HORST BIENEK Z..SENNIKA" La realite n'existe que dans le reve Proust 1 JESTEM zamknięty w klatce. Na otwartej przestrzeni. Nade mną niebo, deszcz, wiatr, mróz. Niekiedy samotny liść przeleci przez kraty. Już żółty, i odczytuję na nim udrękę nadchodzących czasów. Następnie przeżuwam go, smakuje gorzko. Już nie wiem, od jak dawna znajduję się w tym więzieniu, ale wiem, że nie jestem już człowiekiem. Jestem zwierzęciem. Psem może. Jeszcze jakiś czas i będę sarną, i jeszcze trochę, a zostanę szczurem. Może także mrówką albo stawonogiem. Ale już jako szczur potrafiłbym wymknąć się z tej klatki. Kładę się na podłodze pokrytej moimi ekstrementami i płaczę, bowiem potrwa to długo, zanim zmienię się w szczura. Moje łzy ciekną mi na język, ciepły, i pełen śliny, spory jego kawałek wystaje z ust. Wstydzę się tego języka, lecz przypominam sobie, iż jest to w zwyczaju u psów. Po tamtej stronie przechadza się zielony mundur. Czuję głód i podskakuję, wciskam się w kraty, aż zardzewiałe żelazo odbija się na moim ciele. Na karku czuję zimny przedmiot, a potem moje ciało dostaje drgawek... w tej chwili ponownie mi wiadomo, że nie jestem człowiekiem, i że teraz muszę umrzeć. Wiem również, iż była to kula, która trafiła mnie w szyję, kula z czarnego, błyszczącego matowo, wojskowego pistoletu. Powoli upadam na ziemię. Słyszę skądś głuchy szum. Dopływają do mnie fale, najpierw nieśmiało dotykają mej twarzy, następnie zalewają mnie. Moje oczy nie widzą już nic więcej oprócz wody; moje uszy nie słyszą już nic więcej oprócz wody; mój język nie czuje już nic więcej oprócz wody. I wciąż jeszcze opadam. Wokół mnie z trudem odnajduje się odbity szum, a moje ciało staje się coraz lżejsze, mimo to opadam. Jestem rzeką, rozpływam się. Jestem strumieniem, wypływam. PUSTE są wszystkie pomieszczenia w domu dzieciństwa, jedynie zegary wiszą osamotnione na czarno przydymionych ścianach, ich wskazówki na stale są ustawione na wpół do ósmej, i choć tak bardzo się staram, nie jestem w stanie odróżnić bicia mego serca od tykania zegarów. SŁYSZĘ rozlegający się gdzieś wystrzał. Nadchodzą, myślę, i łzy zamarzają mi w oczach. Na szynach stoją dwa pociągi- Obie lokomotywy są pod parą. Który odjedzie pierwszy, rozlega się we mnie to pytanie. Sekundy mogą być decydujące. Waham się, następnie decyduję się na ten z prawej strony. Chcę zapytać maszynistę. Jakże dygocę! Zęby uderzają o siebie, a w mojej głowie jest jak w rzece. Wołam maszynistę. Pukam w szybę. Wyczerpany opieram się o ogromne koła zamachowe, w których spoczywa jeszcze ciepły powiew pary. W przedziale będzie ciepło, myślę, i zamroczony mrozem wchodzę do wagonu. Podczas gdy z wysiłkiem opadam na twardą ławkę, a ciemne chorągiewki osiadają mi przed oczami, słyszę gwizd lokomotywy, i chłodna rosa kładzie się na moich wargach: tak jest dobrze. Zaraz odjedziemy. Słyszę, jak obok szumi drugi pociąg. Podskakuję, szarpię drzwi, ale nie dają się otworzyć. Potrząsam, rzucam się na nie ciałem, które teraz zmienia się w nóż — pociągu nie ma. Rękami rozbijam szybę, do której gwieździście przymarza moja krew. Kiedy zaś uderzam palcem, brzęczy jak lód. Wychodzę na otwartą przestrzeń. Widzę, że lokomotywa pokryta jest szronem i lśni w bladym świetle. Mógłbym przysiąc, że jeszcze przed sekundą koła były ciepłe od pary, ale nikt by mi nie uwierzył. Twarz przykładam do płaskich dłoni, są ciepłe i unosi się z nich drobniutki dym. Wiem, że teraz nadejdą. Ucieczka nie ma już najmniejszego sensu. Już są całkiem blisko i mają psy złaknione krwi, które tęskną za moim gardłem. I podczas gdy zbliżają się kierując na mnie swe pistolety maszynowe, ostatnimi krokami wychodzę im naprzeciw. Czoło moje dotyka nieba. LEŻĘ w trawie i czuję, że z mego brzucha cieknie krew. Wiem, iż w tej chwili wszystko jest skończone i że niebawem nadejdą czerwone chrząszcze, które przecisną się przez ucho, usta i nos do mojego mózgu. Dzikie świnie będą grzebały w moich wnętrznościach, a szczury między udami i łopatkami zbudują sobie gniazdo. Mrówki zagubią się w labiryncie mych żył i tętnic, i dopiero po tygodniach, obżarte i wypasione, powrócą do własnych. Skarabeusz wgryzie się w moje martwe oczy, i na moją siatkówkę spadną kontury kunsztownie stworzonego zwierzęcego ciała. I wiem, że muchy wnet ubrudzą moją białawo świecącą skórę swym gównem. Małowiele i wszystko obróci się w proch, i już tylko zapach pozostanie ze mnie. Ale jeszcze oddycham. Jeśli podeprę się na brodzie, mogę jeszcze jedynie (słabo zamazane) zobaczyć białe brzozy wznoszące się wysoko na ostatnim wieczornym niebie. Tyka jakiś zegar. Wskazówki są wyłamane. Nie wiem, która godzina. Tylko mała szczelina, na szerokość palca... i widzę, jak wymyka się czas. WIDOK z wieży strażniczej jest spojrzeniem ku wieczności. Nikomu, kto mieszka wewnątrz obozu, nie jest to dozwolone, bowiem zostałby przeznaczony śmierci. Zamyśleni i pełni bolesnej tęsknoty więźniowie opierają się o zwietrzałe drewniane baraki, ramiona załamują przed zielonym suknem swych obozowych mundurów osuszając łzy, marzą o tym, żeby choć raz móc rzucić okiem z wieży strażniczej. Widok z wieży strażniczej jest spojrzeniem ku wieczności. Coś marznącego, wznoszącego się i odchodzącego, czasami śpiewającego, czasami przeklinającego, zawsze czujne, ale równocześnie podchwytywane tam przez znudzone straże w jednej chwili, to jest bez-czasowa chwila wieczności: kolumna robocza gotowa do wymarszu; wyczerpani, wymęczeni, śpieszący do jadalni głodomory; konwulsyjne, wykrzywione marzeniami, boleśnie skamieniałe twarze śpiących; chudzielec z głodnymi oczami lwa, który w nienasyconej żądzy przez okno baraku kradnie chleb swoim chorym kolegom; łysy, długobrody starzec, który kiedyś, nie rozglądając się, siedział długie godziny w jednym rogu i przeglądał pożółkły i poszarpany modlitewnik; piegowaty, młody wieśniak, który z umęczoną twarzą onanizuje się pod cienkim kocem; tłusty, zawsze cuchnący tranem szef kuchni, który z oficerami wymienia mięso na wódkę; utykający, który każdego dnia pisze skargę, nigdy nie wysyłając ani jednej; skośnooki, który jest obsypany czyrakami, i dlatego wciąż musi być wciągany na listę cho- rych; to jest tylko jedna chwila, ale zarazem suma wszystkich chwil: jedna długa sekunda — widok z wieży strażniczej, i wiadomo, tak będzie także jutro i pojutrze, i później, i zawsze. Widok z wieży strażniczej jest spojrzeniem ku wieczności. I wierzę, że zawsze będzie istniał człowiek, na którego senne oblicze padnie drżący cień drutu kolczastego, i być może ludzie w obozie obawiają się wolności spoza obozu, gdyż tam nie mają już możliwości, aby ku wieczności rzucić okiem ze strażniczej wieży. Dzięki temu ciągle jeszcze istnieje nadzieja. WIDZĘ Syriusza, jak tańczy na falach. Czy się ucieszy, kiedy jutro przyniosę jej tę gwiazdę? Zaciskam go w pięści, żeby nie mógł odpłynąć. Woda i niebo. Gwiazda, tak wielka jak twoje pragnienie, leży w morzu. Kamień i trawa. Pragnienie i żądza. Gdzie się zaczynają, nie umiem powiedzieć. Ale gdzieś jest brama. Jeden czas trwa. Inny się kończy. Co pozostaje, jest żądzą. Przyzwyczaiłem się do śmierci, a nic nie jest powolniejsze od umierania. Za pierwszym razem było to podniecające, bowiem płonęło tak wiele domów i nie potrafiłem rozpoznać, kim były postacie, które otoczyły moje ciało. Dlatego teraz mam tylko daremny smak w ustach, i pamiętam, że nie jestem już człowiekiem, ale antylopą, pamiętam, iż nie jestem już człowiekiem, lecz delfinem, pamiętam, nie jestem już człowiekiem, tylko anemonem. Wierzę, że tak jest zawsze, kiedy się umiera. NIE wiem, dlaczego leżymy w trawie i modlimy się o deszcz. Ktoś zaczął i oni wszyscy upadli i mruczą głośno i błagalnie magiczne formułki, których dotąd nie znałem. Wstydzę się, gdyż przypominam sobie, iż w czasie mego dzieciństwa wszystkie modlitwy znałem na pamięć. Rzadko się zdarza, że leżymy poza zasięgiem broni maszynowej, studząc lica w żelaznym biegu, brody wspierając na zmiętoszonych trawach, a potem ta litania o deszcz. Przypominam sobie, że deszcz padał zaledwie przed paru dniami, powietrze jeszcze jest wilgotne, i na moim języku czuję mleczną, mglistą rosę. Inna trójka leży ciasno obok mnie, tak ciasno, że dotykają się nasze ciała. Spoglądam przed siebie, w tamtą stronę, skąd przyjdzie wróg. Ziemia po drugiej stronie jest zamknięta zasłoną z chudego mleka. Słyszę, jak z mojego gardła rozlegają się słowa: Deszcz, deszcz... Gdy po chwili chcę ich o coś zapytać, dostrzegam, że swymi twarzami dotykają ziemi. Szept ustał. Odszedł do nieprzyjaciół. Przez cienką zasłonę z chudego mleka. Widzę trzy karabiny maszynowe niby trzy wypreparowane węże w trawie. Kiedy oczami śledzi się ich ruchy, można z tamtej strony rozpoznać zamazane zarośla. Odkrywam nagle, że ciemne postacie tańczą przed zasłoną z chudego mleka. Czuję w sobie obce, nieznane przerażenie i słyszę bębnienie karabinu maszynowego. To jest mój palec, który naciska na spust, ale nie wierzę temu. Jakaś twarz wyskakuje przed celownikiem. Trzęsie się w gorącym powietrzu przed rozpoczęciem biegu. Między oczami płynie krew. Przypominam sobie, że jest to twarz H. Karabin maszynowy milczy, i powoli w małych, delikatnych płomieniach spalają się moje dłonie. 8 MIĘDZY szałwią a jaskółczym zielem, między wilczomleczem a niewiarą, między zwątpieniem a źródlanym powietrzem leżę w przydrożnym rowie, tam, gdzie mieszkają pijani i za- mroczeni, moja dłoń porusza się na wietrze, waha się na próżno w labiryncie komarzych ścieżek, ptak tonie w zmierzchu, w dzikich lawendach przemyka mysz i zabiera się do umierania, kamień marzy o chłopięcej garści, która podniesie go i rzuci do morza; nie podniesie go moja dłoń, nie dlatego, że zbyt słaba, ona jest zbita z tropu, usunięta na rozkaz mego umysłu; moje ciało nie jest już dłużej moim ciałem, czuję to, to znaczy, nie czuję go, a to przecież jedno i to samo. Pomyślałem, że stało się tak, jak dawniej czytałem w książkach: Itaka i płaczący Telemach, lot słońca nad ośnieżonymi górskimi szczytami, chłopiec na moście, chłopiec w rzece, chłopiec w pokoiku dziewczyny, idiotyczne pustkowie miasta, szalejąca dżungla świetlnych reklam, puszcza pożądania, liany przyzwyczajenia, które rosną tak szybko i tak magicznie zniewalają, jak morze lenistwa i błoto letargu. Itaka już dawno upadła, Atlantyda, dzieciństwo, młodzieńcze lata: zaginione, zapomniane, nie do odnalezienia; mit utracony. Pozostały zadrukowane strony, inkunabuły życia, światło błyskowe tworzenia, wiek euforii, czary analogii, równanie między nierównościami, xyz = (x + y + z 1)3, volnerat omnes ultima necat... nie, to nie było to, może na początku, teraz już tylko ulotne skojarzenia, cuchnące odpadki z zatrutej kuchni myśli, fragment z deszczowej głuchoty, lustro che-mikalii we krwi i pytanie: kiedy nadejdzie ta godzina, kiedyś musi przyjść ta godzina, do wszystkich przyjdzie ta godzina, i wiem, także do mnie przyjdzie ta godzina, nikomu nie będzie nic odroczone, ta godzina niczego nie odroczy, i tak oczekuję jej każdej godziny, godziny, która przyjdzie, ja przychodzę, ty przychodzisz, on przychodzi, ona przychodzi, jedynie ona przyjdzie, ta godzina nadejdzie i nikt poza nią, i klon osłoni moją zdrętwiałą, pożółkłą twarz, rosa położy się miękko na nieruchomych powiekach, i na piersiach dziko rozrośnie się lulek. NOC jest głębokoczarna, ciemniejsza jeszcze od czarnego drewna masztu. Tylko czasami wyrzucona do góry pochodnia swym migotliwym śladem drapie niebo, potem na parę sekund widzi się olbrzymie wielorybie ciała statków, które ciasno kucają ku sobie niby zwierzęta, co zwietrzyły niebezpieczeństwo. Morze leży spokojne i gładkie niby płynne szkło, i drży na nim cień przybrudzonego, białego żagla. Ale potem przychodzi poranek, niedosłyszalny i świeży, i potrzebuje właśnie tyle czasu co liść, kiedy jesienią spada z drzewa na leśne poszycie. Niespodziewanie przejaśnia się, i z wielorybich znowu stają się dumnymi galerami. Szklane pałace z bajek znowu zmieniają się w morze, marzenia żegnają się z ociąganiem, i nie ma rozkazu króla, lecz jedynie półgłośne przeklinanie marynarzy napinających żagle. Podnosi się lekki wiatr i toczy się frunąc na lnianą ścianę. Teraz ożywia się także na innych statkach, głośne nawoływania i krzyk mieszają się z głucho brzmiącym śpiewem, który zaintonowała grupa pielgrzymów. Ostatnie pochodnie zostają wrzucone do morza, gdzie gasną sycząc i parując. Wiatr skacze w moje włosy, orze po twarzy. Statek rozpoczyna wielką podróż. Bladożółte jak kaczeniec słońce płynie po wodzie; i po pewnym czasie nie wiadomo, czy wstaje, czy zachodzi. A następnie dostrzegam wyraźnie, jak powiększa się jego odległość od wody, jak uchodzi ono atmosferze morza i rozkwita na niebie. Teraz tej nocy zanikają wszystkie wspomnienia. Nie ma już niczego, co mogłyby przywołać. Nawet na języku nie pojawia się już stęchłosłodki smak tkwiący w każdej ciemności. Kiedy przyjdzie południe, wiem, będziemy u celu. Z języka niemieckiego przełożył Andrzej Pańta