miała zawiadomić matkę, aby kogoś po nią posłała. Ja też opowiedziałem jej pokrótce moją historię; słuchała z napięciem, jakby chodziło o kogoś bliskiego. Ninka była bardzo inteligentna, zawsze poważna, a jej piękne oczy były zawsze smutne. Rozmawiając z nią, miało się wrażenie, że jest dużo starsza. Pomyślałem wtedy, że ten Ordnungsdienst, który złapał mnie z gazetami, miał rację. Widocznie wojna nam wszystkim dodawała lat. Byłem też pod wrażeniem symboliki jej imienia. Wydawało mi się, że Nina z Wieliczki zesłała mi ją, abym nie czuł się taki samotny. Spotkanie z tą dziewczynką zrodziło we mnie nową energię życiową, moje przygnębienie zaczęło mijać. Spędzaliśmy ze sobą całe dni. Ona czuła się jeszcze bardziej samotna niż ja, bo nawet jej ciotki nie było w domu — pracowała w szopie i wracała późnym wieczorem. Rozmawialiśmy z Ninką o wielu rzeczach i staraliśmy się zrozumieć świat. Najbardziej nurtowały ją problemy: Dlaczego wybuchają wojny? Dlaczego jest tylu ludzi, którzy nienawidzą Żydów? Co myśmy im zrobili złego? Dlaczego uważają, że jesteśmy gorsi niż inni ludzie? Na żadne z tych pytań nie mogliśmy znaleźć odpowiedzi, ale już samo wspólne zastanawianie się i możność podzielenia się z kimś swoimi myślami przynosiły nam ulgę. Pewnego dnia, będąc u niej w pokoju, zapytałem, gdzie się schowa, jeśli nagle w getcie zacznie się akcja. — Ja mam rodziców i oni już na pewno o tym myślą, ale co będzie z tobą? Z kim ty się schowasz? Na to Ninka popatrzyła na mnie swoimi dużymi, smutnymi oczami i powiedziała, że schowa się sama. — Chodź, pokażę ci gdzie. Ciocia mi powiedziała, co mam zrobić w takim wypadku. Nikt oprócz mnie i cioci nie zna tego schowka. Przyrzeknij, że nikomu go nie pokażesz, bo nawet gdy mnie tu nie będzie, to ten schowek należy tylko do cioci. Przyrzekłem jej, że może na mnie polegać. Poprowadziła mnie przez ganek do jednej z klatek schodowych i po schodach na jedno z pięter. Była tam ubikacja w sieni. Weszliśmy do niej i Ninka wskazała ręką na górę. Zobaczyłem, że nad nami jest wąski szyb, który prowadzi chyba aż na dach. Żadnego miejsca na schowek jednak nie widziałem. Były tam same mury. Ninka stanęła na desce klozetowej i pociągnęła za jakiś ledwo widoczny sznurek, który był wplątany w łańcuszek do spuszczania wody. Gdzieś wysoko coś zatrzepotało i spadło. Okazało się, że jest to drabinka linowa. Ninka chwyciła ją i wyprostowała. — Ja pierwsza wejdę na górę, a ty wejdziesz na drabinkę, jak ja już tam będę i dam ci znak. Dobrze? Przytaknąłem, a ona wspięła się do góry zręcznie jak kot, co mnie bardzo zdziwiło, bo nigdy nie spodziewałbym się po niej takiej zręczności. Chwilę później była już na górze i znikła. — Teraz ty! — zawołała. Mnie zajęło to więcej czasu, musiałem po drodze robić przerwy, bo bałem się, że spadnę. Ninka patrzyła z góry na moje wysiłki i śmiała się. Wreszcie, posuwając się bardzo powoli w górę, dosięgnąłem nóg Ninki i zobaczyłem, że jest tam duża wnęka. Wgramoliłem się do niej i Ninka wciągnęła drabinkę. Powiedziała, że wchodzenie to ćwiczyła z ciocią kilka razy i że można się do tego przyzwyczaić. Rozejrzałem się z ciekawością. Wnęka miała rozmiary może trzy na jeden metr. Na górze było zaszklone okienko, wychodzące na dach. We wnęce stały dwie beczki, wiadro i kilka kartonowych pudeł, jedno na drugim. Górne pudło było otwarte i stały w nim butelki. Ninka wyjaśniła mi, że są to butelki z wodą i w jednej z beczek też jest woda. Druga służy do siusiania, aby nie trzeba było schodzić na dół do ubikacji. Przy drugiej ścianie leżał pełen worek, a przed nim ławeczka do siedzenia. — Co tam jest? — spytałem, wskazując na worek. — Suchary. Tuż przed moimi nogami, na środku wnęki, leżały koce i złożony materac. Zauważyłem też butelkę z lizolem. — Ciocia powiedziała, że można tu się ukrywać przez miesiąc, a może i dwa. — Na samych sucharach i wodzie? — spytałem z wątpliwością w głosie. — Nie tylko na sucharach. Popatrz, co jest na ścianie. Dopiero teraz zauważyłem, że wisi tam coś przykrytego materiałem. Ninka podniosła to przykrycie i moim oczom ukazały się wiszące na ścianie dwie duże, grube, wędzone kiełbasy. Wskazała palcem na drugi materiał. — Pod nim też są dwie kiełbasy, ale nie wolno ich ruszać, bo będziemy je jeść, jak będziemy tu schowani. Opowiedziała mi, że jej ciocia otrzymała ten schowek od jakiegoś pana, który przygotował go dla swej rodziny, ale udało mu się wyjść z getta na aryjskie papiery. Gdyby akcja odbyła się w czasie, gdy ciocia pracuje w szopie, to Ninka miała się tu schować. Suchary i kiełbasy przyniosła ciocia, bo bardzo się bała, że Niemcy mogą zlikwidować całe getto i chciała, aby ten schowek mógł jej służyć w razie potrzeby przez dłuższy czas. Usiedliśmy na ławeczce i Ninka powiedziała mi, że ciocia zabroniła jej podczas akcji chować się z innymi ludźmi, bo te miejsca są niepewne. W tym domu mieszka kilku ludzi, którzy pracują w Judenracie i kilku ordnungsdienstów. Ciocia obawiała się, że gdy zabraknie im ludzi do transportu, jakiego Niemcy zażądają, to, chcąc ratować własne życie, mogą wydawać znane im schowki. Dlatego im więcej ludzi w bunkrze, tym większe niebezpieczeństwo. Ciocia powiedziała jej, że w innych gettach zdarzały się wypadki, iż Niemcy pod groźbą śmierci żądali od członków Judenratu, by dostarczyli Żydów do transportu i ci, nie chcąc zdradzić schowków, popełniali samobójstwo. Byli też tacy, co się ugięli i zdradzili swych braci. Nie wiadomo, co stanie się tu, w Tarnowie. Ninka opowiadała mi to z wielkim przejęciem, wyraźnie bardziej niż ja przejmowała się naszą sytuacją. Może dlatego, że była sama i miała bardziej wyostrzony instynkt samozachowawczy. Ja zdawałem się zupełnie na rodziców. Co będzie z nimi, to i ze mną. Nie myślałem o przyszłości, żyłem z dnia na dzień. Tak, zresztą, jak większość ludzi w getcie. Siedzieliśmy tam, w tej wnęce nad ubikacją, i Ninka zrobiła mi cały wykład o rozważaniach jej cioci, jakie są największe szansę ratunku podczas akcji. Mówiła jak dorosły człowiek i akcentowała rzeczy, które uważała za szczególnie ważne. W pewnej chwili popatrzyła na mnie, uśmiechnęła się i powiedziała: „Rozbierz się". Byłem zaskoczony i oszołomiony. Nie wiedziałem, jak mam się zachować. Popatrzyłem na nią z niedowierzaniem. Ona zaś wstała i na moich oczach rozebrała się do naga. Jej piersi były już wyraźnie zarysowane, jak pączki kwiatów, które lada chwila się otworzą. Jej łono było ciemne, a skóra biała i delikatna, jak kość słoniowa. — No, co z tobą? — ponagliła mnie. Wstałem z ławki i też rozebrałem się do naga. Chciałem ją objąć, ale ona nie pozwoliła. Kazała mi usiąść koło niej na ławce. Usiadłem, a ona włożyła swoją dłoń w moją. Nie wiedziałem, co robić i spojrzałem na nią pytająco. Byłem zawstydzony i dziwiłem się, że ona nie. Po chwili powiedziała: — Jak dorośli ludzie się kochają, to tak siedzą razem. — Skąd wiesz? — Widziałam to u mojej matki i ojca. Oni się bardzo kochali — powiedziała z zadumą. Zauważyłem, że jej oczy napełniły się łzami. Siedzieliśmy na ławeczce, nadzy i jakby opuszczeni przez cały świat. Miałem dziwne uczucie, jakbyśmy czekali na nasze nowe narodziny. Nagle usłyszałem jej szept. — Zamknij oczy i zacznij marzyć. Zrobiłem to. Nie pamiętam już o czym marzyłem, ale pamiętam, że przeżyłem coś bardzo wzniosłego i przyjemnego. Czułem, iż znajduję się w dobrym i czystym świecie i ja też jestem czysty. Wydawało mi się, że oboje należymy do jakiegoś lepszego świata, a nie do tego brudnego, który jest tam na dole. Później zrobiło się nam zimno i okryliśmy się kocem. Trzymaliśmy się dalej za ręce i siedzieliśmy bez słów, pogrążeni w naszych marzeniach. Nie wiem, jak długo to trwało, bo czas dla mnie stanął, ale w pewnej chwili otworzyłem oczy i spytałem ją: — Czy my się kochamy? Odpowiedziała za nas oboje z takim przekonaniem, że musiałem jej uwierzyć. — Naturalnie. Bardzo — i pocałowała mnie w usta. Następnie szybko wstała z ławki i ubrała się. Zrobiłem to samo. Ninka podeszła do mnie, położyła mi ręce na ramionach i spojrzała mi w oczy. — Po wojnie, jak będziemy starsi, przyjadę do ciebie i pobierzemy się. Na jej żądanie podałem jej mój adres w Oświęcimiu: ulica Jagiellońska 41. Ninka podeszła do worka z sucharami, wyjęła stamtąd szpiczasty nóż i napisała nim na ścianie mój adres. Potem spuściła drabinkę i zeszliśmy na dół. Pociągnęła za cienki, prawie niewidoczny sznurek, drabinka powędrowała do góry i zniknęła we wnęce. Z dołu była zupełnie niewidoczna. — Pamiętaj o tym schowku. Możesz go używać, gdy nas już tu nie będzie — powiedziała. Dwa dni później pojawił się u nich wieczorem posłaniec z listem od matki ze Lwowa. Tej samej nocy Ninka przeszła z posłańcem na aryjską stronę przez płot, za pomocą drabinki linowej. Byłem niedaleko od nich i obserwowałem to. Wykradłem się z domu, gdy wszyscy spali. Jej ciotka też tam była. Stałem w bramie domu i płakałem. Na samej górze płotu Ninka nagle odwróciła się i machnęła mi ręką na pożegnanie. Wracałem do domu z jej ciotką i nie zamieniliśmy ze sobą ani jednego słowa. Widziałem, że ona też płacze. W domu długo leżałem na łóżku w ciemności, z otwartymi oczami, i myślałem o Nince. Nigdy więcej jej nie spotkałem. Ciotka też nie dostała od niej żadnej wiadomości. Cała moja znajomość z Ninką trwała tylko kilka tygodni, ale dla mnie było to wydarzenie o olbrzymim znaczeniu. Wiele razy w życiu myślałem o tym, że kryje się w nim coś bardzo głębokiego i ważnego dla mnie. Byłem zawsze pewien, a może tylko łudziłem się, że gdyby Ninka przeżyła, to po wojnie przyjechałaby do mnie do Oświęcimia. W moim życiu była ona jakimś nadprzyrodzonym zjawiskiem, które w ciężkiej chwili pozwoliło mi zrozumieć, że zawsze, w każdej sytuacji, życie warte jest życia. Ten krótki czas spędzony z Ninką w tarnowskim getcie odczuwałem tak, jakbym znał ją przez lata w normalnym, pokojowym czasie. Życie w getcie płynęło o wiele szybciej niż poza gettem. Czas stracił dla mnie swoje stare, utarte znaczenie. Teraz dopiero zrozumiałem, o czym mówił profesor, który uczył nas fizyki w Wieliczce. „Czas rzeczywiście jest względny" — pomyślałem. Życie w getcie, w ciągłym zagrożeniu, nabierało dziwnego przyspieszenia. Tak jakby człowiek wszystkie swoje przeżycia i wydarzenia, jakie czekają go w normalnym życiu, chciał wtłoczyć w ten krótki czas, jaki ma jeszcze do dyspozycji na ziemi. W getcie nic nie płynęło po spokojnych wodach. Był to dla każdego z nas jakby wzburzony wodospad wydarzeń. Czas biegł jak szalony, ale... nie dla wszystkich. Byli też tacy, dla których stanął. Ci co poddali się zupełnie losowi i nawet w myślach nie szukali już dla siebie ratunku. Stali się apatyczni i nieczuli na to, co wokół nich się działo. Opuściły ich siły i przestali walczyć o przeżycie. Ci tracili wszelkie szansę i ginęli jako pierwsi. Dzięki znajomości z Ninką opuściłem tych ostatnich i powróciłem do tych, co dalej walczyli, by przetrwać. Ninka dała mi powód, dla którego warto było o to życie walczyć i nie poddawać się. Zawsze byłem przekonany, że została mi zesłana z Nieba. Życie moje zaczęło znów pędzić i zmieniać się, jak w jakimś zaczarowanym kalejdoskopie. Wydarzenia przychodziły jedno po drugim. Wątpię, abym był w stanie im sprostać, gdyby nie Ninka, dzięki której moja apatia minęła. Kilka dni po tym, jak Ninka opuściła getto, nagle w naszym mieszkaniu–sklepie zjawiła się moja babcia, matka mojej mamy, Frydzia Münz. Przyjechała z Rzeszowa, gdzie mieszkała, i przy pomocy jakiegoś znajomego ordnungsdiensta udało jej się wejść do getta. Dowiedziała się, że tu przebywamy i chciała być razem z nami. Mama bardzo się ucieszyła, ale widząc poważną i smutną twarz babci, spytała: „Co z tatą?". Wtedy babcia wybuchnęła strasznym płaczem i długo nie mogła się uspokoić. Opowiedziała nam, że podczas akcji Niemcy sprowadzili wszystkich mieszkańców ich domu na podwórze i tam ich rozstrzelali. Tak zginął jedyny brat mamy, Iciu Münz z żoną i synkiem, Szymusiem, który był w moim wieku. Dziadziuś mój, Mordechaj Münz, nie chciał zejść na dół, tylko owinięty w tałes siedział przy stole nad otwartą księgą Talmudu i czekał na Niemców. Tak też został zastrzelony. Babcia była akurat na wsi, by kupić coś do jedzenia i dzięki temu uratowała się. Kiedy wróciła, wszyscy jej bliscy już nie żyli. Moja mama i babcia płakały bez przerwy dwa dni. Tato wychodził do znajomych i brał mnie ze sobą, bo bał się, że znów wpadnę w apatię. Ja natomiast czułem się zupełnie zmieniony i duchowo wzmocniony. Żadna apatia mi nie groziła. Przeciwnie, byłem naładowany energią i jakimś dziwnym oczekiwaniem. Może dwa dni po przyjeździe babci przyszedł do nas Ordnungsdienst i spytał ojca, czy zna Ignasia Frenkla. „Naturalnie — odpowiedział ojciec — to syn mojej siostry, która zmarła przy jego porodzie, ma dzisiaj pięć lat. Co z nim?" Okazało się, że ktoś zostawił dziecko przed wejściem do getta, a na szyi, na sznurku, miało kartkę z napisem: „Ignaś Frenkel, oddać go do Leona Schönkera w getcie". Jakiś Ordnungsdienst przyprowadził je do Gminy Żydowskiej. Dziecko nie mówiło i nie odpowiadało na pytania. Myśleli, że jest głuchoniemy. Widziałem, że ojciec jest wstrząśnięty. Nie czekając na ordnungsdiensta wybiegł z mieszkania. Po jakimś czasie wrócił z Ignasiem na rękach. W kieszeni miał list, że jego ojciec, Zalman Frenkel, został zastrzelony na ulicy — już nie pamiętam gdzie — i jakiś nasz znajomy przesłał to dziecko do nas do getta. Ignaś miał siedemnastoletniego brata Arie, ale w liście nie było o nim mowy. Przez pierwsze dni Ignaś prawie nic nie mówił, ale jego smutne oczy wyrażały wszystko. Ja pamiętałem Ignasia z Oświęcimia jako dwuletnie, piękne dziecko. Teraz był jeszcze ładniejszy. Długie, złote loki opadały mu prawie do ramion. Duże niebieskie oczy spoglądały na nas tak, jakby był aniołkiem z obrazka. Był nadzwyczaj dobrym i posłusznym dzieckiem. Wszyscy bardzo go pokochaliśmy, ale ja... ja zacząłem Ignasia ubóstwiać. On to widocznie czuł, bo nie opuszczał mnie ani na chwilę. Troszczyłem się o niego i we wszystkim mu pomagałem. Całymi dniami się z nim bawiłem. Byłem szczęśliwy, gdy Ignaś, może tydzień po przyjściu do nas, podczas zabawy ze mną po raz pierwszy się uśmiechnął. Mieliśmy wspólne łóżko; Ignaś spał przytulony do mnie, obejmując mnie ramieniem. Nigdy się nie skarżył i ze wszystkiego był zadowolony. Czasami wydawało mi się, że Ignaś rzeczywiście jest aniołkiem, a nie człowiekiem. Miał w sobie tyle dobroci. Całą moją miłość, którą kiedyś darzyłem mojego brata Musia, przelałem teraz na Ignasia i czułem, że życie nabrało dla mnie nowego sensu. To był mój nowy brat. Kochałem go bardzo i on mnie też. Postanowiłem, że po wojnie będziemy zawsze razem. Na razie jednak w ogóle nie opuszczaliśmy naszego podwórka. Rommelman i Grunoff coraz częściej zjawiali się w getcie i zabijali ludzi dla zabawy. Getto żyło w ciągłym strachu. Baliśmy się też nowego wysiedlenia. Każdy myślał o tym, jak przeżyć dzień. Ja odpychałem od siebie złe myśli, bo zdawałem sobie sprawę, że jestem bezsilny i nie mogę zapobiec niczemu, co się do nas zbliża. Miałem jednak dziwne poczucie, że nic mi się nie stanie. Myślałem o końcu wojny i jak to będzie ładnie, gdy wrócimy do naszego domu w Oświęcimiu i Ignaś będzie z nami, a także babcia, która przecież nie ma już swojego domu. Kilka tygodni później znów jakiś dziwny niepokój ogarnął getto. Mówiono o zbliżającym się wysiedleniu. Pamiętam, jak jakiś starszy pan z naszego domu tłumaczył ojcu, że coraz więcej wskazuje na to, iż wkrótce będzie nowe wysiedlenie. Ojciec zaczął zastanawiać się, gdzie się schowamy i rozmawiał o tym z innymi ludźmi. Getta nie można było opuścić bez odpowiednich kontaktów po aryjskiej stronie. Bardzo rzadko jednak ktoś taki kontakt posiadał. Bez niego przejście na drugą stronę oznaczało pewną śmierć. Było tam pełno szmalcowników, donosicieli i szantażystów, którzy zawodowo trudnili się wydawaniem Żydów w ręce Niemców. Oprócz tego nie brakowało zwykłych ludzi, którzy uważali się za porządnych, uczciwych, a nawet bogobojnych, lecz ich chorobliwa awersja do Żydów sprawiała, że ich denuncjowali. Żydzi poza gettem w krótkim czasie byli wydawani gestapo. Nawet ci naprawdę dobrzy ludzie, gotowi pomóc Żydom, nie robili tego, bo bali się, że ich sąsiedzi, znajomi, przyjaciele, a często i własna rodzina — mogą ich zadenuncjować. To także powodowało u Żydów wrażenie, że większość narodu polskiego jest do nich wrogo nastawiona albo co najmniej obojętna na ich los. A jednak znaleźli się i tacy Polacy, którzy pomimo wszystkich niebezpieczeństw, z narażeniem własnego życia i życia swoich rodzin, pomagali i przechowywali Żydów. Starali się dla nich o fałszywe papiery, polecali ich znajomym, stwarzali kontakty, jechali z nimi na miejsce ich ukrycia, przedstawiali ich jako swoją rodzinę i — co nie mniej ważne — współczuli im. Często przez długi czas przechowywali ich w kryjówkach we własnych domach. Dawali im jeść i przeżywali wraz z nimi strach przed odkryciem. Mimo to nie przerywali swej pomocy i nie kazali im opuścić swoich domów, gdy zmuszały do tego jakieś specjalne okoliczności, na przykład plotki, że przechowują Żydów. Czasem przypłacali to życiem. To byli prawdziwi, cisi bohaterowie tej wojny. Moi rodzice też rozważali, czy nie przejść na aryjską stronę, ale szybko porzucili te myśli. Pozostawało nam tylko schować się w getcie. Ktoś powiedział ojcu w tajemnicy, że na strychu naszego domu został zbudowany duży bunkier i że jest on tak zamaskowany, iż można go uważać za całkiem pewny. Ojca przedstawiono ludziom, którzy byli za ten bunkier odpowiedzialni. Po obejrzeniu go ojciec poprosił, by umieścić nas na liście do tego schowka. Był on rzeczywiście nie do odkrycia normalnymi metodami. Strych w tym domu był bardzo duży i podzielony na części. Do jednej z takich części prowadziły drzwi, które zamurowano. Część ta wychodziła na ulicę Lwowską poza getto. Strych był belkowany; na ścianie do tej zamurowanej części, w rogu, tuż przy samej podłodze, były trzy belki, które tworzyły trójkąt. Ten trójkąt można było wyjąć i tamtędy wejść do bunkra. Na całym strychu, w rogach na dole i na górze, były takie trójkąty i nikt nie mógł się domyślić, że jeden z nich prowadzi do bunkra. Wejście to zamykało się od wewnątrz, po wsunięciu trójkąta na swoje miejsce. Nawet ludzie z tego domu nie zdawali sobie sprawy, że jest tam schowek, bo rzadko kto wchodził do tej części strychu. Było tam miejsce dla dwustu osób. Zgromadzono zapasy żywności, którą każdy musiał przynieść, i przygotowano beczki z wodą. Zainstalowano też trzy klozety. W nocy przyszła wiadomość, że Niemcy obstawiają getto. Cały dom zakipiał życiem. Wybiegliśmy ze sklepu, nie spuszczając za sobą rolety. Wydawało nam się, że każda sekunda decyduje o naszym życiu. Znowu ludzie szli, biegli w napięciu i milczeniu. Na klatce schodowej było ciemno i ciągle zderzaliśmy się z innymi. Ja trzymałem za rękę Ignasia i zasłaniałem go sobą, aby nikt go nie uderzył. Na czwartym piętrze był jeszcze większy ścisk. Wreszcie dostaliśmy się na strych. Stała już długa kolejka do wejścia do bunkra. Trzeba było położyć się na dole i wczołgać przez dziurę przy podłodze na drugą stronę ściany. Ja i Ignaś weszliśmy pierwsi. Babcię wciągnięto za nogi. Później podano Luśkę, która miała przerażone oczy i otwarte usta. Mama powtarzała jej: „Nie bój się, nie bój się, ja jestem przy tobie". Na końcu wczołgał się ojciec. Miał trudności i trzeba mu było pomagać, bo był to wysoki i potężny mężczyzna. Usiedliśmy w rzędzie na podłodze, razem z innymi ludźmi. Mama trzymała na kolanach Luśkę, a ja objąłem ramieniem Ignasia i przytuliłem go do siebie. Babcia siedziała koło mamy i robiła wrażenie, jakby jej to wszystko nie dotyczyło. Ignaś też był zupełnie spokojny i zaraz zasnął. Musiało mu się śnić coś ładnego, bo uśmiechał się przez sen. Przyszli jeszcze inni ludzie i bunkier zapełnił się. Ostatni weszli ci, co pomogli nam wchodzić i wsunęli za sobą zamaskowany trójkąt który zabezpieczyli jeszcze żelazną sztabą. Gdy już wszyscy byli usadowieni, ktoś powiedział: — Teraz musimy siedzieć zupełnie cicho i nie ruszać się. Światła kilku latarek pogasły; w schowku zapanowała całkowita ciemność i cisza. Czasem tylko jakieś dziecko zapłakało, ale jego płacz zaraz był tłumiony przez rodziców. Tylko od czasu do czasu słychać było westchnienia i przytłumiony kaszel. Był listopad 1942. Bunkier przy ulicy Lwowskiej 4 czekał na swoje przeznaczenie. Obudziłem się i w pierwszej chwili nie wiedziałem, gdzie jestem. Światło padało z kilku okienek z matowymi szybami, które były na dachu, ale ja nie wiedziałem, że to jest dach. Ludzie siedzieli jeden przy drugim. Prawie wszyscy nasłuchiwali, tak jakby się czegoś spodziewali. Ignaś spał z głową na moich kolanach. Nagle i ja usłyszałem. Z dołu dochodziły jakieś głuche uderzenia, jakby ktoś rozbijał tam ścianę. Tato położył mi palec na ustach, bo widocznie bał się, że coś powiem. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że jestem w bunkrze. Popatrzyłem na Ignasia. Znowu uśmiechnął się przez sen. Po krótkim czasie odgłosy ucichły i ponownie zapanowała kompletna cisza. Gdy jakieś dziecko zaczynało płakać, natychmiast zamykano mu usta. Byli tam przeważnie starsi ludzie — ci, co nie wychodzili do pracy i ci, którzy przebywali w getcie nielegalnie, tak jak my. Niemcy rzeczywiście dokładnie pracowali. Nawet do kolejki na śmierć trzeba było mieć przepustkę, inaczej szło się na śmierć nielegalnie. W bunkrze było też dużo ludzi ułomnych i kalek, a także dzieci, których rodzice wyszli do pracy. Niedaleko mnie siedział starszy Żyd z brodą i modlił się, mając przed sobą otwartą Księgę Psalmów. Dziwiłem się, że nie obciął brody, chociaż taki był nakaz Niemców. „Jak on się nie bał?" — pomyślałem. Obserwowałem jego twarz i twarze innych. On był najspokojniejszy. Nawet spokojniejszy niż moja babcia, która patrzyła teraz, to na mamę, to na dzieci, z taką litością, że zrobiło mi się jej żal. Widoczne było, że boi się o nas, a nie o siebie. Siedzieliśmy tak w milczeniu, każdy pogrążony w swoich myślach. Była może godzina jedenasta, gdy usłyszeliśmy jakieś szmery i głosy z drugiej strony ściany. Po chwili szmery te skoncentrowały się koło wejścia. Wszyscy zamarliśmy ze strachu. Nagle dały się słyszeć głośne uderzenia tuż przy wejściu. Na nas podziałało to jak huk armaty. Jedno, drugie, trzecie... Ktoś rozbijał wejście do bunkra. Siedzieliśmy tuż obok i nagle zobaczyliśmy ostrze kilofa. Wkrótce wejście zostało otwarte. Ukazała się w nim głowa ordnungsdiensta. Rozejrzał się wokół i krzyknął: — Wychodzić! Wychodzić! Wszyscy mają wyjść! Nikt się nie ruszał. Wszyscy siedzieli jak skamieniali. Ordnungsdienst jeszcze raz powtórzył rozkaz, a widząc, że nikt nie ma zamiaru go wykonać, zagroził, iż jeśli nie wyjdziemy, to przyjdą Niemcy i wrzucą do bunkra granaty. Wtedy wszyscy zginą na miejscu. Nie było rady. Ludzie zaczęli wychodzić przez otwór w ścianie na strych. Było jasne, że bunkier został wydany. Na strychu pełno było ordnungsdienstów, którzy kazali nam schodzić na podwórze. Stali na każdym piętrze i na schodach, tak aby nikt nie mógł uciec do sieni. Schodziliśmy starając się być razem. Ja trzymałem Ignasia za rękę, a mama niosła Luśkę. Tato próbował ją wziąć, ale mama nie chciała wypuścić jej z rąk. Luśka znów miała przerażone oczy. Babcia trzymała się mamy. Na klatce schodowej panował chaos. Jedni schodzili szybko, tak jakby przez to zwiększali swoje szansę ratunku. Inni zaś szli pomału, popędzani przez ordnungsdienstów. Słychać było płacz dzieci. Ktoś przeklinał po żydowsku. Ludzie nawzajem popychali się i potrącali. Wreszcie wyszliśmy na podwórze. Ustawiono nas w szeregi, jeden przy drugim, może po dziesięć osób w szeregu. Ze wszystkich stron otaczali nas ordnungsdienści z pałkami w rękach. Staliśmy i czekali, co nastąpi dalej. Trwało to dość długo, bo wielu ludzi szło bardzo powoli, zwłaszcza ułomni i kaleki. Nie widziałem, aby ktoś stawiał opór. W pewnej chwili Ignaś oznajmił mi, że chce „kaki". Powiedziałem to ojcu. On zastanowił się przez chwilę i zaczął obserwować ordnungsdienstów, jakby szukając kogoś odpowiedniego. Wreszcie podszedł do jednego z nich i poprosił go, by pozwolił Ignasiowi iść: „Tu do tego sklepu, do ubikacji — i wskazał na nasz sklep — On zaraz wróci". Ordnungsdienst popatrzył na Ignasia, który od wstrzymywania miał skrzywioną twarz i zgodził się. Ojciec wrócił do nas i powiedział do Ignasia: — Idź do nas do domu i wejdź tam do ubikacji, ale później nie wracaj, tylko schowaj się tam pod łóżko. Zrozumiałeś? Ignaś skinął potakująco głową. Ojciec jednak nie poprzestał na tym i kazał mu powtórzyć, co ma robić. Ignaś powtórzył: — Pójdę do domu do ubikacji, a później mam się schować pod łóżko i nie wracać. Widziałem, jak Ignaś wszedł do naszego mieszkania. Ludzie jeszcze ciągle schodzili na podwórze. Popatrzyłem na moją mamę i zobaczyłem, że dzieje się z nią coś niezwykłego. Miała dziwnie rozszerzone oczy, trzymała Luśkę w objęciach, tak jak trzyma się niemowlę do snu, i lulała ją. Usta miała wykrzywione w jakimś brzydkim grymasie, jakiego u niej jeszcze nigdy nie widziałem. Nie stała spokojnie tak jak inni, tylko cała się trzęsła. Robiła wrażenie nienormalnej. Bałem się, że coś jej się stało. Tato próbował ją uspokoić, a babcia starała się wyjąć Luśkę z jej rąk, ale mama nie chciała jej puścić. Nagle zaczęła histerycznie krzyczeć z rozszerzonymi z przerażenia oczami. — Nie dam! Nie dam! Nie dam mojego dziecka! Na placu Magdeburskim ją zabiją! Nie daaam! Nie daaaaam jej!!! Ludzie, którzy dotychczas byli zupełnie apatyczni, nagle ożywili się. Niektórzy zaczęli krzyczeć na ordnungsdienstów, inni ich przeklinali. Jakiś Ordnungsdienst, który wszystkim kierował, przybiegł do ojca i krzyknął do niego. — Uspokój ją pan! Ojciec rozłożył bezradnie ręce. — Ona musi napić się wody. — Gdzie tu jest woda? Ojciec wskazał na otwarte drzwi, niedaleko nas. Ordnungsdienst wziął mamę za jedno ramię, a tato za drugie i wciągnęli ją do tych drzwi. Kiedyś był tam sklep, teraz zamieniony na restaurację dla Judenratu. Był tam długi kontuar i kran. Ordnungsdienst powiedział do ojca: — Daj jej pan wody i schowajcie się tu pod tą ladą. Na podwórzu zostałem ja sam z babcią. Nagle zauważyłem, że młoda kobieta, nasza znajoma, której niedawno urodziło się dziecko, zaczęła zbliżać się do jednego z wejść do sieni, trzymając w ramionach swoje niemowlę. Nikt jej nie zauważył, bo na podwórzu zrobił się teraz duży ruch i chaos. Ordnungsdienstom było już trudno nas pilnować i utrzymywać porządek. Co chwila jeden z nich biegł do kogoś i krzykiem upominał go lub stawiał z powrotem w szeregu. Ona zaś, krok za krokiem, coraz bardziej zbliżała się do sieni, przy której nie stał teraz żaden z ordnungsdienstów. Była już całkiem blisko, może dwa kroki. Obserwowałem ją w napięciu i myślałem, że jej się uda, bo dotychczas żaden z ordnungsdienstów nie zauważył jej manewrów. Wejście do tej sieni oznaczało ratunek dla niej i jej niemowlęcia. Nagle zobaczyłem, że biegnie do niej Ordnungsdienst z olbrzymią pałą w ręku. Dobiegł do niej, gdy była już prawie w bramie i uderzył ją tą pałą w plecy. Ona słaniała się, ale nie upadła. Wydała z siebie tylko przytłumiony krzyk, a raczej głośny jęk: „Yhh!". Uderzył ją jeszcze raz i znowu zajęczała, ale nie ruszyła się z miejsca, tak jakby chciała tymi uderzeniami wykupić sobie prawo wejścia do sieni. Dopiero po trzecim uderzeniu, słaniając się na nogach, powróciła ze swoim niemowlęciem na miejsce w szeregu. To widziały moje oczy. Nie chciały wierzyć w to, co widzą, ale nie mogły zaprzeczyć, bo widziały. Od tej chwili prawie każdej nocy krzyczę przez sen ze strachu i stękam tak jak ta kobieta: „Yhh!, Yhh!"... Wtedy, widząc to, uświadomiłem sobie, że jeśli pójdę razem z innymi, stanie się ze mną coś strasznego. Zacząłem rozglądać się na wszystkie strony, ale nie widziałem żadnej możliwości ucieczki. Patrzyłem jak zahipnotyzowany na pałę w rękach ordnungsdiensta, którą bił tę kobietę. Był to spłaszczony na jednym końcu kawał drewna, służący do bicia pranej bielizny. Ciągle patrzyłem też na drzwi, w których zniknęli moi rodzice z Luśką. Czekałem, że lada chwila zobaczę ich znowu, ale oni nie wychodzili. Nie wiedziałem, co się z nimi stało. Byłem bardzo niespokojny o mamę, ale też zadowolony, że nie są tu z nami. Babcia nie mówiła nic. Stała spokojnie i nie wyglądało, aby się bała. W pewnej chwili ordnungsdienści zaczęli nas na nowo formować w małe grupy do wyjścia. Rodziców i Luśki ciągle nie było widać. Nagle, po drugiej stronie podwórza, w drzwiach naszego sklepu ukazał się Ignaś! Dawałem mu z daleka znaki, aby wrócił do sklepu, ale on zaczął iść swoimi drobnymi kroczkami w naszym kierunku. Byłem zrozpaczony. Chciałem krzyknąć, by wrócił, ale było już za późno. Ignaś stanął koło nas i widocznie wstydząc się, że mnie nie słuchał, wziął za rękę babcię, a nie mnie. — Dlaczego wróciłeś? — spytałem go z wyrzutem w głosie. — Bo się bałem — odpowiedział płaczliwym tonem. Poczułem jakieś ogromne wzburzenie. Chciałem walczyć, ale nie wiedziałem jak. Zaczęli nas prowadzić w kierunku sieni wyjściowej. Wpuszczali do niej jednego za drugim, bo była wąska. Ignaś z babcią szli za mną. Przede mną szło dwoje dzieci, brat i siostra. On mógł mieć osiem lat, a ona sześć. Objął ją ramieniem i cały czas uspokajał. Ona płakała i wołała: „Mamo! Mamo!". Matka ich była na pewno w pracy, w szopie poza gettem. Nagle poczułem, że przestałem się bać. Posuwałem się zupełnie mechanicznie jak automat, bez żadnych emocji. Wszedłem do sieni. Z prawej strony były schody na piętra, a na wprost wychodziło się z domu. Przed schodami stał Ordnungsdienst z policyjną pałką w rękach. I tu nastąpiło coś zupełnie nieoczekiwanego. Czego nie umiem sobie wytłumaczyć. Z całej siły, z jakąś niesamowitą wściekłością, pchnąłem ordnungsdiensta. Był to wysoki mężczyzna i na pewno bardzo silny, ale ja wpadłem na niego z taką siłą, że on, nie przygotowany na to, o mało się nie przewrócił. Chciał mnie złapać, ale byłem już na schodach. Pędziłem w górę jak szalony, a on za mną. Krzyczał: „Stój! Stój!". Ja jednak nie miałem zamiaru stanąć. Czułem, że nie biegnę, tylko fruwam w powietrzu. Jakieś nadludzkie siły wstąpiły we mnie. Wpadłem na ganek i do jakiegoś mieszkania, on za mną. W jednym z pokoi okno było otwarte, skoczyłem przez nie z powrotem i znowu na schody w górę, do innego mieszkania. Tam schowałem się pod łóżko. Słyszałem jego kroki na ganku, ale stracił mnie z oczu. Chwilę biegał tam i z powrotem, aż jego kroki ucichły. Leżałem pod łóżkiem i prawie nie oddychałem. Byłem jak napięta sprężyna, w każdej chwili gotów do skoku i ucieczki. Obserwowałem spod łóżka, czy ktoś nie wchodzi mnie szukać, cały zamieniony byłem w słuch. Kilka razy słyszałem jakieś krzyki z podwórza, później zapanowała cisza. Leżałem pod tym łóżkiem może dwie godziny. W domu nadal panowała kompletna cisza. Postanowiłem zobaczyć, co się dzieje z moimi rodzicami i Luśką. Nie byłem jednak pewien, czy ordnungsdienści opuścili już nasz dom. Wypełzłem z mieszkania i widząc, że nikogo nie ma na ganku, podpełzłem aż do poręczy i spojrzałem w dół na podwórko — było puste. Leżały na nim tylko różne porzucone rzeczy: flaszki, lalki, koce, torby i rozmaite części ubrania, a także kilka otwartych walizek. Ludzi ani śladu. Wczołgałem się do sieni i nasłuchiwałem. Cisza. Z ostrożności nie podniosłem się na nogi, tylko zacząłem na czworakach, powoli schodzić na dół po schodach. Ciągle przystawałem i nasłuchiwałem. Złapałem się na tym, że próbuję wietrzyć jak pies. Byłem na drugim piętrze i długo trwało, zanim doszedłem na podwórze. Nie było tam nikogo. Spojrzałem po gankach i po oknach. Wszystko było puste. Odczekałem chwilę i zbierając całą moją odwagę podniosłem się i szybko przebiegłem koło muru do sklepu, w którym zniknęli moi rodzice z Luśką. Drzwi były dalej na wpół otwarte, ale w środku panował mrok. Było już po południu i na podwórzu było też dość ciemno. Wszedłem tam i spytałem cicho: „Jest tam kto?". Nadal panowała kompletna cisza. Znów spytałem: „To ja, Heniek, jest tu ktoś?". Wtedy jakieś głosy zaczęły szeptać do mnie. Poznałem moich rodziców i odetchnąłem z ulgą. Pobiegłem w kierunku głosów i usłyszałem ojca: „Tu... tu... Heniek, tu jesteśmy..., pochyl się i chodź do nas". Schyliłem się i na czworakach wszedłem do nich pod kontuar. Wszyscy płakaliśmy. Mama spytała, co z babcią i Ignasiem. Wydusiłem z siebie tylko jedno słowo: „Odeszli". Mama zaczęła głośno płakać i tato musiał zatykać jej usta. Nagle usłyszeliśmy rozkazujące głosy po niemiecku, tuż koło sklepu. Było tam kilku Niemców i jakaś kobieta. Oni ją o coś pytali, a ona coś im tłumaczyła. Była bardzo wzburzona, mówiła z dużą egzaltacją i krzyczała zachrypnięta. Później głosy się oddaliły. Po jakimś czasie znów usłyszeliśmy rozkazy po niemiecku i zaraz huk strzałów na podwórzu. Potem wszystko ucichło. Nie wiem, jak długo siedzieliśmy tam jak skamieniali. W pewnej chwili ojciec powiedział szeptem: „Muszę tam popatrzeć, bo może ktoś potrzebuje pomocy". Wygramolił się spod lady i podszedł do drzwi. Obserwował chwilę i wrócił wstrząśnięty. — Tam już nikomu nie można pomóc — bardziej wykrztusił niż powiedział. Pod tym kontuarem przesiedzieliśmy aż do wieczora, kiedy ludzie wrócili z pracy i usłyszeliśmy ich na podwórzu. Wyszliśmy z naszej kryjówki. Koło sklepu, w którym byliśmy schowani, leżało kilka trupów w olbrzymiej kałuży krwi. Coraz więcej ludzi przychodziło i załamywało ręce. Nie mogę, nie mam sił opisywać tego, co się tam działo. Lament i płacz dziesiątków ludzi, którzy potracili swych najbliższych, nie daje się opisać. Moja mama była wśród najbardziej płaczących, a tato siedział na ziemi zupełnie załamany. Ja byłem tak oszołomiony, że przestałem w ogóle myśleć. Miałem wrażenie, że wszystko, co się dzieje dokoła mnie, to tylko zły sen. Ciała zastrzelonych zostały zabrane przez grabarzy i zaczęto zmywać krew z ziemi. Ludzie płakali tam przez całą noc. Dopiero leżąc w łóżku i czując brak Ignasia, uświadomiłem sobie, co się stało i jaki ogrom nieszczęścia nas spotkał. Mój drugi brat odszedł ode mnie. Odebrała mi go jakaś potworna i bezlitosna siła. Życie z Ignasiem pozostało jako piękne wspomnienie ze strasznego miesiąca w moim życiu. Nasz bunkier przy Lwowskiej 4 został zdradzony i wydany przez Żydów, aby wypełnić kontyngent, jakiego zażądali Niemcy. Ciężko mi o tym pisać, ale tak było. Nie wiem, ile jeszcze schowków zostało wydanych, ale ten był na pewno jednym z największych i najlepiej zrobionych. Bez tej zdrady wszyscy ludzie ukryci na strychu przeżyliby. Podczas akcji wydarzył się następujący wypadek. W mieszkaniu na parterze, tuż przy klatce schodowej, w jednym pokoju mieszkała para starych, ułomnych ludzi, a w drugim jakaś kobieta z dzieckiem. W nocy, gdy wszystkich obudzono, aby iść do bunkra na strychu, pierwsza opuściła swój pokój kobieta z dzieckiem. Parze staruszków nie udało się tak szybko pozbierać. Nagle do ich pokoju weszło kilka osób. Była to rodzina jednego z wysokich urzędników Judenratu, którzy mieszkali w tym domu. Rodzina ta miała schować się razem z nami w bunkrze na strychu i cały dom o tym wiedział. Czuliśmy się przez to bezpieczniejsi. Była to swoista gwarancja, że nasz bunkier nie zostanie wydany. Teraz rodzina ta, zamiast iść z innymi na strych, weszła do mieszkania staruszków i kazała im jak najszybciej je opuścić. Sami zaś weszli do pokoju, gdzie mieszkała kobieta z dzieckiem i dwóch ordnungsdienstów zaczęło zastawiać szafą drzwi tego pokoju. — My też chcemy się tu schować — prosili staruszkowie. — Wy macie iść na górę — odpowiedział Ordnungsdienst. Szafa została zasunięta, a para staruszków powolutku poszła na strych i schowała się w naszym bunkrze, jak to było w planie. Gdy bunkier został odkryty, staruszkowie ci z wielkim wzburzeniem opowiedzieli swojej sąsiadce z mieszkania, że w jej pokoju schowała się rodzina urzędnika Judenratu i teraz dopiero zrozumieli dlaczego. Podczas schodzenia na klatce schodowej był duży chaos i nikt nie zwracał na nich uwagi. Szli pomału, schodek po schodku, trzymając się za ręce. Ja też ich tam widziałem. Będąc na dole, wykorzystali chwilę nieuwagi ordnungsdiensta, który stał niedaleko nich, i zamiast na podwórze, wymknęli się do swojego mieszkania. Tam podeszli do szafy i prosili, by ci z pokoju trochę ją odsunęli, żeby oni też mogli się schować. Nikt im jednak nie odpowiadał. Nie widząc dla siebie innego wyjścia, weszli do szafy i tam siedzieli. Na placu Magdeburskim odbyła się selekcja, w czasie której oddzielano dzieci od rodziców. Kobieta, która mieszkała w tym zamaskowanym teraz pokoju, dostała ataku szału, gdy odebrano jej dziecko i zaczęła krzyczeć po niemiecku do Niemców: — Wy zabieracie moje dziecko, ale tym, co się ukrywają w moim pokoju, dajecie żyć! Hańba! Hańba! Jakiś oficer SS podszedł do niej. — Chodź, pokaż nam, gdzie jest ten pokój. Kobieta zaprowadziła ich do swego mieszkania. Odsunięto na bok szafę ze staruszkami w środku i kazano ludziom z pokoju wyjść na podwórze. Tam ich rozstrzelano. To były strzały, które słyszeliśmy koło nas i to ich ciała widzieliśmy po opuszczeniu naszej kryjówki pod kontuarem. Staruszkom udało się przeżyć. Tak przetrwaliśmy akcję w getcie w Tarnowie, kiedy wysłano na śmierć do Bełżca 2500 ludzi z getta. Wśród nich dwie anielskie dusze — moją babcię, Frydzię Münz i Ignasia Frenkla. Następne dni i tygodnie po akcji były dla nas bardzo ciężkie. Czuliśmy się tak, jakby cały nasz świat się zawalił. Widzieliśmy to już u innych ludzi po wcześniejszym wysiedleniu, które przeżyliśmy w Tarnowie, ale człowiek nie jest w stanie wyobrazić sobie, jak to jest, dopóki jego samego to nie dotknie. Mama płakała dniami i nocami. Jedynie Luśka trzymała ją przy życiu. Nie wiem, co by się z nią stało, gdyby nie było przy niej Luśki. Teraz ona głaskała mamę po głowie i przy każdej okazji całowała. Ja przechodziłem od kompletnej apatii do wybuchów gniewu i złości. Robiłem sobie wyrzuty, że mogłem jednak jakoś Ignasia uratować. Śniłem i marzyłem na jawie, iż uciekamy razem i udaje nam się wyjść szczęśliwie z każdego niebezpieczeństwa. Później, gdy moi rodzice już trochę przyszli do siebie, próbowali ze mną rozmawiać i podnieść mnie na duchu, ale nie udawało im się to. Ludzie mówili, że to przejdzie i pogodzę się z losem. Tak się jednak nie stało. Do dzisiaj nie pogodziłem się ze śmiercią Ignasia. W getcie panowała żałoba. Krańcowa bieda, brak żywności, choroby — wszystko to coraz bardziej dawało się we znaki. Morderstwa w getcie stawały się coraz częstsze. Baliśmy się, że nie przetrwamy zimy. Dla wszystkich było jasne, że jeśli nie nastąpi jakaś wielka zmiana, która powstrzyma Niemców, to nikt nie wyjdzie stąd żywy. Coraz więcej ludzi starało się o aryjskie papiery i jakąś pomoc z zewnątrz, ale przeważnie bez skutku. Nie widzieliśmy dla siebie żadnej szansy opuszczenia getta i ratowania się. Wszyscy byliśmy skazani na zagładę. Byli i tacy, co w desperacji uciekali z getta, bez pomocy z zewnątrz, wierząc, że nawet mała szansa po aryjskiej stronie jest lepsza niż czekanie w getcie na śmierć. Ci ginęli pierwsi. W krótkim czasie zostawali rozpoznani i odprowadzeni na gestapo, gdzie ich rozstrzeliwano. Czasem ginęły tak całe rodziny. Getto tarnowskie było jak olbrzymia, bezmyślna i bezlitosna zbrodnicza machina, która posuwała się i niszczyła wszystko na swej drodze. W styczniu 1943 roku, zupełnie nieoczekiwanie, wydarzyło się coś, co zmieniło nasz los. Pewnej nocy ktoś zaczął walić pięścią od ulicy Lwowskiej spoza getta, w główną bramę wejściową naszego domu i krzyczeć po niemiecku: „Öffnen! Öffnen!" (Otworzyć!) — na przemian z naszym nazwiskiem: „Schönker! Schönker!". Brama ta, jak już powiedziałem, była zawsze zamknięta. Klucz do niej miał Ordnungsdienst, który mieszkał na czwartym piętrze i wolno mu ją było otworzyć tylko w razie pożaru i jakiejś wyjątkowej sytuacji. Ktoś pobiegł po niego i ten, widząc przez wizjer, że po drugiej stronie stoi żołnierz SS i jeszcze jacyś ludzie, otworzył bramę. Stał tam esesman w otoczeniu ludzi w pasiakach, a przy ulicy stało wojskowe auto ciężarowe. Ludzie ci pytali, gdzie mieszka Schönker. Ordnungsdienst wskazał na nasz sklep, który był po przeciwnej stronie podwórza. Esesman powiedział mu, by wrócił do domu i aby nie odważył się nikomu mówić, co widział. Bramę może zamknąć za pół godziny. Jeden za drugim zaczęli wchodzić do nas ludzie upiory. Wszyscy byli wychudzeni, podobni bardziej do szkieletów niż do ludzi. Tato wybiegł na podwórze, by im pomóc, bo niektórzy nie mogli chodzić o własnych siłach. Patrzyłem na nich i nie wierzyłem własnym oczom. Jeszcze nigdy nie widziałem ludzi w takim stanie. Tato rozmawiał z nimi przy bramie i na pewno już wiedział, co to wszystko oznacza, ale ja i mama patrzyliśmy na nich osłupiali, nic nie rozumiejąc. W końcu wyniesiono z ciężarówki kilku mężczyzn, którzy w ogóle nie mogli chodzić. Brama została zamknięta i auto z esesmanem odjechało. Nasz sklep całkowicie zapełnił się ludźmi. Było ich, jeżeli dobrze pamiętam, siedemnastu. Przestraszeni, siedzieli koło siebie na podłodze, cicho, tak jakby byli w bunkrze podczas akcji. Wreszcie któryś z nich zaczął mówić. Dowiedzieliśmy się, że przyjechali z obozu w Stalowej Woli i są w drodze do obozu w Płaszowie koło Krakowa. O obozie pracy w Stalowej Woli słyszeliśmy już dawno. Ludzie umierali tam jak muchy od ciężkiej pracy, ciągłego bicia i z wycieńczenia. Dobry znajomy mojego ojca, Leon Salpeter, który przed wojną miał aptekę w Krakowie, był teraz w obozie w Płaszowie i tam też prowadził aptekę. Dzięki temu wysokiemu stanowisku, miał kontakt z Niemcami. Jego znajomi ze Stalowej Woli przesłali mu błagalną prośbę, by wyciągnął ich z tego strasznego obozu. Chcieli się dostać do Płaszowa. Ten obóz też był nam znany ze słyszenia. Był to obóz pracy, który powstał latem 1942. Sądzono wtedy, że będzie on względnie bezpieczny. Żydzi pracowali tam w fabrykach i warsztatach dla przemysłu wojskowego i wmawiano sobie, że w niemieckim interesie leży, aby ten obóz szanować. Grupa naukowców i inżynierów żydowskich pracowała tam nawet nad różnymi projektami wojskowymi, ważnymi dla niemieckiej machiny wojennej. Po otrzymaniu tej prośby o ratunek, Salpeter przekupił Niemców i ci posłali ciężarówkę z żołnierzem SS, aby przywieźć jego znajomych do Płaszowa. Po drodze okazało się, że trzeba im udzielić natychmiastowej pomocy i że muszą się trochę wzmocnić, bo w tym stanie nie dojadą do Płaszowa. Powiadomili o tym telefonicznie Salpetra i prosili go, aby dał im jakiś adres, gdzie mogliby kilka dni odpocząć. On znał nasz adres w getcie w Tarnowie. Podał go szoferowi i polecił, aby pojechali do nas. Moja mama zaraz zaczęła gotować w olbrzymim garnku zupę z kartoflami, do której wkroiła pół bochenka chleba. Więcej nie mieliśmy. Wszyscy byli pobici, zziębnięci, wygłodzeni. Ogrzewali się przy naszym żelaznym piecyku. Później mama z tatą myli i opatrywali ich rany, a ja im pomagałem — grzałem wodę, przynosiłem i wylewałem miski z wodą. Bandaże robiono z prześcieradeł i długo trwało, zanim wszystkich opatrzono. Dopiero nad ranem usnęliśmy jak zabici. Było bardzo ciasno. Na naszych łóżkach spali ranni, a my pokotem, na podłodze, ściśnięci jak sardynki. Obudziłem się w południe. Mama znów gotowała zupę z kartofli. Nasi goście siedzieli na podłodze, niektórzy pili gorącą wodę. Sklep wyglądał jak szpital. Prawie wszyscy mieli obandażowane jakieś części ciała — ręce, nogi, nosy, a nawet uszy. Byli to ludzie przeznaczeni na śmierć, ale cudem udało im się uciec z piekła w Stalowej Woli. Mama żaliła się przed ojcem, że na następny dzień nie ma już jedzenia; zastanawiali się, co robić. Oprócz ordnungsdiensta na czwartym piętrze, nikt nie wiedział, że jest u nas tyle osób. Roleta przy wejściu była zsunięta, tylko na dole pozostawiliśmy wąską szczelinę, aby wchodziło powietrze. Patrzyłem na tych ludzi z litością, ale zauważyłem, że już prawie wszyscy czują się lepiej. Rozmawiali ze sobą szeptem, a niektórzy nawet uśmiechali się. Robili na mnie wrażenie rannych po jakiejś bitwie. W pewnej chwili usłyszałem, jak jeden starszy już człowiek mówi do drugiego: „Mam córkę, Ninkę. Ma 26 lat i ukrywa się w Otwocku pod Warszawą. Chciałbym się do niej dostać. Tylko ona może o mnie zadbać". W tej samej chwili przypomniała mi się moja przyjaciółka Ninka. Postanowiłem odwiedzić jej ciotkę wieczorem, gdy przyjdzie z pracy. Może już wie, czy Ninka dojechała szczęśliwie do swojej matki we Lwowie. Ale ciotki Ninki nie było. W jej pokoju mieszkali jacyś inni ludzie. Dowiedziałem się, że tydzień temu Niemcy wzięli ją prosto z warsztatu, w którym pracowała. Zrozumiałem, że nie ma już nikogo, kogo mógłbym zapytać o Ninkę. Przyszła do mnie z nicości i odeszła w nicość. Wracając do domu, myślałem o niej i ogarnęła mnie nostalgia i tęsknota. Wydawało mi się, że minęły już lata od chwili, gdy opuściła getto, a przecież było to tak niedawno. Przyszło mi wtedy na myśl, że właściwie ten schowek, w którym byłem z Ninką, należy teraz do mnie. Tak mi przecież powiedziała. Szybko udałem się do ubikacji w sieni. Zapaliłem światło i zamknąłem się na zasuwkę. Stanąłem na klozecie, tak jak Ninka wtedy i odnalazłem sznurek, który spuszczał drabinkę linową. Wgramoliłem się po drabince do tej wnęki, w której byłem wtedy z Ninką. Wszystko było tam tak, jak to zostawiliśmy. Zdjąłem ze ściany trzy kiełbasy, które tam jeszcze wisiały, a jedną zostawiłem, aby była w rezerwie, ale też dlatego, że bałem się, iż nie będę mógł wszystkiego unieść. Włożyłem je do worka z sucharami. Następnie wciągnąłem z powrotem do góry drabinkę i przywiązałem do niej ten worek. Zacząłem go powoli i ostrożnie spuszczać na dół. Było to dla mnie bardzo trudne zadanie, bo był ciężki, ale udało mi się. Zastanawiałem się, czy nie zawołać ojca, żeby wziął ten worek, ale w końcu postanowiłem sam ciągnąć go po ziemi. — Co tam jest? — spytała mama, widząc mnie szamoczącego się z workiem. — Popatrz sama — odpowiedziałem. Rodzice byli zdumieni. Opowiedziałem im o Nince i o schowku nad ubikacją. Gdy skończyłem, wszyscy, którzy do nas przyjechali, nawet ci bardzo pobici i zmaltretowani, zaczęli mi klaskać, jakby byli w teatrze. W naszym mieszkaniu zapanowała radość, mama zaczęła gotować zupę chlebową z kiełbasą. Mieliśmy teraz dość jedzenia. Samochód ciężarowy miał po nich przyjechać za pięć dni. Kierownik tej grupy zaproponował nam, abyśmy się do nich dołączyli i pojechali z nimi do obozu w Płaszowie. Zaczął przekonywać moich rodziców, że to jest dla nas jedyna szansa ratunku. Płaszów był przecież uważany za uprzywilejowany obóz pracy. Wiadomo było, że są tam całe rodziny. Tu w Tarnowie czeka nas pewna śmierć. Ojciec i matka dali się przekonać, bo wiedzieli, że nie mamy już nic do stracenia. Ostatniego dnia nasi goście umyli się i ogolili. Starali się doprowadzić do porządku swój wygląd. Mama wyprała i wysuszyła ich ubrania nad piecem. Kierownik grupy miał przy sobie listę wszystkich ludzi — wraz z niemieckim rozkazem, by sprowadzić ich do Płaszowa. Szofer, który ich przywiózł, dał ten dokument kierownikowi, aby mieli się czym wylegitymować, gdyby u nas coś się stało. Została tam teraz dopisana nasza rodzina. Mieliśmy więc nawet dokumenty przejazdu. Ciężarówka przyjechała po nas w nocy. Ordnungsdienst z czwartego piętra znów otworzył bramę i wszyscy wdrapaliśmy się do auta. Gdy przechodziłem koło niego, nagle przytulił mnie do siebie i pocałował. Był to ten sam Ordnungsdienst, z którym byłem na ganku, kiedy Rommelman zastrzelił szocheta i niedużo brakowało, aby i mnie zabił. Teraz widziałem wyraźnie, że jest wzruszony. Powiedział do mnie po hebrajsku: „chaim we bracha" i pomógł mi wejść do auta. — Co on powiedział? — spytałem ojca, gdy już siedzieliśmy w aucie. — On powiedział ci po hebrajsku: „życie i błogosławieństwo". Spytałem ojca, czy życzenie od ordnungsdiensta ma jakąś wagę. Ojciec uważał, że życzenie wypowiedziane w dobrej wierze ma zawsze wartość. Auto ruszyło i po krótkim czasie opuściliśmy Tarnów. Czułem się tak, jakby jakaś część mnie została w getcie. Byłem wzruszony i łzy napłynęły mi do oczu. Monotonna jazda zaczęła mnie usypiać i wkrótce zasnąłem. Nie wiem, jak długo spałem. Obudziły mnie głośne słowa taty: — To jest przecież Bochnia! Ja tu mam ojca! — i po chwili. — Proszę powiedzieć szoferowi, aby stanął przy bramie getta. My tam wysiądziemy. Ktoś krzyknął to szoferowi po niemiecku. Niedługo potem auto stanęło. Wysiedliśmy przy bramie getta, mama z ojcem i ja z Luśką. Było tam tylko dwóch ordnungsdienstów. Bez przeszkód pozwolili nam wejść do getta. Noc była zimna; staliśmy sami na ulicy. Jeden z ordnungsdienstów podszedł do nas i powiedział, abyśmy poszli na pocztę, bo tam zbierają się nowi ludzie, którzy przychodzą do getta. Wtedy, w styczniu 1943, getto w Bochni było już bardzo przepełnione. Ordnungsdienst wytłumaczył nam, jak się idzie na pocztę i powiedział, że jest tam duża sala, gdzie można przebywać, aż znajdzie się coś stałego. Szliśmy na tę pocztę z mieszanymi uczuciami. Nie wiedzieliśmy, co nas tutaj czeka. Później ojciec opowiadał nam, że gdy zorientował się, iż przejeżdżamy przez Bochnię, coś go tknęło, aby tutaj wysiąść. Może była to tęsknota za dziadkiem Józefem, którego już dawno nie widział. Wiedzieliśmy, że jest on w getcie w Bochni, dokąd dostał się z Krakowa. Ta nagła decyzja ojca, uratowała nam życie. Nie ulega wątpliwości, że w obozie w Płaszowie nie przeżylibyśmy. Później okazało się, że gdybyśmy zostali w getcie w Tarnowie, też byśmy zginęli. Ostateczna likwidacja getta w Tarnowie rozpoczęła się 2 września 1943. 7 tysięcy ludzi wysłano do Oświęcimia, 3 tysiące do Płaszowa, tysiąc do Bełżca. Wielu Żydów zamordowano na cmentarzu żydowskim w Tarnowie. Przyjaciel ojca, Fessel, właściciel fabryki „Papapol", ten, który uratował nam życie wykupując nas od polskiego policjanta, nie przeżył wojny. Magister Salpeter też zginął i zapewne wszyscy z tej ciężarówki, którą przyjechaliśmy do Bochni, bo z obozu w Płaszowie uratowało się bardzo niewielu ludzi. Czuliśmy się wtedy opuszczeni przez Boga i ludzi. Znikąd nie było pomocy. Wiele razy ludzie w getcie pytali: „Czy rzeczywiście Pan Bóg nas opuścił?". Nie mogli zrozumieć, że Wiekuisty i Miłosierny Bóg, w którego z takim oddaniem i tak gorąco wierzyli, mógł na coś podobnego pozwolić. Do dzisiaj jest wielu ludzi, którzy nie mogą tego zrozumieć. Wielu utraciło przez to wiarę w Boga. Ja, mój ojciec i moja matka nie zadawaliśmy sobie takich pytań, bo cały czas mieliśmy poczucie, że przeżyjemy i wierzyliśmy, iż musi być jakieś wyższe wytłumaczenie, którego nie jesteśmy w stanie pojąć. Może to poczucie wypływało z tego, że w żadnym wypadku nie chcieliśmy pogodzić się ze śmiercią? Może czuliśmy instynktownie, że jeśli weźmiemy pod uwagę śmierć jako ewentualność, to zrobimy pierwszy krok do pogodzenia się z nią? Pogodzenie ze śmiercią oznaczało zaś w końcu poddanie się ślepemu losowi. Przeżyliśmy, ale pozostał nam ból na całe życie. Prawie wszystkim, którzy ocaleli, towarzyszy on dzień i noc. Tylko nielicznym z nas udało się go w sobie pokonać. Dla mnie jest zagadką, jak tego dokonali. Ja zawsze czułem się bezradny i bezbronny wobec tego bólu. Nigdy nie umiałem z nim walczyć. A może nawet nie chciałem? Może chcę sam ukarać się za to, że ja żyję, a tylu innych, których tak kochałem, odeszło? Nie, nie czuję, abym był temu winny, ale czasem wydaje mi się, że może podświadomie odczuwam potrzebę cierpienia, żeby chociaż w ten sposób połączyć się z nimi. Bochnia Poczta na terenie getta w Bochni była nieczynna, ale jej duża sala służyła jako schronisko dla bezdomnych, a takich było w getcie niemało. Wchodząc tam, obudziliśmy ludzi. Patrzyli na nas z ciekawością, jakby spodziewali się kogoś znajomego, a później znów kładli się spać. Rozglądaliśmy się wokoło za jakimś wolnym miejscem, ale sala była zatłoczona i nie mogliśmy nawet wejść głębiej, bo ludzie leżeli pokotem, jeden przy drugim. Wreszcie, dzięki czyjejś pomocy, budząc kilka osób, aby się przesunęły, znaleźliśmy miejsce tuż przy drzwiach. Kilka razy w ciągu nocy ludzie wchodzili i wychodzili z sali na ulicę i za każdym razem ja i tato musieliśmy wstawać, aby można było otworzyć drzwi. Spałem na czyichś kolanach. Dopiero rano zobaczyliśmy, jak bardzo ta sala jest przepełniona. Mimo to dziękowaliśmy Bogu, że mamy dach nad głową. Był ładny, zimowy dzień. Wszyscy wychodzili na ulicę, gdzie uformowała się długa kolejka. My także w niej stanęliśmy i każde z nas otrzymało kromkę suchego chleba i namiastkę czarnej kawy. Piliśmy ją po kolei z garnka, który ktoś nam pożyczył. Potem ojciec poszedł szukać dziadka, a my zostaliśmy na poczcie, aby nie stracić swojego miejsca. W południe ojciec wrócił uradowany, że odnalazł dziadka i jego żonę Reginę zdrowych i w dobrym stanie. Mieszkali we własnym pokoju, niedaleko poczty. Bardzo się ucieszyli, że jesteśmy tu razem z nimi. Rozmawiali kilka godzin, ale ojciec, z nakazu dziadka, wrócił na pocztę, aby nie stracić obiadu. Znów uformowała się kolejka na ulicy i dostaliśmy zupę i kartofle. Okazało się, że Gmina Żydowska zaopatruje ten przytułek w trzy posiłki dziennie. Dowiedzieliśmy się, że getto w Bochni powstało w marcu 1942. Pierwsza akcja odbyła się 24 sierpnia tegoż roku, to znaczy mniej więcej w tym samym czasie, co w Wieliczce i też trwała trzy dni. Odbyła się selekcja i kto nie miał pracy, został wysłany — jak się później okazało __do Bełżca, gdzie od razu wszystkich zamordowano. Po tej akcji getto zmieniło się właściwie w obóz pracy. W listopadzie 1942 odbyła się druga akcja; ludzi bez pracy i kobiety z dziećmi wysłano do Bełżca, a chorych w szpitalu i dzieci w sierocińcu zastrzelono na miejscu. Po tej drugiej akcji rozpoczęła się rejestracja cudzoziemców i osób posiadających dokumenty wjazdu do jakiegoś kraju, leżącego poza obrębem władzy niemieckiej. Kto nie miał pracy, czynił rozpaczliwe wysiłki przez Gminę Żydowską, aby ją otrzymać w fabrykach i warsztatach podlegających firmom niemieckim i pracujących dla przemysłu wojennego. Ludzie na poczcie to byli przeważnie uciekinierzy, ocaleni z akcji w innych gettach i okolicznych miejscowościach. Nie widać tam było oznak masowego strachu, każdy czekał na jakieś cudowne ocalenie. W tym ich spokoju było coś niewytłumaczalnego; a może strach też wymaga sił duchowych, których zostali pozbawieni po tym, co przeżyli i widzieli? Po południu ojciec zabrał mnie w odwiedziny do dziadka Józefa. Mieszkali z żoną w małym pokoiku, w którym stało tylko jedno łóżko, a drugie rozkładano na noc. Dziadek był wychudzony i bardzo się postarzał, od kiedy ostatni raz go widziałem. Miał sześćdziesiąt lat, a robił wrażenie osiemdziesięcioletniego staruszka. Jego włosy były teraz białe jak śnieg. Jakimś cudem przeżyli ostatnią akcję, schowani w bunkrze, w tym samym domu, w którym mieszkali. Na pytania Reginy, musiałem dokładnie opowiedzieć o Adasiu i jego rodzinie, u których tak często bywałem w Wieliczce. Ojciec Adasia, Iziu Grossfeld, był jej synem. Opowiedziałem jej o mojej ostatniej wizycie u nich w domu, gdy nikogo już tam nie zastałem. Płakała w milczeniu, ja też zacząłem płakać. — Może masz coś od Adasia na pamiątkę? — spytała. Pokręciłem przecząco głową. Żałowałem, że nie wziąłem jednej z torebek ze znaczkami, które leżały na biurku — mógłbym je teraz jej dać. Opowiedziałem jej o tych znaczkach i przestała płakać. Jej oczy zaczęty patrzeć w dal, jakby znów widziała przeszłość. — Wiesz, Iziu całe życie zbierał znaczki — powiedziała z uśmiechem. — On mówił, że znaczki symbolizują dla niego życie, bo są jego odzwierciedleniem. Kochał je. Wierzył, że gdy się coś kocha, to człowiek przedłuża sobie życie, bo przedmiot jego miłości, który zostaje po nim, jest też po części i jego własnym życiem. Nie rozumiałem tego, co mówi, ale pogłaskałem ją po ręce, a ona mnie pocałowała. Dziadek rozmawiał z ojcem o sytuacji w getcie. Uważał, że jeśli nie nadejdzie jakaś radykalna zmiana polityczna, to nikt się nie uratuje. Okrucieństwo Niemców podczas ostatniej akcji było dla normalnego człowieka zupełnie niewyobrażalne. — Ludzie nie będą chcieli uwierzyć, że coś podobnego mogło się wydarzyć. Będą mówili, że to przesada, bo jak można mordować małe dzieci w sierocińcu i chorych w szpitalu — bezdusznie, bezlitośnie, nawet bez złości, bez żadnej emocji, ot tak, jak ścina się trawę! Czy ktoś to kiedyś zrozumie?! Głos dziadka załamał się, widać było, że trudno mu się opanować. Był zdania, że nie można się łudzić co do przyszłości. Jedyna iskierka nadziei tkwi w tym, że od chwili, gdy komendantem getta został oficer SS Müller, sytuacja się poprawiła. W getcie mówiono, że w porównaniu z poprzednimi komendantami on jest najlepszy. Jak dotąd, pod jego władzą nie było w getcie żadnych morderstw ani gwałtów ze strony Niemców, którzy w ogóle rzadko się tu pojawiali. Dużo łatwiej było otrzymać przydział pracy; zaopatrzenie w żywność też się poprawiło. Naturalnie, sytuacja w każdej chwili mogła się zmienić, ale te chwile względnego spokoju też były ważne. Dowiedzieliśmy się, że w getcie znajduje się też wujek ojca, Chaim Schenker, który uratował się z akcji w Wieliczce. Jest tu z żoną i dziećmi. W getcie przebywała też siostra mamy Lida Teichtal z synem Menkiem i córką Tosią. Jej mąż uciekł do Rosji, ona miała za nim pojechać, ale już nie zdążyła i pozostała w Krakowie. Potem dostała się do Brzeska, a stamtąd do Bochni. Wróciliśmy na pocztę, uradowani tymi wiadomościami o naszych bliskich. Dziadek zaproponował ojcu, aby na razie spał u niego. Wieczorem ojciec tam poszedł, a my zostaliśmy na poczcie. W nocy było mi zimno, bo wiało od drzwi; ktoś przygarnął mnie pod swój koc. Nazajutrz czekała nas jeszcze jedna wielka niespodzianka. Ojciec postanowił iść do Gminy Żydowskiej i zabrał mnie ze sobą. Nagle na ulicy spotkaliśmy — Hochmana! Tata i on stali naprzeciwko siebie jak wryci, nie wierząc własnym oczom, a później rzucili się sobie w ramiona, przyciągając i mnie do siebie. Hochman nadal miał długie włosy, które spadały mu teraz prawie na ramiona i były jeszcze bielsze. Był też bardzo zgarbiony, tak jakby dźwigał duży ciężar. Zaczęli nawzajem zarzucać się pytaniami. Usiedliśmy na jakimś murku, opowiadając sobie o swoich przeżyciach. Okazało się, że podczas akcji w Wieliczce Hochman malował wnętrze jakiegoś kościoła w okolicy. Kilka dni przed akcją zaczął chodzić po kościołach i przedstawiając się jako malarz proponował swoje usługi, za bardzo niską zapłatę i nocleg z jedzeniem. Wkrótce znalazł pracę. Nikt nie wiedział, że jest Żydem. Kościół ten malował przez dwa miesiące i bardzo go za to chwalono. Gdy skończył, bał się dalej błąkać po okolicy, bo drogi były niebezpieczne, i postanowił wejść do getta w Bochni. Tam otrzymał pracę jako sanitariusz w sierocińcu. Podczas akcji w listopadzie 1942 Niemcy weszli do sierocińca, gdzie było kilkadziesiąt dzieci, w tym dużo niemowląt. Szli bez słowa od łóżka do łóżka i zabijali dzieci strzałem w główkę. Cały personel też został zamordowany. Hochman w tym czasie ukrył się w krzakach w ogrodzie. Po akcji musiał wyjmować z łóżek ciałka martwych dzieci, które wywożono na cmentarz, wraz z ciałami innych pomordowanych ludzi. Myto podłogi i łóżeczka z krwi. Hochman drżącymi wargami, z dziwnie wykrzywioną twarzą, powiedział do ojca: „Leo, to było coś tak strasznego, że nie mogę ci tego nawet opisać". Mówiąc to, zaczął płakać na ramieniu ojca. Pierwszy raz widziałem go w takim stanie. Mój ojciec był też do głębi wstrząśnięty. Zaczął szybko oddychać, jak po dużym wysiłku. Trwało dłuższą chwilę, zanim obaj się uspokoili. Okazało się, że Hochman nadal mieszka w sierocińcu, który stoi teraz pusty, ale oprócz niego nikomu nie wolno tam wejść. W rozmowie z nami przyszedł mu do głowy szczęśliwy pomysł. Niedaleko sierocińca ktoś zaczął budować przed wojną parterowy drewniany domek i nie dokończył budowy. Stał tam tylko szkielet domu i dach. Hochman uważał, że można by, niedużym nakładem pracy i materiału, wykończyć jeden pokój i nasza rodzina mogłaby tam zamieszkać. Poszliśmy obejrzeć ten domek. Drewniana konstrukcja stała na betonowym fundamencie, ściany zewnętrzne zaczęto budować, ale pomiędzy belkami były szerokie szpary, a zamiast podłóg były głębokie doły. Dach częściowo przykryto czerwonymi dachówkami. Ojciec postanowił wykończyć jeden duży pokój, w najbardziej zaawansowanym stanie budowy. Nie pamiętam, skąd wziął materiał, ale zaczął tam codziennie pracować, z Hochmanem i jego kolegą z getta. Dostali na to pozwolenie z Gminy. Pewnego dnia po śniadaniu odpowiedzialny za porządek na sali pocztowej krzyknął nagle: „Achtung!" i wszyscy stanęli na baczność. My byliśmy na naszym miejscu tuż koło wejścia. Podniosłem głowę i zobaczyłem w drzwiach oficera SS z dwoma cywilami. Weszli do środka, a za nimi jeszcze trzech esesmanów. Okazało się, że to komendant getta, Müller, przyszedł na inspekcję. Jednym z cywilów był przewodniczący Gminy Żydowskiej, a drugim jego zastępca. Odpowiadali na pytania Müllera i coś mu tłumaczyli. Serce zaczęło walić mi jak młotem. Byłem przyzwyczajony z getta w Tarnowie, że gdy się widzi esesmana, to trzeba jak najszybciej uciekać. Tu jednak wszystko odbyło się tak nagle, że nie było czasu na ucieczkę. Wszyscy stali na baczność, a oni rozmawiali. Byli tuż koło nas. Bardzo się bałem, ale po chwili uświadomiłem sobie, że rozmowa toczy się po cichu i w jakiejś normalnej formie. Komendant z uwagą słuchał wyjaśnień przewodniczącego Gminy i kiwał ze zrozumieniem głową. Poczułem, że strach zaczyna mnie opuszczać i podniosłem oczy na Müllera. Był bardzo chudy i wysoki, miał kościstą twarz, wysokie czoło, bardzo cienką szyję i dużą grdykę, która skakała, gdy mówił. Nosił zielonkawy mundur, który wyglądał, jakby mu go właśnie przyniesiono od krawca — nie miał ani jednej fałdki i leżał na nim jak ulał. Wysokie, czarne cholewy jego butów błyszczały jak lustro. Pierwszy raz widziałem oficera SS, który zachowuje się spokojnie wobec Żydów. Było to bardzo dziwne. Nie wiedziałem, co o tym myśleć i byłem napięty, bo zdawałem sobie sprawę, że sytuacja w każdej chwili może się zmienić. Ojciec stał obok. W pewnym momencie Müller, ku mojemu jeszcze większemu zdziwieniu, zwrócił się do niego. — Wie heißen Sie? (Jak się pan nazywa?) Powiedział wyraźnie Sie (pan), a nie du (ty). Oficer SS, który mówił do Żyda Sie — to było w getcie coś zupełnie nadzwyczajnego. Jak oficer, który uważał, że należy do Herrenrasse (rasy panów), mógł w ten sposób zwrócić się do Żyda? Może to tylko wstęp do tego, że zaraz zaczną mojego ojca bić? Oni przecież lubili takie zabawy i nagłe przeskoki. Cieszyli się, gdy mogli kogoś zaskoczyć swoją brutalnością. Nic takiego jednak się nie stało. Widocznie ta rozmowa była rzeczywiście czymś nadzwyczajnym, bo przewodniczący Gminy patrzył na nich obu zdziwiony. Ojciec się przedstawił. Müller spytał go o zawód, ojciec odpowiedział, że jest artystą malarzem. On pokiwał głową i bez słowa wyszedł na ulicę, a za nim towarzyszący mu esesmani i Żydzi z Gminy. Później ludzie powiedzieli nam, że Müller od czasu do czasu robi taką inspekcję w getcie. Nigdy jednak nie zwraca się do nikogo z pytaniami, poza ludźmi z Gminy. Nie przywiązywaliśmy żadnej wagi do tego wydarzenia i szybko poszło ono w zapomnienie. Kilka dni później na poczcie pojawił się nagle mój stary znajomy z Krakowa, skrzypek, z którym mieszkaliśmy przy ulicy Dietlowskiej — Birnbaum. Przyszedł ze swoją żoną, którą ja znałem jako jego narzeczoną. Teraz była jeszcze ładniejsza. Jej długie, jasne włosy wydawały mi się osnute ze złota. Ucieszyliśmy się bardzo z tego spotkania. Zapytałem go, gdzie ma skrzypce. Nie odpowiedział, tylko popatrzył na mnie ze smutkiem. Byłem jednak ciekaw i powtórzyłem pytanie. Powiedział mi, że w czasie rewizji w Krakowie jeden Niemiec roztrzaskał je na kolanie i od tej chwili Birnbaum już nie gra. Wiedziałem, jak bardzo był związany z tymi skrzypcami i mimo woli łzy napłynęły mi do oczu. Birnbaum zauważył to i powiedział, żebym nie płakał, bo można nie grać i słyszeć w sobie muzykę. — Właściwie całe życie to jest muzyka — pocieszał mnie z uśmiechem i ojcowskim ruchem pogłaskał po głowie. — Ale tak ładnie, jak pan grał, to już chyba nigdy nie usłyszę — próbowałem usprawiedliwić swoje wzruszenie. Birnbaum znów się uśmiechnął i obiecał mi, że po wojnie zaprosi mnie do siebie i zagra tylko dla mnie. — A jeśli ja nie przeżyję — dodał — to po mnie przyjdą inni. Jeszcze lepsi ode mnie, bardziej utalentowani, których będziesz mógł słuchać. Bo wiesz, Heniu, muzyki, tak jak życia, nie można naprawdę uśmiercić. To były ostatnie słowa, jakie od niego usłyszałem. Nie wiem, co się z nim stało i czy przeżył wojnę. Niedługo potem nasz pokój został wykończony i ojciec z dumą nas tam wprowadził. Wejście było dość trudne, bo trzeba było przechodzić po deskach, które położono nad dołami, gdzie miały być inne pokoje. Wodę nosiło się ze studni, a światło dawała nam karbidowa lampka. Ubikacja była za domkiem, w ogrodzie. Cieszyliśmy się, że znów jesteśmy u siebie. Ojciec dostał pracę jako tapicer w warsztacie poza gettem. Wychodził rano i wracał wieczorem. Nasza sytuacja bardzo się poprawiła, bo ojciec kupował żywność i szmuglował ją do getta. Codziennie z wielką niecierpliwością czekaliśmy na jego powrót z pracy. Był to dla nas kulminacyjny punkt całego dnia. Ojciec na sznurku, który wisiał mu na szyi, wyciągał z nogawek spodni kilka kartofli lub kawałek dyni. W rękawach marynarki miał kawałki chleba, czasem masło, a pod kapeluszem jajka. Wszyscy pomagaliśmy mu się rozbierać, ostrożnie, aby coś się nie rozbiło lub nie wysypało; nawet Luśka brała w tym udział. Raz ojciec przyniósł w spodniach słoik marmolady i była duża uciecha. Pewnego razu pękła mu torba z mąką, którą niósł pod kapeluszem i przyszedł cały ubielony jak piekarz. Innym razem niósł pod płaszczem na plecach bochenek chleba, a przy bramie w getcie jeden Ordnungsdienst zwrócił się do drugiego i, wskazując na ojca, powiedział: — Ten tu ma codziennie większy garb. Postanowiono, że ja też będę się uczył tapicerstwa, żeby ojciec mógł wziąć mnie do pracy jako pomocnika. Wieczorami, po kolacji, musiałem szyć grubym i bardzo długim, zakrzywionym na końcu, tapicerskim szydłem ściegi na jakimś starym worku. Szło mi nawet dobrze i ojciec był ze mnie zadowolony. Przydziału pracy nie mógł jednak dla mnie zdobyć. Pewnego razu Hochman wziął mnie do sierocińca, który nadal stał pusty i którego on wciąż pilnował. Powiedział, że chce mi coś pokazać. Sierociniec mieścił się w willi, w dużym ogrodzie. Były tam pokoje z białymi, żelaznymi łóżeczkami dziecinnymi. Duże okna ozdobione firankami sprawiały przyjemne wrażenie. Wszędzie panował porządek. Nic nie wskazywało na to, jaka straszna tragedia niedawno tu się rozegrała. Hochman zaczął prowadzić mnie od jednego do drugiego łóżeczka i opowiadać, do kogo należały. Pamiętał dokładnie każde dziecko — jak się nazywało i jak się zachowywało. Opowiadał, jak je ubierał, mył, karmił, jak się śmiały i płakały. O każdym dziecku umiał powiedzieć coś charakterystycznego. Widać było, że każde kochał jak swoje. On sam nigdy nie miał dzieci. W pewnej chwili przerwał swoje opowiadanie i popatrzył na mnie w zadumie, szacującym wzrokiem, tak jakby chciał ocenić, czy zdołam zrozumieć jego słowa. — Ja żyję i oddycham, ale moje życie skończyło się wraz z tymi dziećmi — powiedział, po czym wskazał na jedno z łóżek. — To jest to łóżeczko, które chciałem ci pokazać. Ty jesteś młody i może przeżyjesz. Jeśli ci się to uda, opowiedz o tym innym. Okazało się, że na poręczy tego łóżka była zaschnięta krew, której nie można było niczym zmyć. Hochman próbował to zrobić różnymi środkami, bo taki był rozkaz Niemców, ale krew w żaden sposób nie schodziła. Na innych łóżkach to się udało, ale na tej poręczy nie. Nawet gdy udało się ją częściowo zmyć i plama stawała się bledsza, to następnego dnia była taka sama, jakby krew wciąż na nowo wypływała z poręczy. — Ściany zostały na nowo wybielone, bo pełno było na nich krwi i odprysków dziecięcych mózgów, a łóżeczka tylko wymyto — nie kazano nam ich malować. Próbowałem pokryć tę plamę wapnem, ale wciąż wychodzi od nowa. — Kto tu spał? — spytałem. Hochman powiedział mi, że była to piękna dwuletnia dziewczynka, którą ktoś w sierocińcu nazwał Ora, od hebrajskiego słowa Or — Światło. Gdy się śmiała, to jakby niebiańskie światło ogarniało cały pokój. Pewnego dnia przyniósł ją do getta jakiś polski kolejarz, który znalazł ją tuż przy torach kolejowych. Widocznie rodzice wyrzucili ją z pociągu wiozącego ich na śmierć. Była w sierocińcu tylko kilka miesięcy, ale cały personel ją ubóstwiał. W pewnej chwili Hochman zaczął płakać. Zrobiło mi się go bardzo żal. Łkając i z wysiłkiem dobierając słowa, powiedział: — Później, gdy dzieci jeszcze spały, przyszli Niemcy i... wszystkie zastrzelili. Każdy strzał czułem tak, jakby godził w moje serce. Ja spałem w osobnym pokoiku. Słysząc Niemców, wyskoczyłem instynktownie przez okno i schowałem się w krzakach. Chciałem wyjść i zginąć razem z nimi, ale strach pokonał moją wolę. Hochman wyjął ze spodni jakąś szmatkę i zaczął wycierać nią oczy, ale płacz nie mijał. Objąłem go za szyję i płakaliśmy razem. — Człowiek jest taki słaby, tak bardzo słaby — mamrotał w kółko, jakby odczuwał wyrzuty sumienia, że pozostał przy życiu. Widocznie wydawało mu się, że ten luksus, jakim jest życie, jemu się nie należy. Po dłuższej chwili trochę się uspokoił i wskazując na łóżeczko, przy którym staliśmy, powiedział: — Chciałem ci to pokazać, bo może to jest ważne, żeby ktoś się kiedyś dowiedział o tej krwi, której nie da się zmyć. Może po to jedynie pozostałem przy życiu, aby o tym opowiedzieć. Hochman z wielką powagą popatrzył mi w oczy i powiedział: — Przyrzeknij mi, że jeśli uda ci się przeżyć, opowiesz o tym. Przyrzekasz? Pokiwałem potakująco głową, bo byłem zbyt wzruszony, aby odpowiedzieć, ale już wtedy nie byłem pewien, czy starczy mi sił, aby to zrobić. W wyobraźni widziałem, jak mordowano te dzieci. Słyszałem ich płacz, krzyki, jęki. Widziałem ich przerażenie. Patrzyły na mnie ich nieme, nie rozumiejące oczy, które w ostatnim spojrzeniu swego życia pytały: „DLACZEGO?", „DLACZEGO?!". Nie mogłem tego znieść i wybiegłem do ogrodu. Hochman podążył za mną. Pokazał mi miejsce w krzakach, gdzie był ukryty. Nie były one takie gęste i gdyby Niemcy szukali w ogrodzie, to na pewno by go znaleźli. Powiedziałem to Hochmanowi i starałem się go przekonać, że widocznie los chciał, aby pozostał przy życiu. — Tak, ale nie wiem po co — odpowiedział. Było mi bardzo ciężko na duszy widzieć tego starego, załamanego człowieka, płaczącego przede mną jak dziecko. Pisząc o tym, uświadomiłem sobie nagle, że dopiero teraz, po tylu latach, zdołałem o tym opowiedzieć. Wróciłem do domu bardzo smutny i przejęty opowiadaniem Hochmana i tym, co widziałem. Sam się sobie dziwiłem, że nie odczuwałem strachu. Miałem dopiero dwanaście lat i chciałem żyć. Dzisiaj wydaje mi się, że po prostu nie chciałem myśleć o tym, co się może ze mną stać i zdawałem się na los, mając dziwne przekonanie, że uchroni mnie od złego. Myślę, że nie byłem wtedy wyjątkiem i że prawie wszyscy w getcie tak myśleli. W domu czekała na mnie duża niespodzianka. Gdy tylko wszedłem, ktoś chwycił mnie mocno w objęcia i ucałował w oba policzki. Okazało się, że był to mój kuzyn Arie, brat Ignasia — wysoki blondyn, z wystającymi kośćmi policzkowymi i fryzurą na jeża. Nie pamiętam, czy był już po maturze, czy miał ją dopiero zdawać, ale wiem, że dobrze się uczył i był bardzo solidny. Moja mama zawsze mi mówiła, abym brał z niego przykład. Arie, tak jak Ignaś, był lubiany przez całą rodzinę. Po tym, jak Niemcy zastrzelili jego ojca, Zalmana Frenkla, dowiedział się, gdzie jesteśmy i postanowił się do nas przedostać. Byliśmy jego najbliższymi krewnymi, którzy pozostali przy życiu. Arie płakał, słysząc, co się stało z Ignasiem, ale w końcu uspokoił się. Nigdy nie mówił o Ignasiu. Raz zapytałem go o to. Odpowiedział mi, że pamięć o braciszku jest dla niego czymś świętym i należy tylko do niego, dlatego nie chce o tym mówić. Wkrótce połączyła nas przyjaźń jak pomiędzy braćmi i za takich zaczęliśmy siebie uważać. Tak też traktowali Ariego moi rodzice. Moje łóżko zostało zamienione na piętrową pryczę; ja spałem na górze, a Arie na dole. Ojciec starał się otrzymać dla Ariego przydział pracy, ale pomimo wysiłków nie udawało mu się to, bo coraz więcej ludzi napływało do tego getta, w którym panował teraz względny spokój. Kolejka po przydział pracy ciągle się powiększała, a miejsc było mało. Uważano, że kto pracuje, ten jest bezpieczny. Wszyscy żyli w poczuciu zagrożenia, bo nie wiadomo było, jak długo ten spokój będzie trwał i kiedy Niemcy znów zrobią akcję. Ojciec zaczął się rozglądać za jakimś schowkiem dla nas, ale nie mógł znaleźć niczego odpowiedniego. Pewnego dnia latem stałem z Menkiem, bratem ciotecznym, za naszym domem, gdzie rosło jedyne w getcie drzewo wiśniowe. Wysoko między liśćmi wisiały dwie ostatnie wiśnie. Patrzyliśmy na nie z utęsknieniem i zastanawialiśmy się, jak można by je zerwać. Nagle ktoś do nas przybiegł i powiedział, że Menek ma natychmiast wrócić do matki, bo przyszły dla nich papiery z Palestyny. Umówiliśmy się, że będę mu winien jedną wiśnię i po wojnie mu ją oddam. Okazało się później, że jego ojciec, Akiba Teichtal, który uciekł do Rosji, zgłosił się tam do armii generała Andersa i przeszedł z nią do Teheranu, stamtąd zaś dostał się do Palestyny. Po wielu staraniach, udało mu się przesłać rodzinie pozwolenie na wjazd do Palestyny. Niemcy odnaleźli jego rodzinę w Bochni i teraz kazali im przygotować się do wyjazdu — w ramach wymiany. Dwa dni później ciocia Lida opuściła getto z Menkiem i Tośką. Byliśmy z nimi bardzo związani i po ich wyjeździe czuliśmy się jeszcze bardziej samotni, ale od tej chwili ojciec przestał szukać dla nas schowka i zaczął zastanawiać się nad innymi drogami ocalenia. W getcie krążyły w owym czasie pogłoski, że istnieje jakaś droga, którą szmugluje się ludzi na Węgry. Tam podobno nie było takich prześladowań Żydów, jak w Polsce. Kosztowało to jednak bardzo dużo i było bardzo niebezpieczne. My nie mieliśmy pieniędzy, więc nie wchodziło to w rachubę. Drugi sposób to było właśnie zdobycie zagranicznych dokumentów — wizy wjazdowej do jakiegoś kraju lub affidavitu z Palestyny. Niemcy rejestrowali posiadających takie papiery i od czasu do czasu wysyłali ich w niewiadomym kierunku. Niestety, tylko nielicznym udało się je uzyskać i to też za duże pieniądze. Affidavit z Palestyny dostało zaledwie kilka rodzin w getcie. Świat był nieczuły na to, co się z nami dzieje. Pewnego razu Chaim Schenker powiedział ojcu w tajemnicy, że posiada taki affidavit dla całej swojej rodziny, ale boi się zarejestrować, bo nie wiadomo, dokąd Niemcy wysyłają tych ludzi. Ojciec poprosił, by pożyczył mu go na kilka dni i zrobił z niego, poza gettem, fotokopię tej samej wielkości, co oryginał. W środkowej części tego dokumentu była rubryka, gdzie wyszczególniono osoby z rodziny, które otrzymały pozwolenie wjazdu do Palestyny. Ojciec zakrył ją innym kawałkiem papieru, na którym zrobił taką samą rubrykę i wypisał na niej imiona i nazwiska całej naszej rodziny. Dołączył do niej też dziadka Józefa i jego żonę. Arie figurował jako mój brat. Pamiętam dobrze, jak ojciec malował wodnymi farbkami ten kawałek papieru z rubryką, aby miała taki sam kolor i odcień, co fotokopia. Następnie, gdy ta nowa rubryka leżała już na fotokopii dokumentu, ojciec zrobił mu zdjęcie pożyczonym aparatem fotograficznym i dał film do wywołania. Otrzymał zdjęcie wielkości kartki pocztowej z affidavitem na nasze nazwiska. Teraz zaczął dowiadywać się, dokąd pojechała ciotka Lida z dziećmi. Ale jedyne, co ustalił, to że pojechali pociągiem w kierunku Krakowa. Wieczorami moi rodzice toczyli długie dyskusje, czy mamy się zgłosić, czy nie. Dziadek Józef też nie był zdecydowany, bo — jak mówił — nie można dobrowolnie iść w niewiadome. Cała sprawa upadła, bo niedługo potem rozeszła się w getcie wiadomość, że stu kilkunastu obywateli amerykańskich zostało zastrzelonych w więzieniu Montelupich w Krakowie. Wobec tego rodzice porzucili ten plan, a moja matka zaczęła już nawet opłakiwać swoją siostrę i jej dzieci. Pewnego dnia wezwano ojca do Gminy Żydowskiej i tam oświadczono mu, że nazajutrz rano ma się stawić przy bramie getta. Przyjedzie tam po niego żołnierz i zawiezie go do komendanta Müllera, który ma jakąś pracę dla artysty malarza, a pamiętał, że spotkał takiego w getcie. Müller wyjaśnił ojcu, że chce, aby zrobiono mu duży emblemat, który będzie wisiał u niego w gabinecie. Miało to być czarne, aksamitne sukno, wyszywane srebrnymi nićmi. Trzeba było na nim wyhaftować dużą trupią czaszkę z piszczelami i jakieś napisy gotykiem. Müller chciał, aby ojciec białą kredą narysował na suknie te esesmańskie insygnia i napisy, tak aby hafciarka, która już czekała w pokoju, mogła wyszywać według jego rysunku. Żądał też, aby ojciec cały czas przebywał koło hafciarki i uważał, aby nie zrobiła błędu, a także poprawiał rysunek, gdyby kreda się starła. Ojciec zabrał się do roboty i wkrótce rysunek był gotowy. Hafciarka zaczęła pracować, ojciec usiadł przy niej, patrząc jej na ręce. Praca posuwała się powoli, bo według życzenia Müllera hafty miały być bardzo grube, co oznaczało kilka haftów, jeden na drugim. Cały emblemat był szeroki na 120 i wysoki na 100 centymetrów. Było więc przy nim dużo pracy. Ojciec siedział cały dzień przy hafciarce i tłumaczył jej, jak ma wyszywać. W porze obiadowej dano im obiad w kuchni, a przed ukończeniem pracy kolację. Wieczorem odwieziony został do getta. Tak było codziennie. Pewnego razu Müller wezwał ojca do swojego gabinetu i zaczął z nim rozmawiać na temat sztuki, którą, jak się okazało, bardzo się interesował. Ojciec uważał na każde słowo, by nie urazić czymś oficera SS, bo zdawał sobie sprawę, że może to przypłacić życiem. Dlatego mówił bardzo wolno i często przerywał w połowie zdania, by się zastanowić. Müller był zainteresowany, co ojciec sądzi o sztuce nowoczesnej i takiej, której dzieła Niemcy niszczyli, nazywając ją entartete Kunst, czyli „sztuka zwyrodniała". Chodziło głównie o całą plejadę niemieckich ekspresjonistów. Ojciec podejrzewał Müllera, że jest w posiadaniu takich obrazów i ukrywa to. Był to więc niebezpieczny temat i ojciec lawirował jak mógł. W pewnej chwili Müller zaczął się śmiać i powiedział ojcu, że może z nim swobodnie rozmawiać i nie ma się czego obawiać. Ojca bardzo to zdziwiło, ale i tak postanowił nadal kontrolować, co mówi. Od tej chwili jednak rozmawiali ze sobą codziennie i rozmowy te stawały się coraz dłuższe. Müller prowadził je tak, jakby mu zależało, aby ojciec wiedział, że on osobiście nie ma nic przeciwko Żydom. Rozkazał także dawać ojcu żywność, którą mógł zabierać do domu, co nam bardzo pomagało. Dzieliliśmy się nią z dziadkiem i jego żoną. Praca u Müllera zmierzała jednak ku końcowi i wiedzieliśmy, że czeka nas znowu niedostatek i niebezpieczeństwo. Ojciec postanowił, że ostatniego dnia poprosi Müllera, aby dał rozkaz zatrudnić gdzieś Ariego i mnie jako pomocników w zakładzie tapicerskim. Dla mamy ojciec nie szukał pracy, bo nie chciała opuszczać Luśki. W końcu postanowiono, że jeśli Arie i ja znajdziemy pracę, a będzie akcja, to mama i Luśka schowają się z dziadkiem w ich domu. Pewnego razu bardzo potrzebowałem iść do ubikacji, ale była zajęta. Nie mogąc się powstrzymać, przykucnąłem w ogrodzie, koło dołu, gdzie wyrzucaliśmy śmiecie. Później wyciągnąłem rękę, aby wziąć jakiś kawałek papieru, których było tam mnóstwo. Ze zdziwieniem zobaczyłem, że trzymam w ręce fotografię affidavitu, którą ojciec nie tak dawno przygotował. Nie wiedziałem, że wyrzucił ją na śmietnik, bo uważał, iż nie ma sensu dalej zajmować się tą sprawą. Postanowiłem mu ją oddać. Wieczorem, gdy wrócił z pracy, pokazałem mu, co znalazłem na śmietniku. Ojciec przyznał, że wyrzucił tę fotografię, ale teraz zaczął na nowo rozważać całą sprawę. Jak później mówił, jakiś instynkt podpowiadał mu, aby jej jednak nie wyrzucać. Emblemat Müllera miał być nazajutrz gotowy i ojciec kończył tam pracę. Było to tak, jakby ktoś mu powiedział: „To jest twoja ostatnia szansa wyjaśnienia tej sprawy". Ojciec postanowił, że gdy tylko zaistnieje sprzyjająca okazja i Müller będzie w dobrym humorze, zapyta go, czy opłaca nam się zgłosić z tą fotokopią i czy wie, dokąd nas zabiorą. Następnego dnia hafciarka wyszyła ostatnie ściegi, emblemat został wyprasowany i rozłożony na stole. Wyglądał naprawdę imponująco. Müller wrócił do domu i natychmiast wszedł do pokoju, gdzie ojciec i hafciarka już na niego czekali — przekazali mu swą pracę. Był bardzo zadowolony i głaskał czarne sukno, jakby to było niemowlę. Później, jak co dzień, zaczął rozmawiać z ojcem w swoim gabinecie na różne tematy dotyczące sztuki. Był w dobrym nastroju i szeroko rozprawiał o tym, że sztuka nie może się rozwijać tylko w jednym kierunku, że do jej rozwoju konieczna jest swoboda. Niestety, na całym świecie daje się zaobserwować polityzacja sztuki, co w konsekwencji musi doprowadzić do jej zahamowania. Był to bardzo niebezpieczny temat i ojciec cały czas milczał, czekając na okazję, by poruszyć swoją sprawę. W pewnej chwili Müller powiedział ojcu, że jeśli ma jakąś osobistą prośbę, to może się do niego zwrócić. Ojciec odpowiedział, że chciałby go poprosić o radę, bo posiada affidavit do Palestyny i nie wie, czy ma się zarejestrować, gdyż boi się, dokąd zostaniemy wysłani. Tu stała się zdumiewająca rzecz. Müller wstał zza biurka i zaczął nerwowo chodzić po pokoju. Z naganą w głosie stwierdził, że dziwi się tym pytaniom, bo świadczą one, że ojciec nie zdaje sobie sprawy z sytuacji, w jakiej się znajduje. Następnie zapytał: „Czy wszyscy Żydzi są tacy naiwni? Przecież w getcie czeka was tylko zagłada". On sam nie ma na to żadnego wpływu. Rozkazy przychodzą z góry. Każdego dnia może być nowe wysiedlenie. — Co to jest w ogóle za pytanie, czy opłaca się opuścić getto z zagranicznymi papierami? Przecież to pańska jedyna droga ratunku! — wykrzyknął. — Ale..., ale były różne pogłoski — tłumaczył się ojciec. — Wiem, słyszałem o tym. Nie wiem, co tam było, ale wiem, co się teraz dzieje po zarejestrowaniu. Zbiera się wszystkich w specjalnym obozie dla internowanych cudzoziemców i tam czekają na załatwienie formalności. Wtedy ludzie ci, przez Szwajcarię lub Szwecję, dostaną się za granicę. — Ale ja mam tylko fotokopię, oryginał mi zginął. — Nieważne, czy posiada pan oryginał czy fotokopię. Ważne jest tylko to, czy chcą was w Palestynie przyjąć, czy nie. My też mamy tam obywateli niemieckich. Prawdopodobnie dojdzie do wymiany, a może w inny sposób pan się tam dostanie. Müller sprawiał wrażenie, że chce ojcu pomóc. W pewnej chwili stanął przed nim i grożąc mu palcem krzyknął: — To jest pańska jedyna i może ostatnia szansa ratunku, czy pan tego nie rozumie!? Widząc jego wzburzenie, ojciec odpowiedział posłusznie: — Rozumiem. — No to szczęśliwej drogi — powiedział z uśmiechem Müller i podał ojcu rękę na pożegnanie. Ojciec został odwieziony do getta. Szofer wręczył mu jeszcze dużą paczkę z żywnością. Tego wieczoru dziadek z żoną przyszli do nas na sutą kolację, podczas której ojciec opowiedział o swojej rozmowie z Müllerem. Po zastanowieniu się, ojciec z dziadkiem powzięli decyzję, że zgłosimy się na rejestrację. Następnego dnia ojciec udał się po pracy do Chaima Schenkera, który miał oryginalny affidavit dla całej swojej rodziny, i opowiedział mu o wszystkim, proponując, abyśmy razem się zgłosili. Chaim obiecał, że się zastanowi i za trzy dni da ojcu odpowiedź. Po tym czasie powiedział, że zdecydował się nie rejestrować, bo jest to pomimo wszystko bardzo niepewne, i będzie się starał dostać na Węgry. Hochman też odmówił, chociaż ojciec chciał mu zrobić taki sam dokument jak nasz. Nie bał się, ale robił wrażenie człowieka, który stracił chęć do walki o życie. Nie chciał nawet dyskutować z ojcem na ten temat. Do getta przychodzili wciąż nowi ludzie i nikt się temu nie sprzeciwiał. Znaliśmy już tę taktykę Niemców z Wieliczki. Mimo że getto w Bochni uważane było za obóz pracy, coraz więcej było w nim ludzi bez zajęcia. Dla ojca było jasne, że taki stan nie może długo trwać. Po trzech dalszych dniach ojciec poszedł do biura w Gminie Żydowskiej, gdzie na rozkaz Niemców rejestrowano cudzoziemców z paszportami zagranicznymi oraz Żydów, którzy mieli pozwolenie na wjazd do innych krajów. Tam się zarejestrował i oddał sfałszowaną fotokopię. Kilka dni później zawiadomiono nas, że nazajutrz o dziewiątej rano mamy czekać przy bramie getta. Wolno nam było zabrać dwie walizki, a dziadkowi jedną. Wszyscy byliśmy bardzo podnieceni, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że w naszym życiu następuje wielka zmiana. Arie dał mi swój portfel z dokumentami osobistymi, na których figurowało jego prawdziwe nazwisko — Frenkel — i poprosił mnie, abym wszystkie dokumenty wyrzucił, a pusty portfel sobie schował. Były tam też różne papiery i fotografie. Jego portfel bardzo mi się podobał, ale pomyślałem, że może wojna szybko się skończy i Arie będzie potrzebował tych dokumentów i pamiątkowych fotografii. Teraz bał się wziąć je z sobą, aby go nie zdradziły, że nie jest moim bratem. Chciałem ten portfel uratować, więc szukałem odpowiedniego miejsca, gdzie można by go schować. Wreszcie wdrapałem się na drewnianą konstrukcję, która podtrzymywała dach naszego nie dokończonego domu i położyłem portfel na jednej z belek, tuż pod dachówkami. Byłem pewien, że nikt go tam nie znajdzie, w każdym razie do chwili, gdy będą wykańczać ten dom. Wtedy jednak będzie już chyba po wojnie. Powiedziałem o tym Ariemu, ale on tylko uśmiechnął się do mnie i nic nie odpowiedział. Nazajutrz rano czekaliśmy, tak jak nam rozkazano, obok bramy getta. Odprowadził nas Hochman. Obaj z ojcem byli bardzo wzruszeni, jakby zdawali sobie sprawę, że widzą się po raz ostatni w życiu. Było tam też trochę innych ludzi. Przyjechała wojskowa ciężarówka i zaczęliśmy do niej kolejno wsiadać. Ojciec wsiadł ostatni, po pożegnaniu i ucałowaniu się z Hochmanem. Podałem Luśkę ojcu na kolana i machnąłem Hochmanowi na pożegnanie. Stał w bramie getta z rozwianymi białymi włosami, jak jakiś wieszcz. Rzucił mi całusa i krzyknął: „Derech clecha!", co oznaczało po hebrajsku — jak mi ojciec później powiedział — „szczęśliwej drogi!". Ani ojciec, ani ja, nigdy przedtem nie słyszeliśmy, aby Hochman powiedział jakieś słowo po hebrajsku. Ciężarówka zawiozła nas na dworzec kolejowy. Wkrótce przyjechał pociąg do Krakowa i kazano nam do niego wsiąść pod eskortą kilku esesmanów. Zajmowaliśmy dwa przedziały. Patrzyłem na pola, drzewa i wioski, które przelatywały za oknami pociągu i wydawało mi się, że siedzę w kalejdoskopie. Tam na zewnątrz był jakiś piękny świat, do którego nie byłem przyzwyczajony i do którego nie należałem. Szerokie niebo i daleki widok miały w sobie coś urzekającego. Miałem dziwne uczucie, że zaproszony zostałem w gości do innego świata. Tam żyli normalni ludzie, którzy nie musieli codziennie czekać na śmierć. Byli wśród nich na pewno tacy, co cierpieli, ale my cierpieliśmy wszyscy. Patrzyłem na przemijające krajobrazy i pomyślałem, że pomimo wszystko świat jest piękny. Chciałem, aby ta jazda trwała jak najdłużej, bo bałem się jej nieznanego celu. Wysiedliśmy w Krakowie. Dworzec był pełen ludzi i znowu dziwiłem się, że każdy może sobie swobodnie jechać, dokąd chce. Esesmani wyprowadzili nas szybko z dworca i znowu wsiedliśmy do ciężarówki, pomagając jeden drugiemu. Brezent został opuszczony i nie widzieliśmy, dokąd jedziemy. Po krótkim czasie samochód zwolnił, a potem stanął, usłyszeliśmy zgrzyt otwieranej bramy i powoli gdzieś wjechaliśmy. Kazano nam wysiąść. Wszystko odbywało się bez krzyków. Okazało się, że znajdujemy się na dziedzińcu kilkupiętrowego więzienia. Walizki kazano nam położyć z boku, a nas postawiono wzdłuż muru. Przed nami stał karabin maszynowy, oparty na trójnogu. Nie było przy nim nikogo, ale sam jego widok momentalnie napełnił nas strachem. Potem przyszedł esesman i paląc papierosa zaczął kręcić się koło tego karabinu. Staliśmy tam kilka minut i nic się nie działo. Mój ojciec i dziadek, jak również inni ludzie, zaczęli się po cichu modlić. Ja też zacząłem odmawiać modlitwę Szma Izrael — jedyną, jaką znałem. Powtarzałem ją ciągle i żałowałem, że nie znam innych. Arie objął mnie ramieniem, mama położyła rękę na oczach Luśki. Byliśmy przekonani, że to ostatnia chwila naszego życia. Czas jednak upływał i nic się nie działo. Staliśmy tak może pół godziny. Dziwne, ale po jakimś czasie przestaliśmy się bać. Nagle przyszło dwóch Niemców i rozkazali nam iść za nimi. Wprowadzili nas do budynku więziennego. Szliśmy długimi korytarzami i schodami na jedno z pięter, aż stanęliśmy przed celą, do której kazano nam wejść. Była ona dość duża, połowa zajęta była przez drewniany podest, na którym leżała słoma. Pod ścianą leżały złożone w kostkę koce. Usiedliśmy na tym podeście i czekaliśmy, co się z nami stanie. Wszyscy byliśmy podnieceni, ale prawie nie rozmawialiśmy ze sobą. Ja byłem jak ogłuszony. Po jakimś czasie drzwi celi znów się otworzyły i na wózku wjechały dwa duże garnki z jedzeniem. Dali nam jakąś zupę, kaszę i chleb z margaryną. Ojciec zapytał jednego z Niemców, gdzie się znajdujemy, on odpowiedział: „Montelupich". Tak więc znaleźliśmy się w tym sławnym więzieniu krakowskim, którego już sama nazwa napawała ludzi zgrozą. Godziny w celi biegły szybko i wkrótce nastała noc. Spałem przytulony do ojca i miałem jakieś dziwne sny, których nie pamiętam, ale musiały być przyjemne, bo obudziłem się późnym rankiem bardzo rześki i wypoczęty. Mama mówiła, że uśmiechałem się przez sen i nie chciała mnie budzić, chociaż wszyscy już byli na nogach. Znów wjechał wózek z jedzeniem. Dostaliśmy chleb z margaryną i namiastkę kawy. Było tego dosyć, aby nie czuć głodu i nikt się nie skarżył. Zdawaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy traktowani specjalnie. Po śniadaniu oznajmiono nam, że za godzinę wyruszamy. Znów ogarnęło nas podniecenie i oczekiwanie na coś nowego — mieliśmy nadzieję, że dobrego. Niektórzy ludzie się modlili. Dziadek odmawiał psalmy. Ja zadowoliłem się moją standardową modlitwą. Po godzinie sprowadzili nas z powrotem na dziedziniec i tam każdy otrzymał na drogę paczkę, w której były dwie butelki wody i kilka kawałków chleba z marmoladą. Powiedziano nam, że po drodze dostaniemy jedzenie. Otrzymaliśmy z powrotem nasze walizki, które musiały być rewidowane, bo były nie domknięte. Znów pojechaliśmy ciężarówką na dworzec kolejowy, gdzie zostaliśmy oddani w ręce kilku esesmanów, którzy mieli nas eskortować. Nikt nie powiedział nam, dokąd jedziemy i jak długo będzie trwała podróż. Po jakimś czasie na stację wjechał długi pociąg pospieszny z eleganckimi pulmanowskimi wagonami i kazano nam do niego wsiąść. Już dawno nikt z nas nie jechał takim pociągiem. Tym razem też dostaliśmy dwa przedziały, które Niemcy zamknęli na klucz. Na naszych przedziałach nalepili kartki z pieczęciami i pociąg ruszył. Był 10 lipca 1943 roku. Dzisiaj mogę powiedzieć, że rada Müllera, aby zgłosić się na rejestrację, uratowała nam życie. Miesiąc później, 15 sierpnia 1943, w getcie w Bochni odbyła się ostateczna akcja. Prawie wszyscy Żydzi, którzy uratowali się w dwóch poprzednich akcjach, zostali wysłani do obozów w Płaszowie i Trzebini. W getcie pozostało tylko 120 osób, które zajmowały się zebraniem i segregacją pozostawionego mienia żydowskiego. Żydzi ci, po ukończeniu tej pracy, 1 października 1943, również wysłani zostali do tych samych obozów i Bochnię ogłoszono miastem Judenrein, czyli oczyszczonym z Żydów. Chaim Schenker z rodziną zginęli. Lulek, Muszka, których tak podziwiałem w Wieliczce, także wysłani zostali na śmierć. Zginął również nasz wielki przyjaciel i kochany człowiek, genialny artysta rzeźbiarz, uczeń Rodina, Henryk Hochman — zastrzelony z grupą ludzi we wsi Baczków koło Bochni. Przypadek losu zrządził, że i tym razem udało nam się uciec z rąk jednego z największych morderców, jacy działali podczas tej wojny — hauptsturmführera Amona Leopolda Götha. On to zlikwidował getto w Tarnowie i w Bochni, pełniąc równocześnie funkcję komendanta obozu w Płaszowie. Szczęśliwe przypadki nadal ratowały nam życie. Bergen–Belsen Pociąg jechał bardzo szybko. Myślałem o tym, dokąd jedziemy i co się z nami stanie. Dawno nie widziane krajobrazy przelatywały za oknem. Moi rodzice i Arie patrzyli przez okno z taką ciekawością, jakby pierwszy raz jechali pociągiem. Przedział pulmanowskiego wagonu był elegancki, uważaliśmy więc, że jeśli Niemcy nas tak traktują, to nie czeka nas nic złego. Pociąg zatrzymywał się tylko na dużych stacjach kolejowych. Na peronach stały kobiety w białych czepkach na głowie i podawały nam przez okno kubki z herbatą. Przejechaliśmy przez Czechosłowację i znaleźliśmy się w Niemczech. Na peronach panował duży ruch, widać było wielu żołnierzy, a tu i ówdzie zniszczenia po bombardowaniach. Na jakiejś dużej stacji kazano nam wyjść na peron i ze stojącego tam wózka z dużymi garnkami otrzymaliśmy obiad — miskę kartoflanki oraz talerz z makaronem i jakąś jarzyną — który jedliśmy w przedziale. Byliśmy pełni nowych nadziei. Jedynie dziadek pozostawał smutny i zadumany; nawet jego żonie nie udawało się go rozpogodzić. Na uwagę ojca, że Niemcy pierwszy raz traktują nas jak ludzi, powiedział tylko, że „za dobrze jest też niedobrze". Pomyślałem sobie, że dziadek jest już stary, a starzy ludzie widzą wszystko w czarnych kolorach. Było już późne popołudnie, gdy pociąg wjechał na duży, kryty peron, pełen wojska. — Oni wszyscy jadą na śmierć — odezwał się nagle Arie. — Skąd wiesz? — spytałem. — Nie wiem, ale czuję to — odpowiedział. Na jednej ze stacji wszystkie dzieci, i my z Luśką też, otrzymały po szklance gorącego mleka. Podziałało ono na mnie bardzo uspokajająco; przytuliłem się do Ariego, który delikatnie pocałował mnie kilka razy w czoło, i szybko zasnąłem. Obudził mnie ojciec, mówiąc, że wysiadamy. Była noc, perony były słabo oświetlone. Na tablicy przeczytałem: „Hannover". Pokazałem ją dziadkowi, ale on nie widział z daleka. Powiedziałem mu i nagle dziadek bardzo się uradował. Podbiegł do ojca i powiedział, że widocznie idziemy na wymianę, bo znajdujemy się niedaleko Hamburga, a stamtąd okrętem można wypłynąć na cały świat. Kazano nam przejść na inny peron i wsiąść do pociągu, który tam stał. Dopiero teraz okazało się, że jechał z nami jeszcze jeden wagon pełen Żydów. Z urywków rozmów dowiedzieliśmy się, że są z Warszawy, ze Lwowa i innych gett, gdzie zarejestrowali się jako cudzoziemcy lub posiadacze zagranicznych dokumentów. Wsiedliśmy wszyscy do zwyczajnego pociągu osobowego. Niemcy ponaglali nas, ale zachowywali się spokojnie. Pociąg nie był oświetlony i jechał dużo wolniej. Dziadek znów posmutniał. Ojciec wyraził przypuszczenie, że może jedziemy gdzieś spędzić noc, a rano zawiozą nas do Hamburga, ale dziadek tylko machnął ręką i już nic nie mówił. Arie zasnął i teraz on spał na moim ramieniu. Wysiedliśmy. Kilka reflektorów oświetlało to miejsce. Czekały na nas ciężarówki. Walizki musieliśmy postawić osobno — powiedziano nam, że otrzymamy je później. Na końcu wsiedli dwaj żołnierze SS i opuścili brezent. Było prawie zupełnie ciemno. Zakazano nam rozmawiać. Auto ruszyło; ta nagła zmiana sytuacji spowodowała, że ogarnął mnie duży niepokój. Przez cały czas przytulałem się do ramienia Ariego, który w pewnej chwili zaczął drżeć. Nagle auto stanęło i usłyszeliśmy głosy Niemców. Jeden z pilnujących nas żołnierzy zszedł z samochodu. Podniesiono brezent i ktoś z zewnątrz zaświecił latarką. Żołnierz wsiadł z powrotem i auto ruszyło. Tym razem brezent nie został całkiem opuszczony i zobaczyłem, że jedziemy szeroką drogą, a po obu jej stronach stoją słupy z zapalonymi lampami i podwójne ogrodzenie z drutu kolczastego, a za nim rzędy baraków. Ludzi nie było widać. — Miasto widmo — powiedział do mnie Arie. — Schweigen! (Milczeć!) — krzyknął Niemiec. Auto zwolniło i skręciło ostro w lewo. Wjechaliśmy przez szeroką bramę. Gdy wysiedliśmy na dużym placu, oślepiło nas jasne światło. Było nas ponad sto osób. Nikt na nas nie krzyczał, nikt nas nie popędzał. Przed nami stał długi rząd stołów z maszynami do pisania. Za każdym stołem siedział jakiś cywil. Esesman powiedział, że mamy się tam zarejestrować. Z boku każdego stołu stała tablica z napisem kraju. Były tam nazwy różnych krajów południowoamerykańskich, Palestyny, USA i innych. Ogarnęła nas radość i podniecenie. Byliśmy pewni, że są to wysłannicy, którzy mają nas zabrać ze sobą za granicę. Przed niektórymi stołami uformowały się długie kolejki. Zauważyłem, że były to państwa południowoamerykańskie. My stanęliśmy tam, gdzie był napis „Palästina". Szybko jednak okazało się, że ludzie za stołami to są Żydzi z tego obozu, którzy mają za zadanie przeprowadzić naszą rejestrację. Zauważyłem, że każdy z nich miał w klapie marynarki chorągiewkę kraju, która wskazywała na jego obywatelstwo. Przyszła kolej na nas. Dla każdego wypełniony został formularz, zawierający wszystkie nasze dane personalne, a w rubryce „obywatelstwo" wpisano Palästinensisch (palestyńskie). Dopiero teraz, od pana, który pisał na maszynie, dowiedzieliśmy się, gdzie się znajdujemy. — Jesteście w obozie dla ludzi, którzy mają iść na wymianę. Oficjalna nazwa całości to Aufenthaltslager Bergen–Belsen, a ta część nazywa się Speziallager für Ausländer (specjalny obóz dla cudzoziemców). Będziecie tu internowani, aż do wymiany, tak jak my wszyscy. Następnie kazano nam czekać. Najspokojniejsza była Luśka; cały czas bawiła się szmacianą lalką, którą miała jeszcze z Wieliczki. Był to ostatni podarunek od Francis. Ojciec pocieszał dziadka: — Zobaczysz, że wszystko dobrze się ułoży. Obóz dla internowanych to nie jest najgorsza rzecz. Na pewno ktoś zgodzi się nas przyjąć. Dziadek uśmiechnął się i z dużym sceptycyzmem odpowiedział: — Tobie jest lepiej niż mnie, bo ty wierzysz w iluzję. — Dlaczego myślisz, że to iluzja? — Bo nie ma nikogo za granicą, kto by o nas walczył, kto by demonstrował i krzyczał, kto wstrząsnąłby światem. Kto nas wykupi? Każdy tam myśli tylko o sobie i o swojej polityce. — Myślisz, że cały świat jest zły? — spytał ojciec. — Nie cały — zaprzeczył dziadek — tylko ci, co na tym świecie mają coś do powiedzenia. Po skończonej rejestracji wzięto nas do baraków — kobiety i mężczyzn osobno. Każdy z nas otrzymał miejsce na piętrowej pryczy. W barakach mieszkali już ludzie, staraliśmy się więc zachowywać cicho, aby ich nie budzić. Ja otrzymałem górne miejsce. Leżały tam poduszka i siennik wypchane słomą oraz koc. Byłem już bardzo zmęczony i zasnąłem, gdy tylko położyłem głowę na poduszce. Wydawało mi się, że dopiero co położyłem się spać, gdy nagle ktoś zaczął mnie budzić. Jeszcze przez sen usłyszałem ponaglające słowa ojca: „Szybko, szybko, o siódmej wszyscy muszą mieć uporządkowane łóżka i sławić się na apelu ". W naszym baraku było kilkadziesiąt osób. Na środku stał żelazny piecyk. Pode mną na pryczy leżał starszy pan z wąskimi skośnymi oczami. Jak się później okazało, był to bogaty człowiek, Żyd z Meksyku, którego wojna zaskoczyła w Polsce; podobno związany z przemysłem naftowym. Był chory i cały czas leżał na pryczy. Jeszcze kilka starszych osób w naszym baraku przez cały dzień leżało i nie wychodziło na apele, które odbywały się wtedy raz lub dwa razy w tygodniu na dużym placu, na który przyjechaliśmy. Lagerältester (kierownik) naszego obozu, którego sami wybraliśmy, meldował esesmanowi stan, a ten odliczał szeregi ludzi w kolumnie. Podczas liczenia wszyscy staliśmy na baczność. W naszym obozie było wtedy 1500–1600 osób. Potem lagerältester i blockältester (człowiek odpowiedzialny za barak, także przez nas wybrany) wchodzili do baraków i liczyli chorych. Esesman meldował coś jakiemuś oficerowi i na tym apel się kończył. Byliśmy we własnych ubraniach, niektórzy nawet eleganckich. Kolumny kobiet stały osobno, blisko nas. Po apelu przed każdym barakiem formowały się kolejki i otrzymywaliśmy śniadanie: 300 gramów chleba, który miał nam też starczyć na kolację, mały kawałek margaryny, łyżkę marmolady i namiastkę czarnej kawy. Luśka dostawała ponadto talerz wodnistego mleka z makaronem. Do obiadu każdy zajmował się, czym chciał. Na obiad była zupa i kilka kartofli. Zauważyłem, że temu, kto rozdziela żywność, wszyscy patrzą na ręce — ale on był mistrzem w swoim obozowym zawodzie. Nazywał się Rafael Wald i miał cudowne wyczucie, jak mieszać chochlą i jak ją zanurzać, aby każdy dostał tyle samo. Nikt nigdy nie czuł się przez Walda pokrzywdzony, co w tych warunkach było dość niezwykłe. Pierwszego dnia starałem się zorientować, gdzie właściwie jesteśmy. Było tam kilkanaście baraków i dużo wolnego miejsca, jakby liczono się z rym, że powstaną tu kolejne baraki. Cały teren ogrodzony był podwójnym rzędem drutu kolczastego. Ludzie swobodnie poruszali się między barakami. Było tam też dużo dzieci, wszystkie bardzo spokojne i poważne. Nie bawiły się, co mnie trochę dziwiło, bo dotychczas wydawało mi się, że dzieci bawią się w każdych warunkach. Niemców w naszym obozie nie było. Widzieliśmy ich tylko na apelu i przez druty kolczaste, na głównej drodze obozowej. Nagle za plecami usłyszałem znajomy głos: „Heniek!". Odwróciłem się. Przede mną stał mój kuzyn Menek. Padliśmy sobie w ramiona. Okazało się, że ciocia Lida z dziećmi też tu jest. Zaraz wszyscy pospieszyliśmy do jej baraku. Ciocia bardzo się ucieszyła, ale skarżyła się, że dają tu za mało jedzenia. Powiedziała nam, że jeszcze nie zaczęto wysyłać ludzi na wymianę, ale ciągle się o tym mówi. Wszyscy czekają, że ktoś nas wykupi. „Trzeba dziękować, za to, co jest — powiedziała — bo naokoło są inne obozy, gdzie jest dużo gorzej." Tego przedpołudnia zobaczyłem setki ludzi w pasiakach, maszerujących w kolumnach główną drogą obozową. Widocznie szli do pracy. Słychać było krzyki i głośne rozkazy. Stałem przy drutach kolczastych i patrzyłem zdumiony na te szeregi wychudzonych ludzi, którzy z trudem szli. Na wielu twarzach malowało się cierpienie, na innych rezygnacja i obojętność. Podbiegł do mnie Arie. — Heniek, gdzie jesteś? Długo już cię szukam. Wszyscy muszą być teraz w baraku, bo odpowiedzialny za barak ma powiedzieć coś ważnego w imieniu Niemców. Pomyślałem, że może przyszła już chwila naszego wyzwolenia i teraz mają to ogłosić. Usiedliśmy na swoich pryczach, wśród innych ludzi. Jakiś człowiek mówił głośno o tym, że trzeba się uzbroić w cierpliwość i każdy z nowo przybyłych powinien dla swojego dobra znaleźć jakieś zajęcie, dopóki nie przyjdzie termin naszej wymiany, tak by czas mijał mu szybciej i aby przez cały dzień nie myślał tylko o jedzeniu. Nie ulega wątpliwości, że znajdzie się na świecie ktoś, kto nas wykupi, przede wszystkim nasze państwa, których papiery posiadamy. Nie ulega też wątpliwości, że Niemcy chcą nas wymienić na swoich ludzi za granicą, bo w przeciwnym razie nie sprowadziliby nas tutaj i nie dawaliby nam jeść bez pracy. Następnie oznajmił nam, jakie są przepisy i rygory obozowe, do których mamy się bezwzględnie stosować. — Widzisz — powiedział ojciec do dziadka — oni wszyscy są pełni nadziei. Dziadek mój stał się dziwnie sarkastyczny, bo odpowiedział: — Będzie im łatwiej umierać niż mnie. — Dlaczego? — spytał zdziwiony ojciec. — Bo umieranie z nadzieją jest zawsze lżejsze — odpowiedział dziadek z lekkim uśmiechem i takim spokojem, jakby mówił o pogodzie. Powoli przyzwyczailiśmy się do nowej sytuacji. W naszym obozie byli przeważnie ludzie z Polski. Nieliczna mniejszość pochodziła z innych krajów. Oprócz pana z Meksyku, który leżał na pryczy pode mną i którego nazwiska nie pamiętam , był tam jeden starszy, chory pan, inżynier Lindenbaum z Rumunii. Mówił bardzo źle po polsku i lepiej po niemiecku. Mówiono o nim, że też prowadził jakieś interesy naftowe. Obu tych panów nazywano w naszym baraku „nafciarzami". Zacząłem się nimi zajmować. Meksykanin prawie cały dzień leżał i tylko czasem, gdy lepiej się poczuł, wstawał na godzinę lub dwie. Myłem mu twarz, czesałem go, pomagałem mu się ubierać i chodziłem z nim po baraku lub kilka minut na zewnątrz. Przynosiłem mu też jedzenie, a czasem, gdy był słaby, karmiłem go. Inżynier Lindenbaum był w lepszym stanie i sam schodził z pryczy, a często nawet stał w kolejce po jedzenie. Niekiedy jednak czuł się tak słaby, że trzeba mu było przynosić jedzenie i karmić go. Jemu też we wszystkim pomagałem. Obaj nie mogli chodzić do latryny, która była dość daleko od naszego baraku, więc wynosiłem po nich wiadra. Nie tylko ja to robiłem. Jeszcze kilku innych chłopców pomagało chorym i oni służyli mi za przykład. Czułem się odpowiedzialny za swoich „podopiecznych" i sprawiało mi przyjemność, że mam ważne zadanie do wykonania. Kulminacyjnym punktem dnia był obiad. Czasem w zupie pływał kawałek mięsa, który żuliśmy dłuższą chwilę, bo szkoda było go przełknąć. Największy rarytas to zupa z makaronem, co zdarzało się dość rzadko. Niedziela natomiast stanowiła święto, bo dostawaliśmy plasterek kiełbasy, którą nazywano Blutwurst i trzy kostki cukru; obiad też był lepszy. Miałem jeszcze jedno zajęcie — grałem w ruletkę. Sąsiad z następnej pryczy, inżynier, którego nazwiska nie pamiętam, z całą powagą twierdził, że wynalazł system gry, w którym zawsze się wygrywa, pod warunkiem, że gra się dość długo. Już wszyscy w baraku słyszeli jego wykład na ten temat i nikt nie chciał z nim grać, bo uważano, że ma idee fixe. Pewnego dnia zaczął mnie prosić, abym z nim zagrał. Tak mnie błagał, aż w końcu się zgodziłem. Zaproponował mi, że będziemy grać o gramy chleba. Bałem się, że przegram i nie będę miał co jeść, ale pomyślałem sobie, że będę grał, aż przegram pół dziennej racji. Zamiast wirującej kulki na misce z numerami, rzucaliśmy kostki. Ruletka była narysowana na papierze, a za żetony służyły nam guziki. Graliśmy całe popołudnie i inżynier przegrał pół kilograma chleba. Naturalnie, nie był w stanie mi tego zapłacić. Zapisał moją wygraną i umówiliśmy się, że następnego dnia też będziemy grali. Przedpołudnia miałem więc prawie całe zajęte moimi podopiecznymi, panami „nafciarzami", a popołudnia spędzałem na grze w ruletkę. Inżynier ciągle przegrywał. Trwało to kilka tygodni, aż uznał, ku uciesze całego baraku, że jego system nic nie jest wart. Był mi już winien 16 kilogramów chleba. Nie widziałem z tej wygranej ani grama, ale przyrzekł, że po wojnie zwróci mi moją wygraną i to z odsetkami. Ojciec mój też znalazł wkrótce zajęcie. Jakiś student architektury przywiózł ze sobą duże pudełko z pastelami. Całe dni rysował i za jego pozwoleniem ojciec się do niego dołączył i rysowali razem na papierze, o który postarał się lagerältester. Ojciec malował pastelami piękne portrety. Wkrótce dołączyli się do nich inni ludzie i cała ta grupa malowała i rysowała kilka godzin dziennie. Zbierali się na zewnątrz baraku, w miejscu, które nazywano Akademią. Arie uczył się całymi dniami języka angielskiego. Ktoś przywiózł kurs Langenscheidta dla samouków. Były to zeszyty–lekcje, które krążyły między uczącymi się po różnych barakach. Toczono też długie dyskusje na tematy polityczne i inne. Wszyscy starali się czymś zająć, aby czas im szybciej mijał. W tych ciężkich warunkach nie brakowało też przykładów szlachetnego poświęcenia dla dobra innych więźniów. Była tam nauczycielka z Warszawy, o nazwisku Gitler, która założyła w baraku, na pryczach, szkołę dla dzieci. Pisały one jakimiś resztkami ołówków na deskach z prycz. Do obozu wciąż przybywały nowe transporty. Byli to ludzie, którzy mieli już za sobą bardzo ciężkie przeżycia. Na przykład jedna z kobiet, jadąc do obozu była przekonana, że wiozą ich na śmierć i wyrzuciła przez okno wagonu swoje małe dziecko, myśląc, że w ten sposób je uratuje. Teraz całe noce krzyczała przez sen: „Oddajcie mi moje dziecko! Oddajcie mi moje dziecko!". Budzono ją i próbowano uspokoić, ale gdy tylko usnęła, znów zaczynała krzyczeć. Była tam też duża grupa ludzi, licząca może trzydzieści osób, która stanowiła jedną rodzinę. Nazywali się Róża i pochodzili z Warszawy. Posiadali oni fałszywe papiery jakiegoś południowoamerykańskiego państwa. Codziennie przed południem zasiadali w odosobnionym miejscu pod ścianą baraku i jeden z nich uczył każdego po kolei, jak się nazywa, kiedy się urodził i jak jest spokrewniony z innymi. Później opowiadali sobie różne szczegóły z życia rodzinnego i wzajemnych spotkań. Właściwie nikt w obozie nie opowiadał, w jaki sposób otrzymał zagraniczne paszporty, promesy wiz i inne dokumenty. Jasne było, że tylko część z nich jest prawdziwa, a resztę zdobyto jakimiś nielegalnymi drogami. Dużą grupę stanowili Palestyńczycy, ale nie pamiętam, czy ktoś z nich był kiedykolwiek w Palestynie. Znałem tylko pięcioro ludzi, o których z całą pewnością mogę powiedzieć, że mieli prawdziwe papiery — moją ciocię Lidę Teichtal z dziećmi, Meksykanina pode mną i inżyniera Lindenbauma. Zapewne jednak było więcej takich osób. Nasz obóz dla internowanych cudzoziemców był zupełnie odizolowany od innych obozów, które znajdowały się w Bergen–Belsen. Zdawaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy w bardzo uprzywilejowanej sytuacji, bo od czasu do czasu komuś z naszych ludzi udawało się nawiązać krótką rozmowę z więźniami innych obozów. Dowiedzieliśmy się, że cały obóz w Bergen–Belsen zbudowany został niedługo przed naszym przyjazdem, bo dopiero w kwietniu 1943. Miał to być duży obóz dla ludzi przeznaczonych na wymianę. Zbudowany został przez pięciuset więźniów, przysłanych w tym celu z innych obozów koncentracyjnych i miał być przez nich nadal rozbudowywany. Niemcy widocznie liczyli się z tym, że wymiana będzie obejmowała coraz więcej ludzi. W obozie więźniów (Häftlingslager) panowały straszliwe warunki. Wiele osób umierało i grupa ta coraz bardziej się zmniejszała. Na nas patrzyli, jakbyśmy byli w raju. Jednak po kilku miesiącach nasza sytuacja żywnościowa też zaczęła się pogarszać. Racje chleba zmniejszono do 250 gramów dziennie, a zupy stawały się coraz rzadsze. Dzieci przestały dostawać mleko z makaronem. Byliśmy bardzo głodni. Mężczyźni cierpieli bardziej niż kobiety. Raz w tygodniu otrzymywano po kilka sztuk papierosów. Lepiej byłoby, gdyby ich w ogóle nie rozdzielano, wtedy wszyscy palący musieliby się od nich odzwyczaić. Niektórzy w żaden sposób nie mogli się pogodzić z brakiem papierosów i zamieniali na nie chleb. Oni pierwsi puchli z głodu. Mój ojciec zaczął palić w fajce słomę i trociny z poduszki. Był wysokim, barczystym mężczyzną i głód bardzo mu dokuczał; jego dzienna racja była taka jak moja, a ja też byłem bardzo głodny. Mama przychodziła czasem do naszego baraku i przynosiła mu kawałek swojego chleba, ale ojciec nie chciał brać od niej jedzenia. Pewnego dnia, jeszcze w roku 1943, na rannym apelu, który teraz odbywał się już codziennie, oznajmiono nam, że nazajutrz przyjdzie do nas na inspekcję komendant obozu Adolf Haas. Cały dzień myliśmy podłogi i sprzątaliśmy baraki. Latryna też została umyta i rozlano lizol, który nie tylko dezynfekował, ale też zabijał wszystkie inne zapachy swoją ostrą, dominującą wonią. Przypominało mi to nasze bunkry podczas akcji w getcie tarnowskim. Komendant Haas i inni oficerowie oglądali baraki, zadawali pytania i nawet słuchali próśb naszego lagerältestera o zwiększenie racji żywnościowych i opału. Haas nic nie odpowiadał, tylko kiwał głową. Przechadzali się i rozmawiali ze sobą. Stałem niedaleko i w pewnej chwili zobaczyłem w mojej fantazji wszystkich tych oficerów SS na platformie — nagich i nieżywych. Obraz był tak wyraźny, że musiałem zebrać całą siłę woli, aby powrócić do rzeczywistości. Przechodząc obok pryczy mojego ojca, Haas zauważył powieszone na niej dwa portrety, które ojciec namalował pastelami na papierze. Stanął przed nimi i zaczął je oglądać, a po chwili zapytał, kto je wykonał. Odpowiedzialny za barak wskazał na mojego ojca. „Nazwisko?" — spytał Haas, po czym rozkazał, aby nazajutrz o ósmej rano ojciec czekał przy bramie, aż przyjdzie po niego żołnierz. Odtąd żołnierz zabierał go co rano do budynku oficerskiego poza obozem, gdzie malował w kasynie jakieś obrazy na ścianach. Po skończeniu tej pracy, zaczął malować całą serię portretów Haasa i innych oficerów SS. Dostarczono mu farby olejne, blejtramy i płótna, jak również wszystkie przybory malarskie. Dostawał tam dwudaniowy obiad i duży kawał chleba z margaryną. Co to dla niego oznaczało, może zrozumieć tylko ten, kto sam był kiedyś bliski śmierci z głodu. Czasem ojciec przynosił nam pod ubraniem jeden lub dwa kawałki chleba. Za każdym razem jednak był dokładnie kontrolowany. Ojciec szczególnie dbał o dziadka, który z dnia na dzień coraz bardziej słabł. W budynku oficerskim urządzono ojcu pracownię malarską. Był to obszerny pokój, gdzie stało kilka sztalug, a z boku mały pokoik, zamieniony na podręczny magazyn z materiałami malarskimi. Z pracowni można było wyjść na mały placyk, przy którym mieściła się kuchnia oficerska. Ojciec zauważył, że codziennie rano przywożą tam kilkanaście 25–litrowych kociołków z mlekiem. Po wyładowaniu ich z ciężarówki, kociołki te stały tam może jeszcze godzinę, zanim zabierano je do kuchni. Pewnego razu ojciec wybiegł z pracowni i widząc, że w pobliżu nikogo nie ma, chwycił jeden z kociołków za rączki, szybko wniósł go do pokoju i schował pod płótnami w małym pokoiku. Następnie, w ciągu dnia, kiedy tylko nadarzyła się okazja, pił to mleko. Wypijał w ciągu dnia kilka litrów i nazajutrz zamieniał kociołek na pełny. Powtarzał ten proceder niemal codziennie przez kilka tygodni, aż do dnia, gdy przyjechała ciężarówka z kociołkami, a z kuchni wyszedł z groźną miną gruby kucharz. Pokazał szoferowi stojący z boku kociołek, który ojciec dzień wcześniej wymienił. Był oczywiście niepełny i kucharz zrobił dużą awanturę. Szofer usprawiedliwiał się i coś mu tłumaczył; długo trwało, zanim uspokoił rozzłoszczonego kucharza. Ojciec bał się dalej tak robić i przez cały następny tydzień pił mleko z tego kociołka, który mu pozostał, dopóki nie skisło. Resztę wylał do umywalki, a pusty kociołek postawił koło kuchni. Tak skończył się mleczny okres mego ojca. Pozwolił mu on wrócić szybko do sił i znacznie przybrać na wadze. My też skorzystaliśmy na tej pracy ojca, bo następnie kazano mu malować ściany dużej sali w kasynie oficerskim. Ojciec malował na rusztowaniu, a ponieważ Niemcy ciągle go przynaglali, aby pracował szybciej, poprosił o pomoc. Potrzebował kogoś, kto podawałby mu farby na rusztowanie, mieszał je czy mył pędzle. Powiedziano mu, aby wziął do pomocy dwoje dzieci. Od tej chwili ja z Ariern przez krótki czas pomagaliśmy ojcu w pracy. Niestety, nie dostawaliśmy obiadu, tylko dwa kawałki chleba i szklankę rozwodnionego mleka, ale i to bardzo nam pomagało, bo ojciec dzielił się z nami swoim jedzeniem. Ojciec zaczął też kraść z ubikacji pocięte kawałki gazet, które wisiały tam zamiast papieru toaletowego. W naszym baraku był pan Gitler, mąż nauczycielki, bardzo inteligentny i sympatyczny człowiek, który starał się podtrzymywać wszystkich na duchu. Z różnych, dochodzących do nas z innych obozów, urywków wiadomości robił od czasu do czasu coś w rodzaju mówionej gazety, nazywanej przez nas „Tramwajem". W życiu obozowym spełniała ona ważną funkcję, była bowiem naszym jedynym źródłem wiadomości ze świata. Pan Gitler podawał je i komentował z dużą dozą humoru; w każdej nowinie znajdował jakąś iskierkę nadziei i otuchy. Omawianie wiadomości odbywało się wieczorami, gdy wszyscy już leżeli na pryczach. Od chwili, kiedy mój ojciec zaczął malować w kasynie, „Tramwaj" stał się obszerniejszy i częstszy. Wszyscy czekali z niecierpliwością na każdy nowy numer. Pan Gitler cierpliwie i z umiłowaniem składał te kawałki pociętych gazet, które mój ojciec przynosił, schowane pod podszewką marynarki lub w kapeluszu. Starał się wyciągnąć wnioski nie tylko z tego, co było tam napisane, ale też z tego, co przemilczane. Z „Tramwaju" dowiadywaliśmy się też, co dzieje się na froncie. Pewnego dnia komendant Haas, pozując na fotelu do portretu, powiedział nagle do ojca spokojnym tonem, jakby chodziło o błahostkę: — Panie Schönker, niech pan mi zrobi przysługę i przestanie kraść papier toaletowy. Ojciec oniemiał z przerażenia. Nie wiedział, co odpowiedzieć. — Versprechen Sie? (Przyrzeka pan?) Ojciec oprzytomniał i powiedział, że czasem bierze z ubikacji papier do czyszczenia palety, ale jeśli to przeszkadza, to oczywiście nie będzie tego więcej robił. Od tego dnia jakaś niewidzialna ręka wkładała mu do kieszeni płaszcza, który wisiał w przedpokoju, gazety „Das Reich", a czasem także „Völkischer Beobachter" z poprzedniego dnia. Niemiec kontrolujący ojca przy wyjściu, oddając go w ręce żołnierza, który prowadził go z powrotem do obozu, widział te gazety, ale nic nie mówił. Pan Gitler miał teraz przez cały dzień ręce pełne roboty. Robił notatki, wycinał, redagował, tak jakby on sam był wydawcą gazety. Wszyscy mężczyźni czekali na wieczory z „Tramwajem" w naszym baraku. Mój ojciec, malując oficerów SS, kilka razy żalił się przed nimi, że w obozie panuje głód, ale nie doprowadziło to do żadnej zmiany naszej sytuacji. Po wypadku z gazetami, malując Haasa, ojciec powiedział mu, że jeżeli nie podwyższy się w obozie racji żywnościowych, to w krótkim czasie wszyscy poumieramy z głodu i wycieńczenia. Haas stwierdził, że nasze dzienne racje żywnościowe są tak obliczone, że człowiek może na nich żyć. Ojciec odpowiedział: — Obliczenie jest fałszywe, dowodem są ci, co już poumierali oraz ci spuchnięci z głodu, którzy lada dzień pójdą za nimi do grobu. Pan, panie komendancie, jest jedynym człowiekiem w tym obozie, który może zmienić ten stan i dlatego usilnie proszę pana o podwyższenie naszych racji żywnościowych. — Niech mi pan wierzy, że ja też mam swoje instrukcje, a poza tym wasz Aufenthaltslager otrzymuje większe racje żywnościowe niż inne obozy tutaj. Mówiąc to Haas trochę się poruszył i ojciec poprawił jego pozycję, co spowodowało naturalną przerwę w malowaniu. Po chwili znów zaczął malować, a widząc, że Haas pozostał spokojny, powiedział: — Pan sam, panie komendancie, użył słowa Aufenthaltslager jako nazwy naszego obozu, czyli ma to być obóz, w którym się przebywa. Przebywanie to jednak szybko się skończy, bo wszyscy poumieramy z głodu. Nasz pobyt mija się zatem z celem. Komendant Haas machnął lekceważąco ręką i pierwszy raz uśmiechnął się do ojca. — Dzisiaj są takie czasy, że nie trzeba robić planów na dłuższą metę. Co pan o tym myśli, panie Schönker? Widocznie tego dnia komendant obozu Bergen–Belsen, Adolf Haas, był w dobrym humorze. Ojciec zastanowił się i odpowiedział nie przerywając malowania: — Ja myślę, że kto chce pozostać przy życiu, musi też myśleć o przyszłości. Na tym ta rozmowa się zakończyła. Racje żywnościowe nie zmieniły się, ale nasze zupy stały się trochę gęstsze i czasem pływały w niej kawałki mięsa, a dzieci zaczęły znowu dostawać rozwodnione mleko z makaronem (tylko dwa razy w tygodniu). W naszej dziennej porcji chleba było teraz więcej mąki i mniej wody. Ojciec malował Haasa i innych oficerów SS do stycznia 1944. Stworzył w tym czasie czternaście dużych olejnych portretów. W naszym obozie było 2500 osób. Pewnego razu, pod koniec października 1943, ogłoszono, że mamy wszyscy zebrać się na placu apelowym o dziewiątej rano i że wywołana będzie pierwsza grupa ludzi na wymianę. Ogarnęło nas wielkie podniecenie. Wreszcie ktoś o nas pomyślał. Nasi bracia za granicą nie zapomnieli o nas! Po jakimś czasie na plac wjechał samochód z oficerami. Gdy wysiedli, jeden z nich ogłosił przez tubę, że wszyscy, którzy zostaną wywołani, mają stanąć przed bramą. Nie trzeba zabierać ze sobą żadnych rzeczy, bo otrzymają wszystko, czego potrzebują. Zaczęto wywoływać nazwiska — najpierw kilka nie znanych mi osób, a później całą rodzinę Róży. W duchu prosiłem Boga, aby wywołali też nasze nazwisko, ale tak się nie stało, chociaż czekaliśmy parę godzin. Coraz więcej ludzi zbierało się przy bramie. Przyjechały tam ciężarówki i zaczęto ich gdzieś wywozić. W sumie wywołano wtedy 1800 osób. Ciocia Lida z dziećmi i moi podopieczni „nafciarze" pozostali w obozie. Po jakimś czasie przyszła kartka z Katowic na nazwisko naszego lagerältestera. Zawierała ona nic nie znaczące pozdrowienia, ale podpisana była przez jego przyjaciela, który jechał w tym transporcie. Najwyraźniej ktoś został poproszony o jej wysłanie, lub wyrzucono ją z wagonu. Pewnego przedpołudnia, późną jesienią 1943, do naszego obozu wjechało otwarte auto wojskowe, z którego wysiadł oficer SS z jakimś więźniem w cywilnym ubraniu. Oficer wezwał naszego lagerältestera, a gdy ten się zjawił, powiedział mu, że przywiózł profesora Ajzenmana, który jest bardzo znaną osobistością i trzeba o niego dbać, żeby nie stało mu się nic złego. Należy go otoczyć specjalną opieką, bo ma przejściowy zanik pamięci i nie mówi. Lekarze mają nadzieję, że to przejdzie, gdy będzie w otoczeniu innych Żydów. Jeśli tylko zacznie coś mówić, trzeba natychmiast zawiadomić o tym scharfuhrera na apelu. Oficer odjechał i profesor Ajzenman został z nami. Przypadek chciał, że wprowadzono go do naszego baraku i dostał miejsce pode mną. Mój podopieczny, Meksykanin, był akurat w obozowej izbie chorych, a gdy wrócił, dano mu miejsce bliżej piecyka. Od dnia przyjazdu Ajzenmana różni ludzie z naszego i innych baraków próbowali nawiązać z nim rozmowę, ale on nie odpowiadał na żadne pytania. Leżał cały dzień na pryczy, a na jego twarzy malował się strach. Przemawiano do niego w różnych językach, próbowano go uspokajać, ale nie reagował. Widać było, że te wszystkie próby nawiązania z nim kontaktu są dla niego nieprzyjemne. Było mi go żal, krzyczałem więc z góry naszej pryczy na ludzi, aby dali mu spokój. Zawsze jednak znajdowali się tacy, którzy, nie mając co robić, traktowali to jak rodzaj sportu, chcąc udowodnić, że uda im się przywrócić profesora Ajzenmana do życia. Pewnej nocy obudziłem się, mając wrażenie, że ktoś pchnął mnie w plecy. Otworzyłem oczy. W baraku było ciemno, jedynie rozpalony żelazny piecyk rzucał nieco światła. Nasza prycza stała niedaleko i moje oczy szybko przyzwyczaiły się do ciemności. Zacząłem widzieć kontury innych prycz i śpiących pod kocami ludzi. Usiadłem i rozejrzałem się, ale koło mnie nie było nikogo. Myślałem, że coś mi się śniło i położyłem się z powrotem. Po chwili poczułem, tym razem już zupełnie wyraźnie, pchnięcie w plecy. Popatrzyłem na dół na profesora Ajzenmana. Trzymał nogę na deskach, na których leżał mój siennik i dawał mi znaki, abym zszedł do niego i zachowywał się cicho. Ześliznąłem się z pryczy jak kot i uklęknąłem przy nim, tak że moja twarz była blisko jego twarzy. Łamaną polszczyzną wyszeptał, abym zawołał naszego lagerältestera. Zapytałem: „Teraz?". Skinął potakująco głową. Podszedłem cichutko na palcach do pryczy lagerältestera i delikatnie obudziłem go. Po chwili był już obok profesora Ajzenmana, a mnie kazał położyć się spać. Oprócz mnie nikt ich nie widział, bo wszyscy spali. Nie wiem, jak długo rozmawiali, bo szybko zasnąłem. Nikomu o tym nie opowiadałem. Natomiast nasz lagerältester podzielił się widocznie tajemnicą profesora Ajzenmana z kilkoma zaufanymi ludźmi, bo zauważyłem, że dyskretnie ze sobą rozmawiali. Już po południu w naszym baraku zaczęły krążyć jakieś plotki. Wieczorem postanowiono położyć temu kres. Drzwi baraku zostały zamknięte i za zgodą Ajzenmana nasz lagerältester opowiedział ludziom o ich rozmowie i prosił, aby od tej chwili zostawić Ajzenmana w spokoju i w ogóle nie rozmawiać z nikim na jego temat. Okazało się, że Ajzenman w rzeczywistości nazywał się Cudyk Mendelsohn i nie miał nic wspólnego z prawdziwym profesorem Ajzenmanem. Był człowiekiem bez żadnego wykształcenia. Przed wojną miał stragan z warzywami w żydowskiej dzielnicy w Warszawie. Tam, na Nalewkach, prawie wszyscy mówili w jidysz i to była jego ojczysta mowa. Po polsku mówił bardzo źle. Podczas wojny pracował jako grabarz w warszawskim getcie. Pewnego razu, wioząc na wózku czyjeś zwłoki, przeszukał kieszenie zmarłego i znalazł zagraniczne dokumenty na nazwisko profesora Ajzenmana. Przypadek sprawił, że człowiek na fotografii w tych dokumentach był nieco podobny do niego. Prawdziwy profesor Ajzenman przyjechał na jakiś zjazd naukowców do Warszawy i zaskoczyła go tam wojna, uniemożliwiając mu powrót. Bał się zapewne zarejestrować u Niemców i poszedł razem z innymi Żydami do getta, gdzie został zastrzelony. Grabarz, nie mając już nic do stracenia, zgłosił się do Niemców jako Ajzenman. Nie miał pojęcia, że oni już od dłuższego czasu szukają tego profesora, bo środowiska naukowe za granicą gotowe były dużo za niego zapłacić. Wszystkie placówki w Polsce powiadomione były, aby szukać profesora Ajzenmana, ale nigdzie nie można go było znaleźć. Gdy grabarz zgłosił się do Niemców jako cudzoziemiec, wywołał sensację. Domyślił się, że profesor Ajzenman musi być jakąś ważną osobistością, której Niemcy już od dłuższego czasu poszukiwali. Ogarnął go wielki strach, że zostanie zdemaskowany, co będzie równoznaczne z jego natychmiastową śmiercią. Wiedział, że gdy tylko coś powie, Niemcy poznają, że nie jest tym, kogo poszukują. Postanowił więc milczeć i udawać pomylonego. Nie odpowiadał na żadne pytania. Robił wrażenie człowieka, który stracił pamięć i mowę. Lekarze doszli do wniosku, że ma on za sobą jakieś bardzo ciężkie, traumatyczne przeżycia i posłali go do szpitala dla nerwowo chorych. Tam robiono na nim różne eksperymenty, a po jakimś czasie posłano go do innego szpitala, ale i tam leczenie nie dawało żadnego rezultatu. Były chwile, w których, nie mogąc już znieść tych wszystkich zabiegów, próbował odebrać sobie życie — ale Niemcy go ratowali. Wreszcie postanowiono wysłać go między Żydów, w nadziei, że może pośród nich powróci mu pamięć i mowa. Tak znalazł się w Bergen–Belsen. Gdy lagerältester skończył opowiadać historię grabarza z warszawskiego getta, nastąpiła długa cisza, którą przerwał Ajzenman, mówiąc po żydowsku: — Un ject wil ich hubn majn ru, gurniszt mer. Ir farsztejt mich, Jidn?! (A teraz chcę mieć spokój i nic więcej. Rozumiecie mnie, Żydzi?!) Wszyscy jeszcze raz przyrzekli, że nie będą się nim zajmować i całą tę sprawę utrzymają w tajemnicy. Każdy z nas podszedł do niego i podał mu rękę. Kilka osób ucałowało go. Ajzenman płakał ze wzruszenia. Pierwszy raz od dłuższego czasu mógł być sobą. Nazajutrz wszystko w baraku było po staremu. Ajzenman milczał, ludzie przestali się nim zajmować. Po pewnym czasie znalazł też sobie zatrudnienie. Wyspecjalizował się w tym, że wyskrobywał niemal niewidoczne resztki zupy z opróżnionych kociołków. Zrobił sobie nawet specjalne narzędzia — wyszlifował na kamieniu rączki z łyżek, pozaginał je i cierpliwie obrabiał kociołki, wydostając z każdego jeszcze kilka łyżek zupy. Ponieważ tych kociołków było kilkanaście, miał z tego mniej lub bardziej pełną miskę zupy. Inni patrzyli na to z pobłażaniem, ale też z pewnym lekceważeniem. Pomimo głodu ludzie uważali to za poniżające. Na początku 1944 roku znów oznajmiono nam, że będą wywoływać ludzi, którzy mają iść na wymianę. Jeden z moich obozowych kolegów został wywołany z rodziną jako pierwszy. Ja znów prosiłem w duchu Pana Boga, bym usłyszał nasze nazwisko. Nie było nas jednak na liście. Zdarzył się wtedy mały, pozornie nic nie znaczący wypadek, który zdecydował o losie jednej rodziny. Wywołana została rodzina Gletzer: mąż, żona i ich mały synek — bardzo ładne i radosne dziecko z jasnymi lokami, podobne do Ignasia. Może właśnie dlatego bardzo je lubiłem i czasem bawiłem się z nim. Chłopczyk stanął przy bramie z rodzicami. Nagle z jego rąk wypadła piłka, która powoli potoczyła się w stronę komendanta obozu Haasa i zatrzymała się przed jego nogami. Nim rodzice zdążyli zareagować, chłopczyk pobiegł po swoją piłkę, spojrzał na błyszczące cholewy Haasa, potem podniósł swoją piękną główkę, popatrzył chwilę na tego grubego oficera i pobiegł z powrotem. Nikt z Niemców nie poruszył się ani nie odezwał. Niemiec z tubą miał znów zacząć odczytywać nazwiska, ale Haas podniósł rękę przerywając mu. Powiedział coś do swego adiutanta i ten rozkazał rodzinie Gletzer wrócić na swoje miejsce. Byli bardzo rozczarowani, że przez ten mały wypadek nie poszli na wymianę. Tym razem wywołano około 300 osób. Ich rzeczy zostały później postawione koło bramy i jacyś więźniowie je zabrali. Dziwiło nas, że nie wzięto nikogo z Palestyńczyków. Żałowaliśmy, że nie należymy do tych szczęśliwców, którzy pojechali. Dopiero dużo później dowiedzieliśmy się, że pierwszy transport 1800 osób pojechał do Auschwitz i prosto z rampy trafił do komór gazowych, a drugi do Theresienstadt i stamtąd po jakimś czasie też do Auschwitz. Nasz obóz stał się teraz prawie pusty. Pozostało w nim około 450 ludzi. Zostaliśmy przeniesieni do innego, mniejszego obozu. Zima 1943–44 była bardzo ostra. Piecyk żelazny był zbyt mały, aby ogrzać cały barak. Chodziliśmy cały czas owinięci kocami i spaliśmy w ubraniach. Niemcy jednak nadal traktowali nas względnie dobrze. Czekaliśmy na wymianę, ale ta nie nadchodziła. Nie przychodziły też nowe transporty z ludźmi. Siły nasze malały, ale żyliśmy resztkami nadziei, że ta wojna musi się kiedyś skończyć. Nad obozem coraz częściej przelatywały, bardzo wysoko, eskadry ciężkich bombowców amerykańskich i angielskich, w kierunku Hannoveru i Hamburga. W nocy, daleko na horyzoncie, widać było łunę pożarów i błyski. Wiedzieliśmy, że było to bombardowanie Hannoveru, kilkadziesiąt kilometrów od nas. Z początku samoloty latały nocami, potem już także w dzień, bez żadnych przeszkód. Podczas takich przelotów w obozie wyła syrena i wszyscy musieli pozostać w barakach. Pewnego dnia zobaczyliśmy przez okno, że jeden z tych olbrzymich samolotów eksplodował w powietrzu i na niebie ukazało się kilka spadochronów. Innym razem obóz nasz został ostrzelany przez jakiś pojedynczy samolot myśliwski, który leciał nisko nad barakami i wypuszczał serie pocisków. Dwie osoby zostały lekko ranne i Niemcy zabrali je do szpitala w Celle. Podczas jednego z takich przelotów umarł inżynier Lindenbaum. Początkowo wydawało mi się, że śpi. Dopiero gdy nie odpowiadał na moje pytania, zrozumiałem, że coś się stało i zawołałem innych ludzi. Przyszedł nasz lekarz, więzień, który był razem z nami w obozie i stwierdził zgon. Było mi bardzo smutno, długo nie mogłem otrząsnąć się po jego śmierci. Pomógł mi Arie. Był teraz moim nauczycielem i uczył mnie, tak jakbym był w szkole. Całymi dniami przebywaliśmy razem. Często podczas nauki odchodził na moją prośbę od tematu i opowiadał mi, jak pięknie będzie po wojnie, gdy będziemy mogli jeść do syta chleb i kartofle. Było to wtedy nasze największe marzenie. Dziadek też zrobił wysiłek, aby zapewnić mi jakieś zajęcie i odwrócić moją uwagę od czarnych myśli. Zaczął mnie uczyć, jak produkuje się superfosfat. Tłumaczył mi wszystko z najdrobniejszymi szczegółami, tak jakbym miał wkrótce objąć kierownictwo naszej fabryki w Oświęcimiu. Rysował mi maszyny i urządzenia, tłumaczył, jak to wszystko działa, wypisywał formuły chemiczne, których pomimo jego tłumaczenia nie mogłem zrozumieć, i żądał, abym odpowiadał na jego pytania. Ta nauka wyrwała mnie z apatii. Zauważyliśmy, że ci, co tracili nadzieję, wpadali w apatię i depresję, byli najbardziej zagrożeni. Człowiek w pewien sposób sam siebie programował: do walki o życie, dając ciału najlepsze szansę przeżycia, jakie były możliwe w tych warunkach, lub do wyjścia naprzeciw własnej śmierci i przyjęcia jej bez walki. Ludzie w baraku nie poddawali się. Znaleźli rozrywkę, która wypełniała nam wieczory. Okazało się, że fantazja i humor to potężne siły, które mogą pomóc człowiekowi w każdej sytuacji. Po zgaszeniu świateł, leżeliśmy w ciemności na pryczach i słuchaliśmy, jak co wieczór ktoś inny opowiada o jakimś nadzwyczajnym przeżyciu kulinarnym. Na przykład — jak szedł do znanej restauracji w swoim mieście, z kim szedł, z jakiej okazji, jak wszyscy byli ubrani, jak się zachowywali, jak wyglądała sala restauracyjna i jak nakryty był stół. Po tym wstępie następował szczegółowy opis dań, które zostały zamówione i podane. Wreszcie nadchodził kulminacyjny moment — opis, jaki smak i zapach miało każde danie i jak je spożywano. Oczyma wyobraźni widzieliśmy te restauracje, te potrawy, tych ludzi i czuliśmy smak i zapach tych wspaniałych dań. Słyszeliśmy rozmowy, które tam prowadzono. Granica między wyobraźnią a rzeczywistością zacierała się. Leżeliśmy w milczeniu na pryczach i słuchaliśmy jak zahipnotyzowani. Wydawało nam się, że my sami bierzemy udział w tych biesiadach, razem z tym, który opowiadał. Niektórzy czynili to z takim mistrzostwem i z tak wielką, wprost hipnotyczną siłą, że po takim opowiadaniu często sami czuliśmy się syci. Potem następowała druga część wieczoru, kiedy opowiadano różne anegdoty, skecze i humoreski. Mój ojciec opowiadał po żydowsku o „Chelmer narunym", czyli o „głupcach z Chełma". Było to bardzo długie opowiadanie, pełne pikantnych scenek z życia Żydów z miasteczka Chełm, które — nie wiem, z jakiego powodu — przeszło do folkloru żydowskiego jako miasteczko głupców. Często proszono ojca o powtarzanie tej historii i opowiadał ją w różnych wariantach kilkanaście razy. Za każdym razem wszyscy śmiali się, jakby słyszeli to pierwszy raz. Te kulinarno–humorystyczne wieczory bardzo nam pomagały i jestem przekonany, że uratowały niejednego z nas. Kobiety też miały swoje zajęcia kulinarne — tworzyły przepisy na różne wspaniałe potrawy, ciasta i torty. Moja mama miała gruby zeszyt, cały zapisany przepisami. Niestety, i ta jedyna nasza rozrywka po jakimś czasie się skończyła, bo wieczorami zaczęły dochodzić do nas krzyki z sąsiedniego obozu dla niezdolnych do pracy. Trafiały tam wciąż nowe transporty Żydów, a co rano wynoszono stamtąd kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt zwłok. Nie mogliśmy się z tymi więźniami kontaktować, bo nie przychodzili już nawet do kuchni. Byli jeszcze bardziej odcięci od świata niż my. Kiedyś po śniadaniu poszedłem z Ariem popatrzeć na obóz koło nas. Naprzeciwko, przy drutach kolczastych, stał więzień. Był bardzo chudy, pasiaki wisiały na nim jak na wieszaku. Miałem wrażenie, że widzę upiora... Jego rysy twarzy wydawały mi się jednak znajome. Nagle podniósł rękę i pomachał mi, tak jakby mnie witał. W tym samym momencie poznałem go — był to syn Lerhaupta, który tak bardzo pomógł nam w getcie w Tarnowie. Ja też mu pomachałem i uśmiechnąłem się do niego, na znak, że go poznałem. On jednak pozostał bardzo smutny, jego twarz była pełna cierpienia i jakby żalu. W każdym razie takie miałem wrażenie. Bardzo chciałem mu jakoś pomóc, coś mu dać, pocieszyć go jakimś słowem, przytulić. Nie mogłem jednak nic dla niego zrobić. Byłem bezsilny. Staliśmy tak dłuższą chwilę w milczeniu naprzeciwko siebie, wpatrzeni jeden w drugiego. W pewnej chwili on zaczął płakać, a ja wraz z nim. Dzieliły nas dwa rzędy drutów kolczastych, ale wydawało mi się, że przebywamy w różnych światach. — Wy się znacie? — spytał Arie. Skinąłem tylko głową i płakałem dalej. Później on przestał płakać i coś jakby żałosny uśmiech ukazał się na jego twarzy. Pomachał mi kilka razy na pożegnanie i powlókł się do swojego baraku. Ja płakałem jeszcze przez chwilę, aż Arie objął mnie ramieniem i zaprowadził na swoją pryczę. Tam opowiedziałem mu o tym szlachetnym chłopaku. Arie powiedział, że wątpi, czy go jeszcze zobaczę, bo na jego twarzy malowała się śmierć. Przez jakiś czas codziennie chodziłem na to samo miejsce przy drutach kolczastych, ale już nigdy go nie zobaczyłem. Od stycznia 1944 do obozu koło nas ciągle przybywały nowe transporty Żydów z Holandii, Grecji i innych krajów. Oni też mieli iść na wymianę; Niemcy nazywali ich Austauschjuden — „wymienni Żydzi". W przeciwieństwie do nas, pracowali przymusowo, ale chodzili, tak jak my, we własnych ubraniach. Musieli nosić żółtą łatę z gwiazdą Dawida i stąd pochodziła nazwa ich obozu: Sternlager. Z drugiej strony naszego obozu powstał najstraszniejszy obóz w Bergen– Belsen — Lager für die Arbeitsunfähigen, czyli obóz niezdolnych do pracy. Od marca 1944 zaczęły tam przybywać z innych obozów koncentracyjnych transporty chorych i wycieńczonych więźniów. Były to już tylko ludzkie wraki. Robili straszne wrażenie. Często staliśmy z Ariem i Luśką przy drutach kolczastych i patrzyliśmy na tych nieszczęśników. Gdy któryś z nich chciał iść do latryny, to dwóch innych musiało go podpierać i cała trójka poruszała się jak na filmie w zwolnionym tempie. Nie było tam żadnej opieki lekarskiej, a warunki higieniczne były okropne. Pozostawiano ich niemal bez jedzenia i bez koców. W obozie tym nie można było wytrzymać dłużej niż kilka dni. Trafiali tu przeważnie ludzie, którzy utracili siły i zdrowie w innych obozach koncentracyjnych. Mama krzyczała na nas, żebyśmy nie patrzyli na tę zgrozę. My jednak ciągle tam powracaliśmy, jakby coś nas zmuszało, abyśmy dobrze zapamiętali ten widok. Do dzisiaj śni mi się on czasem nocą i krzyczę wtedy ze strachu. Co rano wynoszono stamtąd kilkanaście lub kilkadziesiąt nagich, martwych szkieletów ludzkich. Rzucano je na szerokie platformy i odwożono do krematorium. To był ten obóz, gdzie przebywał syn Lerhaupta. Niedaleko stamtąd, na początku lipca 1944, powstał kolejny obóz — Żydów węgierskich. Ich transporty przychodziły prosto z Węgier, też przeznaczone na wymianę. Wiadomo było, że czasem wyjeżdżają stamtąd transporty za granicę; napawało nas to nadzieją, że może i o nas ktoś tam pomyśli. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że od marca 1944 Bergen–Belsen powoli przeistaczał się w obóz koncentracyjny. Ludzie słabsi i starsi zaczęli umierać z głodu. Mój ojciec już ledwo powłóczył nogami, a dziadek przeważnie cały dzień leżał na pryczy albo siadał na niej i długo patrzył w podłogę. Mama z Luśką jeszcze jakoś się trzymały, ja i Arie też. Arie uczył się teraz pilnie z jakiejś książki o sztuce, którą ktoś mu pożyczył. Mówił, że sztuka może wyzwolić człowieka i proponował mi, abym uczył się wraz z nim. Odmówiłem, bo wolałem przebywać wśród ludzi. On jednak był zadowolony z tej nauki i często miałem wrażenie, że żyje w innym świecie. Był tak samo głodny jak inni, ale jakby mniej czuły na cierpienie. Mówił o sztuce z takim przejęciem, jakby w ogóle nie był w obozie i nie odczuwał głodu. Dopiero, gdy go o to wprost pytałem, patrzył na mnie przez chwilę, wracając do rzeczywistości, i mówił: „Tak, ja też jestem głodny". Ciocia Lida z Tosią i Menkiem też się jakoś trzymali. Ciocia chowała nawet na „czarną godzinę" kostki cukru, które nadal otrzymywaliśmy raz w tygodniu — uważała, że ta godzina jeszcze nie nadeszła. Nie wiedzieliśmy, co nas czeka i jak bardzo miała ona rację. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że może być jeszcze gorzej. Ludzie, chcąc oszczędzać siły, prawie cały dzień leżeli na pryczach. Apele odbywały się teraz codziennie. Wszyscy stali przed swoimi barakami, w szeregach, każdy trzymał w ręce swoją łyżkę i blaszaną, czerwoną miskę na jedzenie. Odliczał nas zawsze ten sam żołnierz, który meldował scharführerowi, jaki jest nasz stan. Żołnierz ten, Austriak, uchodził za dobrego, bo nigdy na nas nie krzyczał. Bić nas widocznie nie było wolno, bo tylko czasem, gdy jakiś esesman się zdenerwował, ktoś obrywał kilka kopniaków okraszonych przekleństwami. Albo gdy ponaglano nas przy kąpieli, można było dostać pałką. W stosunku do tego, co działo się tuż obok, żyliśmy rzeczywiście jak w raju. Gdy ten Austriak nas odliczał, to chodząc kiwał się w obie strony; prawdopodobnie był inwalidą. Miał takie powiedzenie, na które wszyscy na apelu czekali, aby się trochę rozweselić. Podczas odliczania szeregów kobiet, gdy usłyszał najmniejszy szmer rozmowy, zawsze je strofował: „Halt die Schnabel alte Gänse!" (Zamknijcie dzioby, stare gęsi!), zapominając, że sam chodzi jak kaczka. Pewnego razu, po rannym apelu, scharführer oznajmił, że tego samego dnia o szesnastej odbędzie się apel specjalny. Wszyscy mają być w swoich najlepszych ubraniach, czyści i ogoleni, a cały obóz ma błyszczeć czystością. Odbędzie się wizyta Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Ogarnęła nas wielka radość. Wreszcie ktoś się nami zainteresował! Po apelu ze wszystkich stron słychać było okrzyki: „Co za szczęście! Co za szczęście!". Wszyscy byliśmy bardzo podnieceni. Każdy zajął się doprowadzaniem swojej osoby do względnie normalnego wyglądu. Porządkowano baraki, a specjalna ekipa sprzątała cały obóz. Jedynie Ajzenman niczym się nie przejmował i po obiedzie na jego spodniach i koszuli pojawiło się kilka świeżych plam obok kilkudziesięciu starych. Nadeszła godzina apelu i wszyscy ustawili się na placu. Większość ludzi w naszym obozie to byli teraz Palestyńczycy, tak jak my i ciocia Lida. Palestyńczyków od pierwszej chwili nie dołączano do żadnego transportu. Byliśmy pewni, że coś się stało i władze angielskie wyraziły wreszcie gotowość wpuszczenia nas do Palestyny, a jakieś czynniki gotowe były nas wykupić. Wielu ludzi mówiło, że świat nie jest taki zły, jak sądziliśmy. Ja byłem oszołomiony tym, jak wszystko w życiu człowieka może się w jednej chwili zmienić. Jedynie Arie był dziwnie spokojny. Rozmawiał z moim ojcem na ten temat i wreszcie powiedział: — Być może ludzie z naszego obozu uratują się. Nie oczyści to jednak sumienia tych wszystkich wpływowych osób za granicą, które mogły nas wyciągnąć z tego piekła i nie zrobiły tego. Staliśmy w szeregach, a kilku esesmanów sprawdzało, czy plac jest czysty. Teraz kazano nam ustawić się z rodzinami — kobiety, dzieci i mężczyźni razem. Samo to było już czymś nadzwyczajnym. Nasze podniecenie jeszcze wzrosło. Byliśmy pewni, że wszyscy idziemy na wymianę. Staliśmy tak w milczeniu może godzinę. Dziadziuś stał koło nas, wspierany przez ojca i Ariego. Dziwiło mnie, że są smutni. Wreszcie, przez otwartą bramę obozową, wjechało eleganckie auto osobowe, które zatrzymało się niedaleko naszych szeregów. Jakiś esesman krzyknął: „Achtung!", i wszyscy stanęliśmy na baczność. Z auta wysiadł komendant obozu Haas, jakaś pani i towarzyszący im oficerowie. Komendant wskazał na nas ręką, tak jakby zapraszał tę panią do obejrzenia nas z bliska. Pani rozejrzała się wokoło, lustrując jednym długim spojrzeniem cały obóz. Haas znów wskazał ręką na nas, ale pani zaprzeczyła i przez chwilę ze sobą rozmawiali, po czym Haas zwrócił się do jednego z oficerów, a ten rozkazującym tonem krzyknął do nas. — Ajzenman! Austreten! (Ajzenman! Wystąp!) Ajzenman stał w szeregu tuż za nami i nie ruszał się. Oficer powtórzył okrzyk, ale Ajzenman nadal się nie ruszał. Wreszcie ktoś szturchnął Ajzenmana. — Wystąp, przecież cię wołają. Na to Ajzenman odpowiedział po żydowsku, łamiącym się głosem. — Ich... gaj niszt, ich hob mojre. (Ja... nie idę, ja się boję.) Oficer zaczął się rozglądać i krzyknął jeszcze głośniej: — Ajzenman! Ajzenman!! Ajzenman trząsł się ze strachu i nie chciał wystąpić, ale czyjeś ręce wypchnęły go do przodu. My wszyscy byliśmy czysto ubrani, mężczyźni ogoleni, kobiety ładnie uczesane, niektóre z chustkami na ramionach, ale Ajzenman wyglądał okropnie — nie ogolony, w brudnym, poplamionym ubraniu. Widać, że nigdy nie było ono prane. Spodnie o wiele za szerokie, wisiały na nim jak worek. Sznurek, którym obwiązywał spodnie, był postrzępiony. Przerażonego Ajzenmana wypchnięto przed nasz szereg. Kobieta otworzyła ramiona na jego powitanie. Zmuszony był iść w jej kierunku, a ona zrobiła kilka kroków w jego stronę. Dopiero teraz zauważyliśmy, że w klapie kostiumu miała odznakę Czerwonego Krzyża. Spotkali się w połowie drogi. Kobieta chwyciła go serdecznie za ręce i coś powiedziała, ale Ajzenman milczał. Widocznie wiedziała o jego stanie, bo nie próbowała z nim więcej rozmawiać, tylko dobrze mu się przyjrzała. Na jej twarzy pojawiło się przerażenie. Zbliżyła się wraz z nim do grupy oficerów i popatrzyła z wyrzutem na komendanta Haasa, tak jakby chciała zapytać: „Co wyście zrobili z tym człowiekiem?". W jej wzroku było wielkie oskarżenie. Zawstydzony Haas opuścił głowę. Patrzyłem na tę scenę zdziwiony, bo wydawało mi się, że oficerowie SS nie są zdolni do takiego uczucia. Rozmawiali ze sobą chwilę, po czym jeden z oficerów zawołał do siebie naszego lagerältestera i rozkazał, aby Ajzenman czekał jutro o ósmej rano przy bramie, umyty, uczesany, w eleganckim ubraniu z krawatem. — Jak mogliście dopuścić, żeby on znalazł się tu w takim zapuszczonym stanie!? — syknął. — A kto wiedział, że o niego chodzi? — usprawiedliwiał się lagerältester. Na tym apel się zakończył. Nasze nadzieje znów spełzły na niczym. Wszyscy byliśmy rozczarowani, niektórzy płakali. Po wszystkich barakach męskich zaczęto szukać odpowiedniego stroju dla Ajzenmana. Wreszcie znaleziono eleganckie, popielate ubranie, uszyte jak dla niego. Ktoś dał koszulę, inny buty, mój ojciec ofiarował mu krawatkę w białe kropki na czerwonym tle. Kalesony, skarpetki, piękny pasek — wszystko zostało przygotowane. Nastąpiła trudniejsza część zadania. Trzeba było ogolić i umyć Ajzenmana, który bronił się jak lew, bo nie znosił wody. Tłumaczył, że dopiero tydzień temu się golił i że skóra go piecze, gdy się myje. Pomimo oporu, został umyty i ogolony. Brało w tym udział czterech jeszcze względnie silnych mężczyzn. Przygotowania te trwały do późnej nocy. W naszym baraku mieszkał rabin o nazwisku Lewin. Był to bardzo godny człowiek, który codziennie pocieszał współwięźniów. Niejednego z nas natchnął nową nadzieją. Teraz rabin siedział całą noc i wpisywał do modlitewnika, między linijkami modlitw, imiona i nazwiska wszystkich osób, które znajdowały się w naszym obozie. O szóstej rano koło mojej pryczy zrobił się ruch. Ajzenman został obudzony i znów rozpoczęła się trudna procedura mycia i ubierania go. Tym razem pozwolił ze sobą robić, co chciano. Na jedną rzecz tylko w żaden sposób nie chciał się zgodzić — aby nosić pasek zamiast sznurka. Tymczasem pod bramę podjechało auto z żołnierzem, który zaczął wołać Ajzenmana. Trzeba było zrezygnować z paska. Oddano mu jego ulubiony sznurek do spodni i Ajzenman uspokoił się. Rabin Lewin wsunął mu do kieszeni marynarki modlitewnik i usilnie prosił go, aby za granicą robił dla nas wszystko, co tylko będzie możliwe. Niemiec przy bramie znów zaczął krzyczeć: „Ajzenman! Ajzenman!", więc wyprowadzono go z baraku — tak jak prowadzi się narzeczonego do ślubu. Będąc już przy drzwiach Ajzenman nagle coś sobie przypomniał, wrócił do mojej pryczy i przynaglił mnie gestem ręki: „Heniek, sznel, gib mich majne marmelade" (Heniek, szybko, daj mi moją marmoladę). Ajzenman dawał mi zawsze do schowania swoją porcję marmolady, bo bał się, że mu ją ukradną. Ja chowałem ją, zawiniętą w papier, do mojego siennika. Teraz wygrzebałem ją stamtąd i podałem mu. On włożył ten papier z marmoladą do kieszeni swojej eleganckiej marynarki i wybiegł z baraku. Zszedłem szybko z pryczy i wybiegłem za nimi. Ajzenman widocznie pogodził się już ze swoim losem, bo szedł sam. Brama była otwarta, czekał w niej zniecierpliwiony esesman. Przy bramie Ajzenman stanął, odwrócił się do nas i pomachał nam na pożegnanie. Wsiadł razem z żołnierzem do auta i odjechali. Po jakimś czasie nasz lagerältester został nagle zabrany na przesłuchanie. Wszyscy byliśmy bardzo zaniepokojeni i spodziewaliśmy się najgorszego. Byli w obozie ludzie, którzy zaczęli już żegnać się z życiem, przekonani, że gdy oszustwo Ajzenmana wyjdzie za granicą na jaw, Niemcy się na nas zemszczą. Po kilku godzinach lagerältester wrócił. Był blady i poważny, ale nic złego mu się nie stało. Przesłuchiwano go, czy nikt w obozie nie zdawał sobie sprawy, że za Ajzenmana podaje się ktoś inny. Lagerältester stanowczo zaprzeczył, tłumacząc, że zachowanie Ajzenmana przypisywano temu, że nie był to człowiek przy zdrowych zmysłach. Tak przecież przedstawiali go Niemcy, gdy znalazł się w obozie. Nie mogliśmy zatem widzieć nic podejrzanego. W końcu przesłuchujący przyjęli te tłumaczenia. Przy okazji lagerältester dowiedział się, jak strasznie Niemcy się zblamowali i co stało się z Ajzenmanem. Profesor został po drugich pertraktacjach wykupiony i jego przejęcie miało nastąpić w Szwajcarii, w Montreux nad jeziorem Leman. Czekała tam na niego specjalna delegacja, która miała wyprawić mu uroczyste przyjęcie z orkiestrą, kwiatami i przemowami. Auto z Ajzenmanem wjechało do Montreux i stanęło przed delegacją. Orkiestra zagrała, ludzie wiwatowali. W tej delegacji byli też oczywiście tacy, którzy dobrze znali profesora Ajzenmana. Oficerowie SS wysiedli wraz z Ajzenmanem z auta i tu natychmiast okazało się, że chodzi o kogoś innego. Nastąpiła olbrzymia konsternacja, oskarżano Niemców o oszustwo. Niemieccy oficerowie usprawiedliwiali się, iż nie mieli pojęcia, że to ktoś inny. Ostatecznie postanowiono Ajzenmana zatrzymać za granicą, a zblamowani esesmani wrócili do Niemiec. Lagerältester opowiadał nam, że Niemcy byli bardzo rozeźleni i kilka razy powtarzali, że gdyby nie chodziło o obóz specjalny, to wysłano by nas wszystkich na śmierć. Pewnego dnia po mojego ojca znów przyszedł żołnierz i powiedział, że ma rozkaz sprowadzić go do atelier w budynku administracji, bo jest tam ktoś, kto żąda, aby ojciec go malował. Okazało się, że tym razem chodzi o wysokiego oficera SS z Berlina, który jest łącznikiem między tamtejszą komendą gestapo a obozem Bergen–Belsen. Ojciec malował go w różnych pozycjach — stojącego i siedzącego w fotelu. Oficer przyjeżdżał raz na tydzień i ciągle żądał nowego obrazu. Ojciec dowiedział się, że to jest człowiek, który bada kartotekę i dokumenty każdego z więźniów naszego obozu. To on decyduje, kto idzie do transportu, a kto zostaje. Kiedyś powiedział ojcu podczas malowania, że wszyscy w Berlinie są zdumieni, że nikt za granicą się nami nie interesuje. Ten cały obóz specjalny traci swój sens i nie wiadomo, jakie zapadną decyzje. Ojciec powiedział o tym lagerältesterowi. Było jasne, że nasz obóz znajduje się w dużym niebezpieczeństwie. Nie mogliśmy jednak nic zrobić, aby zawiadomić kogoś za granicą o naszej rozpaczliwej sytuacji. Po skończeniu serii portretów oficera, ojciec musiał malować jego psa. Był to olbrzymi dog, który na rozkaz swego pana stał na małym podium i nie poruszał się. Ojcu wydawało się, że maluje figurę, a nie żywe stworzenie. Tak zdyscyplinowanego zwierzęcia jeszcze nigdy nie widział. Opowiedział o tym Ariemu, który stwierdził, że na pewno pies też należy do SS. Portret psa bardzo się ojcu udał i oficer był zachwycony. Postanowił, że ojciec namaluje jeszcze jeden obraz, tym razem z nim siedzącym na fotelu i z psem obok niego. Ojciec starał się przeciągać pracę nad tym ostatnim obrazem, ile tylko mógł, bo w dniu malowania nie tylko, że nie był głodny, ale starał się jeść na zapas, co mu się często udawało. Nie mógł tylko niczego wziąć ze sobą, bo przed odejściem był dokładnie rewidowany. Gazety też nikt mu już nie wkładał do kieszeni, nie wiedzieliśmy więc, co się dzieje na wojennych frontach. Czasem tylko dochodziły do nas niejasne wiadomości, że Niemcy ponoszą klęskę i koniec wojny się zbliża. Ojcu też udawało się czasem coś przeczytać z kawałków gazet służących jako papier toaletowy. Pewnego razu, gdy ojciec kończył już ostatni obraz oficera, ten nagle zwrócił się do niego. — Muszę przyznać, że jestem zdziwiony, bo ktoś z zagranicy w końcu się wami zainteresował. Co pan na to powie? Ojcu serce zaczęło bić jak młotem, ale starał się tego nie okazywać. — Nie widzę w tym niczego dziwnego. Dla mnie było od pierwszej chwili jasne, że to nastąpi. Oficer wydawał się rozbawiony. — Widocznie to prawda, że Żydzi potrafią lepiej przewidywać niż inne narody. Dlatego też są tacy — i tu skinął kilkakrotnie głową, jakby szukał odpowiedniego słowa — niebezpieczni. Na tym rozmowa się skończyła i żołnierz zabrał ojca do obozu. Zaraz po przekroczeniu bramy ojciec zauważył, że w obozie panuje dziwne podniecenie. Ludzie stali grupkami, pochłonięci żywą dyskusją. Okazało się, że kilka godzin wcześniej do obozu przyszedł żołnierz i powiedział, że przyszły dla nas paczki z zagranicy. Niedługo potem wjechała ciężarówka z paczkami. Zaczęto wywoływać nasze nazwiska. Każdemu wręczano dużą paczkę i musiał potwierdzić podpisem, że ją otrzymał. Na każdej paczce była duża biała nalepka, na której wypisano imię i nazwisko każdego z nas oraz adres: Aufenthaltslager für Ausländer, Bergen– Belsen. Na górze podany był nadawca: Szwedzki Czerwony Krzyż. Otwieraliśmy te paczki drżącymi z podniecenia rękoma. Okazało się, że każda z nich zawiera wysokokaloryczną żywność. Były tam same skarby: mleko skondensowane, wędzone mięso, tłuszcz, dżemy, suchary, cukier, kawa, kakao, tabliczki czekolady, witaminy, lekarstwa, papierosy i tytoń... Ze wszystkich stron rozlegały się okrzyki radości. Nagle staliśmy się milionerami. Co za szczęście nas spotkało! Ludzie płakali ze wzruszenia. Nasza rodzina otrzymała w sumie pięć paczek cudownego jedzenia! Byliśmy szczęśliwi. Obozowy lekarz nawoływał, abyśmy byli ostrożni i nie jedli dużo na raz, bo może to mieć dla nas fatalne skutki. Przez kilka tygodni żyliśmy tylko tymi paczkami. O niczym innym się nie mówiło, tylko o cudownym smaku tych wszystkich smakołyków, które nagle spadły nam z nieba. Staliśmy się wyraźnie silniejsi i zaczęliśmy żywić nowe nadzieje. Było dla nas jasne, że tylko Ajzenman mógł w jakiś nie znany nam sposób spowodować, że otrzymaliśmy te paczki. Wszyscy w obozie go błogosławili. Był zresztą dodatkowy znak, że to dzięki jego pomocy. Niektóre nazwiska były zniekształcone, samogłoski zamienione na inne. Wyglądało to jak błąd maszynopisu. Dla nas było jednak jasne, skąd wynikał ten błąd. Rabin Lewin wpisał nasze imiona i nazwiska do modlitewnika drukowanymi literami hebrajskimi, bez samogłosek, które się w tym języku często omija. Po jakimś czasie znów otrzymaliśmy takie same paczki! Tym razem przysłał je Szwajcarski Czerwony Krzyż. Budziliśmy się w nocy i dotykaliśmy tych paczek, aby sprawdzić, czy nie śnimy. Błędy w samogłoskach przy niektórych nazwiskach były identyczne jak poprzednio. Teraz było już zupełnie pewne, że te imiona i nazwiska pochodziły z modlitewnika, który Ajzenman miał przy sobie. W ciągu krótkiego czasu nasza piątka otrzymała dziesięć paczek jedzenia. I to jakiego jedzenia! Nie ulega wątpliwości, że te paczki uratowały nam życie i to w podwójny sposób. Po pierwsze, bez tego dodatkowego, wysokokalorycznego pożywienia nikt z nas fizycznie nie przetrwałby tej wojny. Po drugie, jest wysoce prawdopodobne, że obóz nasz, w którym pozostało kilkaset osób, bez tego zainteresowania z zagranicy zostałby zlikwidowany. Oznacza to, że wszyscy zginęlibyśmy w komorach gazowych Auschwitz. Nasze życie zawdzięczaliśmy Ajzenmanowi. Zastanawialiśmy się, jak on to zrobił, snuliśmy różne przypuszczenia na ten temat. Dopiero po wojnie dowiedzieliśmy się od kogoś z zagranicy, co się stało. Podobno Ajzenman, po różnych przesłuchaniach w Szwajcarii, otrzymał azyl w Szwecji. Od pierwszego dnia ten prosty człowiek, w zupełnie obcym dla niego kraju, z niesamowitą determinacją i siłą zaczął działać jako wysłannik naszego obozu. Nie było urzędu w Sztokholmie, który jego zdaniem mógłby mu być pomocny i którego by nie odwiedził. Ktoś chodził z nim i tłumaczył jego słowa. Ajzenman prosił, perswadował, błagał, by ktoś nam pomógł. Opisywał, co stało się z Żydami w Polsce i co dzieje się w naszym obozie. Gdy nie było innej rady, oskarżał i krzyczał. Nikt jednak nie chciał dla nas nic zrobić. Zbywano go nic nie znaczącymi obietnicami, że jego prośby zostaną przekazane do Ministerstwa Spraw Zagranicznych i może kanałami dyplomatycznymi uda się jakoś wpłynąć na Niemców. Ajzenman niezmordowanie ponawiał swoje wysiłki. Pewnego dnia spotkał Żyda, który nazywał się Gilel Storch; pochodził z Finlandii, skąd uciekł na początku wojny do Szwecji. Storch był inteligentnym i zamożnym człowiekiem, który całą swoją energię zaangażował w organizowanie pomocy dla Żydów na terenach zajętych przez Niemców, a zwłaszcza dla uwięzionych w obozach koncentracyjnych. Nawiązał stosunki z międzynarodowymi organizacjami żydowskimi i wszelkimi siłami starał się zorganizować jakąś akcję ratunkową. Niestety, jego wysiłki nie dawały żadnych rezultatów. W tej sytuacji Gilel Storch ograniczył swoje zadanie do wysyłki paczek żywnościowych dla głodujących ludzi w obozach koncentracyjnych w Niemczech. Na to jednak też nigdzie nie mógł zdobyć zgody; w szwedzkim Ministerstwie Spraw Zagranicznych mówiono mu, że brak im funduszy. Wtedy spotkał Ajzenmana i to spotkanie zmieniło sytuację. Ajzenman służył Storchowi jako wstrząsający naoczny świadek. Jego wystąpienia byty tak dramatyczne i autentyczne, że pomimo iż mówił w jidysz i jego słowa były tłumaczone — poruszały wszystkich obecnych. Te wystąpienia Ajzenmana przekonały w końcu oficjalne czynniki. Zorganizowano fundusze i zrealizowano projekt wysłania paczek do obozów koncentracyjnych w Niemczech. W sumie wysłano przez Szwedzki Czerwony Krzyż 40 tysięcy paczek żywnościowych i to w porozumieniu z Niemcami. Dla nas paczki wysłano imiennie, według nazwisk w modlitewniku Ajzenmana. Niewątpliwie paczki te uratowały życie wielu ludziom. Były one jak koło ratunkowe rzucone tonącemu człowiekowi. W obozie jeden bogaty człowiek przyrzekł sobie, że jeśli przeżyje wojnę, to odnajdzie Ajzenmana i suto go wynagrodzi. Po wojnie człowiek ten odnalazł go w Szwecji i dotrzymał przyrzeczenia. Proponował mu też różne stanowiska w swoich firmach. Ajzenman pozostał jednak przy tym, co sprawiało mu zadowolenie: prowadził stragan z warzywami. Dobrze mu się powodziło, ale nadal zamiast paska nosił na spodniach sznurek. Umarł po latach w Szwecji. Jestem pewien, że prawdziwy profesor Ajzenman byłby z niego dumny. Pewnego dnia — padał wtedy deszcz, tak jakby niebo płakało — zmarł mój sąsiad z dołu, starszy pan z Meksyku. Po wyjeździe Ajzenmana wrócił na moją pryczę, bo chciał być blisko mnie. Na krótko przed śmiercią rozmawiał ze mną i nic nie wskazywało na to, że od nas odchodzi. Prosił mnie, abym potrzymał go za rękę, co też uczyniłem. Nie widziałem w tym nic szczególnego, bo często mnie o to prosił. Zauważyłem tylko, że rysy jego twarzy stały się jakby ostrzejsze. W pewnej chwili poczułem, że jego ręka jest zimna, a oczy wpatrzone w jeden punkt, były jak ze szkła. Ktoś podszedł do niego i zbadał mu puls, po czym zamknął mu powieki. „Taki jest świat" — powiedział i pogłaskał mnie po głowie. Wdrapałem się na moje miejsce na pryczy i płakałem, jak po stracie bliskiego człowieka. Byłem już przyzwyczajony do śmierci, bo ludzie często u nas umierali. Najwięcej trupów widziałem na głównej drodze przed naszym obozem. Codziennie jeździły tam wozy i platformy, pchane i ciągnięte przez więźniów w pasiakach, załadowane nagimi zwłokami. Splecione ręce, nogi, głowy i tułowia dziesiątków ludzi. Czasem wydawało mi się, że oni jeszcze żyją, że są w agonii. Przypominały mi się reprodukcje z infernalnych obrazów Hieronima Boscha, jakie widziałem w książce Ariego. Sytuacja wokół nas coraz bardziej się zaostrzała. Coraz więcej platform z trupami ciągnięto i pchano główną drogą obozową do krematorium. Mówiono, że nie nastarcza już ono z paleniem zwłok, więc rzuca się je do masowych grobów za obozem. 5 marca 1945 mój ukochany dziadek, Józef Schönker, dostał wylewu krwi do mózgu i po kilku minutach zmarł. Miał 72 lata. Bardzo Go opłakiwaliśmy. W grudniu 1944 Alfred Haas utracił swoje stanowisko i komendantem obozu w Bergen–Belsen został hauptsturmführer SS Joseph Kramer. Był to obdarzony już wtedy dużą praktyką organizator i wykonawca masowego uśmiercania ludzi. W Bergen–Belsen doszedł do szczytu swojej kariery masowego mordercy. Nazywano go „bestią z Bergen–Belsen". Zaraz po jego nominacji obóz dla internowanych przeistoczył się w obóz koncentracyjny, ze wszystkimi tego konsekwencjami. W Bergen–Belsen przebywało wtedy ponad 15 tysięcy ludzi. Wraz ze zbliżającym się frontem Niemcy zorganizowali „marsze śmierci", ewakuując inne obozy. Podczas tych marszów tysiące ludzi padało z głodu i wycieńczenia, a kto nie mógł iść dalej, ten został zastrzelony. 20 tysięcy więźniów, między innymi z Auschwitz, Buchenwaldu i Sachsenhausen, częściowo przez Gross–Rosen, przybyło do Bergen–Belsen. Ze wszystkich stron tysiącami przybywali dalsi więźniowie. Wszyscy, którym udało się przeżyć te marsze, dotarli do Bergen–Belsen resztkami sił, w stanie kompletnego wyczerpania. Nie poczyniono żadnych kroków, aby stworzyć im jakieś minimalne warunki do życia. Nie było żadnych pomieszczeń, urządzeń sanitarnych ani pożywienia. Pozostawiono ich w obozie pod gołym niebem, często nawet bez wody. Ludzie masowo umierali; wybuchały epidemie. Nie nadążano już nawet z wrzucaniem zwłok do zbiorowych grobów, które były ciągle otwarte. Granica między życiem i śmiercią została zatarta. Nasz obóz jednak nadal pozostał całkowicie odizolowany od innych, tylko zmniejszono jego teren. Pozostało nas 300–400 osób. Liczyliśmy już teraz nie dni, ale godziny do naszego wyzwolenia albo do śmierci. Wiedzieliśmy, że alianci zbliżają się do obozu. Leżeliśmy całymi dniami na pryczach, często ogarniała nas apatia i obojętność. Arie zachorował. Na nodze, powyżej kolana, zrobiła mu się opuchlizna z ropą. Było to częste schorzenie w obozach koncentracyjnych, nazywane flegmoną. Opuchlizna ta ciągle rosła, aż lekarz uznał, że musi ją przeciąć, aby wyszła z niej ropa. Po różnych staraniach, pozwolono Ariego operować w ambulatorium, które było w sąsiednim obozie. Ojciec zaniósł go tam na plecach, a po kilku godzinach przyniósł z powrotem na rękach. Sam nie mógł uwierzyć, że jest jeszcze zdolny do takiego wysiłku. Arie był blady jak papier, ale nogę miał dobrze zabandażowaną. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że na tym sprawa się skończyła i Arie wkrótce wyzdrowieje. Tata co kilka dni nosił go na plecach do ambulatorium na zmianę opatrunku. Niemcy nie pozwalali, aby ktoś z nas towarzyszył ojcu. Staliśmy przy drutach kolczastych, patrzyliśmy, jak ojciec małymi kroczkami wolno posuwa się naprzód i w duchu prosiliśmy, aby starczyło mu sił. Arie trzymał go za szyję i dodawał mu otuchy. To samo działo się w drodze powrotnej. Baliśmy się, że obaj się przewrócą, ale właśnie wtedy wstępowały w ojca jakieś nadzwyczajne siły. Arie był zresztą tak wychudzony, że ważył chyba połowę tego, co normalnie. Dziwne, ale nie był przygnębiony. Wierzył, że wyzdrowieje. Robił nawet plany, że po wojnie napisze książkę pod tytułem Płonne nadzieje na temat naszego obozu. Raz powiedział mi, że tytułu nie jest pewien, ale całą treść ma już w głowie. Niestety, okazało się, że noga Ariego nie goi się i po chwilowym polepszeniu znowu zbiera się w niej ropa. Lekarstw żadnych nie dostawał, bo ich nie było. Zaczął tracić wiarę w swoje wyzdrowienie, mówił, że widocznie ma wspólników w niebie i oni wołają go do siebie. Próbowaliśmy dodawać mu otuchy, ale on stawał się coraz bardziej zadumany i poważny. Miesiąc po pierwszej operacji przyszła druga, ale i tę trzeba było po kilku tygodniach powtórzyć. Lekarz mówił, że to cud, że Arie jeszcze żyje i nie dostał zakażenia krwi. Jego wycieńczony organizm jakoś to wszystko wytrzymywał. Podczas wysokiej gorączki Arie wołał: „Mamo! Mamo!". Później gorączka mu przechodziła i następowały lepsze dni. Nasza sytuacja stawała się coraz bardziej tragiczna, bo zaopatrzenie obozu całkowicie się załamało. Tylko co kilka dni otrzymywaliśmy coś ciepłego do jedzenia. W końcu i to się przerwało. Rzucano nam przez bramę trochę surowej brukwi i rzepy, jak dla krów. Byliśmy obozem uprzywilejowanym, bo inne nie otrzymywały nawet tego. Nie było nam jednak dane doczekać wyzwolenia w Bergen–Belsen. Nawet w tej tragicznej sytuacji, w jakiej Niemcy się znaleźli, wierzyli, że przedstawiamy dla nich jakąś wartość i że trzeba tego skarbu, który w nas widzieli, strzec do ostatniej chwili. 10 kwietnia 1945 odbyła się nasza ewakuacja. O oznaczonej godzinie stanęliśmy koło bramy bez żadnych rzeczy, tylko z miskami do jedzenia. Przez cały dzień miałem dziwne uczucie, że stanie się coś strasznego. Na rozkaz esesmanów ustawiliśmy się w kolumnę, stojąc rodzinami. Wyprowadzono nas za bramę na główną drogę obozową. Tego, co tam widziałem, nie zapomnę nigdy w życiu. Co kilkanaście metrów leżały tam stosy nagich trupów. Każdy taki stos miał może 20–30 metrów długości, 6–8 metrów szerokości i 2–4 metry wysokości. Sama śmierć już na nas nie działała, byliśmy do niej przyzwyczajeni, ale czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy. Te twarze wykrzywione w jakimś konwulsyjnym wysiłku, te oczodoły ze szklanymi oczami, te pokręcone i splecione ze sobą ciała, leżące jedno na drugim — martwe, zhańbione resztki ludzkie. Mama prowadziła Luśkę i zakrywała jej oczy, a mnie prosiła, żebym nie patrzył. Tylko pierwszy stos trupów wywołał moje przerażenie. Następne, obok których przechodziliśmy, robiły na mnie wrażenie kamiennych pomników. Może to była moja samoobrona przed tym widokiem. Arie, wspierany przez ojca i przeze mnie, szedł w środku kolumny, kuśtykając na jednej nodze. Ojciec bał się go nosić, aby esesmani nie zauważyli, że jest chory, bo nie wiedzieliśmy, jak mogą zareagować. Arie powiedział mi: „Nie odwracaj głowy, patrz na te stosy trupów, Heniu, i zapamiętaj je dobrze, bo to jest ostateczne podsumowanie tej wojny i hitlerowskiej ideologii". Za ostatnim stosem czekały na nas ciężarówki, na które rozkazano nam wejść po drabinkach. Tu stało się coś strasznego. Arie, podpierany przez ojca, wchodził po tej drabince bardzo powoli, co zdenerwowało stojącego koło nas esesmana. Zaczął na niego krzyczeć. To jednak nie pomagało, bo Arie nie mógł wchodzić szybciej. Esesman stracił cierpliwość i kopnął go w chorą nogę. Arie krzyknął z bólu i spadł z drabinki na ziemię, gdzie rozwścieczony już esesman znów zaczął go kopać. Ojciec rzucił się przed Ariego, zasłaniając go własnym ciałem i tłumacząc, że Arie jest chory. W rezultacie sam dostał kilka kopniaków, okraszonych przekleństwami. Jacyś ludzie skoczyli Ariemu na pomoc i podnieśli go do auta, dokąd wciągnęły go czyjeś ręce. Ojcu też udało się podnieść i wskoczyć na górę po drabince. My staliśmy osłupiali. Wreszcie, ponaglani krzykami i przekleństwami esesmana, także się wgramoliliśmy. Nawet żona dziadka jakimś cudem zdołała to zrobić przy pomocy mamy. Zawieźli nas na stację kolejową w miasteczku Celle. Tam czekał na nas pociąg towarowy. My, ciocia Lida z dziećmi i żona dziadka, Regina — wsiedliśmy do tego samego wagonu. Ariego noszono na rękach. Nie wiedział, co się z nim dzieje. Nie było ciasno; każdy z nas mógł usiąść na podłodze, a nawet położyć się. Później do każdego z wagonów wrzucono rzepy i karpiele, wstawiono dwa wiadra z wodą i dwa wiadra na odchody. Powiedziano nam, że po drodze dostaniemy jedzenie. Mama i ojciec opiekowali się Ariem. Luśka cicho popłakiwała, tuląc się do mnie. Ja czułem się tak, jakby to mnie pobili. Niektórzy w wagonie żałowali, że nie pozostawiono nas w Bergen–Belsen i nie dano nam spokojnie umrzeć. Nie byliśmy już nawet głodni, tylko bardzo słabi. Mieliśmy wewnętrzne przekonanie, że Niemcy nie chcą nas wysłać na śmierć, bo gdyby chcieli, to zostawiliby nas w Bergen– Belsen. Patrzyłem, jak rodzice przykładają mokre kompresy Ariemu i odetchnąłem z ulgą, gdy spokojnie zasnął. Przez sen jednak znów zaczął bredzić. Wreszcie zasunięto drzwi i pociąg ruszył. Nie wiedzieliśmy, dokąd nas zawiezie, ale nasz nagły odjazd z Bergen–Belsen można porównać do próby ratowania się z tonącego okrętu. Od stycznia do połowy kwietnia 1945 zmarło w Bergen–Belsen około 35 tysięcy ludzi. W samym tylko marcu zmarło ponad 18 tysięcy więźniów. Obóz Bergen– Belsen został wyzwolony przez Anglików 15 kwietnia 1945. Było tam wtedy 60 tysięcy więźniów — żywych trupów, chorych i konających. Wojsko angielskie było bezradne wobec tej katastrofy. Pomimo wysiłków, więźniowie nadal masowo umierali. Mam ciągle przed oczami stosy trupów na głównej drodze obozowej w Bergen– Belsen, a nocami słyszę jęki Ariego, które zmieniają się w cichy szloch. Tröbitz Przez całą wojnę miałem jedno wielkie pragnienie: pozostać przy życiu. Starałem się nie dopuszczać do siebie myśli, że może być inaczej. Nie nawiedzały mnie też wątpliwości, czy w ogóle warto żyć w tak nieludzkich warunkach. Ja chciałem żyć, niezależnie od warunków, w jakich się znalazłem. Ale pierwszego dnia naszej ewakuacji z Bergen–Belsen przeszedłem duchowy kryzys. Coś się we mnie załamało. Dotychczas wydawało mi się, że życie jest tak cennym skarbem, że leży poza wszelką miarą jakiejkolwiek wartości. Widocznie jednak w każdym człowieku istnieje granica wartości życia. Poczułem, że szybko zbliżam się do takiej granicy. Zacząłem się bać, że i ja mogę nagle stanąć przed pytaniem, czy warto żyć. Rozejrzałem się dookoła. W naszym wagonie panował półmrok. Na dwóch ścianach były wąskie okienka, które dawały nieco światła, ale zbyt mało, by oświetlić cały wagon. Wszyscy leżeli na podłodze, przytuleni do siebie. Nie słychać było żadnych rozmów. Nawet dzieci nie płakały. Żona dziadka, Regina, najstarsza osoba w wagonie, pozostawała obojętna na to, co działo się wokół. Bezustannie patrzyła w sufit i nie zmieniała wyrazu twarzy, która przypominała maskę. Arie jęczał. Przysunąłem się do niego i próbowałem z nim rozmawiać, ale on nie odpowiadał. Mama przykładała mu na czoło mokry kompres. Ktoś dał jej w tym celu koszulę, bo miał dodatkową. Od czasu do czasu Arie mamrotał jakieś słowa, ale pozostawał półprzytomny. Równomierny stukot kół spowodował, że wkrótce wszyscy w wagonie zasnęli. Ja czuwałem przy Ariern. Coś zmuszało mnie, abym wsłuchiwał się w jego jęki. Chyba już wtedy nawiedziła mnie myśl, że dzieje się tak dlatego, abym tego jęku nigdy nie zapomniał. Późnym wieczorem pociąg zatrzymał się na jakiejś małej stacji. Otworzono z zewnątrz drzwi wagonu i każdy z nas dostał dwie kromki chleba i gorącą, dość gęstą zupę — prawdziwy skarb, bo już kilka dni nie mieliśmy nic gorącego w ustach. Uznaliśmy, że ktoś dba, abyśmy pozostali przy życiu. Tata powiedział to Reginie, by ją trochę pocieszyć, ale ona odparła sceptycznie, że nawet jeżeli komuś zależy na naszym przeżyciu, to szanse, że się uda, są bardzo nikłe. Ktoś inny uważał, że ta zupa jeszcze o niczym nie świadczy, bo Niemcy, ze swoją pedantyczną biurokracją, mogą nas też wieźć na miejsce zagłady. Ktoś zarzucił mu, że jest pesymistą i widzi wszystko w czarnych barwach, ale on odpowiedział, że jeśli myśli się realistycznie, to jest się pesymistą. Po tej zupie z chlebem wszyscy w wagonie jakby wrócili do życia. Pociąg ruszył i ze wszystkich stron słychać było rozmowy, a nawet śmiech. Zapadła noc i znów zapanowała cisza. Wszyscy zasnęli i ja też. Kilka razy budziłem się, bo Arie krzyczał: „Mamo! Mamo!". Moja mama uspokajała go. Rano obudziłem się; poczułem, że pociąg stoi. W wagonie było szaro. Popatrzyłem na Ariego. Uśmiechał się do mnie, zupełnie przytomny. Chciałem coś powiedzieć, ale on położył mi palec na ustach i szepnął: „Nie wolno ich budzić, bo sen dodaje im sił". Leżeliśmy w milczeniu obok siebie i patrzyliśmy sobie w oczy. Obaj byliśmy wzruszeni. Kilka godzin wcześniej wydawało mi się, że Arie umiera. Poczułem, że łzy spływają mi po policzkach. Widocznie zrozumiał, że on jest ich przyczyną, bo zaczął mi je ocierać ręką i cały czas się do mnie uśmiechał. Jego uśmiech wlewał we mnie nową energię życia. Nagle usłyszeliśmy głosy z zewnątrz. Drzwi zostały odsunięte i jakiś żołnierz powiedział, że możemy wyjść, ale nie wolno nam oddalać się od pociągu więcej niż pięć metrów. Arie, Regina i jeszcze kilka osób pozostało w wagonie. Ciocia Lida też nie chciała zejść, ale rodzice prawie siłą nakłonili ją do tego. Ja chciałem zostać przy Ariern, ale on prosił, żebym zrobił to dla niego i zszedł z innymi. Mama, Luśka i ojciec stali koło wagonu z zamkniętymi oczami i wdychali świeże powietrze. Z obu stron pociągu pilnowało nas kilku esesmanów z karabinami. Staliśmy w polu, wokół nas unosiła się lekka mgła. Było nam zimno, chociaż prawie każdy nosił po dwie koszule i sweter. Byliśmy też bardzo głodni. Jakiś optymista powiedział, że to dobry znak, iż głód do nas wrócił. Ludzie wchodzili między wagony i wypróżniali się. Wylano też wiadra z kałem. Stojący koło mnie młody, może 22–letni esesman zaklął głośno: „Donnerwetter!" i krzyknął: „Stinkende Juden!" (Śmierdzący Żydzi!). Niemal w tym samym momencie jakiejś pani upadła laska i mój ojciec pochylił się, by ją podnieść. Niemiec zauważył na jego ręce zegarek i krzyknął: „Gib her die Uhr!" (Dawaj ten zegarek!). Ojciec na moment się zawahał i kosztowało go to kopniaki. Zdjął zegarek i oddał go esesmanowi, który nadal go kopał. Stałem przy ojcu i wszystko we mnie drżało. Czułem się za niego strasznie poniżony — że musiał wykonać rozkaz Niemca i nie mógł się bronić przed takim chudym wymoczkiem. W normalnych czasach ojciec zgniótłby go jedną ręką. Teraz w ciągu dwóch dni został dwa razy skopany. Gdy bronił Ariego, byłem z niego bardzo dumny, a teraz czułem się tak, jakby ktoś napluł mi w twarz. Po chwili wszystko było jak przedtem. Ludzie chodzili wzdłuż wagonów lub stali i rozglądali się wokoło. Myślałem o tym zegarku — marki Longines z dużym, czarnym cyferblatem. Wiedziałem, że ojciec bardzo go lubił. Dostał go w prezencie urodzinowym od dziadka; z tyłu wygrawerowane były słowa: „Kochanemu Leonowi — od ojca" i data. Była to cenna pamiątka; ostatni przedmiot zachowany z dawnych, lepszych czasów, dowód, że czasy te w ogóle kiedyś, w dalekiej przeszłości, istniały. Okazało się, że stoimy już kilka godzin, ponieważ równoległy tor, którym jechały pociągi w przeciwnym kierunku, został zbombardowany gdzieś przed nami. Musimy czekać, bo transporty wojskowe jadą po tym drugim torze, w tym samym kierunku co my i później wchodzą na nasz tor. Widziałem taki transport, jak przejechał koło nas — platformy z czołgami i armatami przykryte brezentem i wagony z wojskiem; długi pociąg z dwiema lokomotywami. Usiedliśmy przy torach i z przyjemnością wdychaliśmy świeże powietrze. Z drugiej strony pociągu był las i dochodził stamtąd dawno zapomniany zapach drzew. Tata wrócił do wagonu i przysunął Ariego do drzwi. „Jak się czujesz? — spytałem go. — Dużo lepiej" — odpowiedział i podniósł się na łokciu. Był strasznie wychudzony, wszystko na nim wisiało. Wysunął głowę na zewnątrz wagonu i z ciekawością rozglądał się wokoło. Widziałem, że od czasu do czasu bardzo go boli, bo wykrzywiał twarz i wydawał z siebie zduszony jęk. Wkrótce rozeszła się wiadomość, że czekamy jeszcze na dwa wojskowe pociągi. Nasz lagerältester został wezwany do komendanta transportu, oficera SS, który kazał mu rozdzielić jedzenie. Każdy z nas znów otrzymał dwa kawałki chleba i gorącą herbatę. Jedzenie roznoszono od wagonu do wagonu, bo wielu ludzi nie miało już sił stać w kolejce. Wreszcie transporty wojskowe, na które czekaliśmy, przejechały. Wróciliśmy do wagonów, drzwi zostały zamknięte i pociąg ruszył w dalszą drogę. Zaczęliśmy kroić rzepy, które otrzymaliśmy na początku naszej podroży. Każdy dostał tylko jeden gruby plaster, bo postanowiliśmy oszczędzać te resztki jedzenia. Po dwóch godzinach pociąg znowu stanął; po jakimś czasie przetaczany był to w jedną, to w drugą stronę. Nie mieliśmy pojęcia, gdzie jesteśmy i dokąd jedziemy. Jedni uważali, że Niemcy wysyłają nas na wymianę, inni — że chcą wykorzystać resztki naszych sił w jakiejś fabryce zbrojeniowej. Ale nikt już nie mówił, że jedziemy na śmierć. Spytałem Reginę, co o tym sądzi. Odpowiedziała mi, że nie wie, dokąd jadą inni, ale ona jedzie do Pana Boga. Powiedziała to z taką powagą i pewnością siebie, że aż się wzdrygnąłem. Chciałem też zapytać Ariego, ale powstrzymałem się, bo zabrakło mi odwagi. Po kilku godzinach jazdy, postoju i manewrowania, pociąg wjechał na jakąś stację. Otworzono drzwi i pozwolono nam wyjść z wagonów. Znów otrzymaliśmy gorącą zupę i po kawałku chleba. Cieszyliśmy się każdym kęsem i łykiem. Podczas jedzenia zachowywaliśmy się tak, jak ludzie, którzy odprawiają w ciszy i skupieniu jakiś święty obrządek. Na tej stacji rozeszła się wiadomość: „Jedziemy do Theresienstadt". Ktoś podsłuchał rozmowę komendanta naszego transportu z urzędnikiem kolejowym na stacji. Nie zrobiło to na nas większego wrażenia, bo nie wiedzieliśmy, czy to dobrze, czy źle. Jedynie ci, co mieli nadzieję, że jedziemy na wymianę, byli bardzo rozczarowani. Pociąg znów ruszył, ale — ku naszemu zdumieniu — jechaliśmy teraz w odwrotnym kierunku. Nazajutrz okazało się, że tory kolejowe zostały zbombardowane i musimy jechać inną, okrężną drogą. Rano pociąg stanął w lesie i pozwolono nam wyjść. Tata wziął Ariego na plecy i wszyscy razem zeszliśmy z wagonu. Nigdy wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, że świeże powietrze może człowiekowi przynieść tyle zadowolenia. Arie mrużył oczy i długo nie mógł przyzwyczaić się do światła dziennego. Ze zdumieniem rozglądał się wokoło, tak jakby pierwszy raz w życiu widział las, ludzi i pociąg. „Tutaj jest pięknie" — powiedział. Jeszcze zanim zdążył dokończyć to zdanie, zobaczyłem nagle, że ludzie wzdłuż pociągu rzucają się na ziemię. Nie rozumiałem, co się stało, ale tata pchnął mnie na ziemię, krzycząc: „Samoloty!". W tej samej chwili bardzo nisko przeleciał nad nami, strzelając, samolot myśliwski, który na skrzydłach miał czerwone gwiazdy. Stoczyłem się z nasypu kolejowego i wpadłem w jakiś dół. Ktoś skoczył i przykrył mnie swym ciałem. Po chwili znów dała się słyszeć seria wystrzałów, przypominająca terkotanie jakiejś zabawki. Samolot, z głośnym szumem i warkotem silnika, przeleciał nisko nad nami, a tuż za nim drugi. Byłem całkiem przygnieciony do ziemi i nie mogłem się ruszać. Było mi bardzo ciężko, bałem się, że stracę oddech. Nagle ten, co leżał na mnie, zaczął się trząść, widocznie ze strachu, bo cichym głosem wymamrotał: „Jezus, Maria, helft mir" (pomóżcie mi). Leżeliśmy tak dłuższą chwilę i pod koniec już ledwo oddychałem. Wreszcie ktoś obok nas krzyknął: „Alles vorüber!" (Wszystko przeszło!) i Niemiec podniósł się, a ja za nim. Popatrzyłem na niego, jak strzepuje rękawy swojego munduru i natychmiast go poznałem. Był to ten sam esesman, który dzień wcześniej zabrał zegarek mojemu ojcu i skopał go. Popatrzył na mnie i jakby dodając sobie otuchy warknął: „verfluchte Scheiße!". Przekleństwa były widocznie jego normalną mową, ale w chwili niebezpieczeństwa trząsł się ze strachu i wołał o pomoc do Boga. Aż do tej chwili czułem upokorzenie i ból po tym, co na moich oczach spotkało ojca ze strony tego Niemca. Teraz przypomniały mi się nagle słowa mojego kolegi Jankla z Wieliczki, gdy jakiś mały chłopak czymś mnie obraził. Jankiel powiedział mi wtedy: „Co? Na takiego małego gówniarza się obrażasz?". Popatrzyłem drwiąco na esesmana, który patrząc w niebo jeszcze raz zaklął i szybkim krokiem oddalił się. Od tej chwili odczuwałem coś w rodzaju triumfu, bo ten esesman trząsł się ze strachu, a ja nie. Tego dnia prawie nie jechaliśmy. Pociąg stawał na długie godziny lub był przetaczany tam i z powrotem. Dostaliśmy znów po dwa kawałki chleba i herbatę. Potem jedliśmy brukiew i rzepy, mieląc każdy kęs w ustach, tak jak to robią krowy. Wielu zachorowało na dyzenterię. Wszystkie wagony śmierdziały kałem. Byliśmy kompletnie zawszeni. Wszy gryzły nas też w obozie, ale tam jeszcze walczyliśmy z nimi i często udawało się nam je pokonać, a tu, w wagonach, całkowicie opanowały nasze ciała i ubrania. Każdy z nas nosił setki ich na sobie. W szwach mojej koszuli i pod kołnierzem widać było długie ich szeregi. Nasze wychudzone ciała były całe pogryzione. Gdy mieliśmy dłuższy postój, każdy, kto mógł, wychodził z wagonu i zajmował się tylko jednym — strząsaniem wszy. Potem przystępowano do ich pojedynczej likwidacji. Strzelały zgniatane pod paznokciami i zostawiały po sobie krew, naszą krew, którą wcześniej wyssały. Robiliśmy to codziennie, a one wciąż, masami, wracały do nas. Nie wiem, skąd się brały, nie mogły przecież tak szybko się rozmnażać i to w takich ilościach. Dziwne, ale do tych wszy też się przyzwyczailiśmy i nie czuliśmy nawet, że nas gryzą. Tata opiekował się Ariern, a mama Reginą, która stała się zupełnie apatyczna. Nie można było się myć, ale mama wycierała ją wilgotną szmatą. Ojciec robił to samo z Ariem. Wydawało się, że jest mu lepiej, ale był bardzo słaby i nie było mowy o chodzeniu. Flegmona całkowicie się odnowiła. Mój kuzyn Menek i jego siostra Tosia całymi dniami spali przytuleni do swojej matki. Tata polecił mi, abym często ich budził, bo mogą się już w ogóle nie obudzić. Ciocia Lida dawała swoim dzieciom codziennie po dwie kostki cukru, które zaoszczędziła z głodowych racji żywnościowych w obozie. Tego trzeciego dnia w naszym wagonie zmarły dwie osoby. Zasnęły i nie obudziły się więcej. Na jakiejś małej stacji kazano nam wynieść ich ciała i położyć na wozie–platformie, która tam stała. Z kilku innych wagonów też wyniesiono zmarłych. Nie robili oni już na nas żadnego wrażenia. Na tej stacji dużo ludzi czekało na pociąg, przeważnie żołnierze. Wśród nich było wielu bardzo młodych chłopców — prawie dzieci. Patrzyli na nas wytrzeszczonymi ze strachu oczami, nie rozumiejąc, kim jesteśmy. Otoczeni strażą SS, strasznie wychudzeni, w łachmanach, wyglądaliśmy jak żywe trupy, które powstały z grobów, ale zaraz do nich powrócą. Tego dnia też jeździliśmy tam i z powrotem, bo wiele torów kolejowych było zbombardowanych i naprawiano je w pośpiechu. Znów czekaliśmy, aż przejadą transporty wojskowe. Obiecano nam, że wieczorem dostaniemy gorącą zupę, ale okazało się, że na stacji, na której mieliśmy ją otrzymać, był pożar po bombardowaniu. Pomimo to starano się utrzymać nas przy życiu, bo rozdzielono małe kawałki chleba i trochę marmolady. Najwyraźniej nadal widziano w nas cenny towar, który w jakiś sposób może się przysłużyć niemieckiemu reżimowi. Pytaliśmy siebie samych: czyżby tam, dokąd jedziemy, w Theresienstadt, chciano wreszcie przeprowadzić wymianę? Może jest tam jakiś punkt zborny i zostaniemy oddani w ręce Czerwonego Krzyża? Może gdzieś na świecie ktoś jednak zlitował się nad nami? Na tej stacji zauważyliśmy, że oprócz pożaru coś jeszcze się dzieje, bo esesmani z naszego konwoju byli czymś bardzo podekscytowani. Wyglądało na to, że otrzymali jakieś ważne wiadomości ze zbliżającego się frontu. Nie wiedzieliśmy jednak, o co chodzi. Następnego dnia nad ranem wjechaliśmy na dużą stację kolejową. Drzwi wagonów zostały otwarte i naszym oczom ukazał się dziwny widok. Było tam kilka peronów, wszystkie zapchane ludźmi, mimo wczesnej godziny. Prawie każdy z nich miał plecak albo jakiś tobołek. Niektórzy dźwigali tekturowe pudła obwiązane sznurkami lub stare obdrapane walizki. Wszyscy byli biednie ubrani i przestraszeni, jakby chwilę przedtem spotkało ich coś bardzo złego albo przed czymś strasznym uciekali. Na jeden z peronów wjechał pociąg; wszyscy rzucili się do niego jak szarańcza. O porządku i zdyscyplinowaniu nie było mowy. Każdy walczył, by wejść do pociągu, jakby to miało zdecydować o życiu. Wpychali się do niego na siłę, ale tylko niewielu udało się dostać do środka, bo pociąg już przyjechał przepełniony. Przez okna wagonów widać było, że panuje tam duży ścisk. Nikt nie zważał na kobiety ani na dzieci. Ze wszystkich stron słychać było krzyki i przekleństwa. Po kilku minutach pociąg ruszył w kierunku, skąd przyjechaliśmy. Na peronie został tłum rozczarowanych ludzi. Na jednym z peronów stały grupki żołnierzy. Palili papierosy i prawie nie rozmawiali ze sobą. Robili wrażenie pogrążonych w swoich myślach. Nagle jeden z żołnierzy, który był wyraźnie pijany, bo zataczając się z ledwością utrzymywał równowagę, zaczął głośnym, zachrypniętym, pijackim głosem śpiewać hymn niemiecki: „Deutschland, Deutschland über Alles...". Inni, stojący razem z nim, zaczęli się śmiać, ale zaraz wzięli śpiewającego między siebie i zatkali mu usta. Patrzyliśmy na ten widok ze zdumieniem. A więc to są ci nadludzie, którzy chcieli zdobyć całą Europę? Na ich peron powoli wtoczył się pociąg, tym razem prawie pusty, ale z okien wychylali się inni żołnierze. Widocznie był to transport wojskowy. Wszyscy żołnierze weszli do niego; pociąg ruszył w tym kierunku, w którym i my mieliśmy jechać. Po jakimś czasie na stację znów wjechał pociąg osobowy i tłum momentalnie rzucił się do niego. Ludzie odpychali się, przewracali, a nawet tratowali leżących, aby tylko dostać się do środka. Każdy walczył bez litości, aby znaleźć się bliżej drzwi pociągu. Dzieci i paczki podawano przez okna. Jedni zrzucali drugich ze schodków wagonu i zajmowali ich miejsca. Jakaś starsza kobieta zemdlała, ale nikt się nią nie interesował i niewiele brakowało, by ją stratowano. Pociąg odjechał, zostawiając na peronie jeszcze więcej ludzi niż przedtem, bo ciągle dochodzili nowi. Czegoś podobnego jeszcze nie widzieliśmy. Patrzyliśmy na tych, którzy w panicznym strachu walczyli o miejsce w pociągu. Nie było nam ich żal, ale też ich nieszczęście nie napawało nas radością, przeciwnie — widzieliśmy w nich biednych ludzi, wobec których czuliśmy się wyżsi. Gdy na peronach trochę się uspokoiło, esesmani z konwoju zaczęli wydawać nam rozkazy. Zmarli zostali wyniesieni z wagonów, napełniono wiadra wodą; ale nasz pociąg nie ruszał. Drzwi wagonów były otwarte, lecz nie pozwolono nam wyjść. W pewnej chwili zauważyliśmy, że z budynku dworca wyszedł jakiś starszy mężczyzna w mundurze kolejarza i szybkim krokiem idzie w kierunku naszego pociągu. Komendant naszego konwoju wyszedł mu naprzeciw. W pośpiechu poprawił sobie czapkę z trupią główką i po jego szybkich krokach widać było, że jest zdenerwowany. On sam podobny był do tej czaszki i dlatego nasi ludzie dali mu przezwisko „Totenköpfchen" (Trupia Główka). Spotkali się koło naszego wagonu i rozpoczęli żywą dyskusję. Zrozumieliśmy, że kolejarz jest naczelnikiem stacji i stara się usprawiedliwić, dlaczego nie ma zupy, która miała tutaj na nas czekać. Tłumaczył, że miasto zostało zbombardowane i nie można było przygotować zupy; mieszkańcy tego miasta sami nie mieli dzisiaj co jeść. Nasz komendant krzyczał na niego i nie chciał przyjąć żadnych usprawiedliwień. Na koniec podszedł tak blisko kolejarza, że ich nosy niemal się dotykały i krzyknął mu w twarz: — Ich habe ein Befehl diese Leute lebendig ans Ziel zu bringen und nicht tot! (Ja mam rozkaz dowieźć tych ludzi do celu żywych, a nie martwych!). Kolejarz zrobił się czerwony na twarzy i zaczął trząść się ze wzburzenia, a „Totenköpfchen", nie odsuwając się od niego, zdążył jeszcze syknąć: — Ich mache Sie dafür persönlich verantwortlich, Herr Bahnvorsteher! (Ja czynię pana za to osobiście odpowiedzialnym, naczelniku stacji!). Nasz pociąg został przetoczony na boczny tor i tam pozwolono nam wyjść z wagonów. Czekaliśmy może dwie godziny i na peron wjechały wózki z kociołkami gorącej, dymiącej zupy. Nie była gęsta, ale pływały w niej kartofle, a nawet małe kawałki mięsa. Pamiętam to dokładnie, nigdy w życiu nie zapomnę smaku tej zupy. Wzmocniła nas nie tylko fizycznie, ale i duchowo. Zauważyłem, że teraz więcej ludzi wygramoliło się z wagonów i na wąskim peronie, przy którym stał nasz pociąg, zrobiło się ciasno. Niemcom trudno było nas upilnować, krzyczeli i wymachiwali karabinami. Na stację pozwolono iść tylko tym, którzy mieli przynieść wiadra z wodą do picia; i to też w towarzystwie esesmanów. W naszym wagonie zaczęto komentować słowa komendanta konwoju, że ma rozkaz dowieźć nas do celu żywych. Jedni twierdzili, że jest to niezbity dowód, iż nadal stanowimy dla Niemców jakąś wartość. Inni byli zdania, że słowa „Totenköpfchen" świadczą tylko o tym, że Niemcy mają wobec nas jakieś plany, ale nie wiadomo jakie. Wychudzony szkielet ludzki, leżący pod ścianą wagonu, podniósł się na łokciu i powoli, cedząc każde słowo, powiedział, że jeżeli chodzi o niego, to „Totenköpfchen" nie wykona rozkazu, bo on nie dojedzie żywy. Mówiąc to zaśmiał się szyderczo, jakby swoją zbliżającą się śmiercią spłatał komuś figla. Później nieraz dyskutowaliśmy z ojcem na jego temat i o tym, czy czuje się, że koniec życia się zbliża. Rzeczywiście, tego samego dnia ten człowiek zmarł. Mniej więcej o tej samej godzinie przyjaciel tego człowieka, który jechał w innym wagonie, ale często podczas postoju przychodził do nas, przekradł się pod wagonami i wymknął do lasu; może chciał dostać się do jakiejś wsi i prosić o jedzenie. W drodze powrotnej natknął się w lesie na esesmanów z naszego konwoju. Rozkazali mu stanąć, ale on zaczął uciekać między drzewami. Zastrzelili go. Ktoś powiedział, że ci dwaj przyjaciele umówili się, aby razem pójść na tamten świat. Postoje stawały się coraz dłuższe. Jechaliśmy przeważnie nocami, a w dzień staliśmy długie godziny. Wysoko nad nami przelatywały duże formacje bombowców angielskich i amerykańskich. Poznawaliśmy już te amerykańskie superfortece, majestatycznie sunące po niebie, pozostawiające po sobie długi ogon białego obłoku. Czwartego dnia nie dostaliśmy niczego do jedzenia. Jedliśmy tylko brukiew i surowe marchewki, które na jakiejś stacji wrzucono do wagonów. Zauważyłem, że coraz mniej ludzi wychodzi na postojach, a ci, którzy wychodzą, zachowują się i poruszają bardzo dziwnie, tak jakby pogrążeni byli w letargu. Stosunkowo najsilniejsze były dzieci i młodzi chłopcy, tacy jak ja. Niemcy z konwoju też stawali się coraz bardziej nerwowi i podnieceni. Przy byle okazji wybuchali krzykiem i przekleństwami. Arie ciągle zasypiał i musiałem go budzić. Był spokojny, ale miał bóle w nodze i nocami majaczył. Noga coraz bardziej mu puchła, flegmona się zaostrzała. W ogóle przez cały dzień zajmowałem się budzeniem Ariego, Menka i Tośki. Luśka trzymała się najlepiej z nas. Mama nie spuszczała z niej oka. Cały czas rozmawiała z nią przytłumionym głosem. Opowiadała jej, że zaraz przyjedziemy do jakiegoś domu i tam dostaniemy dobre jedzenie. Luśka miała już siedem lat. Często pokazywała palcem leżących ludzi i pytała mnie, czy oni żyją. Tej nocy obudziłem się, bo pociąg nagle stanął. Była bardzo jasna noc i trochę światła padało przez okienka do wagonu. Rozejrzałem się wokoło. Wszyscy spali, przytuleni do siebie. Było zimno. Na szczęście w wagonie były koce. Chciałem już schować głowę pod koc, gdy usłyszałem jakiś szmer przy ścianie. Popatrzyłem w tamtym kierunku i osłupiałem. Siedziała tam para — mąż i żona. On trzymał w ręce nóż i odkrajał nim grube plastry wędzonego boczku, który trzymał na kolanach. Był to duży kawał mięsa, co najmniej dwa kilogramy. Podał żonie jeden plaster i sam zaczął jeść drugi. Udając, że śpię, patrzyłem na nich spod przymkniętych powiek. Zastanawiałem się, czy nie podejść do nich i nie poprosić, aby i mnie dali plaster mięsa. Zaniechałem tego, bo bałem się, że obudzę innych i nie wiadomo, co się wtedy stanie. Jasne było, że jedli nocą, bo chcieli to przed nami ukryć. Nazajutrz rano na postoju opowiedziałem o tym ojcu. Wysłuchał mnie w milczeniu i zakazał mi o tym mówić, aby ktoś nie odebrał im tego mięsa siłą. „To jest ich — powiedział ojciec — i nikogo nie powinno obchodzić, jak ten boczek zdobyli." Cały piąty dzień staliśmy w jakiejś przecince leśnej, bo tory przed nami i za nami były uszkodzone. Nasza racja żywnościowa na cały dzień to dwa kawałki chleba i herbata. W tym dniu skończyły się też brukiew i marchewki. Niektórzy prosili, aby pozwolono im iść do lasu czy na wieś, ale Niemcy nie chcieli się zgodzić. Oni nie byli głodni, bo wieźli dla siebie dość jedzenia. Nasz głód i powolne konanie nie robiły na nich żadnego wrażenia. Codziennie rano powtarzali, że za oddalenie się od pociągu grozi kara śmierci. Leżeliśmy w wagonach prawie cały dzień. Kilka razy słyszeliśmy bombardowania. Czasem przelatywały też samoloty myśliwskie, ale nas nie ostrzeliwały. Ja spałem mniej niż inni, bo wydawało mi się, że muszę uważać na Ariego, który często prosił mnie o wodę. Tego dnia mniej budziłem Menka i Tośkę, bo i tak od razu na nowo zasypiali. Ciocia Lida spała prawie cały czas. Był ładny wiosenny dzień. W południe zszedłem z wagonu, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Las był tylko kilka metrów od naszego pociągu. Grube poszycie z mchu wyglądało jak bajkowy kobierzec. Miałem wielką ochotę położyć się na tym mchu i patrzeć na wierzchołki drzew. Nagle ktoś położył mi rękę na ramieniu. Przede mną stał Poldek Fiszelberg, kuzyn Menka. Był z rodzicami i siostrą razem z nami w obozie w Bergen–Belsen i zaprzyjaźniliśmy się. Oni też mieli jakieś zagraniczne papiery. Teraz byli o kilka wagonów od nas. Poldek był ode mnie może o rok starszy. Był jeszcze chudszy niż ja, ale bardzo żwawy; zawsze miał coś do powiedzenia. Zaproponował mi, abyśmy obaj zdobyli trochę jedzenia — wymknęli się do lasu i poszli do którejś z pobliskich wsi. Słyszał, jak esesmani mówili, że pociąg będzie tu stał na pewno aż do jutrzejszego wieczoru, a może i dłużej, aż naprawią tory. Poldek pochodził z Katowic i mówił po niemiecku tak jak Niemiec. Cały dzień podsłuchiwał rozmowy esesmanów z naszego konwoju. Powiedział mi, że jeśli tego nie zrobimy, to nasi rodzice umrą z głodu. Odpowiedziałem, że ten plan jest bardzo niebezpieczny i możemy obaj stracić życie, tak jak ten wczoraj. Poldek jednak przekonywał mnie, że to jedyna szansa, abyśmy uratowali życie naszych rodziców i nasze. Jego rodzice byli już tak słabi, że nie mogli zejść z wagonu. — Dlaczego nie idziesz sam? — spytałem. — Bo trzeba się bardzo strzec Niemców, a dwie pary oczu są lepsze niż jedna — odpowiedział spokojnie. Uważał, że we dwójkę na pewno nam się uda. Słyszał, że niektórzy z naszego transportu już przekradli się do wsi i przynieśli stamtąd jedzenie. — Może mieli za to jedzenie czym zapłacić, na przykład brylantami i złotem? A my co mamy, brudne portki? — próbowałem oponować. — Nie bój się — odpowiedział Poldek. — Jak już będziemy we wsi, to coś wykombinujemy. Nie mogłem się zdecydować. Powiedziałem, że muszę się zastanowić i jutro rano dam mu odpowiedź. Myślałem o tym cały dzień, rozważając naszą sytuację. Wszyscy mówili, że front musi być już blisko, skoro pociąg jeździ tam i z powrotem, a wczoraj na stacji kolejowej wyraźnie było widać, że ludzie uciekają w popłochu, tak jakby niebezpieczeństwo było już o krok. Dlaczego więc mam narażać życie? Z drugiej strony widziałem w wyobraźni, jak przynoszę chleb i masło, tak jak wtedy w getcie w Tarnowie. Dlaczego nie mógłbym i teraz zaryzykować? Moja mama też już coraz rzadziej schodzi z wagonu. Czy wolno mi nie wykorzystać szansy, aby jej pomóc? A może kilka kawałków chleba, jakie uda mi się przynieść, wzmocni Ariego, który jest w najgorszym stanie z nas wszystkich. A co będzie ze mną? Jeszcze na razie jako tako się trzymam, ale jestem niesamowicie głodny. Głód sprawia mi coraz większy ból. Ciągle powracałem do tych samych myśli. Nagle przyszło mi do głowy, że pomimo wszystko nie wolno mi samemu o tym decydować, bo moje życie nie należy tylko do mnie, lecz także do moich rodziców. Pomyślałem, w jakiej będą rozpaczy, gdy stanie mi się coś złego. Późno w nocy, głodny, zziębnięty i gryziony przez wszy, zdecydowałem, że nie wolno mi tego robić. „Jak Poldek chce, to niech idzie sam lub znajdzie sobie innego towarzysza" — pomyślałem i przytuliłem się do mego ojca jak kot. Nazajutrz rano przyszedł Poldek i przyniósł nowe wiadomości. Prawie cała obsada konwoju spała we wsi i jeszcze nie wróciła. Z obu stron pociągu pilnowało nas tylko po dwóch esesmanów. Gdy się odwrócą, można łatwo skoczyć do lasu. Jeszcze wczoraj Poldek słyszał, jak jeden Niemiec tłumaczył drugiemu, gdzie znajdują się te wsie. — Idzie się prosto na ten leśny pagórek, a stamtąd widać już koniec lasu. Zaraz za nim jest jedna wieś, a na prawo od niej druga. Niemiec mówił, że idzie się przez las 25–30 minut. Jest to dla nas wyjątkowa okazja. Więc co mówisz? — spytał nalegającym tonem. Otworzyłem usta, by powiedzieć, że postanowiłem nie iść, ale w tym momencie usłyszałem swój głos: — Dobra, idziemy! Sam byłem zdziwiony, bo wypowiedziałem to bez własnej woli, kierowany jakimś nagłym instynktem. Poldek poklepał mnie z radością po ramieniu: — Wiedziałem, że nie jesteś tchórzem. A widząc moje nagłe zakłopotanie, popatrzył mi w oczy i spytał, co mi jest. — Nie jestem taki pewien, czy nie jestem tchórzem — odpowiedziałem. Popatrzył na mnie z powagą: — Nie bój się, tam na górze jest ktoś, kto będzie nas strzegł. Dziwne, ale ja też miałem w tej chwili podobne uczucie. Postanowiliśmy nie tracić czasu i zaraz wykraść się z transportu. Przed pociągiem, z tej strony, gdzie były otwarte drzwi wagonów, kręciło się i siedziało na kamieniach dużo ludzi. Stąd bardzo łatwo było dostać się do lasu. Ale my musieliśmy iść w drugą stronę. Wróciliśmy do naszych wagonów i powiedzieliśmy rodzicom, że idziemy oglądać lokomotywę. Zaraz potem znów się spotkaliśmy, wśliznęliśmy się pod wagon i natychmiast przylgnęliśmy do ziemi. Kalka metrów od nas stało i rozmawiało ze sobą dwóch esesmanów. Leżeliśmy dłuższą chwilę, ale oni się nie ruszali. Poldek dał mi znak, abyśmy wyczołgali się z powrotem, ale w tej samej chwili esesmani zaczęli się od nas oddalać. Wysunąłem się spod wagonu i zacząłem szybko przesuwać się na łokciach i kolanach w kierunku lasu, nie spuszczając Niemców z oka. Po chwili byłem wśród drzew. Serce waliło mi jak młotem, nie z wysiłku, lecz z podniecenia. Poldek odczekał chwilę i zrobił to samo. Wokół nas panowała cisza. Zaczęliśmy powoli wchodzić na leśny pagórek. Moje zmysły były niesamowicie wyostrzone, zapach lasu odurzał mnie. Wkrótce, ciężko dysząc, znaleźliśmy się na szczycie pagórka, który okazał się wyższy niż ocenialiśmy z pociągu. Zaczęliśmy schodzić na drugą stronę, w dali widać było koniec lasu. Łamaliśmy cicho gałęzie i opieraliśmy je o drzewa jako znaki, bo baliśmy się, że w drodze powrotnej możemy zabłądzić. Las stawał się coraz gęstszy. Szliśmy powoli i w milczeniu, stąpając ostrożnie, aby nie było słychać naszych kroków. Cały czas rozglądaliśmy się wokoło. Czasem stawaliśmy i patrzyliśmy na otaczające nas drzewa. Nie znaliśmy ich nazw, bo nie mieliśmy kiedy ich poznać, ale podziwialiśmy ich piękno. W całej naturze lasu było coś majestatycznego, panowała tu harmonia, porządek i spokój. Trudno było mi uwierzyć, że tak nagle znaleźliśmy się wśród bogactwa jasności, cienia i zieleni. Zacząłem wsłuchiwać się w las. Wydawało mi się, że drzewa rozmawiają ze sobą. Poldek strofował mnie: „Ty idziesz jakbyś śnił na jawie, opamiętaj się! Nie jesteśmy na spacerze". Szedł przede mną ostrożnie jak kot i ciągle się odwracał, żeby mnie przynaglać. Nagle Poldek ścisnął moje ramię. Obaj gwałtownie się zatrzymaliśmy. Przed nami słychać było głosy i śmiech. Rzuciliśmy się na ziemię, wtuliliśmy głowy w mech. Czekaliśmy, aż głosy umilkły. Zaczęliśmy ostrożnie czołgać się do przodu. Po kilkunastu metrach okazało się, że leżymy przed dobrze zamaskowanym zieloną siatką pojazdem wojskowym, stojącym na dużych kołach z grubymi oponami. Był to rodzaj dużej przyczepy do samochodu. Panowała cisza. Ciekawość zwyciężyła i wczołgaliśmy się pod siatkę. Las w tym miejscu miał wysokie poszycie, tak że zupełnie w nim zniknęliśmy. Zatrzymaliśmy się dopiero przy ścianie przyczepy. Były tam dwa okna. Poldek ukląkł, podparł się łokciami. Dał mi znak i stanąłem mu na plecach. Powoli podnosząc się dosięgnąłem okna. To, co zobaczyłem w środku, zaparło mi dech — naprzeciwko mnie, wzdłuż całej ściany, wisiały na hakach kawały mięsa, niektóre surowe, inne wędzone. Z prawej strony był piec, a na środku długi stół. Na nim też leżało mięso i pokrojone jarzyny. Pod hakami z mięsem wisiały siatki z bochenkami chleba i stały dwa taborety. Nikogo tam nie było. Mogłem z łatwością wejść przez okno, wziąć kawał mięsa czy bochenki chleba i podać je przez okno Poldkowi. Wybrałem już nawet w myślach odpowiedni kawał mięsa — taki, który zdołałbym unieść. Zszedłem z pleców Poldka i szeptem powiedziałem mu, co widziałem w środku i że za chwilę podam mu te skarby. Skinął głową na znak zgody, a ja znów wszedłem mu na plecy. Nie myślałem o niebezpieczeństwie; byłem skoncentrowany na tym, aby jak najlepiej i jak najszybciej wykonać zadanie. Zacząłem ostrożnie i bezszelestnie wspinać się na okno. Już miałem przełożyć nogę przez parapet, gdy okazało się, że jest sparaliżowana. Ponowiłem próbę, ale straciłem równowagę i spadłem na Poldka. Przewróciliśmy się na ziemię. To nas uratowało, bo w tym samym momencie dwóch niemieckich żołnierzy weszło do kuchni żywo ze sobą rozmawiając. Spadając zdążyłem ich jeszcze zauważyć, ale oni mnie nie. Widocznie siedzieli dotychczas cicho z drugiej strony kuchni. Byliśmy tak przestraszeni, że leżeliśmy kilka minut bez ruchu, z nosami wciśniętymi w ziemię. Z pojazdu dochodziły do nas głosy i śmiechy. Wyczołgaliśmy się ostrożnie spod siatki i dopiero w dużej odległości, zasłonięci drzewami, podnieśliśmy się. Chyłkiem przekradając się od drzewa do drzewa, obeszliśmy dużym półkolem tę kuchnię. Obawialiśmy się, że możemy się natknąć na jednostkę wojskową, do której ona należała. Las wokół nas był jednak pusty i niebawem znaleźliśmy się na jego krańcu. Przed nami rozciągały się uprawne pola. Niektóre wyglądały, jakby dopiero co były zaorane. Niedaleko od nas stały domki z czerwonymi dachami. Wybraliśmy jedno z gospodarstw, strząsnęliśmy z naszych ubrań resztki ziemi i mchu i poszliśmy przez pola w jego kierunku. Staraliśmy się zachowywać normalnie, jakbyśmy byli niemieckimi chłopcami, ale nikogo nie spotkaliśmy po drodze. Poldek nakazał mi, abym w żadnym wypadku się nie odzywał, bo nawet jedno moje słowo może zdradzić, że nie jesteśmy Niemcami. Weszliśmy do ogródka przed domem i zapukaliśmy do drzwi. Po chwili na progu ukazała się młoda, tęga kobieta z małym dzieckiem na ręku. Popatrzyła na nas i spytała, kim jesteśmy. Poldek zrobił się nagle bardzo zawstydzony i zakłopotany; milcząc, przestępował z nogi na nogę. Wiedziałem, że udaje, bo nigdy tak się nie zachowywał. Nagle ktoś zawołał z wnętrza domu. Kobieta odwróciła się i krzyknęła, że już idzie, a nam dała znak, abyśmy szli za nią. Wprowadziła nas do dużej kuchni, gdzie siedział jakiś starszy mężczyzna. Widocznie to on ją wołał. Na nasz widok zrobił zdziwioną minę i pytająco popatrzył na kobietę, a ona na nas. Dopiero teraz Poldek wyjaśnił, że jesteśmy ewakuowani z Hannoveru, a pociąg nasz stoi niedaleko stąd. Jesteśmy bardzo głodni i szukamy czegoś do jedzenia. Kobieta popatrzyła na nas dobrodusznie i nagle zwróciła się do mnie z pytaniem, dlaczego jestem taki przestraszony. Poldek wybawił mnie z opresji, tłumacząc, że przeżyłem szok podczas bombardowania i jeszcze ciągle nie mogę się od niego uwolnić. Usiedliśmy przy stole i każdy z nas otrzymał od gospodyni duży talerz gorącej zupy, a do tego kawał świeżego, czarnego chleba. Stawiając przede mną talerz z zupą, kobieta pogłaskała mnie po głowie. Och, co to była za zupa! Nie mam słów, aby opisać tę rozkosz. Już zapomnieliśmy, że coś podobnego istnieje. Starszy pan i kobieta siedzieli naprzeciwko nas i patrzyli, jak jemy. W pewnej chwili on powiedział, że słyszał, iż w Hannoverze są bombardowania, ale nie wiedział, że panuje tam też głód. „Das ist eine Schweinerei" (To jest świństwo) — powiedział z przejęciem. Gdy skończyliśmy jeść, kobieta spytała, czy chcemy jeszcze trochę. Obaj natychmiast skinęliśmy głowami. Nasze talerze znów zostały napełnione. Byliśmy w raju! Tym razem staraliśmy się jeść wolniej i zachować dobre maniery, ale nie byliśmy w stanie ukryć zachłanności. Na koniec Poldek bardzo podziękował i wstaliśmy od stołu. Pierwszy raz od dawna czułem się cudownie syty. Nie byłem w stanie myśleć o niczym innym. Poldek wykazał większą przytomność umysłu. Zapytał, czy nie moglibyśmy dostać jeszcze czegoś do jedzenia dla naszych rodziców, którzy są w pociągu. Kobieta powiedziała, że na polu są kartofle i pozwoliła nam napełnić nimi kieszenie. Dała też zapałki, żebyśmy mogli rozpalić ognisko i je upiec. Czułem wdzięczność dla tych ludzi. Zdawałem sobie sprawę, że gdyby wiedzieli, kim naprawdę jesteśmy, to prawdopodobnie potraktowaliby nas inaczej, ale nie mogło to zmienić moich uczuć do nich. Poszliśmy na wskazane nam pole, na którym pracowały dwie kobiety. Z boku stały trzy worki z kartoflami. Patrzyłem na nie jak zahipnotyzowany. Znaleźć pół kartofla w zupie to było wielkie szczęście, a tu przed nami — całe ich worki! Poldek podszedł do jednej z kobiet i powiedział jej, że otrzymaliśmy pozwolenie od gospodarzy, aby wziąć trochę ziemniaków. Popatrzyła na nas podejrzliwym wzrokiem, ale już po chwili uśmiechnęła się i odpowiedziała: „Bitte sehr", wskazując na jeden z worków. Okazało się, że właścicielka stała w drzwiach i machała im ręką na znak aprobaty. Kobiety wróciły do pracy w polu, a my napełnialiśmy kieszenie kartoflami. Niestety, mało tam wchodziło, a każdy z nich to był skarb. Byłem bardzo podniecony, zapomniałem, że nie wolno mi nic mówić i krzyknąłem: „Poldek, ładuj pod koszulę!". Obie kobiety podbiegły do nas i jedna z nich ze zdumieniem zawołała po polsku: „Mój Boże! To wy jesteście Polacy?!". Tak się ucieszyły, że o mało nie zaczęły nas całować. Były to Polki wysłane na przymusowe roboty do Niemiec. Powiedziały nam, abyśmy wzięli jeszcze pół worka kartofli oprócz tego, co mamy w kieszeniach. Jeden z worków trochę opróżniły i pomogły Poldkowi wziąć go na plecy. On jednak zachwiał się i upadł na ziemię. Chciały jeszcze trochę opróżnić ten worek, żeby był lżejszy, ale ja powiedziałem, że spróbuję go wziąć. Po chwili znalazł się na moich plecach. Był bardzo ciężki, ale nie przewróciłem się. Poldek podtrzymywał mi go z tyłu. Bardzo wylewnie pożegnaliśmy się z Polkami. Jedna powiedziała: „Niech was Bóg prowadzi", a druga dodała: „i ma w swojej opiece". Obie zrobiły za nami znak krzyża w powietrzu i pomachały nam, tak jak się żegna bliskich ludzi. Miały łzy w oczach. Poszliśmy powoli w kierunku lasu. Rozpierały nas radość i duma. Teraz wszystko zależało od tego, czy uda nam się donieść worek do pociągu. Okazało się, że mnie pozostało więcej sił niż Poldkowi i nie musieliśmy się zmieniać. Sam byłem zdziwiony, skąd mam nagle tyle sił. Poldek jednak bardzo mi pomagał, podpierając worek z tyłu. Często przystawaliśmy, aby odpocząć. Worek robił się coraz cięższy, szliśmy coraz wolniej. Bolały mnie całe plecy; zaciskałem zęby i starałem się nie myśleć o bólu. Nie mogliśmy też być tacy ostrożni jak przedtem, bo trudno było nieść ciężki worek i ciągle rozglądać się wokoło. Obaj sapaliśmy z wysiłku. Nagle usłyszeliśmy głośny okrzyk: „Halt! Hände hoch!". Czułem, że serce przestaje mi bić. Worek z kartoflami spadł na ziemię, struchlałem ze strachu. Stanęliśmy z rękami podniesionymi do góry, nie widząc nikogo przed sobą. Nagle zza drzew wysunęły się dwie postacie w mundurach, z wymierzonymi w nas karabinami. Zbliżali się ostrożnie, jakby z naszej strony groziło im niebezpieczeństwo. Byli to esesmani z naszego konwoju. Zapytali, co mamy w worku. Poldek odpowiedział, że kartofle. Popatrzyli do środka i spojrzeli na nas groźnie. — To wy nie wiecie, że nie wolno kraść? — To nie kradzione. Otrzymaliśmy je w prezencie w gospodarstwie na wsi — odpowiedział Poldek zupełnie spokojnie. — Dlaczego wam to podarowali? — spytał esesman z ciekawością. — Zlitowali się nad nami. — Skąd umiesz tak dobrze po niemiecku? Poldek odpowiedział, że jest z Katowic i że to jego rodzimy język. — A na opuszczenie transportu też otrzymaliście pozwolenie? — spytał esesman z groźbą w głosie. — Nie — zaprzeczył z zakłopotaniem Poldek i zaraz dodał. — Ale byliśmy bardzo głodni. Esesman po zastanowieniu wysłał tego drugiego, aby zawiadomił komendanta, a nam rozkazał usiąść na ziemi. Nagle przyszło mi na myśl, że jeśli nie rozstrzelali nas na miejscu, to znaczy, iż mamy żyć. Wkrótce esesman wrócił i oznajmił, że komendant jest jeszcze na wsi i nie wiadomo, kiedy się pojawi. — Co z nimi robimy? — spytał ten pierwszy. Poczułem, że ważą się nasze losy — życie lub śmierć. W tej chwili Poldek szepnął mi: „Płacz!" i zacząłem udawać, że płaczę, bo byłem zbyt przestraszony, aby płakać naprawdę. Poldek też zaczął lamentować. Esesmani stali przed nami i chyba rozkoszowali się naszym płaczem, bo zaczęli się do siebie uśmiechać. Wreszcie ten pierwszy, który był starszy rangą, krzyknął: „Verschwindet!" (Znikajcie!). Nie trzeba nam było tego dwa razy powtarzać. Zerwaliśmy się na nogi i już mieliśmy biec, gdy esesman dodał: „Zusammen mit dem Sack!" (Razem z workiem!). Chwyciliśmy nasz skarb i zaczęliśmy z nim uciekać, ciągnąc go za sobą. Obejrzałem się z bojaźnią. Esesmani patrzyli na nas i śmiali się, jakby sprawili komuś figla. Ciągnęliśmy ten worek po ziemi może 50 metrów, aż stanęliśmy, ciężko dysząc. Odpoczęliśmy chwilę i Poldek pomógł mi wziąć go znów na plecy. Teraz wydawał mi się lżejszy. Poldek podtrzymywał go z tyłu i słyszałem jego przyspieszony z wysiłku oddech. — Cały czas się modliłem — powiedział po chwili. — Nic nie słyszałem. — Modliłem się w duchu, a na zewnątrz udawałem, że płaczę. — Dlaczego nie płakałeś naprawdę? — spytałem z ciekawością. — Bo jak stoi się przed śmiercią, to się już nie płacze. Wkrótce znaleźliśmy się blisko pociągu. Dwóch esesmanów zapalało sobie papierosy jakieś 20 metrów od nas. Po chwili zaczęli iść w naszym kierunku. Przylgnęliśmy do ziemi, trzymając worek między sobą. Teraz ja zacząłem się w duchu modlić. Przeszli i zaczęli się od nas oddalać. Chyłkiem wpadliśmy pod pociąg. Po chwili byliśmy już z drugiej strony. Nikt nie zwracał na nas uwagi, a my staraliśmy się ukryć nasze podniecenie. Niedaleko naszego wagonu natknęliśmy się na mojego ojca. Wyciągnął do mnie z radością ręce i krzyknął: „Gdzie byłeś tak długo?! Nie mogłem cię znaleźć!". Opuściłem przed nim worek na ziemię i otworzyłem go. Ojciec oniemiał z wrażenia. Powiedzieliśmy mu, skąd to mamy i co się nam przytrafiło po drodze. Potem dokonaliśmy podziału. Ojciec zdjął koszulę i wysypał na nią połowę zawartości worka. Było tego za dużo i nie można było zrobić tobołka, więc wziął trochę kartofli do kieszeni spodni i marynarki. Z reszty zrobił duży węzełek. Poldek otrzymał połowę ziemniaków w worku i szybko udał się z nim do swojego wagonu. Nasze kieszenie też były obładowane kartoflami. Czuliśmy się szczęśliwi i bogaci. Tego dnia szczęście nam sprzyjało. Ojciec znalazł przy torach jakąś zardzewiałą blaszankę. Okazało się, że była to kiedyś lampa od lokomotywy. Starym gwoździem i kamieniem zrobił w niej dziury i stwierdził, że będzie to tarka na kartofle oraz piecyk. Obraliśmy trochę ziemniaków i ojciec utarł je do dwóch misek z wodą. Potem zapalił pod blaszanką ogień i wkrótce mieliśmy dwie pełne miski gęstej zupy kartoflanej. Jedliśmy z nich wszyscy po kolei. W tym wagonie, oprócz naszej rodziny, pozostało już niewielu ludzi. Kilku zmarło, a niektórzy przeszli do innych wagonów, aby połączyć się z rodzinami lub znajomymi. Od tego dnia codziennie na postoju ojciec gotował kartoflankę, a ja mu w tym pomagałem. Wszyscy w naszym wagonie ją jedli i nieraz był to ich jedyny posiłek. W dzień już prawie nie jechaliśmy. Cały ruch kolejowy zamarł w obawie przed atakami lotniczymi, z powodu ciągłych bombardowań stacji kolejowych i torów. Przelatywały nad nami eskadry bombowców i myśliwce, ale nasz pociąg nie był atakowany. Na stacjach panował coraz większy chaos i bezhołowie. Posiłki już na nas nie czekały. Te kartoflanki ratowały nam życie. Niestety, Arie znów dostał wysokiej gorączki i na długie godziny tracił przytomność. Przyszedł do niego lekarz, który był z nami w obozie i opiekował się Ariern. Zbadał go i stwierdził, że odnowiła mu się flegmona i nic na to nie można poradzić. Trzeba czekać, aż gdzieś dojedziemy. Nie było żadnych lekarstw, aby mu pomóc. Należało przykładać mu mokre kompresy na czoło i całe ciało. To jednak nie pomagało, gorączka nie spadała. W nocy mama na zmianę z tatą czuwali przy nim. Zmieniali mu kompresy i głaskali po głowie, ale Arie nie odzyskiwał przytomności. Widać było, że ma silne bóle. Przez następne dni byliśmy zajęci tylko Ariem i gotowaniem zupy. Pociąg jeździł tam i z powrotem, nie mogąc wydostać się z kleszczy wojsk alianckich. Z jednej strony zbliżali się Rosjanie, a z drugiej wojska amerykańskie i angielskie. My byliśmy w środku i czekaliśmy na wyzwolenie, które nie nadchodziło. Przejeżdżaliśmy w przeciwnych kierunkach przez te same stacje kolejowe i miejscowości. Ktoś powiedział, że nasz pociąg to widmo — znika i wciąż na nowo się pojawia. Czasem pociąg czekał, aż przejdą kolumny wojskowe. Stacje, przez które niedawno jechaliśmy, teraz już były zbombardowane. Jedzenia prawie nie otrzymywaliśmy. Nie wiem, z czego ludzie żyli. Coraz więcej osób umierało. Wielu leżało w gorączce i letargu. Nie wiedzieliśmy (a może tylko ja nie wiedziałem), że w wagonach wybuchł tyfus plamisty. Pewnej nocy, po dziesięciu dniach od chwili ewakuacji z Bergen–Belsen, pociąg stanął. Drzwi wagonów zostały odsunięte. Widocznie spodziewano się dłuższego postoju. Arie nagle odzyskał przytomność i zaczął coś mówić. Tato zapalił zapałkę. Zbliżyłem się do Ariego, bo mnie wołał. Na jego twarzy nie widać było teraz cierpienia. Wziął mnie za rękę i ścisnął ją mocno. Zbliżyłem ucho do jego ust, ale milczał. Tato pobiegł po lekarza. Ten zbadał Ariego i razem z ojcem wyszli z wagonu. Ja zostałem przy Ariem, trzymaliśmy się za ręce. Czułem, że po policzkach spływają mi łzy. Lekarz wyjaśnił ojcu, że Ariemu trzeba natychmiast zrobić operację, bo inaczej nie dożyje do rana. Jego stan jest krytyczny, ale operacja może dać mu szansę przeżycia. I tak, w środku nocy, przy świeczce, lekarz przeciął Ariemu ropień scyzorykiem. Zaraz na początku Arie stracił przytomność. Nie wiem, czy krzyczał, bo zatkałem sobie uszy i uciekłem z wagonu. Gdy wróciłem, natychmiast zasnąłem. Czułem jeszcze, jak ojciec przykrywa mnie kocem. Obudziły mnie krzyki. Z początku myślałem, że to ciągle sen. Nie byłem pewien, czy rzeczywiście się obudziłem. Wydawało mi się, że spałem tylko chwilę. Usiadłem i rozejrzałem się — przez rozsunięte drzwi wpadało światło wczesnego poranka. Musiałem więc spać kilka godzin. W wagonie wszyscy spali, Arie też. Koło niego spała moja mama z mokrą szmatą w ręku. Luśka obejmowała miskę do jedzenia i spała przytulona do mamy. Ciocia tuliła Menka i Tośkę. Żona dziadka cicho jęczała, jakby miała bóle lub zły sen. Ktoś z zewnątrz krzyczał: „Oni odchodzą! Oni odchodzą!". Wygramoliłem się z mojego legowiska i zszedłem z wagonu, owinięty kocem. Stało tam kilkoro ludzi i wskazywało gdzieś rękami. Popatrzyłem w tym kierunku i zobaczyłem esesmanów z naszego konwoju. Szli jeden za drugim wzdłuż toru, byli już dość daleko od naszego pociągu. Ich postacie stawały się coraz mniejsze, aż znikły w porannej mgle. Nagle nad nami usłyszeliśmy świst, za nim drugi, trzeci, czwarty. I cisza. Staliśmy jak osłupiali. Gdzieś z daleka słychać było odgłosy podobne do grzmotów. — Co to jest? — spytałem kogoś ze strachem. — Artyleria bije — odpowiedział i popatrzył w niebo. Po chwili świsty się powtórzyły i z bardzo daleka słychać było głuche grzmienie. — To są wybuchy — wyjaśnił mój sąsiad. — Walą już kilka godzin, nie słyszałeś? Coraz więcej ludzi wychodziło z wagonów. Przecierali oczy ze snu, nasłuchiwali i rozglądali się wokoło. Stali lub poruszali się bardzo wolno, niektórzy podpierali się nawzajem. Wyglądali jak upiory, które wyszły z lasu. Byliśmy sami. Zauważyłem, że blisko nas, na równoległym torze, stoi wagon towarowy. Podbiegłem do niego, bo pomyślałem, że może jest tam coś do jedzenia. Drzwi nie były całkiem zasunięte. Połowa wagonu była pusta, a w drugiej stały skrzynki ułożone jedna na drugiej, aż pod samą górę. Zbliżyłem się do nich. Na każdej był napis: „Munition. Kaliber...". Przestraszony, zeskoczyłem z wagonu i zawiadomiłem o tym ludzi. Zebrała się grupa mężczyzn, którzy zaczęli odpychać ten wagon od naszego pociągu. Zatrzymali go w dużej odległości od nas. Ja też pchałem razem z nimi, bo chciałem się przysłużyć. Nie wiem, jak oni w ogóle mogli pchać ten wagon, bo były to już tylko ludzkie szkielety, ledwo trzymające się na nogach. Wracaliśmy powoli, patrząc w niebo i wsłuchując się w świsty przelatujących pocisków. Obok pociągu był pagórek. Nagle ktoś wskazał na niego ręką. Podniosłem głowę i zobaczyłem trzech ludzi na koniach. Stali tam na górze, obserwowali pociąg i nas. To byli żołnierze, ale w jakichś innych, nie znanych nam mundurach. Ktoś krzyknął: „Rosjanie!" i zamilkł. Patrzyliśmy na tych trzech żołnierzy, jak na jakieś nieziemskie zjawisko, w milczeniu, niezdolni do ruchu. Nie odczuwaliśmy radości, był tylko majestat chwili i oczekiwanie na to, co teraz nastąpi. Oni też stali nieruchomo i spoglądali na nas. Po chwili zjechali z pagórka i znaleźli się przy nas, uważnie rozglądając się wokoło. Na plecach mieli ręczne karabiny maszynowe, pepesze. Zaczęli z nami rozmawiać, ale trudno było ich zrozumieć. Podbiegł do nich ktoś, kto znał rosyjski. Pytali, kim jesteśmy i czy w pociągu znajdują się żołnierze niemieccy. Kto tylko mógł, wyszedł z wagonów. Niektórzy prosili ich o jedzenie. Żołnierze otworzyli swoje małe plecaki i rozdzielili to, co mieli ze sobą. Nasz przewodniczący zaczął ich prosić o pomoc, pokazując na ludzi, którzy wysuwali głowy z wagonów, ale byli za słabi, aby z nich zejść. Inni wypełzali z wagonów, jak olbrzymie jaszczurki. Po krótkiej naradzie, Rosjanie powiedzieli nam, żebyśmy poszli do opuszczonego przez Niemców miasteczka, które jest bardzo blisko. Możemy tam wejść do domów i na pewno znajdziemy w nich coś do jedzenia. Ale musimy jeszcze poczekać na zgodę ich komendanta, który jest tam gdzieś z tyłu. Po czym cały patrol pogalopował z powrotem. Pobiegłem szybko do naszego wagonu, aby zawiadomić Ariego, że zostaliśmy wyzwoleni. Leżał z zamkniętymi oczami, moi rodzice byli przy nim. Potrząsnąłem go za ramię i krzyknąłem: „Arie! Arie! Rosjanie przyszli!", ale on nawet nie drgnął. Ojciec chwycił mnie za rękę. Zobaczyłem, że mama płacze i Luśka ociera jej łzy. „Arie nie żyje" — powiedział ojciec. Dopiero teraz zauważyłem, że też płacze. Tak gwałtowne przejście od największego szczęścia do największego nieszczęścia to było dla mnie za dużo i w pierwszej chwili nie zrozumiałem znaczenia jego słów. Wiadomość ta spadła na mnie, jakbym dostał obuchem po głowie. Nie..., nie płakałem. Byłem tak zaszokowany, że nie mogłem okazać żadnych uczuć. Oniemiałem i opuściła mnie zdolność myślenia. Tato objął mnie ramieniem i przycisnął do siebie. Dopiero po dłuższej chwili zacząłem cicho szlochać. Tak zmarł Arie Frenkel, mój kuzyn, przyjaciel i brat. Zmarł w chwili naszego wyzwolenia, 20 kwietnia 1945. Ludzie na zewnątrz byli teraz głośniejsi, słychać było sporadyczne i jakby nieśmiałe okrzyki radości. Jednak większość ludzi w wagonach dalej tkwiła w apatii. Nie wiem, jak długo siedzieliśmy obok ciała Ariego, oderwani od całego świata, gdy nagle usłyszałem głos Poldka. Wołał, abym zszedł do niego. Zawahałem się i popatrzyłem na mamę. — Idź do Poldka. Ty już Ariemu nic nie możesz pomóc — powiedziała. — Teraz Arie może raczej pomóc tobie — dodała Regina. — Jak może mi pomóc? — spytałem zdziwiony. — Przyjdzie czas, to się dowiesz — odpowiedziała ze swego legowiska. Poldek znowu mnie zawołał i poczułem, że muszę do niego zejść, bo tam jest życie, a tu śmierć. Powiedział mi, że bardzo blisko jest jakieś miasteczko; niektórzy ludzie z pociągu już tam byli i przynieśli jedzenie. Mieszkańcy widocznie pouciekali, bo jest zupełnie pusto. Zaproponował, abyśmy się tam udali. Pierwsze parterowe domki były rzeczywiście bardzo blisko. Weszliśmy do jednego z nich. Drzwi nie były nawet przymknięte. Powoli przeszliśmy sień i znaleźliśmy się w kuchni. Na stole stały jeszcze talerze z resztkami jedzenia i dzbanek z kawą. Wszystko wskazywało na to, że mieszkańcy domku opuścili go w wielkim pośpiechu. Wszędzie panował nieład. Szafy były otwarte, na podłodze pełno rozrzuconych rzeczy, co świadczyło o tym, że nie mieli nawet czasu się spakować. Wzięli kilka najważniejszych rzeczy i uciekli. Wróciliśmy do kuchni i zaczęliśmy szukać jedzenia. Poldek otwierał drzwiczki dwóch kredensów, które tam stały, a ja rozglądałem się za spiżarnią. Zauważyłem, że na stoliku pod oknem stoi duży gliniany garnek, pełen wytopionego, zastygłego tłuszczu z ciemnobrązowymi skwarkami. Wepchnąłem ręce w ten tłuszcz i podniosłem do ust. W tej samej chwili Poldek uderzył mnie mocno w rękę. „Zwariowałeś?!" — krzyknął. Popatrzyłem na niego, nie rozumiejąc. —„Jak to weźmiesz do ust, umrzesz!" — powiedział z naciskiem. Wytłumaczył mi, że nie wolno nam jeść dużej ilości tłuszczu na raz i że musimy bardzo powoli przyzwyczajać się do niego, bo nasze organizmy są za słabe, by go strawić. Słyszał, jak doktor ostrzegał przed tym ludzi. Widząc, że się nie ruszam, oderwał mnie siłą od garnka z tłuszczem i pomógł mi wytrzeć ręce ścierką. Na piecu znaleźliśmy garnki z zupą, ziemniakami i marchewką. Zjedliśmy to wszystko na zimno. To była nasza pierwsza uczta na wolności. W tym dniu nauczyłem się jeździć na rowerze i byłem z tego bardzo dumny. Znaleźliśmy tam dwa rowery. Poldek wsiadł na jeden z nich i zaczął jechać. Widząc, że stoję niezdecydowany, spytał: „Co z tobą? Dlaczego nie jedziesz?". Pomógł mi usiąść na siodełku i kazał kręcić pedałami. Biegł koło mnie trzymając rower, a ja jechałem i starałem się utrzymać równowagę. Po kilku takich próbach, puścił mnie. Przewróciłem się, ale nic mi się nie stało. Przewracałem się jeszcze kilka razy, ale jeździłem sam. Trudno było mi potem rozstać się z tym rowerem. Po drodze spotkaliśmy wielu ludzi z naszego transportu. Po powrocie do pociągu okazało się, że jest już prawie pusty. Stali przy nim sowieccy żołnierze i wydawali rozkazy. Zmarłych trzeba było położyć na ziemi koło wagonów. Kilka ciał już leżało przy torach, wśród nich Arie. Był prawie nagi, widocznie rozebrano go podczas operacji. Wolno już było iść do miasta, ale ojciec nie chciał zostawić ciała Ariego; otrzymał pozwolenie, aby pochować go koło torów kolejowych. Ktoś przyniósł dwie łopaty i wykopano Ariemu grób. Okazało się, że miasteczko nazywa się Tröbitz i znajduje się gdzieś w okolicy Drezna. Prawie wszyscy mieszkańcy uciekli przed frontem i w tym dniu na ulicach nie było widać nikogo z nich. Wiele domów było już zajętych przez naszych ludzi. Po krótkich poszukiwaniach, znaleźliśmy wolny domek, który miał kilka pokoi i ogród. Ciocia Lida z dziećmi była z nami. Znaleźliśmy tam chleb, margarynę, zawekowane kompoty i konfitury. Ja byłem jeszcze syty i wypiłem tylko trochę kompotu, ale zauważyłem, że wszyscy mało jedli. Nasze organizmy odzwyczaiły się od jedzenia. Niektórym z nas zrobiło się niedobrze. Tato powiedział, że lepiej jeść często i mało. Mama przygotowała dla wszystkich herbatę i to nam pomogło. Następnie przystąpiliśmy do mycia się i zmiany ubrania. Wszystko, co mieliśmy na sobie, wyrzuciliśmy do śmieci i wyjęliśmy z szaf nową odzież. Mieszkanie miało łazienkę z wanną, była tam też duża balia do prania. Każdy po kolei wchodził do łazienki i szorował się lub był szorowany grubą szczotką ryżową. Z początku rozkoszowaliśmy się gorącą wodą, później nasze ciała stały się czerwone i zaczęły nas boleć. Trudno było się domyć, bo brud był w nas niemal wrośnięty. Później leżeliśmy bez sił na łóżkach i kanapach. Starczyło ich dla nas wszystkich, widocznie mieszkała tu duża rodzina. Po jakimś czasie ja i tata poszliśmy na inspekcję całego domu. Oprócz słoików, które stały w kuchni, znaleźliśmy całą szafę pełną weków. Były tam też suchary. W piwnicy znaleźliśmy kilka dużych butelek spirytusu z laseczkami wanilii. Ojciec powąchał, ale nawet nie spróbował. Nigdy nie pił alkoholu. Znaleźliśmy też spiżarnię, a w niej kawał wędzonego mięsa, namiastkę kawy i dużo surowych jarzyn. Zaczęliśmy rozdzielać ubrania wyjęte z szaf, ale nikt nie chciał wstać z łóżka. Siedziałem z tatą przy stole w kuchni i piliśmy gorącą kawę. Wszyscy inni spali. Było wczesne popołudnie. Powiedziałem ojcu, że ja też pójdę spać. Czułem się syty, ale niesamowicie słaby i zmęczony. Na twarzy mojego ojca też widać było duże wyczerpanie, ale widocznie chciał nas pilnować, bo powiedział, że jeszcze trochę posiedzi w kuchni. Wstałem z krzesła, ale w tym momencie drzwi się otworzyły. Na progu stał sowiecki żołnierz; szybkim spojrzeniem ogarnął cały pokój. Podszedł do ojca i zapytał: „Kak twoja familia?" (Jak się nazywasz?), ale ojciec zrozumiał, że Rosjanin pyta, gdzie jest jego rodzina — tak można to było zrozumieć po polsku. Wskazał ręką na pokój, gdzie spała mama z Luśką. Rosjanin powtórzył pytanie i ojciec powtórzył odpowiedź. Nagle żołnierz wyciągnął zza pleców pistolet z drugą lufą. Jego twarz stała się groźna. — Kak twaja familia?! Równocześnie wymierzył w ojca pistolet. Widząc, że przestraszony ojciec nie reaguje, syknął: — Ja tiebia zastrielu! (Ja cię zastrzelę!). Zauważyłem, że jego oczy są zamglone; wyraźnie był pijany. Zacząłem krzyczeć: — My jesteśmy Żydami z Polski! Rosjanin popatrzył na mnie i na ojca ze zdziwieniem. Widziałem, że zrozumiał. — Wy jewriei? — zapytał. Ojciec uśmiechnął się szeroko, co Rosjanin wziął za potwierdzenie. Podszedł do ojca i, podając mu rękę, poklepał go po ramieniu. Następnie bez słowa sprawdził pokoje i schował pistolet do kabury. Dopiero teraz dotarło do niego, że ojciec nie rozumiał, o co go pytał, bo podszedł do niego i wskazując na siebie palcem powiedział swoje nazwisko, a później wskazując na ojca spytał: „A ty?". Ojciec przedstawił się i dodał: „A tam jest moja rodzina " i wskazał ręką na pokoje. Następnie opowiedział, że dziś rano zostaliśmy wyzwoleni z transportu ewakuowanych z obozu koncentracyjnego w Bergen–Belsen. Nie wiem, co ten żołnierz zrozumiał, ale kiwał dobrodusznie głową i powtarzał uspokajającym tonem: „Charaszo... charaszo", tak jakby chciał ojca udobruchać za to, że przed chwilą groził mu pistoletem. W pewnej chwili spytał: „Wodka jest'?". — „Jest'!" — wykrzyknął z triumfem mój ojciec i posłał mnie do piwnicy, żebym przyniósł butelkę spirytusu. Gdy ojciec nalał mu kieliszek, powąchał, wziął trochę na język i posmakował, ale nie wypił. Wstał i wyjął z kredensu dużą szklankę. Napełnił ją całą spirytusem, postawił przed sobą i usiadł przy stole z uroczystą miną, jakby miał do wykonania jakiś religijny rytuał. Teraz dopiero zauważyłem, że na plecach nosił mały tobołek. Wyjął z niego cebulę, a z kieszeni składany nóż, którym ją obrał i pokroił na kilka kawałków. Patrzyliśmy na niego w milczeniu, nie przerywając mu. Zjadł kawałek cebuli i wypił trochę ze szklanki. Później znów zjadł kawałek cebuli i wypił trochę spirytusu. Widać było, że jest wniebowzięty, a każdy jego ruch świadczył o tym, że często powtarza taką ceremonię. Wkrótce zjadł cebulę i wypił całą szklankę spirytusu. Otarł ręką usta, z zadowoleniem powiedział do ojca: „Spasiba... oczeń charoszyj", po czym wstał i podał nam rękę na pożegnanie. Ojciec chciał dać mu tę butelkę, ale on odmówił tłumacząc, że jest na służbie. Tak wyglądało nasze pierwsze spotkanie z tym rosyjskim żołnierzem. Później odwiedzał nas prawie codziennie i, powtarzając ten sam rytuał, uroczyście wypijał jedną butelkę spirytusu po drugiej. Za każdym razem przynosił nam jakiś prezent, jakieś ubranie lub jedzenie. Raz przyniósł mojej mamie suknię balową. Był bardzo dumny z tego prezentu. Okazało się, że to nocna koszula, ale mama nie powiedziała mu o tym, tylko serdecznie podziękowała. Z czasem on i mój ojciec nauczyli się z sobą porozumiewać i zaprzyjaźnili się. Był to miły i dobroduszny człowiek. Pamiętam, jak przekonywał ojca, żebyśmy nie wracali do Polski, bo tam jest duża bieda, tylko jechali do Związku Radzieckiego. Uważał, że ojciec jako artysta malarz ma tam zapewnioną karierę. Powiedział: „U nas wsiewo mnoho" i rozłożył szeroko ręce dla podkreślenia swych słów. On sam był studentem medycyny w Moskwie, zanim został zmobilizowany. Tamtego pierwszego dnia wolności szybko się położyliśmy i wszyscy spaliśmy dwa dni i dwie noce, z krótkimi przerwami na jedzenie. Trzeciego dnia wstałem i założyłem znalezione w tym mieszkaniu ubranie. Marynarka i spodnie były za duże, ale podwinąłem rękawy i nogawki. Mama krzątała się w kuchni. Przypadkowo znalazłem w sieni drzwiczki do jakiejś komórki. Stała tam waga. Wysunąłem ją i mama się zważyła. Była czterdziestoletnią kobietą średniego wzrostu. Ważyła 36 kg! Nie pamiętam, jaką ja miałem wagę, ale mama krzyknęła z przestrachem: — Oj, oj! Heniek, musisz teraz dużo jeść! Po dwudniowym spaniu czułem się dużo silniejszy i wypoczęty. Ojca nie było w mieszkaniu, bo wyszedł się rozejrzeć. Ja też postanowiłem wyjść. Sama myśl, że jestem wolnym człowiekiem i mogę iść, gdzie chcę, wprawiała mnie w euforię. „Czeka mnie teraz nowe, piękne życie, o jakim zawsze marzyłem" — pomyślałem z radością. Czułem się tak, jakbym obudził się z długiego koszmarnego snu. Pozbyłem się hitlerowskiej mary, ciągłego strachu, niebezpieczeństwa, życia na skraju śmierci, niepewności, głodu i cierpienia. „Teraz już wszystko będzie dobrze" — stwierdziłem z ulgą. Gdy wyszedłem z domu, zalało mnie wiosenne słońce. Było bardzo przyjemnie, w powietrzu czuć było zapach kwiatów. Przystanąłem w ogrodzie, odurzony tym zapachem. Kwiaty, zieleń, drzewa — to wszystko wirowało mi przed oczami. Wokół mnie było samo piękno. Wyszedłem na ulicę. Stali tam ludzie z naszego transportu. Spytałem ich, jak się idzie do centrum miasteczka i poszedłem tam, pogwizdując. Po drodze znów spotkałem naszych ludzi, którzy rozmawiali z dwoma sowieckimi żołnierzami. Stanąłem koło nich, bo myślałem, że może mówią o czymś, co i mnie może interesować, ale trudno mi było ich zrozumieć. Jeden z żołnierzy poklepał mnie po przyjacielsku i uśmiechnął się do mnie. Odwzajemniłem mu się uśmiechem i poszedłem dalej. Zbliżyłem się do głównej drogi. Jechały tam długie kolumny ciężarówek z żołnierzami. Stałem z innymi naszymi ludźmi i machaliśmy im, a oni śmiali się i też do nas machali. Ktoś koło mnie ciągle wykrzykiwał: „Na pobiedu! Na pobiedu!". Popatrzyłem na niego pytająco, a on przetłumaczył mi, że to znaczy „do zwycięstwa!". Czekaliśmy tam dość długo, aż kolumny przejadą i będzie można przejść na drugą stronę. Zabudowania stawały się coraz gęstsze. Wkrótce znalazłem się w centrum miasteczka. Na ulicach nie było nikogo widać, tylko od czasu do czasu spotykałem patrol dwóch–trzech żołnierzy. Po drodze zauważyłem kilka sklepów, ale wszystkie puste i zdewastowane. Postanowiłem szukać jakiegoś sklepu z żywnością na bocznych ulicach. Pomyślałem, że jeśli go nie znajdę, zacznę szukać jedzenia po domach, bo obawiałem się, że to, co znaleźliśmy u nas, zaraz się skończy. Nagle stanąłem przed sklepem, który nad drzwiami miał napis: „Lebensmittel Warenhandlung", co oznaczało sklep spożywczy. Drzwi jednak były zamknięte i wisiała na nich duża kłódka. Moje próby otworzenia sklepu spełzły na niczym. Postanowiłem poprosić o pomoc jakiegoś żołnierza. Szedłem i rozglądałem się, aż wreszcie zobaczyłem dwóch żołnierzy z pepeszami. Podbiegłem do nich i zacząłem ich po polsku prosić, aby otworzyli mi ten sklep. Oni jednak bardzo się gdzieś spieszyli i tylko uśmiechali się do mnie. Biegłem koło nich i tłumaczyłem im, czego chcę. Nagle stanęli i jeden z nich powiedział do mnie groźnie: „Niet, Niet!" — i machnął ręką, abym się od nich odczepił. Drugi, widząc moje zmieszanie, podszedł, pogłaskał mnie po głowie i powiedział coś, czego nie zrozumiałem. Zostawili mnie na chodniku i oddalili się. Zastanawiałem się, co robić. Nagle, o kilka kroków ode mnie, zobaczyłem żołnierza, który szedł wolno i patrzył na oddalający się patrol. „Ten na pewno będzie miał czas" — pomyślałem. Zrobiłem najsympatyczniejszą minę, na jaką było mnie stać i zbliżyłem się do niego. Popatrzył na mnie i zapytał: „Szto ty choczesz?". Zacząłem mu tłumaczyć, o co mi chodzi. Żołnierz miał może 25 lat, brzydką, grubo ciosaną twarz, był silnie zbudowany, z szerokimi barami jak niedźwiedź. Pomyślałem, że z łatwością będzie mógł otworzyć ten sklep. Przystanął i słuchał mnie uważnie. Widziałem, że rozumie, bo przytakiwał. Wziąłem go za rękę i chciałem iść z nim do sklepu, ale on zaczął do mnie mówić, jakby to on czegoś ode mnie chciał. Powtarzał mi ciągle to samo, a ja, chcąc się upewnić, że dobrze rozumiem, tłumaczyłem jego słowa na polski i pytałem go, czy dobrze tłumaczę. Wreszcie, po kilku powtórzeniach, zrozumiałem, o co mu chodzi. Chciał odwiedzić kogoś w następnym domu, ale obawiał się patroli, które rewidują czasem domy. Prosił mnie, bym stał na warcie w sieni; gdyby patrol wszedł do tego domu, miałem kilka razy mocno uderzyć w drzwi. W żadnym jednak wypadku nie wolno mi wejść do mieszkania, bo będzie na mnie bardzo zły. Gdy wypełnię moje zadanie, to później pójdzie ze mną i otworzy mi ten sklep. Zgodziłem się. Szliśmy razem, aż stanęliśmy przed jakimś domem. Żołnierz wyjął z kieszeni kartkę, na której było coś napisane i wyraźnie sprawdzał adres. Potem weszliśmy do sieni i po kilku schodach na klatkę schodową. Z lewej i prawej strony były drzwi do mieszkań. Żołnierz podszedł do drzwi z lewej strony, dał mi znak, bym był cicho i przez chwilę nasłuchiwał. Na klatce panowała całkowita cisza, z mieszkania też nie dochodziły żadne odgłosy. Odwrócił się do mnie i jeszcze raz zabronił mi wchodzić za nim. Wskazał też miejsce, gdzie mam stać na warcie i obserwować bramę wejściową. Ostrożnie nacisnął klamkę, drzwi były otwarte. Mrugnął do mnie okiem i zniknął w mieszkaniu. Stałem tam jak żołnierz na warcie i czekałem, aż wyjdzie. Czekałem i czekałem, a Rosjanina nie było widać. Zacząłem się obawiać, że stało mu się coś złego. Nie wiedziałem, co robić. Kilka razy wychodziłem na ulicę, czy nie idzie jakiś patrol, ale było pusto. Do mieszkania nie chciałem wchodzić, bo kategorycznie mi tego zabronił i bałem się go. Czekałem znów jakiś czas, wreszcie postanowiłem opuścić stanowisko wartownika i iść. Nie było innej rady, musiałem zrezygnować z jego pomocy. Zszedłem do bramy, ale wpadło mi do głowy, że mogę przecież zmusić tego Rosjanina do wyjścia. Wystarczy tylko kilka razy mocno uderzyć w drzwi, tak jak kazał mi zrobić, gdyby nadszedł patrol. Później mogę mu powiedzieć, że jacyś żołnierze weszli do sieni, ale zaraz ją opuścili. Pomyślałem, że jak nie wyjdzie, to będę wiedział, że coś mu się stało i wtedy pobiegnę po pomoc. Wróciłem pod te drzwi i dwa razy mocno uderzyłem w nie pięścią, po czym jeszcze w nie kopnąłem. Odsunąłem się, bo byłem przekonany, że drzwi zaraz gwałtownie się otworzą i wyskoczy z nich ten żołnierz. Nic podobnego jednak się nie stało. Po chwili usłyszałem z ulicy trzask wybijanej szyby i odgłos szkła rozbijanego na chodniku, a zaraz potem głośny stuk, tak jakby ktoś wyskoczył przez okno na ulicę. Podbiegłem do bramy, aby zobaczyć, co się stało. Nim się tam znalazłem, usłyszałem oddalające się kroki szybko biegnącego człowieka. Wysunąłem głowę z sieni i zobaczyłem mojego żołnierza. Biegł jak opętany, aż znikł za następnym rogiem. Wyszedłem przed dom i stanąłem zdziwiony. Nade mną było rozbite okno, na ziemi leżało pełno szkła. Nie rozumiałem, co zmusiło go do takiej paniki, dlaczego nie wyszedł drzwiami. Czekałem chwilę, niezdecydowany. Powiedziałem sobie, że ostatecznie to nie moja sprawa i postanowiłem iść swoją drogą. Zrobiłem kilka kroków, ale ponownie nawiedziło mnie pytanie: „Dlaczego nie wyszedł drzwiami?". Nagle ogarnęła mnie niepohamowana ciekawość. Wróciłem przed drzwi tego mieszkania. Nacisnąłem klamkę. Drzwi nie były zamknięte. Uchyliłem je trochę i zacząłem nasłuchiwać. Panowała tam kompletna cisza. Wsunąłem się do przedpokoju, zostawiając za sobą nie domknięte drzwi. Zacząłem ostrożnie posuwać się naprzód. Szedłem na palcach i co dwa–trzy kroki stawałem nasłuchując. Zajrzałem do kuchni i do dwóch pokoi. Wszędzie panował nieład, jakby mieszkanie zostało opuszczone w nagłym pośpiechu. Wszedłem do sypialni. Szafa z prawej strony była otwarta, na podłodze leżało pełno rozrzuconych rzeczy. Na środku pokoju stało szerokie, żelazne łóżko, na nim też rzeczy w nieładzie, widocznie wyjęte z szafy. Z lewej strony było wybite okno i resztki szkła na podłodze, pod oknem zaś przewrócone krzesło. Już chciałem wyjść z tej sypialni, gdy nagle zobaczyłem coś dziwnego. Do łóżka przywiązane były dwa grube kable — takie, jak przy telefonach. Ginęły gdzieś pod rzeczami, które je przykrywały. Podszedłem bliżej i pociągnąłem za jeden z nich, ale nie mogłem go wyciągnąć. Zauważyłem, że do głowy łóżka też przywiązane są dwa takie kable. Zacząłem zrzucać z łóżka bluzki, spodnie, bieliznę. Pod nimi była kapa. Jednym, szybkim ruchem ściągnąłem ją z łóżka. To, co zobaczyłem, zaparło mi dech. Cofnąłem się z przerażenia. Przede mną leżało nagie ciało młodej dziewczyny, a wokół pełno krwi! Miała zamknięte oczy, jej potargana koszula podciągnięta była pod samą brodę. Jej ręce i rozsunięte nogi przywiązane były kablami do łóżka. Miałem wrażenie, że nie oddycha. Jej jasne włosy rozrzucone były na poduszce. Widok był makabryczny. Byłem w szoku. Widziałem, że mam przed sobą trupa młodej dziewczyny, ale ta krew... Krew między jej nogami była zupełnie świeża i wydawało mi się, że nadal płynie z jej ciała. Chciałem uciekać, ale stałem tam jak wrośnięty w ziemię, niezdolny do żadnego ruchu. Wreszcie przełknąłem kilka razy ślinę i jakoś się pozbierałem. Głowa dziewczyny leżała na boku, przekręciłem ją na wprost. Jej twarz była spuchnięta i cała w ciemnych sińcach. Wargi miała rozbite, a w kąciku ust zaschniętą strużkę krwi. Była mocno pobita. Zobaczyłem, że w ustach ma jakąś szmatę i wyciągnąłem ją. Wydawało mi się, że jej piersi trochę się podniosły. Przyłożyłem do nich ucho, ale nic nie słyszałem. Podniosłem kapę z ziemi i przykryłem jej nagie ciało. Na komodzie stało lusterko. Chwyciłem je i przyłożyłem do jej ust. Zamgliło się. A więc oddycha! Wiele razy widziałem w obozie, jak w ten sposób badano, czy ktoś umarł. Ręce trzęsły mi się z wrażenia i znów ogarnęła mnie panika. „Uciekaj stąd! Uciekaj!" — pomyślałem, ale w tym momencie uderzyła mnie inna myśl: „Nie wolno! Nie wolno ci, Heniu, uciekać!". Nagle zdałem sobie sprawę, że życie tej dziewczyny zależy tylko od mojej pomocy. Powiedziałem sobie w duchu: „Nie ma w pobliżu nikogo, kto mógłby jej pomóc, więc ja muszę to zrobić!" i zacząłem sam siebie przynaglać: „Szybciej, Heniu, rób coś! Ratuj ją! To twój obowiązek!". Poczułem w sobie olbrzymią energię. Przestałem się bać. Zacząłem szamotać się z kablami, aby odwiązać ją od łóżka, ale nie mogłem sobie z nimi poradzić. Pobiegłem do kuchni i znalazłem ostry nóż. Przeciąłem kable, chociaż i to nie przyszło mi łatwo. Dziewczyna była zupełnie bezwładna. Włożyłem jej między nogi jakąś białą bieliznę i ścisnąłem je. Uderzyłem ją kilka razy lekko w policzki, ale nie reagowała. Znów pobiegłem do kuchni i wróciłem z garnkiem wody. Zacząłem skrapiać jej twarz, ale i to nie pomagało. Dopiero gdy kilka razy nabrałem wody w dłonie i chlusnąłem jej w twarz, zaczęła dawać znaki życia. Powoli powracał jej oddech i otworzyła oczy. Były niebieskie, jakby zamglone. Patrzyła na mnie nierozumiejącym wzrokiem. Nie podnosząc głowy, zaczęła rozglądać się po pokoju. Robiła wrażenie, że nie wie, gdzie się znajduje. Twarz wykrzywiał jej ból, krwawiła. Powoli odzyskiwała przytomność. Zapewne z mojego zachowania wywnioskowała, że próbuję jej pomóc, bo mamrocząc z trudem poprosiła mnie, abym podał jej watę i powiedziała, gdzie ją znajdę. Gdy przyniosłem, wcisnęła ją sobie głęboko między nogi, a ja podtrzymywałem jej plecy, bo była tak słaba, że nie mogła sama siedzieć. Powiedziałem, by trzymała nogi ściśnięte. Później dałem jej wody, przykładając szklankę do jej ust. Dopiero gdy skończyła pić, zapytała: „Wer bist du?" (Kto ty jesteś?). Łamaną niemczyzną odpowiedziałem jej, że jestem Żydem z Polski i tu w Tröbitz zostaliśmy wyzwoleni z transportu. Pokiwała głową na znak, że rozumie. Następnie chciała wiedzieć, w jaki sposób znalazłem się w tym mieszkaniu. Mówiła wolno, monotonnym, apatycznym tonem, tak jak ludzie, którym obrzydło życie. W ten sposób w obozie mówili ludzie, którzy chcieli umrzeć. Miałem wrażenie, że jej twarz nadal puchnie. Wyglądała okropnie. Jej powieki i okolice pod oczami to była jedna ciemna plama. Z początku myślałem, że to cień, teraz zobaczyłem, że to też są sińce. Na jej prośbę przyniosłem z łazienki miednicę z wodą i ręczniki. Pomagałem jej się myć, bo sama nie była w stanie. Jej nogi były całe we krwi i ręczniki zrobiły się czerwone. Ostrożnie przesuwałem mokry ręcznik po jej ciele. Wszystko ją bolało. Wysunąłem spod niej skrwawione prześcieradło i rzuciłem na podłogę. Zamiast niego podłożyłem jej czysty ręcznik. Wytarłem ją i znów przykryłem kapą. Jej oczy wyrażały wdzięczność. Nic nie mówiła, ale widziałem, że jest w pełni przytomna i wie, co się z nią dzieje. Później zrobiłem jej mokre kompresy na twarz. Powiedziałem, że przyniosę jej z kuchni coś do jedzenia, bo widziałem tam chleb i marmoladę, ale ona pokiwała przecząco. Poprosiła mnie, bym podał jej rękę. Zrobiłem to. Chwyciła się jej konwulsyjnie, usiadła i objęła mnie rękami tak mocno, że musiałem usiąść na łóżku. Położyła głowę na moim ramieniu i zaczęła głośno, przejmująco płakać. Jej płacz był niesamowity, wprost nieludzki, przypominał wycie jakiegoś zwierzęcia. Byłem wstrząśnięty. Instynktownie przycisnąłem ją do siebie. Było mi jej bardzo żal. Nagle uświadomiłem sobie, że już kiedyś słyszałem taki płacz. Próbowałem sobie przypomnieć, gdzie i kiedy. Przytuliła się do mnie mocno, jak do ojca albo brata i nie przestawała płakać. Jej jasne włosy przykrywały moje ramię. Siedzieliśmy objęci i nagle przypomniałem sobie, gdzie słyszałem taki nieludzki płacz, jak wycie zranionego zwierzęcia. To było w Tarnowie, po pierwszej akcji, którą tam przeżyliśmy. Ludzie wrócili z szopów poza gettem i nie zastali już swoich dzieci i rodziców. Trwało dość długo, zanim trochę się uspokoiła. Zapytałem nieśmiało, co się stało — zaczęła opowiadać. Mówiła cichym głosem, przerywanym łkaniem i płaczem. Jej pierwsze słowa brzmiały: „Das war schon der vierte Soldat der mir das angetan hat" (To był już czwarty żołnierz, który mi to zrobił). Przerwała i po chwili dodała: „Er war der ärgste" (Ten był najgorszy). Była w jakimś mieście i wróciła do domu, ale rodziców już nie zastała, bo uciekli. Poszła więc do ciotki i razem z jej ojcem i dwojgiem dzieci schowali się w piwnicy. Rosjanie zajęli miasto, więc oni bali się wyjść na ulicę. Wczoraj przyszła tu do swego mieszkania, aby wziąć trochę jedzenia, bo u ciotki już nic nie było. Przed domem zatrzymali ją dwaj sowieccy żołnierze. Wprowadzili ją do mieszkania i tu... tu jej to zrobili. Znów zaczęła szlochać na moim ramieniu. Owinięta była tylko kapą z łóżka. Wstałem i przyniosłem jej jakąś odzież. Pomogłem jej się ubrać. Opowiadała dalej. Nim wyszli, przywiązali ją kablem telefonicznym do łóżka i wcisnęli szmatę w usta. Później przyszedł jakiś inny żołnierz. Leżała na łóżku, niezdolna do żadnego ruchu ani do wydania z siebie głosu. Teraz przyszedł ten czwarty. Nie wie, co się z nią działo, bo straciła przytomność. Powiedziałem jej, że musi natychmiast opuścić to mieszkanie, bo mogą przyjść inni. Próbowała zejść z łóżka, ale nawet przy mojej pomocy nie była w stanie zrobić dwóch kroków, a ja byłem za słaby, aby nosić ją na rękach. Siedzieliśmy więc dalej objęci; ona ciągle szlochała. Widziałem, że łaknie ludzkiego ciepła. Byłem gotów trzymać ją w ramionach, ale nie wiedziałem, co robić dalej. Znów przypomniało mi się getto w Tarnowie, jak siedzieliśmy z Niną w schowku. Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego kazała mi się wtedy rozebrać i dlaczego siedzieliśmy nago, objęci. Chciała czuć ciepło mojego ciała. Spytałem dziewczyny, dlaczego ciotka po nią nie przyszła, gdy widziała, że nie wraca. Odpowiedziała, że ciotka za nic w świecie nie wyjdzie z piwnicy, bo panicznie boi się Rosjan. Przekonywałem ją, że gdyby ciotka wiedziała, w jakim stanie się znajduje, to na pewno by przyszła. Przestała płakać, popatrzyła na mnie i wymamrotała: „Vielleicht..., vielleicht" (Może...). Wydawało mi się, że jej twarz coraz bardziej puchnie. Poprosiła mnie, abym podał jej watę i odwrócił się. Zmieniła sobie tampony. Stare wrzuciła do miednicy z wodą, która stała przy łóżku. Woda w miednicy nabrała czerwonego koloru, a kłęby waty wyglądały jak kawały skrzepniętej krwi. Zastanawiałem się, jak zorganizować dla niej jakąś pomoc i zaproponowałem, że zawiadomię mojego ojca. Nie zgodziła się, ale po chwili poprosiła, bym dotarł do jej ciotki i powiedział jej, że musi ją stąd wydostać. Wahałem się. Bałem się wchodzić do piwnicy, gdzie ukrywają się Niemcy. Widząc moje niezdecydowanie i widocznie rozumiejąc jego przyczynę, zaczęła mnie uspokajać, że nie mam się czego obawiać, bo w piwnicy jest tylko ciotka z dwojgiem dzieci i jej stary ojciec, kaleka. Zgodziłem się i podała mi adres, notując go na kartce. Wytłumaczyła mi, jak się tam idzie. Piwnice sąsiednich domów połączono dziurami w ścianach, aby można było się z nich wydostać, gdyby dom został zbombardowany. Jedna taka dziura była zakryta starym materacem. Miałem go odsunąć i wejść tamtędy do drugiej piwnicy, gdzie oni się ukrywają. Nie zastanawiałem się długo, bo czułem, iż za wszelką cenę muszę jej pomóc. Przyrzekłem, że jak najszybciej wykonam jej polecenie. Byłem już przy drzwiach, gdy zapytała, jak mi na imię. Odpowiedziałem jej: „Henryk". Zastanowiła się i coś jakby lekki uśmiech ukazał się na jej twarzy. — Henrik to jest „Heinrich". — A ty, jak masz na imię? — spytałem. — Helga — i zaraz dodała z błagalnym wzrokiem. — Heinrich, nie zostawiaj mnie samej. Wróć tu z ciotką. Pierwszy raz ktoś nazwał mnie Heinrich. — Heinrich! Ich danke dir! (Dziękuję ci!) — krzyknęła za mną. Czułem jakąś dziwną odpowiedzialność za nią, tak jakbym miał do wypełnienia bardzo ważne, stare zobowiązanie. Wiedziałem, że muszę się spieszyć, bo nie wiadomo, co jeszcze może się stać. Ulice były puste. Czasem tylko przejechało jakieś sowieckie auto wojskowe. Przeszedłem dwiema krótkimi ulicami i znalazłem się pod wskazanym adresem. Zszedłem do piwnicy. Panował tam półmrok, bez trudności jednak znalazłem materac oparty o ścianę. Odsunąłem go i na dole odsłonił się otwór. Uklęknąłem i ostrożnie wsunąłem tam głowę. W tej drugiej piwnicy było więcej światła, które padało gdzieś z góry. Pod ścianą siedział starszy człowiek z laską, a obok niego kobieta i dwóch chłopców. Jeden z nich był w moim wieku, a drugi miał może osiem lat. Wszyscy byli bardzo przestraszeni. — Ich komme von Helga (Przychodzę od Helgi) — powiedziałem, nie wchodząc do środka. Nikt nie odpowiedział. Patrzyli na mnie jak na upiora. — Ich komme von Helga — powtórzyłem. — Na und wo ist sie? (No więc gdzie ona jest?) — spytała ciotka. Zacząłem opowiadać, co się stało i nalegałem, aby natychmiast poszła ze mną do Helgi, bo nie można zostawić jej tam samej. Wszyscy milczeli, a w oczach kobiety widać było przerażenie. Po chwili zaczęła się cała trząść i gestykulując nerwowo powtarzać: — Ich gehe nicht, ich gehe nicht, ich gehe nicht (Ja nie idę). Prosiłem ją i perswadowałem, jak tylko mogłem, ale im więcej mówiłem, tym jej opór był większy. Zwróciłem się do ojca, ale on milczał. Jego wzrok był tępy, patrzył cały czas w ścianę. Byłem bezradny. Już chciałem wysunąć się z tej dziury w murze, gdy nagle starszy chłopak spokojnym tonem powiedział: — Ich gehe mit dir (Ja idę z tobą). „Lepsze to niż nic" — pomyślałem. Wyszliśmy razem na ulicę. Tu nagle stanął, jakby sobie coś przypomniał; poprosił mnie, żebym zaczekał, a sam pobiegł do domu. Po kilku minutach wrócił, ciągnąc za sobą duży drewniany wózek. Po drodze nie rozmawialiśmy, bo był napięty, cały czas uważnie obserwował ulicę i rozglądał się wokoło. Widać było, że bardzo się boi. Wreszcie stanęliśmy przed domem Helgi. Ulica była pusta. Weszliśmy do mieszkania razem z wózkiem. Pospiesznie ubraliśmy Helgę w męskie spodnie, koszulę i marynarkę. Na głowę nałożyliśmy jej mój kaszkiet i kuzyn podwinął jej włosy. Wyglądała teraz jak chłopak. Znaleźliśmy też dla niej ciemne okulary i ostrożnie usadowiliśmy ją w wózku. On wziął jeszcze trochę żywności z kuchni i wyjechaliśmy z Helgą do sieni. Na ulicy ciągnęliśmy wózek udając, że się bawimy. Po drodze spotkaliśmy kilku sowieckich żołnierzy, którzy tylko uśmiechali się do nas. Kuzyn Helgi był blady jak papier, a ja wzrokiem i uśmiechem starałem się dodać mu otuchy. Mieszkańców tego miasteczka w ogóle nie było widać. Helga powiedziała, że jest ich jeszcze dość dużo, ale pochowali się. Miałem wrażenie, że świeże powietrze dobrze jej zrobiło. Widać było, że zaczyna się lepiej czuć. Pomyślałem, że w tej wojnie każdy człowiek przechodzi do porządku dziennego nad każdym złem i nad każdym bólem. Szliśmy bardzo wolno, bo ciężko nam było ciągnąć ten wózek, ale wreszcie dotarliśmy do domu jej ciotki. W sieni Helga wyszła z wózka i wspierając się na naszych ramionach zaczęła stawiać pierwsze kroki. Nie mogła ich jednak zrobić więcej niż kilka. Zaczęliśmy ją powoli, ostrożnie znosić po schodach do piwnicy. Sprawiało jej to ból, ale nie było innej rady. Na dole, przed otwartą dziurą do drugiej piwnicy, Helga oparła się o mur i podała mi rękę na pożegnanie. Uścisnąłem ją, a ona dziwnie zmienionym głosem powiedziała: — Heinrich, du sollst wissen, mein Dank wird dich dein ganzes Leben begleiten. (Heinrich, wiedz, że moje podziękowanie będzie ci towarzyszyło przez całe życie.) Uśmiechnąłem się do niej. — Leb wohl (Żyj dobrze). — Du auch (Ty też). Ciotka wciągnęła ją do środka, a chłopak wrócił ze mną na górę, by wziąć jedzenie z wózka. Zanim się pożegnaliśmy, powiedział mi, że niedaleko stąd jest stacja kolejowa, a na bocznym torze stoi tam pociąg towarowy. W trzecim wagonie, licząc od prawej strony, jest doskonałe mleko skondensowane. On mi zaraz przyniesie garnki. Mam wziąć wózek i napełnić tym mlekiem. Moi rodzice na pewno będą bardzo zadowoleni, gdy im przyniosę taki prezent. — Dajesz mi ten wózek? — spytałem z niedowierzaniem. Przytaknął i dodał: — On i tak nie jest mój. Należy do sąsiadów. Odwrócił się na pięcie i popędził na piętro. Po chwili wrócił z olbrzymim glinianym garnkiem w rękach. Był bardzo ciężki, a w środku był jeszcze jeden garnek. — Tym małym będziesz mógł nalewać do tego dużego — pouczył mnie. Uśmiechnął się do mnie na pożegnanie i szybko pobiegł do piwnicy. Zostałem sam i odetchnąłem głęboko. Wyszedłem z wózkiem na ulicę. Obok mnie przeszło dwóch pijanych żołnierzy. Uśmiechnąłem się do nich i wtedy jeden z nich mi zasalutował. Wiedziałem, że to był tylko żart, ale mimo to poczułem się dumny. Trzymając się wskazówek chłopca, odnalazłem pociąg, o którym mówił. Podszedłem do trzeciego wagonu. Drzwi z jednej strony nie były zasunięte. Podciągnąłem się na rękach i wsunąłem się do środka. Stały tam olbrzymie beczki z jasnego drewna. Jedna z nich miała otwarte wieko. W środku była gęsta, żółtawa ciecz, jakiej jeszcze nie widziałem. Zanurzyłem w niej palec i ostrożnie skosztowałem. To było coś cudownego! Wkładałem palce do tej beczki i oblizywałem je. W paczkach Czerwonego Krzyża, jakie otrzymaliśmy w Bergen–Belsen, były tubki ze skondensowanym mlekiem. To był ten sam smak, ale tu tego mleka były kolosalne ilości! Przypomniała mi się Nina Armer ze sklepu spożywczego na Klaśnie w Wieliczce, bo smak tego mleka podobny był do jej „krówek", ale było jeszcze lepsze. „Widocznie jest w nim dużo więcej cukru" — uznałem ze znawstwem. Olbrzymi gliniany gar został na wózku, a ja wlewałem do niego małym garnkiem ten rajski płyn, aż napełniłem go pod same brzegi. Później nabrałem jeszcze mleka do małego garnka i też postawiłem go na wózku. Zdjąłem marynarkę i przykryłem nią te garnki, bo nie chciałem, aby ktoś je widział. Miałem skarb i ciągnąłem go do domu. Wyobrażałem sobie, jak nasi wygłodniali ludzie będą się cieszyć, gdy powiem im o tym mleku. Prosiłem w duchu Boga, aby nic mi się po drodze nie przytrafiło i odmówiłem nawet trzy razy modlitwę Szma Izrael, która już od dawna była moją tajną bronią na całe zło. Wreszcie dotarłem do domu i radość była wielka. Mama rozlała zaraz trochę tego mleka do miseczek i wszyscy mlaskaliśmy językami, nie mogąc nacieszyć się tym wspaniałym, niebiańskim, gęstym płynem. Zaraz potem tato napełnił wózek garnkami i zaczęliśmy oznajmiać naszym ludziom o znalezionym przeze mnie skarbie. Razem z innymi wróciłem do tego wagonu i nalewaliśmy z beczek do garnków, wiader i nawet miednic, ile tylko się dało. Było tego tyle, że jeszcze przez kilka dni ludzie chodzili tam po mleko. Wielu pozwoliło ono szybciej wrócić do sił, bo była w nim skoncentrowana energia. Innym zaś pomogło przetrzymać to, co jeszcze nas czekało. Myślę, że do nich i ja należałem. Już w pierwszych dniach wolności okazało się, że to, co nas dręczy, to nie jest zwykłe wycieńczenie, lecz jakaś poważna choroba, która wybuchła jeszcze w wagonach i teraz tu, w Tröbitz, dalej się rozwija i przybiera na sile. Najpierw dostawało się silnych dreszczy, a później wysokiej gorączki. Twarze chorych stawały się czerwone i wyglądali jak napuchnięci. Mniej więcej po tygodniu pojawiały się ciężkie zaburzenia nerwowe. Zdaje się, że nasz doktor też był chory, bo nie widziałem go. Może to dlatego dopiero po kilku dniach stało się jasne, o jaką chorobę chodzi. Podobno pierwszy stwierdził to jakiś rosyjski lekarz wojskowy. Dowiedzieliśmy się, że wśród nas wybuchła epidemia tyfusu plamistego. U nas w domu najpierw zachorował Menek, a niedługo po nim ciocia Lida. Oboje mieli wysoką gorączkę i od czasu do czasu tracili przytomność. Majaczyli, rzucali się na łóżku i krzyczeli, jak w obłędzie. Próbowaliśmy im pomóc, ale nasze środki były bardzo ograniczone. Nie było żadnych lekarstw. Pozostawała tylko nasza opieka. Wtedy to pomogło im skondensowane mleko. Wlewaliśmy je do ich zdrętwiałych ust, kilka łyżeczek co godzinę. Były dni, że było to ich jedyne pożywienie i właściwie tylko ono podtrzymywało ich przy życiu. Często Menek wołał mnie zupełnie normalnym głosem, ale gdy przybiegałem do niego, widziałem, że jest nieprzytomny. Czasem jego wzrok i głos były zupełnie normalne, a mówił same głupstwa. Po jakimś czasie wojsko sowieckie zorganizowało kwarantannę dla chorych, gdzie w ścisłej izolacji czekali na swoje wyzdrowienie albo na śmierć. Kwarantanna ta mieściła się w dawnych niemieckich barakach wojskowych, gdzie zorganizowano szpital. Nie ulega wątpliwości, że dzięki temu wielu ludzi zostało uratowanych. W Tröbitz pojawili się rosyjscy lekarze wojskowi i oni decydowali, kto ma iść na kwarantannę. W szpitalu liczba miejsc była ograniczona. Menek poczuł się lepiej i widać było, że jest na drodze do wyzdrowienia. Ciocia Lida była jednak nadal nieprzytomna. My, zdrowi, bardzo dbaliśmy o higienę. Kąpaliśmy się dwa razy dziennie i ciągle zmienialiśmy bieliznę i ubrania. Nie zważaliśmy na to, czy te rzeczy na nas pasują i często wybuchaliśmy śmiechem, bo wyglądaliśmy jak pajace z cyrku. Mama całymi dniami prała, a tato jej w tym pomagał. W duchu prosiliśmy Boga, by ta straszna choroba nas ominęła. Wielu przecież nie dosięgła, chociaż też opiekowali się chorymi. Byli na nią jakby uodpornieni. Pewnego dnia zabrano ciocię Lidę na kwarantannę. Dobrze pamiętam ten dzień. Rano wyszedłem z domu, aby zobaczyć, czy Rosjanie rozdzielają chleb lub inną żywność, co zdarzało się prawie codziennie. Znalazłem się przy głównej szosie. Znowu jechały tam auta ciężarowe z wojskiem. W pewnej chwili zobaczyłem, jak jakiś chłopak ucieka w pola, a żołnierz sowiecki go goni. Dopadł go i powalił na ziemię. Czapka spadła chłopcu z głowy i wtedy zobaczyłem, że to jest dziewczyna. Jej włosy rozpostarły się na wietrze. Rosjanin rzucił się na nią i próbował zedrzeć z niej ubranie. Nagle zatrzymała się koło nas wojskowa ciężarówka i z szoferki wysiadła rosyjska żołnierka, wysoka i silnie zbudowana. Podbiegła do tego żołnierza i oderwała go od jego ofiary. Podnosząc się z wykrzywioną z wściekłości twarzą, krzyknął jakieś przekleństwo. W tym samym momencie żołnierka rąbnęła go pięścią w twarz, aż się przewrócił. Szybko wstał i zgiął się jak do skoku. Żołnierka stała już jednak przed nim z wymierzonym w niego pistoletem. Zatrzymał się i spojrzał na nią tak, jakby dopiero teraz oprzytomniał. Z nosa ciekła mu krew. Tymczasem dziewczyna podniosła się z ziemi i uciekła przez pole. Trzech żołnierzy wyskoczyło z jakiegoś auta — wzięli tamtego pod pachy. Żołnierka schowała pistolet, splunęła na ziemię i krzyknęła: „Swołocz!", po czym wróciła do auta i odjechała. Godzinę później wracałem z bochenkiem chleba, który rozdzielano na ulicy. Zbliżając się do domu, zdążyłem jeszcze zobaczyć, jak wynoszą ciocię na noszach i kładą na furmance. W drzwiach stali moi rodzice, trzymając przed sobą za ramiona Menka i Tośkę. Wszyscy płakali i ocierali łzy z oczu. Dołączyłem do nich, też zacząłem płakać. Patrzyliśmy za oddalającą się furmanką i jak woźnica popędza konia batem. Baliśmy się bardzo, że to jest nasze pożegnanie z ciocią Lida. Menek zupełnie wyzdrowiał. Stwierdził to sowiecki lekarz wojskowy, który odwiedzał chorych w domach. Cieszyliśmy się z tego bardzo i tego dnia poszliśmy odwiedzić ciocię w szpitalu. Do baraków, gdzie byli chorzy, nie wolno nam było wejść. Mogliśmy tylko stać przed oknem, skąd staraliśmy się ją zobaczyć. W baraku stały rzędami prycze, ciocia miała dobre miejsce przy oknie. Nie odzyskała jednak jeszcze przytomności. Wróciliśmy do domu przygnębieni. Tego samego wieczoru dostałem silnych dreszczy, a na drugi dzień gorączki. Moi rodzice łudzili się jeszcze, że może to zwykłe przeziębienie, bo w ciągu pierwszych dni mój stan się ciągle zmieniał. Raz było mi gorzej, raz lepiej. Lekarz miał przyjść dopiero za kilka dni. Później dostałem wysokiej gorączki, ponad 40 stopni. Gdy przyszedł lekarz, było już jasne, że zachorowałem na tyfus. Moja twarz była obrzękła, a na całym ciele miałem brązowe plamy. Lekarz stwierdził też bardzo duże opuchnięcie śledziony i powiedział rodzicom, że jak tylko zwolni się jakieś miejsce w szpitalu, to mnie tam przeniosą. Może jednak nie będzie to potrzebne, jeśli mój stan się poprawi; jestem młody i mam stosunkowo silny organizm, dlatego trzeba mieć nadzieję, iż sam pokonam chorobę. Zostawił jakieś pastylki, chociaż przyznał, że one niewiele pomagają. Rodzice bardzo go prosili, aby nie zabierano mnie do szpitala, bo w domu będę miał najlepszą opiekę. Ale on stwierdził, że to będzie zależało od mojego stanu. Miałem duże trudności z przełykaniem, więc żywiono mnie głównie skondensowanym mlekiem. Jestem przekonany, że tylko dzięki niemu mój osłabiony organizm zachował zdolność do walki z tą straszną chorobą. W drugim tygodniu choroby straciłem przytomność. Wydawałem z siebie nieartykułowane dźwięki i mamrotałem jakieś słowa bez związku. Krzyczałem i rzucałem się. Rodzice przytrzymywali mnie, bo bali się, że spadnę z łóżka. To dziwne, ale nigdy nie zapomniałem tych wizji, majaczeń i chimer, które mnie wtedy nawiedziły. Byłem nieprzytomny, ale wydawało mi się, że prowadzę jakieś inne, nieziemskie życie. Wszyscy, których straciłem, byli znów ze mną. Widziałem ich tak wyraźnie, że sam sobie robiłem wyrzuty, jak w ogóle mogłem myśleć, iż ode mnie odeszli. Wszyscy żyli, śmiali się i podawali mi ręce. Francis pytała mnie o coś, czego nie mogłem zrozumieć. Biegała ze mną po łące i nagle znikała w nicości. „Gdzie jesteś? Wróć! Wróć!" — krzyczałem za nią. Nina Armer potrząsała moim ramieniem i błagała mnie, żebym się obudził. Tłumaczyłem jej, że to nie jest sen i nie mam się z czego budzić, ale ona zaczęła płakać. Ignaś z roześmianą twarzyczką prosił mnie o coś, czego nie rozumiałem. Znikał i pokazywał się na nowo. Raz był smutny, raz wesoły. Obrazy szybko przelatywały, a czasem zatrzymywały się i nie chciały się zmieniać. Najczęściej widziałem Ariego. Pytałem go o coś i on mi odpowiadał. Bardzo mu zależało, abym zrozumiał, co mówi, ale nie udawało mi się to. Ciągle nawiedzały mnie jakieś postacie, w różnych pozach, z twarzami wykrzywionymi płaczem lub radośnie uśmiechnięte. Krzyczały, gestykulowały, coś mi mówiły i pokazywały. Czasem te obrazy były spokojne, pełne harmonii, a czasem przejmujące lub denerwujące. Postacie napierały na mnie, czegoś żądały. Robiłem nadludzkie wysiłki, ale nie mogłem zrozumieć, o co im chodzi. Siadałem na łóżku oblany potem i krzyczałem. Rodzice całe noce czuwali nade mną. Czasami budziłem się i czułem ich opiekę, a po chwili znów zapadałem w nową otchłań. Nagle pojawił się Gottowt w otoczeniu moich kolegów z Wieliczki; odgrywali przede mną jakąś scenę. To znów byłem w bunkrze w getcie w Tarnowie i ktoś zatykał mi usta, żebym nie krzyczał. Siłą woli udawało mi się przenieść gdzie indziej. Miraże, miraże cudownych kolorów wirowały, a ja wśród nich, z rękami wzniesionymi do nieba. Pamiętam, że raz widziałem Ariego przykrytego białym prześcieradłem, leżącego koło toru kolejowego. Dokładnie tam, gdzie rzeczywiście widziałem go ostatni raz. Zrozumiałem, że umarł, ale za wszelką cenę chciałem go chociaż raz zobaczyć żywego. Zacząłem krzyczeć: „Arie, obudź się, nie opuszczaj mnie! Żyj jeszcze trochę!". Myślałem, że skoro mnie udaje się siłą woli przenosić z miejsca na miejsce, to może Arie spełni mą prośbę i będzie żył. Ściągnąłem z niego prześcieradło. Pod nim leżało nagie ciało Ariego. Było tak strasznie wychudzone, że cofnąłem się przerażony. Później pochyliłem się, by lepiej zobaczyć jego twarz. Może to nie był Arie? Poznałem go jednak, tak..., to był on. Nagle otworzył oczy i uśmiechnął się do mnie. Miał czarujący uśmiech. Podał mi rękę i podniósł się z ziemi. Obraz był tak wyraźny i realny, że byłem przekonany, iż to przeżywam. Wydawało mi się, że wszystkie wcześniejsze przeżycia to tylko zły sen, a jedynie to jest prawdziwe. Och, jak bardzo się cieszyłem! Byłem taki szczęśliwy! Wydawało mi się, iż zbudziłem się ze złego snu. Arie żył i był razem ze mną! Jak w ogóle mogłem myśleć, że jest inaczej? Wtedy nagle znów odzyskałem przytomność i zobaczyłem nad sobą twarze rodziców. „Arie! Arie!" — krzyknąłem, ale jego już nie było. Uświadomiłem sobie, że to wszystko tylko mi się wydawało i Arie naprawdę nie żyje. Rzeczywistość była nieubłagana i nie pozostawiała miejsca nawet na złudzenie. Znów straciłem przytomność. Od tej chwili miałem już tylko złe wizje. Ogarniały mnie jakieś miraże strasznej walki, w której i ja brałem udział. Nie chciałem walczyć, ale coś mnie do tej walki zmuszało. Nie chciałem dłużej żyć i wołałem o pomoc do Nieba, aby wyzwoliło mnie z tego życia. Prosiłem i błagałem, aby zabrało mnie do siebie. Zbliżała się do mnie jakaś jasność. Była już tak blisko, że zamykałem oczy, ale potem znów oddalała się ode mnie. Chciałem biec za nią, lecz nie mogłem ruszyć się z miejsca. Ktoś mi coś tłumaczył, perswadował, ja jednak nie chciałem słuchać. Wyrywałem się z czyichś objęć i chciałem biec do tej jasności. Wołałem do niej, żeby wróciła i wzięła mnie do siebie, ale bezskutecznie. Byłem przekonany, że tam, w tej jasności, jest prawdziwe i właściwe życie. Teraz ja tłumaczyłem, błagałem, ale ktoś trzymał mnie jak żelazną obręczą, abym nie biegł za tą jasnością. Walczyłem, lecz byłem za słaby. Potem znów odzyskiwałem przytomność i czułem zimny kompres na czole i rękę matki. Raz otworzyłem oczy i zobaczyłem, że mama płacze. Było mi jej żal, ale nie mogłem wydobyć z siebie głosu, by ją uspokoić. W tym stanie byłem może osiem dni. Czułem wyraźnie, że nie chcę żyć na tym świecie, bo nie jest tego wart. Wszędzie czekają na człowieka rozczarowania, nawet we śnie. Radość i szczęście to są miraże, które przemijają w okamgnieniu, a tęsknota za nimi trwa całe życie. Zło zaś, raz napotkane, uderza w człowieka bezustannie i towarzyszy mu przez całe jego istnienie. Po co mam walczyć o przeżycie, gdy tam, w tej cudownej jasności, czeka na mnie samo dobro? Niestety, nie byłem w stanie tego dobra dosięgnąć. Pewnego dnia obudziłem się jakby z ciężkiego omdlenia. Poczułem, że coś mnie w brzuchu wierci i nagle zdałem sobie sprawę, że muszę wyjść za potrzebą. Zapomniałem jednak, jak się to mówi. Zrobiłem olbrzymi wysiłek umysłowy, aby sobie przypomnieć i wreszcie z trudem wykrztusiłem jedno słowo: „Srać!". Matka i ojciec byli wniebowzięci, że coś powiedziałem po tylu dniach majaczenia, krzyków i niezrozumiałego mamrotania. Było to pierwsze moje wyraźnie wyartykułowane słowo od chwili, kiedy straciłem przytomność. Słyszałem, jak matka krzyczała: „Heniek mówi! Heniek mówi!". Ze wszystkich stron przybiegli mi na pomoc — mama z nocnikiem, tato z miednicą, a Menek z jakimś garnkiem. Nawet Luśka z Tośką przepychały się do mojego łóżka, aby mnie zobaczyć. Ulżyłem sobie, uśmiechnąłem się do wszystkich i znów zapadłem w nicość. Odzyskałem przytomność dopiero na noszach, gdy brano mnie do baraków szpitalnych na kwarantannę. Świeże powietrze odurzyło mnie. Otworzyłem oczy i zobaczyłem piękne, błękitne niebo. Koło mnie szli rodzice i trzymali mnie za ręce, tak jakby chcieli się ze mną pożegnać. Lekarz powiedział im, że mój stan jest bardzo ciężki i żeby byli gotowi na najgorsze. Słyszałem i rozumiałem wszystko, ale nic sobie z tego nie robiłem. Położono mnie wraz z noszami na furmance. Ostatni obraz, jaki utkwił mi w pamięci, to zapłakane, żałosne twarze rodziców; żegnali mnie i głaskali po głowie. Potem znów straciłem przytomność. Nie wiem, ile dni jeszcze byłem nieprzytomny i co się ze mną działo. Pamiętam tylko, że ciągle się z czymś zmagałem i było mi bardzo ciężko. Aż któregoś dnia poczułem, że moja walka się skończyła — droga, jaką miałem iść, została mi wyznaczona. Pierwszy raz, może od dwóch tygodni, zbudziłem się jakby z bardzo drugiego i letargicznego snu. Byłem zupełnie przytomny, poczułem się znacznie lepiej. Zacząłem z ciekawością rozglądać się, gdzie się znajduję. Z początku myślałem, że jestem jeszcze w Bergen–Belsen. Podobny barak i te same prycze. Po chwili jednak uświadomiłem sobie, że to niemożliwe, bo przecież zostaliśmy wyzwoleni. Leżałem na dolnym posłaniu, koło mnie było okno. Czułem się szalenie słaby, ale udało mi się dźwignąć na łokciach. Spojrzałem w okno i zobaczyłem zieleń i drzewa. Nie mogłem jednak sobie przypomnieć, gdzie jestem. Nagle, na sąsiedniej pryczy, też na dole, zobaczyłem jakąś znajomą osobę. Z początku trudno było mi ją poznać. Leżała tam z ogoloną głową i patrzyła na mnie. Patrzyliśmy tak na siebie bez słowa i po chwili ona spytała: „Jak się czujesz, Heniu?" — i w tym samym momencie poznałem ją. To była ciocia Lida. Odpowiedziałem, że czuję się dobrze. — Ale, ciociu, gdzie jesteśmy? — spytałem. — Co, nie wiesz? — odpowiedziała jakby zdziwiona moim pytaniem i zaraz mi wyjaśniła. — Jesteśmy na okręcie i płyniemy do Palestyny. — Ależ ciociu — próbowałem oponować — przecież za oknem są drzewa i zieleń, a one nie rosną na morzu. Ciocia Lida była jednak niewzruszona. — To ci się tylko wydaje. Jedziemy do Palestyny. Kiwek (jej mąż) czeka tam na mnie. Przecież przysłał mi papiery. Zawiadomiono moich rodziców, że kryzys minął i czuję się lepiej. Przyszli pod okno odwiedzić mnie i radość biła z ich twarzy. Dawali mi znaki rękami. Widziałem, że byli szczęśliwi i to mnie bardzo podniosło na duchu. Od tej chwili byłem już cały czas przytomny, wiedziałem, co się ze mną dzieje. Z dnia na dzień następowała poprawa. Okazało się, że moi rodzice spowodowali przez jakąś protekcję, iż położono mnie obok cioci. Spodziewali się, że będzie się mogła mną opiekować, bo fizycznie czuła się lepiej. Niestety, miała nerwowe zaburzenia i nie zdawała sobie sprawy, gdzie się znajduje. Teraz ja pomagałem jej zrozumieć, co się z nią dzieje. Nie mogła pojąć, dlaczego wszyscy w baraku, oprócz lekarza i sióstr, mieli ogolone włosy. Powiedziałem jej, że to widocznie przez wszy, ale ona uważała, że to niemożliwe, bo nigdy nie miała wszy. Widocznie cierpiała na zanik pamięci — nie pamiętała, co niedawno przeżyła. Byłem przestraszony, bałem się, że i ze mną tak się stanie. „To straszna choroba ten tyfus plamisty" — pomyślałem i zacząłem badać, czy pamiętam swoją przeszłość. Pamiętałem wszystko. To mnie trochę uspokoiło, ale jakiś instynkt mi mówił, że czeka mnie jeszcze coś złego. Najgorsza nie była sama choroba, tylko komplikacje mózgowe i nerwowe, które często jej towarzyszyły. Widziałem to w baraku u innych chorych. Dziękowałem Bogu, że mnie — w każdym razie dotychczas — to nie spotkało. Miałem tylko lekkie trudności z koordynacją ruchu rąk, ale lekarz powiedział, że mi to przejdzie. Liczyłem na szybkie wyzdrowienie. Obiecałem sobie, że będziemy jeździć z Poldkiem Fiszelbergiem na rowerach po okolicy. Po dwóch dniach przyszła pielęgniarka, aby mi pomóc zejść z łóżka. Okazało się, że nie potrafię sam ustać na nogach, bo podłoga jakby się usuwała pode mną. Czułem, że nie stoję na twardym gruncie, tylko na czymś bardzo chwiejnym, co przewraca się wraz ze mną. Wszystko falowało i kręciło się, nie sposób było ustać. Z początku myślano, że to ze słabości, ale okazało się, że poważnie uszkodzony został mój zmysł równowagi. O samodzielnym chodzeniu w ogóle nie mogło być mowy. Gdy puszczano mnie samego, zaraz upadałem. Zauważyłem też, że mój słuch bardzo się pogorszył i czasem trudno było się ze mną porozumieć. Moi rodzice byli o wszystkim powiadomieni i teraz ich twarze za oknem były poważne i zmartwione. Czekano na poprawę, ale ta nie przychodziła. Kilka razy dziennie ćwiczono ze mną chodzenie, tak jakbym zapomniał, jak się to robi. Miałem mdłości, kręciło mi się w głowie, ale musiałem te ćwiczenia wykonywać. Dwie siostry trzymały mnie pod ręce i robiły ze mną po baraku kilkanaście kroków, tam i z powrotem. Próbowały mnie puszczać samego, ale od razu padałem. Dni przechodziły i dalej nie było żadnej poprawy. Tymczasem ciocia Lida wyzdrowiała i posłano ją do domu. Epidemia tyfusu została pokonana i w naszym baraku pozostało już tylko kilku rekonwalescentów, którzy nie wyszli jeszcze ze swoich komplikacji. Moim rodzicom pozwolono już odwiedzać mnie w baraku. Przychodzili ubrani w białe szpitalne fartuchy. Pewnego wieczoru zbudziłem się ze snu. Obok pryczy jakiś lekarz rozmawiał po niemiecku z moim ojcem i coś mu tłumaczył. Natężyłem słuch, ale na początku udało mi się pojąć tylko część rozmowy. Z tego, co zrozumiałem, wynikało, że lekarz tłumaczy ojcu, iż mój przypadek jest szczególnie ciężki i dzisiaj nie można przewidzieć, jak to się rozwinie. Normalnie powinno mi to już było przejść. Ponieważ nie ma żadnej poprawy, to możliwe, że chodzi o stałe i nieodwracalne uszkodzenie zmysłu równowagi. Na pytanie ojca, czy w takim wypadku będę mógł jeszcze kiedyś samodzielnie chodzić, lekarz odpowiedział, że teraz nie można niczego przewidzieć, a rekonwalescencja może trwać dłuższy czas. Później lekarz mówił coś, czego nie udało mi się zrozumieć. — To straszne — wymamrotał ojciec. — Tak, to może być straszne — zgodził się lekarz. Obaj odeszli od mojej pryczy i już nie słyszałem, co mówią. Czułem się jak po uderzeniu obuchem w głowę. Ogarnęła mnie rozpacz. Nie mogłem pogodzić się z myślą, że znajduję się w tak strasznym niebezpieczeństwie. „Co to znaczy, że nie będę mógł chodzić?! — pytałem sam siebie. — Będę jeździł na wózku jak sparaliżowany? Nie będę mógł stać na własnych nogach, by podać komuś rękę?" Byłem w szoku. Postanowiłem dalej spać, aby uciec od rzeczywistości. Później zacząłem cicho szlochać, bo nawet spać nie mogłem. „Och, jaki ten świat jest bezlitosny" — pomyślałem. Nie trwało to jednak długo; zaczęły mnie nawiedzać inne myśli. Stawały się coraz ostrzejsze, uderzały we mnie jak młotem, karciły, robiły wyrzuty. Czułem się, jak pod pręgierzem. „Dlaczego podnosisz ręce? Dlaczego narzekasz? Pomyśl tylko, z ilu i z jakich niebezpieczeństw udało ci się wyjść. Wszystko to masz już za sobą! Teraz się poddać to nie tylko tchórzostwo, ale niemal zbrodnia na sobie samym! Nie narzekaj! Myśl tylko o jednym: jak możesz sam sobie pomóc. Twoja własna pomoc w wyzdrowieniu jest najważniejsza. Zbierz siły i wiarę, nie wątp ani przez chwilę, że idziesz ku dobremu. Zawsze idziesz ku dobremu, nawet gdy tego nie rozumiesz!" — „Ale jak? Jak mam walczyć? Jak mogę sobie pomóc?" — pytałem sam siebie. Nagle mój wzrok padł na małą tabliczkę nieopodal na ścianie, pod lampką, która świeciła się całą noc. Ktoś powiesił ją kilka dni temu, ale dotychczas nie zwróciłem na nią uwagi i nie przeczytałem, co jest na niej napisane. Teraz zacząłem powoli czytać: „Immer wenn du denkst es geht nicht mehr, kommt von irgendwo ein Lichtlein her" (Zawsze, kiedy myślisz, że już nie dasz rady, przychodzi skądś światełko). Poruszyło mnie to. „Może do mnie to światełko też zawita?" — pomyślałem i to podniosło mnie na duchu. Poczułem się lepiej, ale znów nasunęły się pytania: „Więc co? Co mogę zrobić dla siebie, by sobie pomóc?". Zacząłem się zastanawiać i nagle wpadło mi na myśl to, czego szukam. Opuściłem nogi na podłogę i trzymając się obiema rękami pryczy zrobiłem powoli jeden mały krok. Później udało mi się zrobić drugi i trzeci. Kręciło mi się w głowie, musiałem robić przerwy, mdliło mnie, podłoga pode mną falowała, ale trzymałem się mocno pryczy i zaciskając zęby próbowałem dalej. W ten sposób mogłem zrobić kilka kroków! Poczułem nowe siły, ogarnęła mnie radość. Powiedziałem sobie: „Heniu, nie wszystko stracone". Odtąd co noc wstawałem i kilka razy chodziłem naokoło pryczy. Gdy nie mogłem więcej, to siadałem i czekałem, aż przestanie mi się kręcić w głowie. Prawie zawsze miałem mdłości i pot oblewał mnie z wysiłku. Ale nie rezygnowałem. Sam byłem zdumiony, gdy po kilku nocach mogłem już zrobić kilka kroków bez trzymania się. Było dla mnie jasne, że odnoszę zwycięstwo nad chorobą. Któregoś dnia prowadzące mnie siostry puściły moje ręce, obserwując, czy mogę sam stać, gotowe chwycić mnie, abym nie upadł. Ja uśmiechnąłem się do nich i powiedziałem, że mogą trzymać ręce przy sobie, bo nie mam zamiaru upaść. Popatrzyły na mnie nie rozumiejąc, o co mi chodzi. Wtedy ja sam, o własnych siłach, przeszedłem dziesięć kroków! W baraku na chwilę zapanowała cisza. Nagle, wszyscy naraz, chorzy i siostry, zaczęli wydawać z siebie okrzyki zdumienia i radości, oklaskiwać mnie. „Ludzie nie zdają sobie sprawy ze swego szczęścia, że mogą sami chodzić" — pomyślałem i usiadłem na czyjejś pryczy. Siostry i rekonwalescenci, którzy jeszcze pozostali w baraku, podchodzili do mnie, gratulowali mi i ściskali ręce. Ktoś zawiadomił moich rodziców. Wszyscy mnie obejmowali, a mama i tato płakali. Chciano mnie podnieść z krzesłem do góry, ale rosyjski lekarz, który też się zjawił, był tak ucieszony, że sam posadził mnie na swoje ramiona i zaczął ze mną tańczyć. Od tego dnia moja rekonwalescencja szybko postępowała. Mój słaby słuch się nie polepszył, ale kto wtedy przejmowałby się słuchem. Tydzień po tym wydarzeniu już byłem w domu. Zrobiono mi królewskie przyjęcie, przyszedł nawet rosyjski żołnierz, student medycyny, który odwiedził nas pierwszego dnia wyzwolenia, a później był już u nas stałym gościem. Okazało się, że jemu też mam do zawdzięczenia jakąś cześć mojego wyzdrowienia. Wtedy, gdy mój stan był najcięższy, przyniósł dla mnie butelkę czerwonego, starego wina, którą znalazł w piwnicy jakiegoś opuszczonego domu i polecił rodzicom wlewać mi to wino kilka razy dziennie łyżeczką do ust; zapewniał, że mnie to wzmocni. Moi rodzice byli przekonani, że skondensowane mleko oraz to wino uratowały mnie. Wojna skończyła się jeszcze podczas mojej choroby. Ojciec opowiadał mi, że ludzie się cieszyli, ale nie było żadnych wybuchów radości ani wiwatów, bo byli zbyt słabi i smutni. Mnie natomiast wydawało się, że jeszcze raz się urodziłem. Wszystko w naturze wydawało mi się o wiele piękniejsze niż przedtem. Rozglądałem się wokoło tak, jakbym wszystko widział pierwszy raz w życiu. Patrzyłem na pola, na drzewa, wąchałem trawę i nie mogłem nadziwić się otaczającemu mnie pięknu. Kwiatami w ogóle nie mogłem się nacieszyć. Często stawałem i długo na nie patrzyłem. Te kolory... Kolory były dużo intensywniejsze niż je pamiętałem. Wszystko było takie jaskrawe i barwne. Dziwiłem się, dlaczego wcześniej tego nie zauważałem. Miałem wrażenie, że mówią do mnie, wskazują na coś wyższego i ważniejszego, na coś, co powinienem zrozumieć, aby rozpocząć nowe, lepsze i radośniejsze życie. Byłem szczęśliwy, lecz zarazem miałem uczucie, że jestem w żałobie. Nie chciałem i nie próbowałem pozbyć się tego uczucia. Stanowiło ono dla mnie coś bardzo drogiego i wzniosłego, coś graniczącego ze świętością. Z nikim o tym nie rozmawiałem, ale czułem, że stało się ono wspólnikiem mojego serca i będzie mi już zawsze towarzyszyło. Nie zapomniałem nikogo z tych ukochanych, którzy ode mnie odeszli, ale byli oni teraz w jakiejś świątyni, którą zbudowałem w najgłębszych i najintymniejszych zakątkach swojej świadomości. Tam nadal żyli ze mną i jeszcze bardziej się kochaliśmy. * * * Pewnego dnia, pod koniec maja lub na początku czerwca 1945, rodzice oświadczyli mi, że wracamy do domu, do Oświęcimia. Ciocia Lida z Menkiem i Tośką też postanowili jechać z nami i wysiąść w Krakowie. Znów znaleźliśmy się w pociągu. Tym razem był to normalny pociąg osobowy, którym jechaliśmy jako wolni ludzie. Wszyscy byliśmy podnieceni i w wielkim oczekiwaniu, że może jednak komuś z rodziny udało się przeżyć i teraz znów się spotkamy. Nawet Regina się zmieniła. Była ożywiona i ciągle wzdychała, wznosząc oczy do nieba. Niestety, nie było nam dane, by nasze serca choć na chwilę przestały płakać. Życzenie rabina z początku wojny, na stacji kolejowej w Oświęcimiu — aby ojciec, jego żona i dzieci przeżyli wojnę — spełniło się z tragiczną dokładnością. Oprócz nas, nie uratował się nikt z dużej rodziny ojca. Ostatni zmarł Arie i to w chwili wyzwolenia! Zmarł jako syn mojego ojca, ale los nie dał się okłamać. Jego śmierć, może dlatego, że ją bardzo blisko przeżyłem, była dla mnie tak tragiczna, że nigdy nie mogłem się z niej otrząsnąć i często przeżywam ją od nowa. Wracaliśmy jak rozbitkowie z innego świata. Mieliśmy ze sobą chleb i skondensowane mleko, które mama zawekowała w słoikach. To był cały nasz majątek, oprócz walizki z odzieżą. Jechaliśmy z nadzieją, że zbudujemy sobie nowe życie. Podróż mieliśmy dobrą. Pociąg nie był nawet przepełniony; prawie całą drogę do Oświęcimia byliśmy sami w przedziale. Widocznie nie miał już kto wracać. Im bardziej zbliżaliśmy się do rodzinnego miasta, tym bardziej wzrastało nasze podniecenie. Proponowaliśmy cioci Lidzie, aby wysiadła z nami w Oświęcimiu, ale odmówiła, bo też miała nadzieję, że może komuś z rodziny jej męża udało się przeżyć — chciała wrócić do Krakowa. Regina robiła wrażenie obojętnej. Czasami mamrotała do siebie jakieś niezrozumiałe słowa i zwracała oczy do nieba. Kilka razy wydawało mi się, że widzę w jej oczach łzy. Nigdy nie widziałem jej płaczącej, nawet gdy umarł dziadek. Wtedy, w obozie, było to dla mnie bardzo dziwne, ale ojciec tłumaczył mi, że widocznie wszystkie jej łzy już wyschły. Czułem się teraz, jakbym przekroczył bramy jakiegoś innego świata. Tak jak zaraz po mojej chorobie, wszystko wydawało mi się nowe, piękne i urzekające. Patrzyłem przez okno pociągu na zmieniające się krajobrazy i ciągle upewniałem się, że to nie sen. Byłem jeszcze słaby po chorobie, ale podniecenie dodawało mi sił. Luśka tuliła się do mamy i pytała, czy teraz już nigdy nie będziemy głodni i czy będziemy mieli chleba do syta. Do Oświęcimia przyjechaliśmy w południe. Pociąg stał tam bardzo krótko, więc trzeba było się spieszyć. Szybko pożegnaliśmy się z ciocią i jej dziećmi. Jakiś kolejarz pomógł nam wyprowadzić z wagonu Reginę, która ledwo chodziła. Byliśmy jedynymi, którzy wysiedli na tej stacji. Peron był pusty. Powoli przeszliśmy przez salę dworca i wyszliśmy na ulicę. Był piękny, słoneczny dzień. Przed wojną było tu zawsze dużo ludzi, spieszących się, wsiadających i wysiadających z fiakrów; sprzedawano lody, lemoniadę i wodę sodową z sokiem, które tak lubiłem. Wszędzie panował ruch i gwar. Teraz była kompletna cisza. Miało się wrażenie, że całe miasto śpi. Staliśmy przed dworcem i nie wiedzieliśmy, co robić. Rodzice chcieli jechać do naszej willi, by zobaczyć, czy można tam wejść. Była ona jednak oddalona od dworca przeszło dwa kilometry. Nie można było iść tam z Reginą. Bezradni, rozglądaliśmy się wokoło. Nagle mama zauważyła, że niedaleko nas stanęła furmanka. Ojciec podszedł do woźnicy, który zgodził się zawieźć nas do domu, mimo że nie mieliśmy pieniędzy. Po drodze woźnica cały czas opowiadał, co tu się działo. Przejechaliśmy przez most na Sole i wjechaliśmy do miasta. Z prawej strony zobaczyliśmy dom Haberfelda, a na parterze restaurację, w której kiedyś mieściło się to nieszczęsne Biuro Emigracji do Palestyny. Skręciliśmy w prawo na rynek. Tu też było bardzo mało ludzi, ale zauważyłem, że niektóre sklepy są otwarte. Ulica Jagiellońska wyglądała tak, jak zachowałem ją w pamięci. Od czasu do czasu spotykaliśmy sowieckich żołnierzy. Wreszcie furmanka stanęła przed naszą willą. Okazało się, że teraz mieści się w niej komenda Milicji Obywatelskiej. Jakiś milicjant zaproponował nam, abyśmy poszli naprzeciw, do willi dziadka, która stoi pusta. Furmanka zatrzymała się przed furtką do ogrodu. Razem z woźnicą ojciec zniósł Reginę. Woźnica starał się nam we wszystkim pomóc. Tato podziękował mu i dał w prezencie swoją krawatkę. Okazało się, że w willi dziadka do niedawna mieścił się niemiecki szpital. W pokojach panował duży nieład. Na podłogach pełno było porozrzucanych używanych bandaż}' i kawałków waty. W pokojach stały żelazne łóżka szpitalne. W jednym z pokoi na piętrze nadal stało łóżko dziadka i Reginy. Gdy się o tym dowiedziała, chciała się natychmiast tam położyć. Wszyscy pomogliśmy jej wejść na piętro. Położyła się w swoim łóżku i na jej twarzy pojawił się wyraz błogości. Oczyściliśmy i uprzątnęliśmy dwa pokoje. Nagle drzwi wejściowe się otworzyły i jakaś starsza, chuda, niewysoka kobieta weszła z bochenkiem chleba w ręku. Była to pani Szczerbowska, nasza sąsiadka. Ktoś powiedział jej, że wróciliśmy. Bardzo serdecznie przywitała się z nami i z lekkim zawstydzeniem podała nam chleb, mówiąc, że przyniosła go, bo na pewno jesteśmy głodni. Widząc nasze uradowane twarze, pospieszyła do swego domu i wróciła z dużym garnkiem gorącej zupy. Od niej dowiedzieliśmy się, że nikt z naszej rodziny nie wrócił. Wizyta tej szlachetnej, dobrej kobiety bardzo wzmocniła nas na duchu. Nigdy jej tego nie zapomniałem. Nadal pamiętam każdy szczegół tego spotkania. Moi rodzice i ja jeszcze przez kilka godzin czyściliśmy pokoje, aż zostały doprowadzone do względnego porządku. Po tej pracy ledwo trzymałem się na nogach i poszedłem spać. W nocy miałem jakiś miły sen. Ktoś głaskał mnie po głowie i pocieszał. Wydawało mi się też, że biją dzwony. Obudziłem się rano. W domu był ruch, jacyś obcy ludzie przechodzili przez pokój. Serce zaczęło mi mocniej bić. Zrozumiałem, że coś się stało. Wstałem z łóżka i zawołałem mamę. Weszła do pokoju i powiedziała, że w nocy zmarła Regina. Wszyscy byliśmy wstrząśnięci. Wróciła do domu tylko po to, aby umrzeć we własnym łóżku. Rodzice pojechali furmanką na cmentarz, aby pochować Reginę. Luśka zaczęła płakać i mama wzięła ją ze sobą. Dla mnie nie było już miejsca na furmance i tata kazał mi zostać w domu. Zgroza wojny, o której tak bardzo chciałem zapomnieć, znów do mnie wróciła. Poczułem się strasznie samotny i opuszczony przez cały świat. Postanowiłem iść nad rzekę Sołę, na moje miejsce, które tak bardzo lubiłem. Za ogrodem willi dziadka wiodła droga na planty nad Sołą. Były one czymś w rodzaju naturalnego parku; rosły tam piękne drzewa. Nad samą wodą był ładny brzeg, częściowo zarośnięty krzewami. Wszystko było tak, jak to zachowałem w pamięci. Już z daleka zauważyłem, że na moim miejscu ktoś siedzi. Był nieruchomy jak posąg i patrzył w niebo. Po kilku minutach zbliżyłem się i usiadłem kilka metrów od niego. Przede mną płynęła Soła. Patrzyłem na rzekę, zafascynowany jej widokiem. Uświadomiłem sobie, jak często marzyłem o tym, aby znowu usiąść na jej brzegu. Dopiero po chwili popatrzyłem na nieruchomą postać niedaleko mnie. Widziałem jego twarz z profilu, ale od razu wydała mi się znajoma. On jakby poczuł mój wzrok, odwrócił głowę i spojrzał na mnie. Nagle jego twarz rozjaśniła się. Robił wysiłki, aby coś powiedzieć, ale dopiero po chwili udało mu się wymówić kilka słów. — Wie... działem, że... wrócisz — wymamrotał skrzeczącym i przerywanym ze wzruszenia głosem. W tym momencie i ja go poznałem. To był Aleks „Bocian"! Jednocześnie zerwaliśmy się na nogi i padliśmy sobie w objęcia. — Skąd wiedziałeś, że wrócę? — spytałem. Wskazał ręką na niebo i wymamrotał: — Ptaki... Ptaki mi to powiedziały. Obaj mieliśmy łzy w oczach. Poczułem się szczęśliwy. Znów miałem przyjaciela. Epilog Po powrocie do Oświęcimia, moi rodzice podjęli wysiłki, aby odbudować nasze życie w tym mieście. Wróciło tam kilkudziesięciu Żydów, przeważnie uratowanych z obozów koncentracyjnych. Przyjeżdżali, aby dowiedzieć się, czy ktoś z ich rodziny nie ocalał, ale większość szybko opuszczała miasto. Mówili, że nie mogą tu mieszkać, bo czują się jak na cmentarzu. Każdy dom, drzewo, kamień przypominały im ich rodziny, które zostały zgładzone. Ojciec zaczął szybko pracować nad uruchomieniem naszej fabryki nawozów sztucznych „Agrochemia" i w stosunkowo krótkim czasie odniósł sukces. Włożył w to wiele starań i energii. W tym okresie bardzo brakowało nawozów sztucznych i fabryka ciągle powiększała produkcję. Wielu mieszkańców Oświęcimia zawdzięczało jej swoją egzystencję; mogło być ich dużo więcej, ale nastąpiły ograniczenia w rozwoju „prywatnej inicjatywy" i nie wolno było zatrudniać więcej ludzi w prywatnych przedsiębiorstwach. Dużą część swoich zarobków ojciec przeznaczał na cele charytatywne i społeczne. Nigdy nie odmawiał nikomu pomocy i znany był ze swojej hojności. Miał ważny udział w odbudowie życia w powojennym Oświęcimiu. Ja zacząłem uczęszczać do Gimnazjum im. Konarskiego i po wstępnych kursach zostałem przyjęty jako normalny uczeń. Byłem tam jedynym Żydem. Dyrektorem był wówczas profesor Stanisław Czernek. Wszyscy profesorowie tego gimnazjum nie tylko bardzo ładnie się do mnie odnosili, ale wyraźnie mnie lubili i nazywali „Heniu". Lubił mnie nawet nauczyciel religii, ksiądz Baścik. Szczególną sympatią darzył mnie matematyk Stefan Chowaniec. Pamiętam też dobrze fizyka Łochińskiego, łacinnika Kowalczyka oraz polonistkę Kurmaniakównę. Wszystkim profesorom tego gimnazjum pozostałem wdzięczny, dobrze ich wspominam. Miałem też wielu przyjaciół wśród uczniów, a z jednym z nich, śp. Romanem Maksymowiczem, zaprzyjaźniłem się na całe życie. Tymczasem kształtujący się ustrój komunistyczny robił ojcu coraz większe trudności w prowadzeniu „Agrochemii". Była to wtedy jedyna większa prywatna fabryka w mieście. Warunki i płace były dużo lepsze niż w państwowych przedsiębiorstwach. Z początku władze zaczęły nakładać na naszą fabrykę coraz większe podatki, a gdy to nie pomagało, bo płaciliśmy, czego żądano, próbowano ją wykończyć przez specjalne podatki, tzw. domiary. Chodziło o ogromne sumy. Ojciec mój ze wszystkich sił walczył o „Agrochemię". Odwoływał się do wyższych instancji, najpierw w Krakowie, potem w Warszawie. Perswadował, że egzystencja wielu ludzi zależy od tej fabryki, angażował najlepszych adwokatów, udowadniał, że domiary są bezprawne i zmierzają tylko do jej likwidacji. Czasem ta walka kończyła się sukcesem, a czasem porażką, ale „Agrochemia" nie załamywała się i wszystko płaciła. Ta gra z państwowym Urzędem Skarbowym, który oczywiście wykonywał tylko polecenia partii, skończyła się w maju 1949. Do Oświęcimia przyjechał prokurator Komisji Specjalnej do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym i mój ojciec został aresztowany. Oficjalnie Komisja miała na celu walkę z nadużyciami gospodarczymi, ale w rzeczywistości była jednym z głównych narzędzi likwidacji prywatnych przedsiębiorstw w Polsce, walczyła z „prywatną inicjatywą". Działała brutalnie i bezwzględnie. Widać to było wyraźnie na przykładzie mojego ojca. Zanim jeszcze został postawiony przed sądem, zanim go o coś konkretnie oskarżono, zabrano mu jego fabrykę, a wszystkie konta bankowe, fabryczne i prywatne zostały zablokowane i w krótkim czasie przejęte przez państwo. Wszystkie rzeczy z naszej willi skonfiskowano. „Agrochemia" dostała się pod zarząd państwowy. Ojca przesłuchiwano głównie pod względem politycznym. Przeszedł przez dwanaście więzień, siedział między innymi w Krakowie — w więzieniu Montelupich i w Głównej Komendzie UB na placu Inwalidów, a także w Warszawie — w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, w Głównej Komendzie MO przy ulicy Karowej oraz w więzieniu przy ulicy Gęsiej — „Gęsiówce". Okres ten był niezwykle ciężki dla naszej rodziny. Przez cały czas aresztowania ojca śledziliśmy, przy pomocy adwokatów, przebieg sprawy i zawsze wiedzieliśmy, co się z nim dzieje i w jakim więzieniu się znajduje. Walczyliśmy o niego, tak jak się walczy o własne życie. W więzieniu Montelupich wydarzył się ojcu niesamowity przypadek. Pewnego razu dowiedzieliśmy się, że śledztwo zostało przerwane i ojciec przesłuchiwany jest w jakiejś innej sprawie. Nie można było dowiedzieć się, o co chodzi. Później adwokat przyniósł nam wiadomość, że ojciec składa zeznania na temat jakiegoś uwięzionego człowieka o nazwisku Müller. Nie mógł dowiedzieć się żadnych szczegółów, powiedziano mu tylko, że sprawa jest tajna. Nie mieliśmy pojęcia, kto to mógł być. Po jakimś czasie okazało się, że zeznania w związku z tajemniczym człowiekiem zakończyły się i śledztwo w sprawie ojca toczy się dalej. Dopiero po wyjściu ojca na wolność wyjaśniło się, kim jest Müller. Okazało się, że śledczy, który przesłuchiwał ojca, natrafił na trudności, bo nie chciał on podpisać podsuniętego mu „przyznania się do winy". Chcąc złamać ojca moralnie i psychicznie, rozkazał umieścić go z groźnymi przestępcami. Wprowadzono go do celi w części więzienia przeznaczonej dla tych, którzy czekali na wykonanie kary śmierci, albo takich, którym groziła ta kara. Cela była słabo oświetlona, poruszało się po niej z trudem trzech ludzi, a raczej ludzkie cienie, wychudzone szkielety w pasiastych łachmanach. Jeden z nich podszedł do ojca i spytał po niemiecku: — Sind Sie ein Arzt? (Pan jest lekarzem?) — Warum? (Dlaczego?) — spytał ojciec. — Bo prosiłem o lekarza. W tym momencie ojciec go poznał. To był dawny komendant getta w Bochni! Ojciec był tak zdumiony, że trochę trwało, zanim odzyskał głos. — Nie poznaje mnie pan? — spytał. Müller popatrzył na ojca ostro i odpowiedział: — Nie. A kim pan jest? W jego głosie słychać było wyraźną bojaźń. Ojca rzeczywiście trudno było poznać, bo w więzieniu nie golił się ani nie strzygł i nosił długą brodę. — Ja jestem Leo Schönker, artysta malarz, znamy się z getta w Bochni. Müller nie poznał ojca i wyraźnie się przestraszył. Odwrócił się i usiadł pod ścianą. Patrzył na ojca obcym i wrogim spojrzeniem. Dopiero gdy ojciec przypomniał mu, jak rysował dla niego emblemat i sprawdzał, aby hafciarka nie zrobiła błędu, twarz Müllera nagle się rozjaśniła i z przejęciem krzyknął: — Ach!... Pan się uratował?! Jak później powiedział ojcu — był przekonany, że podsunięto mu jakiegoś agenta–wtyczkę, który miał wydobyć od niego zeznania. Okazało się, że Müller został złapany przez Polaków i już pięć lat czeka na sąd. Procesy takich ludzi jak on kończyły się zawsze karą śmierci — przez rozstrzelanie lub powieszenie. Jego sprawa jednak coraz bardziej się komplikowała, bo im dłużej ją badano, tym mniej pewne było, że chodzi o zbrodniarza wojennego. Znaleźli się ludzie, którzy zeznali, że te miesiące, kiedy Müller był komendantem getta w Bochni, były najspokojniejszym okresem w getcie. Mówiono, że wśród komendantów gett — morderców — był on kimś zupełnie wyjątkowym. Następnego dnia wzięto ojca na przesłuchanie i opowiedział śledczemu, że spotkał w celi Müllera, którego zna z getta w Bochni. Ojca przeniesiono do innej celi i jeszcze tego samego dnia zaczęto przesłuchiwać go w sprawie Müllera. Przesłuchania te odbywały się odtąd codziennie. Chciano uzyskać także nasze zeznania, ale w tym czasie ukrywaliśmy się, bojąc się aresztowania. Adwokat powiedział nam, że nas szukają i najlepiej będzie, jak się gdzieś ukryjemy. Przez prawie cały czas aresztowania ojca ukrywaliśmy się u znajomych w różnych miastach. Po dwudziestu miesiącach spędzonych w więzieniach, ojcu wytoczono krótki proces i skazano go na dwa lata, z zaliczeniem tego, co już odsiedział. Jakiś czas po jego uwolnieniu, otrzymaliśmy długi list od Müllera, w którym dziękował ojcu, że jego zeznania uratowały mu życie. Po stosunkowo niskim wyroku, mógł wrócić do swojego rodzinnego Hamburga. Wróciliśmy do Oświęcimia, do naszej małej willi, w której mieszkaliśmy przed wojną. Ojciec stracił fabrykę i wszystkie możliwości zarobkowania, bo uważany był przez władze za burżuja. Ja, przed aresztowaniem ojca, zdałem małą maturę w Gimnazjum im. Konarskiego. Teraz zdałem maturę eksternistyczną i zacząłem studiować na wydziale mechanicznym, najpierw rok w Wyższej Szkole Inżynierskiej w Częstochowie, a później w Akademii Górniczo–Hutniczej w Krakowie. Moja siostra Lusia zaczęła uczęszczać do Gimnazjum im. Konarskiego. Staraliśmy się normalnie żyć, chociaż było to zupełnie inne życie niż przedtem. Ojciec dużo malował. W roku 1955 ukończyłem studia wyższe, a nieco wcześniej otrzymaliśmy pozwolenie na wyjazd z Polski. Kilka dni po otrzymaniu przeze mnie dyplomu, spakowaliśmy kilka walizek i wyjechaliśmy do Wiednia, który był dla moich rodziców miastem wspomnień z młodości. Przed naszym wyjazdem z Oświęcimia, ojciec oddał Zarządowi Miejskiemu w bezpłatną dzierżawę naszą dużą willę na przedszkole, a małą na żłobek. Pamiętam naszą ostatnią jazdę z domu przy Jagiellońskiej 41 na stację kolejową. Jechaliśmy dorożką i ku naszemu zdumieniu okna domów z obu stron ulicy Jagiellońskiej zaczęły się otwierać i obcy ludzie machali nam na pożegnanie. Mieliśmy wszyscy łzy w oczach. W Austrii ojciec próbował założyć fabrykę nawozów sztucznych, ale nie udało mu się to i znów zaczął malować. Współpracował z galerią, która gotowa była kupić od niego każdy obraz. Ja pracowałem jako inżynier. Luśka chodziła do szkoły mody. W roku 1961 pojechałem do Izraela i tak mi się spodobało, że zostałem. Znalazłem pracę w zakładach lotniczych i rok później ściągnąłem do Izraela moich rodziców i siostrę. Ożeniłem się w roku 1963, rok po mnie wyszła za mąż moja siostra. Moi rodzice zmarli w Izraelu. Pracowałem w tym samym miejscu do roku 1987, kiedy to poszedłem na emeryturę. Od 1979 roku zajmuję się malarstwem. Maluję tylko jeden temat — Holokaust. Moja małżonka Helenka i ja mamy trzy córki i ośmioro wnuków. Moja siostra Lusia ma dwóch synów i troje wnuków. Wszyscy zbudowaliśmy sobie w Izraelu nowe życie. Podziękowania Moje serdeczne podziękowania należą się Halinie Zawadzkiej i Jej Mężowi śp. Joelowi Sackowi z Sarasoty (Floryda, USA), za to, że swoim osobistym przykładem, pisząc i wydając swoje wspomnienia, pokazali mi, że nawet po tak wielu latach możliwe jest przezwyciężenie wewnętrznych trudności i opisanie swoich przeżyć z koszmarnego okresu II wojny światowej. Dzieląc się ze mną swoimi doświadczeniami, wrażeniami i wzruszeniami, jeszcze przed wydaniem ich książek, obudzili we mnie chęć i potrzebę napisania wspomnień. Wprawdzie zawsze czułem się zobowiązany je napisać, ale przez tak wiele lat nie znalazłem wystarczających sił, aby to uczynić. Te stymulujące rozmowy z nimi zrodziły we mnie przekonanie, że i ja jestem do tego zdolny. Wydanie zaś tej książki zawdzięczam przede wszystkim mojej redaktorce, Katarzynie Madoń–Mitzner, która włożyła w nią moc sumiennej pracy i energii. Jej odczucie i zrozumienie mnie, od pierwszej chwili naszej znajomości, napawało mnie przeświadczeniem, że książka ta powinna była zostać napisana. Dziękuję jej z całego serca. Moje podziękowania kieruję również do dr. Karla Liedke i dr. Thomasa Rahe z Miejsca Pamięci Bergen–Belsen — za przysłanie mi materiałów z Bergen–Belsen oraz z Politisches Archiv des Auswärtigen Amtes w Bonn. Odkryły one przede mną — już po tym, jak napisałem wspomnienia — istotne sprawy dotyczące osób, które opisywałem. Dziękuję Stefanowi Essle z Tyresö w Szwecji za udostępnienie mi do druku listu jego dziadka, aktora Johna Gottowta. Serdeczne podziękowania przekazuję także historykowi filmu Olafowi Brillowi z Bremen w Niemczech — za pomoc w identyfikacji postaci Johna Gottowta. Dziękuję również Deutsches Filminstitut z Frankfurtu n. Menem za udostępnienie do publikacji zdjęcia Gottowta. Pragnę też podziękować mojej żonie Helence, za jej rady, pierwszą lekturę i wielkie zrozumienie, jakim darzyła mnie podczas całego okresu, kiedy pisałem tę książkę. Dziękuję Wam. Henryk Schönker Żydzi w Polsce mieli z reguły dwa imiona — oficjalne, występujące w metryce oraz żydowskie, używane głównie w życiu religijnym i w kontaktach z innymi Żydami. HIAS (Hebrew Sheltering and Immigrant Aid Society) — Hebrajskie Stowarzyszenie Pomocy Imigrantom — międzynarodowa organizacja, której celem była opieka nad imigrantami żydowskimi; powstała w 1909 roku w Nowym Jorku, po I wojnie światowej otworzyła biura w Europie Środkowej i Wschodniej. Pod okupacją niemiecką HIAS działał nielegalnie. Leo Baeck (1873–1956), duchowy przywódca niemieckich Żydów w okresie nazizmu; od jesieni 1933 do 1939 roku przewodniczący Reichsvereinigung der Juden in Deutschland (Zjednoczenie Żydów w Niemczech), do którego należeli przymusowo wszyscy Żydzi, w rozumieniu ustaw norymberskich, czyli niezależnie od religii i wyznania. Podlegało ono ściśle MSW Rzeszy, a dokładniej (od końca 1939) Referatowi Żydowskiemu w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy, kierowanym przez Adolfa Eichmanna; Baeck w 1943 roku deportowany został do Theresienstadt, gdzie przeżył wojnę. Adolf Eichmann w sierpniu 1938 zorganizował w Wiedniu Zentralstelle für jüdische Auswanderung (Centralne Biuro Emigracji Żydów), jedyny urząd uprawniony do wydawania Żydom z Austrii i Czechosłowacji pozwoleń na wyjazd; dzięki tym doświadczeniom od października 1939 stanął na czele Reichszentrale für jüdische Auswanderung w Berlinie, a w grudniu 1939 przejął Referat Żydowski w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy, który początkowo nadal zajmował się emigracją, a w następnych latach był głównym wykonawcą planu „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej". Pal–Amt — Palästina–Amt, zwany też Urzędem Palestyńskim lub Biurem Emigracyjnym Agencji Żydowskiej (Jewish Agency for Palestine) — instytucja syjonistyczna, wspierająca wyjazdy do Palestyny. Pal–Amty kierowały i wspierały emigrację, informowały o warunkach życia w Palestynie, rozprowadzały certyfikaty przyznawane Agencji Żydowskiej przez brytyjskie władze mandatowe; działały w większości stolic europejskich, a w Polsce w Warszawie i kilku większych miastach. Po wybuchu wojny Pal–Amty w Wiedniu, Genewie, Monachium i Marsylii próbowały ewakuować Żydów z Europy. Irgun Zwei Leumi (hebr. wojskowa organizacja narodowa) — tajna organizacja syjonistyczna działająca głównie w Palestynie w latach 1931–488, organizująca akcje terrorystyczne przeciwko Brytyjczykom. Hachszara (hebr. zahartowanie) — obozy szkoleniowe ruchu syjonistycznego, przygotowujące młodych ludzi do wyjazdu i życia w charakterze pionierów budujących żydowską społeczność lub państwo w Palestynie, a następnie Izraelu. Ta część książki oparta jest przede wszystkim na zapisie Leona Schönkera opublikowanym w księdze pamięci wydanej przez ziomkowstwo oświęcimskie w Izraelu, Sefer Ospitzin I Oświecim– Auschwitz Memorial Book, published by Irgun Yotzey Oświęcim, Jerusalem 1977. John Gottowt (Isidor Gesang) — wybitny niemiecki aktor teatralny i filmowy. Przez lata okoliczności jego śmierci były nieznane. Urodzony w 1881 roku we Lwowie w rodzinie ortodoksyjnych Żydów. Studiował w Monachium i w Wiedniu, gdzie zadebiutował jako aktor teatralny, przyjmując pseudonim artystyczny John Gottowt. Od 1905 mieszkał i pracował w Berlinie. Był aktorem i reżyserem w Deutsches Theater, kierowanym przez Maxa Reinhardta, a następnie w wielu innych berlińskich teatrach. Grał także w filmach, m.in. w słynnym „Nosferatu — symfonia grozy" Murnaua. Po dojściu Hitlera do władzy w 1933 roku, dostał zakaz pracy w teatrze i filmie. Przeniósł się do Danii, a następnie do Szwecji, gdzie mieszkała jego była żona oraz jego dzieci i gdzie bezskutecznie starał się o pracę i prawo stałego pobytu. W 1938 roku zdecydował się wyjechać do Krakowa, miasta rodzinnego jego matki (przez cały czas miał obywatelstwo polskie). Stamtąd po wybuchu wojny trafił do Wieliczki. Autor odtwarza chronologię obozowych zdarzeń oraz podaje podstawowe, ogólne dane liczbowe, opierając się na źródłowym opracowaniu Eberharda Kolba, Bergen–Belsen 1943 bis 1945, Vanderhoeck&Ruprecht, Göttingen 1996. W książce tej znajduje się wiele uściśleń i szczegółowych ustaleń liczbowych na temat wszystkich podobozów Bergen–Belsen, a także kolejnych transportów Żydów, jakie przybywały tam z całego świata. Józef Gitler–Barski w swoim pisanym w Bergen–Belsen dzienniku (J. Gitler–Barski, „Aufenthalslager" Bergen Belsen. Dziennik więźnia, w: Biuletyn ŻIH nr 95, Warszawa 1975) podaje, że Meksykanin Jakub Grand zmarł 27 stycznia 1945 roku. Na urzędowej „liście Weissa", zawierającej nazwiska wszystkich więźniów w 1944 roku, figuruje jego oficjalne imię i nazwisko — Jacob Granat. Dziennik Gitlera–Barskiego, który przebywał w tym samym baraku, co Leon i Henryk Schönkerowie, jest ważnym dopełnieniem tego rozdziału. Pojawiają się tu te same osoby i tematy (m.in. paczki z Czerwonego Krzyża, gazeta mówiona „Tramwaj", życie codzienne więźniów). W Politisches Archiv des Auswärtigen Amtes w Bonn znajdują się dokumenty pochodzące z kancelarii Naczelnego Dowódcy SS, Ministra Spraw Wewnętrznych, Heinricha Himmlera, dotyczące Ajzenmana. Są to listy z 1944 roku do Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Berlinie w odpowiedzi na listy MSZ w tej sprawie. Sprawa Ajzenmana zaszła więc tak wysoko. Listy te znaleziono w teczce Archiwum Politycznego MSZ, dotyczącej wymiany jeńców cywilnych, z adnotacją: Palestyna. Z dokumentów tych wynika, że Ajzenman (czyli Cudyk Mendelsohn) został 23 września 1944 wysłany w celu wymiany z Bergen–Belsen do obozu internowanych w Kluczborku, który był pod kontrolą Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża. Prawdopodobnie tam otrzymał dokumenty wyjazdowe i stamtąd wyjechał za granicę.W Archiwum ŻIH w Warszawie znajduje się relacja Szymona Krausa z warszawskiego getta, w której mówi on o zastrzeleniu przez Niemców grupy pracowników cmentarza żydowskiego, a wśród nich Cudyka Mendelsohna — 19 kwietnia 1943, a więc w pierwszym dniu powstania w getcie. Jednocześnie w Biuletynie ŻIH z 1975 roku, w dzienniku z obozu Bergen–Belsen, Józef Gitler–Barski pisze w grudniu 1943 i w pierwszej połowie 1944 roku o rozmowach ze współwięźniem Cudykiem Mendelsohnem, który był grabarzem w warszawskim getcie. Natomiast na „liście Weissa" ze stycznia 1944, obejmującej wszystkich czekających na wymianę w Bergen–Belsen żydowskich więźniów, nie ma Mendelsohna, jest natomiast Chaim Ajzenman. Wszystko to potwierdza, że Cudyk Mendelsohn nie został zastrzelony 19 kwietnia 1943 w Warszawie, ale że zamienił w tym dniu dokumenty, przyjmując tożsamość Ajzenmana. Henryk Schönker Dotknięcie anioła 7