Robert Goddard Co kryje mrok Out of the Sun Przełożył: Paweł Lipszyc Wydanie oryginalne: 1996 Wydanie polskie: 1998 I Gdyby wyszedł teraz czy choćby za kwadrans, wszystko pozostałoby w jak najlepszym porządku. Problem polegał na tym, że wcale nie zamierzał wychodzić, o czym wiedział równie dobrze on, jak i ona. - Do pełna? - Lepiej nie. Nie będę w stanie równo malować. - To nie próbuj. - A co z Claude'em? Nie będzie zadowolony, jeżeli nie skończę do końca tygodnia. - Powiem mu, że padał deszcz. - Uwierzy ci? - A kogo to obchodzi? No więc co z tym drinkiem? - Nie powinnaś mnie kusić. - Kto mówi, że próbuję cię kusić? - Przechyliła butelkę i dżin popłynął do szklanki. - Próbujesz czy nie - powiedział i ze smakiem łyknął wzmocnionego napoju - w każdym razie mnie kusisz. - Naprawdę? - O tak, nawet bardzo. A ja nigdy nie byłem dobry w opieraniu się pokusom. - Nie byłeś? - Nie. - To zabawne. - Czemu? - Bo ja też nie jestem w tym dobra, Harry. Trzydzieści cztery lata, trzy miesiące i kilka dni później Harry Barnett nie znajdował w myślach nic, co mogłoby go skusić, kiedy brnął na południe wzdłuż Scrubs Lane, pod wiatr, silny jesienny wiatr, zakwaszony spalinami i amoniakalnym koktajlem zanieczyszczeń przemysłowych. Kieliszek alkoholu z całą pewnością nie stanowił w tej chwili obiektu pożądań Harry'ego. Patrząc z mostu kolejowego na jasną połać cmentarza Kensal Green, którego groby miały jeszcze chłodniejszy odcień zieleni niż brudne londyńskie niebo, Barnett był gotów przyznać, że ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebuje, jest dodatkowa dawka któregokolwiek z przygnębiających elementów życia. Wcale nie najmniej przygnębiającym z tych elementów była praca na pół etatu na stacji obsługi samochodów Mitre Bridge przy Scrubs Lane, w połowie drogi do wiaduktu autostrady A 40. Harry miał przed sobą pięć godzin liczenia gotówki oraz odbijania kart kredytowych i już był spóźniony, ale kostka prawej nogi tak bardzo dawała mu się we znaki - potknął się minionej nocy w drodze powrotnej z biesiady w Stonemasons' Arms - że pośpiech nie wchodził w grę. Zresztą Shafiq był człowiekiem wyrozumiałym. Jak na muzułmanina, wykazywał zdumiewającą tolerancję wobec tarapatów, w jakie mógł wpaść człowiek po nadużyciu alkoholu. Oczywiście należało się spodziewać wymówek z jego strony, ale dzięki temu obaj zachowywali równowagę psychiczną. Kiedy jednak kilka minut później Harry skręcił na podwórze przy Mitre Bridge i ruszył przez kałuże ropy w stronę stacji, Shafiq podniósł wzrok znad lady z wyrazem współczującego zdziwienia, a nie z przesadnie groźną, wypróbowaną miną, której spodziewał się Harry. Właściwie ogarnął go niepokój, zanim jeszcze otworzył drzwi. Okazało się jednak, że powinien był się zaniepokoić znacznie bardziej. - Harry, mój przyjacielu, jak dobrze cię widzieć - oświadczył Shafiq. - Oszczędź sobie tej ironii. Przyszedłem najszybciej... - To nie ironia. Że też coś takiego mogło ci w ogóle przyjść do głowy! - Bez trudu, ale to nieważne. Już jestem, więc możesz spływać. - W tej sytuacji nawet mi to przez myśl nie przeszło. Harry zamarł z na wpół zsuniętą z ramion puchową kurtką. - O czym ty mówisz? - Jestem przekonany, że pan Crowther nie miałby nic przeciwko temu, gdybyś poszedł prosto do szpitala. Harry włożył kurtkę z powrotem, podszedł do lady, pochylił się i zajrzał prosto w pulchną, skrzywioną twarz Shafiqa. - Czyżbyś wąchał płyn odmrażający, Shafiq? O czym ty, u diabła, mówisz? - Przepraszam cię, Harry, nie wyrażam się jasno. Muszę jednak przyznać, że byłem zdumiony, a nawet doznałem szoku. Nigdy nie przypuszczałem, że masz syna. - Syna? - Teraz przyszła kolej na Harry'ego. W zdumieniu zmarszczył czoło. - Tak. Dzwonili jakieś dwadzieścia minut temu. Twój syn leży w Państwowym Szpitalu Neurologicznym. Zapisałem numer pokoju. Śpiew ptaków i zapach świeżej farby napłynęły przez okno zasłonięte ażurowymi firankami, kiedy oddech Harry'ego wrócił do normy. Kątem oka dostrzegł porozrzucane części garderoby; ich szlak ciągnął się od drzwi do łóżka, na którym leżeli. W umyśle Harry'ego chaotyczne zrzucanie ubrań zdążyło się już zamienić w rozkoszne wspomnienie, chociaż nie tak rozkoszne jak to, co nastąpiło później. Ani tak upajająco kuszące jak przyjemności, które jeszcze mogły go czekać. Leżała na boku, odwrócona do niego plecami. Czyżby już się wstydziła? Czyżby teraz, kiedy uniesienie minęło, żałowała pragnienia, któremu uległa? Harry powoli przesunął palcami po tych plecach, zaryzykował objęcie dłonią pośladków i wsunięcie jej między nogi. Gardłowy chichot, którym zareagowała, powiedział mu, że wstyd i żal nie stanowią dla niej problemu. Z pewnością też nie będą problemem dla niego. - Zrób mi to jeszcze raz, Harry - mruknęła, rozchylając uda. - Na pewno tego chcesz? - Czy mój mąż nie powiedział ci, żebyś robił wszystko, o co poproszę? - Owszem, pani Venning - przytaknął. - No to na co czekasz? - Pieszczoty Harry'ego sprawiały, że oddychała coraz szybciej. - Jeden raz to za mało, żeby należycie załatwić sprawę. - A ile razy wystarczy? - Powiem ci później - odparła, a z jej ust wydarł się jęk. - Znacznie później. - Ja nie mam syna, Shafiq. Córki też nie. W ogóle nie mam dzieci. Jestem ostatnim z rodu Barnettów. Chingachgook bez Unkasa. Koniec trasy. Ślepy zaułek. Rozumiesz? - Skoro tak mówisz, Harry. - Tak właśnie mówię. Ten gość, który do ciebie dzwonił... - A wiesz, że to mogła być kobieta? Jeden z tych dziwnych głosów, których nie sposób zidentyfikować. - Wszystko jedno. Ten ktoś się pomylił. W tym szpitalu leży syn jakiegoś innego biednego frajera, - Ale ten ktoś znał twoje nazwisko: Harry Barnett. - Musi być kilkudziesięciu albo nawet kilkuset Harry Barnettów. - Tylko jeden z nich pracuje tutaj. - Bardzo zabawne. A teraz spływaj, co? Jestem zajęty. - Wskazał głową na podwórze, gdzie niemal jednocześnie zatrzymały się trzy samochody. - Dobra, skoro jesteś tego pewien. - Jestem pewien. Shafiq przez chwilę gładził wąsy, potem westchnął bez żadnego wyraźnego powodu, wreszcie opuścił stację. Harry powitał z ulgą odejście kolegi, miał bowiem nadzieję, że pomoże mu to odegnać dziwnie niepokojącą myśl, iż może mieć syna. Cóż, wziąwszy pod uwagę tryb życia, jaki prowadził, trudno było mieć w tej sprawie taką niezachwianą pewność, z jaką zapewniał Shafiqa, że zaszła pomyłka. Tak, było to trudne, jeśli nie niemożliwe. Z drugiej strony, ostatnie dziesięć czy dwanaście lat w znacznej mierze upłynęło Harry'emu w celibacie, chociaż okres ten obejmował jego jedyne doświadczenie życia małżeńskiego. A zatem ewentualne ojcostwo musiało być sprawą tak odległej przeszłości, że jeżeli kiedykolwiek miało go dopaść, stałoby się to już dawno. Istniał oczywiście prosty sposób, aby się upewnić: zadzwonić do szpitala i uzyskać potwierdzenie, że pacjent w pokoju E 318 w żadnym wypadku nie jest jego synem. Harry nie potrafiłby wyjaśnić nawet samemu sobie własnego oporu przed wykonaniem tego prostego kroku. W końcu jednak irytacja wywołana niemożnością wymazania całego incydentu z pamięci wzięła górę nad oporem. W przerwie między klientami Harry podniósł słuchawkę i wystukał numer. - Państwowy Szpital Neurologiczny. - Otrzymałem informację, że w pokoju E 318 w waszym szpitalu leży mój bliski krewny, ale sądzę, że zaszła jakaś pomyłka. Czy mogłaby mi pani podać nazwisko tego pacjenta? - Proszę poczekać. - Nastąpiła chwila ciszy, a potem głos się odezwał: - Powiedział pan pokój E 318? - Tak. - Pacjent nazywa się Venning. David John Venning. - Jeden raz nigdy nie wystarczy - powiedziała Iris Venning. Okazało się, że miała rację. Małżeństwo z Claude'em musiało być jeszcze bardziej wyzute z namiętności, niż podejrzewał Harry, bo od dawna dojrzewające w Iris pragnienie fizycznego spełnienia rozkwitło tego popołudnia w rękach Harry'ego niczym egzotyczny kwiat, którego płatki okazały się równie ciepłe i soczyste, jak aromat. Już później Harry uznał, że tym, co dodatkowo wzmogło ich zapamiętanie, była świadomość ulotności całej przygody. Claude pracował w Radzie Miejskiej w Swindon i był przełożonym Harry'ego od trzech lat. W ciągu tego czasu Harry widział Iris zaledwie kilka razy, przelotnie i zazwyczaj kiedy był pod muchą na jakimś spotkaniu towarzyskim. Możliwe jednak, że już wówczas spojrzenia, jakie jej posyłał, zasygnalizowały Iris, że znalazła obiekt swoich poszukiwań. Możliwe, że to nie Claude, ale ona wpadła na pomysł, by Harry wziął tydzień urlopu i odmalował im dom, korzystając ze słonecznych dni w lipcu 1960 roku. W tym czasie Claude pracował już od dwóch miesięcy na lepszym stanowisku w Radzie Miejskiej w Manchesterze, a jego związki ze Swindon ograniczały się do posiadania domu, którego sprzedaż napotykała trudności, oraz żony, która nie chciała wyjechać, dopóki dom nie zostanie sprzedany. Nowa warstwa farby stanowiła zabieg wart wypróbowania. Poza tym Harry był znacznie tańszy niż jakikolwiek zawodowy malarz, co przemawiało do oszczędnej natury Claude'a. Jego żona kierowała się zupełnie innymi względami, o czym Harry miał się wkrótce z rozkoszą przekonać. Zgłębiał tę kwestię jeszcze kilkakrotnie, nawet po odnowieniu domu. Lato dobiegało końca, kupiec na dom wciąż się nie pojawiał, biedny stary Claude spędzał samotnie sześć nocy w tygodniu w swoim tanim mieszkanku w Manchesterze, podczas gdy Harry i urocza Iris... Idylle jednak zawsze się kończą, a najlepiej, jeśli dzieje się to, tak jak było w tym wypadku - jeszcze zanim stracą smak. We wrześniu dom został sprzedany, a pod koniec miesiąca Iris dołączyła do męża w Manchesterze. Prawdopodobnie zarówno ona, jak i Harry z ulgą powitali taki obrót sprawy. Było to zamknięcie pewnego rozdziału w ich życiu, który okazał się tak zadowalający właśnie z powodu swej krótkotrwałości. Pożegnali się na dobre, w obu znaczeniach tego słowa. Przyjemność bez zobowiązań. Wspomnienie bez przykrych przypomnień. Czasami, kiedy Harry zaczynał się użalać nad sobą albo właśnie dostał kosza od jednej z wielu dziewczyn, na których jego wypraktykowane odżywki nie zrobiły wrażenia, wracał pamięcią do cudownego w swojej prostocie podboju Iris Venning. Umysł Harry'ego wypełniały obrazy i doznania: zarumieniona twarz Iris z zamkniętymi oczyma i półotwartymi ustami, odbita w lustrze nad kominkiem, kiedy świętowali niemal gimnastyczne zespolenie na sofie; podniecający szelest nylonu, kiedy zsuwał czarne pończochy z miękkich białych ud; chłodna pełnia piersi i pośladków, płynna gwałtowność, z jaką się złączyli, a przede wszystkim gorliwość Iris, powiększona w wyobraźni Harry'ego do takiego stopnia, że zdawała się przyćmiewać jego własną; tak, gorliwość Iris i radość, jaką on sam odczuwał. W miarę upływu lat i kolejnych doświadczeń erotycznych wspomnienia usunęły się w dalsze zakamarki pamięci Harry'ego, skąd wydobywał je rzadko albo wcale. Zamglony obraz ciała Iris, rozmyty wizerunek jej twarzy, imię podszepnięte jakby przez ducha. Tylko tyle. Z czasem nawet to musiało zniknąć. Dlaczego miałoby być inaczej, skoro według wszelkiego prawdopodobieństwa już nigdy nie mieli się spotkać? Tak podpowiadał zdrowy rozsądek. Aż do momentu, kiedy odmeldował się Crowtherowi na koniec zmiany, Harry zamierzał wrócić Scrubs Lane do Kensal Green i znaleźć się w Stonemasons' jeszcze przed zamknięciem pubu. To właśnie nakazywał zdrowy rozsądek. Ponieważ jednak ciekawość i tajemne wspomnienie wzięły górę, Harry ruszył w stronę stacji metra White City. Stamtąd pojechał linią Central do Holborn, skąd ruszył przez Bloomsbury, zatłoczoną w godzinie szczytu, do skupiska szpitali w okolicy Great Ormond i Queen Square. Państwowy Szpital Neurologiczny mieścił się w okazałej starej budowli w stylu edwardiańskim, pełnej marmurowych filarów, wysokich sklepień i długich, rozbrzmiewających echem korytarzy. W dużej nowoczesnej przybudówce, przypominającej nową skorupę starego ślimaka, dominowało - jakby dla kontrastu - jaskrawe światło i kliniczna sterylność. Harry skierował się właśnie do nowoczesnej części szpitala. Zdał się na znaki i strzałki, jako że nie zamierzał zasięgać informacji u pielęgniarek czy recepcjonistek. Ostatecznie powód jego wizyty w szpitalu budził sporo wątpliwości, nawet, a może zwłaszcza, w samym Harrym. Znaki były jednak czytelne, a nikt nie interesował się samotną, zgnębioną postacią. Dlatego Harry bez przeszkód wszedł na trzecie piętro, minął pustą recepcję i dotarł do końca krótkiego korytarza z brudnym oknem, z którego - ponad bezładnym krajobrazem dachów - rozciągał się widok na poplamiony zmierzchem bok British Museum. Na drzwiach pokoju E 318, na poziomie oczu, znajdowała się tabliczka: David Venning. A zatem pomyłka nie wchodziła w grę. Mimo to Harry nie tracił nadziei, iż pacjent okaże się kimś obcym. Ale ta nadzieja mogła przecież być płonna. Pchnął drzwi i wszedł do małego, lecz wygodnie urządzonego pokoju. Jasne drewno, dywan w pastelowym kolorze i duże okno z zasłoną w kwiaty stwarzały tak swobodną, sympatyczną i normalną atmosferę, jak to tylko możliwe. Jednak wszelka normalność kończyła się na łóżku. Leżał na nim młody, ciemnowłosy mężczyzna, z głową na samym środku poduszki i rękami ułożonymi pod jednakowym kątem na kołdrze. Harry nie słyszał żadnego odgłosu wydawanego przez chorego, ale w pokoju rozlegało się miarowe, mechaniczne oddychanie. Na niskim stoliku obok łóżka stał respirator wyposażony w swego rodzaju miechy, połączone żeberkową plastikową rurką z zaworem na gardle pacjenta, któremu wykonano tracheotomię. Nawet skąpa wiedza medyczna Harry'ego wystarczyła, żeby się zorientować, iż bez tego urządzenia pacjent by umarł. Nie wyglądało to dobrze. Owszem, spokojnie, niemal pogodnie, ale na pewno nie dobrze. Chociaż widok pozornie sprawnego i zdrowego młodego człowieka, leżącego nieruchomo i w sztuczny sposób podtrzymywanego przy życiu, wzbudzał smutek, to Harry nie czuł się bezpośrednio związany z tą sytuacją. To nie była jego sprawa, zwłaszcza że on, Harry, z pewnością nie był ojcem Davida Venninga. Ale czy na pewno? - Data urodzenia - mruknął pod nosem, podszedł do łóżka i zdjął z poręczy bloczek pełen kartek. - To wyjaśni sprawę. - Faktycznie, sprawa się wyjaśniła, chociaż nie w taki sposób, jakby Harry sobie życzył. "David John Venning, ur. 10.05.61." - Szlag by to trafił! - Pacjent urodził się wiosną, a dawno zapomniany romans Harry'ego z Iris Venning miał miejsce latem poprzedniego roku. II Wychodząc ze szpitala, Harry już właściwie nie wątpił, że pogrążony w śpiączce pacjent z pokoju E 318 jest jego synem. Przekonała go o tym nie tylko zbieżność dat i nazwisk. Nie był istotny fakt, że oprawiona w ramkę fotografia z ceremonii rozdania dyplomów przedstawiała oprócz Davida Venninga także dumnych rodziców: starsze wersje Claude'a, u którego Harry pracował, oraz Iris, przez którą został uwiedziony trzydzieści cztery lata temu. Istniała w końcu możliwość, że chłopiec został poczęty podczas jednego z weekendów, które Claude spędzał w domu, a nie w ciągu tego czasu, kiedy przebywał w Manchesterze. Było to możliwe, choć mało prawdopodobne, zwłaszcza wobec opinii Harry'ego na temat możliwości seksualnych Claude'a w porównaniu z jego własnymi. Sedno sprawy leżało jednak gdzie indziej. Tym, co przekonało Harry'ego ponad wszelką wątpliwość, była rozmowa telefoniczna. Ktoś wiedział, że Harry jest ojcem Davida, i uznał, że powinien on się dowiedzieć o jego stanie, który, jak ostrożnie przyznała przełożona pielęgniarek, był poważny, jeśli nie krytyczny. David Venning przebywał w szpitalu od blisko miesiąca i przez cały czas pozostawał w stanie głębokiej śpiączki. Co się tyczy rokowań na powrót do zdrowia, przełożona uchyliła się od odpowiedzi; najwyraźniej podejrzliwie odniosła się do oświadczenia Harry'ego, że jest starym przyjacielem rodziny, który stracił z nią kontakt. Jeżeli nie zna adresu czy numeru telefonu krewnych, ona nie potrafi mu ich podać. Harry dowiedział się jednak czegoś z tej rozmowy. Matka Davida nazywa się Iris Hewitt, a nie Venning. A zatem powtórnie wyszła za mąż po rozwodzie lub okresie wdowieństwa. Cóż, fotografia przy łóżku została przypuszczalnie zrobiona ponad dziesięć lat temu. Nie ma się czemu dziwić. Biedny, stary Claude pewnie nie żyje. Przełożona pielęgniarek okazała się równie powściągliwa w udzielaniu informacji na temat choroby Dawida, ograniczając się do stwierdzenia, że śpiączka wystąpiła na tle cukrzycy. Wyglądało na to, że los okrutnie zadrwił z tego przystojnego młodego człowieka, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę doskonały stan zdrowia, jakim cieszył się jego cierpiący na nadwagę i wieczne kłopoty finansowe ojciec. Harry skrzywił się na widok swego odbicia w oknie, za którym zapadał zmrok. Nie prezentował się dobrze. Sądząc po fotografii, Iris starzała się ze znacznie większym wdziękiem niż on, ale chyba należało się tego spodziewać. Bardziej uczynna okazała się młodsza pielęgniarka, która poinformowała Harry'ego, że pani Hewitt odwiedza syna każdego popołudnia, zazwyczaj między drugą a czwartą. Jeżeli Harry chce ją zobaczyć, powinien spróbować szczęścia w tych godzinach. Właśnie zasadność takiej próby stała się przedmiotem rozważań Harry'ego, kiedy zamawiał kolejne kufle w pobliskim pubie. Trzydzieści cztery lata temu pierzchnąłby od ojcostwa co sił w nogach. Teraz w zasadzie powinien zrobić to samo, ale ta spokojna, nieruchoma postać w łóżku wymykała się wszelkim zasadom. To był człowiek z krwi i kości, syn, którego Harry nigdy nie miał i nie znał. Aż do tej chwili. Nieustannie wracał myślami do tajemniczej rozmowy telefonicznej. Któż mógł dzwonić, jeśli nie Iris? Tylko ona mogła mieć pewność. To musiała być ona, a skoro tak, to telefon stanowił rodzaj wezwania, a może błagania o pomoc, o wsparcie. Iris musiała zadać sobie niemało trudu, żeby go odnaleźć, ale dlaczego w takim razie nie zostawiła nazwiska ani numeru telefonu? Po co ta anonimowość; przecież musiała wiedzieć, że Harry we wszystkim w lot się zorientuje? Istniał oczywiście tylko jeden sposób, żeby znaleźć odpowiedź na te pytania. Harry z pubu zadzwonił do Shafiqa i zapytał, czy kolega zgodziłby się zamienić z nim jutro na godziny pracy. Kiedy Shafiq domagał się wyjaśnienia powodu zamiany, Harry przyznał, że ma to związek z porą odwiedzin w szpitalu, po czym oznajmił, że kończą mu się monety i odwiesił słuchawkę, praktycznie wymuszając na koledze zgodę. Ponieważ zamiana zmuszała Harry'ego do stawienia się w pracy o nieznośnie wczesnej godzinie, ruszył prosto do domu, w nadziei że pani Tandy udała się już na spoczynek. Niestety, szczęście mu nie dopisało. Gospodyni krzątała się po domu, przygotowując sobie kakao i rozdrabniając sardynki, którymi zamierzała przywabić swego kota, Neptuna, z sąsiedniego dachu. Chociaż kakao nie było tym, o czym Harry marzył po czterech kuflach piwa, braku obiadu i nagłym odkryciu syna, właśnie tym napojem raczył się w ciasnej kuchni, podczas gdy pani Tandy stała w otwartych drzwiach na tyłach domu, przemawiając do Neptuna i unosząc zachęcająco miseczkę sardynek, a kot poruszał wąsami. - Sama nie wiem, dlaczego zawracam sobie głowę tym kotem - oznajmiła gospodyni. - Powodzi mu się lepiej niż większości dzieciaków z sąsiedztwa. Oczywiście Selvyn i ja nigdy nie zostaliśmy pobłogosławieni potomstwem. Cóż, gdyby tak się stało... Ale człowiek nigdy nie może mieć pewności, prawda? Harry zakrztusił się kakao, zdumiony raz jeszcze niezwykłą zdolnością pani Tandy do wypowiadania kwestii związanych z tym, co za wszelką cenę próbował zachować dla siebie. - W jakiej sprawie, pani Tandy? - Co może wyrosnąć z dzieci. Przypuszczam, że równie często są dla rodziców radością, jak przekleństwem. - Cóż, nie mogę się wypowiadać w tej materii. - Nie. - Pani Tandy utkwiła w Harrym świdrujące spojrzenie. - Chyba nie. III We wtorki pani Tandy grywała w scrabble, co Harry'emu było bardzo na rękę, ponieważ nie zauważony przez nikogo mógł wrócić z Mitre Bridge, wykąpać się, ogolić i przebrać przed wyprawą do szpitala. Takie odświeżanie się w środku dnia wydałoby się pani Tandy bardzo podejrzane, podobnie jak wymuszona okolicznościami abstynencja, która bardzo irytowała Harry'ego. Rozzłoszczony szedł w kierunku Bloomsbury. Sześć razy okrążył Russell Square, wielokrotnie sięgając do paczki papierosów Karelia Sertika. Postanowił, że później wstąpi do sklepu przy Charing Cross Road, żeby zaopatrzyć się w zapas tego rzadkiego greckiego gatunku, w którym zasmakował podczas kilkuletniego pobytu na Rodos. Wątpił jednak, czy będzie pamiętał o tak banalnym sprawunku w obliczu wszystkiego, czemu wkrótce postanowił stawić czoło. Do szpitala dotarł kilka minut przed trzecią. Tym razem stanowisko pielęgniarek na trzecim piętrze było obsadzone, ale na szczęście nie przez żadną z tych, z którymi Harry rozmawiał wczoraj. - Czy można odwiedzić Davida Venninga? - Cóż... Tak się składa, że ktoś już u niego jest. - Jego matka? - Tak. - Proszę się nie martwić. Dobrze się znamy. Harry ruszył dalej korytarzem. Drzwi do pokoju E 318 zastał uchylone; plama złotego słońca przelewała się przez próg. Zatrzymał się na samym jej skraju, kiedy usłyszał głos. Iris Venning czytała. - "Wydaje się, że kosmologowie złożyli śluby milczenia w tej tak niewygodnej sprawie. Jakim cudem wszechświat może zawierać gwiazdy liczące nawet szesnaście miliardów lat, jeśli według Hubble'a określa się wiek wszechświata na nie więcej niż osiem miliardów? Najwyraźniej nie istnieje prosta odpowiedź, ale naukowcy zwykle nie mają zwyczaju uchylać się przed trudnymi pytaniami". Głos Iris ani trochę się nie zmienił. Słuchając go, Harry mógł sobie niemal wyobrazić, że gdyby wszedł do pokoju, ujrzałby ją taką, jaką widział po raz ostatni: rudowłosą kobietę o błyszczących oczach, krągłej figurze i ponętnych ustach, które układały się w kuszący uśmiech albo wydawały zmysłowy śmiech. Jednak fotografia przygotowała Harry'ego na to, co faktycznie miał zobaczyć: kobietę w średnim wieku o przyprószonych siwizną, dla wygody krótko obciętych włosach, przygaszonych, niepewnych oczach, pomarszczonej, niespokojnej twarzy, uśmiechu... Ale przecież nie będzie się uśmiechała, prawda? Sytuacja nie skłaniała do śmiechu. - "Sposób, w jaki rozwiążą kwadraturę tego koła, może zadecydować o przyszłości astrofizyki. Wielki Wybuch może się okazać Wielką Blagą. Nie jest wykluczone, że nagle wypłynie kwestia jakże ośmieszonej stałej kosmologicznej. Niektórzy mogą uznać to za ostatnią deskę ratunku. To, czego naprawdę potrzeba..." Kiedy Harry stanął w drzwiach, Iris natychmiast przerwała czytanie. Patrzyli na siebie z odległości dwunastu stóp oraz wielu, wielu lat, które upłynęły. Na twarzy Iris rozpoznanie walczyło z niedowierzaniem. Powoli zdjęła okulary, odłożyła czasopismo, które czytała, i utkwiła wzrok w Harrym, jakby nie mogła uwierzyć, że to naprawdę on. Czyżby tak bardzo się zmienił? A może Iris sądziła, że on zlekceważy jej telefon? - Przepraszam... - zaczęła. - Kim... - Zmarszczyła czoło, wstała z krzesła i obeszła łóżko, żeby lepiej się Harry'emu przyjrzeć. - Czy my się znamy? - To ja - odparł Harry, żałując w duchu, że nie potrafił wymyślić mniej idiotycznej odżywki. - Harry? - Oczy Iris zwęziły się w szparki. Zbliżyła się o krok. - To niemożliwe. Harry wzruszył ramionami i uśmiechnął się przepraszająco. - Przypuszczam, że takie są skutki odpuszczania sobie. Iris nie odpowiedziała, tylko zamrugała szybko oczyma, ale nie odwróciła wzroku. Sięgnęła za siebie i oparła się o poręcz łóżka. - Jak ci się powodzi, Iris? - Co... Co ty tutaj robisz? - Otrzymałem od ciebie wiadomość. - Jaką wiadomość? - O Davidzie. O... naszym synu. Iris pobladła. Obrączka brzęknęła o metalową poręcz łóżka. Kobieta drżała, jakby szok powoli przeradzał się w lęk. - Byłem tu wczoraj. Nie chcieli mi zbyt wiele powiedzieć. - To byłeś ty? - Ach, więc wspomnieli ci o mojej wizycie. W takim razie musiałaś się domyślić, że to byłem ja. - Domyślić się? Miałam się domyślić, że to byłeś ty? Oczywiście, że się nie domyśliłam. Nigdy bym... - Słuchaj, może usiądziemy? Harry wszedł niepewnie do pokoju i w tej samej chwili Iris wyminęła go z lewej strony i zamknęła drzwi. Kiedy znalazła się bliżej, usłyszał, jak krótki jest jej oddech, wyczuł chaos panujący w jej umyśle. Nic z tego nie rozumiał. Reakcja Iris nie miała sensu. - Pozwól, że ci wyjaśnię - rzekła powoli. - Twierdzisz, że otrzymałeś jakąś wiadomość... na temat Davida? - Wczoraj zadzwoniłaś do stacji obsługi, gdzie pracuję. Tuż przed moim przyjściem do pracy. - I co powiedziałam? - Że mój... syn... jest tutaj. - Twój syn?! - David. - On nie jest twoim synem. - Ale w ukradkowym spojrzeniu, jakie Iris posłała w stronę łóżka, było coś fałszywego, niepewnego. - Daj spokój, Iris. Maj sześćdziesiątego pierwszego. Potrafię dodawać. - A jednak się pomyliłeś. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Chcę powiedzieć, że David nie jest twoim synem. Chcę powiedzieć, że do ciebie nie dzwoniłam. Chcę też powiedzieć, że masz natychmiast opuścić ten pokój. - Co takiego? - Mój syn jest ciężko chory, a ja bardzo się o niego martwię. Ostatnią rzeczą, jakiej mi potrzeba, jest pojawienie się człowieka, którego prawie nie znam, zjawy z zamierzchłej przeszłości powołującej się na pokrewieństwo, które istnieje wyłącznie w jej wyobraźni. - Iris, na miłość boską... - Musiała dostrzec zdumienie w oczach Harry'ego, podobnie jak on zauważył determinację w jej wzroku. A zatem wiadomość nie pochodziła od niej, ale sedno sprawy pozostawało prawdziwe. David jest jego synem, ale Iris nie zamierza się do niczego przyznawać. Harry to dla niej ktoś gorszy niż wróg i nawet mniej niż obcy. Właściwie rywal - lecz Iris widocznie ma pewność, że zdoła go pokonać. - A więc wyjdziesz? - Jeszcze nie... Iris otworzyła drzwi i sama wyszła na korytarz. - Chcę natychmiast rozmawiać z siostrą Kelly! - zawołała w stronę recepcji. - To pilne. - Naprawdę nie ma potrzeby... - Racja - powiedziała Iris, patrząc Harry'emu prosto w oczy. - Nie potrzebowałeś tego robić. Skąd ci przyszedł do głowy ten pomysł, Harry? Czy przeczytałeś w gazecie artykuł o Davidzie i pomyślałeś, że może skapnie ci trochę forsy? - Forsy? - Wyglądasz tak, jakby ci się nie przelewało. Cóż, nie mogę powiedzieć, że mnie to dziwi, ale jeżeli sądzisz... - To nie ma nic wspólnego z pieniędzmi. - Nie przychodzi mi do głowy żaden inny powód, który mógłby cię skłonić do wypełznięcia z nory. - Zadzwoniłaś do mnie. - Nie. - W takim razie zrobił to ktoś inny. - Wątpię. Prawdę mówiąc... - W tym momencie do pokoju wkroczyła siostra Kelly, uosobienie nakrochmalonej kompetencji. - Dziękuję, że przyszłaś tak szybko, Rachel - powiedziała Iris. - Przypuszczam, że widziałaś wczoraj tego człowieka. - Owszem. - Nazywa się Harry Barnett. - Podał się za pani przyjaciela. - To żaden przyjaciel. Zakłóca też spokój mojemu synowi. Prosiłam go, żeby wyszedł, ale odmówił. - Nie odmówiłem - zaprotestował Harry. - Po prostu... - Chcę, żeby wyszedł, i nie życzę sobie, aby tu wracał. Czy wyrażam się jasno? - Tak jest, pani Hewitt. - Kelly posłała Harry'emu lodowate spojrzenie. - Nasz szpital posiada służbę porządkową, panie Barnett. - Czy mam kogoś wezwać? - Nie. - Wobec tego proszę tędy. - Iris, czy nie możemy po prostu... - podjął ostatnią próbę Harry. Ale nie, najwyraźniej nie mogli. Wzruszył ramionami z rezygnacją, wyminął kobiety i z godnością oddalił się korytarzem. IV Piwo było kochanką, której nigdy nie przykrzyły się umizgi Harry'ego, przyjacielem, który nigdy go nie zawodził. Zamglone uczucie tumiwisizmu, które piwo pozwalało mu przywołać, towarzyszyło Harry'emu przez pozostałą część dnia i umacniało się wraz z każdym kolejnym pubem, który odwiedzał podczas zygzakowatej wędrówki do domu. W ostatnim porcie, do którego zawinął, nawet opory barmana przed obsłużeniem Harry'ego nie zbiły go z pantałyku. - Nie sądzisz, że masz już dość, bracie? - Och, mam dość wielu rzeczy, ale piwo do nich nie należy. "Nalej do kufelka, bo uciecha wielka..." To najprawdziwsza prawda, jaką w życiu słyszałem. - Nie przepadamy tu za poezją. - Nie? Cóż, widząc wnętrze tego przybytku, rozumiem, co masz na myśli. Mimo to kufel powinien poprawić nastrój. - Zgoda, ale tylko jeden. - Absolutnie, tylko jeden. Bóg mi świadkiem. Nazajutrz Harry żałował, że złamał przysięgę złożoną barmanowi. Obudził się późno, z ciężką głową, i odkrył, że nawet sączące się przez zasłony światło Foxglove Road może boleśnie razić człowieka, który bez umiaru wlewał w siebie wyroby kilku browarów. Powlókł się do maleńkiej kuchni, kaszląc przy pierwszym papierosie. Napełnił czajnik, zagotował wodę, wychylił pół kwarty londyńskiej wody z kranu, po czym wyruszył na poszukiwanie Świętego Graala w postaci czystego kubka na kawę. Zanim zrezygnował, zadzwonił telefon. - Halo? - wychrypiał Harry. - Harry? - Tak. Kto... - To była Iris. Harry zamilkł, nie dowierzając własnym uszom. - Czy... przeszkadzam ci? - Hm... - Harry wyłączył gaz. - Nie, naprawdę nie. - Chodzi o to, że... cóż... Przepraszam za to, co powiedziałam wczoraj, za to, jak zareagowałam. To było... - ...zupełnie zrozumiałe. - Harry energicznie pomasował czoło wolną ręką. Słowa Iris niczego nie wyjaśniały. - Naprawdę. - Doznałam szoku, kiedy zobaczyłam cię po tylu latach. Tak, to był szok i... - Nie musisz się tłumaczyć. - Ależ muszę. Sądzę, że przynajmniej tyle jestem ci winna, skoro już wiesz o Davidzie. Czy moglibyśmy się spotkać i porozmawiać? - Naturalnie. Czemu nie? Chcę powiedzieć... - Chcesz powiedzieć, że to właśnie zamierzałeś zrobić wczoraj, a ja ci przeszkodziłam? Masz całkowitą rację. Mogę cię tylko przeprosić. Pewnie się zastanawiasz, co skłoniło mnie do zmiany zdania. - Przypuszczam, że oboje po prostu przespaliśmy się z tą sprawą. - Harry wcale nie miał pewności, czy pijackie odurzenie, z którego dopiero wychodził, można nazwać snem. - Właśnie. W każdym razie proponuję, żebyśmy się spotkali gdzieś poza szpitalem. Czasami po odwiedzinach u Davida wstępuję na herbatę do hotelu Russell. Znasz go? - Tak. - Oczywiście, że znał. Ten budynek o ścianach wykładanych terakotą mijał wczoraj podczas okrążeń Russell Square. Przypomniał sobie teraz, że - zgodnie z przewidywaniami - zapomniał się zaopatrzyć w greckie papierosy. - Spotkajmy się w holu o czwartej. - Zgoda. - Oznaczało to, że musi wcześnie wyjść z Mitre Bridge. Pomyślał, że może w ogóle postara się wykręcić od pracy chorobą. Czuł się tak fatalnie, że prawie nie musiałby kłamać, chociaż odkąd podniósł słuchawkę, jego stan uległ poprawie. - Będę tam. - Dobrze. No to... - Jeszcze jedno, Iris. - Umysł Harry'ego pracował coraz sprawniej, nawet bez pomocy kawy. - Rodziło się w nim podejrzenie, że ugodowy ton Iris może stanowić zapowiedź wyznania. - Jeżeli miałaś mój numer domowy przez cały czas, to dlaczego w poniedziałek dzwoniłaś do warsztatu? - Nie dzwoniłam do ciebie, Harry. Dziś rano zatelefonowałam do Swindon, do twojej matki, która podała mi ten numer. Och, nie przejmuj się, nie powiedziałam jej, kim jestem. To nie ja dzwoniłam do ciebie do pracy. Później uświadomiłam sobie, jak głupio musiały zabrzmieć moje słowa o pieniądzach. Przecież nawet gdybyś przeczytał o Davidzie, nie skojarzyłbyś go ze mną, prawda? Ani ze sobą. - Kto w takim razie do mnie dzwonił? - Nie wiem. To dziwne, bo nikt oprócz mnie i Davida nie wie, Harry. - Nie wie, że jestem jego ojcem? Zapadła długa cisza, ale Harry postanowił, że jej nie przerwie. - Otóż to - powiedziała w końcu Iris. V Krawat obcierał szyję Harry'ego, a jego oczy ledwo dostrzegały elegancką boazerię. Wziął do ręki filiżankę herbaty, której nalała mu Iris, i oparł się na krześle. Czuł się dokładnie tak, jak wyglądał: nie na miejscu i skrępowany. Za to Iris Venning - albo Hewitt, jak starał się o niej myśleć - zdawała się doskonale pasować do zacisznej, przytulnej sali. Miała na sobie prostą w kroju suknię, która potwierdzała, że Iris zachowała dobrą figurę, za to nawet dwurzędowy blezer nie mógł ukryć brzucha, który Harry hodował od lata 1960 roku, okresu, do którego zarówno on, jak i Iris musieli wracać myślami, niezależnie od tego, jak usilnie próbowaliby tego unikać. Przecież wydarzenia tamtego odległego lata stanowiły jedyny powód, dla którego spotkali się w to zimowe popołudnie. Gdyby nie one, David John Venning nie przyszedłby na świat, a teraz nie leżałby w śpiączce o kilka ulic od nich. Czas potrafi się mścić równie dobrze od razu, jak i po upływie długich lat. - Czy jesteś chory na cukrzycę, Harry? - zapytała Iris, kiedy podziękował za cukier do herbaty. - Nie. - Myślałam, że chorujesz i David odziedziczył skłonność do cukrzycy po tobie. Rozwinęła się, kiedy był nastolatkiem. Och, bez trudu przyzwyczaił się do zastrzyków i diety. W ogóle się nie skarżył. Był to po prostu problem do rozwiązania, a David zawsze miał do tego dryg. Ale tym razem... - Jak do tego doszło? Mam na myśli śpiączkę. - Nie wiem, zupełnie tego nie rozumiem. Był sam w pokoju hotelowym na lotnisku Heathrow. Spędził tam noc przed powrotem do Ameryki, gdzie mieszka i pracuje od, zaraz, ilu to już, dziewięciu lat. Jest matematykiem, Harry, bardzo zdolnym matematykiem. Nie mam pojęcia o tym, nad czym myśli i pracuje. Przypuszczam, że ty też nie. - Bardzo zdolnym matematykiem? - Tak. Zadziwiające, prawda? W wieku, kiedy ty nadal czytałeś "Beano", David połykał "Principia" Newtona. Poza tym robił różne rzeczy. Tekturowe dwunastościany, hiperkostki, Bóg wie co jeszcze. Był prawdziwym cudownym dzieckiem. Zdał z wyróżnieniem egzamin z matematyki w Cambridge. Doktoryzował się w wieku dwudziestu trzech lat. Byliśmy z niego tacy dumni. - Ty i Claude? - Tak. Claude zmarł w tym samym roku, kiedy David poleciał do Kalifornii na studia doktoranckie na uniwersytecie w Los Angeles. Właśnie tam poznał swoją żonę. - A więc jest żonaty. Mają... - Nie, nie mają dzieci. David i Hope są rozwiedzeni. Może o niej słyszałeś. Powtórnie wyszła za mąż, za tego gwiazdora filmowego, Steve'a Brancastera. - Nie, chyba nie słyszałem. - Nieważne. Bardzo dobrze, że David się jej pozbył. Hope tylko mu stała na drodze. - Do czego? - Do sukcesów naukowych. Zawsze chciała, żeby znalazł intratniejsze zajęcie. W końcu postawiła na swoim, kiedy David dostał pracę w Globescope. Globescope to międzynarodowa korporacja zajmująca się prognozowaniem ekonomicznym, z siedzibą w Waszyngtonie. David pracował tam aż do zeszłej wiosny, ale chyba nie wkładał w to serca. Kiedy odwiedził nas w ubiegłym miesiącu, był pełen entuzjazmu dla pewnego nowego projektu o czysto naukowym charakterze. - "Nas" to znaczy ciebie i twojego nowego męża? - Tak. Ken grywał w golfa z Claude'em. Był dla mnie bardzo dobry po jego śmierci. Pobraliśmy się pięć lat temu. Ken prowadzi przedsiębiorstwo inżynieryjne w Stockport. - Czy to znaczy, że nadal mieszkasz w Manchesterze? - Dokładnie rzecz biorąc, w Wilmslow, ale odkąd David zapadł w śpiączkę, przeniosłam się do mojej siostry do Chorleywood. Czyli wracamy do punktu wyjścia, prawda? David przyleciał do kraju, żeby zainteresować wpływowych ludzi swoim projektem. Zdołał już zebrać spore fundusze w Ameryce i był przekonany, że uda mu się zamierzenie zrealizować: powołanie specjalistycznego instytutu badania matematyki wyższych wymiarów. Nie pytaj mnie, co to jest, bo nigdy tego nie rozumiałam. David kipiał entuzjazmem, wprost nie mógł się doczekać, kiedy rozpocznie pracę. Właśnie dlatego podejrzenia próby samobójczej są całkowicie... - Iris pochwyciła zdumiony wzrok Harry'ego. - Przepraszam. Być może powinnam lepiej ci wszystko wyjaśnić. Ale nie jest łatwo wyjaśniać takie sprawy komuś, kogo nigdy nie spodziewałam się... Komuś, kto nigdy... - Kto w ogóle nie wiedział, że ma syna, Iris. Pamiętaj, że nie miałem o tym pojęcia. - A czy robiłoby ci różnicę, gdybyś wiedział? Czy wspierałbyś mnie, gdybym wróciła do Swindon po kilku miesiącach i oznajmiła, że urodzę twoje dziecko? Nie sądzę, Harry, a ty? Harry powoli pokręcił głową, ulegając sile wspomnień i sugestiom Iris. - Nie, przypuszczam, że Claude był dla niego lepszym ojcem. Ale powiedziałaś dziś rano, że David o mnie wie. - Powiedziałam mu po śmierci Claude'a, bo uznałam, że ma prawo wiedzieć. Jednak Davida mało to obeszło. Matematyka zawsze znaczyła dla niego więcej niż ludzkie słabości; To zresztą kolejny powód, dla którego samobójstwo nigdy nie przyszłoby mu do głowy. - Dlaczego uważają, że tak właśnie było? - Ponieważ śpiączka została spowodowana przedawkowaniem insuliny. Była to zbyt duża dawka, by David mógł ją zażyć przypadkowo. Gdyby pokojówka go nie znalazła, na pewno by umarł. W tej sytuacji... - Iris westchnęła. - Lekarze sądzą, że on nie wyzdrowieje, Harry. Nie sądzą, by kiedykolwiek się obudził. Co za ironia! Niewykluczone, że wiadomość dla Harry'ego przekazał bezcielesny głos losu. Harry dowiedział o tym, że ma syna, kiedy już nie mógł się o niego upomnieć. - Nie ma żadnej nadziei? - Patrząc realistycznie, niewiele. W każdym razie takiego zdania są lekarze. Oczywiście, cuda się zdarzają, ale szanse na całkowite wyzdrowienie są praktycznie równe zeru. Nawet gdyby David obudził się ze śpiączki, pozostałoby mu trwałe uszkodzenie mózgu. Czy możesz sobie wyobrazić, co by to oznaczało dla zdolnego matematyka? - Nie, prawdę mówiąc, nie mogę. - Lekarze zasugerowali, żeby odłączyć Davida od aparatury podtrzymującej życie. - Iris spojrzała Harry'emu prosto w oczy. - Chcą, żebym pozwoliła mu umrzeć. - Rozumiem. - Naprawdę? Czy naprawdę rozumiesz, w jakiej to mnie stawia sytuacji? - Przypuszczam, że czujesz się rozdarta. - Owszem. Jestem w istocie rozdarta na dwoje. - Iris odwróciła wzrok, a Harry odczuł pokusę, by wziąć ją za rękę, udzielić jej odrobiny fizycznego wsparcia, ponieważ słowa nie załatwiały sprawy. Jednak za życia Davida Venninga ani razu się nie dotknęli. Być może już nigdy nie mieli się dotknąć. - Czasami żałuję... - Nie mów tego. - Przepraszam - powiedziała szybko, podnosząc wzrok na Harry'ego. - To nie jest twój problem. - Nie? - Zdecydowanie nie. Ken i ja... - Co, zdaniem Kena, powinnaś zrobić? Iris ściągnęła usta, a na jej twarzy pojawił się wyraz smutku. Harry domyślił się, za jakim rozwiązaniem optuje Ken. Uznał, że to chyba jednak Iris dzwoniła do warsztatu, aby przyjąć jego, Harry'ego, pomoc, nie musząc o nią prosić. - Według mnie, nie powinnaś dać się namówić na nic, czego mogłabyś później żałować. - Jakie to rozsądne z twojej strony, Harry. - Ktokolwiek zostawił dla mnie tamtą wiadomość, najwyraźniej uważał... - To nie byłam ja. - Wobec tego kto? - Po prostu nie wiem. Jestem prawie pewna, że David zachował w tajemnicy to, co mu powiedziałam. - Mógł się zwierzyć żonie. - Nie mówiłbyś tak, gdybyś ją znał. - Albo bliskiemu przyjacielowi. - Nie. Kiedy postanowiłam mu o tobie powiedzieć, byłam bardzo zdenerwowana i przejęta, ale okazało się, że zupełnie niepotrzebnie. Dał mi jasno do zrozumienia, że ta sprawa nie ma dla niego najmniejszego znaczenia. - Nie możesz być tego pewna. - Nie? A czy on cię odszukał, Harry? - Mógłby napotkać pewne trudności. Mieszkałem za granicą. - Prawda, na Rodos. - Twarz Iris stężała. - Czytałam o tobie w gazetach. To było sześć lat temu, tak? Jakaś sprawa z dziewczyną, która zaginęła podczas wycieczki. Z uczuciem pełnej znużenia rezygnacji Harry stawił czoło chwili, o której wiedział, że musi nadejść. Przysłowiowy trup w szafie, który, co prawda, nie był trupem, znów się pojawił. - Mniej więcej. Ale prasa, jak zwykle, bardziej rozdmuchała samą tajemnicę zniknięcia dziewczyny niż rozwiązanie zagadki. - Cóż, nie sądzę, żeby ta historia dostała się na łamy prasy amerykańskiej, a ja nie posyłałam Davidowi żadnych wycinków. Można więc przypuszczać, że żył w stanie błogiej nieświadomości, jeśli chodzi o twój flirt ze sławą. - Iris, nie masz pojęcia... - A właściwie jak trafiłeś na Rodos? Zawsze wyobrażałam sobie, że dokonasz żywota jako urzędnik Rady Miejskiej. - Odszedłem stamtąd pięć lat po twoim wyjeździe do Manchesteru. Otworzyłem salon samochodowy przy Marlborough Road razem z dawnym kumplem z wojska, Barrym Chipchase'em. No cóż, zbankrutowaliśmy. - Harry postanowił nie wspominać o zdradzie wspólnika, bo obawiał się, że Iris mu nie uwierzy. - Potem pracowałem w firmie, która specjalizowała się w elektronice okrętowej. To było w Weymouth. Ten rozdział trwał trzy lata. - To sformułowanie stanowiło kolejny triumf powściągliwości języka. Harry nie sądził, by Iris miała ochotę usłyszeć o tym, że został niesłusznie oskarżony o defraudację. - Mniej więcej w tym samym czasie pewien przyjaciel zaproponował mi zaopiekowanie się jego willą na Rodos, więc... - Mówisz o niesławnej pamięci ministrze Alanie Dysarcie? - Tak, ale wtedy nie był jeszcze ministrem ani nie zdążył okryć się niesławą. - W jaki sposób go poznałeś? - Podczas studiów pracował u Barry'ego i u mnie. - Harry poprawił się niezgrabnie na krześle. - Słuchaj, dokąd nas to wszystko prowadzi? - Do teraźniejszości, Harry, do twojej teraźniejszości. - Mieszkam w Kensal Green, przy Foxglove Road 78. Mam mieszkanie na pierwszym piętrze. Pode mną mieszka gospodyni ze swoim kotem. Opłacam czynsz z pracy na pół etatu w pobliskim warsztacie samochodowym. Jakoś wiążę koniec z końcem. Żyję z dnia na dzień. Co jeszcze chciałabyś wiedzieć? - Nigdy się nie ożeniłeś? - Skoro już o to pytasz, owszem. Kilka lat temu. - Ale nie mieszkacie razem? - Przeniosła się do Newcastle, żeby znaleźć pracę. Ma tam kuzyna, który jest radcą prawnym. Zatrudnił ją jako sekretarkę. - Ostrożność nakazała Harry'emu zatai: fakt, że ożenił się z Zohrą po to, żeby nie deportowali jej na Sri Lankę. Był to w istocie akt czystej bezinteresowności, ale Harry wątpił, czy tak właśnie odbierze to Iris. - To tyle, jeśli chodzi o mnie. A co się działo z tobą i Davidem? Iris upiła łyk herbaty, najwyraźniej grając na zwłokę. - Musisz coś zrozumieć, Harry. Trudno mi o tym mówić. To, co zdarzyło się między nami trzydzieści cztery lata temu, wynikało z... niskich pobudek. - Co masz na myśli? - Claude i ja od dłuższego czasu pragnęliśmy mieć dziecko. Staraliśmy się, jednak bez skutku. Bardzo chciałam urodzić. Claude był dobrym człowiekiem, kochałam go, ale... - Nie mogłaś zajść z nim w ciążę? - Właśnie. Podczas gdy... - ...ze mną mogłaś. - To brzmi okropnie, prawda? Obrzydliwe wyrachowanie. - Sądziłem, że dobrze się bawimy. Zwykła rozrywka bez żadnych konsekwencji. - Owszem, zwykła, ale z konsekwencjami. - A zatem fakt, że zaszłaś ze mną w ciążę, nie wywołał szoku, ale stanowił owocny rezultat podjętych działań. Czy powiedziałaś o tym Davidowi? - Tak. Właśnie dlatego nigdy nie próbowałby cię odnaleźć. - Wielkie dzięki - rzekł Harry, pozwalając, by jego gorycz doszła do głosu. - Dziękuję ci, że dałaś mojemu synowi do zrozumienia, iż byłem tylko narzędziem, środkiem do celu. - David jest twoim synem wyłącznie w sensie biologicznym. - Iris odrzuciła głowę do tyłu, jak gdyby gdzieś wysoko szukała zarówno spokoju, jak i potwierdzenia swej logiki. - Nie zabronię ci go odwiedzać, Harry. Mogłabym to zrobić, ale nie zrobię. Z drugiej strony, nie pozwolę, żebyś wtargnął w jego życie albo w moje. - Ile mam czasu, zanim każesz go odłączyć? - Nie podchodź do tego w ten sposób... - Czy przynajmniej uprzedzisz mnie... kiedy podejmiesz decyzję? - Tak. - Iris spojrzała na Harry'ego surowo. - Uprzedzę cię. - Wyjęła z torebki notesik, wyrwała kartkę, napisała coś na niej i przesunęła ją po stoliku do Harry'ego. - Masz tu adres i numer telefonu mojej siostry. Możesz się ze mną skontaktować... jeżeli naprawdę zajdzie taka potrzeba. - Czy ona wie o mnie? - Dowie się. - A Ken? Iris pokręciła głową. - Nie zamierzam odpowiadać na więcej pytań, Harry. Wiesz już tyle, ile powinieneś, może nawet więcej. - Osoba, która przekazała tamtą wiadomość, była innego zdania. - Jeżeli istotnie była jakaś wiadomość. - Sama powiedziałaś, że w inny sposób nie mógłbym się dowiedzieć. - Chyba nie. To po prostu kolejna zagadka. - Tak jak przedawkowanie insuliny? Jeżeli nie była to próba samobójcza i nie mógł to być wypadek... - Przestań. - Iris po raz pierwszy podniosła głos; ludzie siedzący przy sąsiednim stoliku spojrzeli z zaciekawieniem w ich stronę. - Mam dość podobnych sugestii. Czy nie sądzisz, że już dostatecznie długo obracam to wszystko w mózgu? Koniec końców, wszelkie pytania "jak" i "dlaczego" nie mają żadnego znaczenia. David nie zacznie oddychać, jeść, mówić czy chodzić. Nic tego nie sprawi. - Iris drżała, a jej oczy zaszły łzami. - Zastanawiam się, czy może to być rodzaj kary za oszukanie Claude'a. Po raz pierwszy zadałam sobie to pytanie, kiedy lekarze stwierdzili u Davida cukrzycę. A teraz śpiączka. Wszystko to daje do myślenia. - Czy zdajesz sobie sprawę, że to, co mówisz, jest śmieszne? - Tak. - Iris osuszyła oczy chusteczką i wysiąkała nos. - Oczywiście, że to śmieszne. Podobnie jak żywić nadzieję na jego wyzdrowienie. Dziwne, ale nie mogę się od tego powstrzymać. - Ja też nie. To zwięzłe wyznanie, tak bardzo intymne, sprawiło, że miarka się przebrała. - A co cię to może obchodzić? - burknęła Iris. - David nic dla ciebie nie znaczy. - Może martwię się o niego dlatego, że jest jedyną osobą, o którą mogę się martwić. - Otóż to. - Surowy wyraz twarzy Iris świadczył o bólu, jaki ostatnio stał się jej udziałem. - Gdybyś miał własną rodzinę, sprawa Davida nic by cię nie obeszła, prawda? Nie chciałbyś o niczym słyszeć. - Łatwo ci tak mówić, skoro wiesz, że nie mogę dowieść, iż jest inaczej. - Nie przekonałeś mnie. - Iris zerknęła na zegarek. - Naprawdę muszę już iść. Blanche będzie się o mnie niepokoić. - Wstała pośpiesznie, wyjęła z torebki banknot dziesieciofuntowy i rzuciła go na stolik przed Harrym. - Czy mógłbyś za mnie zapłacić? To powinno wystarczyć. - Naprawdę nie ma potrzeby... - Kiedy jednak Harry wstawał od stolika, pochwycił spojrzenie Iris, które powiedziało mu, że z jej punktu widzenia to wręcz konieczność. Nie chciała zaciągać u niego długów, choćby takich najbardziej zwyczajnych. Każda taka drobnostka przypominałaby jej - i jemu - o tym, ile - chcąc nie chcąc - zawdzięczają sobie nawzajem. - Żegnaj, Harry - powiedziała Iris chłodno. Zabrzmiało to jak wyrok. VI Nazajutrz pokój E 318 w Państwowym Szpitalu Neurologicznym, gdzie znów znalazł się Harry, był ciepły i cichy niczym matczyne łono. Aparatura miarowo pompowała oddechy, a irysy w wazonie rozweselały pomieszczenie i przesycały powietrze subtelną wonią. Spokojne głosy gdzieś w oddali i znajome szmery składały się na zinstytucjonalizowany wszechświat troski i współczucia, który otaczał Harry'ego ze wszystkich stron, obejmował go wraz z milczącym synem, zawierał ich przeszłość oraz przyszłość, jaką jeszcze mieli przed sobą. - Twoja matka cofnęła zakaz odwiedzin - zaczął Harry, wypróbowując nowy gambit w tej jednostronnej rozmowie przy łóżku. - Teraz będziesz mnie częściej widywał, oczywiście pod warunkiem, że nie masz nic przeciwko temu. Powiedz, jeśli tak jest. Mamy mnóstwo zaległości do nadrobienia. Jeśli chcesz, opowiem ci o sobie. Nie ma tu nic niezwykłego, w przeciwieństwie do ciebie. Matematyka? Nie wiedziałbym nawet, od czego zacząć. Kwadrat przeciwprostokątnej jest równy sumie kwadratów przyprostokątnych. To mi przypomina pewien dowcip, ale nie sądzę, żebyś chciał go usłyszeć. Co chciałbyś usłyszeć? Historię mego życia? To się da załatwić. Ja chciałbym usłyszeć twoją, podobnie jak twoje zdanie na temat kilku spraw. Na przykład wiadomość, którą otrzymałem. Jeżeli nie pochodziła od twojej matki, to od kogo? Do czego miała mnie skłonić? Do dociekania, jak znalazłeś się w takim położeniu? Wypadek najwyraźniej nie wchodzi w grę. Próba samobójcza? Nie mogę uwierzyć, żeby mój syn był do tego zdolny. Barnettowie często mają pecha, ale nigdy nie są autodestrukcyjni. A więc co się wydarzyło w tamtym pokoju hotelowym? Obiecuję, że spróbuję to wyjaśnić, jeśli tylko podpowiesz mi, od czego zacząć. Ale David nie mógł powiedzieć Harry'emu ani słowa. Iris, gdyby nawet mogła to zrobić, dała mu jasno do zrozumienia, że nie ma takiego zamiaru. Harry'emu nie pozostało nic innego, jak wypytać Shafiqa o osobę, która zostawiła dla niego wiadomość w Mitre Bridge. Shafiq nie miał jednak pewności co do płci rozmówcy ani nie mógł sobie przypomnieć, czy mówił z jakimś szczególnym akcentem. - Nie przyszło ci na myśl, żeby poprosić, aby się przedstawił? - Oczywiście, że przyszło, Harry. Masz mnie za głupca? - No i co ten ktoś powiedział? - Nic. Właśnie wtedy odłożył słuchawkę. - Wspaniale. - Przykro mi. Na moim miejscu poradziłbyś sobie lepiej? - Być może. Mógłbym na przykład rozpoznać, kto dzwoni. - Jeżeli wiedzieli, że istnieje taka możliwość, nie zadzwoniliby podczas twojej obecności, prawda? - Masz rację. - A z tego wynika... - ...że musieli mnie obserwować. Była to na tyle niepokojąca ewentualność, że Harry postanowił otworzyć serce przed panią Tandy. Uczynił to w dniu wolnym od pracy, kiedy - jak zwykle - poszedł ze swoją gospodynią na cmentarz Kensal Green, żeby pomóc jej nosić wodę i kwiaty. Pani Tandy wyszła za mąż za swego kuzyna, w wyniku czego jej krewnych oraz krewnych zmarłego łączyły więzy krwi niemożliwe do rozwikłania. Harry odnosił też czasem wrażenie, że krewnych jest więcej niż chwastów, które rosły między grobami. Odpoczywając na ławce po wyczerpującej wędrówce wśród grobów rodziny Tandych, Harry wyjaśnił swoją sytuację gospodyni tak nieobowiązująco, jak tylko potrafił. Uznał, że pani Tandy powinna być świadoma jego położenia. Nie miał jednak pewności, czy chce, żeby gospodyni wiedziała, jak głęboko on przeżywa całą sprawę. Nie wziął jednak w rachubę przenikliwej intuicji pani Tandy. - Wyobrażam sobie, że to musi być dla ciebie spory szok. Tak późno odkryć, że jest się ojcem! - Tylko w sensie technicznym. - Ale człowiek, który wierzył, że jest ojcem Davida, nie żyje, prawda? Może więc to techniczne podejście nie ma już znaczenia. - Iris uważa inaczej. - Kto jest osobą bardziej potrzebującą, Harry? David czy jego matka? - David, oczywiście. - Może więc powinieneś mu jakoś pomóc. - Co pani proponuje? - Dowiedz się sam, co spowodowało śpiączkę i w jaki sposób można go z niej wyciągnąć. - Ale jak mam to zrobić? - Porozmawiaj z jego lekarzem i z ludźmi, którzy najlepiej znali twojego syna. Odszukaj jego przyjaciół, kolegów-matematyków, każdego, kto mógłby ci pomóc zrozumieć stan umysłu Davida, kiedy zatrzymał się w tym hotelu, albo znać powód, dla którego ktoś mógłby mu źle życzyć. - Ale Iris... - Jest jego matką. Co ona może wiedzieć? Czy na przykład powiedziałeś swojej matce, że ma wnuka? - Oczywiście że nie. Po co miałbym to robić? - Sam więc rozumiesz, co mam na myśli. - Ale pewnie wszyscy jego przyjaciele są w Ameryce. - A co z jego byłą żoną? - Prawie na pewno jest w Stanach. - Czyżby? - Pani Tandy uśmiechnęła się figlarnie. - Czytając gazetę, powinieneś przejrzeć coś jeszcze oprócz kolumny sportowej, Harry. Wyjmij wczorajszy "Telegraph" z tamtego kubła, dobrze? - Ale już zawinąłem w gazetę zwiędłe kwiaty. - Wobec tego rozwiń je. Potrzebujemy strony trzeciej lub piątej. Demonstrując swoją rezerwę wzruszeniem ramion i kilkoma westchnieniami, Harry podszedł do kubła, wydobył pakiet pełen cuchnących, zgniłych łodyg, rozprostował gazetę na ścieżce i próbował rozdzielić wilgotne strony. - Czego mam właściwie szukać, pani Tandy? - Przynieś gazetę tutaj. Zostawiając zgniłe kwiaty na ścieżce, Harry zaniósł egzemplarz na ławkę. Pani Tandy zdążyła już włożyć okulary. Wzięła od niego gazetę z pełnym wyższości uśmiechem i odchyliła głowę, żeby lepiej widzieć. - Zobaczmy - powiedziała i ostrożnie rozdzieliła dwie stronice o zawilgłych krawędziach. - O, jest. Przedwczoraj odbyła się premiera filmu w kinie MGM przy Shaftesbury Avenue. Wątpię, czy dorównywała przepychem premierom, na których bywałam przed wojną, ale to nieważne. Chodzi o to, że jednym z gwiazdorów występujących w tym filmie jest nikt inny jak Steve Brancaster, którego mamy tu na zdjęciu. Właśnie przybywa na premierę w towarzystwie swej olśniewająco pięknej żony Hope. Harry usiadł obok pani Tandy i przyjrzał się trzem fotografiom. Największa przedstawiała członka rodziny królewskiej wysiadającego z limuzyny, ale uwagę Harry'ego przykuła jedna z mniejszych fotografii. Jak głosił podpis, wysokim, o nieco wilczym wyrazie twarzy mężczyzną w smokingu i rozpiętej pod szyją koszuli był Steve Brancaster. U jego boku stała Hope Brancaster, dawniej Venning, dawniej Bóg wie jak. Kaskada jasnych włosów opadała na ramiona piękności, a olśniewający uśmiech i roziskrzone oczy szły w zawody ze zdumiewająco głębokim dekoltem. - Przypuszczam, że wciąż są w Londynie - orzekła pani Tandy. - Takie imprezy bywają bardzo wyczerpujące. - Tak pani sądzi? - O tak. - Gospodyni dokładniej przyjrzała się zdjęciom. - Na twoim miejscu spróbowałabym szczęścia w hotelu Dorchester. VII Okazało się, że pani Tandy doskonale oceniła hotelowy gust Biancasterów. W wystrzępionym blezerze i wyblakłym krawacie Harry wkroczył do Dorchester późnym popołudniem, najpewniej, jak potrafił, zapytał o panią Brancaster i został nagrodzony informacją, że istotnie zatrzymała się w tym hotelu. Niestety, akurat wyszła. - Mam jej coś przekazać, proszę pana, czy woli pan zaczekać? - Cóż, hm... - Och, właściwie nie ma już takiej potrzeby. - Recepcjonista zerknął Harry'emu przez ramię. - Oto dama we własnej osobie. Odwróciwszy się, Harry ujrzał imponujące wejście Hope Brancaster w kapeluszu z szerokim rondem, rozwiewającym się płaszczu i botkach na wysokich obcasach. Tuż za pięknością wkroczył szwajcar z dwiema torbami ze sklepów przy Bond Street w każdej ręce i piątą przewieszoną przez ramię. - Ten dżentelmen pytał właśnie o panią, pani Brancaster - poinformował kobietę recepcjonista, wręczając jej klucz. - Z kim mam przyjemność? - zapytała Hope z kalifornijskim akcentem. Stała na tyle blisko Harry'ego, że mógł w pełni docenić jej nieskazitelną cerę i odurzający zapach perfum. - Harry Venning - przedstawił się natychmiast z pełnym gorliwości uśmiechem, a widząc niepewność w oczach Hope, dodał: - Wuj Davida. - Wymyślił to kłamstwo po to, by Hope zaprosiła go do pokoju. Zaraz jednak przyszło mu na myśl, że mogła wiedzieć, iż David nie ma żadnego wuja. W tej sytuacji Harry mógł zostać zmuszony do niechlubnego opuszczenia hotelu. Szczęście mu jednak dopisywało. Szczęście i coś jeszcze, czego nie mógł przewidzieć. - Wiesz, że masz jego uśmiech? - Tak myślisz? - Kropka w kropkę. Ale to dawne: nie przypominam sobie, żeby David o tobie wspominał. - Od dość dawna nie utrzymywałem kontaktów z rodziną. Teraz robię, co w mojej mocy, żeby nadrobić zaległości. - No tak. - Hope brzęknęła kluczem na znak, że czas Harry'ego dobiega końca. - A więc w czym mogę ci pomóc? - Miałem nadzieje, że porozmawiam z tobą... o Davidzie. - Z tym mogą być kłopoty. - Hope ostentacyjnie spojrzała na zegarek. - Mam bardzo napięty program. - To naprawdę ważne. Hope wahała się przez chwilę, a w końcu powiedziała: - Zgoda, ale najpierw muszę się odświeżyć. Spotkamy się w barze za dziesięć minut. Zanim Hope Brancaster raczyła do niego zejść, minęło pół godziny. W tym czasie Harry zdążył wysączyć astronomicznie drogiego lagera i zaczął następnego. Program Hope na pewno nie był tak napięty jak dżinsy, w które jakimś cudem udało jej się wcisnąć. Kiedy usiadła na krześle, rozległ się cichy trzask, a Harry nie potrafił stłumić uczucia zawodu, gdyż luźna koszulka Hope dokładnie zakrywała fenomenalne piersi, które pamiętał z fotografii w gazecie. Zamówiła wódkę z sokiem pomidorowym i spojrzała wrogo na popielniczkę, w której wciąż dymił niedopałek papierosa marki Karelia Sertika. - Ty naprawdę palisz to świństwo? - zapytała Hope. - Przykro mi - powiedział, wzruszając ramionami. - Na pewno nie jest ci tak przykro, jak powinno. Kłamców darzę taką samą antypatią jak palaczy. - Świetnie, bo nie jestem kłamcą. - Daruj sobie tę bajkę. Zadzwoniłam do Iris, która rozpoznała cię z mojego opisu. Wiem też, że nie podałeś prawdziwego nazwiska. - Aha. - Poradziła mi, żebym cię wyrzuciła bez dalszych ceregieli. - Naprawdę? - Zrobiłabym to... - ...gdyby nie co? - Naprawdę przypominasz mi Davida. Co jest dziwne, skoro nie jesteś jego krewnym, a Iris zapewnia mnie, że nie jesteś. - Jestem jego ojcem. - Twoja śmierć była zatem tylko paskudną plotką? - Iris i ja... mieliśmy krótki romans... w lecie przed przyjściem na świat Davida. - Proszę, proszę. - David nigdy ci o tym nie wspominał? - Ani słowem. - Rozumiem. - A ja nie. Muszę przyznać, że późno zagrałeś swoją ojcowską kartą. - Sam dowiedziałem się o tym dopiero kilka dni temu. - Iris szuka sprzymierzeńca? - Co chcesz przez to powiedzieć? - Iris jedyna chce utrzymać Davida przy życiu. Prawdopodobnie sądziła, że mógłbyś ją poprzeć, ale ze sposobu, w jaki o tobie mówiła, wnoszę, że rachuby ją zawiodły. Mam rację? - Uważasz, że powinniśmy mu pozwolić umrzeć? - Nie mnie o tym decydować. Między Davidem i mną wszystko skończone. Ale odwiedziłam go w szpitalu w imię wspólnych dawnych czasów i jego stan wydał mi się beznadziejny. Nikt tego wprost nie powiedział, ale widziałam, że wszyscy tak właśnie myślą. To musi być trudne dla Iris: jedyne dziecko i w ogóle. Ale trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Dla Davida, bardziej niż dla kogokolwiek, wegetacja z połową mózgu byłaby gorsza niż śmierć. - Dlaczego bardziej niż dla kogokolwiek? - Ponieważ przeważającą część życia spędzał na myśleniu. Rozwiązywał w pamięci swoje cholerne matematyczne problemy. Szukał odpowiedzi na pytania, których większość z nas nie potrafi nawet zadać. Matma, matma, matma. Nigdy nie było miejsca na nic innego. - Ty nie jesteś matematyczką? - A jak ci się wydaje? Wyglądam na matematyczkę? Może gdybym była... Ale przecież nie chcesz tego wysłuchiwać. - Chcę, jeżeli pomoże mi to stworzyć sobie obraz Davida... mojego syna. - Zapytaj jego matkę. Obraz, jaki ja ci przedstawię, będzie stronniczy. - Iris nie była zbyt skora do udzielania informacji - rzekł Harry z posępnym uśmiechem. - Zaczęła żałować, że cię w to wciągnęła? - Iris mnie nie wciągnęła. O Davidzie dowiedziałem się od anonimowego informatora. Domyślasz się, kto to mógł być? - Ktoś, kto wie więcej niż ja i może bardziej niż ja troszczy się o Davida. - W głosie Hope zabrzmiała irytacja. - Masz na myśli kogoś konkretnego? Hope upiła łyk drinka, a potem głośno postawiła szklankę na stole. - Posłuchaj, Harry. Chcesz zrozumieć syna, o którego istnieniu nie wiedziałeś? Kluczem jest ta obsesja. Mężczyzna, którego poślubiłam, był uroczy, dowcipny, przystojny i piekielnie inteligentny. Właśnie to mnie do niego przyciągnęło. Była też jednak druga strona medalu: jego umysł. - Hope postukała się w czoło. - David miał umysł dosłownie nie z tego świata. Liczby zespolone, wyższe wymiary, fizyka kwantowa. Stale czegoś szukał i to go napędzało. Nigdy nie rozumiałam z tego ani słowa, chociaż on właściwie nie posługiwał się słowami. Domeną Davida były liczby, symbole, równania, wzory, Bóg wie co. Zdarzało się, że siedział godzinami, nie odzywał się, nie ruszał, tylko myślał. Mówił, że pracuje nad swoimi "niepisanymi twierdzeniami". Po pewnym czasie miałam tego dosyć. Żyjąc ze Steve'em, muszę się martwić tylko kolejną aktoreczką, która próbuje mu wskoczyć do łóżka. W wypadku Davida sprawy były bardziej skomplikowane. Jeżeli chcesz poznać jego motywacje, przejrzyj notesy. Zabierał je ze sobą wszędzie, nawet do restauracji; setki stron zapisanych tymi cholernymi matematycznymi hieroglifami. - Hope westchnęła. - Tak, przejrzyj je, Harry. Iris powinna mieć ostatni komplet. Były pewnie w tym pokoju hotelowym, może pod poduszką. Żeby się w nich rozeznać, będziesz oczywiście potrzebował pomocy matematyka, ale nawet wtedy... - Do kogo powinienem się zwrócić? - zapytał Harry, za wszelką cenę starając się przekonać Hope, że powoduje nim intelektualna ciekawość, a nie chęć zdobycia możliwie największej ilości informacji na temat kręgu przyjaciół Davida. - Mówisz poważnie? Harry wzruszył ramionami. - Cóż, myślę, że powinieneś się skontaktować z tym Duńczykiem, Torbenem Hammelgaardem. On jest raczej fizykiem niż matematykiem, ale to właściwie na jedno wychodzi. Pracował razem z Davidem w Globescope. - Nad czym? - Przypuszczam, że nad prognozowaniem. Czy nie tym właśnie zajmuje się Globescope? - Ty mi to powiedz. - Prognozy ekonomiczne i tak dalej. Ilu miliardom ludzi będzie można sprzedawać cheeseburgery w 2020 roku. To wielka sprawa. Gdyby David poważniej potraktował tę pracę, może nigdy by tak nie skończył. - Dlaczego? - Ponieważ siedziałby w Waszyngtonie i zarabiał przyzwoite pieniądze, a nie czaiłby się w pokoju hotelowym na Heathrow, zastanawiając się, skąd wytrzasnąć fundusze na dalsze badania. - Iris powiedziała, że David zdołał uzyskać fundusze na założenie jakiegoś instytutu badawczego. - To jej tak powiedział. Kto przy zdrowych zmysłach zgodziłby się finansować badania wyższych wymiarów? Tego, czego nie widać, nie można sprzedać, ale David nigdy nie chciał pojąć tej prostej zasady. Kiedy wylali go z Globescope... - Wylali? - Tak słyszałam. Razem z Hammelgaardem i bardzo bliską przyjaciółką Davida, Donną Trangam. - Kto to taki? - Neurobiolog. Specjalistka od mózgu, która uważa się też za specjalistkę od spraw sercowych. To ciekawe, że mimo wielkiej przyjaźni nie pomogła Davidowi. Słyszałam, że doskonale zna się na śpiączce. Akurat kiedy była potrzebna, przepadła. Dosłownie kamień w wodę. Nie sądzisz, że to dziwne? - Uważasz, że naprawdę mogłaby mu jakoś pomóc? - Niewykluczone. - No dobrze, ale gdzie jej szukać? - Wiem tyle co ty. Chociaż może jednak trochę więcej. Donna Trangam pracowała w Berkeley. Założę się, że tam wróciła, kiedy wylali ją z Globescope. - Dlaczego ich zwolnili? - Nie mam pojęcia. Co do Davida, prawdopodobnie poświęcał zbyt wiele czasu na własne badania. A jeśli chodzi o innych... naprawdę nie wiem. - Hope przesunęła się do przodu na krześle. - Bardzo miło mi się z tobą rozmawia, ale naprawdę muszę już iść. Jeżeli chcesz coś zrobić dla syna, Harry, to przekonaj Iris, żeby pozwoliła mu odejść. On nie wróci między żywych, w każdym razie nie taki jak dawniej, co oznacza, że nie wróci wcale. - Jak sądzisz, czy David przedawkował insulinę? - zapytał Harry, patrząc Hope prosto w oczy. - Myślę, że odkąd odszedł z Globescope, nie robił żadnych postępów. Możliwe, że zdał sobie z tego sprawę. Ale nie wierz mi na słowo. Zapytaj Adama Slade'a. Słyszałam, że tamtego wieczoru jadł z Davidem kolację w jego hotelu. Jeżeli ktokolwiek może ci powiedzieć, w jakim stanie ducha znajdował się wtedy David... - Kto to jest Adam Slade? - Nigdy o nim nie słyszałeś? - Nie. Hope otworzyła szeroko oczy w wyrazie udanego zdziwienia. - Sądziłam, że zniknąłeś na trzydzieści lat tylko z życia Davida, a nie ze świata. Adam Slade to ten magik. Jego nazwisko nic ci nie mówi? Harry pokręcił głową. - Kto by pomyślał! Adam uważa, że wszyscy go znają. On jest naprawdę sławny, zarówno tutaj, jak w Stanach. Twierdzi, że niektóre ze swoich sztuczek wykonuje dzięki manipulowaniu wyższymi wymiarami. Stąd zainteresowanie Davida jego osobą. Zdumiewające, że błyskotliwy naukowiec daje się nabrać byle szarlatanowi, prawda? - Nie mam pojęcia, co o tym myśleć. Nawet nie wiem, co to są wyższe wymiary. - No tak. - Hope obdarzyła Harry'ego uśmiechem pełnym najautentyczniejszego rozbawienia. - Może chcesz się o tym przekonać na własne oczy? Adam miał dość tupetu, żeby przysłać Steve'owi i mnie bilety na jutrzejszy występ. Daje pokaz tak zwanej czystej magii w Palladium. Nie wybieramy się tam, więc proszę bardzo. - Wyjęła z torebki małą kopertę i rzuciła na stolik. - Zabierz ze sobą jakąś przyjaciółkę. - Po czym wstała i odeszła, a łagodne światło zalśniło na napiętych dżinsach. Harry zdał sobie sprawę, że musi zapłacić za drinki. Nic za darmo. VIII Doskonałe miejsca w Palladium, które Harry i pani Tandy zajęli nazajutrz wieczorem, świadczyły o tym, jak bardzo Adam Slade chciał się przypodobać Brancasterom. Znajdowały się w szóstym rzędzie, na samym środku, i trudno było sobie wyobrazić lepszy punkt obserwacyjny do podziwiania magicznych talentów Slade'a. Podziw hollywoodzkiego gwiazdora i jego nie mniej olśniewającej żony był oczywiście wart takich zachodów. Adam Slade nie miał się dowiedzieć, że bilety Brancasterów trafiły do rąk zatrudnionego na pół etatu pracownika stacji obsługi pojazdów przy Mitre Bridge oraz jego niemłodej gospodyni. Trzeba jednak przyznać, że pani Tandy wyglądała szałowo w toalecie koloru oberżyny i perłach. Zaproszenie Harry'ego przyjęła z radością, choć z początku wywołało krótką, łzawą chwilę wzruszenia - pani Tandy przypomniała sobie dawne wyprawy z mężem do teatru. Poprzednia i jedyna propozycja Harry'ego - wieczór karaoke w pubie Stonemasons' Arms - nie spotkała się z takim entuzjazmem gospodyni. Pokaz czystej magii w Palladium stanowczo bardziej odpowiadał gustom pani Tandy. Harry musiał przyznać, że on również nie żałował. Profesjonalna sztuka iluzji najwyraźniej uczyniła postępy, odkąd zetknął się z nią po raz ostatni: blisko pół wieku temu wybrał się z wujem Lenem na pokaz wielkiego Caldenzy do starego teatru Empire w Swindon. Caldenza nie wszedł na scenę przy akompaniamencie ogłuszającej muzyki rockowej, pośród podświetlonego na różowo suchego lodu. Nie towarzyszyły mu też cztery krągłe blondynki w przezroczystych kostiumach. Caldenza z całą pewnością nie wyglądał również jak Mefistofeles i chłopak z sąsiedztwa w jednej osobie, co udało się Adamowi Slade'owi. Towarem, który sprzedawał Slade, był wysokooktanowy wdzięk wzbogacony o jakiś nieuchwytnie niebezpieczny element. Iluzjonista, niewysoki, krępy, o ostrych rysach i chętnie przywoływanym uśmiechu, mógłby uosabiać idealne wyobrażenie każdej matki o solidnym zięciu. Pewny siebie, zręczny, dowcipny i ogromnie zadowolony z wrażenia, jakie wywołuje, zaprezentował zabawny program w dobrym tempie, ale kiedy nadeszła przerwa, Harry czuł się trochę zawiedziony. Jeśli nie liczyć efektów świetlnych, pirotechniki i jasnowłosych asystentek, repertuar Slade'a składał się w znacznej mierze ze starych sztuczek: znikania i pojawiania się, lewitacji, odgadywania kart. To prawda, Slade przepiłował się sam, zamiast posłużyć się w tym celu damą w trykotach, a Harry nie miał pojęcia, jak tego dokonał. Podobnie zaskoczony był też chyba widz, którego datę urodzin Slade odgadł. Nie mówiąc o zdenerwowanej ochotniczce, której złoty zegarek iluzjonista roztrzaskał na kawałki, by następnie go złożyć. Harry nie miał jednak wątpliwości, że wszystko to są tylko zręczne sztuczki. A co z wyższymi wymiarami? - Nawet o nich nie wspomniał - poskarżył się pani Tandy w barze. - Powinieneś przeczytać program - odparta z naganą w głosie gospodyni. - Mają być atrakcją programu w drugiej części spektaklu. - Aha. - Lepiej, żeby tak było. Na razie nie widziałam nic, czego nie mógłbyś się nauczyć z uroczej książki, która należała do Selvyna. To "Sekrety Houdiniego". Leżą jeszcze gdzieś na strychu. Druga część rozpoczęła się wśród przyćmionych świateł i melancholijnej muzyki. Slade wyszedł na scenę sam, bez uśmiechu, usiadł na jej skraju i spojrzał na publiczność. - To, co państwo widzieli do tej pory, było iluzją - oznajmił. - Wymyślam sztuczki dla państwa rozrywki, ale to tylko sztuczki. Przekonałem się jednak, że lepiej niż samotność czy medytacja przygotowują mnie one do prawdziwej magii, którą za chwilę państwo zobaczą. W przeciwieństwie do moich kolegów-iluzjonistów na całym świecie, potrafię manipulować przedmiotami w innych wymiarach niż długość, szerokość i wysokość. Zdolność tę odziedziczyłem po swoim pradziadku Henrym. Henry Slade odwiedził ten kraj w 1877 roku i został skazany za oszustwo po zademonstrowaniu swoich mocy nadwymiarowych. Zarzut był niesprawiedliwy, co podkreślali przez całe życie zarówno mój dziadek, jak i ojciec. Ale dopiero teraz, kiedy moce pradziadka Henry'ego ujawniły się w czwartym pokoleniu, czyli we mnie, można dowieść niesprawiedliwości tamtego zarzutu. Dzisiaj zaprezentuję państwu warianty trzech nadwymiarowych pokazów Henry'ego Slade'a. Dodam też parę własnych. Muzyka przyśpieszyła tempo, światła się rozjaśniły. Trzy blondynki, odziane bardziej tradycyjnie niż poprzednio, wniosły rekwizyty: tacę ze srebrnym dzbankiem do kawy, filiżanką i spodkiem, dwie drewniane obręcze o średnicy około sześciu cali oraz sznur; wszystko to umieściły na okrągłym stole. Slade poprosił ochotników i las rąk uniósł się w górę. Harry nie został wybrany, ale ze swego miejsca doskonale widział scenę. Wkrótce miał się przekonać, czym jest nadwymiarowość. Slade powitał ochotników - dwóch mężczyzn i kobietę - poprosił, żeby się przedstawili, rzucił kilka dowcipów i podniósł sznur. - Profesor Zöllner z uniwersytetu w Lipsku poddał mojego pradziada kilku próbom na nadwymiarowość, które Henry Slade przeszedł pomyślnie, chociaż nie zawsze w taki sposób, o jaki chodziło profesorowi Zöllnerowi. Wygląda na to, że Slade'om zawsze dopisywało poczucie humoru. - Adam Slade uśmiechnął się, wręczył końce sznura mężczyznom i poprosił, żeby stanęli w takiej odległości od siebie, aby sznur tworzył między nimi półkole. - Kto potrafi związać ten sznur w ósemkę, tak żeby przy tym ani Mark, ani Neil nie wypuścili go z rąk? - Nikt się nie odezwał. - Dla ludzi ograniczonych przestrzenią trójwymiarową zadanie to jest niemożliwe do wykonania. Dla ludzi wolnych od takich ograniczeń to równie proste, jak zawiązanie sznurowadła. - Slade przesunął dłonią po opadającej części sznura, zahaczył on palec wskazujący, szybko nim zakręcił i... presto, jak powiedziałby zapewne wielki Caldenza, na sznurze pojawił się kształtny węzeł. Sala zahuczała od braw. - Kawa dla pani - powiedział Slade, podskoczył do stołu i napełnił filiżankę. Wręczył ją kobiecie, a kiedy ta upiła łyk, zapytał: - Od jak dawna jesteś mężatką, Amando? - Od osiemnastu miesięcy - odparła kobieta cicho. - I przez cały czas nosisz na palcu pierścionek zaręczynowy razem z obrączką? - Tak. - Zawsze wkładasz je w tej samej kolejności: najpierw pierścionek, a potem obrączkę? - Naturalnie. - Aż do dzisiaj? - Co? Nie, ja... - Kobieta spojrzała na swój serdeczny palec i o mały włos nie upuściła filiżanki, którą Slade musiał jej odebrać. - W jakiej kolejności są dzisiaj, Amando? - Odwrotnej... - Gdybym spróbował je zsunąć, wręczając ci filiżankę, zauważyłabyś to, prawda? Poza tym w tej sali jest dość gorąco i pewnie palce lekko ci obrzmiały, więc nie byłoby to łatwe. Zdumienie Amandy było równie autentyczne, jak podziw widowni. Harry nie wiedział, co o tym sądzić. Zanim jednak zdążył się zastanowić, Slade już kontynuował pokaz. - Wszystko w porządku, Amando, twoje pierścionki są na swoim miejscu, tyle że włożone odwrotnie. Dopij kawę, to cię uspokoi. Kobieta wzięła od Slade'a filiżankę, posłusznie podniosła ją do ust, po czym zamarła. - Jest pusta - powiedziała ze zdumieniem. - Rzeczywiście - przyznał Slade. - I cóż ja mogłem zrobić z tą kawą? - Dalsze brawa. - Nie martw się, zaraz ci naleję. - Amanda wyglądała teraz jak osoba wprowadzona w hipnotyczny trans. Napełniwszy filiżankę kawą i wręczywszy ją kobiecie, Slade podszedł do Marka i Neila. - Możecie już puścić, panowie - powiedział, odebrał im sznur i wręczył każdemu po drewnianej obręczy. - Nadszedł czas na trochę zdrowego współzawodnictwa. Ten dzbanek do kawy jest z litego srebra. Będzie należał do tego z was, który zdoła zarzucić na niego obręcz. To chyba uczciwe postawienie sprawy, co? No i właściwie to żadna sztuka. Najpierw sprawdźcie obręcze, przekonajcie się, że są solidne. Rozciągajcie je, wyginajcie, gryźcie, jeżeli chcecie. - Kiedy Mark i Neil wypróbowali obręcze, Slade cofnął się i dał znak do rozpoczęcia konkursu. - Zechcesz zacząć, Mark? Kolejność nie miała jednak żadnego znaczenia. Zadanie przekraczało możliwości obu ochotników. Obręcz Marka upadła o wiele za blisko, a Neila poszybowała ponad dzbankiem. Slade przewrócił oczami na znak zdziwienia, podniósł obręcze i dokładnie wycelował, jakby chciał pokazać widzom, jak należy rzucać. Pierwsza obręcz poleciała nisko i szybko, uderzyła w nogę od stołu mniej więcej w połowie wysokości i odbiła się rykoszetem. - Jeżeli nie uda się wam za pierwszym razem - powiedział niezrażony Slade - spróbujcie czegoś innego. - Niemal nonszalancko rzucił drugą obręcz, która też uderzyła w nogę od stołu, ale się od niej nie odbiła. Jakimś cudem oplotła się wokół nogi i po chwili wirowała wokół podstawy dzbanka. Kilka osób wstało z miejsc, inni wydali okrzyk zdumienia. Nawet Harry był zaskoczony. Wątpił czy w "Sekretach Houdiniego" znajdzie wytłumaczenie tego, co właśnie zobaczył. Nie był pewien, czy takie wytłumaczenie w ogóle istnieje, a przecież to się stało naprawdę. Pośród gromkich wiwatów Slade pozwolił ochotnikom zejść ze sceny. W ostatniej chwili poprosił Amandę, by jeszcze raz sprawdziła pierścionki. Kobieta ujrzała ze zdumieniem, podzielanym przez publiczność, że pierścionki wróciły do pierwotnego położenia. Rekwizyty usunięto ze sceny i rozległa się żywa, skoczna muzyka. Na scenę wjechało na jednokołowych rowerach dwóch klaunów, którzy wykonali kilka chwiejnych okrążeń. Jeden z klaunów zsiadł, oddał rower Slade'owi i zszedł ze sceny. Z sufitu spuszczono drut, który Slade przyczepił do siodełka, cofnął się i patrzył, jak rower unosi się na wysokość około sześciu stóp. Ten sam los spotkał rower drugiego klauna, z tym że podniesiono go o kilka cali wyżej. Pojazdy zawisły w odległości około dwunastu stóp jeden od drugiego, z kołami skierowanymi prostopadle względem siebie. W muzyce rozbrzmiały złowróżbne tony, a światło przygasło, kiedy Slade wprawił koła w ruch. Druty zaczęły się powoli zbliżać do siebie, a Slade biegał w zwężającej się przestrzeni i podtrzymywał wirowanie kół. Bez trudu można było przewidzieć, co się stanie, kiedy rowery się spotkają: musiało dojść do zderzenia kół. Ale Slade uganiał się tam i z powrotem, rzucał głową na prawo i lewo, popychał opony prawie tak szybko, jak się obracały. Muzyka nasiliła się, w głębi sceny buchnął w górę turkusowy dym, aż nagle dwa koła złączyły się ze sobą; opona splotła się z oponą, szprycha ze szprychą. Zapadła cisza, a kiedy ludzie pojęli, co się stało, gruchnęły brawa. Kiedy ucichły, a przedziwnie splecione rowery usunięto ze sceny, Slade powiedział: - Szkoda, że mój pradziad nigdy nie robił tego z dwiema monetami, prawda? Publiczność przytaknęła entuzjastycznie. Wśród jęków zawodu Slade oznajmił, że wyczerpał swoje moce nadwymiarowe na ten wieczór. Zademonstrował jeszcze tylko kilka sztuczek - które zresztą objaśnił - z kartami, kajdankami i białymi królikami w czarnych cylindrach, potem zniknął w szczelnym sejfie, a wreszcie pojawił się na widowni, by znowu powrócić na scenę i ukłonić się po raz ostatni. - Co pani o tym sądzi, pani Tandy? - zapytał Harry, kiedy brawa ucichły i ludzie ruszyli do wyjścia. - To naprawdę robi wrażenie. Ale jeżeli on faktycznie potrafi... zaraz, jak to powiedział... manipulować przedmiotami w wyższych wymiarach... to czemu zarabia na życie w tak uciążliwy sposób? Dlaczego nie zmanipuluje sobie sztaby złota, omijając Bank of England? Było to rozsądne pytanie, na które Harry wciąż szukał odpowiedzi, kiedy dotarli do przejścia między fotelami, gdzie czekał na nich zdenerwowany młody człowiek w smokingu. - Państwo Brancaster? - zapytał z powątpiewaniem. - Z całą pewnością nie - odparła pani Tandy. - Jesteśmy ich bliskimi przyjaciółmi - wtrącił Harry. - Właściwie przyszliśmy tu w ich imieniu. - Ach, w takim razie... Chyba będzie w porządku, jeśli... Widzą państwo, pan Slade miał nadzieję, że po występie państwo Brancasterowie zjedzą z nim kolację. - Ależ naturalnie - powiedział Harry. - Wspominali o tym. Proszę nam przypomnieć, gdzie ma być ta kolacja? - W La Chasee-Maree przy Beak Street. - Oczywiście. Cóż, dziękujemy panu. Udamy się tam niezwłocznie. - Co ty kombinujesz, Harry? - zapytała pani Tandy, kiedy młodzieniec pośpiesznie się oddalił. - Nie jesteśmy przyjaciółmi Brancasterów, a kiedy to wyjdzie na jaw, znajdziemy się w bardzo kłopotliwej sytuacji. Jestem pewna, że umiejętności pana Slade'a pozwolą mu poznać prawdę. - Wiem - odparł Harry, puszczając oko do gospodyni. - Szczerze mówiąc, właśnie na to liczę. IX Harry nie miał za złe pani Tandy, że nie dotrzymała mu towarzystwa przez resztę wieczoru. Ostatecznie jego zaproszenie nie obejmowało wdzierania się podstępem na eleganckie przyjęcie. Poza tym dawno już minęła godzina, o której pani Tandy zwykle kładła się spać, Neptun z pewnością czekał na swoje sardynki, a Harry, szczerze mówiąc, wolał pójść na przyjęcie sam. Odprowadziwszy gospodynię do taksówki, ruszył w stronę Beak Street niespiesznym krokiem, ponieważ domyślił się, że przed przyłączeniem się do gości Slade musi wziąć prysznic i przebrać się. Okazało się, że La Chasee-Maree jest jednym z wytworniejszych i niezbyt jaskrawo oświetlonych lokali w Soho. Była to francuska restauracja rybna ze ścianami pomalowanymi na niebiesko, w której wszystkiemu, od abażurów do popielniczek, nadano kształt muszli. Harry bez trudu rozpoznał gości Slade'a w eleganckiej dwunastce okupującej bar, którą hojnie częstowano szampanem. Wystarczyło, że skinął głową na kelnera i uśmiechnął się, a natychmiast został uznany za członka grupy. - To był jeden z jego najlepszych występów, prawda? - rzuciła wysoka brunetka o długim nosie, głęboko zaciągając się papierosem. - Dzisiaj naprawdę dał z siebie wszystko. - Właściwie widziałem go na scenie po raz pierwszy. To było objawienie. - Ja myślę. A tak przy okazji, mam na imię Tina. - Cześć, jestem Harry. - W jaki sposób poznałeś Adama, Harry? - To dość skomplikowane, chociaż nie tak skomplikowane jak wyższe wymiary. Nie jestem pewien, czy rozumiem, o co w nich chodzi. - Malcolmie, wyjaśnij Harry'emu sprawę wyższych wymiarów - powiedziała brunetka, odciągając głośno rozprawiającego młodzieńca od sąsiedniej grupy. - Nie siedzisz w nich? - zapytał Malcolm i odgarnął włosy ż oczu. - A ty? - Nie w takim stopniu jak Adam, ale mam o tym ogólne pojęcie. - To znaczy? - Cóż, jest to dodatkowa perspektywa, podobnie jak części widma, których zwyczajni ludzie nie są w stanie dostrzec. Gdybyśmy istnieli tylko w dwóch wymiarach, powiedzmy, w długości i szerokości, nie widzielibyśmy wysokości, prawda? Gdyby jakiś przedmiot został podniesiony, a następnie położony z powrotem, nie rozumielibyśmy, co się stało. Przedmiot ten znikłby i pojawił się w innym miejscu jakby pod wpływem czarów. - Tak jak obręcz na stołowej nodze? - Tak. I koła rowerowe. Adam mówi, że kiedy zna się sposób, zaplatanie szprych jest tak proste jak, dajmy na to, tasowanie kart. - Oczywiście - wtrącił zwalisty mężczyzna o czerwonej twarzy, który podsłuchał ich rozmowę - nie ma znaczenia, czy Malcolm znajduje się w dwóch wymiarach, trzech, czy w cholernych siedemnastu... - Mocno zdzielił Malcolma w głowę programem teatralnym. - Przedmioty i tak spadają na niego z dużej wysokości. - Ściany restauracji zadrżały od śmiechu grubasa, który nagle zamilkł, co wszyscy powitali z ulgą. Powodem było pojawienie się Adama Slade'a, iluzjonisty i specjalisty od nadwymiarów. Ubrany w czarny garnitur i czerwoną koszulę, przekroczył próg, nie siląc się na teatralne wejście, a mimo to natychmiast przykuł uwagę ludzi. Rozległy się wiwaty i powitania. Tłum przy barze rozstąpił się przed Slade'em niczym Morze Czerwone przed plemieniem Izraela. Ku swemu zdziwieniu, Harry znalazł się tuż obok gwiazdy wieczoru. - Cudowny występ, Adamie - powiedziała Tina i podeszła, żeby mistrz mógł ją ucałować. - Dzięki, kochanie. - Slade łyknął wody mineralnej z lodem. - Wykończony? - Tak, ale w towarzystwie przyjaciół zaraz się rozkręcę. - Po raz pierwszy zauważył Harry'ego i nieznacznie zmarszczył brwi. - Czy ja pana znam? - To Harry - wyjaśniła Tina. - Jest chyba trochę sceptykiem. - Nazywam się Baraett - powiedział Harry z wyzywającym uśmiechem i wyciągnął rękę, którą Slade ostentacyjnie zignorował. - Nigdy o panu nie słyszałem. - Zdumiewa mnie pan. Skoro dysponuje pan dodatkowymi sposobami percepcji, czy nie jest dla pana oczywiste, kim jestem? Nie może pan posłużyć się jednym z nich i rozwikłać tej zagadki? - Harry nie zamierzał nastawiać Slade'a przeciwko sobie, ale za wszelką cenę próbując skupić na sobie jego uwagę, to właśnie uczynił. - Niech mi pan oszczędzi wysiłku. - Zgoda. Jestem ojcem Davida Venninga. - Nie sądzę. - To prawda. W przeciwnym razie dlaczego jego matka miałaby mi mówić o waszej wspólnej kolacji w zeszłym miesiącu? - Nie wiem i niespecjalnie mnie to interesuje. - Ale mnie tak. Chcę wiedzieć, w jakim stanie był David tamtego wieczoru, co zaprzątało jego umysł. - Przyszedłem tu po to, żeby się rozluźnić, a nie, żeby mnie przesłuchiwano. - Rozumiem. - Harry wypróbował kolejny uśmiech, który jednak nie okazał się skuteczny. - Może spotkamy się jutro. - Mam lepszy pomysł. Niech pan zadzwoni w poniedziałek do mojego agenta. - Ta sprawa nie ma nic wspólnego z pańskim agentem. - Czyżby? Cóż, tak się składa, że wiem, iż ojciec Davida zmarł blisko dziesięć lat temu. A zatem podszywa się pan pod niego i prawdopodobnie jest pan dziennikarzem. Sądził pan, że dzięki tej sztuczce przeprowadzi pan ze mną wywiad, na który będzie pan miał wyłączność? Dla gazety, która pana zatrudnia, to z pewnością byłaby prawdziwa gratka. Niestety, nic z tego. - Mogę pana zapewnić... - Daruj pan sobie. - Chcę tylko wiedzieć, o czym rozmawiał pan z moim synem podczas kolacji. To chyba nie jest tajemnica państwowa. - Nie, ale to sprawa między Davidem a mną. - Mój syn znajduje się w stanie śpiączki, panie Slade. Zapadł w śpiączkę tamtej nocy, po kolacji z panem. Przedawkował insulinę, a nikt nie ma pojęcia, dlaczego to zrobił. Na pewno pan rozumie... - Rozumiem, że jest pan nieproszonym gościem, który zakłóca prywatne przyjęcie. Gdyby istotnie był pan ojcem Davida, wiedziałby pan, że powiedziałem jego matce wszystko, co mogłem. Nie musiałby pan tutaj przychodzić i mnie zamęczać. Wynika z tego, że pańska historyjka jest tylko pretekstem, by mnie podejść. Ale to bezcelowe. - Wygląda na to, że zostałeś spławiony, Harry - orzekła Tina. - Może pan stąd wyjść dobrowolnie albo mogę poprosić paru przyjaciół, żeby pana wyrzucili. Utrzymują się w wyśmienitej formie. - Slade szturchnął Harry'ego w brzuch. - Ale zawsze przyda im się trochę ćwiczeń siłowych. - Odejdę spokojnie - powiedział Harry, wykrzywiając twarz w nieokreślonym grymasie. - Tak też sądziłem. - Ale David nie da panu spokoju, jeżeli na to właśnie pan liczył. - Była to czcza pogróżka, wygłoszona raczej w złości niż oparta na faktycznych podejrzeniach. Jednak dzięki wypowiedzeniu tych słów Harry poczuł, że jego wyjście jest nie tyle ucieczką na oślep, co taktycznym wycofaniem się. - Dopilnuję, żeby tak zrobił. X Mgliste niedzielne popołudnie i niewielka liczba klientów dały Harry'emu możliwość zrekapitulowania tego, co zdołał osiągnąć, i zastanowienia się nad tym, co jeszcze mógłby zrobić dla syna. Im dłużej rozmyślał, tym próżniejsze wydawały mu się wszystkie jego wysiłki. Błądził po omacku. Hope Brancaster prawdopodobnie miała rację. Przygnębiony licznymi niepowodzeniami zawodowymi, David celowo przedawkował insulinę, w wyniku czego popadł w nieuleczalną śpiączkę. Nie było żadnej brudnej gry. Nie miało nastąpić żadne cudowne uzdrowienie. Koniec, kropka. Harry bez trudu zrozumiał własny opór przed zaakceptowaniem takiego wniosku. Syn mógłby nadać sens jego nieciekawemu życiu. Harry'emu trudno było się pogodzić z faktem, że odnalazł ten sens tylko po to, aby ponownie go utracić. Dlatego zaczął się uganiać za tajemnicami, szukać mrocznych motywów i kłamliwych relacji. Na razie nie odkrył nic poza zwykłym wachlarzem ludzkich słabości; nie natrafił na nic, co byłoby bardziej kompromitujące niż jego własna rola w całej tej tragedii. Po cóż więc miałby potęgować cierpienie Iris przez nagabywanie przepracowanych lekarzy czy tropienie dawnych przyjaciół Davida? Dlaczego nie mógł się pogodzić z tym, co wszyscy już zrozumieli, a Iris wkrótce miała zaakceptować: że Davidowi należy pozwolić umrzeć? Powodem było, rzecz jasna, wszystko, co Harry'ego ominęło. Bezsenne noce i dni wypełnione zabawą; rozpromienione niemowlę i nachmurzony brzdąc; dorastający chłopiec i dojrzały mężczyzna; jego aspiracje i osiągnięcia; humory i honory; wady i zalety. Krótko mówiąc: życie Davida Johna Venninga. Trzydzieści trzy lata, które on i Harry przeżyli na tej planecie, ani razu się nie spotykając. Więź, która nigdy nie została zerwana, ponieważ nigdy nie została zadzierzgnięta. Był to trudny orzech do zgryzienia, a pokuta wydawała się jeszcze trudniejsza. Już kiedyś powiedział do siebie: "Harry, osiągnąłeś dno". Ale mylił się, ponieważ ta chwila wciąż była przed nim. Na podwórze wjechała furgonetka. Kędzierzawy mężczyzna w dżinsach i kraciastej koszuli zaczął napełniać bak. Za furgonetką zatrzymał się zielony jaguar. Harry poczuł wdzięczność za chwilowe zwiększenie ruchu. Cieszyło go wszystko, co choćby na chwilę wyrywało go z otchłani samotności. Jednak jaguar minął pompy i zatrzymał się przy sprężarce. Typowe. Nie zamierzali kupić nawet pół litra mleka, a cóż dopiero mówić o galonie benzyny. Wtedy zobaczył, kto siedzi obok kierowcy i patrzy na niego przez zalaną deszczem szybę: Iris. Miała poszarzałą, pozbawioną wyrazu twarz i niewidzącym wzrokiem patrzyła wprost na Harry'ego. Wyglądała na zmęczoną, wręcz wyczerpaną, a zarazem w jakiś dziwny sposób zobojętniała. Drzwiczki po stronie kierowcy trzasnęły. Wysoki, barczysty mężczyzna w tweedowej marynarce obszedł samochód od przodu i ruszył na stację obsługi. Miał staromodnie przylizane ciemne włosy, zaciętą, zaczerwienioną twarz, a jego policzki trzęsły się w rytm kroków. Małe, świdrujące oczy skierował na Harry'ego. Spełniły się wszystkie obawy Barnetta w stosunku do Kena Hewitta: był twardy, bezlitosny i przyzwyczajony do stawiania na swoim. Harry zbyt często stykał się z takimi typami; niekiedy uważał, że częściej, niż na to zasługuje. Stało się jasne, że rozmowa nie przebiegnie łagodnie. - Harry Barnett? - Hewitt rzucił pytanie, zanim jeszcze zatrzasnął za sobą drzwi. - Tak, a ty musisz być Ken Hewitt. - Zgadza się. - Mężczyzna podszedł do lady, jakby do ostatniej chwili rozważał możliwość wyciągnięcia stamtąd Harry'ego. Obaj mężczyźni czuli jednak na sobie spojrzenie Iris. Jedyną siłą, na której użycie mogli sobie pozwolić, była siła osobowości, a w tej konkurencji Harry znacznie ustępował przeciwnikowi. - Postanowiłem położyć kres twojemu wtrącaniu się w sprawy mojej żony. - Nie wtrącam się. - Hope opowiedziała nam o twojej wizycie. Czy udawanie jakiegoś nie istniejącego krewnego nie jest wtrącaniem się? - Jestem krewnym. - Nie jesteś nim ani w świetle prawa, ani w praktyce. Nie jesteś też krewnym w mojej opinii. - Którą bez wątpienia zamierzasz narzucić Iris. - To ty się narzucasz, Barnett, i to się musi skończyć. - Sądzę, że nie ty będziesz o tym decydował. Co innego, gdybyś był Claude'em, ale Claude nie żyje. Wnioskuję z tego, że nikt bardziej niż ja nie może się uważać za ojca Davida. - Wnioskujesz? Zaraz ci powiem, co ja wnioskuję... - Hewitt zamilkł, kiedy kierowca furgonetki podszedł do stoiska z gazetami. Hewitt nachylił się nad ladą i dokończył przyciszonym głosem: - Kocham Iris i szanuję ją. Nie sądzę, żebyś mógł to powiedzieć o sobie. W przeciwnym razie nie trzymałaby cię na dystans. Zostaw ją w spokoju. - Próbuję tylko... - ...zgrywać ważniaka. Przekonać Iris, że masz jakieś znaczenie. Otóż nie masz. Nigdy się nie liczyłeś i nigdy nie będziesz się liczył. Jesteś tylko pomyłką, którą popełniła zbyt dawno temu, by warto było o niej pamiętać. - W jakiej sytuacji stawia to Davida? - W takiej samej, w jakiej znajduje się od miesiąca. Nikt nie może mu pomóc, a już na pewno nie ty. - Czy Iris myśli tak samo? - Skłaniała się ku temu, kiedy wypełzłeś skądś na światło dzienne. - Bardzo mi przykro. - Harry uśmiechnął się. - Dopiero będzie ci przykro, jeżeli nie wpełzniesz z powrotem, tam gdzie dotąd się kryłeś. - To groźba? - W razie potrzeby uzyskam nakaz sądowy, Barnett. Tak czy inaczej, powstrzymam cię. - Co ona w tobie widziała? - westchnął Harry. - A jak sądzisz? Spójrz w lustro i domyśl się. - Chcesz, żeby go odłączyli, tak? - Chcę przerwać jego męczarnie. Chcę, żeby Iris przestała mieć nadzieję na coś, co się nigdy nie stanie, i zaczęła opłakiwać syna. A ty jesteś przeszkodą, którą zamierzam usunąć. - Jak myślisz, dlaczego David przedawkował insulinę? - Trzymaj się z daleka od tej sprawy. - A może ktoś go do tego zmusił? - Nie podsuwaj Iris takich szalonych pomysłów, Barnett. Mówię poważnie: nie rób tego. - Biorę to i paczkę długich rothmansów - powiedział kierowca furgonetki, kładąc między nimi cztery puszki coli, dwie bułki z kiełbasą, batonik firmy Mars i pisemko pornograficzne. - Plus cztero-gwiazdkowa za dziesięć funtów. - Zerknął ostrożnie na Hewitta. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. - Nie - odparł spokojnie Hewitt. - Już skończyliśmy. Harry odprowadził go wzrokiem, a potem spojrzał na samochód. Iris wpatrywała się jednak w listę zalecanych ciśnień w oponach, wiszącą na ścianie w głębi podwórza. Nie przestała patrzeć w tamtą stronę, kiedy Hewitt usiadł za kierownicą i ruszył. Nie spojrzeli na siebie, nie zamienili słowa. Harry uznał to za osłodę swojej porażki. - Macie tu wypożyczalnię kaset wideo? - zapytał klient, którego Harry miał obsłużyć. - Hm... tak, są tam. - Wskazał na półkę z kasetami. - A, faktycznie. Ale zastanawiałem się, czy nagrali historię twojego życia na wideo. Wygląda na to, że mógłby to być prawdziwy przebój. Wreszcie jakaś odmiana po całym tym seksie i przemocy, wiesz, co mam na myśli? XI Harry wlókł się Scrubs Lane w stronę domu, a jego ponury nastrój pasował do wolno płynących chmur. Uznał, że tak właśnie powinien wyglądać koniec całej tej historii: należy pogodzić się z tym, co nieuniknione. Postanowił, że jutro po południu pójdzie do szpitala i zawrze pokój z Iris. Pozwoli jej zadecydować o losie syna i uszanuje jej wybór. Pozwoli swemu rozdrażnieniu i podejrzeniom umrzeć wraz z Davidem. A potem? Potem z pewnością zaleje się w sztok. Niestety, od tej pragmatycznej akceptacji cudzej mądrości dzieliła Harry'ego błahostka: dwadzieścia cztery godziny. Co gorsza, była niedziela, a zatem pub Stonemasons' jeszcze nie otworzył podwojów. Nie pozostawało zatem Harry'emu nic innego, jak zaszyć się w zaciszu mieszkania i poczekać do siódmej. Skręciwszy w Foxglove Road, pomyślał, że to prawdziwe szczęście, iż nie ma brzytwy. W przeciwnym razie, leżąc w łóżku wsłuchany w dobiegające z dołu pieśni religijne, mieszające się z dźwiękami muzyki reggae zza ściany, mógłby zakończyć całą sprawę za pomocą tego poręcznego narzędzia. Kiedy wszedł do domu, pieśni religijne jeszcze się nie zaczęły. Harry nie był pewien, czy to dobrze, czy źle, ale ustaleniu tej kwestii szybko przeszkodziło zdumienie. Na stole w holu, gdzie pani Tandy zostawiała dla niego korespondencję, czekał aa Harry'ego list. Przecież była niedziela. Jakim cudem mógł nadejść? Harry podniósł go i zerknął na wypisany odręcznie adres. List nie był od matki ani od Zohry. Zatem od kogo? Harry nie rozpoznał pisma, a pieczątka na znaczku była rozmazana. Zajrzał do salonu i pomachał kopertą w stronę pani Tandy, która niechętnie oderwała wzrok od powieści grozy, którą dostała od siostrzenicy na urodziny. - Skąd się wziął ten list, pani Tandy? - Nie wiem, Harry. Nadszedł zaraz po twoim wyjściu do pracy. Może podrzucił go jakiś sąsiad. Wiesz, ile się zdarza omyłkowych przesyłek, odkąd listonosz odszedł na emeryturę. - Szczerze mówiąc, nie zwróciłem na to uwagi. - Dlatego że dostajesz tak mało listów. - Chce pani powiedzieć, że powinienem być wdzięczny za drobne przejawy litości? - Bardzo możliwe. Czy mogę wrócić do lektury? Jestem w połowie opisu ścinania głowy. Uznawszy, że dzięki temu zostanie mu oszczędzone przynajmniej kilka hymnów, Harry zaczął powoli wchodzić po schodach, otwierając po drodze kopertę. W środku znajdował się wycinek z gazety złożony we troje, ale ani śladu listu czy notatki od nadawcy. Harry zamknął za sobą drzwi mieszkania, oparł się o nie i rozłożył wycinek. Była to górna połowa jednej ze stron "Sunday Timesa" sprzed trzech tygodni, z biegnącym przez cztery szpalty nagłówkiem: "Specjaliści od prognozowania ofiarami nieprzewidzianych wypadków". Harry szybko przeczytał artykuł. Wraz ze śmiercią doktora Marvina Kerseya, kanadyjskiego biochemika (miała ona miejsce we wtorek) liczba naukowców pracujących kiedyś w Globescope Inc., którzy padli ofiarą śmiertelnych lub prawie śmiertelnych wypadków, wzrosła do trzech. Prezes Globescope, Byron Lazenby, ocenił sugestię istnienia związku między tymi wypadkami a pracą, jaką ofiary wykonywały dla wyżej wspomnianej instytucji, jako "bzdury wyssane z palca". Rzekomo to po pros tu czysty przypadek. Jest to jednak przypadek niezwykle interesujący. 13 września doktor David Venning, angielski matematyk, zapadł w śpiączkę cukrzycową w swoim pokoju w hotelu Skyway na lotnisku Heathrow. Wszystko wskazuje na to, że zaaplikował sobie nadmierną dawkę insuliny. Dziewięć dni później Gerard Mermillod, francuski socjolog, poniósł śmierć pod wagonem metra na stacji Pigalle w Paryżu. Ludzie, którzy byli świadkami wypadku, określali go jako "zdumiewający". W miniony wtorek znaleziono ciało doktora Marvina Kerseya w jego montrealskim mieszkaniu. Zdaniem policji, zatruł się on czadem wydzielanym przez wadliwy system ogrzewania. Do kwietnia bieżącego roku cała trójka pracowała w Globescope w charakterze ekspertów. Pan Lazenby przypisał ich jednoczesne zwolnienie "rutynowym zmianom kadrowym". Doktor Kersey powrócił do pracy wykładowcy w McGill University w Montrealu, a pan Mermillod przyjął posadę w L'Institute des Hautes Etudes Scientifiques w Paryżu. Doktor Venning przed zapadnięciem w śpiączkę nie podjął jeszcze pracy w żadnym ośrodku naukowym. Pracowników Globescope poinstruowano, by nie udzielali żadnych informacji na temat dawnych kolegów. Jedyny, który zgodził się z nami rozmawiać anonimowo, oświadczył, że wszyscy mają nadzieję, iż te zdarzenia są istotnie przypadkowe. Przyznał, że inna ewentualność byłaby "dosyć niepokojąca". Dotychczas nie przedstawiono wiarygodnych motywów ewentualnego samobójstwa ofiar, a ani policja paryska, ani montrealska nie dostrzega w okolicznościach zgonów nic podejrzanego. Doktor Venning przebywa w Państwowym Szpitalu Neurologicznym w Londynie; lekarze określają jego stan jako "poważny, ale stabilny". Tymczasem w Globescope przewidywanie przyszłości zaczyna być znacznie prostsze niż wyjaśnianie bieżących zdarzeń. W niespełna godzinę później Harry szedł korytarzem prowadzącym do pokoju E 318 w Państwowym Szpitalu Neurologicznym. Wydawało się mało prawdopodobne, by jego wizyta mogła przynieść pożytek, ale miał w głowie taki mętlik, że aktywność fizyczna, celowa czy nie, była wprost nieodzowna. Tajemniczy telefon i list; śpiączka Davida i śmierć dwóch ludzi; fakt, że na wiosnę zwolniono z Globescope co najmniej pięcioro naukowców, z których dwóch zmarło, a trzeciego o mały włos nie spotkało to samo - wszystko to układało się w pewien wzór. Iris musiała zdawać sobie z tego sprawę, ale postanowiła zataić prawdę przed Harrym. Udawała, że nie ma żadnego wzoru, że wypadek Davida jest tragiczną, ale łatwo dającą się wyjaśnić historią. Co powiedziała? "Nie pozwolę, żebyś wtargnął w jego życie". Wtedy było to uczciwe postawienie sprawy, ale teraz... Wszystkim tak się śpieszyło, by pozwolić Davidowi umrzeć, a jednocześnie nikt nie chciał zrozumieć, co naprawdę mu się przytrafiło. Jednomyślność tych ludzi doprowadzała Harry'ego do szału. Gdzie byli, kiedy David ich potrzebował? Gdyby Harry wiedział, że ma syna... Zatrzymał się gwałtownie, ledwo unikając zderzenia z mężczyzną, który właśnie wychodził z pokoju, kiedy Harry zamierzał wejść. Nieznajomy był mniej więcej wzrostu i wagi Harry'ego, miał może więcej mięśni i mniej tłuszczu niż on, przystojną, choć nieco zniszczoną twarz, duże niebieskie oczy oraz krótkie, sterczące jasne włosy. Gdyby nie ciemny garnitur z Savile Row i czerwony jedwabny krawat, mógłby uchodzić za bramkarza w nocnym klubie. Uniósł brew, pobieżnie zlustrował wzrokiem Harry'ego, potem wyminął go i ruszył korytarzem. Harry wszedł do pokoju i spojrzał na Davida. Na jego pustej, spokojnej twarzy nie zaszła żadna zmiana, nie pojawił się choćby cień świadomości. David nie słyszał, nie widział, nie odpowiadał. Pozostawał umarły dla świata. Ale może w głębi duszy nie umarł dla własnego ojca. Harry usiadł przy łóżku i położył dłoń na dłoni Davida leżącej na kocu. - Spróbuję, synu - mruknął. - Naprawdę spróbuję. Jutro spotkam się z twoją matką i, jeśli to możliwe, z lekarzem. Nadszedł czas, żebym się dowiedział, co się dokładnie... Oczywiście: lekarz Davida. Człowiek, z którym się prawie zderzył, był pewny siebie i pełen godności, jak na specjalistę przystało. Harry przegapił okazję. Zaklął pod nosem, zerwał się na równe nogi i wypadł na korytarz. Mężczyzna w garniturze zniknął bez śladu, ale za biurkiem krzątała się pielęgniarka. Harry pomachał do niej ręką i podszedł szybkim krokiem. Ponieważ był już znany personelowi szpitala, pielęgniarka powitała go uśmiechem. - Dzień dobry panu, panie Barnett. Spóźnił się pan. - Nie ja jeden. Czy ten człowiek, który przed chwilą wyszedł z pokoju Davida, jest jego lekarzem? - Nie, pan Baxendale przyjdzie dopiero jutro. To był tylko kolejny gość. David ma dzisiaj wiele wizyt. - Kto to taki? - Nie przedstawił się. Powiedział chyba, że jest kolegą Davida. - Kolegą Davida? - Tak. - Z Globescope? - Globescope? A co to jest? Brak orientacji pielęgniarki nie ma żadnego znaczenia. Jeżeli mężczyzna w garniturze jest kolegą Davida, musi pracować w Globescope. A skoro tak... Ale sprint do głównego wejścia przyniósł Harry'emu tylko zadyszkę i spóźnioną informację, której udzielił mu recepcjonista. Człowiek odpowiadający mniej więcej opisowi, który wysapał Harry, opuścił szpital kilka minut wcześniej. Na dworze powitała Harry'ego dżdżysta londyńska noc, a nieznajomy oczywiście zniknął bez śladu. Harry zapalił papierosa, by rozładować irytację, i schronił się pod portykiem naprzeciwko Queen Square. Stracona okazja porozmawiania z człowiekiem, który dysponuje wiedzą na temat Globescope, to oczywiście wielki pech, ale w mózgu Harry'ego kiełkowała już bardziej kusząca myśl. Czy nie zidentyfikowany kolega Davida może być również odpowiedzialny za list i telefon? Czy może być tym bezimiennym posłańcem, który najwyraźniej wiedział o przeszłości Harry'ego więcej niż on sam? XII - Zobaczymy, co twoja matka ma na ten temat do powiedzenia, dobrze, Davidzie? Widzisz, gotów jestem pozwolić jej na luksus wątpliwości. Zdaję sobie sprawę, że Ken może stwarzać problemy. Spodziewam się, że ty też to wiesz. Czy sądzisz, że wywiera na nią nacisk? Z całą pewnością wywiera nacisk na mnie. Ale nic się nie martw. Ze mną mu się nie uda. - Harry uśmiechnął się do własnego uporu. Właśnie ten upór pozwolił mu trwać w szpitalu od przedpołudnia w oczekiwaniu na wizytę Iris, której chciał zadać kilka pytań. Oczywiście mógł do niej zadzwonić, ale nie wiadomo, czy chciałaby z nim rozmawiać. Mógł też pojechać do Chorleywood, ale co, jeśli zatrzasnęłaby mu drzwi przed nosem? Ken z pewnością by to zrobił, Harry jednak miał nadzieję, że Ken wrócił do Manchesteru, by doglądać interesów. A zatem pokój szpitalny Davida był najpewniejszym gruntem na spotkanie z Iris. Ponieważ Harry spędził w szpitalu znaczną część poniedziałku, zdołał wycisnąć trochę informacji z lekarza Davida. Doktor Baxendale, miły, choć ostrożny facet, tylko potwierdził jego najgorsze obawy. - Patrząc na sprawę realistycznie, nie ma nadziei na wyjście z tak głębokiej śpiączki, panie Barnett. Wcześniej czy później pani Hewitt będzie musiała się na coś zdecydować. - Zagadnięty o konsultację neurologiczną Donny Trangam, Baxendale uprzejmie się wymigał od konkretnej odpowiedzi. - Odwiedziła Davida jeden raz, wkrótce po przyjęciu go do szpitala, i przedstawiła mi dosyć radykalną opinię na temat leczenia śpiączki. Nie miała jednak żadnego doświadczenia klinicznego. W krótki czas potem wróciła do Stanów i więcej o niej nie słyszałem. - Kiedy to było? - zapytał Harry. - Chodzi mi o dokładną datę. - Trudno mi powiedzieć. Davida przeniesiono do nas z Charing Cross piętnastego września. Myślę, że pani Trangam odwiedziła go kilka dni później. - A po kilku kolejnych dniach wyjechała? - Prawdopodobnie. W przeciwieństwie do syna, Harry nie był matematykiem, ale radził sobie z prostymi działaniami arytmetycznymi. Nagły wyjazd Donny Trangam do Stanów pokrywał się mniej więcej z datą śmierci Gerarda Mermilloda w Paryżu, dwudziestego drugiego września. Oczywiście to, że Donna wróciła do Stanów, było tylko domysłem Baxendale'a. Faktycznie mogła się przecież udać do Paryża albo gdzie indziej przez Paryż. Tak czy inaczej, nie wyglądało to na przypadki. Zresztą Harry coraz mniej wierzył w przypadek. Konspiracja, zatajanie faktów, zamęt - oto dominujące wątki w tej sprawie. - Co ci się stało, Davidzie? - zapytał, pochylił się na krześle i zajrzał w przymknięte oczy syna. - Wstrzyknąłeś sobie insulinę? A może zrobił to ktoś inny? Czy ten sam człowiek zepchnął Mermilloda z peronu metra i majstrował przy systemie ogrzewania w mieszkaniu Kerseya? A teraz tropi może twoich pozostałych kolegów, podczas gdy ty leżysz, a ja czekam. Czy to właśnie... Podniósł wzrok i ujrzał Iris stojącą w drzwiach; tuliła do piersi świeże kwiaty jak dziecko, a uśmiech zastygł jej na twarzy. Usłyszała, co mówił Harry, ale najwyraźniej nie wiedziała, jak zareagować. Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Wreszcie Iris ostrożnie położyła kwiaty na stole - szelest celofanu zmieszał się z szumem wentylatora - i usiadła naprzeciwko Harry'ego po drugiej stronie łóżka. - Witaj, Iris. Zdziwiłaś się na mój widok? - Trochę. - Ken był pewien, że spławił mnie na dobre? - Owszem, sądził, że wyraził jasno swoje zdanie w tej sprawie. - Ale nie wspomniał o tym. - Harry wyjął z kieszeni wycinek z gazety i podał Iris. - Ty też nie. - Zauważył, że Iris z trudem przełyka ślinę. - Dlaczego? - Jak się dowiedziałeś? - To nie ma znaczenia. Ważne jest to, co oznacza ta notatka. - Nic, zupełnie nic. - Daj spokój, Iris. Czym się zajmował David w Globescope? Czym zajmowali się ci wszyscy ludzie? - Nie wiem. Naprawdę nie mam pojęcia. - Nigdy się nad tym nie zastanawiałaś? - Globescope przewiduje przyszłość. Wielkie spółki, a nawet niektóre rządy, płacą im za prognozowanie przedsięwzięć ekonomicznych. David pracował nad czymś, co się nazywa przewidywalnym modelowaniem. O czym tu jeszcze mówić? - Czy pracował razem z Kerseyem i Mermillodem? - Możliwe, chociaż nigdy nie wymieniał tych nazwisk. Po co miałby to robić? Nie interesowałam się tym aż tak bardzo. - Teraz też się nie interesujesz? - Chcę uczynić to, co jest najlepsze dla Davida. - Ja też. - W takim razie zrób to, o co prosił Ken. Zostaw nas w spokoju. - Jak mogę to zrobić, skoro najwyraźniej nie chcesz poznać prawdy? - Prawda jest taka, że David przedawkował insulinę, prawdopodobnie przez pomyłkę. Gdyby ktoś... gdyby ktoś zrobił to, co najwyraźniej podejrzewasz... w pokoju hotelowym odkryto by ślady walki, a nic takiego nie znaleziono. Zresztą w takiej sytuacji David miałby dosyć czasu, żeby zwrócić się po pomoc lekarską. A może sugerujesz, że ktoś związał i zakneblował Davida, a kiedy insulina zaczęła działać, on nie mógł już wezwać pomocy? Wtedy też znaleziono by ślady szamotaniny, ale nic takiego nie odkryto. Nie rozumiesz, Harry, że David był sam, kiedy to się stało? Ten dziennikarz tylko próbuje sklecić jakąś efektowną historyjkę, żeby wypełnić wolne miejsce w gazecie. - Uważasz, że te dwie śmierci są... czysto przypadkowe? - A czy może być inaczej? - Dlaczego Davida wylano z Globescope? - Z tego, co wiem, wcale go nie wylano. Powiedział mi, że zrezygnował, żeby się skoncentrować na... - ...wyższych wymiarach? Niewątpliwie o tym właśnie rozmawiał przy kolacji z Adamem Slade'em. Kolejna sprawa, o której mi nie wspomniałaś. - Ponieważ obawiałam się twojej reakcji, Harry. Pan Slade okazał się zresztą bardzo uczynny. Osobiście wątpię, czy posiada moce, o których mówi, ale w tym, że rozmawiał z Davidem na ich temat, nie ma nic złego. - A co z wizytą Donny Trangam, która przeleciała tędy jak meteor? Czy w jej nagłym wyjeździe też nie dostrzegasz nic złego? - Zupełnie nic. Musiała wrócić do pracy na uniwersytecie Berkeley. Kiedy się przekonała, że w żaden sposób nie może pomóc Davidowi, ona i pan Hammelgaard... - Ten Duńczyk też tu był? - Bardzo krótko. Potem wrócił do Princeton. Co w tym dziwnego? Ci dwoje są przyjaciółmi Davida, chcieli mu pomóc. Okazało się jednak, że nie są w stanie. - Tak ci powiedzieli? - Może nie tymi słowami. Spotkałam ich tylko raz, tutaj, kilka dni po przyjęciu Davida do szpitala. Byłam w takim stanie, że niewiele do mnie docierało, ale wydawało mi się oczywiste... - Urwała, przycisnęła dwa palce do czoła, a potem dokończyła spokojniej: - Każde z nich poszło po prostu swoją drogą, Harry. To się zdarza. - Kiedy? Kiedy wyjechali? - Nie wiem. Nie powiadomili mnie. Dlaczego mieliby to robić? - Ale przyjechali kilka dni po zachorowaniu Davida i wyjechali parę dni później? - Chyba tak. Ale co... - Czy kontaktowali się z tobą od tamtego czasu? - Nie. - Sądzisz, że wszystko u nich w porządku? - W porządku? Naturalnie. Dlaczego miałoby być inaczej? - Z tego samego powodu, dla którego u Kerseya i Mermilloda nie było w porządku. - Ależ to nonsens. Kersey uległ wypadkowi. Każdego roku setki ludzi ulega śmiertelnemu zatruciu tlenkiem węgla. W skali światowej liczba ta sięga pewnie wielu tysięcy. - A rzucanie się pod pociąg jest popularną metodą samobójstwa? - Owszem. - Ale te wypadki zdarzyły się w odstępie dwóch tygodni i dotyczyły wąskiej grupy naukowców, którzy zostali wylani z tej samej instytucji... - David nie został wylany! - Iris spojrzała na syna, jakby w obawie, że podniesionym głosem zakłóciła jego sen. Obawiała się jednak niepotrzebnie. - Zrezygnował na własną prośbę;. - Hope twierdzi inaczej. - Co ona może o tym wiedzieć? Wtedy byli już rozwiedzeni. - Sugerowała, że mogło coś być między Davidem a Donną Trangam. - A jeśli nawet, to co? Oboje są dorośli. - Przyznajesz, że mogło coś być? - Myślę, że to niewykluczone. Oboje są atrakcyjni, mają ze sobą wiele wspólnego. To by z pewnością tłumaczyło, dlaczego telefonował do niej tamtej nocy. - Iris znieruchomiała. - Chciałam powiedzieć... - David dzwonił do Donny Trangam z hotelu Skyway? - Tak. - Iris spojrzała na Harry'ego z powagą. - Skąd wiesz? - Ponieważ hotel miał czelność przysłać mi rachunek Davida do uregulowania. David dzwonił do Donny tamtej nocy, tuż po jedenastej. Wykręciłam ten numer i okazało się, że to centrala telefoniczna uniwersytetu Berkeley. Różnica czasu między nami a San Francisco wynosi osiem godzin, więc... - Co powiedziała Donna, kiedy ją o to zapytałaś? - Nie miałam okazji, żeby ją zapytać. Wyjechała, zanim przysłano mi rachunek. - Ale musiałaś rozmawiać z nią od tamtej pory. - Nie rozmawiałam. - Dlaczego, do cholery? - Ponieważ już jej tam nie ma. - Co to znaczy: nie ma? - Nie widziano jej na uczelni od piętnastego września, kiedy rozpoczęła urlop. Wtedy właśnie musiała się dowiedzieć o Davidzie. - I nie wróciła od tamtej pory? - Najwyraźniej nie. Podali mi jej numer domowy, ale włącza się tam tylko automatyczna sekretarka. Donna nie odpowiedziała na żaden z moich telefonów. - Czy możliwe, że jest z Hammelgaardem? - Niewykluczone. - Próbowałaś się z nim skontaktować? - Tak. - W Princeton? - Tak. - No i? - Ta sama historia. Nieobecny z nieznanych powodów. - Chcesz powiedzieć, że zniknął? - Cóż, na to wygląda. - Na miłość boską! - Harry zerwał się z krzesła, podszedł do okna, zrobił kilka głębokich wdechów, wreszcie spojrzał na Iris. Na widok jej zmartwionej twarzy gniew natychmiast go opuścił. Harry zobaczył, że jest niemłoda, słaba i potrzebuje pomocy. Oczywiście nie zamierzała o nią prosić, ale to nie oznaczało, że jej nie przyjmie. Nawet gdyby propozycja tej pomocy wyszła od niego. - Parę minut temu powiedziałaś, że nie ma powodu myśleć, iż grozi im niebezpieczeństwo. - Bo nie grozi. - Sama w to nie wierzysz. - Ken poradził mi, żebym dała spokój tej sprawie. Powiedział, że nie ma powodu, żeby dalej ją drążyć. Twierdzi, że nie pomożemy Davidowi, nastawiając przeciwko sobie jego byłego pracodawcę. - Stary, dobry Ken. - Ale ma rację, prawda? - Nie wiem. Może ma. Wiem jedno: jesteśmy winni Davidowi przynajmniej tyle, by się dowiedzieć, co mu się stało i dlaczego. Czy w tym, co powiedziała ci Donna, może być jakaś wskazówka? - Nic takiego sobie nie przypominam. Była mowa tylko o stanie zdrowia Davida. - Ale wspomniała o jego telefonie? - Nie. - Co oznacza, że albo się do niej nie dodzwonił, albo... - Ta rozmowa kosztowała ponad dziesięć funtów, Harry. David musiał się do kogoś dodzwonić. Osoba panny Trangam narzuca się sama. - Czyli nie chciała, żebyś się dowiedziała, co powiedział? - Chyba nie. Ta myśl najwyraźniej sprawiła Iris ból. W spojrzeniu, które rzuciła na Davida, Harry dojrzał lęk, który on sam również pragnął w sobie stłumić. Czy możliwe, że ta rozmowa telefoniczna była pożegnaniem z dawną kochanką? Jeżeli tak, to dyskrecja Donny była nie tylko wybaczalna, ale godna podziwu. - A co z Hammelgaardem? Czy powiedział coś, kiedy się z nim spotkałaś? - Niewiele. Oczywiście złożył mi wyrazy współczucia, ale poza tym nie pamiętam... - Iris wzruszyła ramionami. - Bardzo chciał się dowiedzieć, gdzie się znajdują notesy Davida, ale... - Jego notesy matematyczne? - Tak. - Te, z którymi, według słów Hope, nigdy się nie rozstawał? - Cóż, nic nie wiem o... - Nie było ich w pokoju hotelowym? - Nie, tak się składa, że nie było. Zbyt wstrząśnięty, żeby cokolwiek powiedzieć, Harry powoli podszedł do łóżka i usiadł na krześle. Spojrzał na Iris i zobaczył na jej policzkach rumieniec winy. - Chcesz powiedzieć, że notesy zniknęły? - Chcę powiedzieć, że David nie miał ich ze sobą. - Czy miał je, kiedy odwiedził cię w Wilmslow? - Nie wiem, nie przeszukiwałam jego bagażu. - Iris pokręciła głową. - Przykro mi. Przypuszczam, że musiał zostawić je w domu, w Waszyngtonie. - Czy ktoś to sprawdził? - Ja nie. Może zrobił to pan Hammelgaard. - Ale nie możemy go zapytać, ponieważ zniknął. - Na to wygląda. - Hope twierdziła stanowczo, że David nigdy nie rozstawał się z tymi notesami. - No cóż, myślę, że Hope wie, co mówi. - A więc jeżeli nie było ich w pokoju hotelowym, to albo ktoś je zabrał, albo David nie miał ich ze sobą. Czy mógł je gdzieś zostawić na przechowanie? - Czemu miałby to robić? - Z obawy, że w przeciwnym razie mogłyby wpaść w niepowołane ręce, ponieważ przewidywał okoliczności, w których nie mógłby ich dłużej chronić. Iris utkwiła w Harrym surowe spojrzenie. - Zdajesz sobie sprawę z tego, co sugerujesz? - Och, doskonale. Nie rozumiem tylko, jaką wartość mogą mieć abstrakcyjne notatki i zawiłe obliczenia matematyczne. - Ani ty, ani ja nie jesteśmy w stanie tego pojąć. - Co innego Hammelgaard? - Chyba tak. - Co mu powiedziałaś? - Że nie mam pojęcia, czy David miał te notesy przy sobie podczas wizyty u nas. Poradziłam Hammelgaardowi, żeby porozumiał się z Athene Tilson, dawną profesorką Davida w Cambridge. David wspomniał, że odwiedził ją przed przyjazdem do nas. Pani Tilson jest oczywiście matematyczką. Możliwe, że pokazał jej swoje ostatnie dokonania. - Albo zostawił je u niej? - To też jest możliwe. - Gdzie ją mogę znaleźć, Iris? - zapytał Harry, pochylając się nad łóżkiem. - W Southwold, na wybrzeżu Suffolk. Pani Tilson zamieszkała tam po przejściu na emeryturę. - Czy odezwała się do ciebie, odkąd David zachorował? - Nie, chociaż mnie to dziwi. - Nie sądzisz więc, że czas, żebyśmy się do niej odezwali? - Być może. - Nie chcesz wiedzieć, co ona ma do powiedzenia? - To zależy. W słowach Iris rozbrzmiał echem wcześniejszy lęk. Było wysoce prawdopodobne, że człowiek, który przygotowywał się do dobrowolnego odejścia z tego świata, mógł powierzyć zaufanej mentorce owoce swojej pracy intelektualnej. Mógł też odwiedzić po raz ostatni matkę i pożegnać się przez telefon z dawną kochanką, potem powiesić na drzwiach tabliczkę "Nie przeszkadzać" i napełnić strzykawkę dostateczną ilością insuliny, by sen przerodził się w wieczność. Iris wzbraniała się przed poznaniem ostatnich godzin życia syna, ponieważ nie była pewna, czy prawda jest lepsza niż nieświadomość. Nieświadomość wydawała jej się bezpieczniejsza, nawet jeżeli nie przynosiła radości. - Nie musisz się z nią kontaktować, Harry. Zawsze możesz skorzystać z rady Kena i trzymać się z dala od tej sprawy. - Nie sądzę - odparł Harry i zerknął na spokojną, nieruchomą twarz Davida. - Naprawdę nie wydaje mi się, żeby to było możliwe. - Spojrzał na Iris. - A ty? XIII Harry dotarł do Southwold autobusem z Ipswich w pełen słońca, wietrzny poranek; pierzaste chmury mknęły po rozległym błękicie nieba wschodniej Anglii. Możliwe, że zgiełk High Street i skwir mew nad morzem zainspirowałyby miejscowych poetów, ale Harry nie był w poetyckim nastroju. Zgodnie z przewidywaniami, łupało go w głowie, a wątroba ani na chwilę nie pozwalała o sobie zapomnieć, co było rezultatem nocy spędzonej w pubie Stonemasons', pośpiesznego śniadania i podróży metrem w godzinie szczytu na Liverpool Street. Męczyło go wspomnienie ironicznego tonu Crowthera, kiedy poprosił go o dzień wolnego. "Praca tutaj nie zabiera ci zbyt wiele czasu, prawda, Harry?" Harry nie był też wcale pewien, czy wyprawa na bagniste krańce Suffolk przyniesie lepsze rezultaty niż rozmowa telefoniczna. Oczywiście zadzwonił do pani Tilson, ale rozmawiał tylko z gospodynią, za której pośrednictwem zdołał się umówić na spotkanie, informując tylko, że jest przyjacielem matki Davida Venninga. Uznał, że należy zachować ostrożność do chwili, kiedy spotka się dawną wykładowczynią Davida i sam zobaczy, jak jej z oczu patrzy. Teraz, brnąc w stronę nadbrzeża i kuląc się przed siekącym wiatrem, miał poważne wątpliwości, czy mądrze postąpił. Avocet House był wiktoriańską willą z dachem o wysokich szczytach, ukrytą za smaganymi przez wichry żywopłotami na południowym krańcu miasta. Dom przypominał raczej ostatnią przystań jakiegoś admirała z bokobrodami niż azyl nauczyciela akademickiego. Harry nie mógł pojąć, dlaczego doktor Tilson woli to zasolone pustkowie od wykładanych boazerią pokojów w Cambridge. Nie stał się ani trochę mądrzejszy, kiedy drzwi otworzyła mu gospodyni, z którą rozmawiał przez telefon. Była młodsza, niż oczekiwał, niska i pulchna, o zdumiewająco jasnej cerze i burzy włosów koloru marmolady pomarańczowej. Prosta sukienka i przepaska na głowie świadczyły o pozycji, którą zajmowała, ale drżąca niepewność młodej kobiety jakoś do tej pozycji nie pasowała. - Pan musi być Harrym Barnettem - wyrzuciła z siebie. - Proszę wejść. - Harry wszedł do mrocznego holu. - Athene jest w cieplarni. - Athene, nie doktor Tilson, zauważył Harry. - Proszę za mną. Ruszył za gospodynią przez hol i niedbale umeblowany salon, który wychodził na cieplarnię. Zostawiła go w progu, proponując kawę. Harry przystał na to z wdzięcznością, choć nie zdążył powiedzieć, że kawa musi być mocna i czarna, po czym wszedł do cieplarni. Cieplarnia najwyraźniej liczyła tyle samo lat, co dom. Terakotowe płytki w kształcie rombów na podłodze, a w górze przybrudzone szkło i kute żelazo. Znaczną część powierzchni zajmowały kaktusy i rozmaite egzotyczne rośliny liściaste, których grube zielone łodygi tkwiły mocno w pękatych czerwonych donicach. Nie było żadnych posążków, figurek, wyszczerzonych w uśmiechu gnomów ani baraszkujących cherubinów. Miejsce przypominałoby raczej szklarnię niż domową cieplarnię, gdyby nie stół w głębi i wiklinowe fotele. Na jednym z nich siedziała chuda siwa kobieta, która podniosła wzrok, kiedy Harry się zbliżał. Była w butach z grubej skóry, sztruksowych spodniach, koszulce do tenisa i swetrze. Miała krótkie włosy i pomarszczoną twarz bez makijażu. Nie wstała; Harry zauważył dwie laski oparte o stół. Ciemne, świdrujące oczy zaprosiły go do wejścia skuteczniej, niż mogłoby to uczynić słowo czy gest. - Pan Barnett? - Tak. Doktor Tilson? - Zgadza się. Proszę usiąść. - W głosie kobiety zabrzmiał ostry ton, który sprawił, że zaproszenie przypominało raczej polecenie. - Czy Mace coś panu zaproponowała? - Hm... tak. Kawę. - Kawę? A więc nic atrakcyjnego. - Przyglądała mu się uważnie, kiedy siadał. - Cóż, nic na to nie poradzimy. Nie mamy w domu ani kropli piwa, a dym papierosowy szkodzi roślinom. - Zauważyła, że zmarszczył brwi, więc dodała: - Nic tak nie zdradza upodobań człowieka, jak obwód talii, panie Barnett. Poza tym mam dostatecznie czuły węch, żeby rozpoznać zapach niedawno wypalonego papierosa. Przypuszczam, że to nie jest angielski gatunek. Włoski? - Grecki. - Naprawdę? Co za zawód! Dla mnie, bo dla pana, jak sądzę, spora przyjemność. - Doktor Tilson uśmiechała się zadziwiająco ciepło. - Ponieważ cierpię na lekką rozedmę płuc, tytoń jest w tym domu używką zabronioną, a Mace rygorystycznie przestrzega zakazu. - Cóż, morskie powietrze musi... dobrze wpływać na... - Jasność umysłu? Owszem. - Pani Tilson wyjrzała przez okno na zbocze okolone żywopłotem, za którym widniał zalany słońcem klin Morza Północnego. - Morskie powietrze dobrze wpływa zarówno na jasność umysłu, jak i oddychanie. - Spojrzała na Harry'ego, a potem na książkę, którą czytała. "Cienie umysłu, czyli w poszukiwaniu brakującej nauki o świadomości" Rogera Penrose'a, grube, budzące respekt tomiszcze. - Przypuszczam, że nie zna pan prac profesora Penrose'a... Nie, oczywiście że nie. Pan nie jest matematykiem, prawda, panie Barnett? - Niestety, nie. Przyszedłem tu jednak w sprawie matematyka. - Davida? No, tak, biedny chłopiec. Było mi naprawdę przykro, kiedy się dowiedziałam, co mu się przytrafiło. Oczywiście takie wypadki zawsze są smutne, ale jeżeli człowiek posiada pierwszorzędny mózg... Cóż, nie muszę tego wyjaśniać, przecież jest pan przyjacielem rodziny. - Właściwie w ogóle nie znam Davida. Szczerze mówiąc, chyba nie można mnie nazwać przyjacielem żadnego z członków rodziny. - Nie? Proszę, proszę, pan mnie intryguje. - Doktor Tilson uśmiechnęła się figlarnie, kiedy Mace przyniosła kawę. - Czy wiesz, Mace, że pan Barnett przybył tu, podszywając się pod kogoś innego? Co o tym myślisz? - Myślę, że nie jest to aż tak niezwykłe - odparła Mace. Postawiła filiżankę przy łokciu Harry'ego i wyszła, nie patrząc na siedzących, a skraj jej sukienki musnął rośliny niby leśny wietrzyk. - Nie prosił pan o cukier, panie Barnett? - zachichotała doktor Tilson. - Hm... nie. - To i dobrze. Mace najwyraźniej uznała, że cukier by panu zaszkodził. - Przymrużyła oczy. - Ale proszę sobie nie przerywać. Harry łyknął kawy, zwlekając z podjęciem wyjaśnień. Mdły smak napoju wskazywał na to, że nie ma w nim kofeiny. - Jestem biologicznym ojcem Davida. Doktor Tilson pokiwała głową w zamyśleniu, po czym powiedziała: - Dlaczego nie dziwi mnie to tak, jak powinno? - Może z powodu naszego podobieństwa. Była żona Davida twierdzi, że mamy taki sam uśmiech. - Tak, chyba ma rację. Gdyby dołożyć Davidowi dwadzieścia kilo i dwadzieścia pięć lat, bardzo by pana przypominał. - Wielkie dzięki. - Proszę to potraktować jako komplement, panie Barnett. Jeden raz widziałam pana Venninga, którego, jak sądzę, powinnam nazwać prawnym ojcem Davida. Proszę mi wierzyć, że pan go przewyższa. Ale wróćmy do rzeczy. Co pana do mnie sprowadza? - Zniknęły pewne przedmioty stanowiące własność Davida, a w tym świetle wersja o przedawkowaniu insuliny wygląda trochę bardziej podejrzanie, niż większość osób sądzi. - O jakie przedmioty chodzi? - O jego notesy matematyczne. Wiem, że nigdy się z nimi nie rozstawał, przynajmniej z kilkoma najnowszymi. Czy miał je ze sobą, kiedy odwiedził panią po raz ostatni? - Tak, na pewno miał. Przejrzeliśmy wspólnie jego ostatnie prace. Czuję się zaszczycona, że David nadal ceni sobie moje zdanie. Matematycy wcześnie osiągają szczyt swoich możliwości, panie Barnett. Wielu ludzi uznałoby z pewnością, że David najwartościowsze dokonania ma już za sobą, nawet gdyby nie... Co się tyczy siedemdziesięciolatki takiej jak ja, cóż, obecne pokolenie patrzy na mnie jak na eksponat muzealny. Mówię oczywiście o ludziach, którzy nie uważają mnie za dawno zmarłą. Wyjątkową zaletą Davida jest to, że nie ulega przelotnym modom, kiedy ocenia matematyczną wartość pracy. Ta cecha nie wyszła na dobre jego karierze, ale może przynieść wielką korzyść potomności. - Chce pani powiedzieć, że David jest na tropie ważnego odkrycia? - Możliwe. Szczerze mówiąc, niektóre jego obliczenia trochę przekraczały moje zdolności pojmowania. Mój umysł nie jest już tak bystry jak dawniej. Mam nadzieję, że rozedma pokona mnie wcześniej niż choroba Alzheimera. - Ale widziała pani, nad czym pracował? - Widziałam część jego dokonań. David nie chciał mi pokazać wszystkiego. Twierdził, że większość jego prac ma zbyt spekulatywny charakter, by mógł się nimi dzielić. Było tego jednak mnóstwo. Najwyraźniej nie zmarnował wolności, którą zyskał po odejściu z Globescope. - Czy mówił pani, dlaczego stamtąd odszedł? - Nie wprost. Zatrudniono go parę lat temu wraz z sześcioma specjalistami z innych dziedzin, którzy mieli pracować nad najambitniejszym przedsięwzięciem korporacji, nazwanym Sybilla, prawdopodobnie na cześć starożytnej wieszczki. Jego celem miało być stworzenie szczegółowego, dokładnego modelu świata za pięćdziesiąt lat. Konsorcjum złożone z międzynarodowych towarzystw i spółek chciało wiedzieć, w jakim kierunku powinny one zmierzać i w jaki sposób planować. Futurologia jest obecnie modna w świecie wielkiego biznesu. Przypuszczam, że ma tu znaczenie nadchodzący koniec tysiąclecia. Ethelred Bezradny myślał o czymś podobnym tysiąc lat temu, ale nie mógł wynająć Globescope, prawda? - Czy prace zostały ukończone? - Odniosłam wrażenie, że nie, ale David bardzo mało o tym mówił. Wspomniał przelotnie o jakimś nieporozumieniu z prezesem Globescope i więcej do tego nie wracał. - Czy to samo nieporozumienie skłoniło do odejścia czworo naukowców, z których dwóch zmarło? - Zmarło? - powtórzyła zdumiona doktor Tilson. - Kanadyjski biochemik Marvin Kersey i francuski socjolog Gerard Mermillod pożegnali się z życiem w ciągu dwóch tygodni od... przypadkowego przedawkowania insuliny przez Davida. Ich śmierć także była dziełem przypadku. Wszystko to skłania człowieka do myślenia, prawda? - Owszem. - Czy David wspominał o tych ludziach w związku z programem Sybilla? - Nic takiego sobie nie przypominam. Ale musi pan pamiętać, że zarówno Globescope, jak i Sybilla były dla Davida tylko środkiem do celu. Dobrze tam płacono, a on potrzebował pieniędzy - takich pieniędzy, które mogą wyłożyć chyba tylko amerykańscy potentaci - na sfinansowanie swojego najnowszego pomysłu: ośrodka badań nad wyższymi wymiarami. Nazywał go Hydra. Kiedy David mnie odwiedził, miał umysł zdecydowanie zaprzątnięty wyższymi wymiarami, nie futurologią. - I to było tematem jego ostatniej pracy? - Naturalnie. W pewnym sensie taki był temat wszystkich jego prac od czasów studenckich. Natychmiast zrozumiałam, że może dojść do wielkich rzeczy, ale zainteresowanie wyższymi wymiarami niekiedy... wywierało negatywny wpływ na jego dokonania. - Co to są wyższe wymiary, doktor Tilson? - Zdaniem fizyków atomowych, wyższe wymiary są niezbędne do wyjaśnienia podstawowej struktury materii. Przypuszczam, że nie słyszał pan o teorii superstrun? - Przypuszcza pani słusznie. - Cóż, superstruny są chyba najbardziej satysfakcjonującą próbą pogodzenia teorii względności Einsteina z mechaniką kwantową, a ta sprawa spędzała sen z powiek fizyków przez znaczną część tego stulecia. Po to, by superstruny spełniały wymogi matematyczne, trzeba przyjąć istnienie innych wymiarów niż te cztery, którymi zadowalamy się na co dzień: są to oczywiście długość, szerokość, wysokość oraz czas. Teoria superstrun utrzymuje, że istnieje jeszcze co najmniej sześć wymiarów. - Widziałem występ magika Adama Slade'a - powiedział Harry. - On twierdzi, że ma kontakt z tymi wymiarami. - Slade to szarlatan, panie Barnett, może mi pan wierzyć. - Czy David uważa tak samo? - Wolałabym, żeby dostrzegał to wyraźniej. David był zawsze skory do chwytania się dowodów fizycznego istnienia wyższych wymiarów, co jest absolutnie niemodne. Zwolennicy teorii superstrun wolą radzić sobie z tym problemem, twierdząc, że w chwili narodzin wszechświata dodatkowe wymiary uległy zagęszczeniu na tak małej przestrzeni, że nie sposób ich wykryć. Co było do udowodnienia. Zręczne wytłumaczenie, prawda? - Hm... Przypuszczam, że jest zgodne z faktami. - Istotnie, ale proszę się wystrzegać wygody intelektualnej. Wygoda jest często zdradliwym sprzymierzeńcem. Jeżeli naprawdę chce pan zrozumieć wyższe wymiary, nie uciekając się do teorii zagęszczenia, może pan przeczytać moją pracę na ten temat. Kiedy ukazała się po raz pierwszy, przyniosła mi pewną ograniczoną sławę, ale była to sława nietrwała. David był pierwszym studentem od, och, co najmniej dziesięciu lat, który ją przeczytał. - Ale jego ostatnia praca wykracza nawet poza pani zdolności pojmowania? - Tak. Głównie z uwagi na nową technikę zapisu, którą musiał zastosować z powodu... - Doktor Tilson przerwała i uśmiechnęła się. - Wychodzę poza swoje i pańskie kompetencje, panie Barnett. Jeżeli dobrze zrozumiałam, interesuje pana brak notesów Davida w pokoju hotelowym, gdzie znaleziono go w stanie śpiączki. Zastanawiał się pan pewnie nad tym, czy nie zostawił ich u mnie? - To by wyjaśniało sprawę. - Cóż, nie zostawił ich. Wątpię, czy dobrowolnie rozstałby się z tymi zapiskami. Jak już mówiłam panu Hammelgaardowi... - A więc Hammelgaard panią odwiedził? Iris, matka Davida, powiedziała, że odesłała go do pani. - Och, był tutaj mniej więcej w tydzień od chwili, kiedy dowiedziałam się o chorobie Davida. Hammelgaard z całą pewnością pracował nad programem Sybilla. Znane mu też były spekulacje Davida na temat wyższych wymiarów, a do idei powołania do życia Hydry odnosił się prawie z takim samym entuzjazmem jak David. Powiedział mi, że świadom jest potencjału intelektualnego, jakim dysponowałby taki ośrodek. Kwestia notesów nurtowała go jeszcze bardziej niż pana, pozostawiając niewiele miejsca na inne tematy. Nie wspomniał na przykład o śmiertelnych wypadkach, o których pan mi powiedział. - Odwiedził panią, zanim się wydarzyły. W przeciwnym razie zniknięcie notesów mogłoby się wydać Hammelgaardowi jeszcze bardziej podejrzane. - Chyba nie sugeruje pan, że ktoś... postąpił nieuczciwie? - Sam nie wiem, co sugeruję. Pozostaje faktem, że notesy zniknęły razem z Hammelgaardem. - Ktoś musiał pana błędnie poinformować, panie Barnett. Pan Hammelgaard powiedział mi, że wraca do Princeton. Myślę, że przekona się pan... - W połowie zeszłego miesiąca przepadł jak kamień w wodę. - Dziwne. Przypominam sobie, że miał bardzo szczegółowo sprecyzowane plany, a odwiedził mnie na pewno w drugiej połowie zeszłego miesiąca. - Mermillod zmarł dwudziestego drugiego, a Kersey dwudziestego siódmego. Sądzę, że Hammelgaard zmienił owe plany, gdy dowiedział się o ich śmierci. - Cóż, kolejność wydarzeń możemy sprawdzić bez trudu. Pan Hammelgaard uprzedził mnie o swojej wizycie, podobnie jak pan. Na pewno zapisałam to w dzienniku, który mam gabinecie. Chodźmy sprawdzić. - Doktor Tilson dźwignęła się z fotela z takim wysiłkiem, że Harry skoczył jej na pomoc, ale odsunęła go niecierpliwym ruchem ręki. - Dziękuję panu, panie Barnett, ale poradzę sobie sama. Niedołęstwu nie należy ulegać, ale je ignorować. - Chwyciła laski i, ciężko oddychając, ruszyła w stronę drzwi. - Proszę mi opowiedzieć... o tych... wypadkach. Podczas mozolnej wędrówki przez salon i korytarz do gabinetu Harry opowiedział doktor Tilson wszystko, co wiedział o śmierci Mermilloda i Kerseya. Zanim dotarli do celu, zdążył też wspomnieć o zniknięciu Donny Trangam i tajemniczej kolacji Davida z Adamem Slade'em. - Na pozór... związek z Globescope... i programem Sybilla... nie ulega wątpliwości... panie Barnett... Ale to są poszlaki... prawda? Tylko poszlaki... No, jesteśmy na miejscu. Gabinet nie był pełną książek pustelnią, czego Harry podświadomie się spodziewał. Jedną ze ścian rzeczywiście zajmowały książki, ale pokój umeblowano nowocześnie; stały tu też komputer i faks. W oknach zobaczył żaluzje i ciężkie zielone zasłony. Na przeciwległej ścianie wisiała tablica, pod którą na wąskiej półeczce leżały dłuższe i krótsze kawałki żółtej kredy. Ktoś musiał z nich korzystać całkiem niedawno, ponieważ w powietrzu unosił się jeszcze słaby zapach kredowego pyłu, zapach, który momentalnie przeniósł Harry'ego z powrotem do klasy w szkole Commonweal w Swindon, gdzie Howell-Jones, walijski nauczyciel matematyki, usiłował za pomocą logicznych wywodów, sarkastycznych uwag, a niekiedy przemocy, wbić podstawy algebry i geometrii do głów krnąbrnych podopiecznych. W wypadku Harry'ego, podobnie jak większości uczniów, wysiłki nauczyciela poszły na marne. - Zaraz... - powiedziała doktor Tilson, siadając na fotelu obrotowym przy biurku. - Co ja zrobiłam z tym dziennikiem? Większą część tablicy pokrywały równania nakreślone zamaszystym pismem. Harry rzucił okiem na znajome, lecz niezgłębione znaki, na nawiasy i klamry, ? i ? oraz inne symbole, których nie znał. Podszedł do zamkniętego kominka, oparł się o jego obmurowanie i czekał cierpliwie, aż doktor Tilson wydobędzie dziennik spod pliku papierzysk i przekartkuje go. Przeniósł na chwilę wzrok na oprawioną fotografię nad kominkiem. Przedstawiała dwa rzędy mężczyzn w średnim i podeszłym wieku, jeden stojący, drugi siedzący. Mężczyźni ubrani zgodnie z modą sprzed czterdziestu czy pięćdziesięciu lat, wyglądali jak personel podupadłej szkoły prywatnej. Prawie jednocześnie Harry zauważył trzy rzeczy. Po pierwsze, wśród mężczyzn w obszernych garniturach znajdowała się szczupła, choć niezbyt elegancka młoda kobieta w tweedowych spodniach, butach do golfa, o niewyszukanej fryzurze i nieco sztywnym uśmiechu. Po drugie, dzięki rysom twarzy oraz intensywności spojrzenia Harry poznał w niej Athene Tilson. Po trzecie, bez trudu zidentyfikował mężczyznę, który siedział obok niej, ponieważ był to człowiek, którego oblicze znali wszyscy: Albert Einstein. - Wtorek, dwudziestego września, panie Barnett. - Słucham? - Pan Hammelgaard odwiedził mnie we wtorek, dwudziestego września. - A... tak. - Co zdaje się potwierdzać pańską tezę, że zrezygnował z powrotu do Princeton z powodu śmierci Mermilloda, która miała miejsce dwa dni później. - Chyba tak. - Dziwi mnie jednak, że ta sprawa pana nie interesuje. - Ależ interesuje, proszę mi wierzyć. Ale... To jest Albert Einstein, prawda? A ta kobieta obok niego to pani. - Istotnie. - W jaki sposób... To znaczy... - Einstein pracował przez ostatnie dwadzieścia dwa lata życia w Institute for Advanced Study w Princeton, gdzie przebywałam na początku lat pięćdziesiątych. To zdjęcie zostało zrobione bodaj w 1953 roku. - I właśnie tam znajduje się teraz Hammelgaard? - Nie. Pan Hammelgaard jest, albo był, wykładowcą na uniwersytecie w Princeton. Institute for Advanced Study to całkowicie odrębna instytucja. Widzi pan, panie Barnett, tam nie ma studentów, nauczania, żadnej zorganizowanej pracy. Tylko myśl, czysta, głęboka myśl. W każdym razie teoretycznie. - Dobrze pani znała Einsteina? - Był na tyle uprzejmy, by poświęcić mi trochę czasu. Zaciekawiły go pewne fragmenty mojej książki, o której panu wspominałam. W rezultacie zaproszono mnie do Instytutu, a ja oczywiście skorzystałam z okazji. W tym okresie pracowali tam najwybitniejsi naukowcy naszego stulecia. Na zdjęciu po mojej drugiej stronie stoi chudy, żeby nie powiedzieć: wychudzony, dżentelmen, który za wszelką cenę usiłuje unicestwić spojrzeniem obiektyw aparatu. - Widzę go. - To Kurt Gödel, któremu największą sławę przyniosło chyba twierdzenie o niezupełności teorii matematycznych. Ważne są też jego alternatywne rozwiązania Einsteinowskich równań pola grawitacyjnego. Gödel wykazał matematyczną spójność wszechświata, który jest jednorodny, ale nie izotropowy. Kiedy znalazłam się w Instytucie, praca Gödela właśnie zdobyła szturmem świat naukowy. Czy pan za mną nadąża, panie Barnett? - Obawiam się, że nie. - Nic nie szkodzi. Na tym samym zdjęciu może pan zobaczyć Johna von Neumanna, człowieka, który skonstruował pierwszy elektroniczny komputer oraz Benoit Mandelbrota, twórcę geometrii fraktali. Wielkie nazwiska. - Doktor Tilson westchnęła. - Których pan najwyraźniej nie zna. Cóż, proszę spojrzeć na środek pierwszego rzędu. Stoi tam ktoś wysoki, szczupły, o lodowatym spojrzeniu, krótko ostrzyżony i zalękniony. Znalazł go pan? - Tak. - J. Robert Oppenheimer. Dyrektor Instytutu. Uprzednio... - Ojciec bomby atomowej? - Powiedzmy, akuszer. Był też filozofem, co ostatecznie mu zaszkodziło. Ale dosyć o mojej przeszłości. Co z pana przyszłością? Jakie są pana dalsze zamiary? - Nie wiem. Chciałbym porozmawiać z Hammelgaardem albo z Donną Trangam, ale nie mam pojęcia, gdzie są. - Sądzi pan, że się ukrywają? - Myślę, że to możliwe. Ale przed czym? - Pan Hammelgaard istotnie był czymś zaniepokojony, może nawet ktoś go prześladował. Proszę pamiętać, że odwiedził mnie, zanim się dowiedział o Mermillodzie i Kerseyu. Nie mogę zaprzeczyć, że wpadł pan na jakiś trop, ale jeżeli chce pan dalej nim iść, musi pan odnaleźć Hammelgaarda. Był najbliższym powiernikiem Davida. Jeżeli ktokolwiek wie, co się dzieje, to właśnie on. - Otóż to. - Harry wzruszył ramionami. - Beznadziejna sprawa, co? - Niekoniecznie. Proszę zastosować prostą logikę. Jeżeli pan Hammelgaard rzeczywiście się ukrywa, jakie miejsce od razu się narzuca? - Nie mam pojęcia. - Hammelgaard jest Duńczykiem, panie Barnett. W Princeton trochę rzucałby się w oczy. Zanim przeniósł się do Stanów Zjednoczonych, robił olśniewającą karierę w Instytucie Nielsa Bohra w Kopenhadze. Jeżeli nie mógł wrócić do Princeton, czemu nie miałby się udać do Kopenhagi? - Właśnie, dlaczego? - Harry zmarszczył brwi. - Ale Kopenhaga jest dużym miastem. - Z niewielką społecznością akademicką. Na pana miejscu rozpoczęłabym poszukiwania od Instytutu Nielsa Bohra. Oczywiście może pan się niczego nie dowiedzieć, ale... - ...bez ryzyka nie ma gry. - Zarówno w sensie matematycznym, jak i potocznym jest to pewnik. Ale, zanim zapomnę... Czy mógłby mi pan podać książkę? - Doktor Tilson wskazała półki, do których Harry posłusznie podszedł. - Czwarta od góry, na samym końcu. Cienka książeczka w skórzanej oprawie. "Ukryta topologia liczb zespolonych". Znalazł pan? Harry wyjął książkę i sprawdził tytuł. - Tak, mam ją. - Przeczytał nazwisko autora: A. H. Tilson. - Proszę przyjąć tę książkę jako prezent, panie Barnett. Mam kilka egzemplarzy. - To bardzo uprzejme z pani strony. Ale... nie zrozumiem ani słowa, nie mówiąc już o liczbach zespolonych czy jakichkolwiek innych. Nigdy nie wyszedłem poza rachunek różniczkowy. - Być może późno pan dojrzewa. - Bardzo późno, gdyż jeszcze się to nie stało. - Na wszystko przyjdzie czas - zachichotała doktor Tilson. - Obawiam się, że czasu mam niewiele. Ale... mówiła pani, że David czytał tę książkę? - Tak. Między innymi ona właśnie obudziła jego zainteresowanie wyższymi wymiarami. - Wobec tego chciałbym ją przejrzeć. Bardzo pani dziękuję. - Proszę pozwolić, że wpiszę dedykację. Harry położył książkę na biurku i patrzył, jak doktor Tilson otwierają na stronie tytułowej, wpisuje dedykację, po czym podpisuje się dużym starym długopisem. Zanim zdążył przeczytać, co napisała, zamknęła książkę i oddała mu. - Pojedzie pan do Kopenhagi? - Prawdopodobnie. Wygląda na to, że zaszedłem już zbyt daleko, żeby się cofnąć. Możliwe, że niczego nie osiągnę, ale wolę to niż zastanawianie się nad tym, co mogłem osiągnąć. - Powodzenia. - Dziękuję, za książkę też. Jest pani bardzo hojna. - Drobiazg - zapewniła z uśmiechem doktor Tilson. - Ale jeżeli chce pan się zrewanżować, proszę tu przyjechać i opowiedzieć mi, co pan odkrył. O nic więcej nie proszę. - Obiecuję, że przyjadę. - Mam dla pana jeszcze jedną radę... - Słucham. - Przed wyjazdem proszę wpaść do pubu Lord Nelson. Mają tam znakomite piwo. Pół godziny później Harry zastanawiał się, czy zdąży wypić trzeci kufel Adnams' Broadside przed odjazdem autobusu do Ipswich. Przypomniał sobie o dedykacji, którą Athene Tilson wpisała do "Ukrytej topologii liczb zespolonych". Wyjął książkę z kieszeni i otworzył na stronie tytułowej. Dla Harry'ego, napisała doktor Tilson. Życzę Ci, żebyś nie tylko szukał, ale i znalazł. XIV - Dlaczego nie mogliśmy się spotkać w szpitalu? - zapytał z wyrzutem Harry, kiedy wystawszy się w kolejce do bufetu, wrócił wreszcie do stolika w kącie sali, miejsca, które wybrała Iris. Znał większe atrakcje niż herbata i sucharki w części dla niepalących kafejki British Museum, ale musiał przyznać, że był to wymarzony lokal na dyskretną rozmowę. Sąsiedni stolik oblegał tuzin identycznie ubranych francuskich nastolatków, którzy mówili wszyscy naraz i bardzo głośno. - Przepraszam - powiedziała Iris. - Po prostu... Cóż, pewnie pomyślisz, że to głupie, ale... czasami czuję, że nie mogę rozmawiać swobodnie w obecności Davida. Harry uśmiechnął się współczująco. - Wcale nie myślę, że to głupie. Sam mówię do niego tak, jakby słyszał i rozumiał. Wiem, że ty robisz to samo. To zupełnie naturalne. Ale... czegóż to nie mogłaś powiedzieć w jego obecności? - O tym później - ucięła Iris i upiła łyk herbaty. - Opowiedz mi o doktor Tilson. - Właściwie wszystko opowiedziałem ci przez telefon. Doktor Tilson nie ma notesów Davida. Przyznała, że ich zniknięcie jest podejrzane, i potwierdziła, że Hammelgaard uważał tak samo. Jej zdaniem, mógł się ukryć w Kopenhadze. - Z panną Trangam? - Możliwe. W każdym razie musi wiedzieć, gdzie ona jest. - Wciąż nie mogę uwierzyć, że Donna Trangam może pomóc Davidowi. Gdyby mogła, powiedziałaby mi o tym, kiedy się widziałyśmy. - Przecież udzieliła Baxendale'owi jakiejś rady, prawda? - Owszem, ale czysto teoretycznej. Chodziło o pewne odkrycie Donny z dziedziny znaczenia świadomości. Pan Baxendale mówił, że dotyczyło ono dokładnego umiejscowienia w mózgu i sposobu funkcjonowania świadomości. Gdyby lekarze zdołali precyzyjnie zlokalizować te obszary, mogliby je pobudzić chirurgicznie i wyrwać pacjenta ze śpiączki. Problem w tym, że na razie nie istnieją niezbędne techniki ani nie można się spodziewać, by się pojawiły w najbliższej przyszłości. - Ale chyba warto przynajmniej porozmawiać z panną Trangam. - Sądzę, że warto, musisz jednak zrozumieć, jak nikłe są szanse. David przestał oddychać wkrótce po tym, jak znalazła go pokojówka. Dwadzieścia minut później pracownicy pogotowia pobudzili serce Davida do pracy i podłączyli go do respiratora. Panuje zgodna opinia, że nie ma czego przywracać do życia. - Dlaczego więc nie pozwoliłaś mu umrzeć? - Ponieważ matka zawsze ma nadzieję. - Cóż, Iris, wierz mi lub nie, ale ojciec też. Iris przyglądała się Harry'emu przez dłuższą chwilę i wreszcie powiedziała: - Tak naprawdę nie chodzi ci o uratowanie Davida, prawda, Harry? Ty chcesz znaleźć człowieka, który ponosi winę za to, co się stało. - Chodzi mi o jedno i drugie. - Widzisz, Ken jest bardzo hojny. Claude zostawił mi tylko bungalow i wdowią rentę. Gdyby nie Ken, nie zdołałabym zapłacić za pokój Davida, nie mówiąc o całodobowej opiece. Ale nie mogę bez końca korzystać ze szczodrości Kena. Skoro nie ma nadziei na wyzdrowienie Davida, takie postępowanie byłoby nieuczciwe. - A czy byłoby uczciwe wobec Davida, gdybyśmy nie sprawdzili wszystkich tropów? - Jeżeli tak stawiasz sprawę... - Proszę cię tylko, żebyś nic nie robiła, dopóki nie porozmawiam z Hammelgaardem i Donną Trangam. - Najpierw musisz ich znaleźć. - Właśnie dlatego lecę do Kopenhagi. - Kiedy? - Tak szybko, jak to możliwe. Myślę, że w przyszłym tygodniu. Muszę dać szefowi kilka dni na znalezienie zmiennika. - Szefowi w warsztacie? - Tak. - Twoje miejsce pracy nie wygląda zbyt okazale. - Nie jest to też szczególnie intratne zajęcie, ale nic innego mi się nie trafiało. - Ile zarabiasz? - Ujmijmy to w ten sposób: jeżeli Labour Party wygra wybory i wprowadzi minimalną płacę krajową, dostanę sporą podwyżkę. - Zawsze miałeś poczucie humoru, Harry - roześmiała się Iris. - David by cię... - Urwała, oblała się rumieńcem i sięgnęła po filiżankę z herbatą. - Polubił? Iris przełknęła herbatę i drżącą ręką odstawiła filiżankę na spodek. - Nigdy nie wspomniałaś, że mam jego uśmiech. - Po co miałam to robić? Przecież nigdy nie zobaczysz, jak się uśmiecha, prawda? - Iris zamknęła na chwilę oczy, potem otworzyła je i powiedziała: - Pytałam cię o pensję, bo będziesz potrzebował pieniędzy. Na przykład na pokrycie kosztów podróży. W pewnym sensie lecisz do Kopenhagi w moim imieniu, więc... - Nie musisz mi płacić za pomoc mojemu synowi, Iris. Przeznacz te pieniądze na rachunek za szpital. - Ich oczy się spotkały. Trzydzieści cztery lata wzajemnej obojętności walczyły z potrzebą chwili. W końcu zawarli milczące przymierze. - Przepraszam. Nie ma sensu się kłócić. To w niczym nie pomoże Davidowi. - Ja też przepraszam. Nigdy nie chciałam sugerować... - To nieważne. Teraz ważne jest to, czy dasz mi czas, którego potrzebuję. - Nie zrobię nic, dopóki się ze mną nie skontaktujesz. Nie zrobię nic bez... - Iris zrobiła dłuższą przerwę, po czym użyła słowa, które w pewien sposób przydało godności ich paktowi: - ...bez konsultacji z tobą. Czy to ci odpowiada? - Tak - odparł Harry. Rozstali się w bramie prowadzącej z muzealnego dziedzińca na Great Russell Street; Harry zaproponował, że poczeka, aż Iris odjedzie taksówką do Marylebone. Potem zamierzał wśliznąć się do pubu po drugiej stronie ulicy. Iris jednak zwlekała, jakby nie powiedzieli sobie jeszcze wszystkiego. - Mam dla ciebie prezent - powiedziała, sięgając do torebki. - Nie byłam pewna, czy... Myślę jednak, że powinieneś to mieć... To nic wielkiego, ale... Podobnie zresztą, jak to, co robimy. Lepsze to niż nic. - Wręczyła Harry'emu małą, brązową, nie zaklejoną kopertę. - To jest zdjęcie Davida, najnowsze, jakie miałam. Zostało zrobione w Edale, gdzie poszliśmy na spacer, kiedy odwiedził nas w zeszłym miesiącu. Widzisz, David uwielbiał góry Peaks. W każdym razie mam dla ciebie odbitkę na wypadek... Cóż, na wypadek, gdybyś chciał ją przyjąć. - Dzięki, Iris. Naprawdę to doceniam. - To tylko mała fotka i... Cóż, sam zobaczysz. - Odwróciła się i przywołała taksówkę. Otwierając drzwi samochodu, poprosiła: - Odezwij się wkrótce, Harry. - Zrobię to. Drzwiczki trzasnęły, taksówka odjechała, a Harry wysunął zdjęcie z koperty. David, ze zmierzwionymi włosami, w dżinsach i kurtce narciarskiej, opierał się o skałę, a za nim rozpościerał się zalany słońcem krajobraz gór Pennine. Zgodnie ze słowami Iris, było to zupełnie zwyczajne zdjęcie, ale wydarzenie, które nastąpiło zaledwie kilka dni po jego zrobieniu pokrywało zdjęcie patyną nierealności, tęsknoty i poczucia straty. Uwagę Harry'ego natychmiast przykuł pewien szczegół. Był przekonany, że z tego względu Iris musiała się wahać, czy powinna pokazać mu fotografię. David się uśmiechał. Uśmiechał się szeroko i ciepło, jak syn do matki. Albo do ojca. XV Deszcz bębnił w okno pokoju E 318. Za szybą rozpościerała się deszczowa i wietrzna londyńska noc. Harry wpatrywał się posępnie w czerwone, białe, zielone i bursztynowe światła miasta, potem odwrócił się w stronę łóżka i spojrzał na Davida, jego nieruchomego, nic nie wiedzącego syna, dla którego nie istniały zmiany pogody, a wszystkie nastroje i wahania zlewały się w jednorodną szarą masę. Harry zastanawiał się, czy Davidowi coś się śni. Czy jego umysł błądzi, chociaż ciało pozostaje przykute do łóżka? Czy naprawdę nie ma czego ratować? - Wkrótce cię opuszczę - powiedział, osuwając się na krzesło przy łóżku. - Muszę być na Victoria Station o dziesiątej. Leżąc tu wygodnie opatulony, pomyśl o mnie, kiedy będę płynął przez Kanał. To wszystko oczywiście moja wina. Gdybym przyjął propozycję twojej matki, prawdopodobnie doleciałbym do Kopenhagi w półtorej godziny, a tak będę na miejscu dopiero jutro w nocy. Pod warunkiem że prom dopłynie do Ostendy, bo przy tej pogodzie nie można mieć pewności. Kiedyś wracałem pociągiem z Aten do Londynu, co zajęło mi dwie i pół doby, więc myślę, że trwająca dwadzieścia dwie godziny podróż do Kopenhagi nie powinna mnie zabić. Oczywiście byłem wtedy nastolatkiem, no, w każdym razie byłem odrobinę młodszy niż dzisiaj. Ostatnio za bardzo zacząłem popadać w rutynę, więc może podróż dobrze mi zrobi. Będę musiał się liczyć z każdym pensem, a raczej z każdą koroną. Nie mam już pracy, do której mogę wrócić. Crowther nie wyraził zgody na moją prośbę o urlop. Powiedział, że jest mu to "nie na rękę". Oświadczył, że jeżeli będę nalegał, "uzna to za moją rezygnację". Cóż, nalegałem. Wygląda więc na to, że złożyłem wymówienie. Nie mogę powiedzieć, że jest mi przykro. Będzie mi brakowało starego Shafiqa, ale to wszystko. Myślę, że jemu też będzie mnie brakowało. Poszliśmy na pożegnalnego drinka, nie była to jednak huczna biesiada; Shafiq pił sok pomarańczowy i mamrotał o kiepskich perspektywach pracy dla człowieka w moim wieku. Będziemy musieli się teraz zająć czym innym, prawda? Przede wszystkim muszę odszukać twojego przyjaciela Torbena Hammelgaarda, a może także Donnę Trangam. Twoja matka twierdzi, że panna Trangam nie potrafi ci pomóc, ale ja nie jestem taki pewien. Niewykluczone, że się ukryła, ponieważ obawia się o życie. Nie można jej za to winić po tym, co się stało z Kerseyem, Mermillodem i tobą. Co prawda, nie wiem, co się właściwie stało. Widzisz, poszedłem do hotelu Skyway; twoja matka podała mi numer pokoju. Przekonałem szefa, żeby pozwolił mi zajrzeć do środka. Oczywiście nie znalazłem żadnych notesów przywiązanych pod łóżkiem albo wepchniętych za rezerwuar. Sprawdziłem, skoro zaś tak mówię, to możesz mi wierzyć, że sprawdziłem dokładnie. A przecież te notesy tam były, prawda? Co w nich jest, Davidzie? Co sprawia, że są takie ważne, jeśli są ważne? Może ktoś o nich wspomniał tylko po to, żeby odwrócić naszą uwagę od innych spraw? Wyższe wymiary, kto je, u diabła, rozumie? Kogo one mogą obchodzić? Próbowałem czytać książkę doktor Tilson, ale nie mogłem przebrnąć przez pierwszą stronę. Musiałem pożyczyć słownik od pani Tandy, żeby zrozumieć tytuł. Topologia jest matematyką abstrakcyjnych przestrzeni, które mogą zmieniać kształt i rozmiary, jednocześnie się nie zmieniając, tak? A zatem ukryta topologia jest matematyką abstrakcyjnych przestrzeni zawiniętych w siebie, skręconych ze sobą. Liczby zespolone to takie, których nie sposób zdefiniować matematycznie, jak pierwiastek z minus jeden. Książka pani Tilson traktuje więc o splątanych abstrakcyjnych przestrzeniach, tworzonych za pomocą liczb, które nie istnieją. Niech mnie szlag, co to właściwie znaczy? Harry westchnął, pochylił się do przodu, opierając łokieć na kolanie, a podbródek na dłoni. - Według mnie, wyższe wymiary nie mają z tą sprawą nic wspólnego. To nie nimi zajmowałeś się w Globescope, prawda? Doktor Tilson opowiedziała mi o programie Sybilla. Chodzi o przyszłość, prawda? O nadchodzące stulecie i to, co ze sobą niesie. Coś, co ty odkryłeś, przewidziałeś. Może właśnie to zaszyfrowałeś w notesach w języku nadwymiarowego hokus-pokus. Dwóch nie żyje, dwoje się ukrywa, i do tego ty. Ilu jeszcze? Dwóch? Trzech? Czterech? Ty wiesz, prawda? Ale mi nie powiesz. Wszyscy oni muszą wiedzieć, o co toczy się gra, i dlatego znaleźli się w niebezpieczeństwie. Iris dała mi twoją fotografię. Chyba nie masz nic przeciwko temu, co? Ostatnie zdjęcie, które ci zrobiła, kiedy pojechaliście do Edale na kilka dni przed... Iris mówiła mi, że często tam jeździliście, kiedy byłeś młodszy. Ty, ona i oczywiście Claude. Tyle szczęśliwych rodzinnych wycieczek. Wtedy jeszcze o mnie nie wiedziałeś. Iris ci nie powiedziała. Ale nawet kiedy ci powiedziała, nie zacząłeś mnie szukać. Dlaczego? Znalazłbyś mnie bez trudu. Moja matka... twoja babka... podałaby ci mój adres na Rodos. Mogłeś przyjechać na wakacje albo napisać do mnie list, ale nigdy tego nie zrobiłeś. Pewnie uznałeś, że nie ma po co, że nic byś na tym nie zyskał. Rozumiem. Cóż, teraz mam szansę udowodnić, że się myliłeś. Mam jedyną szansę w całym życiu. Co prawda, wygląda to raczej na stratę czasu, ale nie pierwszy raz podejmuję się takiego zadania. Robiłem to już dawniej i nie zawsze żałowałem. Musimy po prostu sprawdzić, co z tego wyniknie. Musimy zaryzykować. - Harry wyprostował się na krześle i spojrzał na zegarek. - Na mnie już czas. Muszę złapać ten pociąg. Mam tylko nadzieję, że będzie wagon restauracyjny. Nie zamierzam płynąć w nocy na trzeźwo przy wietrze o sile dziesięciu stopni. Myślisz, że znajdę Torbena w Kopenhadze? Przypuszczam, że dosyć dobrze orientujesz się w tym, jakie mam szanse, ale może nawet lepiej, że nie możesz mi tego powiedzieć. Kiedy wiem, jakie mam szanse, zazwyczaj wpadam w przygnębienie, bo najczęściej nie są one zbyt wielkie. Takie już miałem życie. Podobnie jak ty, byłem jedynakiem. Nigdy nie znałem ojca. Kiedy miałem trzy lata, zginął pod kołami lokomotywy w Swindon. Kolejne podobieństwo między nami, tyle że ty sądziłeś, że znasz swego ojca. Dopiero po jego śmierci przekonałeś się, że się podszywał pod to miano. Co prawda, nie robił tego świadomie, ale jednak nie był autentyczny. Nie był marnym, beznadziejnym oryginałem. - Harry poklepał dłoń Davida leżącą na kołdrze. - Mówię o sobie - powiedział, a jego uśmiech wyrażał coś pomiędzy sympatią a drwiną z samego siebie. - We mnie twoja ostatnia nadzieja. - Wstał, wziął torbę i ruszył do drzwi. - Przyrzekam, że zrobię, co w mojej mocy - obiecał, oglądając się na Davida, potem odwrócił się i wyszedł na korytarz. XVI Burzliwy rejs przez Kanał był już tylko mglistym wspomnieniem, kiedy Harry wyszedł z Hovedbanegorden w Kopenhadze następnego wieczoru i stanął twarzą w twarz z miastem równie wilgotnym jak Londyn i o parę stopni chłodniejszym. Hotelowe neony wabiły go na zachód, ale zbliżał się już do obrzeży dzielnicy czerwonych latarni, kiedy zauważył lokal, który mógł być akurat na jego kieszeń. Hotel Kong Knud, wciśnięty między turecki sklep spożywczy a salon tatuażu, najwyraźniej nie miał pretensji do przepychu, ale jego hol wydał się Harry'emu na tyle przyzwoity, by obiecywać czystą pościel, a jednocześnie na tyle zaniedbany, by gwarantować skromną cenę. Okazało się, że w hotelu jest mały bar, którego ponury opiekun polecił Harry'emu specjalną zimową markę piwa Tuborg z zapałem człowieka, co to potrafi rozpoznać dobrego klienta. Po wypiciu nadmiernej ilości julebryga Harry udał się do łóżka. Mocno sfatygowany materac i głośna kopulacja w sąsiednim pokoju nie przeszkodziły mu - zapadł w kamienny sen. Nazajutrz obudził się zesztywniały, z wyschniętym gardłem, a mimo to gotów do działania. Instytut Nielsa Bohra był zbiorowiskiem szarych budynków o anonimowym wyglądzie, położonym mniej więcej, w odległości mili od centrum miasta. Harry poprosił taksówkarza, żeby wysadził go tuż za wejściem, ale tamten albo źle zrozumiał, albo udawał, ponieważ Harry musiał kluczyć przez dziedziniec Instytutu pośród płowowłosych studentów, którzy zręcznie śmigali na rowerach, chociaż trzymali naręcza teczek z papierami. Główne drzwi Instytutu otwierały się i zamykały automatycznie; tyle osób wchodziło i wychodziło, że Harry bez przeszkód znalazł się w środku. Fakt, że był prawie trzy razy starszy niż większość studentów, nie odgrywał roli. Trudno powiedzieć, czy wzięto go za wykładowcę, czy za dozorcę. Dotarł do źle oświetlonego holu, od którego odchodziły korytarze; na środku stała duża tablica, pełna ręcznie pisanych ogłoszeń o tanich kwaterach i przecenionych podręcznikach. Obok tablicy Harry zauważył przeszkloną ściankę działową, a za nią pocztę, gdzie dwóch facetów apatycznie sortowało paczki i koperty. Zachęcony przelotnym uśmiechem na twarzy jednego z nich, zastukał w szybę. - Kan jeg hjaelpe med noget? - Hm... szukam jednego z tutejszych wykładowców, Torbena Hammelgaarda. - Undskyld? - Torben Hammelgaard. Pracownik poczty wzruszył ramionami i pokręcił głową. - Jeg forstar det ikke. - Kiedyś tutaj uczył. Ham-mel-gaard. Kolejne wzruszenie ramion. Wtedy drugi mężczyzna, ten, który się przedtem uśmiechnął, włączył się do rozmowy: - Szuka pan Torbena Hammelgaarda? - Owszem. - Wyjechał cztery, może pięć lat temu. Do Ameryki, tam, dokąd jadą wszyscy rozsądni ludzie. - Słyszałem, że wrócił. - Nie. - Może nie tutaj, do pracy, ale do Kopenhagi. - Nie sądzę. - Czy jest tu ktoś, z kim mógłby się kontaktować? Jakiś przyjaciel? Między dwoma mężczyznami wywiązała się dyskusja po duńsku, przeplatana ponurymi pomrukami i surowymi spojrzeniami w stronę Harry'ego. Nie zrozumiał ani słowa, ale w jego umyśle zaczęło kiełkować podejrzenie, że ktoś już zadał im to pytanie. Wreszcie dysputa dobiegła końca. - Nikt tutaj nie widział Torbena Hammelgaarda, proszę pana. Nie znamy jego przyjaciół. - A rodzina? Po chwili zastanowienia pracownik poczty powiedział: - Miał siostrę. Blomsterhandler. Kwiaty, rozumie pan? Dała mi... en rabat... dobrą cenę. - Skrzywił twarz w grymasie. - Posłałem kwiaty tylko jeden raz, więcej nie. - Słucham? Chce pan powiedzieć, że posłał pan kwiaty siostrze Hammelgaarda? - Nej, nej. - Mężczyzna chwycił opasły tom, który wyglądał jak książka telefoniczna całej Danii, przewertował go, a potem podetknął pod nos Harry'emu, wskazując palcem na ogłoszenie w ramce. Rysunek kosza z kwiatami i znajome nazwisko pokonały wreszcie barierę językową. Siostra Hammelgaarda była właścicielką kwiaciarni w Kopenhadze. Był to elegancki sklep na Stroget, głównej ulicy miasta wyłączonej z ruchu kołowego. Sprzedawczynie okazały się grzeczne, ale nieuczynne. Powiedziały, że Margrethe Hammelgaard nie ma w sklepie, i poradziły Harry'emu, żeby spróbował szczęścia o czwartej. Wypełnił czas płynnym lunchem i przechadzką nad zatoką. Kopenhaga u progu zimy była chłodnym, ostrożnym miastem, które oferowało niewiele: niebo, ulice i morskie horyzonty w kolorze niezłomnej szarości. W drodze powrotnej na Stroget, nadal zabijając czas, Harry wstąpił do księgarni, by poszukać prac Torbena Hammelgaarda, gwiazdora Instytutu Nielsa Bohra i naukowca, który wybrał emigrację. Ku swojemu zdziwieniu, znalazł aż dwie książki. Oczywiście wyższa matematyka doprawiona językiem duńskim była podwójnie nieczytelna, ale wysiłek Harry'ego został nagrodzony fotografią autora na okładce. Torben Hammelgaard był przedwcześnie łysiejącym młodym człowiekiem w czarnej koszuli; poważna twarz bez uśmiechu kryła się za okularami w stalowej oprawce i starannie wymodelowaną brodą. Han er fodt i 1957, zaczynał się bełkot biograficzny. Torben był więc o cztery lata starszy od Davida. Zdjęcie pochodziło pewnie sprzed dziesięciu lat. Kobenhans Universitet, Niels Bohr Institutet. Informacje również były przestarzałe. Harry nadal nie miał żadnego punktu zaczepienia. Tuż po czwartej kantorek na tyłach kwiaciarni Margrethe Hammelgaard okazał się gościnniejszy. Właścicielka wróciła. Kiedy Harry został wprowadzony, rozmawiała przez telefon. Szczupła, z krótkimi włosami, elegancko ubrana, wyglądała i mówiła jak bardzo rzeczowa kobieta interesu. Harry obawiał się, że jest zbyt rzeczowa, żeby cierpliwie wysłuchać serii nieporadnych pytań o brata-naukowca. Ale przynajmniej mówiła płynnie po angielsku, a to już był jakiś początek. Margrethe Hammelgaard skończyła rozmawiać przez telefon i spojrzała pytająco na Harry'ego. - Ja? - Nazywam się Harry Barnett, panno Hammelgaard. Szukam... pani brata. - Mojego brata? - Torbena. - Kim pan jest? - Jestem Harry Barnett. Pani mnie nie zna, podobnie jak pani brat, ale... muszę go znaleźć. - Torben mieszka w Ameryce, pracuje na uniwersytecie w Princeton. - Spojrzała na Harry'ego, tak jak przedtem pracownicy poczty. - Kopenhaga nie była dla niego wystarczająco duża. - Panno Hammelgaard... - zaczął Harry, ściszając głos i podchodząc bliżej. - Nie mogę panu pomóc. Torben... - ...opuścił Princeton około sześciu tygodni temu i od tamtej pory ślad po nim zaginął. - Harry spróbował się uśmiechnąć uspokajająco. - Wszystko w porządku. Wiem, co się dzieje. Z mojej strony nic pani nie grozi. - Nie wiem, o czym pan mówi. - Jeżeli Torben jest tutaj, musiał się z panią kontaktować. - Już panu powiedziałam, że Torben... - Jestem ojcem Davida Venninga. - To nazwisko najwyraźniej nie było Margrethe obce. - Próbuję pomóc synowi, a także pani bratu. Grozi mu niebezpieczeństwo. Pani o tym wie, prawda? Margrethe Hammelgaard przyglądała się Harry'emu przez chwilę, wreszcie powiedziała: - Przedstawił się pan jako Harry Barnett, niejako Venning. - To długa historia. - A ja nie mam czasu na jej wysłuchiwanie, panie... Barnett. - Rozumiem, jest pani zajęta. Pani jest zajęta, a ja się śpieszę. Być może Torben też się śpieszy, a jeśli nie, to sądzę, że powinien. - Na twarzy panny Hammelgaard pojawił się wyraz zniecierpliwienia. Czas Harry'ego dobiegał końca. - Panno Hammelgaard, gdybym chciał udawać ojca Davida, przedstawiłbym się jako Venning, prawda? Tak postąpiłby oszust, a ja nie jestem oszustem. - Więc kim pan jest? - Ojcem, który usiłuje zrozumieć, co się przydarzyło jego synowi. Widzi pani, David znajduje się w stanie śpiączki, odkąd... - Wiem to wszystko - przerwała mu niecierpliwie. - Bo Torben pani opowiedział? - Czytałam o tym - odparła, piorunując Harry'ego wzrokiem. - Pisano o tym w duńskich gazetach? Pani mnie zdumiewa. Margrethe Hammelgaard odwróciła wzrok, co było zarówno oznaką niepewności, jak i rezygnacji. - Czego pan chce, panie Barnett? - Przekazać wiadomość dla pani brata. - Co to za wiadomość? - spytała szeptem. - Muszę z nim porozmawiać, tak szybko, jak tylko to możliwe. Czas się kończy. Zatrzymałem się w hotelu Kong Knud przy Istedgade. Niech Torben przyjdzie tam dziś w nocy. - W ten sposób do niczego nie dojdziemy, panie Barnett. - A w jaki? - Będzie pan musiał cierpliwie poczekać. - Jak długo? - Dzień, może dwa. - To za długo. - Wobec tego niech pan nie czeka. - Spojrzała Harry'emu prosto w oczy. - Wybór należy do pana. Harry czekał, ponieważ nie miał innego wyjścia. Czekał przez pozostałą część tego dnia i większą część następnego, a tymczasem dziwna kopenhaska mieszanka rozwiązłości i ascezy grała mu na nerwach. Rosło w nim przekonanie, że ktoś go obserwuje, śledzi, chodzi za nim krok w krok. Harry stawał przed wystawami seks shopów na Istedgade, próbując zgłębić przeznaczenie dziwacznych przedmiotów. Przesiadywał w barach, pił julebryga i tak długo studiował fotografię Davida, aż zapamiętał wszystkie, nawet najdrobniejsze szczegóły twarzy chłopca. Eksperymentował z duńskimi papierosami, by uzupełnić kończący się zapas greckich; patrzył na promy wpływające i wypływające z zatoki. Raz po raz oglądał się nerwowo przez ramię, ale nigdy nie był dostatecznie szybki, by sprawdzić, czy jego lęki istotnie mają podstawy. - List do pana - oznajmił antypatyczny właściciel hotelu Kong Knud, kiedy Harry wszedł, powłócząc nogami, do holu późnym czwartkowym popołudniem. Hotelarz położył na kontuarze zmiętą brązową kopertę i klucz do pokoju. Harry chwycił list i rozdarł go w drodze do windy. W kopercie znajdowała się turystyczna mapa Kopenhagi. Harry obejrzał się na właściciela hotelu. - Widział pan, kto to przyniósł? - Nie, w recepcji nie było wtedy nikogo. - A więc list musi pochodzić od Hammelgaarda. Harry rozłożył mapę. Kongens Nytorv, placyk u wschodniego krańca Stroget, zakreślono czerwonym kółkiem, a na marginesie widniało jedno słowo: PÓŁNOC. XVII Był zimny, deszczowy wieczór. Takielunek chrzęścił o maszty na zatoce obramowanej nadbrzeżem, które wyznaczało jeden bok placu. Teatr Królewski opustoszał po zakończonym spektaklu operowym. Ostatni goście wyszli z restauracji hotelu d'Angleterre. Ruch uliczny malał z każdą chwilą. Okrążając ciemny i pusty Kongens Nytorv, Harry czuł się bardziej na widoku, niż w istocie był. Zapalił cennego papierosa marki Karelia Sertika i zbliżył zapałkę do tarczy zegarka. Północ nadeszła i minęła, a Torben Hammelgaard się nie pojawił. Harry zaciągnął się papierosem, po czym wypuścił dym razem z głębokim westchnieniem. Mimo długiego tankowania w barze przy Stroget czuł się całkowicie trzeźwy, a o tej porze było to wrażenie szczególnie przykre. Między innymi również dlatego, że zupełnie mu dotąd nie znane. W pewnej chwili odwrócił się gwałtownie, przekonany, że ktoś stoi tuż za jego plecami. Ale nie, to tylko nerwy znowu dawały o sobie znać. Widział wilgotny bruk i migoczące szyny tramwajowe, biegnące ku zatoce. Spóźniony, pusty autobus przeniknął ulicą z łoskotem. Kiedy Harry znów się odwrócił, już nie był sam. W odległości może sześciu metrów od niego stał niski, barczysty mężczyzna ubrany na czarno, z rękami w kieszeniach płaszcza i twarzą częściowo ukrytą pod futrzaną czapką. Okulary w stalowej oprawce i równo przystrzyżona broda nie pozostawiały wątpliwości. Mężczyzna wstąpił w krąg światła i skinął głową na powitanie. - Witaj, Harry. - Miał cichy, niski głos i duńsko-amerykański akcent. Nie akcent jednak, ale poufały ton wprawił Harry'ego w zakłopotanie. - Torben Hammelgaard? - Oczywiście. Nie poznajesz mnie? - Tak, naturalnie, widziałem zdjęcie w jednej z twoich książek. Ale jak... - Pytałem, czy nie przypominasz sobie naszego pierwszego spotkania. - Nigdy się nie spotkaliśmy. - Musisz pamiętać. - Nie, nasze drogi nigdy się nie przecięły. Dlaczego miałyby się przeciąć? - Dlaczego? Wydaje mi się, że powinieneś doskonale znać powód. - Nie wiem, o czym mówisz. - Rodos, Harry. Sierpień osiemdziesiątego ósmego. Bar w Lindos, gdzie pracowałeś. Jak on się nazywał? - Taverna Silenou? - Zgadza się. - Chodziłeś tam? - Owszem, chodziłem, i to nie sam. Harry poczuł skurcz strachu, a w jego mózgu zaczęła kiełkować koszmarna myśl. - Z kim? - Z dwójką przyjaciół: z dziewczyną imieniem Hannr, która miała wtedy do mnie słabość. I z kimś jeszcze. - Powiedziałeś: sierpień osiemdziesiątego ósmego? - Owszem. - A ta... Hanne... była Dunką? - Tak. W tamtym okresie pracowałem jeszcze w Instytucie Nielsa Bohra. Większość moich przyjaciół stanowili Duńczycy, ale nie wszyscy nimi byli. Są sprawy, które nigdy nie blakną, nigdy nie odchodzą w zapomnienie, ale rosną, nabrzmiewają w pamięci niczym wrzód. Wydawać by się mogło, że pijacka burda w pewien upalny dzień w Lindos nie miała żadnego znaczenia, ale trzy miesiące później, kiedy policja prowadziła dochodzenie w sprawie zniknięcia Heather Mallender, tamta bójka przemawiała na niekorzyść Harry'ego. Teraz, po upływie ponad sześciu lat, wróciła, żeby z niego drwić. - To nie była twoja wina, Harry. Hanne próbowała wzbudzić we mnie zazdrość, flirtując z tobą. Myślała pewnie, że jesteś niegroźny. Kiedy sprawy wymknęły się spod kontroli, podniosła raban. Zawsze lubiła robić szum. Teraz kieruje stacją geologiczną na Grenlandii. To powinno ostudzić jej zapał. - Kim był twój drugi przyjaciel? - Dobrze wiesz kim. - Ale nie mogę sobie przypomnieć ani ciebie, ani jego. Sądziłem, że wszyscy jesteście Duńczykami. Byłem... zbyt pijany, żeby zwracać uwagę na szczegóły. - On nie odezwał się ani słowem. Przekonałem w końcu Hanne, żeby dała sobie spokój. Był bardzo... przygnębiony, choć wtedy nie wiedziałem dlaczego. Przyjazd do Lindos to był oczywiście jego pomysł, ale sądziłem, że bar wybraliśmy przypadkowo. Jednak to David dokonał wyboru. Chciał cię zobaczyć, przekonać się, jaki jesteś. I co takiego zobaczył David, kiedy wreszcie zdobył się na wysiłek, żeby odszukać ojca? Zobaczył zalanego cudzoziemca w średnim wieku, który robi z siebie widowisko. Jeżeli nawet zamierzał ujawnić, kim jest, to po scenie w barze z pewnością zmienił zdanie. Zrezygnował, kiedy pojął, komu musiałby się przedstawić. - Uważam, że dobrze się złożyło. - Dlaczego? - Bo w przeciwnym razie nie uwierzyłbym w historię, którą opowiedziałeś Margrethe. Nie poznałbym człowieka, który wchodził i wychodził z Kong Knud. Nie stawiłbym się na to spotkanie. Powiedziałeś mojej siostrze, że zagraża mi niebezpieczeństwo, i miałeś rację, ale nie zdajesz sobie sprawy, jak wielkie. Gdybyś to wiedział, nie przychodziłbyś tutaj. Musiałbyś być szalony. - Czemu? - Ponieważ teraz będą cię tropić tak samo jak mnie. Jeżeli dzisiejszej nocy wpadłem w pułapkę, to ciebie spotkało to samo, Harry. Szli na zachód coraz węższymi, opustoszałymi uliczkami, a Hammelgaard wybierał tak pokrętną trasę, że Harry całkowicie stracił orientację i nadzieję, że zmierzają do jakiegoś konkretnego celu. Duńczyk pytał, w jaki sposób Harry dowiedział się o istnieniu syna i o jego stanie. Chciał wiedzieć, co sprowadziło Harry'ego do Kopenhagi, a to, co usłyszał, wcale mu się nie spodobało. - Anonimowy telefon, wycinek z gazety, informacje, których nie potrafisz wyjaśnić. Ale ja znam wyjaśnienie. Metoda kija i marchewki, Harry, z tobą w roli osła, a celem tego wszystkiego jestem ja. Musieli wiedzieć, że zdołasz wywabić mnie z kryjówki, ale skąd to wiedzieli? Dlaczego nie śledzili cię dziś w nocy? Jestem pewien, że nikt nie szedł za tobą do Kongens Nytorv, choć nie rozumiem dlaczego. Na co oni czekają? - O kim ty właściwie mówisz? - O Globescope, Harry. O Byronie Lazenbym bądź o ludziach, których wynajął do tej roboty. To oni zabili Gerarda i Marvina, oni uśpili Davida. I nie zamierzają na tym poprzestać. - O co w tym wszystkim chodzi? - O przyszłość, o to, kto nią zawładnie. Lazenby chce opatrzyć przyszłość swoim znakiem firmowym, a następnie sprzedać ją temu, kto najwięcej zapłaci. - Mówisz o programie Sybilla? - To była tylko iskra zapalająca. Chodzi o rezultaty programu Sybilla. - Opowiedz mi, co zrobiliście. - Nie, będzie dla ciebie bezpieczniej, jeśli się nie dowiesz. Nie powiesz tego, o czym nie będziesz wiedział. - W takim razie po co zgodziłeś się ze mną spotkać? - Ponieważ muszę przekazać wiadomość pozostałym, a mogę to zrobić tylko za twoim pośrednictwem. Możliwe, że zostałeś podstawiony. Może powinienem zrezygnować z tego pomysłu, ale nie mogę sobie na to pozwolić. To jest nadzieja, zarówno ich, jak i moja. Mogę się mylić. Niewykluczone, że istotnie zadzwonił do ciebie jakiś krewny, który dobrze ci życzy. Możliwe, że wcale nie siedzą nam na karku. Muszę wykorzystać tę okazję, bo następna się nie nadarzy. - Nie przekażę żadnych wiadomości, dopóki nie poznam prawdy. - Co się z tobą stało od naszego ostatniego spotkania, Harry? - spytał Hammelgaard, zerkając na niego przez ramię. - Ćmy barowe nie powinny tak się stawiać. - Trafiłeś na mój zły dzień. - Wielka szkoda. Szkoda ciebie i Davida. - Próbuję to teraz naprawić. - Robisz to dla syna? - Dla siebie też. - Trzeba przyznać, że w twoim przypadku pozory naprawdę mylą. Obawiam się, że David uznał, iż nie warto zaprzątać sobie głowy twoją osobą. Po powrocie do Rodos, do miasta, był bardzo przygnębiony. Czarny nastrój ogarniał go czasami bez żadnego powodu. David mawiał, że to cena geniuszu. Nigdy nie grzeszył skromnością. Ale tamtej nocy to było coś głębszego, bardziej bolesnego. - Po co przyjechaliście na wyspę? - Żeby dyskutować o wyższych wymiarach, a jednocześnie odpocząć. Po raz pierwszy spotkałem Davida na konferencji w Los Alamos na początku tamtego roku. Już wtedy planował letnie spotkanie osób, które podzielały jego entuzjazm dla wyższych wymiarów. To on zaproponował miejsce. Teraz rozumiem, dlaczego wybrał Rodos. - Człowiek, którego David uważał za ojca, zmarł w osiemdziesiątym szóstym. Właśnie wtedy matka powiedziała mu o mnie. - A dwa lata później postanowił dobrze ci się przyjrzeć. - Na to wygląda. Najwyraźniej jednak nie spodobało mu się to, co zobaczył. - Jest mi naprawdę przykro, Harry. - Niepotrzebnie. Powiedz mi tylko, w co ty i on byliście zamieszani. - Wierz mi, że wolałbyś nie wiedzieć. David nie odegrał w tej historii roli bohatera. - Chcę zrozumieć. Myślę, że muszę zrozumieć. Wyszli na mały placyk; na tle ciemnego nieba czernił się zarys kościoła. Hammelgaard zatrzymał się i rozejrzał wokół siebie, jak gdyby sprawdzał drogę. Potem rzucił okiem za siebie i rzekł: - Dobrze, powiem ci, w każdym razie poznasz pewną część całej sprawy, ale pod warunkiem, że już teraz zgodzisz się przekazać wiadomość pozostałym. Ukrywają się w Stanach. Mogę cię z nimi skontaktować. - Czemu po prostu do nich nie zadzwonisz? - Ponieważ telefony mogą być na podsłuchu, do komputerów można się włamać, listy otworzyć i przeczytać. Moja twarz jest rozpoznawalna, a Globescope jest zdolne do tego wszystkiego. Istnieje jednak szansa, że nie wiedzą o tobie. Możliwe, że dostałem przegrywające karty, ale niewykluczone, że ty jesteś dżokerem. - Co to za wiadomość? - Przekażesz ją tym osobom? - Czy Donna Trangam jest jedną z nich? Na twarzy Hammelgaarda pojawił się nikły cień uśmiechu. - Tak, Harry, ona jest jedną z nich. Ale Donna nie ma czarodziejskich mocy. Nie mogę obiecać, że potrafi obudzić Davida ze śpiączki, jeżeli to właśnie pragniesz ode mnie usłyszeć... - Hammelgaard wzruszył ramionami. - Możesz się zgodzić lub nie, ale nie proś, żebym kłamał. Już i tak zbyt wiele kłamałem. Według mnie, jest bardzo mało prawdopodobne, żebyś jeszcze kiedyś porozmawiał z Davidem. Możesz jednak coś dla niego zrobić. Przeze mnie i Davida Donna i pozostali są w niebezpieczeństwie. Zdradziliśmy ich. Teraz możesz spłacisz dług syna. Wiadomość, o której przekazanie cię proszę, pomoże im. No więc zgadzasz się czy nie? Pytanie stanowiło połączenie szansy i wyzwania. Przed Harrym pojawiła się szansa na odegranie, choćby przejściowo, roli dobrego ojca. Wyzwanie przypuszczalnie przerastało jego siły, ale nie miał wyboru. Nie mógł wymazać wstydu sprzed sześciu lat, nie podejmując ryzyka. Hammelgaard miał rację: było to pytanie, na które odpowiedź mogła brzmieć tylko: tak lub nie. Chociaż niewykluczone, że będzie żałował, jeśli powie "tak", to odpowiedzi przeczącej pożałuje z pewnością znacznie bardziej. - Zgoda - mruknął. - Zrobię to. Przecięli placyk i skręcili w zaułek. Hammelgaard zniżył głos niemal do szeptu, co zmuszało Harry'ego do przekrzywiania głowy. - Co skłania ludzi do zdrady, Harry? Pieniądze? Seks? Jakaś inna forma chciwości? David i ja marzyliśmy o zaprojektowaniu najważniejszego kroku w ewolucji ludzkości. Marzyliśmy o uwolnieniu mocy wyższych wymiarów. Dzięki rozszczepieniu atomu ludzkość uzyskała bomby atomowe, elektrownie i odpady. Dostęp do wyższych wymiarów odmieniłby jednak nie tylko nasze życie, ale także umysły. Nie byłoby dla nas rzeczy niemożliwych, a ludziom, którzy znaleźli i otworzyli drzwi, nie odmówiono by żadnych zaszczytów. Większość naukowców uważa, że technologia potrzebna do wytworzenia energii niezbędnej do otwarcia tych drzwi to sprawa odległej przyszłości. David wierzył, że znajdzie drogę na skróty. Niektóre z jego intuicyjnych rozwiązań matematycznych wykraczały poza moją zdolność rozumienia, ale wyczuwałem, dokąd zmierzamy. Aby zrealizować nasze cele, potrzebowaliśmy czasu, pieniędzy i pomocy. Dlatego tak bardzo zależało nam na założeniu Hydry. Byliśmy pewni, że jeżeli zatrudnimy dostateczną liczbę matematyków i fizyków, problem zostanie rozwiązany. Ta pewność kazała nam sądzić, że cel usprawiedliwia niemal każdą ofiarę. Przyjaźń, lojalność, prawdomówność - jakież one mają znaczenie, kiedy wiesz, że masz w zasięgu ręki losy całej ludzkości? Wyszli z zaułka na szeroką ulicę nad kanałem, za którym widniały oświetlone reflektorami dachy i dziedzińce zamku Christiansborg. Hammelgaard kroczył w cieniu domów o zamkniętych okiennicach. - Działalność Globescope rozpoczęła się na małą skalę mniej więcej dziesięć lat temu. Lazenby miał wtedy wspólnika, którego potem się pozbył. Pod jego wyłącznym kierownictwem korporacja rosła i krzepła, sprzedając prognozy wszystkim, którzy chcieli je poznać. Chętnych nie brakowało. Przyszłość rysuje się na ogół tak wrogo, że chętnie byś się dowiedział, przed czym należy się bronić, prawda? A rady Globescope były dobre. To oni przewidzieli, że Związek Radziecki upadnie pod koniec lat osiemdziesiątych, chińska wersja komunizmu natomiast przekształci się i przetrwa. Tego rodzaju trafione prognozy wpływały na wzrost wiarygodności Globescope. Rosła liczba klientów, zarówno z kręgów biznesu, jak i polityki. Nie wiem, czy korporacja była tak sprawna w prognozowaniu, czy po prostu dopisywało jej szczęście. W tym czasie nie pracowałem dla Globescope. Instytucja się rozrastała, a Byron Lazenby stał się bardzo zamożnym człowiekiem. - Kiedy się do nich przyłączyłeś? - Dwa lata temu, kiedy powołano do życia program Sybilla. David mnie zarekomendował, rzekomo ze względu na moje doświadczenie w zastosowaniach technologicznych efektów kwantowych, a w rzeczywistości po to, żebyśmy mogli ściślej współpracować nad wyższymi wymiarami. - Doktor Tilson powiedziała mi, że celem programu była szczegółowa prognoza stanu świata w roku 2050. - Zgadza się. Pracowaliśmy na zamówienie konsorcjum międzynarodowych korporacji, o którym Lazenby nigdy nam nie mówił. Dyskrecja to jego domena. Zabroniono nam rozmawiać na temat programu nawet z innymi pracownikami Globescope. Oczywiście płacono dobrze. Za takie pieniądze warto milczeć. Zwłaszcza jeśli pamięta się o tym, że Lazenby lubi się procesować. Związał nam ręce najrozmaitszymi umowami, które w razie potrzeby gotów był wykorzystać. - Nie musieliście ich podpisywać. - Nie, a mimo to podpisaliśmy. Dla pieniędzy, prestiżu i samej pracy, która była naprawdę fascynująca. - Ile osób pracowało nad Sybillą? - Siedem. David, ja, Gerard Mermillod, Maran Kersey, Donna Trangam, Makepeace Steiner, Rawnsley Ablett. Stanowiliśmy imponującą ekipę: matematyk, fizyk, socjolog, biochemik, neurolog, specjalista od komputerów i ekonomista. Mając przed sobą dwa lata oraz możliwości badawcze, jakie zapewniano w Globescope, zamierzaliśmy stworzyć jasny, dokładny obraz połowy przyszłego wieku. Chcieliśmy odpowiedzieć na pytania: jak się będzie wtedy żyło, jaki będzie świat. Musisz zrozumieć, że nie pracowaliśmy na chybcika, nie chodziło nam o stworzenie pobieżnego szkicu przyszłości. Naszym celem był wyważony, zanalizowany obraz, możliwie najbliższy prawdy. - I jak będzie w roku 2050? - Ja ci tego nie powiem. Nasza prognoza na nic by ci się nie przydała. Ciebie i mnie już dawno nie będzie wśród żywych. Wierz mi, to jest ciężar, którego nie musisz dźwigać. Zresztą nie po to się tutaj spotkaliśmy. - A więc po co? - Wiosną tego roku nasza siódemka przedstawiła Lazenby'emu wstępne rezultaty, które mu się nie spodobały. Oświadczył, że nie są one zgodne z polityką Globescope i wymaganiami klientów. Nie kwestionował dokładności wyników. Po prostu kazał nam je zmienić. Chciał, żeby stały się możliwe do przyjęcia w sensie komercyjnym. - Ale gdybyście je zmienili, nie byłyby... - ...prawdziwe? Właśnie. Wtedy zrozumieliśmy - chociaż powinniśmy wpaść na to wcześniej - że Lazenby osiągnął sukces, ponieważ mówił klientom to, co chcieli usłyszeć, a nie to, co powinni wiedzieć. Ani on, ani oni nie mieli dożyć roku 2050, toteż ewentualny spór o to, czy prognozy się sprawdziły, był wykluczony. Klienci płacili Lazenby'emu za gwarancje dla akcjonariuszy, za dowód, że odpowiedzialnie patrzą w przyszłość. Lazenby nigdy nie mówił nic bliższego o konsorcjum, ale wiedzieliśmy, że muszą wchodzić w jego skład wielcy międzynarodowi potentaci w takich dziedzinach, jak ropa naftowa, samochody, przemysł chemiczny, broń, transport lotniczy, przemysł farmaceutyczny. Nasze prognozy były czytelne: w roku 2050 żadna z tych gałęzi przemysłu nie miała funkcjonować w znany obecnie sposób. Dzisiejsi królowie korporacji nie poznaliby świata ani nie zdołaliby w nim przetrwać. Nie jest miło usłyszeć, że twoje dni są policzone. Lazenby uznał, że takie informacje nie przyniosą korzyści Globescope. Polecił nam, żebyśmy... zmienili parametry, jak się wyraził... w celu uzyskania łatwiej strawnego wyniku. Odmówiliśmy. Siedmioro wybitnych naukowców powołało się na względy etyczne. Postanowiliśmy, że nie pozwolimy sobą pomiatać, a rezultat był taki, że zostaliśmy wylani. Kazano nam opuścić Globescope w ciągu pół godziny. Przez cały czas patrzono nam na ręce, żebyśmy niczego nie wynieśli. Przypomniano nam dobitnie, że rozmowa z osobą trzecią na temat jakiegokolwiek aspektu programu Sybilla zostanie uznana za złamanie umowy. Mogliśmy wrócić na wygodne, zaciszne uczelnie i trzymać gęby na kłódkę - albo paplać i wylądować w sądzie. - Przecież musiały istnieć jakieś dokumenty, jeżeli nie na piśmie, to w komputerze. Nie mogliście ich przedstawić w razie ewentualnego procesu? - Wszelkie zostały zniszczone. Makepeace włamała się później do systemu Globescope i potwierdziła, że wszystko skasowano. Wyniki półtorarocznej pracy nad analizą przyszłości wylądowały na śmietniku. - Co zrobiliście? - Początkowo nic. Myślę, że wszyscy byliśmy w stanie lekkiego szoku. Ja wróciłem do Princeton, pozostali też się rozjechali. Gerard wrócił do IHES, Marvin do McGill University, Rawnsley do Harvardu, Makepeace do Caltech, a Donna na Berkeley. Tylko David został w Waszyngtonie, w swoim małym domku w Georgetown, w pobliżu Globescope. Wcale mu się nie śpieszyło z wyjazdem. - A co z nim i Donną? Matka Davida twierdzi... - Owszem, mieli romans. Przez pewien czas mieszkali razem, ale to się skończyło mniej więcej w tym samym czasie, co nasza praca dla Globescope. Cóż mogę ci powiedzieć? Donna wróciła do Kalifornii, a David nie pojechał za nią. Żadne z nich nie chciało o tym mówić. Kiedy wszyscy spotkaliśmy się na Florydzie zeszłego lata, odnosili się do siebie uprzejmie. Pomysł spotkania wyszedł od Donny, która chciała wiedzieć, ilu z nas czuje podobnie jak ona. Twierdziła, że powinniśmy opublikować rezultaty naszej pracy i zdemaskować Globescope jako skorumpowaną instytucję. Wszyscy na to przystaliśmy. Nasze prognozy na rok 2050 naprawdę napawały lękiem, ale nie były nieuniknione. Najważniejszy wniosek wynikający z naszej analizy można sformułować następująco: skoordynowane działania, podjęte natychmiast, mogą w ogromnym stopniu poprawić sytuację świata. Nie dysponowaliśmy już jednak szczegółowymi faktami i liczbami, ponieważ zniszczył je Lazenby. Co więc mogliśmy zrobić? Donna zareagowała w typowy dla siebie sposób. Zaproponowała, żebyśmy zaczęli pracę od zera. Brzmi to gorzej, niż było w istocie. Wiedzieliśmy, gdzie szukać informacji, wymagało to jednak mnóstwa mozolnej pracy, także wieczorami i podczas weekendów, i to bez perspektywy szybkiej nagrody. Mimo to zdecydowaliśmy się, ponieważ gra była warta świeczki. Chodziło o taki świat, w którym mogłyby dorastać nasze wnuki. Podjęliśmy decyzję jednogłośnie. Obliczyliśmy, że odtworzenie programu Sybilla zajmie nam sześć miesięcy. Potem będziemy mogli przekazać wyniki prac oraz całą historię prasie naukowej. Do tego czasu musieliśmy działać i porozumiewać się w tajemnicy, tak by Lazenby nie mógł przejrzeć naszych zamiarów. - Ale przejrzał je? - O tak. Dowiedział się o wszystkim. Christiansborg znajdował się po lewej stronie, ale wiatr, który dotychczas wiał im w plecy, teraz dmuchał prosto w twarze. Okrążyli zamek i szli w kierunku zatoki; deszcz ustępował miejsca wiatrowi, a w zachmurzonym niebie otwierały się okienka z gwiazdami. - W parę tygodni po moim powrocie z Florydy odwiedził mnie David. Był w jednym z tych swoich podniosłych nastrojów, kiedy potrafił człowieka przekonać, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Otóż wpadł na pomysł, żeby udać się do Lazenby'ego i zawrzeć z nim umowę. Mieliśmy obiecać, że zerwiemy z pozostałymi i publicznie wystąpimy przeciwko nim. Podważymy ich prognozy i oświadczymy, że nie mamy Globescope nic do zarzucenia. W ten sposób skutecznie ukręcilibyśmy łeb całej sprawie. W zamian za to mieliśmy zażądać, żeby Lazenby sfinansował Hydrę. Kosztowałoby go to kilka milionów dolarów, ale nie byłaby to wygórowana cena za uratowanie reputacji Globescope. - Hammelgaard zerknął na Harry'ego. - Uważasz może, że już wtedy powinienem odrzucić propozycję Davida, ale nie zapominaj, że oto mógł się spełnić nasz sen. Dostęp do wyższych wymiarów pomógłby w rozwiązaniu problemów, które, jak wykazał program Sybilla, niosła ze sobą przyszłość. Zresztą reakcja na ujawnienie całej prawdy o Globescope mogła się okazać równie nikła, jak wszystkie apele o ratowanie planety. Przypominasz sobie Szczyt Ziemi? Jego długofalowe dokonania są równe zeru. Było mi się tak trudno oprzeć pomysłowi Davida, ponieważ miał sens. Mogliśmy strawić życie na żebraniu o fundusze u szacownych organizacji. Nigdy nie zebralibyśmy sumy, która pozwoliłaby na zorganizowanie naprawdę skutecznego instytutu badawczego. Za to przy takich pieniądzach, do jakich miał dostęp Lazenby... David przekonywał mnie, że wyświadczylibyśmy naszym przyjaciołom tylko przysługę. W końcu jeszcze by nam podziękowali, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy odbieralibyśmy Nagrodę Nobla w dziedzinie fizyki. Dotarli do drogi nad zatoką i skręcili w lewo, nadal idąc wzdłuż oświetlonych fortów Christiansborgu. Przez minutę czy dwie nie odzywali się do siebie. Harry'emu zbierało się na mdłości, czuł się przepełniony wiedzą, której wolałby nie posiadać. Przyszłość najeżona niebezpieczeństwami, zdrada przyjaciół, której dopuścił się jego rodzony syn. David zrobił to, ponieważ istniał cień szansy, że odkryje coś, czego Harry za nic by nie zrozumiał. A jednak było coś, co łagodziło ponury nastrój Barnetta, chociaż nigdy by się do tego nie przyznał. Rachunki między nim a Davidem były teraz bardziej wyrównane. Potępienie i przebaczenie dotyczyło ich obu. - Powinniśmy byli powiadomić pozostałych, należało zasięgnąć ich rady. Obawialiśmy się jednak, że będą przeciwni naszemu pomysłowi. Donna absolutnie nie zgadzała się z teoriami Davida dotyczącymi zdolności ludzkiego mózgu do nawiązywania kontaktu z wyższymi wymiarami, a nikt z pozostałych tego nie rozumiał. Liczenie na ich zgodę wiązało się ze zbyt wielkim ryzykiem. Postanowiliśmy nic im nie mówić. - Poszedłeś do Lazenby'ego razem z Davidem? - Tak, pod koniec sierpnia. - I co on powiedział? - Przystał na nasze warunki. Najpierw blefował i odgrażał się, ale w końcu uległ. W każdym razie tak sądziliśmy. Teraz jest dla mnie jasne, że po prostu grał na zwłokę. Nie zamierzał ani ulec szantażowi, ani ryzykować zdemaskowania. Postanowił zastosować środek ostateczny: wytropić nas wszystkich po kolei. Nie ma innej możliwości. Nie wiem, jak zostało rozegrane przedawkowanie w wypadku Davida. Okoliczności przemawiały za wypadkiem, w co ja na przykład uwierzyłem. Jednak po śmierci Gerarda, a potem Marvina, zrozumiałem, co się dzieje. Likwidowano nas; neutralizowano zagrożenie, które stanowiliśmy. Pozostali uważali tak samo. Poleciałem z Donną do Nowego Jorku, spotkaliśmy się z Rawnsleyem i Makepeace w hotelu przy lotnisku i zgodnie uznaliśmy, że musimy się ukryć do czasu, kiedy będziemy mogli dokończyć pracę nad Sybilla 2. Bez Davida, Gerarda i Marvina program nie mógł być zakrojony na tak szeroką skalę, jak zamierzaliśmy, ale nie mieliśmy wyboru. Oskarżenie Lazenby'ego o zaaranżowanie morderstw na nic by się nie zdało, jeśli nie mogliśmy przedstawić wiarygodnego motywu. - Ale nie zostałeś z nimi? - Nie. Powiedziałem, że wolę pracować samotnie, a poza tym z pewnością łatwiej się zdołają ukryć, jeśli nie będzie im towarzyszył Duńczyk. Ale to była tylko wymówka. Mówię po angielsku jak Amerykanin, bez żadnego akcentu. Po prostu nie mogłem z nimi zostać, wiedząc, że ponoszę częściową odpowiedzialność za istniejącą sytuację. Musiałem się oderwać od grupy, żeby przemyśleć problem i znaleźć rozwiązanie. - I znalazłeś? - Być może. Według mnie naszą najlepszą obroną byłby atak. Musimy podkopać grunt, na którym stoi Lazenby. - Jak? - Dzięki wiadomości, którą zgodziłeś się przekazać, Harry. - Lepiej powiedz mi dokładnie, o co chodzi. - Jeżeli mój plan się powiedzie, nie tylko naprawisz szkodę wyrządzoną przez Davida, ale pomścisz to, co mu zrobiono. Zdajesz sobie z tego sprawę? - Obiecałem już, że to zrobię. - Dobrze, ale pamiętaj, że to niebezpieczna gra. Przedawkowanie insuliny, wypadek w metrze, wadliwy system ogrzewania. Ktokolwiek za tym stoi, jest cierpliwy i pomysłowy. Nie potrafię przewidzieć kolejnego kroku naszych wrogów. Od ponad miesiąca nic się nie wydarzyło. Czekają, aż się zdradzimy. - Ale to nie ty się zdradzisz, tylko ja. - Mylisz się. Musimy odwrócić ich uwagę, żebyś miał szansę powodzenia. Kiedy tylko wyruszysz, skontaktuję się z Lazenbym i powiem, że chcę się z nim spotkać, tutaj, w Kopenhadze. - Sądzisz, że się zgodzi? - Nie. Spodziewam się, że naśle na mnie swoich ludzi. Podczas gdy będą się uganiać za mną po tym mieście, które znam znacznie lepiej od nich, ty przekażesz wiadomość moim przyjaciołom. - Hammelgaard zachichotał. - Jeśli dopisze ci szczęście. Christiansborg został za nimi; doszli do jednego z mostów spinających zatokę. Hammelgaard wskazał ruchem głowy schody prowadzące na most i ruszył w ich stronę. - A jeżeli oni dopadną ciebie, zanim twoi przyjaciele dopadną ich? - spytał Harry. - Wtedy, god nat, Kobenhavn. To jest naprawdę jedyne wyjście, Harry. Strawiłem cały miesiąc na poszukiwaniu prostego rozwiązania. Nic takiego nie istnieje. - Szli teraz mostem; wiatr rozwiewał włosy Harry'ego i marszczył wodę wzdłuż nabrzeży. - To jest Knippelsbro, a po drugiej stronie Christianshavn. Tutaj się pożegnamy. Przyjdź tu jutro o pierwszej nad ranem i poczekaj u szczytu schodów. Wtedy powiem ci, w jaki sposób przerzucimy cię do Stanów. Jeżeli uznam, że nie powinienem przychodzić osobiście, przyślę przyjaciela, Olafa Jensena. Jest wysoki, chudy jak tyka, z rudą brodą. Trudno go nie zauważyć. Możesz mu ufać. Dotarli do połowy mostu, stanęli, Hammelgaard oparł się o barierkę i spojrzał na zatokę. Trwał w tej pozycji w milczeniu przez kilka sekund. - Jak brzmi wiadomość, Torben? - spytał w końcu Harry. - Przepraszam. Masz rację, nie powinieneś marnować czasu. Powtórz Donnie i pozostałym wszystko, co ci powiedziałem. Powiedz im też, że kiedy spotkałem się z Lazenbym, miałem na sobie podsłuch. Widzisz, chcieliśmy mieć dowody i uzyskaliśmy je. Tylko że Lazenby jest zawsze bardziej podejrzliwy, niż człowiek to sobie wyobraża. Nalegał, żeby przeszukano nas przed wyjściem. Oczywiście wiedziałem, że znajdą kasetę. Dlatego czekając na Fredericsa, szefa ochrony, odłączyłem magnetofon, wyjąłem go z kieszeni i wepchnąłem w szparę przy obiciu fotela. Ludzie w Stanach na pewno pamiętają te wielkie, miękkie fotele w gabinecie Lazenby'ego. Ten stał najbliżej okna. Magnetofon, nie większy od pudełka zapałek, wepchnąłem obok prawej poręczy. Miałem nadzieję wydobyć go później. Mikrofon znajdował się w piórze, które nie wzbudzało żadnych podejrzeń. Niestety, natychmiast gdy tylko Frederics nas przeszukał, kazano nam opuścić gabinet, więc musiałem zostawić magnetofon ukryty w fotelu. Nagranie powinno wystarczyć do wytoczenia procesu Lazenby'emu. Nawet jeżeli nie przegra sprawy w sądzie, będzie skończony. - To wszystko? - Tak. Nie wiem, w jaki sposób zdołają odzyskać tę kasetę, ale muszą coś zrobić. To jest... - ...nagranie, którego nigdy nie przesłuchałeś! Ukryte w fotelu! Lazenby pewnie je już dawno znalazł i zniszczył. Magnetofon mógł nie działać, na miłość boską! - Jest mało prawdopodobne, żeby znaleźli magnetofon - odparł spokojnie Hammelgaard. - Przed wejściem do gabinetu upewniłem się, że działa. Na kasecie powinna być nagrana cała rozmowa, jaka odbyła się między Davidem, Lazenbym i mną w gabinecie Lazenby'ego w Globescope, dwudziestego dziewiątego sierpnia po południu. Mówiliśmy o Sybilli, o Hydrze, o całej umowie. Zapewniam cię, że rozmawialiśmy szczerze, bardzo szczerze. To nagranie nie pozostawia żadnych wątpliwości. Lazenby będzie skończony. - Jeżeli magnetofon nadal tam jest i można go odzyskać. - Na jednej szali leży "jeżeli", a na drugiej "kiedy", Harry. Po jednej stronie masz: "Jeżeli uda ci się wywiązać z zadania", a po drugiej: "Kiedy nas wytropią". Wybór należy do ciebie. - Przecież już wybrałem. Zgodziłem się polecieć. - Nie mogę cię zmusić do wywiązania się z umowy. Możliwe, że odwrócenie się na pięcie i odejście jest nadal jakimś rozwiązaniem, przynajmniej dla ciebie. - Ale nie dla ciebie i pozostałych. Nie dla Davida. - Nie, dla nas nie. - W takim razie nie mam wyboru. - Przyjdziesz tu jutro w nocy? - Przyjdę. Hammelgaard przyglądał się przez chwilę Harry'emu, który nie był w stanie dostrzec wyrazu twarzy Duńczyka ukrytej w mroku. - Dziękuję ci, Harry - powiedział w końcu Hammelgaard. - To znaczy bardzo wiele, nie tylko dla mnie. - To właśnie mnie niepokoi. - Doskonale. Ludzie zaniepokojeni są dobrymi posłańcami. - W jaki sposób mam dostarczyć wiadomość? - Jutro ci wyjaśnię. Czeka mnie jeszcze sporo pracy. - Skoro tak twierdzisz... - Właśnie tak. I jeszcze jedno: notesy Davida. Przypuszczam, że zabrano je, na wypadek gdyby zawierały notatki dotyczące Sybilli, ale to bardzo mało prawdopodobne. W istocie David zapisywał w nich problemy dotyczące wyższych wymiarów, a to nie może interesować Globescope. Musimy założyć, że zabrano notesy na wszelki wypadek, ale to jednak zastanawiające. Po co zadawać sobie tyle trudu, żeby upozorować przypadkowe lub celowe przedawkowanie, a potem zepsuć wszystko bezsensowną kradzieżą? - Zniknięcie notesów nie wzbudziło szczególnych podejrzeń. - U nikogo oprócz mnie. Gerardowi ani Mandnowi nic nie zabrano, a przecież musieli mieć przy sobie papiery. Gerard nigdy nie rozstawał się z komputerem. Znaleziono go na peronie metra w stanie nienaruszonym po wypadku Gerarda. Dlaczego nie zabrano go na wszelki wypadek? - Może dlatego, że byli świadkowie? - Możliwe. Możliwe, że dlatego. - Iris sądziła, że David mógł zostawić notesy w Waszyngtonie, ale doktor Tilson... - ...potwierdziła, że miał je ze sobą. Właśnie dlatego... - Hammelgaard jeszcze bardziej ściszył głos. - Posłuchaj, Harry: to, co ci teraz powiem, nie ma związku z resztą sprawy. Niech to zostanie między nami, dobrze? Iris dała mi klucze do mieszkania Davida w Waszyngtonie, w razie gdybym chciał szukać notesów. Oczywiście, nie zrobiłem tego, bo wiązałoby się to ze zbyt wielkim ryzykiem. Zresztą doktor Tilson powiedziała mi, że ich tam nie znajdę. Ale w mieszkaniu mogą być inne zapiski Davida. Był bliski przełomowego momentu w swych badaniach. Wszystko, co uda się odzyskać, może mieć... ogromne znaczenie. Kiedy cała ta sprawa się skończy, chcę, żebyś poszedł do jego mieszkania, zabrał wszystkie dyskietki i dokumenty, jakie znajdziesz, i przekazał je doktor Tilson. Nie wiem, czy ktokolwiek poza nią zdoła docenić ich wartość. Tu są klucze. - Hammelgaard wcisnął trzy klucze na kółku w dłoń Harry'ego. - Nie zgub ich. - Dlaczego sam nie przeszukasz domu Davida, kiedy ta sprawa się skończy? - Ale Harry znał powód równie dobrze, jak Hammelgaard. - Po prostu zrób to, Harry, kiedy tylko będziesz bezpieczny. Ta kaseta zniszczy reputację Davida i Lazenby'ego. Nie pozwól, żeby wszystko, co David osiągnął, również uległo zniszczeniu. Był blisko, był tuż-tuż, stał na progu historii. - Może zdoła dokończyć tę pracę. - Nadzieja godna ojca, Harry. - Hammelgaard wyprostował się i rozejrzał wokół siebie. - Na mnie już czas. Powiedzieliśmy sobie wszystko. W tym samym miejscu za dwadzieścia cztery godziny. Przyjdziesz, prawda? - Tak. - Do tego czasu radzę ci bardzo uważać. - Naturalnie. - Dobranoc, Harry. - Hammelgaard mocno uścisnął dłoń Harry'ego. - Held og lykke. - A kiedy Harry zmarszczył brwi, dodał: - Życzę szczęścia nam obu. - Po tych słowach odwrócił się i szybkim krokiem przeszedł przez most, ani razu nie obejrzawszy się. Harry odprowadził go wzrokiem, potem zapalił papierosa i wypalił go do samego końca. Stał na moście nad ciemną, chlupiącą wodą, pozwalając, by nikotyna i samotność ukoiły zamęt jego myśli. Wreszcie poczuł, że on również jest gotów odejść, zmęczony i zdezorientowany, pewien jedynie tego, że tutaj wróci. XVIII Piątek w Kopenhadze nastał zimny i szary. Harry spacerował wietrznymi ulicami, próbując nie myśleć o ryzykownej misji, której się podjął. Okazało się to możliwe, ale tylko za cenę poddania się przykremu wspomnieniu. Lindos, sierpień 1988 roku. Plaża zatłoczona tak samo jak miasto. Upalne słońce tłukące w białe dachy niczym młot. Wszystkie bary wypełnione po brzegi, wszystkie sklepy z pamiątkami pełne ludzi. Hałas, skwar i nadmiar rozpychających się turystów. Taverna Silenou. Harry bardziej niż trochę pijany. Kostas doradził mu rozsądnie, żeby poszedł się przespać - nieobecny kelner jest lepszy od kelnera pijanego. Harry, obrażony, ruszył do wyjścia, usiłując poderwać po drodze pewną duńską dziewczynę. Nie pamiętał, o czym rozmawiali, podobnie jak nie pamiętał dokładnie kolejności zdarzeń. Wydawało mu się, że potknął się o nogę krzesła, ale równie dobrze mogła to być celowo wysunięta noga. Tak czy inaczej, wyciągnął rękę, żeby się podeprzeć, a w rezultacie rozdarł luźną bluzkę dziewczyny. Już wcześniej zauważył, że Dunka nie nosi stanika; teraz zobaczyli to wszyscy. Scenę, jaka nastąpiła - sypiące się guziki, rozkołysane piersi, piskliwy duński głos, wytrzeszczone oczy, wyciągnięte ręce - spowijała litościwa mgiełka. Dopiero nazajutrz Kostas powiedział Harry'emu, że dziewczyna poważnie myślała o złożeniu na niego doniesienia na policję, ale znajomi wyperswadowali jej ten pomysł. Właśnie, jej znajomi. Przy stoliku Dunki siedzieli dwaj mężczyźni. Tyle sobie Harry przypominał, ale jego pamięć nie była w stanie odtworzyć żadnych szczegółów ich wyglądu. Twarze mężczyzn skrywała migotliwa przesłona, podobna do tej, która w wywiadach telewizyjnych maskuje oblicza superszpiegów. Teraz Harry oczywiście wiedział, kim byli. Obu mężczyzn spotkał ponownie. Mimo to chciałby wytworzyć w umyśle ich obraz tamtego dnia, przynajmniej jednego z nich. Tego, którego potrafił sobie wyobrazić tylko jako nieruchomą postać w szpitalnym łóżku. Syna, którego widział i z którym przypuszczalnie rozmawiał, nie zdając sobie z tego sprawy. Ten syn obserwował, jak Harry, z czerwoną twarzą, bełkoczący, trzyma się figowca i mamrocze nieprzekonujące przeprosiny. Przyjrzał mu się badawczo, osądził go i odszedł swoją drogą. Trzy miesiące później na Harry'ego padło znacznie poważniejsze oskarżenie, jego zapewnieniom o niewinności i tym razem nie dano wiary, opuścił więc Rodos, by nigdy tam nie powrócić. Ale spirala życia ponownie upomniała się o Harry'ego. Tylko w sensie fizycznym nie wrócił na Rodos. W tym samym sensie nie odwiedził domu Venningów w Swindon od lata 1960 roku. Jednak pamięć była wędrowcem, który nie znał przeszkód i którego peregrynacji nie sposób było uniknąć. Dlatego myśli Harry'ego powracały do greckiej tawerny i do łóżka Iris Venning z zawstydzającą łatwością, podczas gdy kopenhaski dzień powoli odchodził w przeszłość. Ktoś powinien był uprzedzić Harry'ego, jak skomplikowane staje się życie, im wyżej piętrzy się góra wspomnień; jak jest skomplikowane i nieprzeniknione. Do popołudnia Harry wprowadził do organizmu dostateczną ilość julebryga, by zagwarantować sobie kilka godzin snu przed długą, nieprzewidywalną nocą. Wrócił do hotelu Kong Knud, z utęsknieniem oczekując na ucieczkę od wspomnień, którą zapewniała drzemka. Mieszkał w pokoju z dwoma łóżkami, co budziło w nim nieufność, ponieważ zgodnie z przesądem jego matki, spanie w pomieszczeniu, gdzie stoi drugie pościelone łóżko, przynosi nieszczęście. Przed pierwszą nocą w hotelu posunął się nawet do zdjęcia z niego pościeli, ale niechlujna pokojówka podniosła taki krzyk, że Harry postanowił zignorować zastrzeżenia matki. Nie pierwszy raz miał tego żałować. Wydawało mu się, że obudził się o zmierzchu, a kiedy odwrócił się do okna, na drugim posłaniu zobaczył ludzką postać, nieruchomą i wyprężoną niby trup pod całunem. Zdjęty przeraźliwym strachem, wstał, podszedł do łóżka i odrzucił prześcieradło, pod którym... Nie było nic. Harry wpatrywał się w poduszkę i prześcieradła; serce łomotało mu w piersiach, twarz zlewał pot. Potykając się, podszedł do okna, otworzył je i wychylił się, żeby zaczerpnąć świeżego, chłodnego powietrza. Po przeciwnej stronie ulicy migał do niego neon SEKS NON STOP. STRIPTIZ CAŁODOBOWO. W prawdziwym świecie zapadła noc. Ciemność ponownie powitała Harry'ego. Śmierć okazała się tylko snem. Publiczność złożona z kilkuset duńskich nastolatków oraz Harry'ego oglądała nocny seans "Urodzonych morderców" w kinie Palads. Harry odczuwał perwersyjną wdzięczność za tę eskalację bezsensownej przemocy, ponieważ pomogła mu się oderwać od niespokojnego oczekiwania na spotkanie na Knippelsbro o pierwszej nad ranem. Po filmie wyszedł na Stroget, zmusił się do wypicia kawy w barze, po czym skręcił nad zatokę. Brakowało kilku minut do pierwszej, kiedy dotarł do schodów prowadzących na most, ale lepiej przyjść wcześniej niż później. Kiedy podniósł wzrok na parapet, wydawało mu się, że widzi postać opartą o barierkę i spoglądającą w dół, na niego. Ciemność nie pozwalała stwierdzić, czy jest to Hammelgaard. Harry ostrożnie podniósł rękę, a postać natychmiast się cofnęła. Nagle zaniepokojony, Harry wbiegł na schody, przeskakując po dwa stopnie. Na moście musiał stanąć, żeby złapać oddech. Tajemnicza postać na pewno nie była wytworem jego wyobraźni, ale nikt się do niego nie zbliżał ani nie oddalał. Drżącą ręką sięgnął po papierosa. Przeklinając swoje nerwy, wetknął go do ust i zapalił zapałkę. W tym samym momencie nabrał pewności, że ktoś stoi za jego plecami. Odwrócił się błyskawicznie i zobaczył tylko zimne, mgliste powietrze. Zapałka zgasła, pudełko wypadło mu z ręki. Próbował je złapać, ale zawadził kciukiem o barierkę. Pudełko spadło z mostu, a po chwili rozległ się irytujący plusk. - Wielkie dzięki - mruknął. - Tylko tego potrzebowałem. - W odruchu irytacji wyszarpnął papierosa z ust i cisnął za zapałkami, ale w chwilę później pożałował tego. Hammelgaard z pewnością miał ogień. Ale gdzie się ten facet podziewał? Już na pewno była pierwsza. Jakby na zawołanie odległy zegar kościelny wybił równą godzinę. Harry wzdrygnął się i postanowił dojść do połowy mostu, w nadziei że zobaczy nadchodzącego z naprzeciwka Hammelgaarda. Nocna cisza potęgowała odgłos jego kroków. Widok pary wydobywającej się z ust sprawił, że Harry zatęsknił za papierosowym dymem. Kciuk zaczął mu drżeć. Wtedy ujrzał skuloną postać leżącą na chodniku od strony Christianshavn. Puścił się biegiem w tę stronę. Leżącym był mężczyzna, ubrany na czarno, z twarzą tuż przy barierce. Czapka zsunęła mu się z głowy, ukazując łysinę, ale postawiony kołnierz płaszcza zasłaniał twarz. Harry pochylił się, łudząc się nadzieją, że to ktoś obcy. Odciągnął kołnierz i ujrzał... Ujrzał Torbena Hammelgaarda. Duńczyk miał wytrzeszczone oczy i rozwarte usta, z których nie wydobywała się para. Harry nie zauważył krwi ani śladów walki, ale nieruchome oczy i bezwładne kończyny mówiły same za siebie. Zanim jeszcze Harry zbadał puls i odwrócił leżącego na plecy, żeby posłuchać pracy serca, wiedział, co odkryje. Torben Hammelgaard nie żył. XIX Lęk jest skrzydlatym rydwanem. Harry uciekał szybciej niż kiedykolwiek od tego martwego ciała na Knippelsbro. Biegł tak długo, aż piersi ścisnęła mu obręcz bólu i musiał się zatrzymać. Skręcił w jakąś wilgotną bramę w Christianshavn i kucnął pośród resztek hot dogów i pudełek po hamburgerach, oczekując, że w każdej chwili padnie na niego cień prześladowców. Z pewnością go ścigali. Zabili znowu, w ten sam charakterystyczny, dyskretny sposób. Zabili człowieka, do którego doprowadził ich Harry, a teraz przyszła kolej na niego. Mogli się pojawić z każdej strony, w każdej chwili. Mimo to nie pojawili się. Harry stopniowo odzyskiwał równowagę ducha, nabierając nadziei, że jakimś cudem zdołał im umknąć. Wstał i wyjrzał z bramy. Nikt się nigdzie nie czaił. Ruszył w dalszą drogę, tym razem nie biegiem, lecz szybkim krokiem, oglądając się przez ramię, kryjąc się w cieniu, pozwalając, by droga sama go prowadziła. Marzył o papierosie i drinku, chociaż nie wiedział, czego pragnie bardziej. Nie miało to jednak znaczenia, ponieważ szansę na zdobycie jednego czy drugiego były nikłe. Co robić? Dokąd iść? Jak się uporać z tym, co się stało? Potrzeba stanowczego działania walczyła w umyśle Harry'ego z niemożnością podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Hammelgaard nie żył. Harry powinien przekazać od niego wiadomość tamtym, ale nie miał pojęcia, jak to zrobić. Poza tym jego życiu zagrażało niebezpieczeństwo. Ale czy na pewno? Może nieznani prześladowcy śledzili Hammelgaarda już od pewnego czasu i tylko przez przypadek postanowili go zaatakować, kiedy szedł na spotkanie z Harrym. Jeżeli tak... Nie mógł jednak ryzykować. Wszelkie gdybanie też nie miało sensu. Powinien niezwłocznie opuścić Kopenhagę. Ale dokąd miał się udać i w jaki sposób? Lotnisko i dworzec kolejowy mogły być pod obserwacją, a paszport Harry'ego nadal znajdował się w Kong Knud. Hotel też mogli obserwować. Mimo to ucieczka stanowiła jedyne rozsądne rozwiązanie. Ciało Hammelgaarda zostanie znalezione rano, a jeżeli zamordowany miał przy sobie dowód tożsamości, policja wkrótce dotrze do jego siostry, która z kolei powie im o Harrym. Zaczną go poszukiwać pod zarzutem popełnienia morderstwa, a on nie ma żadnego alibi. To rozumowanie ułatwiło mu podjęcie przynajmniej jednej decyzji. Nie mógł iść na policję. Do kogo miał się jednak zwrócić? Bez pomocy był skończony. Równie dobrze mógłby się oddać w ręce policji, z nadzieją, że tam mu uwierzą. Pod taką opieką przynajmniej byłby bezpieczny. Ale co z przyjaciółmi Hammelgaarda w Ameryce? Co z wiadomością, którą przyrzekł im przekazać? Margrethe Hammelgaard. Naturalnie. To ona była odpowiedzią. Mogła pomóc Harry'emu w skontaktowaniu się z Donną Trangam i pozostałymi. Ona jedna mogła uwierzyć Harry'emu. Ale jak miał ją znaleźć? Kwiaciarnia przy Stroget za bardzo rzucała się w oczy, by mógł tam na nią czekać; do otwarcia pozostało ponad siedem godzin. Zresztą wcale nie miał pewności, czy ją tam zastanie. Znacznie rozsądniejszym wyjściem było udanie się do domu siostry Torbena, gdziekolwiek się znajdował. Wszedł do budki telefonicznej i zadzwonił do informacji. Telefonistka mówiła po angielsku i okazała się bardzo uczynna, ale nie znalazła żadnej Margrethe Hammelgaard. Może mieszkała poza miastem? Może przy numerze telefonu figurowało nazwisko jej męża, jeśli była mężatką? Harry nic nie wiedział o mężu, ale był przecież brat. Niewykluczone, że Torben miał przy sobie notes z adresem siostry. Niepewnie, z oporami, Harry zdecydował się wrócić na most. Był przekonany, że to, co robi, ma sens, ale czuł też, że wystawia na próbę swoje nadszarpnięte nerwy. Na domiar złego całkowicie stracił orientację. Droga, którą szedł, sądząc, że prowadzi do Knippelsbro, w istocie zawiodła go w okolice jakiegoś osiedla mieszkalnego nad zatoką. Zszedł na nabrzeże, spojrzał w lewo i zobaczył most, oddalony o nie więcej niż czterysta metrów. Dostrzegł tam niebieskie i czerwone światła oraz białą taśmę; rozległo się wycie syren i szum radia. Na moście po stronie Christianshavn w świetle reflektorów krzątały się umundurowane postacie. Znaleziono już Torbena Hammelgaarda wraz ze wszystkim, co miał przy sobie. XX Nocny klub Pussy Cat w Helgolandsgade w sobotę o czwartej trzydzieści rano był zadymioną spelunką, wypełnioną muzyką elektroniczną i ospałą lubieżnością. Na małej oświetlonej scenie trójka znudzonych dziewcząt w sznurkowych namiastkach majteczek mechanicznie wykonywała pseudolesbijski numer. Przy sąsiednim stoliku przemęczony biznesmen zasnął na krześle, a jego hostessa z obnażonym biustem piła szampana we wdzięcznym milczeniu. Harry przypuszczał, że w prywatnych pokojach noc zapewnia bardziej wyrafinowane emocje, ale tutaj jedynym powodem do żywszej reakcji był rachunek, który mu właśnie wręczono. Może powinien zadzwonić do "Księgi rekordów" Guinnessa i zapytać, czy taka opłata za cztery piwa, dwie kawy i pudełko zapałek gwarantuje wpis do następnej edycji? Czy też on, Harry, ma po prostu grzecznie zapłacić, uznając, że dla człowieka w jego sytuacji to była właściwie okazja? Gdzie jeszcze udzielono by mu schronienia o takiej godzinie bez zadawania żadnych pytań? Gdzie w Kopenhadze mógł liczyć na schronienie? Ponuro położył sto koron na tacce i przywołał kelnerkę w fartuszku z frędzelkami. Podeszła, wzięła pieniądze, uśmiechnęła się sztywno, po czym odeszła, z nawyku kręcąc obnażonymi pośladkami. Odprowadzając ją wzrokiem, Harry stwierdził, że nic nie stępia seksualnego pożądania skuteczniej niż lęk. Już dawno temu ktoś powinien zacząć go sprzedawać jako środek antykoncepcyjny. Ale nawet lęk ma swoje granice, a zmęczenie nieomylnie je odnajduje. Zbyt skonany, by myśleć, Harry wstał i ruszył do drzwi. Kong Knud znajdował się tuż za rogiem. Policja nie mogła go tam jeszcze wytropić, a jeżeli ktokolwiek inny obserwował hotel, było już tak późno, że z pewnością udał się na spoczynek. Biorąc pod uwagę powyższe argumenty, Harry uznał, że nadszedł czas, by zabrać z hotelu bagaż - a zwłaszcza cenny paszport - i zniknąć. Wyszedł po schodach z piwnicy; stopy bolały go po okrężnej trasie z Christianshavn, którą wybrał, żeby ominąć Knippelsbro. Ulica była cicha, pusta i zimna, a z klubu Pussy Cat za jego plecami dobiegał gwar niskich głosów. Harry zapalił duńskiego papierosa i ruszył przed siebie. Helgolandsgade prowadziła prosto do Istedgade. Za pięć minut znajdzie się w Kong Knud, a za następne pięć zmyje się na dobre. Stanął na skrzyżowaniu i spojrzał w stronę hotelu. Nic nie wzbudziło jego podejrzeń. Nie zauważył żadnych poruszających się postaci, barczystych sylwetek w samochodach zaparkowanych przy krawężniku, złowrogich profilów w ocienionych bramach. Miarowym krokiem ruszył Istedgade, zerkając po drodze na chodnik po drugiej stronie ulicy. Dochodząc do znajomego, nie oświetlonego frontonu hotelu Kong Knud, wyjął z kieszeni klucz, odrzucił papierosa i skoczył do wejścia, ale popsuł efekt, próbując odwrotnie wsunąć klucz do zamka. Po chwili otworzył drzwi, które zamknęły się za nim. Hol spowijała ciemność, rozpraszana tylko przez słabą nocną lampkę w recepcji. Kierując się jej światłem, Harry podszedł do szafki z kluczami, zdjął swój i wszedł na schody. Zaskrzypiały pod jego stopami, ale poza tym nic nie zakłócało kojącej ciszy. Pokój zastał w takim samym stanie, w jakim go zostawił; jego skromny dobytek leżał rozrzucony wśród skąpych mebli. Harry spakował się zaledwie w kilka minut i dopiero wtedy uznał, że może zdecydować, co dalej począć. Dochodziła piąta, więc chyba wkrótce miały zacząć kursować pociągi. Musiał opuścić Kopenhagę - i Danię - zanim policja wytropi go w Kong Knud. A więc pójdzie na dworzec i kupi bilet na najbliższy pociąg. Poklepał się po kieszeni na piersi, upewnił się, że paszport jest bezpieczny, wziął torbę podróżną i wyszedł z pokoju. W holu zostawił klucze w takim miejscu, gdzie nie sposób ich było przeoczyć, pomyślał ponuro o pozostałych dniach tygodnia, za które musiał zapłacić z góry, wreszcie otworzył drzwi od ulicy i wyszedł na to, co zostało z nocy. Po przejściu około dwudziestu metrów zaczął rozważać możliwość zapalenia papierosa, kiedy w pobliżu usłyszał odgłos gasnącego silnika. Tuż przed Harrym otworzyły się nagle drzwiczki samochodu, zagradzając mu drogę. Zanim zdążył zareagować, wyczuł obok siebie czyjąś obecność i usłyszał szept: - Na co czekasz? Wsiadaj do samochodu. XXI Widok brodacza nigdy nie sprawił Harry'emu większej przyjemności, nawet w czasach, kiedy palił papierosy marki Senior Service. Olaf Jensen był bezpiecznie wysoki, miał szary płaszcz i kapelusz, a ruda broda znajdowała się mniej więcej na wysokości czubka głowy Harry'ego. - No, dalej - ponaglił, rozglądając się na boki. - Ruszaj się. - Przepraszam. Ja po prostu... - Musimy jechać. Natychmiast! - Oczywiście. Przepraszam. - Harry wgramolił się do samochodu i spojrzał na odbicie twarzy kierowcy w lusterku. Nie wyrażała ona sympatii ani wrogości, jedynie ulgę, że Harry wreszcie wsiadł. Jensen zatrzasnął za nim drzwiczki, zajął miejsce obok kierowcy, mruknął coś do niego po duńsku i ruszyli. - Ty jesteś... hm... Olaf Jensen, prawda? - upewnił się nerwowo Harry. - Nie - odparł Jensen, odwracając się do niego. - Jestem Soren Kierkegaard. Co się z tobą dzieje? Torben przedstawił ci plan, tak? - Nie... niezupełnie. - Na pewno ci przedstawił. Wyszedłeś o piątej, zgodnie z umową. - Tak, ale... - Harry zrozumiał, że jeszcze nie wiedzą. Pojął też, że musi im powiedzieć. Ale czy mu uwierzą? Ktoś zamordował Torbena Hammelgaarda, a jego przyjaciele mogą przecież uznać, że tym kimś jest Harry. - Powinniście wiedzieć, że ja... hm... przyszedłem na spotkanie zgodnie z umową, ale... - Ale co? - Znalazłem Torbena na moście Knippelsbro. Martwego... - Hvad? - Torben nie żyje. Zabili go. - W jaki sposób? - Jensen był poruszony, ale niespecjalnie zdziwiony. Jego głos wyrażał raczej irytację niż niedowierzanie. - Nie wiem. Nie znalazłem na jego ciele żadnych śladów walki. - To niemożliwe. Torben nie sprzedałby tanio swojej skóry. - Mówię ci tylko to, co widziałem. Jensen oparł podbródek na ramieniu. Jechali szybko pustymi willowymi ulicami, a światło latarni przesuwało się po zasępionej twarzy brodacza. Harry'emu wydawało się, że w oczach Jensena błysnęły łzy. - Kiedy odchodziłem, na moście była policja. Myślisz, że zdołają go zidentyfikować? To znaczy... czy ty albo ktoś inny... powinien się z nimi skontaktować? - Maske, maske. Ale musimy zachować najwyższą ostrożność. Widziałeś policję na moście? - Tak. - Czy oni cię widzieli? - Nie. - Jesteś pewien? - Nikt mnie nie zauważył. - Chyba że był to ktoś, kogo ty nie widziałeś. - Cóż, ja... - Tak jak Torben. Dobrze się ukrywał, szybko uciekał, a mimo to dopadli go i zabili. Bez walki. Kim są ci ludzie? - Nie wiem. Torben uważał... - Nej. - Jensen gestem przerwał Harry'emu. - Torben miał rację. Wiedza zabija. Powiedział, żebym się nie mieszał. Prosił, żebym ci pomógł, ale się nie mieszał. Dotrzymam obietnicy i na tym koniec. - Pokręcił głową. - O niczym więcej nie chcę wiedzieć. - Muszę skontaktować się z jego przyjaciółmi w Ameryce. - Ja, ja, Amerika - westchnął Jensen. - Szczęściarz z ciebie. Torben i ja wychowaliśmy się razem. Potem nasze drogi się rozeszły, ale przyjaciel pozostaje przyjacielem. Chcesz zrozumieć wszechświat, jak Torben? Beklager. Ja ci w tym nie pomogę. Chcesz wyjechać z kraju bez szumu, pod zmienionym nazwiskiem? A, to zupełnie inna historia. Zazwyczaj biorę za to duże pieniądze, ale tym razem załatwię wszystko za darmo. Jesteś samotnym królikiem pośród stada lisów, ale myślę, że cię wywieziemy. - Jak? - Teraz pojedziemy do mnie, gdzie czeka na nas pewien człowiek. Robi zdjęcia, a czasami wkleja je do paszportów. Wkrótce zmienisz nazwisko na takie, które ci się spodoba. Potem poczęstuję cię śniadaniem i wyprawię w drogę. - W drogę dokąd? - Do Szwecji. Pierwsza zasada podróży: nigdy nie wyruszaj do miejsca, do którego chcesz dotrzeć. Do domu Jensena dotarli mniej więcej dwadzieścia minut później. Harry odniósł wrażenie, że znajdują się w zamożnej dzielnicy podmiejskiej, ale wciąż panował mrok, a ruch był niewielki. Nie miał pojęcia, jak daleko od centrum się znajdują. Wjechali prosto do przestronnego garażu, zaparkowali między porsche a samochodem terenowym, po czym weszli do domu przez wewnętrzne drzwi. Harry dostrzegł wielką kuchnię wyłożoną sosnową boazerią i szeroki hol, następnie wprowadzono go do słabo oświetlonej piwnicy. Drobny, łysy, wąsaty człowieczek o sposobie bycia niższego urzędnika państwowego przepisał dane z paszportu Harry'ego i starannie zanotował jego nom de voyage: Norman John Page. Ustawił Harry'ego przed ekranem, zrobił kilka zdjęć, po czym kazał mu poczekać na górze. Kierowca pił kawę i żuł rogalik w przedsionku kuchni. Ruchem głowy wskazał Harry'emu Jensena, który stał przy kuchennym oknie, jedną ręką trzymał słuchawkę przy uchu, a w drugiej miał filiżankę z kawą. Duńczyk kończył rozmowę, a Harry przyglądał się swojemu odbiciu w szybie. Nawet w kategoriach zdjęć paszportowych podobizna Normana Page'a będzie ponurym widokiem dla urzędników imigracyjnych. - Gotowe? - spytał Jensen, odkładając telefon. - Świetnie. Masz ochotę na śniadanie? - Tak naprawdę zależy mi na informacjach. - Faktycznie, już chyba nadszedł czas. - Jensen zapalił jednego papierosa dla siebie, drugiego dla Harry'ego, przespacerował się po kuchni tam i z powrotem, podrapał się w brodę, wreszcie oświadczył: - Zawieziemy cię do Helsingoru. To około trzydziestu pięciu kilometrów na północ stąd. Stamtąd możesz popłynąć promem do Szwecji. - Zerknął na zegarek. - Jeden odpływa tuż po ósmej. Po przeprawieniu się na drugą stronę pojedziesz pociągiem do Sztokholmu. Znajdziesz się tam około czwartej, więc bez trudu zdążysz na nocny prom do Helsinek, który wypływa o szóstej. - Do Helsinek? - To stolica Finlandii. - Wiem, do cholery! Chodzi mi o to... - Torben chciał, żebyś zniknął z Kopenhagi. Powiedział, że musisz być w ruchu przez kilka dni, dopóki jego przyjaciele się nie przygotują. Dlatego wyprawiam cię w trasę, której nikt się nie domyśli. A teraz posłuchaj: prom dopłynie do Helsinek jutro o dziewiątej rano. Natychmiast idź na lotnisko. O jedenastej trzydzieści masz samolot do Nowego Jorku, planowy przylot na lotnisko Kennedy'ego o pierwszej trzydzieści. Po dotarciu na miejsce zadzwoń pod ten numer. - Jensen wręczył Harry'emu pudełko zapałek z siedmiocyfrowym numerem telefonu wypisanym czerwonym atramentem. - Osoba, która odbierze, powie ci, co masz robić dalej. - Jak się nazywa ta osoba? - Nie wiem, a ty nie potrzebujesz tego wiedzieć. Po prostu zadzwoń, kiedy dolecisz. Będą czekali na twój telefon. - Tak, ale... - I jeszcze to. - Jensen wręczył Harry'emu pękatą kopertę. - Dwadzieścia tysięcy koron, głównie w banknotach stukoronowych. Na prom, pociąg i samolot, plus nieprzewidziane wydatki. Nie wydawaj za dużo na piwo i papierosy. Od tej pory nie wolno ci korzystać z czeków i kart kredytowych, ponieważ zbyt łatwo można je zidentyfikować. Płacisz tylko gotówką. W innych okolicznościach uwaga Jensena wywołałaby u Harry'ego rozbawienie. Jego przygoda z bezgotówkowym systemem płatności zakończyła się przed trzema laty, kiedy to został zmuszony do rozstania się z kartą kredytową, która została poćwiartowana nożyczkami pani Tandy. Właśnie miał podziękować Duńczykowi za pieniądze, chociaż nie wiedział, ile są warte w funtach, kiedy człowieczek z piwnicy wsunął głowę do kuchni i chrząknął. - Pański paszport, panie Page. Harry wziął cienką książeczkę w okładce koloru burgunda, spojrzał na zdjęcie i dane. Szklany wzrok Normana Johna Page'a nie dodawał otuchy. - Wygląda nieźle - powiedział. - Dziękuję. - Powinien pan się podpisać. - Oczywiście. Ja, hm... - Długopis? - Dziękuję. - Harry położył paszport na kuchennym blacie i wpisał swoje nowe nazwisko najstaranniej, jak tylko potrafił. - Mange tak, Herre Boel - rzekł Jensen tonem uprzejmej odprawy. Pan Boel zrozumiał aluzję. - Jestem bardzo wdzięczny za te pieniądze - zaczął Harry. - Bóg jeden wie, w jaki sposób je zwrócę, ale... - Daję je Torbenowi, nie tobie. Nie chcę twojej wdzięczności. Gdybyś próbował oddać mi te pieniądze, byłoby to niewygodne dla nas obu. Nasze kontakty kończą się w Helsingorze. - Zgoda, ale i tak... - Kiedy byłeś na dole, zadzwoniłem do mojego informatora w policji, który powiedział mi, że minionej nocy na moście Knippelsbro znaleziono ciało mężczyzny. Zidentyfikowano go jako Torbena Hammelgaarda, byłego profesora fizyki teoretycznej w Instytucie Nielsa Bohra. - Szybko się uwinęli, co? - Znali nazwisko, zanim jeszcze dotarli na miejsce. Anonimowy telefon. Czy to ty zadzwoniłeś? - Oczywiście że nie. - W takim razie zabójcy Torbena utrudniają nam życie. Masz szczęście, że dotarliśmy do ciebie przed policją. Zawsze masz takie szczęście? - Nie zauważyłem. - Dlaczego nie zapytasz mnie, jak zginął Torben? - Policja to wie? - Nie. Sekcję zrobią później, ale czemu mnie nie zapytałeś? Przecież to pytanie samo się narzuca. - Przypuszczam, że domyśliłem się odpowiedzi - odparł Harry, wzruszając ramionami. - Poprzednie zgony wyglądały na samobójstwa albo wypadki... w każdym razie nie na to, czym faktycznie były. Jest w tym wszystkim coś, czego nie rozumiem. Torben sądził, że rozumie, ale się mylił. Był pewien, że nikt nie może śledzić ani mnie, ani jego. A przecież ktoś musiał. - Nikt nie obserwował hotelu. Chcieliśmy się upewnić, więc posłaliśmy za nami drugi samochód. Gwarantuję ci, że nikt nas nie śledził. Ikke noget. - Jensen uśmiechnął się lekko. - Mój zawód polega na przewożeniu cennych towarów. Wiem, o czym mówię. - Czy przechowywałeś Torbena? - Owszem, załatwiłem mu mieszkanie. Jeśli jednak pytasz o ochronę, Torben nigdy o nią nie prosił. - Jensen dolał sobie kawy, nalał też Harry'emu, a potem uzupełnił obie filiżanki brandy. - Uważasz, że na nic by się to nie zdało, prawda? Myślisz, że są od nas sprytniejsi, zawsze wyprzedzają nas o krok. - Dotychczas tak właśnie było. - Nikt nie domyśli się Szwecji. Nikt nie będzie cię śledził w drodze na prom. Dobrze wykonuję swoją pracę, a dla przyjaciela nawet bardzo dobrze. - Pewnie masz rację - powiedział Harry bez przekonania i łyknął wzmocnionej kawy. - Naprawdę mi przykro z powodu Torbena. - Ja, ja. - Jensen poprosił Harry'ego o milczenie nieznacznym ruchem dłoni. - Dokończ kawę i ruszamy. Druga zasada podróży: zawsze wyruszaj o zmroku. Dzięki temu nikt nie zauważy twojego zniknięcia. - Spojrzał na ciemne okno. - Jeżeli dopisze ci szczęście. - Właśnie. - Harry wypił kolejny łyk kawy. Brandy podniosła go na duchu. - Z tym nie powinno być problemów. Powiedziałeś, że jestem szczęściarzem. - Ja - odparł Jensen w zamyśleniu. - Ale szczęście jest jak benzyna. Kiedy ci się kończy, do najbliższej stacji jest zawsze kawał drogi. XXII "Będą czekali na twój telefon" - powiedział Jensen. W takim razie musieli być chyba głusi, skoro tak długo ignorowali sygnał. Harry stał przy jednym z rzędów automatów telefonicznych w hali przylotów lotniska Kennedy'ego, z rosnącym niepokojem słuchał elektronicznego buczenia w słuchawce i usilnie próbował nie myśleć, co zrobi, jeżeli nikt się nie zgłosi. Nie wiedział, do kogo dzwoni; właściwie nie wiedział nawet, po co dzwoni. Skołowany po trzydziestu kilku godzinach podróży pociągami, promami i samolotami, w której zmieniał strefy czasowe, pieniądze, praktycznie wszystko z wyjątkiem ubrania, nie ogolony, skacowany, pragnął jedynie, żeby ktoś podniósł słuchawkę. Oczywiście był spóźniony. Samolot przez pół godziny kołował nad lotniskiem w oczekiwaniu na miejsce do lądowania. Przez kolejne pół godziny Harry odbierał bagaż, potem rozpakowywał go na życzenie celnika, który najwyraźniej uważał, że Norman Page ma twarz przemytnika. Następne czterdzieści minut stał w kolejce do urzędnika imigracyjnego, ściskając w dłoni poplamiony kawą formularz wizowy. Powitanie, jakie zgotował Harry'emu Nowy Świat, nie przyćmiło tego, które zgotowano Oskarowi Wilde'owi. Harry'ego gnębiło jednak coś gorszego niż przeciwności losu: niepewność - a wiedział, że w tej niepewności będzie musiał teraz żyć, nie wiadomo jak długo. Czy mieli go na oku? Czy śledzili go, mimo środków ostrożności, które podjął Jensen? Logika i obserwacja świadczyły o czymś przeciwnym, ale jakieś instynktowne, prymitywne przeczucie jeżyło mu włosy na karku. - Tak? Głos przerwał myśli Harry'ego z tak burkliwą gwałtownością, że na chwilę oniemiał i nie mógł sobie przypomnieć, jak zamierzał się przedstawić. - Kto mówi, do cholery? - Ja... hm... Mówi Harry Page. Chryste, przepraszam, chciałem powiedzieć: Barnett. - Teraz jesteś pewien? - Tak. Nazywam się Harry Barnett. Po prostu... nieważne. - To może być ważne dla mnie. - Chyba czekałeś na mój telefon? - Zgadza się, prawie całe popołudnie. Dlaczego zadzwoniłeś właśnie wtedy, kiedy poszedłem do kibla? - Przepraszam. Coś mnie zatrzymało. - W takim razie ja nie będę cię dłużej zatrzymywał, ale najpierw muszę ci zadać jedno pytanie. Torben twierdził, że tylko ty potrafisz na nie odpowiedzieć. Kiedy po raz pierwszy spotkałeś Torbena kilka lat temu, kto z nim był? - David Venning - westchnął Harry. - Z dziewczyną imieniem Hanne. - Zgadza, się co do joty. Najwyraźniej jesteś Barnett, nawet jeżeli sam nie masz co do tego pewności. - Owszem, a ty kim jesteś? - Ostrożnym facetem, Harry. Słuchaj uważnie. Skąd teraz dzwonisz? - Z lotniska. - Dobra. Spotkamy się za godzinę w siedzibie Narodów Zjednoczonych. Wiesz, gdzie to jest? - Nie bardzo. Ja... - Masz godzinę, żeby tam trafić. Zobaczymy się o czwartej. Nie spóźnij się, bo nie zamierzam czekać. Stój przed flagami. Przyleciałeś z Danii, tak? W takim razie czekaj przed flagą duńską. - Zaraz, ja nie... - W słuchawce rozległ się ciągły sygnał. Harry nigdy wcześniej nie był w Nowym Jorku, nie mówiąc o siedzibie ONZ. Duńskiej flagi nie poznałby nawet wtedy; gdyby była owinięta wokół wikinga. Pomyślał jednak, że godzina wystarczy na uporanie się z obiema przeszkodami. Może zdąży nawet... Harry patrzył na słuchawkę, którą ściskał w dłoni i, jak robił to często od wyjazdu z Kopenhagi, zastanawiał się, czy powinien zadzwonić do Iris. Chciałby się upewnić, że stan Davida nie uległ pogorszeniu, a może nawet się polepszył. Wiedział, że wcześniej czy później Iris dowie się o śmierci Hammelgaarda i dojdzie do wniosku, że Harry'emu nie udało się z nim skontaktować. Nie mógł się domyślić, jaki wniosek wyciągnie Iris z faktu, że nie skontaktował się z nią. Co się tyczy ewentualności, że duńska policja podejrzewa go o zamordowanie Hammelgaarda i zwróci się do Scotland Yardu z prośbą o pomoc w odszukaniu go, umysł Harry'ego wirował bezradnie pośród galimatiasu możliwych konsekwencji. Czy oprócz Iris powinien też zawiadomić panią Tandy? Odpowiedź była oczywiście przecząca. "Nie kontaktuj się z przyjaciółmi, ani krewnymi - poradził mu Jensen. - Nie zdradzaj się. Dopóki będziesz uciekał, zachowując milczenie, pozostaniesz bezpieczny". Dobra rada, ale trudna do zastosowania. Mimo to Harry postanowił z niej skorzystać. Odwiesił słuchawkę, chwycił torbę i ruszył przez halę lotniska, szukając wzrokiem strzałki wskazującej, jak dojść do postoju taksówek. XXIII Bezchmurne niebo zaczynało tracić kolor, a nieruchome powietrze resztki ciepła, kiedy Harry szedł wzdłuż szeregu flag zwisających na masztach przed siedzibą Organizacji Narodów Zjednoczonych. Na stopniach esplanady przed budynkiem Zgromadzenia Ogólnego grupka turystów pozowała do zdjęcia przed rzeźbą armaty z zawiązaną lufą, a inni gapili się na olbrzymi znak firmowy Pepsi-Coli na drugim brzegu East River. Umysłu Harry'ego nie zaprzątała jednak ani sztuka, ani handel. Mężczyzna przy wejściu powiedział mu, od której strony zaczyna się alfabetyczny porządek flag, ale nie miał pojęcia, która należy do Danii. Czas naglił, ponieważ okazało się, że taksówkarz zna rozkład ulic Nowego Jorku niewiele lepiej niż język angielski. Po wyjeździe z lotniska błądzili po kilku nędznie wyglądających autostradach, zanim przejechali most na East River i dali się wchłonąć przez strumień pojazdów posuwających się na północ pomiędzy drapaczami chmur i zaśmieconymi chodnikami. Wyobrażenia Harry'ego na temat Nowego Jorku, podsycane przez pięćdziesiąt lat hollywoodzkiej indoktrynacji, zlały się z jazgoczącą rzeczywistością Manhattanu w to zimowe popołudnie. Turyści obwieszeni aparatami fotograficznymi spacerowali między sprzedawcami hot dogów a pucybutami, para buchała z otworów kanałowych niczym oddech smoka, a słońce migotało na szczytach ze stali i szkła. W końcu, chociaż Harry sądził, że koniec nigdy nie nadejdzie, dotarli na miejsce. Harry nie miał czasu, żeby się rozejrzeć, a potrzebował wskazówki. Pojawiła się w postaci kanadyjskiego klonowego liścia, który Harry bez trudu rozpoznał. Pomyślał, że teraz wystarczy po prostu odliczyć flagi od litery C do D, gdyby tylko pamiętał, ile krajów zaczyna się na C. Na pewno Chile, Chiny, Kolumbia, skąd pochodziła ulubiona kawa pani Tandy, Kuba, gdzie - według Barry'ego Chipchase'a - najlepsze na świecie cygara zwijano na najlepszych na świecie udach. Ale zaraz, czy Kuba należy do ONZ? Jeżeli nie... - To jest Wybrzeże Kości Słoniowej. - Co? - Harry odwrócił się gwałtownie i ujrzał dużą, żującą gumę twarz, która przyglądała mu się przez opuszczone okno starego pordzewiałego cadillaca. - Ty jesteś Harry Barnett? - Tak. - Wsiadaj. - Facet pchnął drzwiczki i przesiadł się za kierownicę, nie pozostawiając Harry'emu nic innego jak wypełnienie polecenia. - Rzuć to na tylne siedzenie - dodał, wskazując ruchem głowy na torbę Harry'ego. Ruszył z piskiem opon, tak gwałtownie, że Harry o mały włos nie złamał ręki, rzucając torbę do tyłu. - Woodrow Hackensack - oznajmił kierowca, odrywając wielką jak bochen łapę od kierownicy w geście powitania. - Przepraszam za ten numer z flagami, ale to moja specjalność. Duńska flaga to biały krzyż na czerwonym tle. Trudno sobie wyobrazić flagę bardziej odmienną od flagi Wybrzeża Kości Słoniowej. - Musiałem minąć Danię - powiedział Harry; obejrzał się przez ramię, ale flagi zostały już w tyle. - Nie. Nadal byłeś przy literze C. Wybrzeże Kości Słoniowej jest krajem francuskojęzycznym. Po francusku nazywa się Côte d'Ivoire. Kapujesz? - Tak, owszem - przytaknął Harry. Hackensack był grubawym flejtuchem w niedopasowanym sportowym ubraniu i czapce baseballowej, która wyglądała na krótko ostrzyżonych włosach jak siodło na słoniu. Wygląd Hackensacka sprawiał, że jego dowcipkowanie było trudne do zniesienia. - Czy całe to przedstawienie naprawdę było niezbędne? - zapytał Harry. - Nigdy nie grałem w teatrze dramatycznym. Występowałem w kabaretach. - Poważnie? Pewnie jako komik. - Nie. Prestidigitatorstwo, iluzjonizm, eskapologia, cały ten kram. Do tego popisy pamięciowe, rozpoznawanie obcych flag na odległość. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Lubię trzymać rękę na pulsie. - Jesteś magikiem? - Byłem. Od kilku lat jestem na emeryturze. Tempo było dla mnie za szybkie. - Tempo życia na ulicach Nowego Jorku było chyba nieco wolniejsze. Śmigali bowiem z pasa na pas przy akompaniamencie protestujących klaksonów, ale jeżeli nawet Hackensack je słyszał, to nie dawał tego po sobie poznać. - Torben mówił, że jesteś starym Davida. - Zgadza się. - Harry wiedział, że powinien natychmiast powiedzieć Hackensackowi o śmierci Hammelgaarda, ale patrząc na zbielałe kostki grubasa zaciśnięte na kierownicy, uznał, że lepiej z tym poczekać. - W jaki sposób poznałeś Davida? - Przez przypadek, który dla mnie okazał się szczęśliwy. Parę lat temu David wyciągnął mnie z nory, w której się zagrzebałem. On i Donna okazali mi dużo dobroci, więc teraz próbuję im pomóc, najlepiej jak potrafię. Dlatego jestem twoim szoferem. - Dokąd mnie wieziesz? - Na północ stanu. - Ale dokładnie? - Do Albany. To około stu czterdziestu mil stąd. Wieczorem wsadzę cię tam w pociąg do Chicago, zgodnie z poleceniem Donny. Mógłbyś wsiąść do pociągu już w Nowym Jorku, ale odbędziemy nocną przejażdżkę bocznymi drogami, żeby zgubić twój ewentualny ogon. - Nikt mnie nie śledzi. Hackensack wpatrywał się przez chwilę w lusterko wsteczne. - Myślę, że masz rację, ale Donna nie ryzykuje. - Ona jest w Chicago? - Przyjedzie jutro. - Czy właśnie tam się ukrywają? - Możliwe, ale ja nic o tym nie wiem. Jestem tylko skrzynką kontaktową. Przekazuję wiadomości, podobnie jak ty. Tak się składa, że nie chcę wiedzieć, jaka jest twoja. Zachowaj ją dla siebie. Musi to być jednak coś cholernie ważnego, skoro podejmuje się takie ryzyko. - Dlaczego uważasz, że podejmujemy ryzyko? - Kiedy rozmawiałem z Torbenem przez telefon, był bardzo zdenerwowany, więc sądzę, że ryzyko musi być nieliche. - Muszę ci coś wyjaśnić - powiedział Harry, kiedy dali nura w ciemną paszczę tunelu. Minęło kilka mrocznych sekund, zanim dodał: - Torben nie żyje. - Ponownie zapadła cisza, przerywana podwójnym stukotem opon o łączenia szosy. - Został zamordowany przedwczoraj w nocy. - Jezu - mruknął Hackensack i oderwał dłoń od kierownicy, żeby się przeżegnać. - Nigdy nie sądziłem, że go dopadną. - Dobrze go znałeś? - Nie, ale... Jak to się stało? - Naprawdę nie jestem pewien. - To znaczy, że tak samo jak przedtem. - Ile wiesz o całej tej sprawie? - Prawie nic. Kiedy dowiedziałem się o Davidzie, pomyślałem, że to zwykły wypadek. Ty też musiałeś tak pomyśleć. Szczerze ci współczuję, Harry. David ma pierwszorzędny umysł. Jak jego matka to znosi? Hackensack najwyraźniej nie miał pojęcia, jak dwuznaczny jest ojcowski status Harry'ego. - Daje sobie radę. - Na pewno nie jest jej łatwo. - Kiedy się dowiedziałeś, że to nie był wypadek? - Wyjechali z tunelu i ponownie zanurzyli się w zmierzchu Manhattanu. - Wtedy kiedy Donna odwiedziła mnie sześć tygodni temu i powiedziała o Kerseyu i tym Francuzie. Poprosiła, żebym przekazywał informacje od niej do Torbena i w drugą stronę, ale w rzeczywistości grałem rolę łącznika między całą ich grupą a resztą świata. Nikt w Globescope nie wiedział, że ona i David się ze mną zaprzyjaźnili. Pewnie dlatego byłem idealnym kandydatem. Jestem tylko starym magikiem, który ma już z górki i nikogo nie obchodzi. Trudno o lepszy kamuflaż. - W jaki sposób się z tobą skontaktowali? - To długa historia, Harry, ale skoro mamy przed sobą i tak kawał drogi... Możesz jej wysłuchać. Dziwi mnie, że nie usłyszałeś jej od Davida, ale to pewnie tylko dowodzi tego, co już i tak wiesz. - To znaczy? - Że możesz być dumny z syna. XXIV Woodrow Hackensack najwyraźniej uważał, że musi poprzedzić relację autobiograficznym wstępem. Po kilku nieudanych próbach ponaglenia go Harry postanowił wysłuchać opowieści o dzieciństwie byłego iluzjonisty w wiosce na południu stanu Vermont, gdzie jego rodzice prowadzili sklep. Słuchał o zawiedzionych tęsknotach intelektualnych chłopca, młodzieńczych buntach, przyjaźni ze swarliwym starym aktorem wodewilowym, który nauczył Woodrowa kilku sztuczek, krótkotrwałej karierze na posadzie agenta ubezpieczeniowego w Bostonie, pierwszych ostrożnych krokach w przemyśle rozrywkowym, romansie z córką polskiego akrobaty, ich małżeństwie i wędrownym życiu, nietrwałej sławie Pana Nemo, Człowieka Czarów, o śmierci żony w wypadku na trapezie. Potem Woodrow osunął się w pijaństwo, narkotyki i bezrobocie. Po ponad godzinie jazdy Hackensack wymienił nazwisko znane Harry'emu. Nowy Jork już dawno został za nimi, słońce zaszło i rozpoczęła się obiecana trasa bocznymi, wyboistymi drogami. Hackensack doprowadził opowieść do niedawnej przeszłości. Pełne karaluchów mieszkanie na Lower East Side w Nowym Jorku, podróże metrem na Coney Island w towarzystwie ducha żony, dni w narkotycznym odurzeniu i pijane noce, włóczęgostwo, mroczna spirala użalania się nad własnym losem i autodestrukcji. Wreszcie, pewnego wieczoru w barze przy Bowery, Woodrow podniósł porzuconą gazetę i przeczytał o najnowszej sensacji Off-Broadwayu, angielskim iluzjoniście nazwiskiem Adam Slade. - Nie pamiętam, co mnie tak wkurzyło: jego roześmiana gęba czy dyrdymały o wyższych wymiarach. Może jedno i drugie. A może brak szacunku Slade'a dla ludzi z jego fachu. Iluzjoniści zajmują się sztuczkami, do czego powinni się przyznawać. Powinni przypisywać za to zasługi sobie. Ale Slade chce usmażyć omlet, nie rozbijając jajek. Chce, żeby ludzie podziwiali jego talent i wierzyli, że odziedziczył nadzwyczajne moce. Chyba to mnie tak rozsierdziło. Doprowadziłem się do porządku i poszedłem na jeden z piątkowych spektakli Slade'a w Greenwich Village, żeby przekonać się na własne oczy. Jak myślisz, co zobaczyłem? Mnóstwo łatwowiernych ludzi i kilka sprytnych sztuczek. - Niedawno widziałem Slade'a w Londynie - wtrącił Harry. - Robił wrażenie. - Swego czasu ja też robiłem wrażenie, i to nie uciekając się do banialuk o wyższych wymiarach. Jesteśmy iluzjonistami, nie mesjaszami. Zasługujemy na aplauz, nie na hołdy. Nie potrzebujemy hołdów, ponieważ jesteśmy na to zbyt dobrzy. W każdym razie powinniśmy być. - Według ciebie Slade nie jest wystarczająco dobry? - Prawdę mówiąc, jest. Zdolny, gładki i zręczny facet, ale to tylko pogarsza sprawę. Dodaje wyższe moce do przedstawienia, jakby mówił, że jest lepszy niż pozostali, lecz nie musi tego udowadniać. - Czyjego spektakl nie jest wystarczającym dowodem? - Spektakl Slade'a niczego nie dowodzi - parsknął lekceważąco Hackensack. - Obręcze wokół nóg stołowych i te inne numery? Jezu, mógłbym je wykonać przez sen. - Przerwał. - No, może nie, ale zrobiłbym to samo, gdybym dostatecznie długo ćwiczył. Nie wiem dokładnie, jak on je robi, ale musi być jakiś sposób. Gdybym miał dość czasu i cierpliwości, rozgryzłbym sprawę. - Łatwo powiedzieć. - Nie wierzysz mi, Harry? Jesteś zdrowym sceptykiem? Bardzo dobrze. W takim razie odpowiedz mi na jedno pytanie: czy na występie w Londynie Slade czytał w myślach? - Nie. - Kiedy ja go widziałem, czytał. Widzisz, to był kolejny pokaz wyższych wymiarów. Wyjaśnił, że dzięki jednemu z tych wymiarów ma dostęp do myśli i wspomnień ludzi wokół niego. Krzywił się, natężał, po czym wygłaszał oderwane wspomnienia zebrane z widowni, żeby sprawdzić, czy pasują. Oczywiście pasowały. Kiedy nie było odpowiedzi, Slade kładł to na karb nieśmiałości zainteresowanej osoby. Prawie wszyscy widzowie kupili ten numer. Slade przywołał wspomnienie jakiejś zapadłej mieściny w Nebrasce dla dziewczyny, która tam się wychowała. Podał nawet imię jej najbliższej przyjaciółki z czasów szkolnych. Dziewczyna o mało nie zemdlała. - Ale ciebie to nie przekonało? - Znam tajemnice tego fachu i widziałem, że Slade staje się zbyt pewny siebie. Możliwe, że uwierzył we własną reklamę. Kiedy więc nikt nie przyznał się do idiotycznego wspomnienia o ukochanym wujku, który składał modele samolotów, podniosłem rękę i powiedziałem: "Kurczę, to musi być wujek Ira". Slade połknął haczyk razem z wędką. Kiwając głową jak osioł, musiałem wysłuchiwać, jak to wujek Ira zastępował mi zmarłego ojca, który najwyraźniej poległ w Korei. Nadal przechowuję jego medale w puszce po tytoniu i poleruję je w Dniu Weterana. Wierz mi, że to było coś. Niestety, w pewnym momencie wstałem i oświadczyłem: "Panie Slade, myślę, że mogę się przyznać. To wszystko były wierutne kłamstwa. Nigdy nie miałem żadnego wujka Iry, ani ojca bohatera. Co panu przyszło do głowy? Czy wyższe wymiary nie podpowiedziały panu, że kłamię?" - Co na to Slade? - Och, zareagował tak, jak można było przewidzieć. Powiedział, że wykorzystałem czyjeś wspomnienie, żeby zrobić mu na złość. Oświadczył, że ja mogę kłamać, ale jego instynkt nigdy. Był wstrząśnięty, choć nieźle to ukrywał. Większość widzów chyba mu uwierzyła. Widzisz, oni chcieli mu wierzyć. Nikt nie przyszedł mi z pomocą, kiedy te matoły z ochrony wyrzuciły mnie z sali. Przez cały czas krzyczałem do Slade'a, że jestem autentycznym iluzjonistą, który nie próbuje nabierać klientów, że zapomniałem więcej sztuczek, niż on się nauczył. Nie byłem zbyt oryginalny, ale naprawdę się wściekłem. Wkurzyła mnie bezczelność Slade'a, a także oczywisty sukces, jaki odniósł. Poza tym myślę, że fakt, iż mnie nie rozpoznał, zabolał mnie bardziej niż jego brak etyki zawodowej. Ale dałem mu nauczkę. Od tamtej pory wykreślił czytanie w myślach z programu. Robi to tylko przed starannie dobraną widownią, a ja się do takiej nie zaliczam. - Czy prasa odnotowała twoje starcie ze Slade'em? - Nie, wtedy nie był dostatecznie sławny. Ale mój występ nie przeszedł całkiem nie zauważony. Jakiś facet wyszedł za mną na ulicę i zaproponował, że postawi mi kilka kolejek w zamian za moją szczerą opinię o zdolnościach Slade'a. To był miły gość, młody, przystojny, sympatyczny. Była z nim dziewczyna. - David i Donna? - Zgadłeś. Poszliśmy do baru, gdzie wypytywał mnie, jak Slade mógł robić te sztuczki bez korzystania ze specjalnych mocy. Ponieważ stawiał kolejkę za kolejką, nie miałem nic przeciwko temu, żeby odpowiadać. Wyjaśniłem Davidowi, jak, moim zdaniem, Slade to robił, ale widziałem, że go nie przekonałem. Już wtedy zauważyłem, że David pragnie wierzyć w dostęp Slade'a do wyższych wymiarów. Donna inaczej się zapatrywała na tę sprawę. Bardzo chciała, żebym zdyskredytował Slade'a. Myślę, że wiara Davida niepokoiła ją, przynajmniej później doszedłem do takiego wniosku. Wtedy byłem po prostu szczęśliwy, że mogę się wygadać. Okazało się, że Donna widziała kiedyś mój występ w Seattle, gdzie się wychowała. Co prawda, nie rozpoznała mnie jako Pana Nemo; zanadto się zmieniłem. To mnie dobiło, to plus gorzała. W końcu musieli mnie holować do taksówki, a ja bełkotałem o Annie i dniu, kiedy spadła z trapezu. Nazajutrz niewiele pamiętałem, ale uznałem, że jednego mogę być pewien: już nigdy więcej ich nie zobaczę. Myliłem się. Przyszli po południu. Przyjechali z Waszyngtonu na weekend i nie chcieli wracać, nie sprawdziwszy wcześniej, jak się miewam. Wygląda na to, że niektóre moje teorie na temat występu Slade'a przekonały Davida, a stare plakaty obłażące ze ścian mojego wilgotnego mieszkania przekonały Donnę. Chcieli mi pomóc. Chcieli wyciągnąć mnie z pijaństwa i postawić na nogi. Chcieli mnie ocalić. Wyobrażasz sobie? Byli jak Armia Zbawienia bez tamburynów. - Udało się? - O tak. Siedzi obok ciebie zdrowy człowiek z nadwagą, ale wolny od nałogów. David i Donna wykorzystali znajomości w klinice na Long Island, gdzie przyjęto mnie za darmo i psychicznie poskładano do kupy. Potem pomogli mi znaleźć pracę na pół etatu. Stróż w szkole prawniczej Vanderbilta nie zarabia tyle, co makler na Wall Street, ale wytrwałem. Cholera, za pieniądze, które zaoszczędziłem na gorzale i prochach, mogłem się przenieść do lepszego mieszkania. No, przynajmniej do takiego, które nadaje się do życia. Nabyłem też ten stylowy wehikuł, którym właśnie podróżujesz. Anna byłaby ze mnie dumna. Wszystko to zawdzięczam dwojgu ludziom, którzy nic mi nie byli winni. Jednym z nich jest twój syn, któremu chyba tylko skromność nie pozwoliła ci o tym opowiedzieć. - Ostatnio straciliśmy kontakt. - Poważnie? Doszło do różnicy zdań? - Chodziło raczej o brak zrozumienia. - Zdarza się. Mam nadzieję, że uda ci się to naprawić, Harry. Widzisz, te ambicje naukowe, kariera - to nie jest cały człowiek. W głębi serca David jest po prostu dobrym człowiekiem. - Godnym zaufania, lojalnym, odpowiedzialnym? - Jasne. Właśnie dlatego robię to, co robię. Co innego mogłoby mnie do tego skłonić? - Nic. Hackensack łagodnie zaparkował na poboczu, zgasił światła i obejrzał się przez ramię. Potem opuścił okno i nasłuchiwał przez chwilę. - Nic - potwierdził w końcu. - Odkąd zjechaliśmy z autostrady stanowej Taconic, nawet pies nie zaszczekał. Droga wolna, Harry, nie musisz się niczym przejmować. Hackensack nabrał takiej pewności siebie, że uznał, iż przed wyruszeniem w dalszą drogę do Albany mogą się zatrzymać na parę godzin w motelu. Był to cichy, zadbany zajazd, położony w pobliżu rozrzuconych w okolicy gospodarstw rolnych i zamożnych rezydencji. Harry nie miał pojęcia, gdzie się znajdują, zresztą wcale go to nie obchodziło. Zajazd oferował jedzenie i napoje oraz ciepłą atmosferę staroświeckiej gościnności, a wszystkich tych rzeczy Harry bardzo potrzebował. Co się tyczy pozostałych jego wymagań, i tak był zdany na łaskę obcych, i chwilowo ta sytuacja mu odpowiadała. Jedna kwestia wszakże do głębi zaprzątała jego uwagę. - Opowiedz mi o Davidzie, Woodrow. - To twój syn, Harry. Do diabła, mówisz, jakbyś go nigdy nie spotkał. - Przyjmijmy, że faktycznie nigdy go nie spotkałem. Opisz Davida tak, jakbyś opisywał mego syna człowiekowi, który go nie zna. - Dobra, skoro chcesz. Na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie człowieka skromnego, wesołego i uczynnego. Potem zdajesz sobie sprawę, że za jego uśmiechem kryje się dystans, który można wziąć za wyniosłość, a nawet arogancję. Ale to nie tak. Po prostu połowa umysłu Davida stale jest gdzie indziej, krąży wokół tych przeklętych równań. Przypuszczam, że David może się podobać kobietom, pod warunkiem że są na tej samej naukowej fali. Na przykład Donna. Powiedziała mi, że ożenił się z jakąś hollywoodzką podfruwajką; nic dziwnego, że skończyło się to katastrofą. Matematyka jest dla niego czymś więcej niż zawodem; jest obsesją. David wierzył w kontakt Slade'a z wyższymi wymiarami; ponieważ z matematycznego punktu widzenia wyższe wymiary istnieją, teoretycznie powinny być dla nas dostępne. Potrafił myśleć tylko o jednym. Zapewniam cię, że swojej pracy w Globescope nie poświęcał wiele uwagi. Ostatnim razem, kiedy go spotkałem, nadal uganiał się za wyższymi wymiarami. - Kiedy to było? - Och, parę miesięcy temu, tuż przed jego odlotem do Anglii. Zaczynał się weekend ze Świętem Pracy, na początku września. - Widzieliście się w Nowym Jorku? - Tak. Zjawił się u mnie w piątek wieczorem, kiedy wychodziłem do pracy. Wyglądał dobrze, ale mówił jakoś dziwnie... miał odjazd. Chodziło mu o to, czy może przenocować. Powiedziałem, że nie ma problemu. Nazajutrz, w sobotę, zapytał, czy mógłbym z nim pojechać na północ stanu, gdzie chciał się z kimś spotkać. Odparłem, że to także nie jest żaden problem. Nawet się ucieszyłem na tę przejażdżkę. Pojechaliśmy do Poughkeepsie, które leży na zachód stąd, nad rzeką Hudson. - Z kim się spotkaliście? - Z pacjentem Ośrodka Psychiatrycznego Doliny Hudson nazwiskiem Dobermann. No wiesz, prawie tak jak pies. Carl Dobermann. - Kim on jest? - Na pewno nie hodowcą psów. To świr, chronicznie walnięty. Jest w tym szpitalu od ponad trzydziestu lat. W drodze do Poughkeepsie David trochę mi o nim opowiedział. Wyjaśniał, dlaczego chce się z nim zobaczyć, ale czułem, że nie mówi wszystkiego. Wiercił się nerwowo i jakby się trochę wstydził. W każdym razie Dobermann siedzi zamknięty w Dolinie Hudson od lat pięćdziesiątych, kiedy to studiował na uniwersytecie Columbia; nikt już nie pamięta, dlaczego tam trafił. Ostatnio pozwolono mu na większy kontakt z pozostałymi pacjentami i spacery po parku. Mógł nawet opuszczać teren szpitala pod opieką pielęgniarzy. Chyba wtedy zaczęły się plotki. Goście zaczęli opowiadać, że byli świadkami, jak Dobermann wyprawia najdziwniejsze rzeczy. Przesuwał przedmioty, nie dotykając ich; pojawiał się i znikał; zapowiadał, że na parking wjedzie samochód konkretnej marki i koloru, zanim ktokolwiek go zauważył. Mówię ci, głowa mała. - Dlaczego David interesował się tym człowiekiem? - Nie domyślasz się? Uważał, że Dobermann może mieć dostęp do wyższych wymiarów. Może nawet zwariował z ich powodu, ale nadal go posiada. David pragnął sprawdzić Dobermanna i chciał, żebym ja, zdeklarowany sceptyk, był przy tym obecny. Miałem poświadczyć to, co się stanie. - A co się stało? - Zupełnie nic. Owszem, spotkaliśmy się z Dobermannem, który nawet ucieszył się na nasz widok. Ma około sześćdziesiątki, w każdym razie na tyle wygląda. Chudy jak szczapa, chodzi w szpitalnej koszuli, która zwisa z niego jak żagiel w bezwietrzny dzień. Dużo się uśmiecha, jeszcze więcej krzywi, ale prawie wcale się nie odzywa. Odłączony to mało powiedziane. Dobermann uważa, że Eisenhower nadal jest prezydentem. Ten gość ma nierówno pod sufitem. Jeśli chodzi o przechodzenie przez ściany, najwyraźniej nie trafiliśmy na jego dobry dzień. - Pojechaliście więc na próżno? - Niezupełnie. Po pewnym czasie David zabrał Dobermanna na spacer po parku. Uznał, że moja obecność mogłaby faceta denerwować, więc zostałem w samochodzie. Po powrocie David był z czegoś bardzo zadowolony. Nie mówił wiele, chociaż zapewnił, że Dobermann nie rozpłynął się w powietrzu. Twierdził, że rozmawiali głównie o studiach Dobermanna na Columbii. - Czy Dobermann był... matematykiem? - Jakbyś zgadł. Carl Dobermann przygotowywał się do pracy doktorskiej z matematyki, kiedy przeżył załamanie nerwowe. Pisał o wyższych wymiarach, a David znalazł gdzieś wczesny szkic tej pracy. Tylko tyle powiedział mi w drodze powrotnej do Nowego Jorku. Przypuszczam, że znacznie więcej zataił, ale nie miałem okazji, żeby się dowiedzieć reszty, bo jeszcze tej samej nocy odleciał do Anglii. - Żeby nigdy nie wrócić - mruknął Harry. - Nie wiem, czy "nigdy". Dopóki... - Jak daleko stąd jest ten szpital? - Och, jakieś piętnaście mil. - Proszę cię, Woodrow, zawieź mnie tam. - Mowy nie ma. - Hackensack skrzywił się. - Muszę cię odwieźć na pociąg do Albany. - Kiedy on odjeżdża? - Za godzinę, może półtorej. - W takim razie mamy czas - orzekł Harry, patrząc na zegarek. - Za mało. Poza tym to zbyt ryzykowne. - Sam mówiłeś, że niczym nie muszę się przejmować. - To prawda, dopóki nie będziemy robić bezsensownych objazdów. - Chcę tylko porozmawiać z Dobermannem i zapytać, co powiedział Davidowi. - Dobermann zamknie się w sobie. Równie dobrze możesz mówić do ściany. - Pozwól mi tylko spróbować. - Wybacz, Harry, ale nie mogę. Donna kazała mi uważać, a ja zamierzam dotrzymać słowa. - Zgoda, rozumiem. - Harry uśmiechnął się. - W takim razie pojadę taksówką. - Hackensack wyrzucił w górę ręce w błagalnym geście. - Chyba że uważasz, że to jeszcze bardziej ryzykowne. - Masz rację. - Hackensack wyciągnął z kieszeni brudną białą chusteczkę, którą pomachał przed sobą. - Wygrałeś, Harry. Złożymy wizytę panu Dobermannowi. XXV Czy Ośrodek Psychiatryczny Doliny Hudson przyjmował odwiedzających po godzinie dziewiętnastej w niedzielę? To praktyczne pytanie przyszło Harry'emu do głowy dopiero wtedy, kiedy on i Hackensack stali w przestronnym holu, czekając, aż recepcjonista oderwie wzrok od telewizyjnej transmisji meczu. Jednak lśniące broszury rozłożone na blacie oraz wchodzący i wychodzący ludzie, którzy wyglądali tak, jakby zajmowali liczącą się pozycję w świecie zewnętrznym, podnosiły Harry'ego na duchu. Otuchą napełniała go też pewność Hackensacka, że zdołają pokonać każdą liczbę biurokratycznych przeszkód. - Kogo chcecie odwiedzić? - Carla Dobermanna. Jesteśmy jego przyjaciółmi. - Poważnie? - Tak, ale nieczęsto bywamy w tej okolicy, więc bylibyśmy wdzięczni, gdyby... - Poczekajcie tutaj. Zobaczę, co się da zrobić. Usiedli na kanapie, Hackensack zaczął wyrzekać na nieudolność piłkarzy, a Harry podziwiał tymczasem obraz przedstawiający szpital, malowniczo położony nad rzeką Hudson. Musiał zaufać malarzowi, ponieważ sam widział tylko oświetlony reflektorami parking. Wrócił recepcjonista i oznajmił, że za chwilę ktoś zamieni z nimi kilka słów. Po paru minutach ów ktoś się pojawił. Niski, rzutki, przylizany jegomość w znacznie elegantszym garniturze, niż Harry spodziewał się ujrzeć na pracowniku z nocnej zmiany w szpitalu psychiatrycznym. Jegomość nie miał wypisanego na czole słowa "rzecznik", ale jego promienny uśmiech zdradzał pewne doświadczenie w tej materii. - Czy zechcą panowie wstąpić do mojego gabinetu? - Nie ma problemu - odparł Hackensack. - Ale zamierzaliśmy tylko odwiedzić przyjaciela. Nie chcemy robić kłopotów. - Muszę panom wyjaśnić pewne reguły dotyczące odwiedzin po godzinach. Hackensack zerknął na Harry'ego, sugerując mu natychmiastową rejteradę, ale Harry nie zamierzał tak łatwo się poddawać. - Jestem pewien, że to nie potrwa długo. Chodźmy. Ruszyli korytarzem wyłożonym brzoskwiniową boazerią do gabinetu uśmiechniętego gospodarza, który po drodze przedstawił się jako Glendon Poucher, pracownik zarządu szpitala. Sposób bycia miał powściągliwy, acz grzeczny; nic nie wskazywało na to, że kłopoty są jego specjalnością. Nic też nie pozwalało przypuszczać, że fakt, iż zamknął za nimi drzwi, był czymś innym niż gestem zwykłej uprzejmości. - Rozumiem, że chcą się panowie widzieć z Carlem Dobermannem. - Tak - odparł Hackensack. - Ale proszę posłuchać, to nic takiego. To tylko... - ...kaprys - podsunął Harry. - Jesteście jego przyjaciółmi? - spytał Poucher, marszcząc brwi. - Tak - odpowiedział Hackensack. - Z dawnych czasów. - Jak dawnych? - Słucham? - Pytam, ponieważ Carl został przyjęty do tego szpitala trzydzieści sześć lat temu. Odkąd zmarli jego rodzice, odwiedza go bardzo mało osób, a zaprzyjaźnił się tylko z innymi pacjentami. Panowie nie są byłymi pacjentami Doliny Hudson? - Nie, proszę pana. - Ale jesteście przyjaciółmi Carla, tak? - W pewnym sensie. - Czy mogą mi panowie powiedzieć, kiedy ostatnio odwiedzili Carla? - Cóż, nie bardzo... nie jestem pewien... - Może trzeciego września? - O, nie, na pewno dawniej. - Na pewno - wtrącił Harry. - Tego dnia odwiedziło Carla dwóch dżentelmenów - ciągnął Poucher. - Nie znamy ich nazwisk, bo zazwyczaj nas to nie interesuje. Nie miałoby to żadnego znaczenia, gdyby nie fakt, że dwa dni później Carl Dobermann zbiegł z tego szpitala. - Co zrobił? - Coś, czego nie próbował przez trzydzieści sześć lat: uciekł. Przesadził mur i dotąd nie wrócił. XXVI Harry coraz jaśniej uświadamiał sobie fakt, że jego wyobrażenia na temat Ameryki zostały w znacznej mierze ukształtowane przez film i telewizję. Podświadomie oczekiwał, że pociąg, do którego wsiądzie, będzie przypominał ten, w którym Cary Grant uwiódł Eve Marie Saint w filmie "Północ, północo-zachód". Ale tak jak Harry nie był już nabrylantynowanym byczkiem, który zabrał Doris Crowdy na najnowszy film Hitchcocka w sobotni wieczór wiele lat temu, tak wytwórnia Twentieth Century Limited przestała serwować stylizowaną rzeczywistość, pełną romantycznych możliwości. Postarzała się z mniejszym wdziękiem niż Harry, ale ten fakt ani trochę nie dodawał mu otuchy. Nie podnosił go też na duchu diabelsko niewygodny fotel, na którym właśnie siedział. Sen byłby zbyt ryzykownym przedsięwzięciem nawet dla ludzi o mocniejszych plecach niż Harry, ale na szczęście nie należał do jego programu. Otaczało Harry'ego zbyt wiele tajemnic, żeby mógł sobie pozwolić na spoczynek. Przede wszystkim bardzo chciałby się dowiedzieć, dlaczego w ogóle wplątał się w tę historię. Oczywiście doskonale znał powód. Na siedzeniu naprzeciwko chłopczyk, mniej więcej ośmioletni, zasnął na łokciu ojca, który od czasu do czasu zerkał na niego spod ciężkich powiek, ale nie poruszał się, w obawie że zbudzi synka. Ten prozaiczny obraz ojcowskiej troski symbolizował w oczach Harry'ego wszystko to, co mógł, powinien i co robiłby dla syna, o którego istnieniu nie wiedział. Ojcostwo jako idea nigdy go nie interesowało. Majątek Harry'ego był tego rodzaju, że nie wymagał testamentu, nie mówiąc o spadkobiercy. Do rodzicielskiego przywiązania i innych tego rodzaju wartości, tak chętnie propagowanych w czasopismach, które często widywał przy kasach w supermarketach, kiedy dźwigał zakupy pani Tandy, Harry odnosił się z nie skrywaną pogardą. Tak było do dnia, kiedy syn wtargnął w jego życie, a Harry nie mógł go zignorować, odsunąć ani wyeliminować. Musiał żyć z tą prawdą do końca swoich dni. Ale jaka była prawda o Davidzie Johnie Venningu? Odsunął się od żony i prawdopodobnie również od kochanki. Zdradził przyjaciół i ich zasady. Wprawił w ruch lawinę zabójstw. Wszystko to miało służyć obsesji na punkcie zagadki naukowej, na której rozwiązanie David nie mógł mieć nadziei. Powyższym faktom trudno było zaprzeczyć, ale jednocześnie David stał się wybawicielem Woodrowa Hackensacka, a także - w pewnym sensie - Harry'ego. Tylko ktoś tak bezradny, jak David obecnie, mógł z równą obojętnością akceptować wszystko, cokolwiek dla niego robiono. Nie mógł odejść od Harry'ego, tak jak to już kiedyś zrobił, a Harry nie zamierzał odchodzić od niego. Nie wiedział, co właściwie zamierza zrobić. Wizyta w Ośrodku Psychiatrycznym Doliny Hudson tylko skomplikowała już i tak zagmatwaną sytuację. Do nierozwiązywalnego równania doszły dwie niewiadome: miejsce pobytu Carla Dobermanna i motywy jego ucieczki. Dlaczego David się z nim spotkał? O czym rozmawiali? Dokąd, po trzydziestu sześciu latach szpitalnego życia, udał się Dobermann? Ucieczka Carla Dobermanna najwyraźniej zdumiała władze szpitala, czego Glendon Poucher nie ukrywał. - Ucieczka tak starego pacjenta jak pan Dobermann jest zdarzeniem nietypowym, by nie powiedzieć: bezprecedensowym. Zaplanował ją starannie, wykorzystując zmniejszoną liczbę personelu i zwiększoną liczbę gości w związku ze Świętem Pracy. Od tamtej pory wszelki ślad po nim zaginął. Powinienem dodać, że pan Dobermann nie zgłosił się do nas dobrowolnie, więc za wszelkie światło, jakie panowie mogliby rzucić na jego ewentualne posunięcia, będziemy bardzo wdzięczni. Ale Harry i Woodrow nie mogli rzucić światła, nawet gdyby chcieli. Opowieść, którą zmyślili na poczekaniu, mogła tylko pomóc w zatarciu śladów Dobermanna. Nie, z całą pewnością to nie oni odwiedzili go trzeciego września. Poznali Carla w latach pięćdziesiątych, kiedy chodzili do tego samego baru na Upper West Side. Uprzejmie podali Poucherowi swoje nazwiska i numery telefonów, oczywiście fałszywe. W razie potrzeby na pewno się z nim skontaktują. - Myślisz, że nam uwierzył? - zapytał Harry, kiedy jechali ku głównej bramie. - Być może. Jest mało prawdopodobne, żeby domyślił się prawdy, co? W końcu bez trudu możemy uchodzić za facetów, którzy nic tylko łażą po barach od... kiedy to, cholera, było? - W 1958 roku. Dobermann siedział w tym szpitalu w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Nigdy nie zdradzał chęci ucieczki. - Stało się to dopiero w dwa dni po tym, jak David mnie tu zaciągnął. Jezu, tylko czekałem, aż jakiś pielęgniarz podejdzie i powie: "Zgadza się, to jeden z facetów, którzy odwiedzili Wściekłego Psa Carla". Ale czy Dobermann naprawdę był szalony? A skoro tak, to jaką postać przybrała jego choroba? Kiedy Harry wspomniał o dziwnych pogłoskach dotyczących zbiegłego pacjenta, Poucher nabrał wody w usta. - Nie słyszałem żadnych pogłosek. Z tego, co wiem, przyczyny demencji pana Dobermanna pozostają dotąd nie wyjaśnione. W ostatnim czasie jego stan nie uległ żadnej zmianie. Powód przyjęcia do szpitala jest, rzecz jasna, chroniony tajemnicą. W chwili obecnej zależy nam na odnalezieniu go, nie na weryfikowaniu diagnozy. Szaleństwo przeraża wielu ludzi, panowie. Zdumiałby panów opis jego najrozmaitszych symptomów. Taki pogląd, wygłaszany w zaciszu gabinetu, był niewątpliwie równie rozsądny, jak wygodny. Ale dla Harry'ego, który co pewien czas przeglądał się w ciemnym oknie pociągu, Dobermann był kimś więcej niż tylko zbiegłym szaleńcem. W umyśle Harry'ego zlał się z zamgloną postacią, która mignęła obok niego w Kopenhadze, z człowiekiem na moście, z sylwetką pod prześcieradłem, z odgłosem oddalających się kroków. Carl Dobermann stanowił cień tego, co dosięgło z ciemności Hammelgaarda, a teraz mogło się upomnieć o Harry'ego. - Woodrow, wyświadczysz mi przysługę go powrocie do Nowego Jorku? - zapytał Harry, kiedy znajdowali się mniej więcej w połowie drogi między Poughkeepsie a Albany. - To zależy. - Spróbuj się dowiedzieć, co się przydarzyło Dobermannowi w 1958 roku. Dlaczego zamknięto go w szpitalu. - Jak mam to, do cholery, zrobić? - Nie wiem. Uśmiechnij się do człowieka, który zastąpił cię na posadzie w Columbii. Dozorcy trzymają się bliżej niż profesorowie. Przejrzyj lokalne gazety z tamtego okresu. Sprawdź, czy na uniwersytecie wydarzyło się coś... niezwykłego. - Studenci, którym palma odbiła, to nic niezwykłego. - Ta sprawa musiała być inna. Z pewnością to ona naprowadziła Davida na trop Dobermanna. - Nie, już ci mówiłem. David znalazł gdzieś fragmenty pracy doktorskiej Dobermanna, a do tego doszły plotki ze szpitala. - No tak, plotki. Słyszałeś je osobiście? - Nie, ale... - Poucher też ich nie słyszał, w każdym razie tak utrzymywał. Może David wymyślił je na twój użytek. - Do czego zmierzasz? Niewytłumaczalne zgony byłych pracowników Globescope - oto dokąd lęk Harry'ego zaczął wlec jego myśli. Czy cała sprawa zaczęła się w gabinecie Lazenby'ego dwudziestego dziewiątego sierpnia? A może trzeciego września w Ośrodku Psychiatrycznym Doliny Hudson? Jeżeli prawdą jest to drugie, to uganianie się za obciążającymi nagraniami stanowi stratę czasu. Ale nie, takie rozumowanie nie ma sensu. Człowiek bez przeszłości nie zaprzątałby sobie głowy przyszłością. Jednak... Harry spojrzał na puste siedzenie obok siebie i zadrżał - "Był blisko - powiedział Hammelgaard. - Stał u progu historii". Gdzie był Dobermann? Daleko? A może blisko, za blisko? - Zobaczę, co uda mi się wygrzebać na temat tego faceta - zgodził się w końcu Hackensack, choć niechętnie. - Tu i ówdzie zadam dyskretnie kilka pytań. - Dzięki. - Ale nie miej mi za złe, jeśli nie dowiem się wszystkiego. Mówimy o latach pięćdziesiątych, a dla większości ludzi to równie odległa przeszłość, jak epoka lodowcowa. - Ja pamiętam te czasy bardzo dokładnie. - Bo nie jesteś większością ludzi. - Co mam zrobić po przyjeździe do Chicago? - Powiem ci, kiedy dojedziemy do Albany. - Powiedz mi teraz. - Donna kazała... - Po prostu powiedz mi, Woodrow. Pamiętaj, że to ja nadstawiam karku. Ale czy rzeczywiście tak było? Później, kiedy pociąg powoli wyjeżdżał ze stacji Albany- Rensselaer, Harry patrzył za stojącym przy cadillacu Hackensackiem i zastanawiał się, czy przekazywanie wiadomości Donnie Trangam wiąże się z większym ryzykiem niż zadawanie pytań o Carla Dobermanna. Przez chwilę nawet pragnął, by Hackensack odmówił, a pragnienie to dziwnie przypominało złe przeczucie. Cóż, może zadzwoni do Woodrowa z Chicago i powie, żeby nie zawracał sobie głowy. - Zgoda, Harry, niech ci będzie. Pociąg przyjeżdża do Chicago jutro o trzynastej. Pojedziesz taksówką do Centrum Johna Hancocka, wjedziesz windą na najwyższe piętro, gdzie jest restauracja i bar. W godzinie lunchu powinien tam panować spory ruch. Zamów sobie drinka, usiądź i podziwiaj widok na jezioro Michigan. Donna się z tobą skontaktuje. - Jak mnie pozna? - Ma do mnie zadzwonić jutro rano. Podam jej twój rysopis, ale wątpię, czy to jest naprawdę konieczne. - Dlaczego? - Bo, jak ci już powiedziałem, nie jesteś większością ludzi. Nie był większością ludzi. Teraz, o północy, kiedy ogarnęło go zwątpienie, Harry z całego serca pragnął wyglądać jak większość ludzi. Wyszedł z przedziału na korytarz, gdzie otworzył ostatnią paczkę Karelia Sertika i powoli wypalił papierosa w otwartym oknie, rozkoszując się lodowatym wichrem. Wyjął z portfela zdjęcie Davida i przyjrzał się uśmiechniętej twarzy syna w niezdrowym, żółtym świetle. Nie opowiedziany dowcip, tajemnica i nie rozwiązana zagadka czekały gdzieś na Harry'ego, przywoływały go do siebie. Nie figurowały na żadnej wydrukowanej liście, a przecież stanowiły już stałe punkty w jego przyszłości. XXVII Harry zasnął, kiedy wstawał dzień. Śniadanie i połacie Ohio i Indiany minęły w sennej mgle, a przytomność umysłu powróciła dopiero wtedy, kiedy konduktor ogłosił, że dojeżdżają do Chicago. Z językiem wyschniętym na wiór, wirówką w głowie i szczeciną na podbródku Harry wstąpił w rozbrzmiewający echami labirynt Union Station, cudem znalazł postój taksówek, wymamrotał, dokąd chce jechać, po czym rozparł się na siedzeniu i wyjrzał przez okno na bezchmurne niebo, opatulonych w szaliki przechodniów i słońce odbite od drapaczy chmur. Centrum Johna Hancocka okazało się czarnym, stalowym olbrzymem, do którego potężnych stóp Harry został szybko dowieziony. Winda wyniosła go na najwyższe piętro, gdzie, zgodnie z obietnicą Hackensacka, panował duży ruch, a za oknami rozciągała się wspaniała panorama. Harry wszedł do baru, zamówił piwo i zaczął możliwie jak najdyskretniej lustrować wzrokiem kobiety w poszukiwaniu Donny Trangam. Kandydatek nie było wiele, ale pewna blondynka w popielatym kostiumie i różowej bluzce znacząco spojrzała na Harry'ego, następnie włożyła papierosa do ust i zaczęła ostentacyjnie pstrykać zapalniczką, która nie chciała się zapalić. - Czy mogę?... - zapytał Harry, podchodząc do jej stolika krokiem, który uważał za swobodny. - Zapałki są jednak niezawodne. - Wyjął z kieszeni pudełko z numerem Hackensacka i zagrzechotał nim. - Dzięki - powiedziała blondynka, zapalając papierosa. Była starsza, niż Harry się spodziewał, o ładne kilka lat starsza od Davida, a przyczyną wyostrzenia ostrości rysów mógł być lęk. Modny kostium i duża ilość biżuterii nie pasowały do stereotypu intelektualistki, ale możliwe, że o to właśnie chodziło. - Dobrze jest wiedzieć, że w Chicago można znaleźć przynajmniej jednego mężczyznę, który jeszcze wie, co to dobre maniery. - Właściwie dopiero co przyjechałem. - To z pewnością nie jest akcent ze Środkowego Zachodu. - Czy mogę się przysiąść? - Proszę bardzo. Czuję się trochę samotna. Harry usiadł, a blondynka odwróciła się do niego twarzą, założyła nogę na nogę i uśmiechnęła się chłodno. - Skąd jesteś? - Z Anglii. Jestem Harry, Donno. - Miło mi cię poznać, Harry. - Rozmawiałaś dzisiaj z Woodrowem? - Słucham? - Z Woodrowem. - Jedyny mężczyzna, z którym dzisiaj rozmawiałam, to ten dupek, mój mąż. Wkrótce były mąż. Oczywiście pod warunkiem, że uważa się go za mężczyznę. Ale ja nie mam co do tego pewności. W tej samej chwili, kiedy Harry pojął, że popełnił okropną pomyłkę, jego uwagę przykuł pewien ruch przy zachodnim oknie sali. Szczupła, ciemnowłosa kobieta, ubrana w dżinsy, sportowe buty i kolorowy wełniany sweter, podniosła rękę w geście ostrożnego rozpoznania. Nie uśmiechnęła się, kiedy napotkał jej wzrok, a ściągnięte usta wyrażały zdziwienie połączone z irytacją. - Cieszę się, że nie pochodzisz z Chicago, Harry. Mam dość mężczyzn z tego miasta. Są zbyt gładcy jak na mój gust. Nadchodzi taka chwila, kiedy dziewczyna potrzebuje czegoś szorstkiego, żeby podrapać się w plecy. Nie sądzisz? Harry otworzył usta, zdając sobie sprawę z ironii całej sytuacji. Oto siedziała przed nim atrakcyjna, elegancka kobieta, spragniona towarzystwa. Co najdziwniejsze, była spragniona jego towarzystwa, a jeśli właściwie odczytywał sygnały - nawet więcej niż towarzystwa. Obserwując sposób, w jaki zmysłowo zaciągała się papierosem, Harry utwierdzał się w przekonaniu, że ma rację. Oto spełniało się marzenie jego życia. Niestety, przez czterdzieści lat czekał, aż zaczepi go olśniewająca nimfomanka w średnim wieku, a okazja nadarzyła się wtedy, kiedy absolutnie nie mógł z niej skorzystać. - Przy okazji, mam na imię Carmen. To była ulubiona opera mojej matki, bo przemawiała do jej namiętnej natury. - Którą ty odziedziczyłaś? - Tak się składa, że zgadłeś. - Wypowiadając te słowa, podciągnęła nieco spódnicę i podrapała się karminowym paznokciem po udzie. - Czym się zajmujesz, Harry? - Niczym - westchnął z żalem. - Właśnie zwolnili mnie z domu wariatów. - Żartujesz. - Carmen uśmiechnęła się niepewnie. - Niestety, nie. - Hm, to dosyć dziwne. - Oparła się na krześle i obciągnęła spódnicę. - Jak długo... tam byłeś? - Trzydzieści sześć lat. - Niemal zobaczył, jak Carmen szczęka opada. - O, jest moja córka, która ma mnie zabrać do domu. Przepraszam cię. - Jasne - powiedziała Carmen i w oszołomieniu skinęła głową. Harry wziął swoje piwo i powoli podszedł do okna, pozwalając, by szok zawodu minął. Donna Trangam wstała od stolika. Była drobną kobietą w wieku około trzydziestu lat, o brązowych włosach upiętych w kok, bladej, spokojnej twarzy i ciemnych jak drzewo tekowe, głębokich oczach za małymi okularami w złotej oprawce. - Co ty, do diabła, wyprawiasz? - spytała tonem wymówki, ściągając surowo brwi. - Mówiłem gęsi, że nie lubię złotych jajek. Zapewniam cię, że to kiepska zabawa. - Miałeś uważać. - Zamiast tego postanowiłem się grzecznie zachowywać. Moja matka byłaby ze mnie dumna. - Wynośmy się stąd. - Dla mnie bomba. - Spotkamy się przy windzie. Harry wrócił do pierwszego stolika okrężną trasą, która wykluczała kontakt wzrokowy z Carmen. Rzucił na stolik pieniądze za piwo, chwycił płaszcz i torbę, po czym ruszył w stronę windy. Czekała tam Donna w krótkim czerwonym płaszczu i czarnym berecie. Ponieważ tą samą windą zjeżdżała grupa gości, Donna i Harry nie mogli zamienić ani słowa, chociaż zostali wciśnięci w kąt kabiny. Harry uznał, że w tej sytuacji najlepiej jest wpatrywać się w wyświetlacz pięter. W końcu znaleźli się na parterze, gdzie Donna wyprowadziła Harry'ego bocznym wyjściem na lodowate powietrze napływające znad jeziora Michigan. - Nie mamy wiele czasu - powiedziała. - Na pewno nie mamy czasu na takie występy. - To nie był występ. - Rozmawiałam dzisiaj rano z Woodrowem, który opowiedział mi o Torbenie. A także o waszej podróży do Poughkeepsie. To było głupie posunięcie. - Tak uważasz? - Uważam, że gdybym mogła przewidzieć twoje postępowanie, w ogóle nie powinnam odpowiadać na apel Torbena. Prawdopodobnie zginął z twojego powodu. - Ja tak nie myślę. - Ale czy ty w ogóle myślisz? Oto jest pytanie. - Posłuchaj! - warknął Harry, chwytając Donnę za ramię, wściekły z powodu wszystkiego, co musiał znosić przez tę kobietę i jej przyjaciół. - Nie prosiłem o to, żeby zostać twoim cholernym gołębiem pocztowym. Nie chciałem się w to wszystko mieszać. Skoro już zostałem wmieszany, na pewno nie z własnej winy, byłbym wdzięczny, gdybyś nie traktowała mnie jak studenta, który nieporadnie napisał pracę semestralną. Przykro mi z powodu kobiety w barze. To była pomyłka. Czasami zdarza mi się je popełniać. Przypuszczam, że tobie też, bo w przeciwnym razie nie znalazłabyś się w tak opłakanej sytuacji, prawda? - Nie. - W tym nieoczekiwanym przyznaniu się do własnej słabości chłodna logika splotła się z lękiem samotnej kobiety. - Oczywiście masz rację. Przepraszam. To było... - Urwała i gwałtownie odwróciła się na pięcie. Przez krótką chwilę Harry sądził, że Donna wybuchnie płaczem. - Ja też cię przepraszam - mruknął. - Nie chciałem cię zasmucić. - Wiadomość o śmierci Torbena straszliwie mnie zaskoczyła. Chyba jeszcze do mnie w pełni nie dotarła. Sądziliśmy, że udało się nam ich przechytrzyć. Myśleliśmy, że nic nam nie grozi. Wtedy przyszła wiadomość o jego śmierci. I jeszcze coś. - Co takiego? - Twój uśmiech, kiedy podszedłeś do stolika tamtej kobiety. Nie potrafię tego wyrazić. Twój uśmiech tak bardzo... przypominał... - Davida? - Tak. - Jestem jego ojcem. - To kolejna sprawa, z którą trudno mi się oswoić. - Mnie również. Donna spojrzała na niego i uśmiechnęła się niepewnie. - Masz mi coś do powiedzenia, Harry. Po co marnować czas? - To jest trochę... skomplikowane. - Jestem naukowcem. Złożone zjawiska są dla mnie chlebem powszednim. - Zgoda, ale czy moglibyśmy pójść w jakieś cieplejsze miejsce? - Zimniejsze byłoby bardziej bezpieczne. Dwie przecznice na północ jest plaża. Przy tej pogodzie będziemy tam sami. Nie możemy dopuścić, żeby ktoś nas podsłuchał. - Jeżeli skostnieję z zimna, to nawet ty mnie nie usłyszysz. - Wobec tego maszeruj najszybciej, jak potrafisz. Wyglądasz na człowieka, któremu przyda się trochę ruchu. XXVIII Harry potrzebował trwającego godzinę kilkumilowego spaceru nad jeziorem, żeby zrelacjonować wydarzenia i odkrycia, które przywiodły go do Chicago. Dopingowany papierosami i bezlitosnymi pytaniami Donny, podzielił się z nią wszystkimi faktami oraz domysłami. Teraz, zziębnięty, głodny i wypompowany z tajemnic, siedział obok niej na niskim murku otaczającym esplanadę nad zatoką, wpatrując się pustym wzrokiem w błękitną dal. Na autostradzie za nimi ryczały samochody, a drapacze chmur na północy i południu czuwały niczym zgromadzenie szacownych olbrzymów. - A więc David i Torben nas zdradzili - powiedziała Donna obojętnym tonem, jakby stwierdzała obiektywny fakt naukowy. - Na to wygląda. - Dla tego ich głupiego marzenia. - Pokręciła głową i na chwilę zamknęła oczy. - Jakie to smutne, a przy tym jak łatwo przewidywalne. Mogłam się domyślić. - Dlaczego? - Bo pamiętam, jaką rolę odegrało to marzenie w moim rozstaniu z Davidem. Za wszelką cenę pragnął dowieść, że ma rację, a ja się mylę. Sądzę, że nie mógł przepuścić takiej okazji. - Rozstaliście się z powodu różnych zapatrywań w sprawach naukowych? - Po części tak. Fundamentalna różnica zdań w dziedzinie zawodowej nie cementuje związku. David nie chciał ustąpić, nie chciał przyznać, że jego teorie mogą mieć słabe punkty. Za żadną cenę nie chciał pójść na kompromis. - Donna zmarkotniała. - To mnie doprowadzało do szału. - Nie wydaje mi się, żeby David i Torben uważali, że was zdradzają. - Nie, ale każdy z nas potrafi znaleźć usprawiedliwienie dla swego postępowania, jeśli tylko dobrze się postara, prawda? David i Torben uważali, że są mądrzejsi od nas wszystkich. Cóż, w ocenie charakteru Byrona Lazenby'ego popełnili błąd. Jeżeli człowiek nadepnie mu na odcisk, on się zemści. Zacznij go kiwać, a natychmiast się na tobie odegra. To już taki gatunek faceta. - Donna przerwała. - Lazenby jest typem zabójcy. - Co teraz zrobisz? - Wrócę do Makepeace i Rawnsleya i wspólnie się naradzimy, jak powinniśmy postąpić. - Gdzie oni są? - Daleko stąd, a droga jest bezpieczna. - Ale co sądzisz na temat tej kasety? - Sądzę, że musielibyśmy być ostatecznie zdeterminowani, żeby wiązać jakieś nadzieje z odzyskaniem tej kasety, nie mówiąc już o znalezieniu na niej materiałów, które pozwoliłyby nam na wytoczenie procesu Lazenby'emu. - Po chwili dodała: - Chociaż wydaje mi się, że jesteśmy wystarczająco zdeterminowani. - Jesteś pewna, że właśnie Lazenby stoi za tą sprawą? - Tak. Zapomnij o Carlu Dobermannie, biednym szaleńcu, który ucieka. Przypuszczam, że pytania Davida obudziły w nim mnóstwo bolesnych wspomnień. David nigdy nie pozwalał, by czyjeś potrzeby stanęły mu na przeszkodzie w jego krucjacie. Wierz mi, jestem ekspertem od tej cechy jego charakteru. - Torben traktował tę sprawę poważnie. - I zobacz, jak skończył. - Nie widziałaś jego ciała, a ja tak. Na ciele Torbena nie było żadnych śladów, podobnie jak na ciele Davida. Jak tamci to zrobili? - Nie wiem. Wiem natomiast, jak tego nie zrobili. Wyższe wymiary nie podlegają ludzkiej manipulacji. Nie możesz ich dotknąć. Na miłość boską... - Donna odchyliła głowę i westchnęła, dając upust zniecierpliwieniu. - Kłóciłam się na ten temat z Davidem i nigdy do niczego nie doszliśmy. Boże, spieraliśmy się o to nawet podczas ostatniej rozmowy. - Kiedy zadzwonił do ciebie z hotelu Skyway? Donna zmarszczyła brwi ze zdziwieniem. - Rozmowa została wyszczególniona na rachunku. Najwyraźniej trwała długo. - Nasza ostatnia rozmowa była istotnie długa i chaotyczna. David chciał rozwijać swoje najnowsze teorie, a ja... - Znów westchnęła ze zniecierpliwieniem i żalem. - Nic w jego zachowaniu nie wskazywało na samobójczą depresję. Przeciwnie: sprawiał wrażenie człowieka... nienaturalnie ożywionego. Nie przestawał mówić o tym, jak wspaniała przyszłość się przed nim rysuje. Moja osoba w tym wszystkim wcale go nie interesowała, co sprawiło, że postanowiłam dalej tego nie słuchać. Gdybym tylko wiedziała... - Donna pokiwała głową. - Później przyszło mi na myśl, że miał głowę tak zaprzątniętą swoimi teoriami, że przez pomyłkę przedawkował insulinę. - Ale teraz tak nie myślisz? - Myślę, Harry, że gdy twój syn gonił za iluzją, jakaś znacznie bardziej konkretna i groźna siła ścigała jego. - Donna znowu westchnęła. - Wiesz, co przewidzieliśmy, pracując nad Sybillą? Głód, epidemie, rozpad więzów społecznych, załamanie gospodarcze, globalną katastrofę. Ludzie mówią dzisiaj o takich sprawach jako o ogólnikach, ale my opracowaliśmy szczegółową analizę przyczyn, które sprawią, że do tego dojdzie, jeżeli nadal będziemy postępować tak jak teraz. Najbardziej zdumiewający w tym wszystkim jest fakt, że Lazenby nam wierzy. Uważa, że mamy rację, ale guzik go to obchodzi. Swoim klientom chce mówić o dniu jutrzejszym to, co pragną usłyszeć, nie to, co powinni wiedzieć. Lazenby nie próbuje zatuszować naszych odkryć na temat przyszłości, dlatego że uważa je za przesadzone i alarmistyczne. Próbuje je zatuszować, bo odkrycia te mogą pomóc dowieść, iż Globescope jest instytucją skorumpowaną. Lazenby obawia się o swoją reputację w świecie biznesu i polityki. Paradoks polega na tym, że nie mielibyśmy nic przeciwko temu, żeby jego reputacja nie doznała szwanku, pod warunkiem że moglibyśmy opublikować nasze prognozy. Te dwie kwestie zbiegły się przypadkiem, ale stało się to sednem całej sprawy. Teraz... albo Lazenby poniesie klęskę... albo my. - W takim razie nie macie innego wyjścia, jak spróbować odzyskać kasetę. - Nieprawda. Możemy pozostać w ukryciu i zrealizować pierwotny plan. Doprowadzić prace nad Sybillą do końca, opublikować wyniki i narazić się na gromy. Oni nie mają pojęcia, gdzie jesteśmy. Podjęliśmy takie środki ostrożności, że nikt nie mógł za tobą jechać z Kopenhagi, a Woodrow jest pewien, że nikt nie wsiadł do pociągu w Albany, by cię śledzić. - Mogli widzieć, jak wsiadam. - Nic by im to nie dało. Mógłbyś wysiąść na każdej z tuzina stacji między Syracuse a Sandusky, Skąd mieliby wiedzieć, gdzie to zrobisz? - Zgoda, ale nadal uważam.. - Powiem ci, co ja uważam, dobrze? - Donna przyjrzała się Harry'emu z uwagą. - Według mnie, chcesz, żeby cała ta sprawa jak najszybciej się skończyła, bo masz nadzieję, że wrócę z tobą do Anglii i pomacham nad Davidem czarodziejską różdżką. - Harry zrozumiał, że Donna mówi prawdę. Chociaż była to niedorzecznie krucha nadzieja, innej nie miał. Nie tylko dlatego, że David uosabiał jedyną szansę na nieśmiertelność, jaką ofiarowuje człowiekowi życie - kontynuację w następnym pokoleniu - ale również dlatego, że gdyby David wyzdrowiał, stałoby się to częściowo dzięki Harry'emu. Ojciec, od którego David odwrócił się kiedyś plecami, przybyłby mu na pomoc. - Co jest złego w nadziei, Donno? Jesteś jedyną osobą, która uważała, że Davida można uratować. - Teoretycznie. Prawdą jest, że na uniwersytecie Emory w Atlancie prowadzone są badania, które pozwalają przypuszczać, że wyprowadzenie z głębokiej śpiączki może się stać faktem. Cały zespół, razem z Hectorem Sandovalem, pionierem w dziedzinie neurochirurgii, pracuje tam nad doskonaleniem technik chirurgii laserowej, ale jeszcze nie doszli do fazy doświadczalnej. Nawet gdybyśmy zainteresowali Sandovala przypadkiem Davida, byłby szalony, podejmując tak wielkie ryzyko, mógłby bowiem ponieść porażkę. Z jego punktu widzenia lepiej jest podtrzymywać życie Davida do czasu, aż wzrosną szansę powodzenia zabiegu. - Chcesz powiedzieć... że wiele za tym przemawia? - Tak, i gdybym miała okazję, próbowałabym do tego przekonać Iris. - Ale Iris poważnie rozważa możliwość wyrażenia zgody na odłączenie Davida od aparatury. Namawia ją do tego mąż, a lekarz Davida go popiera. - Wiem. Sprawy wyglądały tak samo, kiedy byłam w Londynie. Ale co ja mogę zrobić? Lazenby tylko czeka, aż ktoś z nas wychyli się z ukrycia. Los ukrywającego się zbiega wcale mi nie odpowiada. W Seattle mam matkę, ojca i dwie siostry, które przypuszczalnie uważają mnie za zmarłą. W Minneapolis mieszka córka Makepeace, która od ponad miesiąca nie miała od niej wiadomości. Wszystkim nam jest trudno. - Donna zaczerwieniła się z emocji, drżał jej policzek, w oczach błysnęły łzy. Gwałtownym ruchem zdjęła okulary, wytarła oczy, wreszcie spojrzała na Harry'ego, opanowawszy się z trudem. - Przekonaj Iris, żeby wstrzymała się z decyzją, Harry. Możesz to zrobić? - Myślę, że tak. - Była to zarówno przesada, jak i uproszczenie. Iris obiecała, że nie zrobi nic bez konsultacji z nim. Zatem najpewniejszym sposobem skłonienia Iris do tego, by dotrzymała obietnicy, było unikanie kontaktu z nią. Na razie nic lepszego nie przychodziło Harry'emu do głowy. - Przynajmniej żeby ją odłożyła na pewien czas. - Chcesz, żebym ci powiedziała, na jak długo? - Donna zamyśliła się, a potem powiedziała: - Myślę, że powinieneś się spotkać z pozostałymi, Harry. Tylko w ten sposób uda nam się rozwikłać ten problem. - Jak to zrobimy? - Mam zarezerwowane miejsce w samolocie dziś po południu - odparła Donna, zerkając na zegarek. - Muszę nim polecieć. - Czy mam polecieć z tobą? - Nie - odpowiedziała, trochę za szybko, jak na gust Harry'ego. - Wspólne podróżowanie byłoby zbyt skomplikowane i ryzykowne. - Czemu? Sama mówiłaś... - Trzymajmy się pierwotnego planu, dobrze? - Czy drażliwość była ceną, jaką Donna płaciła za maskowanie swej bezbronności? A może prowadziła bardziej złożoną grę, niż Harry mógł przypuszczać? Nie było innego wyjścia, jak się zgodzić, co wyraził skinieniem głowy. Jeżeli David miał jakąkolwiek szansę, to zależała ona od Donny. Donna Trangam mogła odnieść zwycięstwo w medycznych dysputach, których Harry nawet by nie zrozumiał. Mogła nakłonić najlepszych specjalistów, żeby pomogli jego synowi. Gdyby zechciała. - Zostań dziś na noc w Chicago. Wyleć stąd jutro rano. - Dokąd? Donna zastanawiała się przez kilka minut, chłodno przyglądając się Harry'emu ciemnymi oczami. - Do Dallas - powiedziała wreszcie. - Właśnie tam byłaś przez cały czas? - Tuż przy lotnisku jest hotel Hyatt Regency - ciągnęła Donna, ignorując pytanie. - Zamelduj się tam natychmiast po przylocie. Skontaktujemy się z tobą. - Kiedy? - Najpóźniej w środę. Pod jakim nazwiskiem podróżujesz? - Norman Page. - Rzeczywiście. - Ponownie spojrzała na zegarek. - Muszę iść. - Ale pośpiech Donny był sztuczny. Harry był przekonany, że przedłużyłaby ich spotkanie. Nie tyle śpieszyła się na samolot, ile pragnęła skrócić rozmowę, zanim wykroczy ona poza sprawy, których ustalenie jest absolutnie niezbędne. Donna wstała i ruszyła po zamarzniętej trawie do przejścia przez autostradę. Harry poszedł za nią, po raz pierwszy zwracając uwagę na szybkie, celowe ruchy kobiety. Dogonił ją w momencie, kiedy naciskała przycisk dla pieszych na sygnalizacji świetlnej. - Chciałem dowiedzieć się od ciebie więcej o Davidzie. - Wiem - odparta, nie odrywając wzroku od czerwonej figurki człowieka na światłach po przeciwnej stronie jezdni. - Ale sama sobie nie ufam, jeśli chodzi o ten temat. Kiedyś go kochałam. - A teraz już nie? - David sprawił, że stało się to niemożliwe. - Przepraszam, nie mam prawa się wtrącać, ale... - Chcesz wiedzieć, jakiego syna urodziła ci Iris. Rozumiem cię. Dziwne jest jednak to, że nawet gdybym chciała ci powiedzieć, nie wiem, czybym potrafiła. David zawsze ukrywał znaczną część siebie. Weźmy na przykład twoją osobę. Powiedział mi, że jego ojciec nie żyje, w długi czas po tym, jak dowiedział się o twoim istnieniu. Słyszałam nawet o podróży na Rodos z Torbenem i o scenie w Lindos. Pamiętam, jak żartowali na ten temat przy kolacji. Nigdy nie wspomniał ani słowem... - Pokręciła głową. - Nigdy nie wyznał mi prawdy. Zanim Harry zdążył odpowiedzieć, pojazdy zatrzymały się, czerwony człowieczek zmienił się w zielonego i Donna szybko ruszyła przed siebie. Harry musiał podbiec, żeby dotrzymać jej kroku. Po przejściu przez jezdnię Donna skręciła w cichą ulicę prowadzącą do centrum miasta. - Może nie mógł się zdobyć na takie wyznanie - wydyszał Harry. - Myślę, że daleko mi do ideału ojca. - Nie odpowiadałeś wyobrażeniu, jakie David wyrobił sobie na twój temat. Sprawiłeś, że poczuł się zażenowany. - Nie wiem, komu trudniej jest się z tym pogodzić. - Nie tobie. - Donna zatrzymała się i odwróciła do Harry'ego. - Ktokolwiek uznał, że powinien powiedzieć ci o Davidzie, większą przysługę wyświadczył jemu niż tobie. Kto inny udałby się w tak daleką podróż dla Davida? Kto inny zdobyłby moje zaufanie? - Mnie się to udało? - Zdumiewające, ale tak. - W jaki sposób? - Dzięki temu, że jesteś naturalny. - Co masz na myśli? Odkąd się spotkali, Donna ani razu nie była tak bliska uśmiechu, jak w tej chwili. - Polecisz jutro do Dallas? - Tak. - To właśnie mam na myśli. - Z tymi słowy Donna odwróciła się i szybko podeszła do skrzyżowania z bardziej ruchliwą ulicą. Harry patrzył, jak podnosi rękę, wsiada do taksówki, nachyla się, żeby podać kierowcy adres, wreszcie odchyla się na siedzenie. Kiedy samochód ruszył, nie spojrzała w stronę Harry'ego, ale jemu wydało się - chociaż mogło to być złudzenie, spowodowane przez cień, światło i odległość - że Donna płacze. Taksówka zniknęła za rogiem. XXIX Środowy poranek w Dallas był szary, cichy i dżdżysty. Miasto nigdy tak nie wyglądało w telewizorze Kostasa w Tavernie Silenou, gdzie Harry przez dziewięć lat śledził codzienne melodramaty rodu wielkich nafciarzy z Teksasu. Serial pozostawił mu wrażenie błękitnego nieba, porywistych wiatrów i miasta zaludnionego megalomanami, którzy nie panują nad popędem seksualnym i mówią źle podłożoną greką. Rzeczywistość oglądana z okna pokoju hotelowego była w porównaniu z serialem pocieszająco bezbarwna. Odrzutowce wyłaniały się powoli z chmur lub wzbijały pod nie, a nijaki horyzont przesłaniała zanieczyszczona mżawka. Był to ruch bez zdarzeń, miejsce bez lokalizacji, transportowa otchłań, w której Harry czuł się nienaturalnie bezpieczny. Podniósł kubek do ust, stwierdził, że kawa wystygła, skrzywił się i sięgnął po papierosa, po czym wrócił do wertowania "Dallas Morning News". Nawet jeśli dziwna sprawa Globescope Inc. i jej dziwnie łatwo ulegających wypadkom byłych pracowników posunęła się naprzód, najwyraźniej nie zasługiwało to na wzmiankę, skoro mieszkańcom Dallas trzeba było donieść o tylu lokalnych morderstwach, meczach piłkarskich i niepowtarzalnych transakcjach nieruchomościami. Harry uznał to zresztą za fakt pozytywny, zważywszy na niepokojący ton artykułu z pierwszej strony gazety, który poprzedniego dnia przypadkiem zauważył w kiosku hali odlotów lotniska O'Hare. Artykuł opatrzony nagłówkiem: "Cena akcji Globescope spada po śmierci trzeciego pracownika", sprawił, że Harry zrezygnował z zamiaru zakupu nieaktualnego numeru "Sunday Express" na rzecz bieżącego wydania "Wall Street Journal". Teraz wstał, podszedł do łóżka i usiadł na zmiętej pościeli. Podniósł gazetę z podłogi, gdzie rzucił ją minionej nocy, i ponownie przeczytał krótki artykuł, który mógłby już chyba wyrecytować z pamięci. Makabryczne żniwo śmiertelnych i prawie śmiertelnych wypadków wśród niedawno zwolnionych pracowników Globescope Inc., społeczno-ekonomicznej korporacji prognostycznej z siedzibą w Waszyngtonie, spowodowało wczorajszy spadek cen akcji Globescope na nowojorskiej giełdzie. Spadek wyniósł $ 2 112, a cena zamknięcia wyniosła $ 11 114. Fakt ten jest następstwem zamieszczonej wczoraj przez dziennik "Berlingske Tidende" wzmianki o tym, że w godzinach rannych w sobotę, na moście nad Zatoką Kopenhaską znaleziono ciało Torbena Hammelgaarda, fizyka duńskiego pochodzenia, zatrudnionego w Globescope do kwietnia bieżącego roku. Sekcja zwłok nie ujawniła przyczyn śmierci pana Hammelgaarda i obecnie oczekuje się na wyniki powtórnej autopsji. Kopenhaska policja oświadczyła, że chciałaby przesłuchać Brytyjczyka w średnim wieku, przedstawiającego się nazwiskiem Barnett; przypuszczalnie jest on ostatnim człowiekiem, który widział pana Hammelgaarda żywego. Pan Barnett zniknął z kopenhaskiego hotelu w sobotę. Rzecznik Globescope w Waszyngtonie oświadczył, że korporacja nigdy nie słyszała o panu Barnetcie. Byron Lazenby, prezes Globescope, jest przekonany, że cena akcji korporacji ustabilizuje, się, kiedy tylko okoliczności śmierci pana Hammelgaarda zostaną wyjaśnione. Harry cisnął gazetę na podłogę i zaciągnął się papierosem, żeby ukoić nerwy. Jeżeli powtórna sekcja wykaże, że Hammelgaard został zamordowany, kopenhaska policja nie poprzestanie na wyrażeniu uprzejmej chęci przesłuchania go. Zaczną go szukać. Dobrze się więc stało, że to Norman Page, nie Harry Barnett zameldował się w hotelu Hyatt Regency. Dobrze też, że gazeta "Dallas Morning News" zachowała swój lokalny charakter. Mimo to... Harry podniósł słuchawkę już po pierwszym sygnale, modląc się, by usłyszeć głos Donny. Tak się jednak nie stało. - Pan Page? - Tak. - Dzwonię z recepcji. Pańska taksówka czeka. - Jaka taksówka? Nie... - Nagle zrozumiał, co musi oznaczać przyjazd taksówki, i zrobił wszystko, by zatuszować zdziwienie. - Tak, oczywiście. Dziękuję. Za chwilę będę na dole. XXX - Pan przyjezdny? - zapytał Otis McSweeney z przedsiębiorstwa taksówkowego Checker Cab, kiedy mknęli przez część Dallas, na której nigdy nie koncentrowały się kamery telewizyjne. Puste place, zachwaszczone chodniki, obłażące oszalowania i zardzewiałe żelastwo świadczyły o tym, że zdjęcia tych domów nie trafiały do działu handlu obrotu nieruchomościami "Dallas Morning News". - Tak, z daleka. - Nie ma jak Fair Park. O tej porze roku jest dość spokojnie. Będzie pan miał stadion Cotton Bowl prawie dla siebie. - Poważnie? - Tak jest, szefie - zaśmiał się Otis. - Słowo harcerza. - Taksówkarz ubawił się setnie. Harry chciał poprosić o wyjaśnienie, ale w ten sposób przyznałby się, że nie wie, dokąd jadą, dlatego wyszczerzył zęby w uśmiechu i nic nie powiedział. Kilka minut później zwolnili na światłach, skręcili w lewo i przez imponującą bramę wjechali do Fair Park. Za zasłoną mżawki ukazał się bezmiar dużych, opustoszałych budynków i szerokich pustych dróg. Minęli napis "749 000 stóp kwadratowych do wynajęcia na zjazdy, rodeo, koncerty, występy na lodzie itp.", przemknęli obok pawilonów w stylu art deco z zamkniętymi okiennicami i skręcili w stronę diabelskiego młyna, górującego posępnie nad uśpionym wesołym miasteczkiem. Przy stadionie sportowym Otis skręcił w lewo i zatrzymał się. - Oto Cotton Bowl. Należy się osiemnaście dolarów i pięćdziesiąt centów - oznajmił. Harry wręczył taksówkarzowi banknot dwudziestodolarowy i wysiadł. Był łagodny, wilgotny dzień. Patrzył, jak taksówka powoli zawraca, wyjeżdża z powrotem na główny bulwar i mknie do wyjścia. Życie za bramą biegło swoim trybem, ale na 749 000 stóp kwadratowych Fair Park w wilgotny listopadowy poranek czas stanął w miejscu. Otaczająca Harry'ego przestrzeń była bardziej pusta niż jakakolwiek preria; po letnich tłumach pozostało tylko wspomnienie, a powietrze wibrowało ciszą. Kiedy szum silnika wtopił się wreszcie w łagodny szelest mżawki, Harry pochwycił inny, wyższy warkot dobiegający z tyłu. Odwrócił się i ujrzał brunatną furgonetkę nadjeżdżającą od strony wesołego miasteczka. Przednia szyba była jednostronnym zwierciadłem, skrywającym twarz kierowcy. Harry cofnął się. Jeżeli dał się schwytać w pułapkę, to trzeba przyznać, że została zręcznie zastawiona. Był sam jak palec, zdany tylko na siebie. Furgonetka stanęła przed nim, boczne drzwiczki odsunęły się i Harry odetchnął z ulgą na widok Donny, która dała mu znak, żeby wsiadł. Zrobił to bez słowa, a kiedy zajął miejsce obok Donny na tylnym siedzeniu, pasażerowie z przodu odwrócili głowy, żeby mu się przyjrzeć. Za kierownicą siedziała szczupła kobieta o zmarszczonym czole, czarnych kręconych włosach i oliwkowej cerze, ubrana w dżinsy i skórzaną kurtkę na misiu. Obok niej siedział baryłkowaty człowieczek w obszernej kurtce puchowej z kapturem, koszuli, krawacie, spodniach wyprasowanych na kant i wąskich butach ze złotymi sprzączkami. Śnieżnobiałe włosy opadały mu na czoło jak u małego chłopca, ale oczy miał załzawione, a twarz pobrużdżoną niczym wyschnięte błoto. - Makepeace Steiner i Rawnsley Ablett - przedstawiła ich Donna. - Harry Barnett. - Cześć, Harry - powitała go Steiner. - Powinieneś wiedzieć, że uważałem ten plan za szaleństwo, ale zostałem przegłosowany - oświadczył Ablett bez cienia uśmiechu. - Jesteśmy ci wdzięczni, że przyjechałeś - powiedziała Donna, opierając dłoń na ramieniu Harry'ego. - My wszyscy. - Sądzimy, że możesz nam pomóc - dodała - Steiner. - Jak? - Powinniśmy ruszać. Ty mu powiedz, Donno. - Steiner włączyła silnik i furgonetka potoczyła się tak wolno, jak poprzednio. - Potem on będzie mógł nam powiedzieć. - Co takiego? - Czy to zrobisz - warknął Ablett. - Posłuchaj, Harry - zaczęła Donna. - Wałkowaliśmy tę sprawę na okrągło. Los Torbena dowodzi, że wcześniej czy później Lazenby nas wytropi. Potrzebował sześciu tygodni, żeby znaleźć Hammelgaarda. Nawet gdyby jego ludzie szukali nas dwa razy dłużej, nie zdążylibyśmy się przygotować na ich przyjęcie. Kaseta mogłaby nas ocalić, ale czy możemy mieć pewność, dopóki jej nie przesłuchamy? Nie możemy tego zrobić bez wydostania jej z gabinetu Lazenby'ego, a nie możemy tak po prostu tam wejść. Próba włamania się do Globescope byłaby równoznaczna z samobójstwem. Nie mamy więc realnej możliwości odzyskania kasety. - Chcesz powiedzieć... - Ty masz szansę, Harry - ciągnęła Donna. - Taką, jakiej my nie mamy. - Lazenby cię nie zna. Frederics nie ma twojego zdjęcia w aktach. Dla Globescope jesteś nikim. Gdyby udało ci się wejść do gabinetu Lazenby'ego... - Żartujesz. - Nie. Wy dwaj macie wielką szansę tego dokonać. Jeden z was odwróci uwagę Lazenby'ego, a drugi... - My dwaj? - Ty i Woodrow. - Prosiłaś o to Woodrowa? - Nie, ale jestem pewna, że się zgodzi. - To ciebie nie jesteśmy pewni - wtrącił Ablett. - Jesteście szaleni. - To samo mówiłem - odparował Ablett. - Ale według nas ten plan może wypalić - włączyła się Steiner, robiąc zbędny objazd w prawo. - Jakim cudem? Jak mielibyśmy się dostać na teren korporacji? - To jest możliwe - zapewniła Donna swoim najłagodniejszym, rozumnym tonem. Wystąpisz jako dyrektor londyńskiego towarzystwa inwestycyjnego, a Woodrow poda się za twojego amerykańskiego wspólnika. Wyślesz do Lazenby'ego faks, w którym poinformujesz go, że będziesz w Waszyngtonie przez kilka dni i chciałbyś przedyskutować warunki skorzystania z usług Globescope. Podasz kilka dużych kwot. Lazenby zaprosi cię do siebie. Woodrow zajmie go rozmową, a ty tymczasem wydostaniesz kasetę. Potem wyjdziecie, obiecując, że przemyślicie ofertę, i zabierzecie kasetę ze sobą. - Skąd pewność, że Lazenby zgodzi się nas przyjąć? - Myślę, że nie będzie problemów. Lazenby potrafi się oprzeć intratnej propozycji mniej więcej w tym samym stopniu, co kot śmietance. - Ale o jakiej propozycji mówimy? Przecież Lazenby będzie chciał się czegoś dowiedzieć o naszym towarzystwie. - I dowie się. Wiemy, z jakiej bazy danych korzysta, zasięgając informacji o klientach. Przyjaciel Makepeace zatrudniony w tej firmie zgodził się umieścić w bazie danych informacje o fałszywym towarzystwie inwestycyjnym. Kiedy więc Lazenby skonsultuje się z nimi, dowie się tego, czego chcemy, żeby się dowiedział. Musi chwycić przynętę. - Módl się tylko o to, żeby nie zaczął cię zbyt dokładnie wypytywać - wtrącił Ablett. - Jeśli dowie się prawdy, odgryzie ci głowę. - Nie damy mu na to czasu - odparowała Donna. - Zresztą to nie w jego stylu. Lazenby lubi trzymać karty przy orderach. - Ale co będzie, jeśli rozpozna Woodrowa? Na miłość boską, mógł go widzieć na scenie. - To mało prawdopodobne, a jeszcze mniej, że połapie się, kim był Woodrow, nawet jeśli widział występ Pana Nemo. - A co ze mną? Moje nazwisko pojawiło się w prasie w związku ze śmiercią Torbena. Policja zwróciła się do Globescope z pytaniem, czy mnie znają. Tylko czekać, jak zaczną rozpowszechniać moje zdjęcie. - Słuszna uwaga - zauważył szyderczo Ablett. - Twoje obawy są jednak bezpodstawne, Harry. Dzisiaj rano podano wyniki powtórnej sekcji Torbena. - Przyjrzał się Harry'emu, jakby szukał na jego twarzy oznak jakiegoś domysłu. - Przyczyny naturalne. - Przyczyny naturalne? - Najwyraźniej chodzi o wylew. - Ależ to absurd. - Być może, ale dzięki temu jesteśmy bezpieczni. Duńska policja nie zechce cię teraz przesłuchiwać, prawda? Faksy na całym świecie nie będą wypuszczać twojej fotografii. - Mimo to... - Chyba że, twoim zdaniem, istnieje jakiś inny powód tego, że Lazenby mógłby cię rozpoznać. - Co chcesz przez to powiedzieć? - On chce powiedzieć, że ci nie ufa - rzuciła Steiner przez ramię. - Ale my ci ufamy, Harry - zapewniła Donna. - A Rawnsley zgodził się z nami współpracować. - To prawda - potwierdził Ablett. - Zgodziłem się głównie z tego powodu, że jeżeli faktycznie pracujesz dla Lazenby'ego, to i tak leżymy, a kaseta jest tylko wytworem twojej wyobraźni. - Dla nikogo nie pracuję. - Udowodnij to, odzyskując kasetę. - Nie możemy cię do tego zmusić - powiedziała Donna. - Nie próbujemy cię szantażować. - Nie? Cóż, według mnie, chcąc nie chcąc, to właśnie robicie. Jeżeli nie przystanę na współpracę, ty nie zainteresujesz Sandovala przypadkiem Davida. - Nie będę miała takiej możliwości. - Ale czy szantaż jest gorszy od zdrady? - Ablett utkwił w Harrym oskarżycielskie spojrzenie. - Pamiętaj, że to dzięki twojemu synowi musieliśmy się zakopać w tej norze. Nie wybrzydzaj na metody, za których pomocą chcemy się wydostać. - Nie zwracaj na niego uwagi - wtrąciła Steiner. - Rawnsley jest tylko gderliwym starym bostończykiem z zespołem odstawienia na boczny tor. - To prawda, że nie lubię Teksańczyków - odparł Ablett. - Ale to samo się tyczy zdrajców. Albo ich ojców. - Ho, ho, nie tylko wygórowana opinia o sobie, ale i długi jęzor - burknął Harry. - Jeżeli masz coś do mnie, to jestem do usług. - Tego akurat nie potrzebujemy - wtrąciła Steiner. - Jezu Chryste, posłuchajcie siebie przez chwilę. Ablett nie spuszczał wzroku z twarzy Harry'ego. - Wóz albo przewóz. - Nie ma problemu - odparł Harry, nie zastanawiając się nad konsekwencjami własnych słów. - Jeżeli Woodrow w to wchodzi, to ja też. - Najpierw wysłuchaj szczegółów - powiedziała Donna i odwróciła się, próbując skłonić Harry'ego, by patrzył raczej na nią niż na Abletta. - Chcę, żebyś był zadowolony z naszego planu. - Nie muszę być zadowolony. - Na miłość boską, Harry... - Zrobię to, w porządku? Co jeszcze chcecie wiedzieć? Steiner gwałtownie zahamowała i odwróciła się do Harry'ego. - Chcemy wiedzieć, że mówisz poważnie - odparła cicho, ale dobitnie. - Mówię poważnie - zapewnił Harry, patrząc kobiecie w oczy. Potem zerknął na Abletta i zapytał: - Pasuje? - Ablett skinął głową. Harry'emu nie pozostało nic innego, jak zamknąć krąg i spojrzeć w oczy Donny. Dał jej do zrozumienia, że jego decyzja jest równie jasna, jak nieodwołalna. - Mówię poważnie. XXXI W piątkowy wieczór obrotowa sala w kopule na szczycie Reunion Tower była w trzech czwartych wypełniona mieszkańcami Dallas, którzy świętowali nadejście weekendu. Światła samochodów rozświetlały szosy, tworząc swego rodzaju iluminowaną mapę miasta, a drapacze chmur popisywały się profilami na tle atramentowego teksaskiego nieba. Zazwyczaj o tej porze w piątek Harry stałby przy barze w pubie Stonemasons' Arms w Kensal Green z kuflem piwa London Pride w garści. Wbrew swoim oczekiwaniom, wcale nie czuł, że został czegoś pozbawiony. Biorąc pod uwagę złośliwości, jakie z powodu swojej nowej fryzury usłyszałby od innych klientów Stonemasons', Harry właściwie się cieszył, że otaczają go obcy. Kelnerki w Reunion Tower znacznie przewyższały urodą mało pociągające barmanki Terry'ego, a każda kolejna butelka piwa Shiner Bock smakowała lepiej. Od środy Harry utrzymywał się w stanie łagodnego ululania, który pomagał mu optymistycznie myśleć o tym, na co przystał. Jego optymizm osiągnął taki poziom, że na widok Makepeace Steiner idącej ku niemu przez wirującą salę, ostatnią rzeczą, którą chciał usłyszeć, było to, iż szalony plan został odwołany. - Witaj, Harry - powiedziała Makepeace, siadając naprzeciwko niego. - Jak ci się powodzi? - Po królewsku. Z pieniędzy, które od was dostałem, przepuściłem dwa tysiące dolarów na trzy kolorowe bawełniane koszule, dwa jedwabne krawaty, modny garnitur, kaszmirowy płaszcz, buty i elegancki pokrowiec na garnitur. Do tego oczywiście fryzura. - Mhm. Bardzo w stylu Harveya Keitela. - Jeżeli dobrze pamiętam, to ty poleciłaś mi tego fryzjera. - To prawda. Nie przejmuj się, wyglądasz doskonale. Właśnie tego potrzebujesz. - A więc jednak potrzebuję? - Mhm, plan jest aktualny. - Makepeace przerwała, żeby zamówić drinka, zapaliła papierosa Harry'ego i wyznała: - Chyba zasmakowałam w tym gatunku. To pewnie wynik stresu, co? - Czy to raczej nie ja powinienem być w stresie? - Nie będziesz miał do tego okazji. Cała sprawa zakończy się przed następnym weekendem. - Steiner nachyliła się i ściszyła głos: - Kilka godzin temu dzwoniła Donna. Bez trudu przekonała Woodrowa, żeby nam pomógł. On chyba widzi w tym planie doskonałe ujście dla swoich nie zrealizowanych zdolności aktorskich. Obiecał, że podczas weekendu wystroi się u Bloomingdale'a, również na nasz koszt. W poniedziałek obaj polecicie do Waszyngtonu i zameldujecie się w Hay-Adams, eleganckim hotelu naprzeciwko Białego Domu. Zarezerwowaliśmy tam na tydzień pokoje dla Normana Page'a i Billa Cornforda z towarzystwa inwestycyjnego Page-Muirson. Tego samego dnia Lazenby otrzyma faks z pytaniem, czy ty i Woodrow możecie się z nim spotkać możliwie jak najszybciej, żeby przedyskutować zastosowanie prognostycznych technik Globescope na rynkach Dalekiego Wschodu i Ameryki Południowej, na które chcecie wejść. Oto dane o firmie Page-Muirson, które Lazenby otrzyma dzięki mojemu przyjacielowi. - Makepeace położyła plik spiętych kartek na stole. - Lazenby dostanie też aktualne wycinki z czasopism inwestycyjnych, dotyczące rodzajów operacji, którymi się jakoby zajmujecie. Transakcje handlowe nastawione na przyszłość, arbitraż, operowanie stopami procentowymi, cały ten kram. Postaraj się zapoznać z terminologią, to przynajmniej będziesz mówił tak, jakbyś się znał na rzeczy. Unikaj wdawania się w szczegóły. Nie martw się; Lazenby będzie udawał, że wie o całej sprawie znacznie więcej niż naprawdę. Jeżeli dobrze odrobisz pracę domową, możesz sobie pozwolić na mały blef. Według mnie, najlepiej zrobisz, jeśli całe gadanie zostawisz Woodrowowi, bo to jego mocna strona. Skoncentruj się na kasecie. Jeżeli uda ci się wyjść z gabinetu z kasetą w kieszeni, nie powinieneś się martwić tym, że Lazenby zapamięta cię jako największego durnia, jakiego spotkał w życiu. - Tym lepiej. - Harry sceptycznie kartkował papiery, a obfitość wykresów i tabel przyprawiała go o mdłości. - Skąd mamy pewność, że Lazenby odpowie na faks? - Ponieważ odmalowaliśmy firmę Page-Muirson w jego ulubionych barwach. Firma jest bogata i lubi transakcje nie z tego świata. Dostałam się do pliku, który zawiera plan zajęć Lazenby'ego; upewniłam się, że przez cały tydzień nie wyjeżdża z miasta i ma niewiele spotkań. Według mnie, skontaktuje się z wami, zanim jego poniedziałkowa kawa zdąży ostygnąć. W Hay-Adams będzie już pewnie czekał na was faks. - A co z Donną? Też będzie czekała w Hay-Adams? - Nie. Pokazywanie się w Waszyngtonie byłoby dla niej zbyt ryzykowne. Zostanie w Baltimore, ale to niecała godzina drogi pociągiem. Kiedy przyjedziecie do Waszyngtonu, Donna zadzwoni i poda ci numer kontaktowy, pod który masz zatelefonować po odzyskaniu kasety. - Makepeace uśmiechnęła się z przymusem i stuknęła szklanką z burbonem o jego szklankę z piwem. - Za twój sukces. - Czy Rawnsley przyłączyłby się do toastu, gdyby siedział tu z nami? - Pozwól, że Rawnsleyem ja się zajmę, Harry. Po prostu odzyskaj tę kasetę, jeśli oczywiście jest w gabinecie. - Zrobię, co w mojej mocy. - Może zrobiłbyś więcej? - Zgoda, spróbuję. - Doskonale. - Makepeace łyknęła burbona, i to wcale nie jak dama. - To mi się podoba. XXXII Norman Page, prezes rady nadzorczej i dyrektor zarządu Page-Muirson Ltd, doradca do spraw jakości, wylądował na lotnisku w Dulles wczesnym popołudniem w poniedziałek. Miał garnitur w kolorze gołębim, różową koszulę, krawat w barwne pasy i elegancką fryzurę. Wynajęta nowoczesna limuzyna wiozła pana Page'a i jego nowiutki bagaż przez dwadzieścia sześć mil wilgotnej zielonej Wirginii, a potem przez most Roosevelta, prosto w serce Waszyngtonu. Harry patrzył po drodze na jasne pagórki cmentarza Arlington, szare wody Potomacu i budynki federalne wśród drzew, niskie biurowce oraz równe, regularne zabudowania stolicy. Wreszcie dotarli do hotelu Hay-Adams, którego standard odpowiadał aktualnemu statusowi Harry'ego. Po chwili znalazł się w holu wyłożonym boazerią z orzecha włoskiego. Po wpisaniu się do księgi meldunkowej z welinowego papieru pan Page został zaprowadzony do apartamentu z widokiem na Lafayette Square. Wskazano mu Biały Dom, ale nie bezdomnych koczujących w parku. Uprzejmie zademonstrowano też panu Page'owi sposób obsługi najrozmaitszych sprzętów elektronicznych oraz ciepło-zimne sekrety wyłożonej marmurem łazienki. Pan Page wręczył pięć dolarów napiwku, po czym zostawiono go samego. Czekając na walizkę, obejrzał wiszącą nad kominkiem reprodukcję planu Miasta Federalnego L'Enfanta z 1792 roku, sprawdził łóżko, szerokie jak pole, mocne, a przy tym doskonale sprężynujące, wreszcie bojaźliwie zapoznał się z cennikiem na drzwiach. Po odebraniu bagażu i wręczeniu kolejnego pięciodolarowego napiwku pan Page zatelefonował do recepcji i zapytał, czy jego kolega Bill Cornford już się zameldował. Odpowiedziano mu, że jeszcze nie. Nieco zdziwiony, rozpakował się i oddał rozkoszom kąpieli. Kiedy mniej więcej po godzinie wyszedł z łazienki, znalazł na podłodze wsuniętą pod drzwi kopertę, na której widniało jego nazwisko i numer pokoju. W środku znajdował się faks od Byrona Lazenby'ego, prezesa Globescope Inc., konsultanta-prognostyka korporacyjnej elity. Drogi panie Page, z radością spotkam się z Panem podczas Pańskiego pobytu w Waszyngtonie, by omówić rodzaj pakietu prognostycznego, jaki moja organizacja mogłaby zaoferować Pańskiemu towarzystwu. Gdyby Pan zechciał zadzwonić do mojej sekretarki Ann Mather, moglibyście ustalić datę spotkania. Z poważaniem Byron E. Lazenby Nie było jeszcze piątej i Harry'ego kusiło, żeby natychmiast zadzwonić do Ann Mather. "Jeśli to, co ma się stać, stać się musi, niechby przynajmniej stało się niezwłocznie."* Słowa te odbiły się echem w umyśle Harry'ego jako wynik przymusowej lektury "Makbeta" przed czterdziestu laty, w schyłkowym okresie kariery szkolnej. Ostatecznie zadzwonił tylko do recepcji, by uzyskać informację, że Bill Cornford nadal się nie pojawił. Harry'emu zaczęło doskwierać pragnienie. Nie chciał ryzykować zejścia do baru, w obawie że przegapi telefon Donny. Musiał się więc zadowolić zawartością barku: dwiema butelkami budweisera oraz dwiema flaszeczkami whisky Jim Beam. Wertując notatki Makepeace pod wpływem tego koktajlu własnej produkcji, Harry poczuł, jak rodzi się w nim dziwne złudzenie, że istotnie zaczyna pojmować mechanizmy rządzące światem finansów. Stopniowo nabierał przekonania, że potrafi sensownie dyskutować o plusach i minusach zależności meksykańskiego rynku obligacyjnego od przewidywanych trzęsień ziemi w Kalifornii. Wtedy zadzwonił telefon. - Halo? - Witaj, Harry. - To była Donna. - Wszystko w porządku? - Niezupełnie. Chcesz usłyszeć dobre czy złe nowiny? - Po prostu powiedz. - Lazenby przysłał faks, w którym zgadza się na spotkanie. - Doskonale. - Ale Woodrow się nie pojawił. - Nie? Och, chyba nie ma się czym przejmować. Może musiał dłużej zostać w pracy. Ma przyjechać pociągiem linii Metroliner. Pewnie już jest w drodze. - Skoro tak twierdzisz. - Umówiłeś się z Lazenbym? - Jeszcze nie. Sądziłem, że lepiej poczekać na Woodrowa. - Zgoda, ale nie chcemy, aby Lazenby pomyślał, że nie jesteś zainteresowany. - Nie chcemy też, żeby pomyślał, że aż tak bardzo zależy mi na tej rozmowie. Zadzwonię do jego sekretarki z samego rana i umówię się na jutro albo na środę. - Dobrze. Informuj mnie na bieżąco. Mój numer to 410 930 2745. Zatrzymałam się w małym hoteliku. - Zapisałem. - Do usłyszenia wkrótce. Harry... - Słucham? - Bądź ostrożny, dobrze? Zrób to dla mnie. Harry nie chciał być ostrożny. Potrzebował więcej pijackiej pewności siebie. Zamówił butelkę wina, żeby możliwie jak najdłużej utrzymać ten stan ducha i spłukać obiad zamówiony do pokoju. Zrezygnował z notatek Makepeace na rzecz telewizji. Tępym wzrokiem spoglądał przez okno na podświetlony portyk Białego Domu i obelisk ku czci Waszyngtona. Wybiła ósma, potem dziewiąta i dziesiąta, a Bill Cornford się nie odezwał. Kiedy Harry zszedł do holu, był zaczerwienioną, zmiętą wersją wytwornego światowca, który zameldował się w hotelu siedem godzin wcześniej. Wypytał recepcjonistkę o połączenia linii Metroliner z Nowym Jorkiem i ustalił, że ostatni pociąg przyjeżdża o dwudziestej trzeciej. Poszedł na postój taksówek, wsiadł do pierwszej i poprosił o zawiezienie na Union Station. Pół godziny później Harry stał pod katedralnym dachem hali dworcowej z pustym styropianowym kubkiem po kawie w jednej dłoni, papierosem w drugiej, a ostatni pasażerowie pociągu linii Metroliner opuszczali peron. Woodrowa Hackensacka nie było wśród nich. Nieobecność Woodrowa nie oznaczała kryzysu. Było jeszcze kilka pociągów z Nowego Jorku, a około drugiej ekspres Nowa Anglia. W umyśle Harry'ego zrodziła się jednak przypominająca zimny, twardy, ciężki beton pewność, że Woodrow nie przyjedzie teraz, ani później, ani tej nocy, ani żadnej innej. Nie potrafił należycie wyjaśnić tej pewności, ale miała ona związek z ostatnim spojrzeniem Harry'ego na samotną postać Woodrowa na parkingu stacji kolejowej Albany- Rensselaer; miała związek z przeczuciem katastrofy, którego doświadczył Harry, patrząc na Woodrowa z okna pociągu. Najpierw Torben, teraz... Harry podszedł do rzędu wolnych automatów telefonicznych, niespokojnie obejrzał się przez ramię i wykręcił nowojorski numer Woodrowa. Sygnał rozbrzmiewał raz po raz, ale nikt nie odbierał. Fakt, że Woodrow nie miał odebrać telefonu, rozbrzmiewał donośniej niż głos największego dzwonu. Możliwe, że Hackensack nie był już w stanie podnieść słuchawki. XXXIII - Tu Globescope Incorporated, mówi Martina. W czym mogę panu pomóc? - Chciałbym mówić z Ann Mather. - Kogo mam zapowiedzieć? - Normana Page'a. - Już łączę, panie Page. Przez kilka sekund w słuchawce rozbrzmiewał utwór Sibeliusa grany na syntezatorach, wreszcie odezwał się głos: - Mówi Ann Mather, panie Page. Pan Lazenby bardzo pragnie się z panem spotkać. Kiedy mógłby pan przyjść? Może dzisiaj o późniejszej godzinie? - Dzisiaj będzie... trochę trudno. - Wobec tego jutro? - Cóż... hm. - Pod koniec tygodnia pan Lazenby ma ogromne spiętrzenie obowiązków. - Zgoda, niech będzie jutro. - O dziesiątej trzydzieści? - Czy moglibyśmy się spotkać później? Ja... - O szesnastej? - Dobrze, o szesnastej. - Wpiszę tę datę do jego terminarza. Pan Lazenby spotka się z panem i pańskim kolegą jutro o szesnastej, panie Page. Dziękuję za telefon. - Zgoda. Cóż, dziękuję... - Harry ugryzł się w język, kiedy tylko pojął, że mówi do siebie. Nigdy nie uważał takiego postępowania za szczególnie korzystne, a telefoniczne monologi wygłaszane w pociągu linii Amtrak były wręcz zatrważająco drogie. Harry odłożył słuchawkę, wydostał się z wąskiej kabiny i wrócił na miejsce w rockand-rollowym rytmie pociągu. Znajdowali się mniej więcej w połowie drogi między Filadelfią a Nowym Jorkiem. Było kilka minut po dziesiątej następnego dnia. Harry patrzył surowo na anonimową połać zachmurzonej krainy New Jersey, jakby winił ją za tę podróż, w którą w ogóle nie powinien był wyruszyć. Ale cóż, przyznawał, że nie było innego wyjścia. Musiał odkryć, co się przydarzyło Woodrowowi. Najlepiej by się stało, gdyby znalazł go przed spotkaniem z Lazenbym. Możliwe, że w ogóle nie powinien był się umawiać, ale dalsze zwlekanie mogłoby się wydać podejrzane. Niewykluczone, iż przed wyjazdem z Waszyngtonu należało się skontaktować z Donną. Mogłaby wsiąść do pociągu w Baltimore i dzielić z Harrym wszelkie trudności, na jakie napotkałby w Nowym Jorku. Z drugiej strony, bał się, że będzie nalegała, iż pojedzie zamiast niego. Prawdopodobnie tak by się właśnie stało, biorąc pod uwagę znaczenie, jakie dla ich planów miało bezpieczeństwo Harry'ego. Możliwe więc, że kluczem do jego zachowania było staroświeckie pojęcie rycerskości. Przejeżdżając przez stację, pociąg znacznie zwolnił. Harry wyjrzał przez okno i zdołał odczytać nazwę: Princeton Junction. Znajdował się więc niedaleko uniwersytetu, gdzie pracował Torben Hammelgaard, niedaleko Institute for Advanced Study, gdzie przed czterdziestoma laty Athene Tilson wymieniała skomplikowane teorie z Albertem Einsteinem. Być może Harry znajdował się też niedaleko odpowiedzi, gdyby tylko dowiedział się, jak brzmi pytanie. Po przyjeździe na Penn Station spisał adres Woodrowa z książki telefonicznej i wskoczył do taksówki. Zanim ruszyli, kierowca przez kilka minut studiował kieszonkowy plan miasta, a Harry szybko stracił orientację w labiryncie drapaczy chmur. Pojechali na wschód od dworca, potem na południe, przecięli Broadway i zatrzymali się w wąskiej uliczce między wysokimi, zanieczyszczonymi sadzą czynszówkami. Z całą pewnością nie była to Piąta Aleja. Mieszkanie Woodrowa znajdowało się w czteropiętrowym budynku, prawie na samej górze. Sześć dzwonków wraz z przewodami trzymało się framugi drzwi dzięki kilku skrawkom taśmy izolacyjnej, obluzowanej przez deszcz. Harry odruchowo przycisnął dzwonek Woodrowa, a kiedy nikt nie odpowiedział, nacisnął sąsiedni guzik. Domofon, na który niedawno ktoś zwymiotował, wyrzucił z siebie serię trzasków. Kiedy Harry zapytał głośno o Woodrowa, odpowiedziały mu dalsze trzaski, a potem cisza. Wreszcie, jakby po namyśle, zamek drzwi wejściowych ustąpił z głośnym bzyczeniem. Hol był wysoki i słabo oświetlony. Szare światło spływało ze świetlika na brązowe linoleum i pozornie nie kończące się sploty schodów. Wspinając się, Harry zadarł do góry głowę i napotkał wzrok krępego, zarośniętego jegomościa w koszulce z krótkimi rękawami, który patrzył na niego z pierwszego piętra. - Na pewno jesteś harlejowcem? - zapytał przez poręcz. - Chcę sprzedać tylko poważnemu motocykliście. - Nie przyszedłem w sprawie motoru. - Harry uśmiechnął się przepraszająco. - Szukam Woodrowa Hackensacka. - Wobec tego obaj mamy pecha - orzekł jegomość, marszcząc czoło. - Nie ma go tu. - Wiesz, gdzie mogę go znaleźć? - Ludzie z pogotowia powiedzieli, że w szpitalu Bellevue, ale równie dobrze możesz szukać w kostnicy. Kiedy go zabierali, wyglądał jak idealny kandydat do parku sztywnych. - Co się stało? - Spadł ze schodów i nielicho się poturbował, ale czego można się spodziewać po gościu, który skacze z trampoliny bez basenu. - Odsłonił zęby w uśmiechu. - Niezły numer, co? Eskapolog ulega wypadkowi. - Jesteś pewien, że to był wypadek? - A co innego, człowieku? - Widziałeś, jak to się stało? - Nie, akurat mnie wtedy nie było. Kiedy wróciłem, przed domem stała karetka, a starego Woodrowa wynosili na noszach. - Kto wezwał karetkę? - Martha Gravett, drzwi naprzeciwko ciebie. Ona o wszystkim ci opowie, pod warunkiem że zgodzisz się też wysłuchać wszystkiego o jej pieprzonym drzewie genealogicznym. Martha Gravett, krucha, ale pełna godności staruszka, której asystował prawie tak samo kruchy, ale pełen godności terier, okazała się znacznie bardziej powściągliwa, niż przewidywał sąsiad. - Wczoraj, około jedenastej, usłyszałam straszliwy huk, wybiegłam i zobaczyłam, że biedny pan Hackensack leży u stóp schodów i ani drgnie. Wydawało mi się, że złamał nogę, więc natychmiast wróciłam do siebie i zadzwoniłam pod 911. Potem zeszłam i zostałam przy nim aż do przyjazdu karetki. - Czy pan Hackensack coś mówił? - Kiedy się ocknął, coś zaczął mamrotać, ale nie zrozumiałam ani słowa. - Na pewno był sam, kiedy to się stało? - Naturalnie. Co pan... - Twarz staruszki zmieniła wyraz. - Teraz, kiedy pan pyta, wydaje mi się... - Co takiego? - Po prostu... Kiedy wyszłam i zobaczyłam pana Hackensacka, wydawało mi się, że kątem oka dojrzałam zamykające się drzwi, jakby dopiero co ktoś wyszedł. Ale na pewno się mylę. Przecież gdyby ktoś tu był, zostałby, żeby pomóc, prawda? XXXIV Woodrowa Hackensacka nie było w kostnicy. Siedział na łóżku, na stercie miękkich białych poduszek, w nowoczesnym, klimatyzowanym skrzydle szpitala Bellevue, żuł obwarzanek i wyglądał przez okno na East River. Gdyby nie zabandażowane czoło i gips od uda do kostki na prawej nodze, wyglądałby jak człowiek zajmujący szpitalne łóżko pod fałszywym pretekstem. Harry powinien się bardziej niepokoić bezruchem Woodrowa, ale w tym momencie po prostu odetchnął z ulgą, widząc go żywego. - Świetnie, że jesteś, Harry. Próbowałem się do ciebie dodzwonić, niestety, już wyszedłeś. Przepraszam, że nie skontaktowałem się z tobą wczoraj, ale prawdę mówiąc, po upadku w ogóle słabo kontaktowałem. Lekarze powiedzieli, że doznałem lekkiego wstrząsu mózgu, ale teraz już dobrze się czuję. - Co z nogą? - Złamana piszczel i kilka zerwanych więzadeł. Nic wielkiego. Pod koniec tygodnia powinienem hasać. - Jutro po południu umówiłem się na spotkanie z Lazenbym. - To dla mnie trochę za wcześnie. - Hackensack skrzywił się. - Czy możesz to przełożyć? - Na kiedy? Napisaliśmy w faksie, że przyjechałem do Waszyngtonu tylko na kilka dni. - Mógłbym namówić lekarza, żeby wypuścił mnie o kulach, powiedzmy, na jeden dzień. - Pochwycił wzrok Harry'ego i posępnie pokiwał głową. - Cóż, może nie. - Będę musiał pójść sam. - To szaleństwo. Podstawowa umiejętność iluzjonisty to odwracanie uwagi. Jeżeli pomogę ci odwrócić uwagę Lazenby'ego, masz jakąś szansę. Beze mnie... - Nie wiem, co innego mógłbym zrobić. - Donna nie pozwoli ci na takie ryzyko. - Donna nie musi wiedzieć. Rozmawiałeś z nią? - Nie. - Woodrow spojrzał znacząco na pozostałych pacjentów i zniżył głos do szeptu. - Za dużo tutaj uszu. Ci ludzie z pewnością nie cierpią na głuchotę. Zadzwoniłem do ciebie, bo nie miałem innego wyjścia. - Sam więc widzisz. - Ale jeżeli będę musiał, zadzwonię do Donny. - Hackensack nagle spoważniał. - Nie rób tego, Harry. - Zgoda. - Harry wzruszył ramionami. - Mówisz serio? - Opowiedz mi o upadku. Jak do tego doszło? - Przez zwykłą głupotę. Wychodziłem z domu w pośpiechu, żeby zdążyć na pociąg o dwunastej. Zbiegałem po dwa stopnie i chyba musiała mi się powinąć noga. - Chyba? - Lekarze twierdzą, że taka krótkotrwała utrata pamięci zdarza się dość często przy wstrząsach mózgu. Prawdę mówiąc, niewiele pamiętam od wyjścia z mieszkania do obudzenia się tutaj. Reszta przypomina chińską flagę: czerwone tło i mnóstwo gwiazdek. - Martha Gravett twierdzi, że ktoś mógł być z tobą na schodach. - Poważnie? Cóż, Martha uważa, że jej zmarła siostra z Jersey City dzwoni do niej prawie każdego popołudnia, żeby wpaść na herbatkę. Nie przywiązywałbym wielkiej wagi do słów Marthy. - Według mnie robi wrażenie osoby zdrowej. - Nie mieszkasz nad nią. Wierz mi, Harry, że na tych schodach nikogo oprócz mnie nie było. - Przecież właśnie przed chwilą sam powiedziałeś, że nie pamiętasz. - Pamiętałbym, gdyby ktoś mnie popchnął, jeżeli do tego zmierzasz. - Na pewno? - Myślisz, że ludzie, którzy dopadli Torbena, dopadli też mnie? - Możliwe. - Wobec tego zaczęli partaczyć robotę. W moim wypadku okazali się mało skuteczni. - Może po prostu dopisało ci szczęście. - Ty to nazywasz szczęściem? - Hackensack przewrócił oczami. - Przez cały weekend przebierałem się za eleganckiego finansistę, a wylądowałem tutaj, ze spodniami od garnituru rozdartymi od tyłka do kostki i pamięcią jak sito. Większość ludzi nie wyobraża sobie większego pecha. - Dobrze już, dobrze. - Harry uspokoił Woodrowa gestem dłoni. - Jestem po twojej stronie, pamiętasz? - Jasne. Pamiętam też o przysłudze, jaką zgodziłem ci się wyświadczyć. Jak mógłbym o tym zapomnieć? Przecież między innymi dlatego pośliznąłem się na schodach. - Dlaczego tak mówisz? - W zeszłym tygodniu pojechałem na uniwersytet Columbia i wypytałem ludzi o naszego wspólnego przyjaciela, Carla Dobermanna. Pudło. Nikt z pracowników fizycznych nie sięga pamięcią tak daleko, a z kadrą akademicką rzecz ma się chyba podobnie. Dobermann nie stał się przedmiotem miejscowej legendy. Mówiłem ci, że studenci świrują dla zabicia czasu i nikt o tym nie pamięta. Przekopałem się przez numery "Timesa" i "Post" z 1958 roku, ale nie znalazłem żadnej wzmianki o Dobermannie. - Jaki to ma związek z upadkiem ze schodów? - Kurczę, przepraszam, gubię wątek. - Hackensack klepnął się dłonią w łysinę. - Zdobyłem nazwisko i adres technika laboratoryjnego, który pracował dla Columbii przez ponad czterdzieści lat, a około półtora roku temu przeszedł na emeryturę. Nazywa się Isaac Rosenbaum i obecnie mieszka z córką w Filadelfii. Tu wracamy do upadku ze schodów. Wiedziałem, że chciałbyś usłyszeć, co odkryłem, więc zamierzałem się zatrzymać w Filadelfii i odwiedzić tego gościa. Śpieszyłem się na południowy pociąg, żeby mieć czas na tę przerwę w podróży. - Klepnął dłonią w gips. - Jak się człowiek śpieszy, to się diabeł cieszy. - To znaczy, że ja jestem winien? - Oczywiście. Teraz możesz naprawić szkodę, obniżając poziom mojego stresu. Jest to warunek szybkiego powrotu do zdrowia. - Jak mam to zrobić? - Odwołaj spotkanie z Lazenbym. - Czy nie powiedziałem już, że to zrobię? - Owszem. - Hackensack uśmiechnął się. - Ale ja ci nie uwierzyłem. Kiedy Harry wychodził ze szpitala pół godziny później, Hackensack nadal nie wierzył, że wspólnik zamierza odwołać spotkanie z Lazenbym. Nic dziwnego, ponieważ Harry sam siebie też nie przekonał. Czemu miałby się cofać, skoro zabrnął tak daleko? Dlaczego miałby narażać nerwy na szwank? Wytrzymają dobę, ale z pewnością nie do czasu, kiedy Hackensack wyjdzie ze szpitala. Ostatecznie nie ma znaczenia, czy Hackensack się dowie, że został wystawiony do wiatru. On, Harry, może co najwyżej zadzwonić do Donny, ale nawet gdyby to zrobił, nie zdołałaby go powstrzymać. O szesnastej wsiadł w pociąg do Waszyngtonu, uzbrojony w adres Isaaca Rosenbauma i silne postanowienie, że zatrzyma się w Filadelfii i odnajdzie go. Zmęczenie wzięło jednak górę nad dobrymi intencjami. Od czasu niespokojnego wyczekiwania na Union Station zeszłej nocy spał niewiele, a jadł jeszcze mniej. Teraz, kiedy zniknął przynajmniej jeden powód do niepokoju, Harry zapadł w głęboki sen. Trzy godziny później konduktor obudził go w Waszyngtonie. Powrót do Filadelfii nie wchodził w grę. Chociaż było to irytujące, Harry uznał, że spotkanie z Rosenbaumem musi odłożyć na później. Wyszedł w waszyngtońską noc i ruszył w kierunku hotelu. W połowie ulicy E reklama piwa kuflowego Bass zwabiła Harry'ego do Hard Rock Cafe. Piwo okazało się tak wyborne, że zaczął opowiadać barmanowi o pojawieniu się pierwszej szafy grającej w Swindon i swoim młodzieńczym podziwie dla Elvisa Presleya. Zbliżała się dziesiąta wieczór, kiedy wszedł do hotelu Hay-Adams, chwiejnym krokiem podszedł do recepcji i poprosił o klucz. Trzeźwość upomniała się o Harry'ego nagle i niespodziewanie. - Cieszę się, że pański kolega zdołał jednak przyjechać, panie Page. - Co takiego? - Pan Cornford. Kiedy zameldował się dziś po południu, dyżur miał mój kolega, ale widzę go w spisie gości. - Cornford? - Tak, proszę pana. Daliśmy mu pokój obok pańskiego. - Recepcjonista spojrzał na szafkę z kluczami. - Wygląda na to, że go pan zastanie. XXV Harry zapalił kolejnego papierosa, spojrzał na południową fasadę hotelu Hay-Adams i chyba po raz dziesiąty sprawdził obliczenia. Okna na drugim piętrze bez wątpienia należały do jego pokoju, a sąsiedni pokój zajął człowiek podający się za Billa Cornforda. Złote światło lampy sączyło się przez grube zasłony, ale nikt ich nie rozsunął, więc Harry nie mógł dostrzec intruza. Nie zamierzał zresztą roztrząsać kwestii, czy zapożyczenie cudzego pseudonimu kwalifikuje człowieka jako intruza. Obejrzał się nerwowo przez ramię i ponownie zrobił obchód Lafayette Square, nakłaniając zmęczony mózg do logicznego myślenia. Go powinien zrobić? Jak najszybciej oddalić się od hotelu Hay-Adams? Wejść na drugie piętro, śmiało zapukać do drzwi i zobaczyć, kto je otworzy? Odpowiedź mogła się okazać tyleż cenna, co niebezpieczna. Od wyjazdu z Anglii Harry napotkał wiele niezrozumiałych przeszkód, a zagrożenie rosło proporcjonalnie do jego nieuchwytności. Teraz, pośród bezpiecznych, solidnych ścian hotelu Hay-Adams nadarzała się okazja, by zapędzić przeciwnika w kozi róg, spojrzeć mu prosto w oczy i zobaczyć wreszcie, kim jest. Harry wiedział, że musi wykorzystać tę szansę. Dziesięć minut później wyszedł z windy i powoli ruszył korytarzem drugiego piętra. Wyjął klucz, zatrzymał się przed drzwiami pokoju sąsiadującego z jego własnym, ale nic nie usłyszał. Podszedł do swoich, otworzył je, wszedł i cicho zamknął za sobą. Ściany były dostatecznie grube, by tłumić większość odgłosów. Harry zauważył, że pokojówka zapaliła już u niego światło, zaciągnęła zasłony i pościeliła łóżko. Podszedł do nocnego stolika, podniósł słuchawkę i wykręcił numer służby hotelowej. - Mówi Page z pokoju 331. - Słucham pana. - Czy mógłbym prosić o butelkę szampana i dwa kieliszki? Natychmiast. - Oczywiście, proszę pana. - Proszę przynieść szampana do pokoju 330. Będę tam. - Za chwilę, proszę pana. Harry odłożył słuchawkę i powoli usiadł na łóżku. Potem zapalił papierosa i w ciszy, jaka zapadła, zaczął się wsłuchiwać w bicie swego serca, głośniejsze niż werbel pogrzebowy. Wkrótce wszystko się wyjaśni, za pięć, może dziesięć minut. Najwyżej piętnaście. Wtedy dowie się prawdy. Ale czy na pewno? W mózgu Harry'ego zakiełkowała nagle szalona myśl. Być może w pokoju 330 nie ma nikogo. Niewykluczone, że to, co odwiedziło Davida w hotelu Skyway, spotkało Torbena na kopenhaskim moście, zepchnęło Mermilloda z peronu paryskiego metra, zablokowało system centralnego ogrzewania w Montrealu, mogło dotykać, ale nie mogło być dotykane, mogło widzieć, ale nie mogło być widziane? Harry wstał, obszedł łóżko i zbliżył się do ściany z nadzieją, że pochwyci jakikolwiek odgłos, który zakorzeni jego niepokój w fizycznej rzeczywistości. W sąsiednim pokoju ktoś był, musiał być. Musiał się też wpisać do księgi meldunkowej, wjechać windą na drugie piętro i dać napiwek bagażowemu. Ten ktoś istniał, ale Harry nic nie słyszał, zupełnie nic. Tak jakby... Nagle usłyszał odgłos, ale dobiegający z innej strony. Otwieranie i zamykanie służbowej windy, a potem zdecydowane kroki kelnera na korytarzu. Harry szybko przeszedł przez pokój, a po chwili ktoś zapukał do sąsiednich drzwi. - Służba hotelowa - oznajmił głos. Harry przekręcił klamkę, uchylił drzwi i wyjrzał zza framugi. Kelner stał plecami do niego, na jednej: dłoni trzymał tacę z szampanem w kubełku z lodem i dwoma kieliszkami, drugą miał jeszcze uniesioną, z zakrzywionym palcem wskazującym, którym pukał. - Służba hotelowa - powtórzył kelner. Zanim zdążył zapukać ponownie, sąsiednie drzwi otworzyły się i zatrzymały na łańcuchu. Kelner uśmiechnął się, wzruszył ramionami i wyjął rachunek. - Pokój 330 - powiedział. - Szampan zamówiony przez pana Page'a. Zrealizowałem zamówienie osobiście. Drzwi zamknęły się, a potem otworzyły szerzej. Harry ostrożnie wyszedł na korytarz, a kelner na jego widok zmarszczył brwi. Harry skoczył do drzwi sąsiedniego pokoju, otworzył je na oścież i stanął twarzą w twarz z... - To ty. - Drzwi odbiły się i uderzyły w ramię Harry'ego, który gapił się z niedowierzaniem. - A kogo się spodziewałeś? - Powiedzieli mi, że Bill Cornford... - Szampan był naprawdę miłym pomysłem, Normanie. - Donna uśmiechnęła się. - Może wejdziesz i pomożesz mi go wypić? XXXVI - A co miałam zrobić, do cholery? - spytała Donna, spacerując po miękkim dywanie. Ubrana w luźny szlafrok frotte i kapcie, miała jeszcze wilgotne włosy i zarumienioną twarz, ponieważ kiedy kelner przyniósł szampana, właśnie brała prysznic. - Ty i Woodrow zniknęliście bez śladu. Nie mogłam siedzieć w Baltimore z założonymi rękami i czekać na twój telefon. - Może gdybyś to zrobiła, nie postarzałbym się tak szybko. - A to ci pech. Gdybyś do mnie zadzwonił, usłyszałbyś wiadomość, którą dla ciebie nagrałam, a przyjazd Wilhelminy Cornford tak by cię nie zaskoczył. - Nie chciałem cię niepokoić. - Twoje milczenie było niepokojące. - Przepraszam. Po prostu potrzebowałem czasu, żeby opracować plan działania. Szkoda, że nie wykorzystałeś tego czasu w lepszy sposób. Woodrow ma rację: musimy przełożyć akcję. - Jak możemy to zrobić? - Nie mamy wyboru. Mamy tylko jedną szansę, a ty nie wykonasz zadania na własną rękę. - Nie możemy dopuścić do tego, żeby Lazenby zaczął podejrzewać, że coś tu śmierdzi. - Jeden tydzień nie zrobi różnicy, a tyle czasu wystarczy Woodrowowi, prawda? - Tak twierdzi. Ale będzie w gipsie, o kulach, może nawet na wózku inwalidzkim. Co się stanie, jeżeli będziemy musieli uciekać? - Jezu, nie wiem. Dlaczego on w ogóle musiał spadać ze schodów? - Donna załamała ręce i odwróciła się do zasłoniętego okna. - Wszystko idzie źle, wszystko się rozpada. Taka jest prawda. Harry myślał wcześniej tak samo, ale to nie był właściwy moment, żeby o tym mówić. Jeżeli Donna sądziła, że obecnie najrozsądniejszym wyjściem jest ukrycie się, Harry nie mógł jej przyznać racji. Dla dobra Davida i jego własnego musieli niezwłocznie zrealizować plan. - Napij się szampana - powiedział, napełniając kieliszek Donny. - Dobrze ci zrobi. - Szampan - mruknęła Donna. - Jesteś szurnięty, Harry. - Podeszła do niego, wzięła kieliszek i usiadła na sofie obok Harry'ego. - Ty byś to naprawdę zrobił, co? - Tak. - Ale nie zrobisz. - Nie? - Rano zadzwonisz do Globescope i odwołasz spotkanie. - Na pewno tego chcesz? - Na pewno tego nie chcę. - Donna uśmiechnęła się. - Pomyśl tylko: przestać uciekać i wiecznie się ukrywać. Jutro o tej godzinie cała sprawa mogłaby się zakończyć. Czy to nie kusząca perspektywa? Ale nie mogę pozwolić, żebyś to zrobił. Nie mogę ci pozwolić na takie ryzyko. - Dlaczego nie? - Ponieważ sytuacja zmieniła się na naszą niekorzyść, a ty nie zaciągnąłeś u nas takiego długu, żeby ryzykować. Właściwie nic nam nie jesteś winien. - Ale jest wam winien David. - A ty uważasz, że jesteś jego dłużnikiem? - Chyba tak. Rzadko się zdarza, żeby ojciec okazał większy brak zainteresowania. - Przecież nawet nie wiedziałeś, że jesteś jego ojcem. - To nie jest żadne usprawiedliwienie. Donna łyknęła szampana i w zamyśleniu spojrzała na Harry'ego. - Masz inne dzieci? - Nic mi o tym nie wiadomo - odparł z nieśmiałym uśmiechem. - Byłeś kiedyś żonaty? - Formalnie rzecz biorąc, jestem żonaty, ale nie nazwałbym tego małżeństwem z miłości. - Czy kiedykolwiek byłeś w związku miłosnym? Zmuszony do ogarnięcia umysłem emocjonalnej pustyni swego wieku średniego, Harry wzruszył ramionami. - Nie. - Tego właśnie szukasz, prawda? Całe to gadanie o długach, powinnościach i zobowiązaniach rodzicielskich jest tylko... kamuflażem. Szukasz miłości, ludzkiego ciepła, kresu samotności. - Nie jestem samotny. - Już w chwili, kiedy wypowiadał te słowa, zdawał sobie sprawę, że brzmią pusto. Donna była bardzo bliska prawdy. Harry nigdy by nie przypuszczał, że jest to możliwe po tak krótkiej znajomości. - Owszem, jesteś. Znam objawy. - Z autopsji? - Być może, ale nie mówmy o mnie. - Dlaczego nie? Jesteś bardziej interesująca niż ja. - Według mnie - nie. Jestem tylko prostolinijną neurotyczką, naukowcem, bezdzietną feministką, która odeszła od wiary protestanckiej. To stara bajka. Natomiast ciebie trudno zaklasyfikować. Stanowisz prawdziwą zagadkę. Jesteś zbyt wrażliwy, zbyt inteligentny, zbyt uparty, żeby być pozbawionym ambicji zerem, za które się podajesz. Kilka lat temu byłeś zapijaczonym roznosicielem piwa w greckiej tawernie. Jakim cudem próbujesz odgrywać rycerza na białym koniu? Co zrobiłeś ze swoim życiem? - Pojawiały się różne wyzwania. - A ty im sprostałeś? - Większość ludzi uważa, że nie. - Opowiedz mi o tym. - Po co? - Ponieważ to mnie ciekawi. Ponieważ ty chcesz usłyszeć prawdę o mnie i Davidzie, a ja jestem gotowa się wymienić. Bez względu na to, co postanowimy, nie zrobimy tego wcześniej niż rano, a ja nie chcę spędzić całej nocy na kłótni. - Wobec tego nie kłóćmy się. Wrócę do pokoju. Chyba nam obojgu przyda się trochę snu. - Czy tego właśnie chcesz? - Nie. - Tym jednym słowem Harry wyraził wspólne życzenie ich obojga, żeby znaleźć ucieczkę od samotności, przestać się bronić. - Dobrze wiesz, że nie chcę stąd wyjść. - Już sama nie jestem pewna, co wiem. Tyle miesięcy... uciekania i chowania się... Chryste, to trwa tak długo, że prawie... - Ciałem Donny wstrząsnęło konwulsyjne łkanie. Harry instynktownie wyciągnął do niej ręce, a Donna wtuliła się w niego z płaczem. - Już dobrze - powiedział, otaczając ją ramieniem. - Naprawdę, już wszystko w porządku. - Przepraszam. - Donna cofnęła się, ocierając zalane łzami policzki rękawem szlafroka. - To wszystko jest... takie głupie. - Nie, tylko ludzkie. - Musiałam uważać na każdy ruch, oceniać każde ryzyko. Czułam się odpowiedzialna za Makepeace, nawet za Rawnsleya. To ja właściwie kieruję całą grupą. - Łzy dalej płynęły swobodnie, a Donna nie próbowała ich hamować ani kryć. - Ale to chyba nieprawda, co? - Kierujesz w takim samym stopniu, jak każdy. - To znaczy? - Prawie wcale. - Harry zdobył się na uśmiech. - Jesteś głupcem, Harry. - Donna roześmiała się przez łzy. - Drogim, kochanym głupcem. Gdyby tylko David mógł się o tym dowiedzieć. - Może się dowie. - Może. - Donna otarta oczy dłonią i odwzajemniła uśmiech. - Kiedy jestem tu z tobą... prawie wierzę, że tak się właśnie stanie. XXXVII Po przebudzeniu, kiedy Harry dostrzegł pierwsze szare palce świtu wsuwające się między zasłony, przez chwilę nie wiedział, gdzie jest. W Kensal Green? Kopenhadze? Dallas? Nie. Odwróciwszy głowę na poduszce, ujrzał śpiącą tuż obok Donnę i pamięć mu wróciła. Zamknął oczy i westchnął. Wczoraj wydawało się to naturalnym następstwem zdarzeń: od dodawania sobie wzajem otuchy do dzielenia przyjemności. Ale to, co wczoraj wydawało się zbyt dobre, by było prawdziwe, teraz było zbyt skomplikowane, by mogło napawać otuchą. Harry usłyszał oskarżycielski głos odpowiedzialności: "Mógłbyś być jej ojcem, Harry. Co by powiedział twój syn? Jak byś mu to wytłumaczył? Jak usprawiedliwiłbyś swoje postępowanie?" Teraz wszystko stało się dla niego jasne. W jakiś tajemniczy sposób Donna została mu powierzona, a Harry nadużył zaufania, które mu okazano. Przez ponad dwa miesiące wiodła życie zbiega, musiała uważać na każde słowo, powściągać niepokój, tłumić emocje. Było jasne, że tama w końcu musi się przerwać. Tak się po prostu złożyło, że Harry znajdował się w pobliżu, kiedy to się stało. On sam czuł się osamotniony i przestraszony. Ale przecież powinien był znaleźć w sobie dość rozsądku i dojrzałości, żeby przewidzieć i odwrócić konsekwencje folgowania swoim instynktom i pozwolenia Donnie na to samo. Konsekwencje te stały się teraz tyleż jasne, co niepokojące. Mieli za sobą noc psychicznej i fizycznej intymności, spotkanie umysłów i ciał. Harry opowiedział Donnie o sobie więcej niż komukolwiek, a Donna odwzajemniła mu się podobną szczerością. Przyszła na świat w Seattle przed trzydziestoma laty jako najmłodsza z trzech córek inżyniera, specjalisty w dziedzinie aeronautyki. Podobnie jak wiele ofiar Globescope, już podczas studiów Donna przejawiała wybitne zdolności; w świat badań naukowych wchodziła w tym samym czasie, kiedy podbijały go komputery. Z Instytutu Nauk Neurologicznych, w którym zdobyła pierwsze szlify w badaniach nad sztuczną inteligencją, przeniosła się do Berkeley, gdzie przyjęła posadę wykładowcy. Właśnie tam, podczas konferencji na temat definicji świadomości, jesienią 1990 roku, poznała Davida Venninga. Ich błyskawiczne wzajemne zauroczenie napotkało przeszkodę: było nią błędne przypuszczenie Donny, że David kocha żonę. Kiedy dwa lata później ponownie spotkali się w Globescope, David i Hope byli w trakcie rozwodu. Wkrótce wyszło na jaw, że David polecił Donnę Lazenby'emu po części dlatego, by odnowić znajomość, która szybko przerodziła się w miłość. Zamieszkali razem, planowali małżeństwo, rozmawiali o dzieciach. Byli szczęśliwi. Właśnie wtedy, kiedy rozwód Davida umożliwił im zrealizowanie tych planów, coś się zaczęło psuć. Różnica zdań na tle teorii naukowej utwierdziła Donnę w przekonaniu, że David uważa, iż góruje nad nią intelektualnie, a jej ewentualne macierzyństwo i obowiązki, jakie nałoży na nią życie rodzinne, pomogą mu zwyciężyć w sporach, które w innym wypadku by przegrał. Skomplikowany dodatkowo nieuchronną konfrontacją z Lazenbym, ich związek uległ rozpadowi. Donna zamieszkała osobno. Przestali się nawzajem rozumieć, chociaż dzięki swoistemu zawieszeniu broni nadal mogli razem pracować. Kiedy nastąpił kryzys w Globescope, nie potrafili się już porozumieć. Dla Davida tajna umowa z Lazenbym stanowiła sposób dowiedzenia swoich racji raz na zawsze. Chciał udowodnić, że jest sprytniejszy i subtelniejszy niż Donna, jednocześnie ocalając ją przed nią samą. Rozpad związku oraz powody, które do tego doprowadziły, wpłynęły na ważką decyzję Davida o zdradzeniu Donny i pozostałych. Ta część historii była dla Harry'ego najtrudniejsza do zaakceptowania. Miał pomagać synowi, nie uwodzić kobietę, którą jego syn kiedyś kochał. To było gorsze niż dezercja. Jak wyjaśniłby swoje postępowanie Davidowi, gdyby ten wyzdrowiał? Czy zdołałby uniknąć wstydu? Winę za ten stan rzeczy ponosił Harry i nikt inny. Oczywiście Donna twierdziłaby co innego. Powiedziałaby, że to, co przydarzyło się dwojgu wystraszonych, samotnych ludzi, nie wymaga wyjaśnień, a żadna ze stron nie ponosi winy. Donna wystąpiłaby z pozycji umiarkowanego realizmu. A jednak myliłaby się, ponieważ na tę realną rzeczywistość padł cień przeszłości Harry'ego. Od domu w Swindon do pokoju hotelowego w Waszyngtonie, na przestrzeni trzydziestu czterech lat, podczas których Harry popełnił tyle błędów, biegł napięty sznur. Nie pękał. Harry podjął decyzję. Po przebudzeniu Donna spróbuje go namówić do odwołania spotkania z Lazenbym, a potrafi być tak czuła i rozsądna, że mogłaby go przekonać. Nawet gdyby jej się to nie udało, Harry'emu przypadłaby rola jej bohaterskiego obrońcy, trudno zaś o gorszy sposób zabezpieczenia się przed kontynuacją tego, co wydarzyło się zeszłej nocy. Wniosek był oczywisty. Po przebudzeniu Donny Harry'ego nie powinno być obok. Nie wolno mu się do niej zbliżać, dopóki nie zakończy sprawy z Lazenbym. Ostrożnie wyśliznął się z łóżka, zmawiając w duchu modlitwę dziękczynną za wysoką jakość materaców w hotelu Hay-Adams. Donna poruszyła się, ale się nie zbudziła. Patrząc na kobietę pogrążoną w spokojnym śnie, z ręką i gładkim udem wysuniętymi spod prześcieradła, Harry z żalem pokiwał głową. Ubrał się szybko i ostrożnie, nie spuszczając wzroku z Donny, ale powieki śpiącej nawet nie drgnęły. Gotów do wyjścia, zapragnął nagle pocałować ją w jasne, chłodne i gładkie czoło pod zmierzwioną grzywką. Oparł się jednak tej pokusie. Odejście było sprawą między Harrym a jego własnym sumieniem. Stąpając cicho, wyszedł na korytarz i bezszelestnie zamknął za sobą drzwi. Zatrzymał się na moment, czekając na zdziwiony pomruk: "Gdzie jesteś, Harry?", ale w pokoju panowała cisza. Z satysfakcją kiwnął głową, po czym wszedł do swego pokoju równie cicho, jak wyszedł od Donny. Rozebrał się, wziął prysznic, pośpiesznie się ogolił, wreszcie włożył ubranie przygotowane na wielką próbę. Przed upływem dwudziestu minut ruszył w drogę, ubrany jak senator, ale niepokój przyprawiał go o mdłości. Na korytarzu nadal panowała cisza. Harry życzył Donnie późnego, spokojnego przebudzenia, po czym skierował się do windy. Na parterze, w restauracji z widokiem na park, biznesmeni w milczeniu spożywali śniadanie. Chociaż Harry'emu doskwierał głód i wiele dałby też za filiżankę kawy, zatrzymał się tylko na chwilę, by uzyskać od recepcjonisty wskazówki, jak dotrzeć do siedziby Globescope przy Dupont Circle 25. "Czas poświęcony na rekonesans rzadko bywa czasem straconym" - powtarzał sierżant Hughes, kiedy Harry służył w lotnictwie. Teraz Harry dysponował obfitym zapasem czasu. Ruszył na północ Szesnastą Ulicą, skręcił na zachód w ulicę K, patem na północny zachód w Connecticut Avenue, a dalej prosto jak strzelił ku Dupont Circle. Mijał zamknięte jeszcze o tej porze sklepy i biura, grupki dojeżdżających, którzy tupali na przystankach, zakapturzonych biegaczy i obszarpanych bezdomnych, wygrzebujących się z kartonowych pudeł. Miasto przeciągało się i ziewało wokół niego, nieufnie wkraczając w pełen wilgoci dzień. Nie zwracało uwagi na Harry'ego, a on odpłacał mu pięknym za nadobne. Plac Dupont Circle leżał u zbiegu ulic Massachusetts, Connecticut i New Hampshire. Ruch uliczny tych trzech arterii okrążał przemoczone skupisko drzew i ławek, naprzeciwko których wznosiły się stare posiadłości w stylu beaux-arts i lśniące, nowe biurowce. Budynkowi Globescope udało się połączyć obie tradycje. Sześciopiętrowy gmach ze szkła i betonu był zdecydowanie nowoczesny, ale mansardowy dach, misterny fronton i balkoniki składały architektoniczny hołd przeszłości. Jak na siedzibę instytucji zajmującej się przyszłością, budynek Globescope nie mógł się zdecydować, w którą stronę patrzeć. Harry obserwował dom z zatłoczonej kafejki Starbucks Coffee Shop, popijając gorącą kawę espresso, paląc jednego marlboro za drugim (jeśli o niego chodziło, kowboje mogli je sobie zatrzymać), i udawał, że czyta "Washington Post", którą ktoś zostawił na stołku. Siedział przy oknie, skąd roztaczał się doskonały widok na róg parku; za nim widniało główne wejście do Globescope i zamknięta brama podziemnego parkingu. Odkąd Harry zajął swój punkt obserwacyjny, na parking zjechały dwa lub trzy samochody, a kierowcy odczekali, aż brama się podniesie. Około dwudziestu pracowników o nieokreślonym statusie weszło do budynku, otwierając drzwi za pomocą kart magnetycznych. Przechodniów najwyraźniej nie zachęcano do wchodzenia z ulicy. Półprzepuszczalne okna skrywały wnętrze przed niepożądanymi spojrzeniami. Budynek, który na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie powściągliwie anonimowego, po dłuższej obserwacji jawił się jako dobrze strzeżony obiekt. Nie tego spodziewał się Harry. Wizyta w biurze Lazenby'ego wydawała się mniej prawdopodobna niż kiedykolwiek. Jak miał to zrobić? Przy pomocy Woodrowa plan powiódłby się bez trudu. Teraz jednak nie było żadnego planu. Harry mógł polegać jedynie na swoich zdolnościach improwizacyjnych. W te posępne myśli wdarł się nagle strzęp rozmowy między mężczyzną a kobietą, którzy zajmowali sąsiednie stołki. Sądząc po ubiorach, należeli do kadry kierowniczej; pili cappuccino i plotkowali przed pracą. Obiektem pogawędki był kolega, który zmarł ostatnio w tajemniczych okolicznościach, przypuszczalnie w wyniku wylewu krwi do mózgu. - Wierzysz w to? - spytała kobieta ostrożnym szeptem. - To może być prawda - odparł cicho mężczyzna, po czym otworzył zębami saszetkę z cukrem. - Jak miał być zdrowy, skoro jego mózg pracował stale na najwyższych obrotach? - Ale to już czterech z siedmiu, Roger. Przeszłam szkolenie eksperta ubezpieczeniowego i muszę ci powiedzieć, że nigdy nie zetknęłam się z takim odsetkiem śmiertelności. - Powinnaś wiedzieć, że siedmiu badanych nie jest liczbą reprezentatywną. Zresztą na razie mieliśmy dopiero trzy zgony, więc nie przekroczyliśmy jeszcze pięćdziesięciu procent. - Trzy zgony i jeden przypadek głębokiej śpiączki, jeśli mamy być dokładni. Ta sprawa śmierdzi. - Ale czym? - Skąd mam wiedzieć? - Kobieta wzruszyła ramionami. - Sądzisz, że on mógłby nas oświecić? - Roger wskazał filiżanką na okno, za którym błękitny rolls-royce wtoczył się ze szmerem na plac i powoli podjechał do wejścia Globescope. Na tylnym siedzeniu, z telefonem przy uchu, siedział barczysty, ostrzyżony na jeża mężczyzna, którego oczy miały prawie tę samą barwę co samochód. Harry rozpoznał go natychmiast. Poruszony, oparzył sobie przełyk kawą. Ten sam człowiek wychodził ze szpitalnego pokoju Davida, a Harry wziął go błędnie za lekarza. Pielęgniarka powiedziała, że to kolega Davida. Cóż, może za takiego się podał. Słowo "kolega" brzmiało prościej niż "były pracodawca", prościej i mniej podejrzanie. - Jakim cudem on zachowuje taki spokój? - zastanawiała się głośno kobieta. - Nie wiem, ale chciałbym znać jego sekret. - Ale który sekret? Ma ich przecież całe mnóstwo. Rolls-royce zatrzymał się przed budynkiem Globescope. Szofer wyskoczył i otworzył tylne drzwiczki, żeby Byron Lazenby mógł wkroczyć do biura jak na prezesa przystało. Z lekkim uśmieszkiem wysiadł i zręcznie zakończył rozmowę telefoniczną. Miał na sobie garnitur bez jednej zmarszczki, skrojony tak, by wyszczuplał jego potężną sylwetkę; w ręce trzymał cienki skórzany neseser. Szofer odprowadził limuzynę na parking, Lazenby wciągnął do płuc wilgotne waszyngtońskie powietrze i wszedł do budynku. Drzwi rozstąpiły się przed nim albo pod wpływem czarów, albo dzięki czujności odźwiernego. - Wiesz, Roger, dlaczego on to zawsze robi? Dlaczego wysiada z samochodu przed wejściem, zamiast wjechać na górę windą z parkingu? - Pewnie chce się pokazać. - Możliwe, ale według mnie nie lubi tych ciemnych zakamarków w piwnicy. - Chcesz powiedzieć, że się boi, że ktoś może się na niego zaczaić? - Coś w tym rodzaju. - Niech niebiosa pomogą temu człowiekowi, kimkolwiek jest - zachichotał Roger. - Skok na Byrona musi graniczyć z cudem. XXXVIII Harry wyszedł ze Starbucks jak we śnie i ruszył na południowy zachód aleją New Hampshire. Postanowił opuścić Dupont Circle, nie wracając do hotelu Hay-Adams. W jego umyśle nie formował się żaden cel, nie mówiąc już o planie. Ewentualność, że Lazenby go rozpozna, sprawiała, że cały wybieg z firmą Page-Muirson poszedł na marne. Hołubiony przez Harry'ego plan jednoczesnego pokonania Lazenby'ego, ocalenia Donny i uratowania Davida legł w gruzach. Dotarłszy do Washington Circle, Harry zaczął się włóczyć po placu, nie mając pewności, w którą stronę powinien się udać. Bezdomny, który ściskał w garści butelkę z jamajskim rumem i wydzielał silny zapach tegoż, poprosił Harry'ego o wsparcie finansowe, niewątpliwie zmylony lśniącymi butami i kaszmirowym płaszczem. Harry wręczył kloszardowi dolara i poważnie zastanawiał się, czy nie poprosić go o łyk trunku. Dwudziestą Trzecią Ulicę wybrał losowo. Idąc w kierunku mauzoleum Lincolna, mijał zabudowania uniwersyteckie i posępne budynki rządowe. Dzień pracy zaczął się już na dobre; maszyna administracyjna pracowała pełną parą. W siedzibie Globescope Byron Lazenby popijał pewnie świeżo przefiltrowaną kawę i patrzył sokolim wzrokiem na rozkład zajęć. Telefon do wpływowego polityka, rzut oka na jedną z prowincji imperium Globescope, spotkanie tu, rozmowa tam. Wreszcie, o szesnastej, panowie Page i Cornford z Page-Muirson Ltd. Tak czy inaczej, nie sposób było tego uniknąć. Pytanie brzmiało: czy Harry powinien odwołać spotkanie, czy po prostu się nie pojawić. Rozsądek nakazywał przełożenie spotkania na później, ale opcja ucieczkowa była niezwykle kusząca. Harry znalazł się w Constitution Avenue, oddzielony ruchem ulicznym od zieleni Mali. Widok obelisku ku czci Waszyngtona pozwolił mu ustalić własne położenie w stosunku do hotelu Hay-Adams. Nagle, za krzakami po lewej, zobaczył znajomą, dobroduszną twarz. Był to pomnik Alberta Einsteina. Harry podszedł do odlanej z brązu postaci fizyka, który opierał się o niską ścianę, na nogach miał sandały, a w lewej dłoni trzymał zwój ze swoją najsłynniejszą teorią. Harry usiadł pod pomnikiem i zapalił papierosa. Przypomniał sobie zdjęcie Einsteina wiszące na ścianie gabinetu doktor Tilson, a także własne, mgliste i niepełne zrozumienie teorii względności. Pamiętał, że ma ona związek z drobnymi cząstkami materii, które zawierają olbrzymie zasoby energii. Stąd bomba atomowa. Pamiętał, że była tam mowa o elastyczności czasu. Zegary na pokładzie statku kosmicznego idą szybciej niż na ziemi. A może wolniej? Harry nie miałby nic przeciwko temu, żeby czas w tej chwili zwolnił. Godzina szesnasta mogłaby nigdy nie nadejść. Podejrzewał jednak, że Einstein nie potrafiłby tego dokonać, nawet zanim odlano go z brązu. Status czasu jako wyższego wymiaru wybuchnął nagle w umyśle Harry'ego. W pewnym sensie, którego nie pojmował, był to klucz do teorii względności. Ludzkość dostała w swoje ręce moc, o jakiej wcześniej nikomu się nie śniło. Ale czas pozostawał niewidzialny i niedotykalny, podobnie jak inne wyższe wymiary, wyczarowywane przez teoretyków. A gdyby każdy z tych czynników miał taką samą moc jak czas? Albo większą? Harry'emu wydawało się, że w końcu uchwycił coś ze znaczenia wyższych wymiarów. Zrozumiał, dlaczego David nie mógł się im oprzeć. E = mc2 x n. Nie tylko świat, ale cały wszechświat stawał się własnością Davida, a on tylko nieznacznie ustępował ważnością Bogu. Jednak teraz nieprzerwanie spał, a jego ojciec nadal był daleki od znalezienia zaklęcia, które mogłoby go obudzić. Harry przeszedł na drugą stronę ulicy i ruszył przez pożółkłe liście Mall. Ścieżka doprowadziła go do Ściany Wietnamskiej, gdzie turyści i krewni opłakujący poległych nie zdążyli się jeszcze zgromadzić, a potem do alejki otaczającej mauzoleum Lincolna. Wszedł na schody i spojrzał ponad Reflecting Pool w stronę Kapitolu, którego kopuła stanowiła tylko szarą smugę na tle jaśniejszej szarości nieba. Zimny wiatr niósł pierwsze krople deszczu. Perspektywy, zarówno w sensie realnym, jak i przenośnym, były mgliste. Po raz kolejny Harry stanął przed nierozwiązywalnym problemem: co robić. Gdyby miał przy sobie Woodrowa, spróbowałby zrealizować plan, ponieważ Woodrow mógłby odwrócić uwagę Lazenby'ego, ilekroć pojawiłoby się niebezpieczeństwo, że ten rozpozna Harry'ego. Ale Harry był sam i nie mógł liczyć na to, że Lazenby nie rozpozna go, zanim on zdąży odzyskać kasetę. Ryzyko było jednym, pewna porażka czymś zgoła odmiennym. Harry nikomu by się nie przysłużył, gdyby zaangażował się w beznadziejne zadanie. Ale jaką miał alternatywę? Nic nie przychodziło mu do głowy, każdy pomysł wydawał się równie beznadziejny. Harry potrzebował przyjaciela w biedzie, sprzymierzeńca w trudnej sprawie, istnego deus ex machina. Mrużąc oczy, patrzył w waszyngtońską dal, ale nic nie wskazywało na to, że kogoś takiego zobaczy. Pocieszał się jedynie myślą, że opatrzność tak rzadko się do niego uśmiechała, iż z czystego rachunku statystycznego wynika, że pewnego dnia szczęście musi mu dopisać. Harry usłyszał przytłumiony komentarz, dobiegający z autobusu, który podjechał do pomnika. Większość turystów wysiadła, żeby sfilmować panoramę kamerami wideo. Kilku przeszło przez jezdnię i zaczęło wchodzić po schodach w jego stronę. Harry ruszył w dół, ponieważ nie chciał się nagle znaleźć pośród hałaśliwego tłumu. Kiedy dotarł do szerokiej platformy, jego uwagę przykuła para stojąca tuż przed nim. Drobnej kobiecie w średnim wieku, w jasno-czerwonym płaszczu, o kręconych jasnych włosach i pogodnej, uśmiechniętej twarzy towarzyszył barczysty mężczyzna mniej więcej w wieku Harry'ego, w płaszczu przeciwdeszczowym i kapeluszu, palący papierosa. Na widok Harry'ego zatrzymał się i kazał kobiecie zrobić to samo. Harry stanął jak wryty i ze zdumieniem spojrzał w ciemne, jak zwykle nieufne oczy mężczyzny, którego usta ułożyły się w uśmiech złośliwego niedowierzania. - Harry, stary draniu - powitał go Barry Chipchase. - To naprawdę ty? XXXIX - Nadzwyczajne - szczebiotała jasnowłosa, obdarzając Harry'ego i Barry'ego promiennym uśmiechem. - Chcecie powiedzieć, że się znacie? - Jak najbardziej - odparł Harry i uśmiechnął się do dawnego przyjaciela i wspólnika, znacząco unosząc brew. - Sądziłam, że Barry nigdy wcześniej nie był w Stanach. - Bo nie byłem. - W śmiechu Barry'ego pobrzmiewały nerwowe tony, które, jak sądził Harry, tylko on wychwycił. - Znamy się z Harrym jak łyse konie. Razem służyliśmy w lotnictwie. - Ciekawe, że nie wspomniał o fatalnym okresie, kiedy byli współwłaścicielami Barnchase Motors w Swindon. - Znamy się dłużej, niż chcielibyśmy się przyznać. - I spotykacie się po raz pierwszy od tamtych czasów? To naprawdę nadzwyczajne. - Może niezupełnie po raz pierwszy. Ale zapomniałem o dobrych manierach. - Barry machnął ręką między nimi. - Harry Barnett, Gloria Bayliss. - Miło mi cię poznać, Harry. Co cię sprowadza do Waszyngtonu? - Och, interesy. A ciebie? - Wprost przeciwnie. Wybraliśmy się z Barrym w podróż naszego życia. - Gloria ponownie odsłoniła w uśmiechu zęby pełne plomb i koronek. - Stąd wyruszamy przez obie Karoliny i Georgię na Florydę, potem do Nowego Orleanu, żeby wrócić do domu na Gwiazdkę. - Gdzie jest twój dom? - W Easingwold, w pobliżu Yorku. A twój? - Och, wszędzie, gdzie złożę głowę. - Kolejny obieżyświat, tak jak Barry? Rzeczywiście jesteście do siebie podobni. Swędzące stopy i iskra w oku. Tak, teraz to widzę wyraźnie. - Naprawdę? - Porównanie do Barry'ego Chipchase'a nie sprawiło Harry'emu przyjemności. - Może uwiecznię to rzadkie spotkanie? - Nie czekając na zgodę, Gloria ustawiła mężczyzn do fotografii, zeszła ze schodów i zaczęła wypróbowywać różne ujęcia. - Co ty, do cholery, robisz w Waszyngtonie, Harry? - mruknął przez zęby Chipchase, uśmiechając się nienaturalnie. - Już ci mówiłem: interesy. - Bujać to my, ale nie nas. Ty nawet nie znasz znaczenia tego słowa. - Nie? A co powiesz na bankructwo, oszustwo, defraudację i odzyskanie? Myślisz, że mogę mieć w tym pewne doświadczenie? Przychodzi ci do głowy ktoś, kto mógłby mnie tego nauczyć? - Zdejmij kapelusz, Barry! - zawołała Gloria. - Rondo zasłania ci twarz. - Skoro mowa o interesach, Barry, czym się teraz zajmujesz? - Moje motto brzmi: pilnuj swego nosa. - Kiedy widzieliśmy się ostatnim razem, zajmowałeś się organizowaniem wakacji w Grecji, prawda? Czy tak właśnie poznałeś Glorię? - Uczesz się, Barry! Masz na głowie szopę. - Chyba powinniśmy porozmawiać na osobności. - Mowy nie ma. Gloria zaplanowała cały dzień zwiedzania. - Czy Gloria wie o Barnchase Motors? Albo o Jackie? O tym, w jakim bagnie mnie zostawiliście? - Uśmiechnijcie się, na miłość boską! Ktoś mógłby pomyśleć, że nie cieszycie się ze spotkania! - Podejrzewam, że Gloria nic nie wie o tym, co możemy ładnie nazwać twoją karierą w kratkę. W każdym razie nie zna żadnych szczegółów. Chcesz, żebym ją oświecił? - Jezu Chryste, Harry, minęło ponad dwadzieścia lat. Nigdy nie uważałem cię za człowieka mściwego. - Zmusza mnie do tego konieczność. Jak będzie z naszą pogawędką? - Nie mamy o czym gawędzić. - Pozwól, że ja to osądzę. - Świetnie! Zostańcie w tej pozycji. - Migawka aparatu pstryknęła. - Możecie się już rozluźnić. - No więc? - Nie widzisz, w jak niezręcznym jestem położeniu? - Owszem, widzę. Dlatego mam nadzieję, że się zgodzisz. - Cholera jasna. Okazało się, że Gloria Bayliss jest równie entuzjastyczną rozmówczynią, jak turystką. Nie zrażona chłodnym wiatrem i nadciągającym deszczem, prowadziła Harry'ego i Barry'ego wśród pomników i ogrodów. Kiedy trzy kwadranse później dotarli do pomnika Waszyngtona, Harry znał najdrobniejsze szczegóły jej świeżego związku z Barrym Chipchase'em, które Gloria wplotła między cytaty z przewodnika Michelina. Gloria Bayliss była wdową. Harry domyślił się, że jest bogata; ona sama przyznawała, że jest niezależna finansowo. Zmarły mąż, Fred Bayliss, był właścicielem przedsiębiorstwa pogrzebowego w trzecim pokoleniu. Rodzinna firma, zarządzana obecnie przez ich syna Erica, posiadała zakłady pogrzebowe w całym Yorkshire i Humberside, a także udziały w przemyśle kwiaciarskim i kamieniarskim. Gloria wyruszyła wiosną w rejs po Morzu Śródziemnym, żeby nie spędzać w domu pierwszej rocznicy śmierci Freda. Na pokładzie poznała wdowca, mniej więcej swego rówieśnika, człowieka pełnego wdzięku, taktu i wigoru, który niedawno przeszedł na wczesną emeryturę po pracy w angielsko-tureckim przedsiębiorstwie handlującym nieruchomościami. Człowiek, który znał Barry'ego dłużej niż większość ludzi, nie rozpoznałby Chipchase'a z powyższego opisu, ale gdyby Gloria usłyszała prawdziwą relację o przeszłości Barry'ego, sprawdziłaby raczej karty kredytowe niż makijaż. Harry domyślał się, jakimi motywacjami kierował się Barry, proponując Glorii jesienną podróż po amerykańskim Południu. Gloria również znała tę motywację, ale, na szczęście dla Barry'ego, nie myśleli o tym samym. - Dwoje samotnych ludzi, którym szczęście pozwoliło się spotkać i odkryć, że do siebie pasują - oznajmiła, kiedy przechodzili na drugą stronę Siedemnastej Ulicy. - To my, prawda, kochanie? - Chyba tak - odparł Barry i spojrzał w oczy Glorii w taki sposób, że Harry nie zdołał pochwycić jego wzroku. - Nie masz pojęcia, jak bardzo się cieszę, że zdecydowałem się na tę podróż. To jedna z najlepszych decyzji w moim życiu. Pogoda skurczyła kolejkę przed monumentem Waszyngtona do rozmiarów ogonka na przystanku autobusowym. Gloria zaproponowała, żeby weszli do pomieszczenia widokowego na szczycie. Ponaglony lekkim szturchnięciem Harry'ego, Barry zaproponował Glorii, żeby poszła sama, ponieważ chcą wypalić papierosa i powspominać dawne czasy. Niczego nie podejrzewając, pożegnała ich promiennym uśmiechem nieograniczonego zaufania i odeszła. Właściciele dawno upadłego salonu samochodowego w Swindon zaczęli spacerować po smaganym wiatrem trawniku przed monumentem, udając zainteresowanie niezbyt odległym pomnikiem Jeffersona. - Wygląda na to, że świetnie ci się powodzi, Harry, lepiej niż podczas naszego ostatniego spotkania. - Pozory mogą mylić. Podobnie jak opowieści współpasażerów na statku. - Chwileczkę... - Jackie żyje i ma się świetnie. Ma tak samo długie i piękne nogi jak zawsze. Co to za historia o wdowcu? - Drobna nieścisłość. - A wczesna emerytura? Daj spokój, Barry. Z tego, co wiem, nigdy nie pracowałeś, więc nie możesz przejść na emeryturę, ani wczesną, ani późną. - Nie masz powodu zadzierać nosa. Po prostu nie chciałem zawieść jej oczekiwań. - Chodzi o twoje oczekiwania, nie Glorii. Małżeństwo z zamożną wdową, smak ziemiaństwa z Yorkshire, palce Chipchase'a w kasie grabarza. To ci się właśnie marzy, prawda? - A jeśli nawet, to co ci do tego? - Gloria wygląda na miłą kobietę. - Ona jest miłą kobietą. - Wobec tego szkoda, żeby wpadła w sidła łowcy posagów tylko dlatego, że ktoś jej w porę nie uprzedził. - Nie zrobiłbyś tego. - Obawiam się, że jednak tak, Barry. - Gloria dzięki mnie dobrze się bawi. Czemu chcesz to popsuć? - Co myśli o tobie Eric? - To samo, co ja o nim. Przez całe lato sączył w ucho Glorii jad na mój temat. Należy dodać, że bez skutku. - Ale sądzę, że nie ma takich dowodów, jakie ja mógłbym przedstawić. - Nie mogę uwierzyć, że stosujesz chwyty poniżej pasa. Jesteśmy za starzy, żeby chować urazy, Harry. Musimy myśleć o starości, a to jest mój mały, prywatny plan. Chyba nie próbowałbyś go pokrzyżować. - Owszem, próbowałbym. - Dlaczego, na miłość boską? Przecież nie z chęci zemsty. Łagodny, przyjazny, wesoły Harry by tego nie zrobił. Przypomnij sobie, z jakich tarapatów wyciągałem cię w lotnictwie. - Tylko dlatego, że najpierw mnie w nie pakowałeś. - Ile razy wyświadczałem ci przysługi? - Nie przypominam sobie ani jednej. - Rany Julek, daj mi pożyć, człowieku! Nastały ciężkie czasy dla Barry'ego Chipchase'a. - Dla mnie też. - Jeżeli mogę ci w czymś pomóc... Wiesz, pożyczka czy coś w tym rodzaju. Nie jestem zupełnie nieżyciowy. - Tak się składa, że mógłbyś coś dla mnie zrobić. - Co takiego? - Chodzi o pożyczkę. - Ile? - Och, około sześciu godzin. - Harry spojrzał na zegarek. - Tak, potrzebuję sześciu godzin twojego bezcennego czasu, Barry. Chciałbym, żebyś brawurowo zagrał pewną rolę. Człowiek, który niedawno przeszedł na emeryturę po pracy w angielsko-tureckiej firmie obracającej nieruchomościami nie powinien mieć z tym trudności. XL Kilkanaście minut po szesnastej przed hotelem Watergate przy Virginia Avenue zatrzymała się limuzyna. Dwaj eleganccy mężczyźni w średnim wieku wyszli przez drzwi obrotowe i wsiedli do samochodu, który powoli ruszył. Na światłach limuzyna skręciła w lewo w New Hampshire Avenue, po czym skierowała się na północny wschód, ku Washington Circle i Dupont Circle. - Co powiedziałeś Glorii? - zapytał Harry, żeby rozładować napięcie i zaspokoić ciekawość. - Dziwnie łatwo zgodziła się zostać sama. - Powiedziałem, że poprosiłeś mnie, żebym rzucił okiem eksperta na luksusowe osiedle w Forestville, w które zamierzasz zainwestować. - Gdzie? - W Forestville, w stanie Maryland. Dziś rano widziałem ogłoszenie w gazecie. Stary Chipchase lubi trzymać rękę na pulsie. - Dobrze się stało, że Gloria nie zechciała nam towarzyszyć. - Galeria Freer okazała się silniejszą pokusą. Gloria wie, że nie cierpię włóczyć się pośród obleśnych bohomazów, które uchodzą za tak zwaną sztukę. Zawsze powtarzam, że lepiej kupić pocztówki z tymi arcydziełami. - Jesteście już jak stare małżeństwo, co? - Jeszcze nie, a jeżeli nadal będą mnie spotykać takie niespodzianki, chyba nam to nie grozi. Widzę, że wciąż gustujesz w piwie. - Ty też nie wyglądasz jak ofiara głodu, Barry. - Tak to już jest z finansistami, a przecież chcesz, żebym grał rolę finansisty, prawda? No więc nie narzekaj. - Nie mam zamiaru, ale pamiętaj, że wiarygodny ma być nie tylko twój wygląd, ale i słowa. - Bułka z masłem. Bez trudu omotam twojego przyjaciela Lazenby'ego. - Co cię gryzie? - Ty, Harry. - Wystroiłeś się jak adwokat od rozwodów rodem z Mayfair. Podjąłeś się tajnej misji w imieniu... Właściwie w czyim? - Lepiej będzie, jeśli się nie dowiesz. - To nigdy nie wychodziło Barry'emu na dobre. Według mnie, porwałeś się na sprawę, która cię przerasta, a bardzo możliwe, że postradałeś przy tym rozum. Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby nie fakt, że pociągnąłeś mnie za sobą. - Robisz to z miłości do dobrej kobiety. - Możesz sobie szydzić, Harry, ale pamiętaj o naszej umowie. Ja będę mówił, ty szukaj kasety. Jeżeli cię przyłapią, dam jasno do zrozumienia, że nie miałem pojęcia, co knujesz. Nie będzie to trudne, bo to akurat prawda. - Wiem. Już to mówiłeś. - Powinieneś był się zadowolić drugim miejscem. Powinieneś był spasować i stawić czoło rzeczywistości, tak jak ja. Późno, ale nie za późno, godzę się z życiem. Po co się upierać przy tej cholernej intrydze? Odwołajmy spotkanie i upijmy się. Lepiej spożytkujemy czas. - Wiem. Już to mówiłeś. - Limuzyna wjechała na Dupont Circle i powoli podjechała pod gmach Globescope. - Prawdopodobnie masz rację. - Powiedz "na pewno". - Ale realizujemy plan. - Wiem - westchnął Chipchase. - Już to mówiłeś. Dopiero kiedy Harry przedstawił siebie i Barry'ego przez domofon, imponujące drzwi Globescope otworzyły się z szumem. Centralne miejsce w równie imponującym holu, wyłożonym lśniącym marmurem, zajmowała recepcjonistka i dwóch pracowników ochrony. Wystarczyłaby zmiana kostiumów, a mogliby uchodzić za Kleopatrę i jej strażników. Gości poproszono o wpisanie się do książki i przypięcie do klap kolorowych identyfikatorów. Mieli wjechać środkową windą na najwyższe piętro, gdzie ktoś będzie na nich czekał. W ostatniej chwili jeden z ochroniarzy poprosił Harry'ego o otwarcie nesesera. Zawartość: kieszonkowy kalkulator, magazyn inwestycyjny oraz dokumenty firmy Page- Muirson, starannie przygotowane przez Makepeace Steiner, nie wzbudziła zainteresowania ochroniarzy. Goście weszli do windy. - Co będzie, jeśli przeszukają nas przy wyjściu? - mruknął Chipchase, kiedy winda ruszyła. - Nie mam pojęcia. - Zaraz pęknę ze śmiechu. Chyba zdajesz sobie sprawę, że nie jesteśmy dla nich rywalami. - Co się stało z twoją słynną pewnością siebie, Barry? - Zostawiłem ją w innym garniturze. - Szkoda. - Winda zatrzymała się łagodnie, a wyświetlacz pięter zadzwonił. - Obawiam się, że jest już za późno, żeby się wycofać. - Drzwi rozsunęły się. Czekała na nich wysoka kobieta w średnim wieku, o krągłych kształtach, siwych włosach, wysokich kościach policzkowych i oczach, w których Harry z rozkoszą by się zanurzył. - Witajcie, jestem Ann Mather. Pan Page? Pan Cornford? - Zgadza się. - Zechcą panowie pójść za mną. Pan Lazenby przyjmie panów. W normalnych okolicznościach podążanie za Ann Mather byłoby czystą przyjemnością, ale Harry czuł, że powinien się skupić na otoczeniu. Obszerne pomieszczenie wyłożone jasnymi dywanami, pastelowe drzwi gabinetów, przeszklone sale seminaryjne, nazwiska na drzwiach. Buzz jakiśtam, Kitty jakaśtam. Nazwiska i nic poza tym. Dotarli do pomieszczenia, które Ann Mather najwyraźniej dzieliła z inną sekretarką, i stanęli przed podwójnymi drzwiami. Ann weszła pierwsza, żeby zapowiedzieć gości, po czym wprowadziła ich do gabinetu prezesa Byrona E. Lazenby'ego. Jak można się było spodziewać, przestrzeni tu nie brakowało, a z pochyłych okien mansardy rozciągał się widok na północno-zachodnią część Waszyngtonu. Panorama miasta, obszerne dębowe biurko i stół upodabniały gabinet do kapitańskiej kabiny Nelsona. Jednak szare światło stolicy, usiana wykresami mapa świata zakrywająca większą część jednej ze ścian, a nade wszystko obecność Byrona Lazenby'ego narzucały własny, współczesny porządek. - Wejdźcie - zahuczał, wychodząc im naprzeciw. - Cieszę się, że mogliście przyjść. - Niski, ale donośny głos Lazenby'ego, tłumiona, lecz wyczuwalna energia pokrywały się z podświadomymi oczekiwaniami Harry'ego. Oto człowiek, który przywykł stawiać na swoim, a sukcesy zawdzięczał tylko sobie, człowiek, któremu nie należy się sprzeciwiać. - Norman Page - przedstawił się Harry, zmusił się do spojrzenia Lazenby'emu prosto w oczy i uścisnął wyciągniętą dłoń. Nic nie wskazywało na to, że Lazenby go rozpoznał. Harry pomyślał, że może ma do czynienia z człowiekiem tak pewnym siebie, że jego spostrzegawczość jest równa zeru. - To mój kolega, Bill Cornford. - Bardzo mi miło - oznajmił Chipchase i, zgodnie z wcześniejszą umową, stanął między nimi. - Ma pan silny akcent brytyjski, panie Cornford. Sądziłem... - Prowadziłem tu interesy, kiedy Norman zaproponował mi współpracę. Nazywa mnie swoim amerykańskim wspólnikiem, ale w rzeczywistości urodziliśmy się i wychowaliśmy w Anglii. - No tak, a czym pan się zajmował? - Przenośnymi telefonami. - Serce Harry'ego wierzgnęło dziko. Co, u Boga ojca, Barry wie o przenośnych telefonach? Harry miał nadzieję, że więcej niż on. - Zaczynałem od zera, a wycofałem się, kiedy młodzi geniusze zaczęli pokazywać pazury. Lazenby zaśmiał się zbyt głośno, by mogło to być naturalne. - Może nie potrzebują panowie moich usług, skoro tak bezbłędnie potrafią wyczuć okazję. - Och, to był łut szczęścia. Jeżeli człowiek chce się utrzymać w czołówce, niezbędna jest fachowa porada. - Właśnie na tym ma polegać moja rola? - Tak. - Doskonale. Później poproszę Cherie Liebermann, naszą dyrektorkę działu projektów, żeby dołączyła do nas i zapoznała panów ze szczegółami naszej oferty. Pomyślałem, że na początek przedstawię panom podstawowe założenia Globescope, ustawię scenę, że się tak wyrażę. - Fantastycznie - powiedział Harry drewnianym głosem. - Usiądźcie, panowie. Poproszę Ann o zaparzenie herbaty. Co panowie na to? - Świetnie. - Harry ruszył w kierunku wskazywanym przez dłoń Lazenby'ego i usiadł w fotelu stojącym najbliżej okien, "wielkim i miękkim" fotelu, w którym, zdaniem Hammelgaarda, znajdowała się kaseta. Makepeace Steiner nazwała mebel "miękką konstrukcją z kremowej skóry, za dużą i niezbyt wygodną". Wcześniej, wchodząc do pokoju, Harry rzucił okiem na fotele, jednocześnie obmyślając wybiegi słowne i sposoby odwrócenia uwagi Lazenby'ego. Teraz wystarczyło jedynie... Fotele były inne, duże i drogie, w klasycznym stylu, z delikatnym, złoto-szarym obiciem, ale z pewnością nie były to te, które Harry spodziewał się zobaczyć, a przede wszystkim potrzebował zobaczyć. Kremowe fotele zniknęły; co się z nimi stało, tylko Bóg i Byron Lazenby raczyli wiedzieć. Usunięto je, wraz ze wszystkim, co było w nich schowane. Harry stanął jak wmurowany i zapatrzył się na otaczającą go farsową rzeczywistość. Poczuł, że blednie, może nawet opada mu szczęka. Był zbyt zdenerwowany, by zdawać sobie sprawę z własnych reakcji. Cała sprawa miała się zakończyć z tarczą albo na tarczy, a tymczasem los miał dla niego w zanadrzu szyderczy uśmiech. - Dobrze się pan czuje? - zapytał Lazenby. - Nie wygląda pan najlepiej. XLI Minęło czterdzieści minut. Harry mógł mieć tylko nadzieję, że jego udział w rozmowie miał przynajmniej pozory sensu, bo nie zapamiętał ani słowa. Wypił trochę herbaty, nie czując smaku napoju, przywitał się z Cherie Liebermann, nie rejestrując nic z jej zachowania ani wyglądu, oprócz nadzwyczaj jaskrawej szminki. Obezwładniony paraliżem umysłowym i fizycznym, wyobrażał sobie Davida i Torbena, którzy siedzieli w tym gabinecie i uśmiechali się do Byrona Lazenby'ego równie fałszywie, jak teraz on i Barry. Z taką samą wyrazistością, z jaką widział lśniące broszury, które położono mu na kolanach, widział pokój szpitalny, nieruchomego Davida podłączonego do aparatury oraz kopenhaski most, na którym zmarł Torben; chlupot wody liżącej nabrzeże zagłuszał toczącą się wokół niego rozmowę. Lazenby nieustannie się uśmiechał albo śmiał z dowcipów Barry'ego lub swoich własnych błazeństw. Harry miał wrażenie, że dyrektor Globescope dostrzega całą absurdalność jego sytuacji i napawa się nią. Bezradny Harry wił się jak robak na haczyku, czekając, aż cała daremna mistyfikacja dobiegnie końca. Cherie Liebermann ochoczo przedstawiła zarys technik prognostycznych Globescope, Barry odegrał zadowolonego z siebie rozrzutnika, wreszcie Lazenby zakończył spotkanie następującym stwierdzeniem: - Myślę, panowie, że dzięki Globescope moglibyście znacznie wyprzedzić konkurencję. Tylko od panów zależy, czy zechcecie skorzystać z naszych usług. Nie są one tanie, ale mam nadzieję, że przekonaliśmy panów o ich zaletach dla dalekowzrocznych graczy. Nie miało znaczenia, czy faktycznie uważał gości za takie osoby. Nie miało znaczenia, czy jego niepodważalne opinie na temat rozwoju świata miały trwalsze podstawy niż ekonometryczne programy Cherie Liebermann. Firma Page-Muirson miała zniknąć w skomputeryzowanej pustce, skąd została wywołana, a nadzieje Harry'ego na uratowanie syna - podzielić jej los. - Wkrótce się z panem skontaktujemy - oświadczył Barry, kiedy zbierali się do wyjścia. - Norman i ja musimy przemyśleć pańską ofertę. - Naturalnie - powiedział Lazenby. - Tego rodzaju decyzji nie należy podejmować pochopnie. Proszę do nas dzwonić, gdyby potrzebowali panowie dodatkowych informacji. - Dzięki - wymamrotał Harry, ściskając dłoń Lazenby'ego. - To była bardzo interesująca rozmowa. - Mam nadzieję. Cherie, mogłabyś odprowadzić naszych gości do windy? - Oczywiście. Proszę tędy, panowie. Wyszli z pokoju, a podwójne drzwi zamknęły się za nimi. Ann Mather powiedziała do Cherie coś, czego Harry nie usłyszał. Cherie podeszła do sekretarki, dając Barry'emu okazję, by mrugnąć do Harry'ego i szepnąć: - Masz to? - Harry tylko pokręcił głową. - Przepraszam, panowie - powiedziała Cherie, wracając do nich. Uśmiechnęła się do Harry'ego, a w jej oczach ukrytych za okularami błysnęło zdziwienie na widok jego otępiałej miny. Harry po raz pierwszy zobaczył Cherie tak dokładnie. Jako energiczna, spostrzegawcza kobieta, prawdopodobnie uznała Harry'ego za nudnego pedanta, którego wartość wyrażała się w kwocie, jaką mogła dzięki niemu zarobić firma. Ale ta opinia stanowiła zarazem atut, a następna okazja nie miała się nadarzyć. Podziałało to na Harry'ego jak zimny prysznic. Zamrugał i zrobił krok w tył. - Panie Page? - Słucham? - Możemy iść. - Oczywiście. - Ruszyli korytarzem, a Harry maksymalnie zwolnił kroku. - To bardzo miło z pani strony, że poświęciła nam pani tyle czasu, panno Liebermann. - Cała przyjemność po mojej stronie.. - Zapewniam panią, że po naszej. Pan Lazenby ma uroczy gabinet, prawda? - Rzeczywiście, jest urządzony ze smakiem. - Szczególnie podobały mi się fotele, na których siedzieliśmy. - Harry wyczuł, że idący obok niego Chipchase zawahał się. - Łączą elegancję z wygodą. - Cieszę się, że się panu podobały. - Wyglądały na dosyć nowe. - Chyba tak. - I drogie. - Jakość kosztuje. - Czy poprzednie fotele były w tym samym stylu? - Nie. O ile dobrze pamiętam, były z kremowej skóry i chyba trochę niższe, bardziej nowoczesne. Ale dlaczego... - Pan Lazenby dość często wymienia drogie meble, prawda? - Słucham? - Pytam, co zrobiono ze starymi meblami. - To bardzo dziwne pytanie, panie Page. - Zdziwienie Cherie rosło, a zbliżali się już do windy. - Proszę mi zrobić tę przyjemność i powiedzieć, panno Liebermann. - W razie potrzeby był gotów paść przed nią na kolana, ale nie chciał, żeby się dowiedziała, jak bardzo zależy mu na odpowiedzi. - Wydaje mi się, że stare meble przeniesiono do gabinetu Luke'a Brownlowa. Luke jest naszym dyrektorem do spraw kadrowych. Ale dlaczego... - Właściwe zarządzanie to sedno sprawy. Doceniam gospodarność w tym samym stopniu, co gościnność. Cieszę się, że Globescope nie pochwala rozrzutności. Proszę mi wierzyć, że to ważne. - Chyba tak. - Cherie uśmiechnęła się niepewnie. - Cieszę się, że udzieliłam właściwej odpowiedzi. - Ja również. Cherie ściągnęła windę, Chipchase wszedł do środka, a Harry za nim, unikając wzroku kolegi. - Jeszcze raz dziękuję, panno Liebermann. Będziemy w kontakcie. - Drzwi zamknęły się i winda ruszyła na dół. - Czy to cholerne przedstawienie oznaczało to, co mi się wydaje, Harry? - warknął Chipchase. - Obawiam się, że tak. - Dlatego zachowywałeś się jak żywy trup, pozwalając, żebym nadawał o sytuacji na meksykańskim rynku obligacji? - Przypuszczam, że świetnie się bawiłeś. - Harry zatrzymał windę na trzecim piętrze, nie odrywając palca od przycisku "drzwi zamknięte". - Zabawa jeszcze się nie skończyła. - Zamierzasz złożyć wizytę Luke'owi Brownlowowi? - A jak myślisz? - Myślę, że zwariowałeś. - W takim razie zostań w windzie. - Harry nacisnął najwyższy przycisk i cofnął się w głąb kabiny. - Zatrzymaj dla mnie windę. Możliwe, że będę musiał wyjść w pośpiechu. - Nie wiesz, gdzie jest jego gabinet. - Powiedziała, że Brownlow jest dyrektorem do spraw kadrowych. - Winda zatrzymała się, drzwi się rozsunęły. Na korytarzu nie było Cherie Liebermann, ani nikogo innego. - To musi być gdzieś tutaj, co? - Tak się składa, że widziałem to nazwisko na drzwiach - jęknął Chipchase. - Chodź za mną. Chipchase ruszył przodem w niespokojnych podskokach. Wyminął ich poważny młody człowiek, niecierpliwie przeglądający wydruk komputerowy; wyglądał tak, jakby w wolnych chwilach zabawiał się w Supermana. Pokonawszy kolejny zakręt, stanęli przed drzwiami Luke'a Brownlowa. Harry wziął głęboki wdech, zapukał i wszedł, modląc się o to, by Brownlowa właśnie gdzieś wezwano. Modlitwa nie została wysłuchana. Brownlow, szczupły, łysiejący mężczyzna w czarnym garniturze i jaskrawym krawacie, podniósł zdziwiony wzrok, podobnie jak dwóch młodych, eleganckich pracowników Globescope, którzy siedzieli w obszernych fotelach z kremowej skóry. - W czym mogę panu pomóc? - zapytał Brownlow, marszcząc brwi. - Przepraszam, pomyliłem pokoje. - Harry cofnął się na korytarz i zatrzasnął za sobą drzwi. - Na tych cholernych meblach siedzą ludzie - szepnął do Chipchase'a. - Cóż, to są fotele. - Dziękuję ci za tę pomocną uwagę. - Co teraz? - Nie wiem. Jeżeli zabawimy tu dłużej, zwrócimy na siebie uwagę, ale jeśli po prostu wstaniemy i wyjdziemy... - Nie możemy liczyć na drugą okazję. - Mowy nie ma. - Wobec tego musisz ściągnąć ich tyłki z tych foteli. - Jak mam to niby zrobić? - Odpowiedź jest tuż za twoimi plecami - powiedział Chipchase z szerokim uśmiechem. Harry odwrócił się powoli i ujrzał jasnoczerwoną dźwignię przymocowaną do skrzynki na ścianie. Na dźwigni widniał napis: "W razie pożaru pociągnąć w dół". - Na twoim miejscu bym nie zwlekał - dodał Chipchase. - Chyba nie chcesz, żeby ten cholerny pożar wymknął się spod kontroli? XLII Dyrektor firmy Page-Muirson Ltd i jego wspólnik stali w windzie, z dłońmi w pobliżu przycisków, na wypadek gdyby pracownicy Globescope zapomnieli o zakazie korzystania z windy podczas pożaru. Najwyraźniej jednak zostali odpowiednio przeszkoleni w procedurze ewakuacyjnej, czego dowiódł głośny tupot nóg zmierzających w stronę schodów. Wkrótce ucichły wesołe komentarze: "Co to ma być? Próbny alarm? Że też musiało się to stać właśnie teraz!" Na najwyższym piętrze, podobnie jak na niższych, zapadła cisza, jeśli nie liczyć niestrudzonego wycia syreny alarmowej. Dyrektor Page-Muirson Ltd i jego wspólnik mieli wolne pole do działania. Harry otworzył drzwi i ostrożnie wyszedł na opustoszały korytarz. Dał znak Chipchase'owi, żeby poszedł za nim, sam pobiegł do gabinetu Brownlowa i, odczekawszy chwilę, wszedł do środka. W gabinecie nie było nikogo, a na biurku panował bałagan. Na niskich skórzanych fotelach nadal widniały odciśnięte ślady po użytkownikach. Harry upuścił neseser na podłogę, odrzucił poduszki z bliższego z dwóch foteli i wsunął rękę między siedzenie a poręcz. W poręczy znajdowała się pusta przestrzeń, która była jednak tak wąska, że badanie jej wiązało się z niewygodą i stratą czasu. Na domiar złego, Harry'ego opanował nagły, śmieszny lęk, że ręka ugrzęźnie mu w fotelu. Szperające palce natrafiły tylko na kurz i okruchy biszkoptów. - Kłopoty - powiedział Chipchase stojący za plecami Harry'ego, ale Harry nie mógł przerwać przeszukiwania i zapytać, o jakie kłopoty chodzi. Kiedy obmacywał fotel z drugiej strony, usłyszał, jak Chipchase wychodzi z pokoju, a potem z głębi korytarza dobiegł jego głos: - Może ty mi pomożesz, szefie? - Nie słyszał pan alarmu? - zapytał jakiś głos. - Trzeba opuścić budynek. - Harry domyślił się, że głos należy do pracownika ochrony, któremu polecono sprawdzić, czy wszyscy się ewakuowali. Możliwe też, że miał zlokalizować źródło alarmu. Tak czy inaczej, działalność Harry'ego musiałaby się wydać wysoce podejrzana. - Jestem gościem. Mój kolega i ja właśnie wyszliśmy ze spotkania z panem Lazenbym, kiedy wybuchł alarm. - Page i Cornford? - To my. Ja jestem Cornford. - Zgadza się, mam was na liście. A gdzie jest Page? - Właśnie o to chodzi. Poszedł szukać toalety. Kiedy wybuchł alarm, nie chciałem wychodzić bez niego. Nie jestem pewien, gdzie... - Sprawdzę toaletę, ale najpierw odprowadzę pana do schodów przeciwpożarowych - powiedział zirytowany strażnik. - Pan pozwoli za mną. Harry uznał, że ma co najmniej kilka minut. Wystarczy, że zachowa spokój. Jeżeli w gabinecie można w ogóle cokolwiek znaleźć, powinien to znaleźć. Zajął się drugim fotelem: odrzucił poduszki i tak gwałtownie wsunął rękę w pustą przestrzeń, że musiał stłumić okrzyk bólu. Twarda rama zwyciężyła w starciu z jego knykciami. - To jakaś cholerna komedia - mruknął pod nosem. - Zdarzało mi się już ponosić klęski, ale to musi być... Zgodnie z opisem Hammelgaarda, przedmiot był mały, chłodny i twardy, mniej więcej wielkości pudełka zapałek. Leżał tam bezpiecznie od kilku tygodni. Harry poczuł, jak paniczny lęk opuszcza go. Nawet alarm przestał mu dźwięczeć w uszach. Otulony w kokon skupienia, mocno chwycił przedmiot i cofnął rękę, nie zważając, że ociera kostkami o ramę. Było to tylko małe czerwone pudełeczko, ale kiedy Harry ujrzał za plastikową szybką miniaturową kasetę, uśmiechnął się szeroko. - Niech mnie szlag - wyszeptał, bo nic mądrzejszego nie przychodziło mu do głowy. Zaczął się śpieszyć. Schował magnetofon do kieszeni, ułożył poduszki z powrotem na fotelach, chwycił neseser, wyszedł na korytarz i ruszył do windy. Tuż za pierwszym zakrętem wpadł na pracownika ochrony i odskoczył jak gumowa piłka od drzewa. - Pan Page? - zapytał lodowato ochroniarz. - Hm... tak. Szukam... - Pana Cornforda? - Owszem. Skąd pan... - Proszę chwilę poczekać, dobrze? - Włączył krótkofalówkę przypiętą do klapy i powiedział: - Zlokalizowałem drugiego, panie Frederics... Tak... Dobrze, poczekam tutaj na pana. - Czy nie powinniśmy wyjść? - Nie ma żadnego pożaru, proszę pana. To był fałszywy alarm. - Dzwonek ucichł jak na zawołanie. - Alarm włączono na tym piętrze. Dziwny zbieg okoliczności, prawda? - W jakim sensie? - Cóż, na tym samym piętrze znalazłem pana i Cornforda, kiedy wszyscy inni wyszli. - Po prostu zabłądziłem. - Tak samo jak pan Cornford? - Właśnie. - W takim razie, z pewnością nie będzie pan miał nic przeciwko rutynowym środkom ostrożności. - O czym pan mówi? - Musimy się mieć na baczności przed kradzieżą, wywiadem przemysłowym i tego typu rzeczami. - Co to ma wspólnego ze mną? - Przypuszczam, że nic, co przeszukanie pana z pewnością potwierdzi. XLIII Znowu znaleźli się w gabinecie Lazenby'ego. Harry odgrywał uosobienie urażonej godności i nie pozwalał się przeszukać. Barry przybrał minę niewinnego chłopca z chóru, którą rezerwował na takie okazje. Cherie Liebermann była zdumiona zachowaniem gości i zirytowana faktem, że musi tracić czas na analizowanie go. Lazenby marszczył czoło, co nadawało jego twarzy groźny wyraz. Towarzyszyli im jeszcze strażnik, który zatrzymał Harry'ego, oraz jego szef, Frederics, tyran o świńskich oczkach; w facecie wyraźnie rosło podejrzenie, że coś mogło ujść jego uwagi. - Musi pan spojrzeć na tę sprawę z mojego punktu widzenia, Normanie - powiedział Lazenby. - Klienci Globescope, a mam nadzieję, że wkrótce zostanie pan jednym z nich, polegają na naszej absolutnej dyskrecji. Środki ostrożności mają tutaj zasadnicze znaczenie, musimy więc ich przestrzegać bez wahań i stronniczości. - Przyszedłem tutaj w dobrej wierze - wykrztusił Harry. - Nie życzę sobie, żeby ją kwestionowano. - Nikt tego nie robi, ale okoliczności, w jakich znaleziono panów na terenie biura po ewakuacji, wymagają wyjaśnienia. - Już je wyjaśniłem. - Pańskie wyjaśnienie nas nie zadowala. Cherie wspominała, że przesłuchiwał ją pan w sprawie mojego gustu w dziedzinie mebli biurowych. - Chcieliśmy ustalić, czy wasze stawki - sam pan przyznał, że wysokie - nie są przypadkiem spowodowane rozrzutnością korporacji. Zresztą to, co się tu dzieje, znacznie bardziej przypomina przesłuchanie niż moja rozmowa z Cherie. - Ale dlaczego wrócili panowie na to piętro, kiedy Cherie odprowadziła już panów do windy? - Żeby sprawdzić, czy powiedziała mi prawdę. Założyłem się z Billem, który twierdził, że historyjka Cherie to tylko atrapa. - Atrapa-kanapa - wtrącił Chipchase z niepewnym uśmiechem, ale nikt się nie zaśmiał. - Kiedy tylko zobaczyłem w gabinecie Luke'a Brownlowa fotele, które opisała Cherie, moje wątpliwości się rozwiały. - Mimo to nie opuścił pan budynku. - Tak się składa, że mam drobne problemy z prostatą. Korzystanie z waszej toalety nie jest chyba podejrzane. - Jeżeli pan Page nie zgodzi się na przeszukanie, proponuję wezwać policję i poprosić, żeby zabrano jego i pana Cornforda na posterunek - oznajmił Frederics, całkowicie ignorując wyjaśnienia Harry'ego. - Nie widzę innego sposobu rozwiązania tej sprawy. Alarm włączono ręcznie, w połowie drogi między gabinetem pana Brownlowa a windą. W tym czasie ci panowie znajdowali się właśnie tam. - Mógł to zrobić każdy z pracowników - zaprotestował Harry. - Czemu miałby to robić? - spytał Lazenby. - Może dla żartu albo z nudów. - Nie zatrudniam ludzi, którzy pozwalają sobie na takie żarty, a ci, których zatrudniam, nie nudzą się. - Muszę panu uwierzyć na słowo, podobnie jak pan musi uwierzyć mnie, że nie włączyłem alarmu. Po co, u licha, miałbym to robić? - Nie wiem. - Lazenby zerknął na Fredericsa. - Co mówi Luke? - Nic nie zginęło. - Dziwne. - Lazenby ponownie spojrzał na Harry'ego, zmrużył oczy i zmarszczył brwi. - Jeszcze jedna rzecz. Dlaczego wydaje mi się, że już kiedyś się spotkaliśmy? - Według mnie, nigdy. - Norman już ma taką twarz - włączył się Chipchase. - Często przypomina ludziom wujka. - Nie mam wujka - warknął Lazenby. - Nie? Cóż, nie będzie też pan miał wielu klientów, jeżeli będą w ten sposób traktowani. Jestem pewien, że Norman się ze mną zgodzi, kiedy powiem, że jestem gotów uznać całe zajście za nieporozumienie, pod warunkiem że na tym się zakończy. W przeciwnym razie... - Tak? Co wtedy? Barry spojrzał na Lazenby'ego z pogróżką. - Oskarżenie o napaść, zatrzymanie, nie wiem, jak nasz prawnik to zakwalifikuje. On jest taki jak pan, Byronie: drogi i skuteczny. Rezygnuje równie łatwo, jak izraelski tropiciel nazistów, jeśli wie pan, co mam na myśli. - Do tego dochodzi prasa - dodał Harry, zainspirowany przykładem Barry'ego. - Mój dawny kolega szkolny pisuje do "Financial Timesa". Z radością opisałby naszą przygodę w Globescope. Do tego dochodzą spekulacje, z pewnością nieuzasadnione, o śmiertelnych wypadkach pańskich byłych pracowników. Cena waszych akcji mogłaby poważnie ucierpieć. - Nie wspominał pan, że wie o wypadkach - powiedział Lazenby. - Ponieważ nie sądziłem, że to ma znaczenie. - Nie ma żadnego. Sytuacja jest... - Och, na miłość boską! - Z gwałtownością, która najwyraźniej zaskoczyła Chipchase'a, Harry rzucił neseser na biurko Lazenby'ego i otworzył. - Widzi pan tu coś, z czym nie przyszedłem? - Wyłożył na biurko zawartość kieszeni: portfel, paszport, papierosy, zapałki, długopis, grzebień, dziennik, chustkę do nosa, pęk kluczy, garść drobnych. - Albo tutaj? - Wywrócił kieszenie jedną po drugiej, popatrzył groźnie na Lazenby'ego, potem na Fredericsa, wreszcie znowu na Lazenby'ego. - No więc? Lazenby spojrzał przeciągle na Harry'ego. Z jednej strony był naprawdę zły, z drugiej dopuszczał możliwość, że ci dwaj wygadani Anglicy mogą stanowić prawdziwe zagrożenie. Logika nakazywała raczej go unikać w okresie spadku popularności firmy. I ostatecznie logika zwyciężyła. - Jest tak, jak mówicie, panowie. Zaszło nieporozumienie. Poprzestańmy na tym, zgoda? - Ależ proszę pana... - zaprotestował Frederics. - Poprzestańmy na tym. - Lazenby zwrócił się do Cherie Liebermann. - Odprowadź panów, Cherie. - Pozwolił sobie na znużony uśmiech. - Znowu. - Cieszę się, że rozstajemy się w zgodzie - powiedział Harry, zbierając rzeczy z biurka. - Naprawdę. - Uśmiechnął się pojednawczo do Lazenby'ego, a w duchu pogratulował sobie pomysłowości. Trzymał paczkę Marlboro, a przez tekturę wyczuwał coś cięższego, twardszego i bardziej kanciastego niż kilka papierosów, które zostały w środku. XLIV - Harry, stary druhu, powiedz, dlaczego zawsze, kiedy się z tobą żegnam, mam wrażenie, że robię to ostatni raz? - zapytał ciepło Chipchase. Stali w hali dworca Union Station, pół godziny po pośpiesznym opuszczeniu Globescope. Strumień ludzi wracających z pracy wzbierał wokół nich, dzięki czemu mogli liczyć na anonimowość. Na stację metra Dupont Circle zjechali windą, kierując się głównie instynktem, ponieważ był to najwygodniejszy i najszybszy sposób opuszczenia niebezpiecznego terenu. Teraz, po przejechaniu pięciu stacji Czerwoną Linią i ukryciu się za kolumną, przystanęli, by złapać oddech i uspokoić nerwy. - Jeszcze jedno; co to za historia o pracownikach Globescope, którzy padają jak muchy? Nigdy mi o tym nie wspominałeś. - Nie chciałem cię niepokoić - odparł z uśmiechem Harry. - Raczej nie chciałeś, żebym skapował, jak ryzykowna jest ta cholerna eskapada. - To też. - Co jest na tej kasecie, Harry? - Nie wiem. - Kłamca. - Posłuchaj, Barry, lepiej, żebyś nie wiedział. Wróć do hotelu, podejmij Glorię kolacją z winem, kontynuuj wakacje. Tylko to musisz zrobić. Właściwie sądziłem, że jedynie na tym ci zależy. - No tak... - westchnął Chipchase. - Nie jest to zbyt podniecające życie, prawda? Wierz mi, że Easingwold oferuje niewiele rozrywek. - O co ci chodzi? Jednak nie chcesz się ustatkować? - Przed chwilą odstawiliśmy niezły numer, może nie? Jak za starych, dobrych czasów. Pamiętasz nasze występy w bazie lotniczej w Stafford? Mamy genialną technikę, Harry. Jesteśmy zgraną ekipą. Nigdy nie powinniśmy się rozstawać. - Z tego, co pamiętam, to ty podjąłeś decyzję o rozstaniu. - Ależ skąd. To było połączenie przeciwności losu i paskudnego móżdżku Jackie. Znasz jej siłę perswazji. Naprawdę nie miałem z tym nic wspólnego. Harry nie mógł się pohamować. Wybuchnął tak nagłym, niepohamowanym śmiechem, że musiał się schylić, a łzy napłynęły mu do oczu. - Co ci się, do diabła, stało? - Nic, Barry, zupełnie nic. - Harry wyprostował się i spróbował przybrać poważną minę. - Chodźmy poszukać taksówki, zanim zacznę sobie przypominać wszystkie urazy, które nadal mogę chować. - Dokąd jedziemy? - Ty jedziesz do hotelu Watergate, a ja wysiądę przy najlepszym w mieście sklepie ze sprzętem elektronicznym. Nie martw się, to naprawdę nasze ostatnie pożegnanie. Chyba że zaprosisz mnie na ślub. - Chipchase otworzył szeroko przerażone oczy. - Żartuję, Barry. Harry również żałował, że muszą się rozstać, choć z innych powodów niż Barry. Wysiadając z taksówki na rogu ulicy G i Trzynastej, miał przykre wrażenie, że wyrzeka się szczęścia, jakie przynosiła niewyczerpana pewność siebie Chipchase'a. Bez jego cwaniackiego humoru najbliższa przyszłość rysowała się wrogo i niepewnie, a Harry musiał jej sprostać sam. Samotność nie była mu obca, ale nie była też przyjaciółką. Zgodnie z rekomendacją taksówkarza, sklep Capital Sound & Vision stanowił nieprzebraną składnicę sprzętu elektronicznego. Uczynny młody sprzedawca wybrał odpowiednie słuchawki i zapewnił Harry'ego, że dziewiętnaście dolarów i pięćdziesiąt centów to okazyjna cena. - Ten produkt to dzieło sztuki, proszę pana. Konkurencja jest daleko w tyle. Z takim samym entuzjazmem wyjaśnił, jak obsługiwać magnetofon, a wychodząc ze sklepu, Harry wiedział, który przycisk ma nacisnąć, jeżeli tylko znajdzie dostatecznie mały przedmiot. Palce stanowczo się do tego nie nadawały, ale czubek długopisu jak najbardziej. Siedząc przy kawiarnianym stoliku w przerobionym urzędzie pocztowym w Pennsylvania Avenue, otoczony przez trajkoczących klientów i urzędników, Harry przewinął kasetę prawie do początku, założył słuchawki, włączył odtwarzanie i czekał, aż po raz pierwszy usłyszy głos syna. Pierwszym głosem, jaki usłyszał, był jednak głos Lazenby'ego. - ...bezcelowe. No więc? Czekam, ale moja cierpliwość jest na wyczerpaniu. Powinniście wiedzieć, że mam napięty program. Może byśmy przeszli do rzeczy? Sybilla została pochowana, a ekshumacja nie wchodzi w grę. Dlaczego wy i wasi przyjaciele nie możecie tego przyjąć do wiadomości? - My to akceptujemy - powiedział Hammelgaard. - Ale oni nie. - To był David. Harry natychmiast rozpoznał głos milczącej postaci na szpitalnym łóżku. Jednak nie mówił do Harry'ego. - Przyszliśmy, żeby cię ostrzec, Byronie. Oni chcą odkopać Sybillę i sprawić, żeby zatańczyła, jak jej zagrają. - Oto był, utrwalony na kasecie, moment zdrady. - Akurat. - W żaden sposób nie zdołasz ich powstrzymać. Ponowne skompletowanie danych zajmie, rzecz jasna, trochę czasu, ale jest wykonalne. - Nie odważą się, jeżeli zależy im na posadach. Mam mnóstwo przyjaciół w środowisku akademickim. Jestem w stanie zatruć życie waszym kolegom. - Nie przestraszysz ich, Byronie. To są oddani ludzie; chcą doprowadzić sprawę do końca. - Dlaczego mi o tym mówisz, Davidzie? - Ton głosu Lazenby'ego nagle zmiękł. - Co będziesz z tego miał? - Moglibyśmy dokonać sabotażu, podważyć ich odkrycia. Zaprzeczylibyśmy, że próbowałeś zamknąć im usta. - Dlaczego mielibyście to robić? - Żeby pomóc ci wygrzebać się z tarapatów. - Poważnych tarapatów - dodał Hammelgaard. - Próba manipulowania wynikami pracy prognostycznej to ciężki zarzut dla człowieka na twoim stanowisku. Taka sprawa mogłaby... - ...mnie zrujnować? - Niewykluczone. - Dlatego potrzebujesz naszej pomocy, Byronie - powiedział David. - Prawda? - Wygląda na to, że mogłaby mi się przy dać. - W zamian za to... - Och, więc chcecie czegoś w zamian? - Naturalnie. Proponujemy transakcję: coś za coś. - Oczywiście. - Pozostaje jedynie ustalić cenę. - Co macie na myśli? - Pieniądze na rozpoczęcie realizacji Hydry, o czym już ci wspominaliśmy. - Skąd wiedziałem, że to właśnie powiesz? - Ponieważ już kilkakrotnie prosiłem cię o wsparcie finansowe, ale ty nigdy nie widziałeś w tym żadnych korzyści dla siebie. - Teraz wy dostarczyliście korzyści. - Zgadza się. - Cóż, podziwiam twój tupet, Davidzie. Ile masz nadzieję ze mnie wycisnąć? - Znacznie mniej, niż warte jest twoje przetrwanie. - O tym właśnie rozmawiamy - włączył się Hammelgaard. - Nie o przetrwaniu planety, ale twoim. - Bzdura. Wasi przyjaciele niczego mi nie udowodnią. Kazałem wymazać wszystkie ślady Sybilli. Z punktu widzenia Globescope nic takiego nie istniało, a z tego względu wasza groźba jest równie bezsensowna, jak prezydencki program polityczny. David nie dał się zbić z tropu. - Mówimy o szanowanych specjalistach w swoich dziedzinach, Byronie. Ludzie im uwierzą, niezależnie od dowodów. Plotki zaczną krążyć, a twoja lista klientów skurczy się. - Klienci, którzy zlecili ci program Sybilla, zrozumieją, że nabiłeś ich w butelkę, a kiedy do tego dojdzie... - mówił Hammelgaard. - Bardzo sprytnie to sobie wymyśliliście, panowie - powiedział Lazenby, a potem dodał: - Zdajecie sobie sprawę, że dopuściliście się szantażu? - W takim razie złóż doniesienie na policję i zobacz, co ci to da - odparł David. - Wy dwaj moglibyście wylądować w więzieniu. - To mało prawdopodobne. - A nawet gdyby tak się stało, nie rozwiązaliby to twojego problemu - dodał Hammelgaard. - Nadal miałbyś na karku pozostałych. - Proponuję, żebyś dogadał się z nami - powiedział David. - Jesteśmy znacznie rozsądniejsi. Nastąpiła przerwa w rozmowie, podczas której Harry wyobrażał sobie wymianę znaczących spojrzeń. - Ile chcecie? - spytał w końcu Lazenby. - Trzy miliony dolarów. - Jezu! Jesteście naprawdę... - Plus twoją pomoc w znalezieniu innych sponsorów. - Jesteście szaleni. - Nie. Jesteśmy zdrowi, trzeźwi i w stu procentach poważni. Stać cię na to, o co prosimy. - Stać mnie na wiele rzeczy, co nie oznacza, że je kupuję. - Spójrz na ten wydatek jak na jedną z konieczności życiowych. - Skąd mam pewność, że nie sprzedajecie mi kitu? - To proste. Poczekaj, aż pozostali będą gotowi do opublikowania zarzutów w prasie naukowej. Powiadomimy cię zawczasu, wtedy ty zapłacisz, a my dostarczymy towar. - Kiedy to ma się stać? - Na początku przyszłego roku. Na razie potrzebujemy trochę pieniędzy na rozruch. Nazwijmy to depozytem. Co byś powiedział na dziesięć procent? Nastąpiła dłuższa przerwa, wreszcie Lazenby powiedział: - Wygląda na to, panowie, że nie zostawiacie mi wyboru. Harry wyłączył magnetofon, zdjął słuchawki i oparł się na krześle. Intencje Lazenby'ego były jasne. Zagrożono mu, a on postanowił zneutralizować zagrożenie. Harry wsunął magnetofon do kieszeni. Podszedł do najbliższego telefonu, zadzwonił do hotelu Hay-Adams i poprosił o połączenie z panią Cornford. Podejrzewał, że Donna mogła wyjść, w końcu jednak podniosła słuchawkę. - To ja, Donno. - Dzięki Bogu. - Ulga szybko przeszła w gniew. - Czy masz pojęcie, co przeżywałam? Co ty sobie, do diabła, wyobrażasz? - Szkoda czasu na takie rozmowy. Mam kasetę. Przesłuchałem ją. Myślę, że wystarczy. - Jak... - Posłuchaj! Im mniej teraz powiemy, tym lepiej. Wynajęłaś samochód, tak jak cię prosiłem? - Tak. - Kiedy możesz po mnie przyjechać? - Za dziesięć minut. - Dobrze. Za dziesięć minut na rogu Constitution Avenue i Dwunastej, po wschodniej stronie. Będę czekał. - Zanim Donna zdążyła cokolwiek powiedzieć, odłożył słuchawkę. XLV Ruch stwarzał bezpieczeństwo i dystans miedzy nimi, którego najwyraźniej żadne nie chciało przekroczyć. Donna powoli pojechała na wschód aż do Sądu Najwyższego, potem skręciła na zachód wzdłuż południowego krańca Mall, słuchając kasety. Wysłuchała nagrania dwa lub trzy razy, a Harry przyglądał się jej twarzy, próbując odgadnąć reakcję. Smutek z powodu zdrady dawnego kochanka. Uniesienie w związku z nadzieją na zakończenie życia ukrywającego się zbiega. Wdzięczność dla Harry'ego za to, że odzyskał kasetę. Możliwe, że Donna doświadczała tych wszystkich uczuć, ale nie zdradzała żadnego. W końcu zatrzymała samochód na ciemnym, pustym odcinku szosy, wyłączyła magnetofon, zdjęła słuchawki i powiedziała, nie patrząc na Harry'ego: - To nagranie zniszczy Lazenby'ego. Wątpię, czy jest to dowód w sensie prawnym, ale wystarczy. - Nie wyglądasz na zbyt zadowoloną. - Nie jestem zadowolona. Kiedyś kochałam Davida, a Torben był moim przyjacielem. Po zakończeniu tej sprawy ich reputacja nie będzie o wiele lepsza niż Lazenby'ego. - Nic na to nie poradzimy. - Mówimy o twoim synu, Harry. Nie obchodzi cię, co ludzie o nim myślą? - Bardziej obchodzi mnie to, co on myśli o mnie. - Znowu uparcie używasz czasu teraźniejszego, jakbym mogła uczynić dla ciebie cud. - Zeszłej nocy wierzyłaś, że możesz. - Byłam ciekawa, czy wspomnisz o zeszłej nocy, czy po prostu udasz, że nigdy się nie wydarzyła. Porzucenie mnie stanowiło swego rodzaju wyparcie, prawda? - Donno... - Tylko nie mów, że jest ci przykro, błagam. - Wyszedłem bez słowa, żebyś nie miała okazji powstrzymać mnie od spotkania z Lazenbym. Nie było innego powodu. - Prawda jest taka, że czujesz się winny, Harry. Przez to ja też czuję się winna, a wcale mi się to nie podoba. Jak na człowieka, który mógłby być moim ojcem, nie wykazujesz dojrzałości w ocenie własnych uczuć - westchnęła. - A jednak czynisz cuda, nawet jeżeli ten cud, na którym ci naprawdę zależy, leży poza zasięgiem twoich możliwości. Jak ci się udało odzyskać kasetę? - To było proste. - Chociaż nie tak proste, jak to zamierzał przedstawić. Już wcześniej postanowił, że Donna nie musi wiedzieć ani niepokoić się udziałem Barry'ego w całej sprawie. - Powiedziałem Lazenby'emu, że mój wspólnik zachorował. Podczas spotkania na chwilę wyszedł z gabinetu, dzięki czemu mogłem odzyskać kasetę. Znajdowała się w miejscu opisanym przez Torbena. Zero problemu. - Zero problemu? Daj spokój. Lazenby nigdy nie zostawiłby obcego w swoim gabinecie. To nie mogło być takie proste. - Dyrektor Globescope musi tracić czujność, czego najlepszym dowodem jest ta kaseta. - Tak. - Donna postukała kasetą w kierownicę. - Pełna szpulka zbawienia. Wręczasz mi ją, jak gdyby nigdy nic. - Udało się. Czasami tak się dzieje. - A teraz powiesz, że musimy się śpieszyć, że siedzenie tu jest stratą czasu. - Cóż, uzgodniliśmy, że... - Nie mów mi o tym, co uzgodniliśmy, bo doskonale pamiętam. Masz rację. Dziś rano próbowałabym wyperswadować ci spotkanie z Lazenbym. Tak się składa, że zależy mi na tobie, dlatego nie odjechałam w siną dal z kasetą w torebce. Uważam, że próbujesz się mnie pozbyć, ponieważ boisz się, że Lazenby będzie cię ścigał. Chcesz, żebym się usunęła z drogi. - Oczywiście, ale tylko ze względów bezpieczeństwa. Lazenby niczego nie podejrzewa. - Nie znam cię na tyle dobrze, żeby wiedzieć, czy kłamiesz. - Nie kłamię. Weź kasetę i ruszaj. Jutro wymelduję nas z hotelu, potem złapię pociąg do Nowego Jorku, zadzwonię do Woodrowa, żeby go uspokoić, i wrócę do Anglii. Powiem Iris, że skontaktujesz się z Hectorem Sandovalem i namówisz go, by zajął się przypadkiem Davida. Czy uważasz, że to uczciwe postawienie sprawy? - Och, jak najbardziej. Skontaktuję się z Sandovalem, kiedy tylko prasa zrobi taki smród wokół Lazenby'ego, że pościg za nami przestanie mieć jakikolwiek sens. Ale... - Kiedy to się stanie? - Myślę, że za kilka tygodni, może mniej. Gazety przychylą nam nieba za tę historię. Ale przecież możesz wrócić do Dallas i stamtąd zadzwonić do Iris. Czy nie powinniśmy trzymać się razem, skoro zabrnęliśmy już tak daleko? - Mieliśmy inny plan, a skoro zdał egzamin, nie powinniśmy go porzucać. - Tu nie chodzi o plan, Harry. Ty coś przede mną ukrywasz. - Nic podobnego. - O co chodzi? - Powinnaś już ruszać, Donno. - Harry spojrzał na nią, na cienie kładące się na jej oczach i ustach, i postanowił kłamać tak długo, jak to będzie potrzebne. Nie bał się Lazenby'ego, w każdym razie nie w takim stopniu, w jakim bał się trzęsawiska sprzecznych uczuć, w które zapadliby z Donną, gdyby zostali razem. Odejście było najlepszym rozwiązaniem, zarówno dla nich, jak i dla Davida. - Na mnie też już czas. - Nie zdążyłam ci nawet podziękować. - Zrób dobry użytek z tej kasety i nie pozwól, żeby Sandoval cię zbył. Nie zależy mi na żadnym innym podziękowaniu. - Harry otworzył drzwiczki, żeby wysiąść; zamierzał opóźnić pożegnanie. Gdyby się pocałowali, jego zdecydowanie mogłoby się załamać. Gdyby się pożegnali, mogliby się nie rozstać. - Harry... - Donna dotknęła jego rękawa. Zawahał się i spojrzał na nią. Donna pochyliła się ku niemu i znalazła się w smudze żółtego światła latarni. Była zdezorientowana i zmęczona, zalękniona i pełna nadziei. Nie wiedziała, co robić, ufała Harry'emu, ale mu nie wierzyła. Potrzebowała czasu, czasu jednak nie było. - Uważaj na siebie. Nie na mnie, Davida czy kogokolwiek, tylko na siebie. - Nie martw się. Zawsze byłem samolubnym draniem. - Skontaktuję się z tobą najszybciej, jak będę mogła. - Liczę na to. - Czy naprawdę musisz... - Wpatrywała się w Harry'ego, milcząco prosząc, by podjął za nią decyzję. - Czy nie możemy... - Wszystko w porządku, Donno. Jedź już. - Wysiadł, zatrzasnął drzwiczki, stanął pod atramentowym baldachimem drzew i poczekał, aż Donna odjedzie. Po chwili włączyła silnik i samochód powoli ruszył. Dopiero kiedy Harry nabrał pewności, że Donna nie zamierza się zatrzymać, zapragnął tego mocno i gwałtownie. XLVI Harry spał źle. To zapadał w płytką, niespokojną drzemkę, to znowu budził się i wracał myślami do zakończonej powodzeniem wizyty w Globescope. Pełnia i prostota tego powodzenia stanowiły w pewnym sensie jego najbardziej niepokojące aspekty. Czyżby naprawdę mogło to być takie łatwe? Wstał przed świtem, wykąpał się, ogolił, spożył śniadanie złożone z kawy i papierosów Marlboro, wreszcie spakował bagaż i przygotował się do wymeldowania siebie i nieobecnej sąsiadki z hotelu. Biorąc pod uwagę plan podróży, który przedstawił Donnie, opuszczał hotel o wiele za wcześnie. Gdyby poznała jego prawdziwe intencje, nie chciałaby wyjechać bez niego, ale zadanie, które sobie wyznaczył, było typowym zadaniem dla samotnika. Na początek zamierzał udać się do domu Davida w Georgetown, gdzie, zgodnie z obietnicą złożoną Hammelgaardowi, chciał poszukać ostatnich zapisków Davida z badań nad wyższymi wymiarami. Harry'ego trudno było uznać za idealnego kandydata do wykonania tego zadania, a chwila również wcale nie była odpowiednia. Donna, która znacznie lepiej wiedziałaby, czego szukać, oceniłaby to przedsięwzięcie jako niepotrzebne ryzyko w chwili, kiedy tak wiele można by jeszcze zyskać. Ale obietnica była obietnicą, zwłaszcza obietnica złożona zmarłemu. Ponadto Harry czuł, że opuszcza Waszyngton na zawsze. Nie mógłby znieść myśli, że nie zobaczył domu syna, gdzie od dwóch miesięcy nikt nie mieszkał. Wydawało się mało prawdopodobne, by Lazenby kazał obserwować dom. Jeśli chodzi o ryzyko, to było małe piwo. Harry powiedział sobie, że jeżeli w domu znajduje się coś wartościowego, należy to zabrać i ukryć w bezpiecznym miejscu. Doktor Tilson będzie wiedziała, co z tym zrobić. Możliwe, że pewnego dnia David podziękuje Harry'emu za ten trud. Płonna nadzieja na zaskarbienie sobie wdzięczności syna okazała się argumentem decydującym. Harry nie mógł sobie pozwolić na wyznanie tego faktu Donnie. Nie powiedziałaby, że jego zamiary są głupie i daremne, ale tak by właśnie pomyślała. Cała podróż nie trwałaby długo; mógłby obrócić w ciągu godziny i zdążyć na odchodzący o dziesiątej pociąg linii Metroliner do Nowego Jorku. Dzięki temu mógłby spędzić parę godzin w Filadelfii, by znaleźć Isaaca Rosenbauma, a potem spotkałby się z Hackensackiem. Carl Dobermann pozostawał nie wyjaśnionym wątkiem z przeszłości Davida, wątkiem, którego Harry nie mógł zlekceważyć. Właśnie teraz Donna czeka pewnie na najbliższy samolot do Dallas na jednym z lotnisk Środkowego Zachodu, a kaseta leży bezpiecznie ukryta w torebce. Harry zastanawiał się, czy Donna myśli o nim tak, jak on o niej, ale nawyk oczerniania siebie zabraniał mu w to wierzyć. Przypuszczalnie z radością powitała jego odejście, wdzięczna, że nie próbował przedłużać intymności, do której nigdy nie powinna była go zachęcać. Jak zauważyła z bolesną szczerością, Harry mógłby być jej ojcem. Powiedziała też, że jest człowiekiem emocjonalnie niedojrzałym. Nie było to szczególnie chwalebne świadectwo, ale Harry uznał, że musi się nim zadowolić. Maple Place okazał się ślepym zaułkiem na północno-wschodnim krańcu Georgetown, nieopodal Dupont Circle, który to fakt kazał Harry'emu wydłużyć krok. Wysiadł z taksówki na końcu ulicy Q, tuż przed mostem na Rock Creek, którym, jak sobie to wyobrażał, David szedł każdego ranka do Globescope, dawniej prawdopodobnie w towarzystwie Donny, później sam. Była to dzielnica zamożnych willi i drogich samochodów, zaparkowanych pod schludnie utrzymanymi drzewami. Mężczyzna w eleganckim płaszczu wyprowadzał spaniela przed udaniem się do niewątpliwie prestiżowej pracy. Chodniki były tak czyste, że Harry poczuł się w obowiązku starannie zgasić papierosa i butem strącić niedopałek do rynsztoka. Słyszał, że korporacja Globescope płaciła hojne pensje; teraz przekonał się o tym na własne oczy. Dom przy Maple Place 18 stanowił replikę sąsiednich: willa z pobielanej cegły z oknami o pionowo przesuwanych szybach i imponującymi zielonymi drzwiami. Harry podszedł do drzwi, wyjął klucze i przyjrzał się im. Był tam klucz yale oraz klucz do zamka schowanego w drzwiach, i jeszcze jeden, mniejszy. Otwierając drzwi i wchodząc do środka, Harry zastanawiał się, do czego może służyć ten trzeci. Właśnie wtedy rozległ się złowróżbny pisk alarmu. Harry zauważył na ścianie skrzynkę; na tablicy rozdzielczej, obok migających światełek, znajdowała się migająca dziurka od klucza. Harry wyszarpnął klucz z drzwi, w pośpiechu upuścił pęk na podłogę i zanim zdążył wyłączyć alarm, rozległo się kilka przenikliwych sygnałów. Wyjrzał na ulicę i spostrzegł z ulgą, że sąsiedzi nie okazali zainteresowania. Z przesadną ostrożnością zamknął drzwi i wszedł do holu. Przed sobą ujrzał schody, w końcu holu otwarte drzwi do kuchni oraz drugie, zamknięte, po lewej. Harry otworzył je i wszedł do dużego pokoju stołowego z oknem na ulicę. Przed kominkiem stała sofa i fotel. Pod ścianą po prawej, pod okienkiem do wydawania posiłków, stał stół i cztery krzesła. Pod oknem stał drugi stół z trójdzielną płytą, opuszczaną po bokach; jedna część była podniesiona. Przestrzeń za drzwiami zajmował telewizor, odtwarzacz wideo i sprzęt grający. Po obu stronach kominka piętrzyły się schludne sterty książek i czasopism, które mogłyby wypełnić kilka półek. W pokoju panowała taka atmosfera, jakby ktoś się wprowadził, ale jeszcze nie zdążył się rozpakować. Harry nie zauważył żadnych obrazów ani ozdób, chyba że liczyć oparte o ścianę w kącie pióro wiosła. Napis świadczył o tym, że David osiągnął pewne sukcesy wioślarskie w Cambridge, o czym Iris nigdy nie wspomniała. Przez ułamek sekundy Harry wyobrażał sobie, że razem z Iris stoją na smaganym wiatrem brzegu rzeki Cam, dopingując syna. Potrząsnął głową jak koń nękany przez natrętną muchę. Roztargnionym gestem dotknął kaloryfera przy drzwiach. Był ciepły, nie gorący, ale zdecydowanie ciepły. Ten fakt uświadomił Harry'emu, że w domu nie panuje wilgotny chłód, jakiego można by się spodziewać po tak długiej nieobecności gospodarza. Wtedy jego wzrok padł na korespondencję na stole pod oknem. Dwumiesięczny plon listów i okólników, który, powinien zaśmiecać podłogę holu, leżał schludnie ułożony na stole, czekając na powrót Davida. Ale kto ułożył listy? Przyjaciel? Sąsiad? Gdzie był? Jak często tu zaglądał? Harry zaczął się śpieszyć. Zajrzał do kuchni, gdzie, jak na kawalerskie gospodarstwo przystało, znalazł tylko czajnik, szafki i kuchenkę, po czym wszedł na schody. Na piętrze znajdowały się dwie sypialnie i łazienka, a pokój w głębi pełnił rolę gabinetu. Piętrzyły się tu kolejne sterty książek i czasopism, chociaż ułożone mniej starannie niż w salonie. Na ścianach porozlepiano barwne wydruki komputerowe. Na dużym stok stał komputer, telefon, faks i inny sprzęt elektroniczny. Skromniejszych rozmiarów biurko stało pod oknem wychodzącym na podwórze i mur, za którym drzewa schodziły do strumienia. Harry usiadł przy biurku. Blat był pusty, z wyjątkiem kubka upamiętniającego ślub księcia Karola i Diany, pełnego długopisów i ołówków. Biurko wyglądało tak, jakby ktoś uprzątnął je przed wyjazdem na dłuższy czas. Harry przesunął palcami po blacie, ale nie zebrał ani śladu kurzu. Otworzył szufladę i jego oczom ukazał się rząd wypchanych kopert, opatrzonych napisami. Pierwszych kilka brzmiało całkiem niewinnie: "Podatki", "Dom", "Hipoteka", "Samochód", "Ubezpieczenie". Najgrubszą kopertę opatrzono napisem "Rozwód". Z pełną szacunku delikatnością Harry oparł się pokusie, żeby do niej zajrzeć. Wyjął natomiast kopertę "Globescope" i zbadał jej zawartość. Znalazł zestaw oficjalnych listów dotyczących warunków zatrudnienia Davida, podpisanych głównie przez Luke'a Brownlowa. Pod ostatnim listem, lapidarnym, trzylinijkowym wymówieniem pracy, widniał zamaszysty podpis Lazenby'ego. Harry ochoczo przejrzał zawartość kolejnej koperty, zatytułowanej "Hydra". Znalazł w niej jednak tylko listy napisane w ciągu ostatnich pięciu lat do rozmaitych osób i organizacji, z prośbą o sfinansowanie Hydry. Odpowiedzi były jednoznacznie odmowne. Ostatnich kilka przegródek było pustych. Przypuszczalnie nie były używane, chociaż rozcięcie w tekturze na dnie jednej z przegródek przeczyło temu wnioskowi. Harry siedział nieruchomo przez kilka minut, zdziwiony, że znalazł tak niewiele materiałów. Co się stało z dyskietkami komputerowymi? Gdzie się podziały notatki, którymi, jak sobie wyobrażał, musiał się otaczać matematyk teoretyczny? Były oczywiście notesy, ale czy David nie zostawił nic oprócz nich? Podszedł do stert książek i magazynów, schylił się i zaczął odczytywać tytuły. Zgodnie z jego oczekiwaniami, większość z nich stanowiły prace ściśle naukowe. Fizyka cząstek, teoria kwantowa, superstruny, przestrzeń tristorowa i topologia - cała plątanina wyższej matematyki, przed którą Harry instynktownie się cofał. Poza tym parę medycznych prac o cukrzycy, książki fantastyczno-naukowe w miękkich okładkach, z czego kilka autorstwa Isaaca Asimova, grube zszywki "Scientific American" i tym podobnych czasopism. Tego wszystkiego Harry mógł się spodziewać, ale nie tego szukał. Możliwe, że nie było czego szukać. Możliwe, że wszystko zaczynało się i kończyło na notesach. Wszedł do sypialni. Łóżko przykryto prześcieradłem, pod którym widniał zarys poduszek i złożonych koców - kolejny dowód na to, że David nie zamierzał wracać przez dłuższy czas. Jedyne umeblowanie stanowiła szafa i komoda przy łóżku. Na ścianie naprzeciwko okna wisiała akwarela przedstawiająca, jak sądził Harry, wybrzeże Kalifornii. Wyjrzał na ulicę i upewnił się, że alarm istotnie nie zwrócił niczyjej uwagi. Mężczyzna, który wcześniej wyprowadzał psa, wieszał marynarkę na oparciu tylnego siedzenia BMW, najwyraźniej przygotowując się do odjazdu. Listonosz robił obchód, a poza tym ulica była pusta. Harry otworzył szufladę komody. Zawierała pudełko chusteczek higienicznych, zegarek kieszonkowy, który zatrzymał się na godzinie 11.42, sztukę Toma Stopparda, o której Harry może kiedyś słyszał, oraz kołonotes z ogryzkiem ołówka. Harry przewertował notes, ale wszystkie strony były puste. Jeżeli David trzymał go tutaj w celu zapisywania nocnych przebłysków matematycznego natchnienia, to najwyraźniej był raczej skowronkiem niż sową. Nagle wzrok Harry'ego padł na skrawek papieru, który utknął w spirali notesu - resztkę wyrwanej kartki. Napis na okładce głosił, że notes składa się z siedemdziesięciu kartek. Harry szybko przeliczył kartki. Sześćdziesiąt cztery. Sześciu brakowało. To oczywiście nic nie znaczyło. David mógł usunąć kartki sam, ale... Harry otworzył szafę. Nie znalazł tam niczego oprócz ubrań: garniturów, marynarek, dżinsów, koszul, swetrów, krawatów. Jednak właśnie te ubrania, bardziej niż cokolwiek innego, stały się w oczach Harry'ego symbolem jego dziwnych relacji z Davidem. Właściciel ubrań zawsze był dla Harry'ego tylko nieobecnością, pustym kostiumem, amputowanym życiem. Harry spojrzał na buty na dnie szafy i zauważył pudło na kapelusze oparte na boku. A zatem prawie na pewno nie zawierało kapelusza. Podniósł pudło, rozwiązał sznurek i zdjął pokrywkę. W pudle znajdowało się kłębowisko papierów. Stare wykazy bankowe i rachunki mieszały się z mapami, broszurami z biur podróży, wycinkami gazetowymi i kopertami na zdjęcia. W kopertach Harry znalazł tylko negatywy. Podniósł jeden z odcinków filmu do światła i dostrzegł kształtną sylwetkę Hope Brancaster, wyciągniętą na plaży w nieprawdopodobnie skąpym kostiumie kąpielowym. Znacznie ciekawsze byłoby zdjęcie, najlepiej w powiększeniu. Harry odłożył negatyw i zaczął przeglądać pozostałe. Nagle dostrzegł coś, co natychmiast rozpoznał: przewodnik turystyczny po Lindos. Zdjęcie przedstawiało średniowieczny zamek na wzgórzu ponad białymi domami miasteczka, okolonego znajomym, ciemnoniebieskim Morzem Egejskim. Gdyby dokładnie przyjrzał się fotografii, dostrzegłby willę, w której spędził dziewięć straconych lat. Harry podniósł przewodnik. David kupił go za 750 drachm w sklepie z pamiątkami Papaioannosa. Na nalepce widniało nazwisko starego drania. Nie powinien był żądać więcej niż 500. Harry leniwie wertował przewodnik; nagle wysunęła się z niego fotografia, która służyła jako zakładka. Wylądowała na podłodze, a Harry przyjrzał się jej dokładnie. Zdjęcie przedstawiało Davida, siedzącego przy stole pod jednym z figowców przed Taverną Silenou. Miał na sobie żółtą koszulę, rozpiętą pod szyją, i uśmiechał się. Na stole przed Davidem stała szklanka piwa oraz to, co prawie na pewno było tym właśnie przewodnikiem turystycznym, opartym o talerz, na którym leżał nie dojedzony kawałek podejrzanej pizzy Kostasa. Ale uwaga Harry'ego nie koncentrowała się na pierwszym planie. Przeniósł wzrok na mroczne wnętrze baru i przyjrzał się postaci opartej o filar przy drzwiach. Był to nikt inny jak on sam, na kilka zamroczonych alkoholem minut przed katastrofalnym nieporozumieniem z dziewczyną Torbena. Tak wyglądał Harry sześć lat temu, kiedy z wolna osiągał dno kryzysu wieku średniego. W ten właśnie sposób Harry utrwalił się w pamięci syna. - Czy mogę zapytać, co pan tu robi? Harry drgnął i spojrzał na kobietę w wieku siedemdziesięciu lub więcej lat, która przyglądała mu się surowo od drzwi. Drobna, żwawa, o ostrych rysach, siwa jak gołąbek, miała bystre niebieskie oczy, a lekkie drżenie zdradzało chorobę Parkinsona. Miała na sobie znoszony strój żeglarski, ale głos i postawa sugerowały, że równie swobodnie czułaby się w sukni wieczorowej i naszyjniku z pereł. - Jak pan się tutaj dostał? - Mówiła głośno, jak ludzie cierpiący na wadę słuchu. - Wytłumacz się, młody człowieku. - Przepraszam. - Harry mimowolnie się uśmiechnął, kiedy określiła go jako młodego człowieka. Wstał z podłogi, naprędce obmyślając kłamstwo. - Jestem...hm... Harry Venning, stryj Davida. - Stryj? - Tak. A kim pani jest? - Nona Stapleton, sąsiadka Davida. Czy nie wspomniał panu o mnie? - Nie, nie przypominam sobie. - Naprawdę? Bardzo mnie to dziwi. - Cóż, szczerze mówiąc, w ostatnich latach nie widywałem Davida zbyt często. Oczywiście, kiedy zachorował, starałem się być w pobliżu. W miarę możliwości próbowałem wspierać Iris... - Przekazałam matce Davida wyrazy współczucia i napisałam, że z radością nadal będę pilnować domu, dopóki David nie wróci do zdrowia albo nie zapadnie decyzja w sprawie dalszych losów domu. Pan jest szwagrem Iris? - Mniej więcej. Musiałem się wybrać do Stanów w interesach, więc zaproponowałem, że sprawdzę, czy wszystko jest w porządku. Iris dała mi klucze. - I nie wspomniała panu o moim liście? - Ostatnio żyła w silnym napięciu, co pani z pewnością rozumie. - Owszem. Jak się miewa David? - Och, bez zmian. - Tak bardzo współczuję Iris. David jest wspaniałym chłopcem. Mimo to uważam, że mógł pan uprzedzić, zanim... Muszę przyznać, że wyobrażałam sobie najgorsze, kiedy zastałam drzwi otwarte i wyłączony alarm. Potem usłyszałam hałas na górze. Zastanawiałam się, czy wrócić do siebie i wezwać policję. Właściwie nie wiem, dlaczego tego nie zrobiłam. Chyba... - starsza pani potrząsnęła głową i odwróciła wzrok, zdradzając sentymentalny rys charakteru - ...chyba miałam nadzieję, że to może być David. Harry uśmiechnął się do staruszki. - David był dobrym sąsiadem? - Wolę o nim myśleć jako o przyjacielu. Kiedy mój mąż umarł, a Donna wyjechała... Słyszał pan chyba o niej? - Tak. Przykro mi, że wtargnąłem bez zapowiedzi - ciągnął Harry, pragnąc zmienić temat. - Wykazałem brak wyobraźni. - Wszystko w porządku. Nie mógł pan wiedzieć, że o mały włos nie dostałam przez pana zawału. - Ruchem głowy wskazała na pudło z papierami. - Szuka pan czegoś? - Tego zdjęcia. Należy do ulubionych fotografii Iris. - Harry wsunął zdjęcie do kieszeni. - Szukam też pewnych notatek Davida dla jego kolegi. - Naprawdę? Jest pan pewien, że David nie miałby nic przeciwko temu? - Po chwili starsza pani machnęła ręką. - To nie moja sprawa. Musi pan robić to, co uważa pan za najlepsze. - Może pani zdoła mi pomóc. Nie mogę tych notatek znaleźć. - Boże, nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać. Nie było ich w gabinecie? - Nie znalazłem. - Wobec tego musiał zabrać je ze sobą do Anglii. - Najwyraźniej tego nie zrobił. - Przecież gdzieś muszą być. - Właśnie. Czy ktoś przeszukiwał papiery Davida? - Tutaj? Na pewno nie. Od wyjazdu Davida nikt oprócz mnie nie przekraczał progu tego domu. - Starsza pani zmarszczyła brwi. - Chyba że ktoś miał klucz. Nie dowiedziałabym się o pańskiej wizycie, gdybym nie zajrzała do środka. - Spojrzała na pudło na kapelusze, a zmarszczki na jej czole pogłębiły się. - Chociaż to zależy od tego, jak dokładnie zamierza pan po sobie posprzątać. - A więc jest możliwe, że ktoś tutaj był? - Chyba tak. Ale my, mieszkańcy Maple Place, zwracamy baczną uwagę na ludzi, którzy się tu kręcą. Musimy tak postępować, zważywszy na to, ilu wariatów włóczy się po okolicy, zwłaszcza ostatnio. - Dlaczego ostatnio? - Och, w zeszłym miesiącu przyplątał się tu odrażający stary włóczęga i za żadne skarby nie chciał sobie pójść. Wiem, że wiele osób bało się o swoje dzieci. Policja zabierała go chyba z tuzin razy, ale włóczęga ciągle wracał. Zupełnie jakby na coś czekał, ale teraz już nigdy nie dowiemy się, na co. - Czemu? - Policjanci są przekonani, że to był ten sam człowiek, którego w zeszły weekend wyciągnęli z Rock Creek. Musiał wpaść do wody i utonąć. Może zleciał z jednego z mostów? Według mnie był pijany albo pod wpływem narkotyków. Inaczej nie utonąłby na takiej głębokości. Możliwe też, że był niespełna rozumu. W "Post" przeczytałam dzisiaj, że włóczęgę zidentyfikowano jako zbiega z jednego ze szpitali psychiatrycznych na północy. Myślę więc... - Czy podano jego nazwisko? - Chyba tak, ale nie pamiętam. - Może Dobermann? - Zgadza się. - Starsza pani spojrzała bystro na Harry'ego. - Carl Dobermann, z Ośrodka Psychiatrycznego Doliny Hudson koło Poughkeepsie. - Wszystko się zgadza. Musiał pan czytać tę notatkę. - Nie - odparł Harry, kręcąc przecząco głową. - W takim razie skąd pan to wszystko wie? Znał go pan? - Nigdy w życiu go nie spotkałem. - Nie rozumiem. - Ja też nie. Ale myślę, że pani ma rację. Carl Dobermann czekał na coś albo na kogoś. Wygląda na to, że czekał za długo. XLVII Zwłoki wyłowione w niedzielę z Rock Creek, na południe od mostu przy ulicy Q, zidentyfikowano jako Carla Victora Dobermanna, lat 59, wieloletniego pacjenta Ośrodka Psychiatrycznego Doliny Hudson w Poughkeepsie w stanie Nowy Jork, który zaginął 5 września. Nie wiedziano o żadnych związkach denata z okolicą Waszyngtonu. Policja traktuje jego śmierć jako przypadkowe utonięcie i uważa, że pan Dobermann mógł być włóczęgą, na którego mieszkańcy Mapie Place w Georgetown uskarżali się w ciągu ostatnich kilku tygodni... Woodrow Hackensack odrzucił gazetę i spojrzał pytająco na Harry'ego. - A więc Szalony Carl wyruszył na spotkanie Stwórcy. Nie udzieli ci już żadnych odpowiedzi, co? - Możliwe, że już nie będą mi potrzebne - odparł Harry, wzruszając ramionami. - Jest oczywiste, że Dobermann szukał Davida. Równie oczywisty jest fakt, że z jakiegoś nie wyjaśnionego powodu był bardzo zaniepokojony. Cóż więcej potrzebujemy wiedzieć? - Zupełnie inaczej teraz śpiewasz. Kilka dni temu byłeś gotów przewrócić każdy kamień, na który nadepnął Dobermann. - Teraz nie ma to wielkiego sensu, prawda? - A co z Rosenbaumem? Może on ci coś powie. - Postanowiłem, że go sobie odpuszczę. Myślę, że Donna miała rację. Dobermann to fałszywy trop. - Ryba nie tonie, Harry. Nie uczyli cię tego w szkole? - Nie. Odebrałem klasyczne wykształcenie. - Harry ściszył głos. - Chodzi o to, Woodrow, że Donna ma kasetę i szansę załatwienia Lazenby'ego. Obiecała, że zrobi wszystko, żeby przekonać gwiazdę neurochirurgii, Sandovala, aby zajął się sprawą Davida. Im wcześniej wrócę do Anglii i przekonam Iris, że naprawdę istnieje nadzieja na postęp, tym lepiej. - Może w końcu będziesz mógł poprosić Davida, żeby wyjaśnił ci swoje zainteresowanie Dobermannem. - Otóż to. - Wiesz, nie spodziewałem się, że tak doskonale poradzisz sobie z Lazenbym. - Hackensack pokiwał głową z podziwem. - Wykazałeś stalowe nerwy. - Pomogła mi desperacja i łut szczęścia. - Tak twierdzisz, ale... - Powiedz, co mówią lekarze? Kiedy stąd wyjdziesz? - Och, twierdzą, że po weekendzie. Schody w moim domu będą oczywiście problemem, ale stara dobra Martha zaofiarowała się, że mi pomoże. Zapewniam cię, że to będzie doskonała zabawa. Ale nic się nie martw. Będę miał mnóstwo czasu, żeby szukać w prasie pierwszych oznak zasłużonego upadku Lazenby'ego. - Jestem pewien, że nie trzeba będzie na nie długo czekać. Wystarczy, że usiądziesz na tyłku i będziesz obserwował całą sprawę. - To proste jak drut. - Owszem. Czuję, że teraz wszystko potoczy się gładko. - Tak? Cóż, mam wrażenie, że mamisz mnie złudną nadzieją, ale skoro nie chcesz mi powiedzieć dlaczego... Pozostaje mi uścisnąć ci dłoń i życzyć dobrej podróży. Szczęśliwego lądowania, Harry. Zasłużyłeś na nie. Harry przyznał rację Hackensackowi. Wydawało się, że szczęście, a w każdym razie spokój ducha, był zasłużoną nagrodą za to, co przeżył w ciągu ostatnich tygodni. Niestety, spokój ducha umykał Harry'emu. Podczas długiej podróży metrem na lotnisko Kennedy'ego usilnie próbował wywołać w sobie ten stan, ale powstrzymywało go coś silniejszego niż rozum. Było to coś, co, jak słusznie domyślił się Hackensack, kryło się przed wzrokiem Harry'ego. Harry nie stracił zainteresowania osobą Dobermanna z chwilą jego śmierci. Przeciwnie. Okoliczności śmierci Carla zanadto przypominały kaprysy losu, których ofiarami padli czterej z siedmiorga naukowców pracujących nad Sybillą, by można je było lekceważyć. Harry opuścił rano Maple Place z silnym postanowieniem, że przerwie podróż do Nowego Jorku w Filadelfii i spróbuje odszukać Isaaca Rosenbauma. Kiedy jednak stanął na moście przy ulicy Q i spojrzał w dół, na odcinek Rock Creek, gdzie utonął Dobermann, stwierdził, że gdzieś zapodział kartkę z adresem Rosenbauma. Jeszcze dwa dni wcześniej miał ją w kieszeni, wsuniętą pod okładkę dziennika. Teraz jej tam nie było. Wczoraj po południu opróżnił kieszenie w gabinecie Lazenby'ego. Kartka mogła się wtedy wysunąć. Harry nie wyobrażał sobie, gdzie jeszcze mógłby ją zgubić. Mógł zdobyć adres Rosenbauma z innego źródła: z książki telefonicznej lub na uniwersytecie Columbia. Jego strata nie stanowiła przeszkody nie do pokonania; stanowiło ją miejsce, w którym Harry zgubił adres. Nie było zresztą powodów do zmartwienia. Skrawek papieru z filadelfijskim adresem nic by nie powiedział Lazenby'emu. Dyrektor Globescope prawdopodobnie nawet go nie zauważył. Ale "prawdopodobnie" to było za mało. Lazenby mógł zobaczyć, jak kartka wypada z dziennika Harry'ego. Mógł ją zatrzymać. Gdyby tak się stało, przypomniałby sobie o kartce po wybuchnięciu skandalu wokół jego osoby, a zainteresowanie Normana Page'a meblowym gustem Lazenby'ego nareszcie nabrałoby sensu. Byłby to jedyny trop, którego Lazenby mógłby się chwycić. Trop, który nie doprowadziłby zresztą go donikąd, pod warunkiem że Rosenbaum nie opowiedziałby mu o wizycie dociekliwego nieznajomego. Tak więc to, co przypomniałby sobie lub nie o dawnym załamaniu nerwowym Dobermanna, musi pozostać kwestią otwartą. "Dobry pokerzysta wie, kiedy spasować" - wielokrotnie powtarzał Chipchase Harry'emu. Teraz Harry uznał, że nadszedł czas, by złamać czterdziestoletnie przyzwyczajenie i posłuchać rady przyjaciela. XLVIII Alkohol wolny od cła sprawił, że złe przeczucia Harry'ego poszybowały w sprężony eter. Strefy czasowe przekraczane w odwrotnym kierunku zostawały w tyle. Wytrawni podróżni przygotowywali się do snu, a Harry odpłynął do mglistej krainy, gdzie on, David i Iris wiedli harmonijne życie rodzinne, wyprawiali się na długie wycieczki rileyem 4/44, który kiedyś należał do Harry'ego, i rozkoszowali się leniwymi piknikami na ukwieconych łąkach hrabstwa Wiltshire. Sny kończą się w sposób równie nieuchronny jak podróże, ale nawet męczący zgiełk lotniska Heathrow o świcie nie mógł złamać ducha Harry'ego, który czuł się dziwnie czujny i przytomny, jak gdyby reakcja organizmu na zmianę czasu oraz kac zniosły się nawzajem. Jadąc do Londynu linią Piccadilly, a potem Bakerloo, miał dość czasu, by opracować strategię działania na nadchodzący dzień. Oddał się tej czynności niemal z rozkoszą. Przywoził dobre wieści Iris, a jego samoocena znacznie wzrosła. Wrócił, i to nie z pustymi rękami. Dla pani Tandy Harry miał dwie niespodzianki. Jedną była litrowa butelka Bailey's Irish Cream, ulubionego trunku gospodyni, drugą elegancki wygląd jej lokatora. Trudno było stwierdzić, która z niespodzianek sprawiła większą radość pani Tandy. W każdym razie Harry został nagrodzony śniadaniem, które zadowoliłoby największego żarłoka. - Po twoim wczorajszym telefonie poszłam specjalnie po te kiełbaski - oznajmiła. - Chociaż właściwie nie wiem, dlaczego mam zaspokajać twoje niezdrowe gusty, skoro nie raczyłeś mnie powiadomić nawet pocztówką, że nadal znajdujesz się wśród żywych. - Przykro mi, pani Tandy. Siła wyższa. - Sądząc po tym płaszczu, jest to siła sprzyjająca. Czy to kaszmir? - Nie sądzę. Przypuszczam, że tajwańska podróbka. Zdziwiłaby się pani, jak niewiele kosztował. - Tajwańska? Trudno mi w to uwierzyć. - Wyśmienite są te kiełbaski - wykrztusił Harry, przeżuwając właśnie jedną z nich. - Cieszę się. Mam nadzieje, że kiedy skończysz, zadzwonisz do pani Hewitt. Biedna kobieta nie może się już doczekać. - Pani Hewitt? - W pierwszej chwili Harry nie skojarzył nazwiska. - Ach, Iris. - Owszem. Dzwoniła kilkakrotnie. - Proszę się nie martwić. Zamierzam się z nią spotkać później. - Czy mam rozumieć, że dc niej nie zadzwonisz? - Ujmę to w ten sposób: to. co mam jej do powiedzenia, pani Hewitt zechce usłyszeć ode mnie osobiście. Kiedy już usłyszy, z pewnością uzna, że opłaciło się czekać. - Harry umoczył kiełbaskę w żółtku sadzonego jajka i uśmiechnął się do pani Tandy. - Może mi pani wierzyć. Harry przespał się kilka godzin i zdążył zjeść drugie śniadanie przed wyjściem do szpitala. Zamierzał przyjść około pół godziny przed tradycyjną wizytą Iris o czternastej i podzielić się dobrą nowiną z pacjentem, zanim przekaże ją jego matce. Od pożegnania z Davidem przed wyjazdem do Kopenhagi upłynęły niespełna trzy tygodnie, ale Harry'emu wydawało się, że znacznie więcej. "Zrobię, co w mojej mocy" - obiecał synowi na pożegnanie i dotrzymał słowa. Harry doświadczał nieznanego wcześniej uczucia: dumy. Przeszkody nadal się piętrzyły, ale pojawiła się nadzieja na ich pokonanie. Dzięki ojcu, którego nigdy nie znał, David mógł odzyskać przyszłość. Harry pojechał metrem na Piccadilly Circus, przeciął Soho i zaszedł do sklepu Theophilusa na początku Charing Cross Road. Theophilus najpierw oświadczył, że go nie poznaje, a potem zapytał, czy dostał spadek. Jeżeli tak, to czy zamierza przerzucić się na kubańskie cygara, bo akurat... Harry kupił karton papierosów Karelia Sertika i wypalił pierwszego, idąc spacerem przez dzielnicę Bloomsbury w stronę Queen Square. Popołudnie było szare i zimne. Londyn przywdział swoją najbardziej ponurą, późnojesienną szatę; spaliny kwasiły wilgotne powietrze. Ale Harry niczym się nie zrażał. Wstąpił do Museum Tavern przy Great Russell Street na parę piw, po czym ruszył dalej i dotarł do szpitala zgodnie z planem, tuż po wpół do drugiej. Wjechał windą na trzecie piętro i poszedł dobrze znaną trasą do pokoju E 318. Nie zatrzymał się przy stanowisku pielęgniarek, tylko pozdrowił siostrę, pochłoniętą wypełnianiem formularzy. - Pan Barnett? - usłyszał za sobą zdziwiony głos. - Tak. Dawno się nie widzieliśmy, prawda? - Otworzył drzwi pokoju. - Panie Barnett! Pokój był pusty. Nie było w nim ani Davida, ani nikogo innego. Z łóżka zniknęła pościel, półki opustoszały. Harry spojrzał niemądrym wzrokiem na numer na drzwiach, jakby chciał się upewnić, czy się nie pomylił. O pomyłce nie mogło być jednak mowy. Znajdował się w pokoju numer E 318, ale tabliczka na nazwisko była pusta. David zniknął. - Panie Barnett! - Pielęgniarka w końcu go dogoniła. Mówiła cicho, delikatnie pociągając Harry'ego za rękaw. - Gdzie on jest? - wykrztusił. - Ma pan na myśli Davida? - Ale wyraz twarzy Harry'ego nie pozostawiał wątpliwości. - Czy pan nie... To znaczy... - Gdzie on jest? - Pan o niczym nie wie? - Co się tutaj dzieje? - Przecież pani Hewitt... Uznaliśmy, że ona na pewno... Czy pan naprawdę nie wie? - O czym? Pielęgniarka przez chwilę patrzyła na Harry'ego z niedowierzaniem, potem zaczerwieniła się i powiedziała: - Pani Hewitt postanowiła... oczywiście za radą pana Baxendale'a... że naprawdę nie ma sensu sztucznie przedłużać jego życia. - Odłączyli go? - Respirator zabrano na początku tego tygodnia. - David nie żyje? - Obawiam się, że tak. - Kiedy? Kiedy oni to zrobili? - We wtorek. - Ależ to zaledwie trzy dni temu. - Harry oparł się o framugę drzwi i zamknął oczy, czując napływające łzy. - Tylko trzy cholerne dni. XLIX Znaleźli go siedzącego na krześle w poczekalni i poczęstowali filiżanką herbaty. Siostra Kelly została wydelegowana, by zamienić z nim cicho kilka słów. Zakłopotane pielęgniarki starały się dodać Harry'emu otuchy, ale ich słowa nie wywierały na nim żadnego wrażenia. Szok przerodził się w uczucie dojmującego żalu, jakiego nie spodziewał się doświadczyć po stracie człowieka, którego, prawdę mówiąc, nigdy nie znał. Po pewnym czasie umysł Harry'ego przesłoniła ciemniejsza myśl. On dotrzymał słowa, ale Iris nie. "Nie zrobię nic, dopóki się ze mną nie skontaktujesz" - obiecała, a jednak zdobyła się na to, by położyć kres życiu ich syna. Harry nie skontaktował się z Iris; miał to zrobić dopiero teraz. Kiedy siostra Kelly przyszła, by przekazać mu wyrazy nakrochmalonego współczucia, Harry zbierał się do wyjścia. - Panie Barnett? - Przepraszam, ale nie mogę zostać. - Proszę chwilę poczekać. Usiądźmy i... - Czas czekania się skończył, Rachel. Czyżby ci nie powiedzieli? Trzy dni temu. Zatrzymał pierwszą taksówkę, którą zauważył, i kazał się zawieźć do Chorleywood. Taksówkarz odmówił, powołując się na jakiś przepis drogowy, i zaproponował stację Marylebone. - Stamtąd może pan pojechać do Chorleywood pociągiem, szefie. - Harry postanowił się nie spierać. Na stacji Marylebone musiał czekać dwadzieścia minut. Spędził je w barze Victoria and Albert, pijąc szkocką w tempie, które poważnie niepokoiło barmana. Harry wspominał, jak przed trzema laty spotkał w tym barze Zohrę, w świecie, o którym nie wiedział, że dzieli go z Davidem, a zapomniał, że dzieli go z Iris. "Nie zrobię nic, zanim się z tobą nie skontaktuję". Iris nie zdoła zrzucić z siebie brzemienia tej decyzji, podobnie jak nie mógł tego zrobić Harry. To, co się stało, było gorsze niż wszystkie rozczarowania, jakie przyniosło mu życie. Odeszła w nicość jedyna rzecz, która mogła nadać tym rozczarowaniom wartość. Pociąg odjeżdżający o czternastej pięćdziesiąt siedem do Aylesbury wytoczył się z przedmieść na łaciate połacie hrabstw wokół Londynu. Ziemiste światło ciemniało; dzień chylił się ku końcowi. Chłód przedwczesnego zmierzchu wkradł się do duszy Harry'ego. Tuż po wpół do czwartej pociąg dotarł do Chorleywood, zamożnego miasteczka ludzi dojeżdżających do pracy w Londynie, nasyconego ciszą powszedniego popołudnia. Harry nie zauważył choćby jednej taksówki. Zapytał o drogę w sklepie rybnym naprzeciwko stacji i ruszył szybkim, zdecydowanym krokiem willowymi ulicami pod górę. Duże, przesłonięte drzewami domy stały w sporych odstępach przy Chalfont Lane, ulicy o szerokich chodnikach. Mniej więcej w jej połowie Harry znalazł dom, którego szukał: willę "Pod wiewiórką", zatopioną w zieleni. W oknach paliły się już ciepłe światła, a ponad nieskazitelnymi trawnikami płynął ku Harry'emu zapach dymu palonego drewna. Nie zwlekając, podszedł do drzwi werandy i szarpnął za sznur dzwonka. Kobieta, która otworzyła drzwi, była pulchniejsza i bardziej ruda niż Iris, ale Harry bez trudu rozpoznał w niej siostrę matki Davida. Miała ten sam gust, jeśli chodzi o ubranie, tę samą ostrożną postawę. W jej oczach, powiększonych przez okulary w fioletowej oprawce, kryło się lękliwe przekonanie, że i ona rozpoznała Harry'ego. - Pani Tremaine? - Owszem. - Szukam Iris. - Och, przykro mi, ale... - Nazywam się Harry. Przypuszczam, że opowiadała pani o mnie. - W tym przekonaniu utwierdziło Harry'ego nerwowe spojrzenie, jakie Blanche Tremaine rzuciła przez ramię, oraz rumieniec zakłopotania na jej twarzy. - Czy zastałem ją w domu? - Nie, nie ma jej. - Nie odejdę, dopóki się z nią nie zobaczę. - Nie może pan. Przykro mi, ale to niemożliwe. - Blanche cofnęła się i zamierzała zamknąć drzwi, Harry jednak zagrodził jej drogę. - Na miłość boską, błagam pana! Jeśli natychmiast pan sobie nie pójdzie, wezwę policję. - Doskonale, proszę to zrobić. Wiem, jak niechętnie policja miesza się do rodzinnych dyskusji. - To nie jest rodzinna dyskusja. - Nie? Czy sądzi pani, że przyznają pani rację, kiedy im powiem, że w tym tygodniu mojemu synowi pozwolono umrzeć na prośbę matki, którą jest właśnie Iris? - To oburzające! - Całkowicie się z panią zgadzam: jestem oburzony. Blanche zawahała się. Harry'emu wydawało się przez chwilę, że kobieta podziela jego oburzenie tym, co się stało. Możliwe, że Harry nie był jedyną osobą, do której Iris nie zwróciła się po radę. - David był pani siostrzeńcem, Blanche, pani siostrzeńcem i moim synem. Serio uważa pani, że nie ma o czym dyskutować? - Jest już za późno na wszelką dyskusję. - Gdzie ona jest? Blanche na moment zamknęła oczy, po czym cofnęła się do holu. - Lepiej niech pan wejdzie. Harry wszedł za kobietą do salonu, gdzie płonął ogień na kominku, a liczne lampy rzucały korzystne światło na wzorzyste dywany i miękkie sofy, tradycyjne akcesoria maklerskiej szacowności. Był to świat jego syna, świat, do którego Harry wkroczył tylko jako obcy. Blanche stanęła przy kominku i zapatrzyła się na płonące polana, unikając spojrzenia Harry'ego, ale nerwowe poprawianie bibelotów na kominku zdradzało faktyczny jej stan ducha. Przekonanie Blanche o słuszności postępowania siostry nie było tak silne, jak chciała okazać. W jej sercu kłębiły się wątpliwości i zastępcze poczucie winy. - Stan Davida był beznadziejny. Chyba zdaje pan sobie z tego sprawę? - Nie. - Lekarze byli jednomyślni. Nic nie dało się zrobić. - Zdaję sobie sprawę z tego, że teraz nic się nie da zrobić. - Decyzja należała oczywiście do Iris, nie mogło być inaczej. My... mogliśmy jej jedynie doradzać. - Z wyjątkiem tych z nas, którym nie pozwolono doradzać. - Rozumiem, że pan... zniknął. - Chce pani powiedzieć, że wy wszyscy chcieliście, żebym zniknął. - Pańskie... relacje... z moją siostrą nie są moją sprawą, panie Barnett. Ja... - Iris obiecała, że nie zrobi nic, dopóki się z nią nie skontaktuję. Powiedziała to pani? Blanche spojrzała na Harry'ego ze zdumieniem, które graniczyło z szokiem. - Nie, musiało zajść jakieś nieporozumienie. Ken powiedział, że pan... umył ręce od całej sprawy. - Ach, Ken tak powiedział? Dobry, stary Ken. Cóż, taka sytuacja chyba by mu odpowiadała, prawda? Skoro przez cały czas nie zależało mu na niczym innym, jak właśnie na umyciu rąk od sprawy Davida. Pasierb sztucznie podtrzymywany przy życiu za kolosalne pieniądze nie wydawał się Kenowi dobrym interesem, co? - Pieniądze nigdy nie odgrywały roli. - Jest pani tego pewna, Blanche? Absolutnie pewna? Kobieta zarumieniła się i zacisnęła usta. - Ta rozmowa nie ma sensu. David... - ...nie żyje? Wiem o tym. Nie wiem tylko dlaczego. - Już panu powiedziałam. W żaden sposób nie mogli mu pomóc. - Gdzie jest Iris? - Wróciła do Wilmslow, żeby zorganizować pogrzeb - westchnęła Blanche. - Proszę mi dać jej adres. - Nie mogę tego zrobić. - I tak go zdobędę, więc równie dobrze może mi go pani podać. - To nic nikomu nie da, panie Barnett. Sam pan rozumie... - Najwyraźniej jednak docierało do Blanche, że Harry nie rozumie. - Chyba zatelefonuję do Iris i poproszę ją, żeby z panem porozmawiała. - Tak, myślę, że to najlepsze rozwiązanie. Blanche podeszła do biurka w kącie, podniosła słuchawkę i wystukała numer. Harry czekał razem z nią, aż ktoś się zgłosi. - Iris?... Tak... Słuchaj, przepraszam cię, ale... jest tu Harry Barnett... Tak, jest tutaj ze mną... Chce z tobą mówić... Cóż, naturalnie, ale... Tak, myślę, że powinnaś... Poczekaj chwilkę. - Oddała Harry'emu słuchawkę. - Iris? - Harry, ja... - Dlaczego to zrobiłaś? - Ja... nie miałam wyjścia. - Obiecałaś, że poczekasz. Mogłaś dotrzymać słowa. - Czekanie było bezcelowe. - Obietnice nigdy nie są bezcelowe. - Ty nic nie rozumiesz. - To prawda, ale zamierzam zrozumieć. Nie pozwolę, żeby ta sprawa uszła na sucho tobie i temu sukinsynowi, za którego wyszłaś. Słyszysz? - Słyszę - odparła Iris znużonym, przygnębionym głosem, jakby już wcześniej przewidziała tę wymianę zdań. - Nie przyjeżdżaj tutaj, Harry, proszę. Ty i Ken... Nie zniosłabym... przykrości. - Będziesz musiała. - Błagam, Harry. Co można w ten sposób zyskać? - Równie mało, jak stracić. - Na miłość boską... - David był naszym synem, Iris. Naszym synem, nie tylko twoim. - Ty nigdy go nie znałeś. - A ty dopilnowałaś, żebym nigdy go nie poznał. Ty i Ken postaraliście się o to. Nastąpiła długa chwila ciszy, wreszcie Iris powiedziała: - Moglibyśmy się spotkać w przyszłym tygodniu. Mogłabym przyjechać do... - Teraz, spotkamy się teraz, czy ci się to podoba, czy nie. - Nie mogę stąd wyjechać. - Wobec tego przyjadę do ciebie. - Nie. Ken... Posłuchaj, zgoda, jeśli nie ma innego wyjścia, spotkajmy się jutro rano w Manchesterze. - Harry niemal słyszał, jak Iris obmyśla kłamstwa na użytek Kena, wybiegi, dzięki którym postara się nie dopuścić do spotkania obu mężczyzn. - Na Albert Square o dziesiątej, przy ławkach przed ratuszem. Zdołasz tam dotrzeć? - Czas i miejsce nie grają roli. Będę tam. Radzę ci, żebyś i ty tam była. - Będę na pewno. - Jeżeli nie przyjdziesz, Iris, zacznę cię szukać. Obiecuję ci, a ja dotrzymuję obietnic. L Sobotni poranek w Manchesterze. Kupujący ruszyli pełną parą, drwiąc z mroźnego wiatru i groźby burzy. Do Gwiazdki pozostał z górą miesiąc, ale elektroniczne dźwięki kolęd dobiegały z ozdobionych błyskotkami witryn, kiedy Harry szedł z taniego hotelu, w którym spędził noc, w stronę Albert Square, gdzie umówił się z Iris. Kiedy dotarł na miejsce, ratuszowy zegar wskazywał za kilkanaście minut dziesiątą. Na placu roiło się od ludzi, ale byli oni całkowicie pochłonięci polowaniem na prezenty i prześcigiwaniem się o lepsze miejsce w kolejce. Nie zwracali uwagi na gotycki przepych ratusza i wznoszący się naprzeciwko pomnik Alberta. Nawet gdyby mieli czas na siedzenie na ławkach ustawionych wokół placu, nie pozwalał na to chłód. Harry natomiast czasu miał akurat w nadmiarze. Stwierdził, że chłodne powietrze działa na niego dziwnie orzeźwiająco. Usiadł w pobliżu pomnika Gladstone'a, zapalił papierosa i uzbroił się w cierpliwość. Nie musiał długo czekać, ponieważ Iris stawiła się na spotkanie przed czasem. Nadeszła od strony znajdującej się poza polem widzenia Harry'ego i niepewnie usiadła na przeciwnym krańcu ławki. Była ubrana w szary płaszcz i czarny, ozdobiony futrem kapelusz; buty i spodnie również miała czarne. Harry nie potrafiłby wyjaśnić, dlaczego te oznaki żałoby tak bardzo go rażą, ale uważał, że jest coś perwersyjnego w żałobie po śmierci syna, którą sama Iris spowodowała. - Witaj, Harry. - Iris była bledsza, bardziej wychudzona niż podczas ich ostatniego spotkania. Harry wiedział, że jej ból jest autentyczny, ale mimo to budził jego irytację. Właśnie to uczucie irytacji powstrzymywało go od wszelkiej próby zrozumienia postępku Iris. - Nie wiem, co mam ci powiedzieć, Iris. Zdajesz sobie sprawę, że po tym, co zrobiłaś, po prostu nie wiem, co ci powiedzieć. - To nie było łatwe, Harry. Właściwie była to najtrudniejsza decyzja w moim życiu. - Postawiła wypchaną torbę podróżną na ławce między nimi, wznosząc swego rodzaju przegrodę. - Ale musisz zrozumieć, że to było najlepsze wyjście. - Dlaczego? Dlaczego muszę to zrozumieć? - Ponieważ... on ma teraz spokój, który nigdy nie stałby się jego udziałem, dopóki leżałby podłączony do tej maszyny. Lekarze nie jego podtrzymywali przy życiu, oni podtrzymywali przy życiu moje nadzieje. Cóż, całkiem zwyczajnie musiałam pozwolić im umrzeć. - O nie. Jeżeli ta sprawa jakaś nie jest, to właśnie zwyczajna. - Harry odwrócił się i po raz pierwszy spojrzał wprost na Iris. - Dlaczego nie poczekałaś? - Ponieważ nie wiedziałam, jak długo mam czekać. W gazetach pisano, że Hammelgaard nie żyje, a duńska policja szuka Anglika nazwiskiem Barnett. Wyobrażasz sobie, jak Ken to odebrał? Nie mogłam mu przedstawić twojej wersji zdarzeń, bo jej nie znałam. Pytasz, dlaczego nie czekałam. Szczerze mówiąc, Harry, myślałam, że twoje milczenie oznacza, że mam czekać całą wieczność, zanim się do mnie odezwiesz. Ken uznał... - Właśnie. Co takiego uznał Ken? - Doszedł do wniosku, że wpadłeś w poważne tarapaty w Kopenhadze i postanowiłeś zejść do podziemia. - Nie był daleki od prawdy, ale to nie rozwiązuje twoich problemów. Wróciłem zgodnie z obietnicą, co nie powinno cię dziwić. Duńska policja uznała, że Hammelgaard zmarł z przyczyn naturalnych na długo przedtem, zanim kazałaś... jak to się mówi? Odłączyć Davida. Nie kupuję twoich wyjaśnień. Spróbuj czegoś innego, Iris. Spróbuj powiedzieć prawdę. - Zgoda. - Iris rozprostowała plecy, jak gdyby ją bolały, i westchnęła głęboko. - Prawda jest taka, że David nigdy nie wróciłby do zdrowia. Musiałam pozwolić mu odejść. Podjęcie tej decyzji kosztowało mnie więcej sił, niż sądziłam, że mam. Ale kiedy ją już podjęłam... czekanie stało się niemożliwe. Przykro mi, że musiałam złamać dane słowo. Nie zamierzam się tego wypierać. Próbuję ci tylko wyjaśnić, dlaczego czułam, że muszę to zrobić. - Dla dobra Davida? - Tak. Teraz przestał cierpieć. - Iris popatrzyła prosto na Harry'ego. - Wolałbyś, żebym podtrzymywała go przy życiu przez czas nieokreślony, prawda? Wolałbyś, żebym wiecznie uganiała się za cudownym lekiem, ponieważ dzięki temu zrealizowałbyś swoje marzenie o synu, którego nigdy nie miałeś. Nie winie cię za to, Harry, ale nie mogłam dłużej pobłażać twoim ani moim zachciankom. Musiałam położyć temu kres. Jeżeli mam być szczera, to istotnie obawiałam się, że wrócisz i nakłonisz mnie do zmiany decyzji. - A gdybym ci powiedział, że w ciągu ostatnich kilku tygodni poczyniłem pewne kroki w stronę urzeczywistnienia twojego marzenia? - Nie uwierzyłabym ci. Zwróciłam się po radę do najlepszych specjalistów i wszyscy mówili to samo. - Odnalazłem Donnę. - I co ona ci powiedziała? Nadeszła chwila, której Harry skrycie pragnął: mógł zmiażdżyć argumenty Iris, informując ją o swoich dokonaniach. Ale teraz, kiedy patrzył na nią w zimnym, szarym świetle, dostrzegał oznaki starości i słabości, zawahał się. Co dałaby Iris ta wiedza? Jaki był sens mszczenia się na niej? - No więc? Co powiedziała? Harry pochylił głowę i rozłożył dłoń w bezradnym geście ugody. Niezależnie od tego, co by zrobił lub powiedział, zemsta i tak miała dosięgnąć Iris. Kiedy prawda o Globescope wyjdzie na jaw, reputacja Davida stanie się mizerną, zszarganą szmatką. Odpowiedzialność za ten fakt ponosił również on, Harry. Nagle wezbrało w nim uczucie żalu, znacznie silniejszego niż gniew. Żałował Iris, Davida i samego siebie. Było mu żal wszystkiego. - Dziękuję ci za wszelkie wysiłki, Harry. To nie twoja wina, że wróciłeś z pustymi rękami. - Gdybyś tylko wiedziała - mruknął. Ponieważ nie zareagowała, nie miał pewności, czy usłyszała, ale na pewno nie mogła zrozumieć sensu jego słów. - Jeśli chcesz... zobaczyć Davida... przed pogrzebem... mogłabym... - Czy Ken nie miałby nic przeciwko temu? - Nie musiałby się dowiedzieć. Mogłabym zaprowadzić cię prosto do kaplicy. - Ale wtedy spóźniłabyś się do domu po domniemanych zakupach. Czy to nie wydałoby się podejrzane? - Jeżeli już musisz wiedzieć, dziś przed południem Kena nie ma w domu. Pracuje w fabryce, żeby wziąć wolne w poniedziałek. - Chce pójść na pogrzeb? - Tak. - Gdzie on ma się odbyć? - W kościele Świętego Bartłomieja w Wilmslow, a potem... w krematorium w Manchesterze. Ale, Harry... - Nie będę mile widziany na pogrzebie, o to ci chodzi? Ukradkowa wizyta w kaplicy jest do zaakceptowania, ale uściśnięcie dłoni pastora, podczas gdy ty byś wyjaśniła, kim jestem, to już nie do przyjęcia. Dobrze cię zrozumiałem, Iris? Czy dobrze cię zrozumiałem? - Proszę cię, nie gniewaj się. Sam wiesz, że tak naprawdę nigdy... - ...go nie znałem? Ani nawet go nie spotkałem? - Cóż, to przecież prawda. - Spójrz na to. - Harry wręczył Iris znalezioną w Maple Place fotografię Davida z Taverny Silenou, gdzie sam znajdował się na drugim planie. - Znalazłem to zdjęcie w jego domu w Waszyngtonie. - Byłeś w Waszyngtonie? - Byłem w wielu miejscach, ale wierz mi, że nie zechcesz wiedzieć, gdzie ani po co tam pojechałem. - Kiedy... zrobiono to zdjęcie? - W sierpniu osiemdziesiątego ósmego na Rodos. Jak widzisz, David postanowił mnie jednak zobaczyć. - Ale... nigdy o tym nie wspominałeś. - Nigdy o tym nie wiedziałem. David mnie sobie obejrzał, ale to, co zobaczył, nie przypadło mu do gustu. - Harry delikatnie wyjął fotografię z drżących rąk Iris. - Nie masz nic przeciwko temu, że ją zatrzymam? - Nie. - Iris zmarszczyła brwi, zakłopotana. - Oczywiście że nie. - To jest wszystko, co mi po nim zostało. Ty masz całe życie wspomnień. Ja mam tyle... ile pozwolisz mi zatrzymać. - To nie jest uczciwe. - Nie, ale życie nie jest uczciwe, prawda? Powinnaś była poczekać. Naprawdę. Iris miała łzy w oczach. Fotografia syna, uchwyconego obok ojca, którym, jak twierdził, nigdy się nie interesował, wytrąciła ją z równowagi. Świadomość, że znała Davida słabiej, niż przypuszczała, tylko zaostrzyła uczucie żalu. Iris wyjęła chustkę i otarła łzy. - Przepraszam - powiedziała. - To takie głupie. Ostatnio przytrafia mi się całkiem często. - Wzięła głęboki wdech i zapytała już spokojnym tonem: - Czy chcesz go zobaczyć? - Nie. - Powinien raczej powiedzieć, że nie zniósłby widoku Davida. Syn miałby taki sam wygląd jak w szpitalu: pogodny i beztroski, a to tylko przypomniałoby Harry'emu, jak bliski był jego ocalenia. Poza tym gdyby teraz poszedł z Iris do trumny Davida, w pewien sposób zaakceptowałby fakt wyłączenia go z pogrzebu. Oszczędzenie Iris najbardziej gorzkiej części prawdy to jedno, ale współudział w oczyszczeniu jej sumienia byłby czymś zgoła odmiennym. - Skoro wyłączyłaś mnie z jego życia, to lepiej wyłącz mnie też z jego śmierci. - Przykro mi, Harry. - Wiem, mnie również. Wkrótce będzie nam jeszcze bardziej przykro. - Harry wstał i zapiął płaszcz. - Gdybyś poczekała, zrobiłbym dla ciebie wszystko, co w mojej mocy. - Nic nie mogłeś zrobić. - Teraz nic nie mogę zrobić. To jedno jest pewne. - Żegnaj, Harry - powiedziała Iris, podnosząc wzrok. Harry odwzajemnił spojrzenie; potępienie i wybaczenie wcisnął w pustą maskę urazy. Wszystko zostało powiedziane. Rozstanie było odwróceniem się na pięcie i zamknięciem drzwi. Czas, ten ukryty wymiar, wciągał ich w swój nurt. To, co mieli wspólnego, skończyło się, to zaś, co Harry zamierzał zrobić, było tylko milczącym potwierdzeniem oczywistości. Uniósł dłoń w pożegnalnym geście, ale po chwili pozwolił jej opaść. Pożegnał się z Iris krótkim spojrzeniem, w którym nie było otuchy, akceptacji ani zgody. Potem odwrócił się i odszedł, nie oglądając się za siebie. Iris nie zawołała za nim. LI Ledwie pociąg do Londynu zdążył wyjechać ze stacji Piccadilly w Manchesterze, Harry zameldował się w bufecie i zamówił szkocką. Patrzył przez wąskie okno wagonu na zostającą w tyle szarą perspektywę ulic i tylnych ścian domów Manchesteru, podczas gdy wagony nabierały prędkości. Co się poruszało: miasto czy Harry? Zastanawiał się nad tą relatywistyczną subtelnością, smakując pierwszy łyk whisky. Trunek niczego mu nie wyjaśni, ale ostatecznie po to właśnie on, Harry, go pije. Niepotrzebna mu jasność umysłu. Nadmiar tej jasności mógłby sprawić, że zacząłby żałować, iż tak łatwo pozwolił się wywinąć Iris. - Dzień dobry państwu - zatrzeszczało z głośnika umieszczonego gdzieś nad głową Harry'ego. - Mówi konduktor. Witam państwa w pociągu linii West Coast Intercity jadącego do stacji Londyn Euston. Pociąg zatrzymuje się na następujących stacjach: Stockport, Maccłesfield, Stoke-on-Trent, Watford Junction oraz Londyn Euston. Harry znów podniósł do ust plastikowy kubek, zastanawiając się, dlaczego nie kazał Iris cierpieć za to, co zrobiła. Zawsze był zbyt miękki, zanadto dżentelmeński na swój własny sposób. Może też leniwy i pozbawiony ambicji, ale na pewno nie okrutny ani mściwy. Niewykluczone, że miał również w sobie pewną rycerskość, ale rycerskość Harry'ego często ignorowano albo rozumiano opacznie. Właściwie nigdy nie poddano jej ostatecznej próbie. Czy zostałby z Iris przed laty, gdyby powiedziała Claude'owi, że jest w ciąży z innym mężczyzną, a on by ją wyrzucił? Czy Harry zrobiłby wszystko, co w jego mocy, dla Iris i Davida? Łatwo było odpowiedzieć twierdząco i obarczyć Iris winą za to, że nie dała mu szansy. Przynajmniej pozwoliła Harry'emu wątpić, a zwątpienie jest mieczem obosiecznym. Mimo to gniew pozostał, a nawet się nasilał, w miarę jak whisky przytępiała smutek Harry'ego. Tak bardzo się starał, tak wiele osiągnął, a jednak poniósł klęskę. Może wcale nie należało próbować. Opróżnił kubek, zwrócił się do barmana z prośbą o ponowne napełnienie i pomyślał, że na pewno lepiej było wcale nie próbować, jeżeli jedynym owocem jego wysiłków jest jałowy gniew. Barman uniósł brwi, ale bez słowa obsłużył Harry'ego. Harry znów wyjrzał przez okno. W tej bezbarwnej części świata nie widział nic, co mogłoby mu dodać otuchy; żadnego plastra na jego rany, niczego, na czym mógłby wyładować gniew. Jechali przez ponury podmiejski krajobraz placów zabaw, centrów sklepowych, ślepych uliczek i wiaduktów. Wszystko to było... Zakłady Mechaniczne Hewitta. Wzrok Harry'ego padł nagle na te słowa wypisane na murze fabryki przy torach. Zakłady Mechaniczne Hewitta, gdzie stary, dobry Ken nawet w tej chwili dokonywał bilansu zysków i strat, nadrabiając czas, który miał poświęcić w poniedziałek na pogrzeb pasierba, pogrzeb, do którego tak wytrwale dążył. Oczywiście: Iris powiedziała Harry'emu, że Ken prowadzi przedsiębiorstwo w Stockport. Pociąg zaczął zwalniać. Znajdowali się na wiadukcie biegnącym ponad autostradą i rzeką Mersey. Fabryka została w tyle. - Pociąg dojeżdża do Stockport - ogłosił konduktor. - Następna stacja: Stockport. Harry dopił whisky, odwrócił się i uderzył szklanką o bar. - Nie sądzi pan, że wypił pan dość? - zapytał łagodnie barman. - Zdecydowanie tak - odparł Harry. LII Zakłady Mechaniczne Hewitta zajmowały trójkątny plac między autostradą M 63 a torami kolejowymi, których bezużyteczna bocznica rdzewiała wśród chwastów. Parking fabryki był prawie pełen, co wskazywało na to, że zakłady nie narzekały na brak klientów. Nieopodal pracował podnośnik, a od strony warsztatów dobiegał odgłos spawarki. W fabryce panował spory ruch, z pewnością większy niż w sąsiednich zakładach. Dobry, stary Ken oprócz zatwardziałego serca bez wątpienia miał też głowę na karku. Był na miejscu. Harry rozpoznał zielonego sportowego jaguara na zastrzeżonym parkingu przed biurem. Pchnął drzwi i wszedł do pomieszczenia recepcyjnego, pełnego roślin doniczkowych i dyplomów. Zakłady Mechaniczne Hewitta otrzymały nagrodę królewską za dokonania technologiczne. Jeżeli Ken właściwie rozegra karty, będzie mógł liczyć na Order Imperium Brytyjskiego albo nawet na coś więcej. Nic dziwnego, że nie chciał, żeby żona wciągała go w mętne sprawy Globescope. Noworoczna lista honorowa nęciła. Recepcjonistka najwyraźniej nie pracowała w soboty. Nie zatrzymywany przez nikogo, Harry wszedł na schody, które mogły prowadzić do matecznika szefa. Ruszył długim, prostym korytarzem, z drzwiami po prawej i oknami po lewej, wychodzącymi na dach warsztatów. Za otwartymi drzwiami w głębi korytarza ujrzał gabinet, na tyle duży, że mógł należeć do samego szefa. Tak się złożyło, że nie kto inny, jak właśnie on wyszedł z jednego z pokojów, rzucając przez ramię do młodego pracownika: - Dopilnuj, żeby to zrobili. "Może" to za mało. - W prążkowanych spodniach, obcisłej niebieskiej koszuli i czerwonych szelkach, stąpając po własnym gruncie, prezentował się jeszcze bardziej arogancko niż w tweedowych spodniach i marynarce w stacji obsługi samochodów Mitre Bridge. Przez chwilę Harry przywoływał w pamięci wszystkie przyczyny, dla których powinien go nienawidzić. Wreszcie ich oczy się spotkały. - Barnett! - Dzieńdoberek, Ken. - Co ty tu robisz? Harry zatrzymał się u szczytu schodów. Mężczyźni zmierzyli się wzrokiem. - Przyszedłem złożyć ci wyrazy uszanowania. Nie mogłem opuścić Manchesteru, nie spotkawszy się przedtem z tobą. - Widziałeś się z Iris? - A jakże. Byliśmy umówieni. Nie poinformowała cię o tym? Musiała zapomnieć. Cóż, ostatnio miała mnóstwo na głowie: organizowanie pogrzebu, a właściwie organizowanie śmierci. A może to było twoje zadanie? - Mówiłem ci już, żebyś zostawił moją żonę w spokoju. - Hewitt powoli ruszył w stronę Harry'ego. - Ostatnią rzeczą, jakiej Iris teraz potrzebuje, jest wysłuchiwanie twoich majaczeń. - Ależ Iris słuchała mnie bardzo uważnie. Wiesz dlaczego? Ponieważ nasz syn umarł, tak jak tego chciałeś. Umarł, ale jeszcze nie został pochowany. - Wynoś się stąd. - Z najwyższą przyjemnością, ale najpierw odpowiesz na parę pytań. - Twoje pytania nie zasługują na odpowiedź. - Jeszcze ich nie usłyszałeś. - Nie ma takiej potrzeby. - Hewitt zatrzymał się na metr przed Harrym i zmierzył go wzrokiem, który niewątpliwie onieśmielał jego pracowników. Zniżył głos, być może po to, by żaden z nich go nie usłyszał. - Jesteś gnojkiem bez kręgosłupa, Barnett. Kiedyś coś cię łączyło z moją żoną. Był to błahy, żałosny związek, który już nie istnieje. Tylko tyle muszę wiedzieć. Nie pozwolę, żeby przepytywali mnie ludzie twojego pokroju. - Dlaczego tak pilno ci było do uśmiercenia Davida? - Tylko przez wzgląd na Iris nie wzywam policji i nie każę cię aresztować. Jesteś pijany, zachowujesz się napastliwie, a to jest teren prywatny. Masz natychmiast stąd wyjść. - Z powodu kosztów leczenia? Dlatego, że David był naszym synem, nie twoim? Ponieważ był synem, którego ty nie byłeś w stanie spłodzić? - Ostatnie pytanie stanowiło czystą improwizację. Harry nie wiedział, czy Hewitt nie ma dzieci, ale wyraz twarzy Kena utwierdził go w przekonaniu, że trafił w dziesiątkę. - Kto z nas jest tak naprawdę gnojkiem bez kręgosłupa, Ken? Ja czy... Cios Hewitta został poprzedzony zgrzytnięciem zębami i szerokim otwarciem oczu. Harry ucieszył się, że sprowokował Kena. Z żałosnym opóźnieniem usunął się z linii ciosu, ale pięść Kena i tak trafiła powietrze. Hewitt był najwyraźniej w jeszcze gorszej formie niż Harry, ponieważ poczerwieniał na twarzy z wysiłku, zachwiał się i chwycił za poręcz dla zachowania równowagi. Harry mocno uderzył go pięścią w nasadę nosa. Usłyszał trzask i zastanawiał się, czy to kość, czy poręcz. Hewitt stęknął i osunął się na stopień jak przedziurawiony zeppelin. Z nosa trysnęła mu krew. Zakaszlał, jęknął i podniósł dłoń do twarzy. Przewrócił oczami, a kiedy spojrzał na Harry'ego, z poprzedniej arogancji nie zostało ani śladu. Nie było trudno się jej pozbyć. - Co tu się, do diabła, dzieje? - Na korytarz wyszedł jakiś człowiek, który z wahaniem ruszył w ich stronę. Był to wysoki mężczyzna w wieku około czterdziestu lat, a sądząc po wyrazie jego twarzy, pracodawca budził w nim raczej lęk niż szacunek. - Wezwij policję, John - ryknął Hewitt przez zakrwawioną chustkę. - Ten skurwiel chyba złamał mi nos. - Tak się składa, że ten skurwiel chyba złamał mi kciuk - powiedział Harry z krzywym uśmiechem. Czuł w kciuku pulsujący ból. Zgiął palce na próbę. - Ale chyba było warto. - Przestań się gapić! - krzyknął Hewitt, ponieważ John nie ruszał się z miejsca. - Jazda do telefonu. - Jak twój nos? - Harry poczuł pokusę, by kopnąć Hewitta w lędźwie, ale nagle zrozumiał, że rozmowa z tym człowiekiem, a tym bardziej kopanie go, na nic się nie zdadzą. Pokiwał głową z rezygnacją i zaczął schodzić ze schodów. - Nie myśl, że ujdzie ci to na sucho! - ryknął za nim Hewitt. Harry zatrzymał się, posłał mu szeroki uśmiech i w pogardliwym geście podniósł dwa palce. Wreszcie ruszył do drzwi. Świat na zewnątrz był zimny i szary tak jak przedtem. W kaplicy w Wilmslow stała trumna z ciałem Davida i nic nie mogło tego zmienić. To, że uderzył Hewitta, poprawiło Harry'emu samopoczucie, ale wiedział, że tylko przejściowo. Idąc przez parking, zauważył połówkę cegły, która wysunęła się z niskiego muru. Podniósł ją lewą ręką, ponieważ prawa odmawiała mu posłuszeństwa, po czym odwrócił się w stronę biura. W oknie na piętrze dostrzegł Johna, który rozmawiał przez telefon i niespokojnie spoglądał na Harry'ego. Harry pochwycił jego wzrok, uśmiechnął się i cisnął cegłą w przednią szybę jaguara Hewitta. Trafiła w sam środek. Brzęk tłuczonego szkła zagłuszył ból w sercu i umyśle Harry'ego, ale tylko na sekundę, tylko na ułamek sekundy. LIII Trzy dni później, w południe, Harry siedział na schodach prowadzących do wschodniego wejścia do kaplicy anglikańskiej w pobliżu chłodnego, szarego serca cmentarza Kensal Green, palił papierosa lewą dłonią, a prawą opierał na kolanie. Gips zakrywał prawie całą prawą dłoń z wyjątkiem dwóch górnych stawów palców i czubka kciuka, unieruchomionego w komicznej pozycji, niczym u zatrzymującego wozy autostopowicza. Harry nie mógł tu jednak złapać żadnej okazji, a gdyby nawet ktoś go zabrał, on nie potrafiłby powiedzieć, dokąd chce jechać. Kończący się rok oraz powolny rozpad otaczających go katakumb i sarkofagów doskonale pasowały do jego nastroju. Po odejściu syna Harry zrozumiał, że śmierć jest nie tylko wygaśnięciem, ale także wymazaniem. Strzaskane kolumny nadal stały, w pustych hełmach wciąż rozbrzmiewało echo, ale tysiące nazwisk, tysiące ludzi, którzy je niegdyś nosili, zniknęły pod mchem zapomnienia. Pomniki żyły dłużej od wspomnień. Tylko one pozostały w tym skamieniałym lesie śmiertelności. Harry rozgniótł niedopałek butem na stopniu i mozolnie zabrał się do zapalania następnego papierosa, co bardzo utrudniał złamany kciuk. Z utęsknieniem myślał o dniu, kiedy będzie mógł odrzucić niedawno kupioną zapalniczkę i powrócić do niezawodnych zapałek. Na centralnej alei, prowadzącej z kaplicy do wschodniej bramy, pojawiła się jakaś postać. Harry uznał, że musi to być zwiedzający, ponieważ tych zawsze było więcej niż żałobników (chociaż w dniu tak zimnym jak ten, zarówno jednych, jak i drugich było niewielu). Jednak ten turysta, o dziwo, nie interesował się nagrobkami przy alei. Szedł miarowym krokiem w stronę Harry'ego, a kiedy dotarł do greckiego pomnika Johna St Johna Longa, Harry stwierdził, że nieznajomy jest kobietą. Szczupłą, ubraną w dżinsy i ciemny płaszcz z kapturem, z torbą przewieszoną przez ramię. Kiedy minęła grobowiec George'a Birbecka, Harry ją poznał. - Witaj, Harry - powiedziała Donna, stając u stóp schodów. - Cieszę się, że cię widzę. - Posłała mu niepewny, a przez to wzruszający uśmiech. - Mogę się przysiąść? - Proszę bardzo. - Twoja gospodyni powiedziała mi, gdzie cię szukać. - Donna weszła na schody i usiadła obok Harry'ego. - Powiedziała też, że ostatnio spędzasz tutaj sporo czasu. - Cóż, tutejszym mieszkańcom nie przeszkadza grecki tytoń. Niewiele jest takich miejsc. - Nie żartuj na ten temat. - Donna uścisnęła rękę Harry'ego. - Wiem, co musisz czuć. - Właśnie o to chodzi, Donno. Czuję, że to wszystko jest jednym wielkim żartem. Szwendam się tutaj, próbując dojrzeć zabawny aspekt całej tej historii, ale śmiech jest towarem deficytowym. Mnóstwo tu płaczących aniołów, ale nie znalazłem żadnego uśmiechniętego. - Przyjechałam najszybciej, jak tylko mogłam. - Ale mam nadzieję, że upewniłaś się, czy nic ci nie grozi. - Nie czytałeś gazet? - Pani Tandy coś mi wspominała, ale nie mogłem się zdobyć na lekturę. Czy gazety zrobiły z tej sprawy monumentalny spektakl, z Lazenbym jako czarnym charakterem i dwuznaczną rolą Davida? - Coś w tym rodzaju. W "Washington Post" poszli na całość, a teraz dołączyły się wszystkie środki przekazu. Globescope zamknął drzwi, a Lazenby się ukrył. To dość zabawne, jeśli zważy się na to, że my dopiero co wyszliśmy z ukrycia. - Jesteś pewna, że Lazenby nie spróbuje żadnych sztuczek? - Byłby szalony, gdyby spróbował. "Newsweek" nie zostawił na nim suchej nitki, ekipy filmowe oblegają jego dom, klienci Globescope wytaczają Lazenby'emu procesy, a członkowie zarządu wezmą się pewnie do pisania książek, żeby zrekompensować straty finansowe. Mimo to Lazenby zasłużył na surowszą karę. Od strony prawnej nic mu nie grozi. Żaden z podejrzanych zgonów nie podlega prawodawstwu Stanów Zjednoczonych, a wątpię, czy władze brytyjskie, francuskie, kanadyjskie i duńskie mogłyby mu wytoczyć sprawę, nie mówiąc już o wystąpieniu o ekstradycję. Jeżeli Lazenby położy uszy po sobie, nikt go nie ruszy. Tym samym... - ...nikt nie ruszy ciebie. - Otóż to. - Cieszę się, Donno, że pomogłem ci chociaż tyle osiągnąć. - Chyba wiesz, że bez ciebie nie wyplątalibyśmy się z tej kabały. - Cóż, można też powiedzieć, że byście się w nią nie wplątali. - Nie ponosisz odpowiedzialności za postępowanie Davida. Działał na własny rachunek. - Ale prawdziwe pytanie brzmi: na jakiego człowieka wyrósłby David, gdybym go wychował? A odpowiedź? Nie jestem pewien. Czy umarłby okryty niesławą w wieku trzydziestu trzech lat? Chyba nie, w każdym razie chciałbym mieć taką nadzieję. - Myślę, że masz rację. Davidowi wyszłoby na dobre, gdyby miał ciebie za ojca. - Miło, że tak mówisz. - Tak się składa, że w to wierzę. David tyle dostawał od życia już od najwcześniejszych lat, że nie dopuszczał myśli o własnej omylności. - Cóż, tego z pewnością mógłbym go nauczyć. - Harry podniósł rękę w gipsie. - Bzdury. Uratowałeś mnie, Harry. Makepeace i Rawnsleya również. Zawdzięczamy ci życie. Co do Davida... Boże, przykro mi, że pozwolili mu umrzeć, chociaż nie sądzę, by Sandoval mógł mu pomóc. Skoro już o tym mowa, Iris chyba w ogóle o nim nie słyszała. Dlaczego jej nie powiedziałeś? - Nie widziałem sensu. - Potraktowałeś ją łagodnie, chociaż nie dotrzymała obietnicy. Teraz rozumiesz, co mam na myśli? Nie jesteś takim złym przykładem. Próbowałam wytłumaczyć Iris, jak wiele my wszyscy ci zawdzięczamy, ale ona chyba niewiele z tego pojęła. Nagonka prasowa mocno nią wstrząsnęła; to niczego sobie nekrolog. W tej sytuacji, z Kenem Hewittem jako mężem, przyszłość Iris nie przedstawia się zbyt różowo. Mimo to umorzyła sprawę o napaść, co oznacza, że rozumie, iż nie ponosisz winy za to, co się stało. - Naprawdę? Wydawało mi się, że Ken wycofał skargę w obawie przed tym, co mogę zeznać w sądzie. Ale pewnie masz rację. Iris nie jest mściwa. W pewnym sensie żałuję, że nie jest, bo wtedy mógłbym jej mniej współczuć. - A samemu sobie? - Twierdzisz, że użalam się nad sobą? - Ty mi to powiedz. David nie żyje, ale nie dlatego, że nie próbowałeś go ocalić. Wielu rzeczy możesz żałować, ale nie masz się czego wstydzić. Ty chyba nie zdajesz sobie sprawy, jak wyjątkowym jesteś człowiekiem. Widzisz, ja nie poszłam z tobą do łóżka jedynie dlatego, że byłeś pod ręką. Harry uśmiechnął się i przesunął palcami prawej dłoni po policzku, przypominając sobie uroczą miękkość ciała Donny. Gdyby tylko sprawy były tak proste, jak to, co wydarzyło się tamtej nocy! Gdyby tylko duch jego zmarłego syna i jej dawnego kochanka nie stał między nimi, wraz z bagażem lat, których Harry nie chciał nawet liczyć. Wtedy wszystko byłoby możliwe. Ale udawanie, że takie rzeczy można odsunąć na bok, stanowiło pierwszy krok w stronę jeszcze większej samotności niż ta, którą odczuwał. Uganiał się na próżno za mirażem, a teraz rozsądek powstrzymywał go od uganiania się za kolejnym. - Co zamierzasz robić, Harry? - Och, to i tamto. Wiesz, codzienna rutyna. Trzeba żyć dalej. - Czy wysiadywanie na tym rozpadającym się cmentarzu nazywasz życiem? - Chyba tak. Ostatecznie ci ludzie są równie prawdziwi, jak pozostali mieszkańcy tego miasta, prawda? Albo kiedyś byli. Ponieważ czas jest tylko jednym z wymiarów, oni nadal są prawdziwi. Tylko czas nas od siebie oddziela, więc jeśli będę tutaj siedział dostatecznie długo, może przeszkoda zniknie. - Nie podoba mi się to, co mówisz. - O niektórych z tych ludzi wiem całkiem sporo - ciągnął Harry niezrażony. - Widzisz ten marmurowy sarkofag po prawej? - Tak. Co z tego? - To jest grobowiec księżniczki Zofii, córki Jerzego Trzeciego. Odebrała typowe królewskie wychowanie pełne nakazów i zakazów, po czym zakochała się w koniuszym, generale nazwiskiem Garth. Spali ze sobą tylko raz, w wyniku czego Zofia zaszła w ciążę. Urodziła dziecko w tajemnicy przed dworem, nigdy nie powiedziała o tym ojcu. Nigdy nie żyła z Garthem. Syn wyrósł na bezużytecznego pieczeniarza. Na starość Zofia oślepła i usunęła się na odludzie. Zmarła blisko sto pięćdziesiąt lat temu, ale ludzka natura się nie zmienia, prawda? Po tej ziemi chodzi wielu Garthów. Ty sama siedzisz obok jednego z nich. Możliwe, że i tamtego spotkała zasłużona kara, ale przewodnik o tym milczy. - Na miłość boską, Harry... - Nie przejmuj się. Ludzie mówią, że czas leczy rany. - Chciałabym ci pomóc. - Możesz to zrobić. - Harry odwrócił się na stopniu i spojrzał na Donnę. - Wracaj do domu, Donno. Zacznij na nowo cieszyć się życiem. Podpisz umowę na książkę wartą milion dolarów. Opisz całą aferę z Globescope. To powinien być przebój. Kto wie, może nawet zmieni przyszłość. Istnieje większa szansa na zmianę przyszłości niż przeszłości. - Ale co z przeszłością? - Zapomnij o niej, koniec, kropka. - To nie jest Harry, którego poznałam w Chicago. - Nie, ponieważ nie jestem Harrym, którego poznałaś w Chicago, ani tym, który wesoło trwonił życie, nie wiedząc, że jego syn leży w śpiączce w szpitalu. - Kim jest więc dzisiaj Harry? - Człowiekiem z otwartymi oczyma, który patrzy w lustro i nie jest zachwycony tym, co widzi. - Patrzę na ciebie i nie uważam, żeby to był taki nieprzyjemny widok. - Dzięki. - Harry zdobył się na posępny uśmiech. - Może przyleciałbyś na trochę do Kalifornii, kiedy to wszystko się skończy? - Kiedyś pożałujesz, że mnie zaprosiłaś. - Nie sądzę. Jak brzmi odpowiedź? - Odpowiedź brzmi: możliwe. Gdyby przyszło co do czego, uznałabyś, że to nie jest taki dobry pomysł. - Harry nachylił się i delikatnie pocałował Donnę w policzek. - Pożyjemy, zobaczymy. Harry odprowadził Donnę na stację Kensal Green i poczekał z nią na południowym peronie. Jechała na lotnisko Heathrow, a stamtąd do Kopenhagi. Margrethe Hammelgaard należało się wyjaśnienie. Być może powinien go udzielić Harry, ale z radością zostawił ten obowiązek Donnie. Nie skontaktował się z Athene Tilson, tak jak obiecał. Nie mógł się zdobyć nawet na to, by zastanowić się nad wnioskami, jakie pani Tilson mogła wyciągnąć, poznawszy całą sprawę. To samo dotyczyło innych aspektów skandalu w Globescope. Udział Harry'ego w ujawnieniu prawdy sprawił, że czuł się wyczerpany i zdezorientowany; uświadamiał sobie, na jakie szyderstwo wystawiła śmierć Davida jego wielkie ambicje. Harry wiedział, że zaczął litować się nad sobą, ale wiedział też, że to jest lepsze niż przyjmowanie litości od innych. Kiedy pocałował Donnę na pożegnanie, zobaczył zasuwające się drzwi i pociąg wyjeżdżający ze stacji, zrozumiał, że nigdy nie przyjmie zaproszenia. Gdyby teraz spojrzał w lustro, nie zobaczyłby za sobą żadnej uśmiechniętej twarzy. Nie tego chciał, ale to właśnie wybrał. Powoli wyszedł ze stacji i stanął przy wejściu. Po prawej ręce miał Foxglove Road, cmentarz tuż przed sobą, pub Stonemasons' Arms po lewej. Długo zapalał papierosa, skręcił w lewo i przyśpieszył kroku. LIV Grudzień był zawsze czarnym miesiącem dla Harry'ego. Mroczny, mglisty, przepojony rodzinną gorączką przedgwiazdkową, łączył w sobie wszystkie aspekty angielskości, których Harry z całego serca nienawidził. Często podejrzewał, że to złamanie rutyny jest spiskiem, który ma na celu wpędzenie zadowolonych samotników, takich jak on, w depresję skłaniającą do myśli samobójczych. Zazwyczaj usiłował w miarę możliwości ignorować ten okres. Ten grudzień był jednak inny. Nie potrzebował spisku, żeby wpędzić Harry'ego w przygnębienie. Pozbawiony pracy, obowiązków i przyszłości, praktycznie nie stawiając oporu, Harry osunął się w beznadzieję, co pewien czas przechodzącą w rozpacz. Kampania prasowa wymierzona w Byrona Lazenby'ego w dużej mierze uszła uwagi Barnetta. Na okładce "Time'a" zobaczył jego zaszczutą twarz, pod którą widniał podpis: "Przepowiednia, za którą warto umrzeć: autodestrukcyjna prognoza Globescope na koniec tysiąclecia". Harry wiedział od pani Tandy, że reporterzy niedzielnych dodatków z rozkoszą rozgrzebywali całą sprawę, posuwając się nawet do składania wizyt Iris w Wilmslow. Ona jednak mówiła niewiele i ani słowem nie wspomniała o biologicznym ojcu swego zmarłego syna. Tak więc dziennikarskie ogary nie zakłócały spokoju Harry'ego, chociaż nie mógł tego powiedzieć o czarnym psie beznadziei. Bestia nadal biegła jego tropem, kiedy nadeszła Gwiazdka, uruchamiając rezerwy dobrej woli i wzajemnej życzliwości. Pani Tandy, zgodnie ze zwyczajem, wyjechała na dziesięć dni do siostrzenicy w Leamington. Harry tradycyjnie spędzał święta z matką w Swindon, a nie przychodziła mu do głowy żadna wiarygodna wymówka. Wolałby przeżyć świąteczne dni w ponurej samotności w Kensal Green, ale nigdy nie zdołałby tego wytłumaczyć matce. Dlatego kiedy nadeszła Wigilia, posłusznie wyruszył do domu przy ulicy Falmouth 37 w Swindon, gdzie przyszedł na świat i gdzie, jak czasem się obawiał, mógł umrzeć. Nie miał pewności, czy matka zauważyła zmianę w jego wyglądzie bądź stanie ducha. Ponieważ zdjęto mu już gips z prawej dłoni, Harry nie musiał tłumaczyć matce okoliczności złamania kciuka. Robił dobrą minę do złej gry, wycofywał się do Glue Pot Inn jeszcze chętniej niż zazwyczaj, ale nie częściej, niż matka była przyzwyczajona. Globescope i nazwisko Davida Johna Venninga nic jej nie mówiły, a Harry postanowił, że to nigdy się nie zmieni. Od dawna wiedziała, że ma syna pechowca, i doprawdy nie zasługiwała na to, by dowiedzieć się jeszcze o śmierci wnuka. Trzy dni po Bożym Narodzeniu Harry tankował przy barze w Glue Pot, usiłując osiągnąć taki stopień upojenia, jaki uważał za niezbędny do spędzenia popołudnia w wyłącznym towarzystwie matki, kiedy w drzwiach pojawiła się chyba ostatnia osoba, którą spodziewał się zobaczyć. - Zohra! Co za... - ...niespodzianka? - Tak, ale wierz mi, że przyjemna. - Harry mówił prawdę. Zohra, o której myślał raczej jako o przyjaciółce niż żonie, choć była nią w świetle prawa, wyglądała nie tylko dobrze, ale wprost promieniała. Od czasu przeprowadzki do Newcastle zmieniła uczesanie, zamiast okularów zaczęła używać szkieł kontaktowych i efektowniej się ubierała. Śliwkowy płaszcz i kapelusz nawet nieco raziły elegancją w miejscu, w którym się znajdowali, ale tym, co naprawdę rzucało się w oczy, była pewność, z jaką Zohra je nosiła. Nie była już zastraszoną młodą kobietą, którą Harry uratował przed deportacją. Wraz z brytyjskim paszportem Zohra zyskała wiarę w siebie. - Co cię sprowadza do Swindon, Zohra? - Ty, Harry. Pójdziemy gdzieś na herbatę? Musimy omówić pewną sprawę. Pili herbatę przy huczącym w kominku ogniu w przytulnym wnętrzu hotelu Castle and Ball w Marlborough. Szykowny samochodzik Zohry, którym tam pojechali, stanowił dodatkowe zaskoczenie dla Harry'ego. Najwyraźniej życie obchodziło się z Zohra lepiej niż z nim, ale on nigdy nie był człowiekiem zawistnym. Cieszył się z sukcesu Zohry, tym bardziej że kiedyś jej pomógł. Powodzenie Zohry było krzepiącym dowodem na to, że przynajmniej niektóre jego uczynki przyniosły dobre rezultaty. - Twoja matka nigdy mnie nie lubiła, prawda? - zapytała Zohra, napełniając filiżankę Harry'ego. - Kiedy jej powiedziałeś, że wychodzimy dziś po południu, spiorunowała mnie wzrokiem. - Ona po prostu nigdy nie zrozumiała, dlaczego się z tobą ożeniłem. Oczywiście próbowałem jej tłumaczyć, ale małżeństwo będące czym innym niż związkiem na całe życie w celu prokreacyjnym jest dla niej czymś całkowicie niepojętym. - W pewnym sensie zgadzam się z twoją matką. - Cóż, ja też, ale... - Właśnie o tym chciałam z tobą porozmawiać. Spotkałam kogoś. Jest nowym pracownikiem. On... chce się ze mną ożenić, a ja... chcę wyjść za niego. - Zohra uśmiechnęła się nerwowo do Harry'ego, jakby był strażnikiem, na którego aprobacie jej zależy, chociaż w istocie potrzebowała jego współdziałania. - Żyjemy osobno od ponad trzech lat. Podjęcie niezbędnych kroków nie powinno nastręczać trudności. - Masz na myśli rozwód? - Cóż, tak. Oczywiście sama bym się wszystkim zajęła. Dopilnowałabym, żebyś nie został narażony na kłopoty ani koszty. To czysta formalność. Zohra miała rację. Rozwód to czysta formalność. Harry był jej wybawcą, ale Zohra już nie potrzebowała ocalenia. Rzecz naturalna i zrozumiała. Mimo to Harry żałował, że Zohra nie zwróciła się do niego z tą prośbą wcześniej lub później, lecz właśnie teraz, kiedy ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, był kolejny dowód na to, że jest człowiekiem do zastąpienia. - Nigdy nie zapomnę, co dla mnie zrobiłeś, Harry. Opowiedziałam Neilowi o tobie. Zobaczysz, że go polubisz. Będziemy w kontakcie, prawda? Rozwód niczego nie zmieni. - Chyba masz rację. - Pomożesz... przyśpieszyć sprawy? - O tak. Nie martw się, Zohro, nie przysporzę ci żadnych kłopotów. Po wizycie Zohry Harry nie był w stanie myśleć o niczym innym niż o tym, że kolejny rok jego życia dobiega końca. Wydarzenia skłoniły go do patrzenia w przód i w tył; droga prowadząca w obu kierunkach świeciła pustkami. W sylwestra wybrał się obejrzeć dom w Holyrood Close, którego pomalowanie Claude Venning zlecił mu latem 1960 roku. Dom wyglądał tak samo, tylko ogród wydawał się bardziej zarośnięty, a drewniane drzwi i okna zastąpiono podwójnymi taflami PCV. Malarz był niepotrzebny. Harry zrobił swoje i mógł odejść. Nowy Rok powitał desperacko w Glue Pot, a jego pierwszy dzień spędził na takim kacu, że nawet mówienie przychodziło mu z trudem, cóż dopiero skoncentrowanie się na wyzwaniach, które czekały na niego w Londynie. Pierwszym z nich było znalezienie pracy. Harry wiedział z doświadczenia, że nic tak nie motywuje człowieka do działania, jak konieczność ekonomiczna. Zapewnił matkę, że niezwłocznie zacznie szukać pracy. Ona wprawdzie odniosła się do tych zapewnień sceptycznie, ale nazajutrz podjęła Harry'ego pożegnalnym śniadaniem, którym niewykwalifikowany robotnik kolejowy nasyciłby się na tydzień. - Od przyjazdu wyglądasz nieszczególnie, Haroldzie. Czy coś cię trapi? - Starość, mamo. Nic poza tym. - Powinieneś bardziej o siebie dbać. "Po co?" - chciał zapytać Harry, ale zamiast tego zdobył się na uśmiech. - Obiecuję, że od tej pory będę o siebie dbał. Mężczyzna, który siedział naprzeciwko Harry'ego w pociągu do Londynu, zagłębił się w lekturze gazety, a Harry czytał teksty znajdujące się na stronie zwróconej do niego. Kiedy pociąg minął Didcot, Harry z przerażeniem spostrzegł nagłówek ze słowem "Globescope" i nie mógł się powstrzymać od przeczytania artykułu. Autor rozważał, czy złowróżbne przepowiednie programu Sybilla na rok 2050 należy traktować poważnie. Opinie ekspertów w tej kwestii były podzielone. Najwyraźniej nie tylko Byron Lazenby prowadził politykę mówienia ludziom tego, co chcieli usłyszeć. Artykuł stanowił kolejne potwierdzenie bezcelowości śmierci Davida. Harry mógł się pocieszać jedynie myślą, że w roku 2050 nie będzie go wśród żywych, więc nie zdoła stwierdzić, czy David, Donna i pozostali mieli rację, czy się mylili. Czas pokaże, ale nie Harry'emu. Nadszedł dzień święta dla banków, ostatni w długiej gwiazdkowo-noworocznej serii. Z tej okazji pub Stonemasons' był otwarty przez cały dzień. Harry wstąpił tam w drodze powrotnej do domu i zabawił dłużej, niż zamierzał. Nie musiał się niepokoić. Pani Tandy miała wrócić z Leamington dopiero w środę, więc Harry mógł przyjść do domu tak późno, jak mu się podobało, i w stanie, jaki odpowiadał jego nastrojowi. Po czwartej po południu, kiedy świat pokrywał się szronem, Harry wsunął klucz do zamka domu przy Foxglove Road 78. Postawił torbę w przedpokoju, po czym odwrócił się, żeby zamknąć drzwi. Postanowił skończyć z przerwami na lunch w Stonemasons', które przeciągają się do zmroku. Miał się wziąć w garść, a to nie był dobry sposób. Przyrzekł sobie nie kontynuować stycznia tak, jak go rozpoczął. Przynajmniej to jedno... Kiedy ruszył w stronę drzwi, z korytarza wypadł jakiś człowiek, rzucił go na ścianę, złapał go za kołnierz koszuli i wcisnął mu kolano między nogi. Harry nie wiedział, co ujrzał najpierw: rewolwer wycelowany w niego z tak bliskiej odległości, że lufa była zamazana, czy spoconą, wykrzywioną twarz Byrona Lazenby'ego. W mgnieniu oka wytrzeźwiał i zdjął go paniczny strach. - Witaj, Norm - wydyszał Lazenby. - Czy może raczej Harry? - Ja... Posłuchaj, na miłość... - Daruj sobie. Mam dla ciebie ważniejsze pytanie, prawdziwą łamigłówkę. - Lazenby wyszczerzył zęby w uśmiechu i odwiódł kurek. - Czy przychodzi ci do głowy jeden powód, jeden cholerny powód, dla którego nie miałbym ci odstrzelić tej pieprzonej łepetyny? LV Niezdarnie niczym dwa splecione ze sobą kraby przekotłowali się do salonu pani Tandy, strącając ze ściany jedną z hinduskich tac z mosiądzu. Uderzyła o podłogę z odgłosem podobnym do dźwięku cymbałów, a Harry, w ułamku sekundy dziwnie spokojny, utwierdził się w przekonaniu, że Lazenby nacisnął na spust. Śmierć była niby jazda metrem: hałaśliwa, ale bezbolesna. W rzeczywistości jednak wciąż stanowiła tylko groźbę, której zimnym, twardym dowodem była lufa wciśnięta w szyję Harry'ego. Groźba ta była jednak autentyczna i upiornie namacalna. Lazenby zmusił Harry'ego do oparcia się o sofę, chwycił go mocniej za kołnierz i powtórzył pytanie, na które Harry nie potrafił odpowiedzieć: - Co ty na to, Harry? Tak bardzo mnie kusi, żeby pociągnąć za spust. Nie wyperswadujesz mi tego? - Posłuchaj, czy nie możemy porozmawiać? To znaczy... - Właśnie rozmawiamy, chociaż ty nie jesteś zbyt przekonujący. - Dobrze, dobrze. - Harry przełknął ślinę, choć lufa uwierała go w gardle jak narośl. - Zachowujmy się rozsądnie. Słyszałem, że od strony prawnej nic ci nie grozi. Dlaczego chcesz to zmienić? Dlaczego chcesz zostać ściganym mordercą? - Dlaczego? - zapytał z uśmiechem Lazenby. - Dla satysfakcji, skurwysynu. Masz pojęcie, co mi zrobiłeś? Chyba wolałbym być przesłuchiwany, niż pożerany żywcem przez piranie ze wszystkich gazet, czasopism i informacyjnych programów telewizyjnych zachodniej półkuli. Moje przedsiębiorstwo doprowadzono do bankructwa, reputację zszargano, całe życie rozłożono na części pierwsze. Jestem wrogiem publicznym numer jeden, dwa, trzy, cztery i tak dalej. Nie mam nawet szansy, żeby oczyścić się z zarzutów w sądzie. Wszystko dzięki tobie, Harry, więc nie pytaj dlaczego. Zapytaj: dlaczego nie? - Ponieważ... to ty do tego doprowadziłeś. Zabiłeś czterech ludzi i uszło ci to na sucho. Gdybyś mnie zastrzelił, już byś się nie wywinął. - Nie chrzań. Naturalnie wszyscy myślą, że jestem winny, ale ty wiesz, że jest inaczej. - Chyba nie próbujesz... - Do diabła! Powiem ci, dlaczego twój mózg nie rozbryznął się jeszcze na tamtej ścianie. Ponieważ chcę prawdy, Harry, chcę cholernej prawdy. Dlaczego mi to zrobiłeś? Po prostu powiedz mi wszystko, a jeżeli twoja szczerość mnie wzruszy, daruję ci życie. - Nie wiem, o czym mówisz. - Lazenby prosił o prawdę, a Harry spełnił jego prośbę. Jednak Lazenby nie to chciał usłyszeć. Wpatrywał się w Harry'ego bezlitosnymi, niebieskimi oczami, które mówiły jedno: Byron Lazenby nie żartuje. Znaleźli się w sytuacji bez wyjścia. - Naprawdę nie wiem. Ukradłem tę kasetę, żebyś nikogo więcej nie zabił. Chciałem ujawnić twoją grę. David Venning był moim synem. - Wszystko to słyszałem od Abletta i nie chcę tego wysłuchiwać ponownie. Obaj wiemy, że prowadzisz bardziej skomplikowaną grę, ale ja odgwizduję koniec. - Od Abletta? Nie rozumiem. - Jeżeli oczekiwałeś, że taka gnida jak on będzie trzymała język za zębami, jesteś idiotą, a tak się składa, że nie uważam cię za idiotę. Powtórzył mi kłamstwo, które sprzedałeś im w Dallas, o ostatnich słowach Hammelgaarda, o tym, że byłeś ojcem Venninga. Ablett wyśpiewał mi wszystko, a wcale nie musiałem mu w tym celu grozić rewolwerem. - To nie było kłamstwo. - Posłuchaj uważnie, Harry. Ludzie wierzą, że zleciłem cztery morderstwa, a ja nie mogę dowieść, że się mylą. Ja wiem, że się mylą, ponieważ wiem, że tego nie zrobiłem. Jestem niewinnym człowiekiem. Ty i ja doskonale o tym wiemy. - Ja nie wiem. To jest... - ...twoja ostatnia szansa. Ułatwię ci zadanie. Powiem ci, co już wywnioskowałem. Cała ta sprawa ma jakiś związek ze Slade'em, prawda? W grę wchodzą wyższe wymiary, nad którymi pracowali Hammelgaard i Venning. Slade się przechwalał, że panuje nad wyższymi wymiarami podczas swego przedstawienia. To musi być brakujące ogniwo, ponieważ nic innego nie pasuje. Przeprowadziłem małe prywatne śledztwo. Byłeś w Kopenhadze, kiedy zmarł Hammelgaard, a Slade był ostatnim człowiekiem, który rozmawiał z Venningiem, zanim ten zapadł w śmiertelną śpiączkę. Wszystko to są oficjalne wiadomości. Slade znajdował się w Paryżu w dniu, kiedy zginął Mermillod. A ty... Gdzie byłeś, kiedy Kersey wydał ostatnie tchnienie? W Montrealu, jak nietrudno sobie wyobrazić. Wiem, że Slade znajdował się wtedy w Londynie, więc to musisz być ty, prawda? - W życiu nie byłem w Montrealu. Nic nie wiem o całej tej sprawie. - Przestań się zgrywać, Harry. Jestem twoją widownią, a zapewniam cię, że może cię spotkać coś gorszego niż zaczadzenie. - Nie zgrywam się. To jest... - Gdzieś w domu rozległo się stuknięcie, a potem szelest. Harry momentalnie domyślił się przyczyny. Neptun, pod nieobecność pani Tandy karmiony przez panią Edwards spod numeru 75, wchodził do domu przez kocią klapkę, żeby sprawdzić, jaki przysmak przygotowała dla niego pani Edwards. Ale Lazenby, który nie miał pojęcia o tego rodzaju sprawach, podejrzliwie zmrużył oczy. - Co to było, do cholery? - szepnął. - Nie wiem, nie jestem pewien. Kuchenne drzwi skrzypnęły. Neptun wyczuł obecność ludzi i nadchodził, żeby zbadać sytuację. - Tam ktoś jest - mruknął Lazenby i zrobił półobrót w stronę drzwi. Lufa rewolweru ześliznęła się z szyi Harry'ego, który pojął błyskawicznie, że musi wykorzystać ten cień szansy. Rzucił się na bok, wziął zamach i trzasnął Lazenby'ego prawym łokciem w szczękę. Lazenby jęknął, osunął się na sofę, a potem na podłogę. Z nadzieją, że przeciwnik stracił przytomność na kilka sekund niezbędnych mu do ucieczki, Harry dał susa w stronę drzwi. W połowie drogi potknął się. Pisk, jaki rozległ się pod nim i za nim, powiedział mu, że przyczyną potknięcia był Neptun, to głupie, tłuste, wstrętne kocisko. Harry runął na podłogę, słysząc, jak kot czmycha na bok. Uszy i mózg Harry'ego rozsadził nagły huk. W tym miejscu ściany, gdzie wcześniej znajdował się kontakt, widniał krater. Wokół Harry'ego sypał się gips; ceglany pył i kordyt gryzły go w oczy i nozdrza. - Wstań bardzo, bardzo powoli - powiedział Lazenby. Harry wstał tak wolno, jak tylko pozwalały mu na to drżące mięśnie, i utkwił wzrok w plątaninie przewodów w ścianie. Wyobrażał sobie krwawą miazgę, jaką kula zrobiłaby z jego kości i tętnic. - Odwróć się. Harry spełnił polecenie i stanął twarzą w twarz z Lazenbym. Byron Lazenby miał szklisty wzrok, a wymięty garnitur wskazywał na to, że chyba w nim spał. W niczym nie przypominał elokwentnego biznesmena, którego Harry spotkał w Waszyngtonie. Poprzez strach zaczęła się sączyć straszliwa myśl: tamten mówił prawdę. Byron Lazenby został wystawiony, a teraz miał wszelkie powody, by podejrzewać, że człowiekiem, który go wystawił, był Harry. - Chyba właśnie pożyczyłeś od kota jeden z dziewięciu żywotów, Harry. Możesz mi wierzyć, że następnym razem ci się nie uda. Pozwól, że coś wyjaśnię. To, czy cię zabiję, czy nie, ma znaczenie marginalne. Na dwoje babka wróżyła. Może to na przykład zależeć od tego, jak bardzo będzie mnie bolała szczęka, kiedy przejdzie odrętwienie. Albo od tego, czy spodoba mi się twój dobór słów. Wiesz, co mam na myśli? Idziesz po przetartej linie, rozpiętej nad najgłębszą przepaścią, przyjacielu. Nie radzę ci robić nic, co mogłoby zakłócić równowagę. - Bóg mi świadkiem, Byron, że mówię prawdę. Jestem ojcem Davida. Hammelgaard poprosił mnie, żebym przekazał jego przyjaciołom wiadomość o kasecie. Nie miałem nic wspólnego ze śmiercią Torbena ani pozostałych. Ukradłem kasetę w dobrej wierze, żeby zapobiec dalszym morderstwom, za które, jak sądziłem, ponosisz odpowiedzialność. Uważałem, że należy cię powstrzymać. Myślałem, że to ty za tym wszystkim stoisz. - A co teraz myślisz? - Nie wiem, co myśleć. Jeżeli to nie byłeś ty, to kto? I dlaczego? - Już ci mówiłem: to byłeś ty i Slade. Co się tyczy pytania: dlaczego - sam mi odpowiedz. - Lazenby podszedł bliżej i przystawił lufę rewolweru do czoła Harry'ego. Przez sekundę Harry był pewien, że Byron bez słowa pociągnie za spust. Zastanawiał się, czy serce przestanie mu bić ze strachu, zanim kula przeszyje mózg. - No, dalej Harry! - odezwał się wreszcie Lazenby. - O co w tym wszystkim chodzi? - Chodzi o program Sybilla i podjętą przez Davida próbę szantażowania cię. Chodzi o kroki, które podjąłeś, by nie dopuścić do opublikowania raportu. O co innego może chodzić? - To nie wystarczy. - Nic więcej nie wiem. - Niemożliwe. - A jednak tak jest. - To nie jest odpowiednia chwila na zatajanie prawdy, filetujesz z przegrywającą kartą. - Nie blefuję. - Żegnaj, Harry. - Poczekaj, na miłość boską... - Zdajesz sobie sprawę, że wycisnę prawdę ze Slade'a? Umrzesz na próżno. - Powiedziałem ci wszystko, co wiem. - To naprawdę twoja ostatnia szansa. Lufa wwiercała się w czaszkę Harry'ego, tak jak wzrok Lazenby'ego wwiercał się w jego oczy. Ostatnia szansa nie była żadną szansą. Harry nie mógł nic powiedzieć ani zrobić. Instynktownie zamknął oczy i po raz ostatni zaczerpnął tchu. Szczęknięcie zamka zabrzmiało jak preludium do zapomnienia. Potem... - Zgoda, wygrałeś. Harry wypuścił powietrze i otworzył oczy. Lazenby przyglądał mu się z zaciekawieniem, jakby bieg wydarzeń go zaskoczył. Powoli opuścił broń i przekrzywił głowę. - Myślałeś, że cię zabiję, prawda? - Tak. - Taki miałem zamiar, ale mnie niepokoisz. Sądziłem, że powiesz mi wszystko, co chciałem wiedzieć. - Nie mogę. - Właśnie to mnie niepokoi: możliwość, że mówisz prawdę. Ewentualność, że ktoś wystawił cię do wiatru. - Tak chyba musiało się stać. - Slade? - Nie wiem. - Ja też nie, ale sądzę, że musimy się dowiedzieć. Nadszedł czas, żebyśmy złożyli wizytę magikowi. - My? - Zgadza się, Harry: ty i ja. Natychmiast. Przed domem mam samochód, ale potrzebuję kierowcy. Właśnie zgłosiłeś się do pracy na ochotnika. - Wyjął z kieszeni kluczyki i rzucił Harry'emu, który złapał je niezdarnie. - Jedziemy. LVI Harry wyszedł z wprawy w prowadzeniu samochodu. Nawet gdyby tak się nie stało, mrok nocy spowijający londyńskie ulice oraz pasażer celujący rewolwerem w jego przeponę zrobiłyby swoje. Jedyną marną pociechą był fakt, że zmierzali do centrum, podczas gdy wszyscy pozostali właśnie stamtąd wyjeżdżali. Harry, któremu Lazenby kazał jechać w stronę Mayfair, ruszył na południe wzdłuż Ladbroke Grove. Zatrzymując się, za każdym razem naciskał sprzęgło, w obawie że zablokuje silnik; prowadził po omacku z powodu zaparowanej szyby, dopóki Lazenby się nad nim nie zlitował i nie włączył ogrzewania. - Czy aby na pewno muszę ci podawać adres Slade'a? - zastanawiał się na głos, kiedy jechali na wschód Bayswater Road. - Może ty świetnie go znasz. Może często u niego bywasz. - Spotkałem Slade'a tylko raz w życiu, w restauracji w Soho. Nie mam pojęcia, gdzie mieszka. - Tak twierdzisz. - Musisz mi powiedzieć. - Zgoda. Waverley Mews, niedaleko Berkeley Square. Pojedź Park Lane i skręć w lewo przy hotelu Dorchester. Chyba wiesz, gdzie to jest. - Wiem. - Harry wrócił pamięcią do spotkania z Hope Brancaster w hotelu Dorchester przed niespełna trzema miesiącami, które rozciągnęły się w lata. Wspomnienia napawały goryczą, ale możliwe, że spojrzenie w przyszłość byłoby jeszcze gorsze. - Czy mogę cię o coś zapytać? - Pytać możesz. - Jeżeli istotnie jesteś niewinny... - Jeśli chodzi o tę sprawę, jestem niewinny jak niemowlę. - Jak w takim razie zamierzałeś postąpić z Davidem i Torbenem? Chciałeś dać im pieniądze na Hydrę? Pozwolić, żeby cię szantażowali? - W żadnym wypadku. Ulegnie szantażowi nie leży w mojej naturze, podobnie jak morderstwo. To są zbyt bałaganiarskie rozwiązania. Osobiście wolę... podstęp. - Co to znaczy? - To znaczy, że miałem kogoś, kto zgodził się zrobić to samo, co proponowali Venning i Hammelgaard, tylko za niższą cenę. Gerard Mermillod pracował jako mój szpieg w ich obozie, począwszy od kwietnia. - Co?! - Naprawdę nie wiedziałeś, tak? Zdziwienie zwiększa twoje szansę na pozostanie przy życiu, Harry. Owszem, Mermillod był moją wtyczką. Przewidywałem, że kiedy zwolnię grupę, postanowi ona opublikować swoje odkrycia. Mermillod stanowił moje zabezpieczenie przed takim obrotem sprawy. Miał mnie wcześniej ostrzec oraz oficjalnie zdementować odkrycia kolegów. Powiedział mi, co planują, zanim jeszcze Venning i Hammelgaard złożyli mi wizytę. Udawałem głupka, ale dzięki tej cholernej kasecie okazało się, że udawałem zbyt dobrze. - A więc to Mermillod był prawdziwym zdrajcą? - Zgadza się. Wypłacałem mu nieoficjalną i, trzeba dodać, hojną pensję. Mermillod gustował w luksusie, a ja lubię takich ludzi, ponieważ łatwo ich przekupić. - Ale w takim razie... - ...jego śmierć nie przyniosłaby mi żadnej korzyści. Nigdy nie zamierzałem wypłacić Venningowi i Hammelgaardowi trzech milionów dolarów. Chciałem wykorzystać tę próbę szantażu do zdyskredytowania ich w oczach kolegów. Pragnąłem, żeby w oczach opinii publicznej wyszli na szaleńców, poddając ich badania miażdżącej krytyce naukowej. To ostatnie zadanie zleciłem Mermillodowi, który miał rozległe kontakty akademickie. Kiedy należało go trochę bardziej zdopingować, dostawał ode mnie czek. Dwaj członkowie grupy mieli stracić wszelką wiarygodność, a jeden był gotów powiedzieć wszystko, co mu każę - sam więc widzisz, że byłem kryty i naprawdę nie musiałem nikogo zabijać. - Co sobie pomyślałeś, kiedy usłyszałeś o chorobie Davida? - To samo, co pomyślałem na wieść o śmierci Mermilloda, a mianowicie, że sprawy nie toczą się zgodnie z planem. Ale co mogłem zrobić? Po śmierci Kerseya pozostali zniknęli. Przyjechałem tutaj, żeby odnaleźć trop, ale urywał się przy łóżku Venninga, gdzie ty i ja po raz pierwszy na siebie wpadliśmy. Nie miałem możliwości wytropienia Hammelgaarda i spółki ani zamknięcia im ust. Byłem pewien, że prasa nie zdoła sklecić teorii spiskowej, ponieważ wiedziałem, że nie ma żadnego spisku. W każdym razie nie takiego, w jaki pismacy chcieli wierzyć. Podobnie jak wszyscy pozostali, nie miałem pojęcia, co się dzieje, oczywiście przy założeniu, że nie chodzi o niewiarygodną serię przypadków. Wtedy pojawiła się kaseta, a na mnie runęła lawina oskarżeń, na które nie mogłem odpowiedzieć. Dosyć szybko zrozumiałem, że dni Globescope są policzone, ale kto ponosił za to odpowiedzialność? Przez ponad miesiąc żyłem w ukryciu, próbując rozwikłać tę zagadkę. - Bez względu na to, co powiedział Rawnsley Ablett, zapewniam cię, że nie maczałem w tym palców. - Ile warte są twoje zapewnienia, Harry? Wiem dobrze, że obiecałeś pomóc Ablettowi, Steiner i Trangam. Facet, który miał grać Cornforda przy twoim boku jako Page'a, złamał nogę. Tamtym powiedziałeś, że wykonasz zadanie na własną rękę, ale tak się nie stało. Kto był Cornfordem? Znajdowali się przy Marble Arch. Harry niepewnie zmieniał pasy, chcąc włączyć się w sznur pojazdów zmierzających na południe. Właśnie zastanawiał się, jak odpowiedzieć na pytanie Lazenby'ego, skoro prawda wydawała się mniej wiarygodna niż wszelkie kłamstwa, kiedy nagle musiał zahamować, by uniknąć wjechania w tył autobusu. Silnik zgasł i samochód gwałtownie się zatrzymał. - Jezu, może byś tak uważał! - Lazenby, z twarzą skąpaną w krwawym świetle autobusowych świateł stopu, wbił w Harry'ego groźne spojrzenie. - Jeśli myślisz, że się wywiniesz, powodując wypadek, to się grubo mylisz. Autobus ruszył dalej. Stojąca za ich samochodem taksówka zatrąbiła. Harry przekręcił klucz w stacyjce i wóz skoczył do przodu. Napięcie, które Harry odczuwał we wszystkich mięśniach ciała, uniemożliwiało mu łagodne przyśpieszanie i bezgłośną zmianę biegów, ale na Park Lane sytuacja uległa poprawie. Skręcił na północ, nie spuszczając wzroku z samochodów jadących przed nimi. - Kto był Cornfordem, Harry? - Mój krajan, którego spotkałem w barze w Waszyngtonie i któremu zapłaciłem za odegranie tej roli. Nie powiedziałem mu, dlaczego zależy mi na kasecie, ani też, co na niej jest. - Powinieneś był wybrać karierę komika. Nie mam pewności, czy jesteś taki tępy, na jakiego wyglądasz. Zawodowiec by się nie powstydził. Ale może ty jesteś zawodowcem. Pytanie tylko: jakim? - Żadnym. - Jaką grę prowadzisz razem ze Slade'em? - Nie prowadzimy żadnej gry. - Nieważne. Wkrótce i tak się dowiem. Jesteśmy już prawie na miejscu. - A jeżeli go nie zastaniemy? Nie mamy pewności, czy... - Módl się, żeby Slade był w domu, Harry. Módl się, żeby nie wyjechał na wakacje. Chcę odpowiedzi, i to natychmiast. Jeżeli ich nie dostanę, ktoś słono za to zapłaci. Domyślasz się, kogo mam na oku? LVII Dzielnica Waverley Mews okazała się bardziej cicha i pusta, niż można by się spodziewać po okolicy położonej tak blisko Park Lane. Powietrze było tu chłodne i nieruchome, a wokół panowała atmosfera dyskrecji i zamożności. Oświetlone werandy nie pozwalały stwierdzić, kto z mieszkańców jest w domu, a kto nie. Zaciągnięte zasłony, zamknięte drzwi garażu i założone okiennice mogły oznaczać wyrok śmierci dla Harry'ego. Przed domem numer siedemnaście, gdzie mieszkał Adam Slade, widniał znak nadziei w postaci niedbale zaparkowanego porsche z rejestracją AS 100. Przednie koła, których opony wyglądały naprawdę solidnie, stały skręcone w stronę ulicy, gotowe do szybkiego startu. Przynajmniej jeden z mieszkańców Waverley Mews nie odmawiał sąsiadom okazji podziwiania jego dóbr. Lazenby wyprowadził Harry'ego z samochodu, złowróżbnie szturchając go rewolwerem w plecy; minęli stojący wóz i podeszli do drzwi frontowych. Lazenby zadzwonił i ruchem głowy wskazał na domofon. - Powiedz coś, żeby nas wpuścił - szepnął, najwyraźniej nadal łudząc się, że Harry potrafi tego dokonać. Minęło kilka sekund. Lazenby właśnie wyciągał rękę, żeby ponownie zadzwonić, kiedy z głośnika dobiegł głos: - Tak? - Slade mówił jak człowiek, który się śpieszy. Możliwe, że gdyby przyjechali kilka minut później, zniknąłby już w obłoku spalin. Jeżeli istotnie miał taki zamiar, to mógł mówić o pechu, natomiast do Harry'ego uśmiechnęło się szczęście. - Czy mogę zamienić z panem słówko, panie Slade? - Kto mówi? - Harry Barnett, pamięta pan? Ojciec Davida Venninga. Spotkaliśmy się... jakiś czas temu. - Barnett? Chryste, pamiętam. Spływaj, dobra? - Muszę z panem porozmawiać w ważnej sprawie. - Wykluczone. - W domofonie zapadła cisza. - Zrób coś, żebyśmy mogli wejść do środka - warknął Lazenby. - Co? - Nic mnie to nie obchodzi. Po prostu zrób coś. Harry nacisnął dzwonek, odczekał chwilę, po czym zadzwonił znowu. - Ciągle tam jesteś, Barnett? - Teraz w głosie Slade'a brzmiało nie tylko zniecierpliwienie, ale i gniew. - Zjeżdżaj z moich schodów, słyszysz? Zaczynasz mnie nudzić. - Jeżeli pan nie otworzy, może to pana drogo kosztować. Zamierzam zająć się lakierem pańskiego wozu. - Co takiego? - Chodzi mi tylko o krótką pogawędkę, panie Slade. To znacznie tańsze niż nowy lakier. - Ostatnie słowa wygłosił do wyłączonego domofonu. Slade już schodził. W kilka sekund później otworzył drzwi bosy, w szlafroku w smoki. Lewą połowę twarzy miał zaróżowioną po świeżym goleniu, prawą wciąż pokrywała piana. Spojrzał na Harry'ego, potem na Lazenby'ego, wreszcie zatrzymał wzrok na rewolwerze. - Co to... - Zgadza się - powiedział Lazenby. - To jest prawdziwy rewolwer, w dodatku naładowany, a ja nie zawaham się go użyć. Może wejdziemy do środka? Slade'owi opadła szczęka; cofnął się do holu. Lazenby dał znak Harry'emu, żeby ruszał za tamtym, a sam wszedł ostatni, zamykając za sobą drzwi. Znaleźli się w wąskim korytarzu prowadzącym do kuchni. Otwarte drzwi po lewej wiodły do salonu. Lazenby wskazał je ruchem głowy, Slade posłusznie wszedł tyłem do pokoju, a Harry w ślad za nim. Pomieszczenie miało kształt prostokąta; okiennice były zamknięte. Na nowoczesne umeblowanie salonu składały się stoły ze szklanymi blatami, sofy z chromowanymi poręczami, matowoczarne kolumny hi-fi i zielony kaktus w kącie, który sięgał niemal sufitu. Na przeciwległych ścianach wisiały lustra odbijające nieskończoną sekwencję postaci. Odwróciwszy głowę, Harry ujrzał nieprzeliczony korowód stopniowo malejących Slade'ów. - Ty - odezwał się Slade do Lazenby'ego, któremu się przyglądał ze zmarszczonym czołem, pocierając dłonią podbródek, przy czym najwyraźniej zapomniał o pianie. - Czy ja cię nie... Cholera, ty jesteś Byron Lazenby, tak? - Zgadza się, Adamie. O co chodzi? Nie sądziłeś, że tak szybko się domyśle? - On uważa, że to ty zorganizowałeś te morderstwa i wrobiłeś go. Właściwie uważa, że to my je zorganizowaliśmy. - My? - Harry zaprzecza - włączył się Lazenby - a ja odczuwam silną pokusę, żeby mu uwierzyć. Może rozwiejesz moje wątpliwości? Jesteście w zmowie czy działasz na własną rękę? - Nie wiem, o czym mówisz. - O morderstwach, Adamie. Mówię o śmierci Venninga, Mermilloda, Kerseya i Hammelgaarda. Czy to twoje dzieło? Śmierć za pomocą czarów? - Zwariowałeś? Ja nigdy... - Daruj sobie te wykręty! Ja nie żartuję. - Lazenby zbliżył się do Slade'a i dźgnął go rewolwerem w lędźwie. Slade instynktownie pochylił się do przodu, a potem wyprostował, oddychając chrapliwie przez zaciśnięte zęby. - Dlaczego to zrobiłeś? - Harry poczuł nagłą pokusę, żeby rzucić się do ucieczki. Znajdował się najbliżej drzwi. Powstrzymało go coś silniejszego niż wspomnienie o tym, co wydarzyło się przy Foxglove Road, i bliższego czystej ciekawości. - No, dalej. Chcę usłyszeć prawdę. Pragnę jej tylko odrobinę bardziej niż tego, żeby odstrzelić ci jaja. - Nikogo nie zamordowałem. Nic nie wiem o tych zgonach. - Byłeś ostatnim człowiekiem, który rozmawiał z Venningiem, zanim zapadł w śpiączkę. - Venning zaprosił mnie na obiad. Na miłość boską, o co ten cały szum? Ktoś musiał być ostatnim człowiekiem, który z nim rozmawiał. - Ale ten ktoś znajdował się w Paryżu dziewięć dni później, kiedy Mermillod wpadł pod metro. - Francuska telewizja filmowała mój występ. - Ale czy byłeś w studio, kiedy Mermillod wpadł pod pociąg? Czy może sam zepchnąłeś go z peronu? - Oczywiście że nie. Nigdy go wcześniej nie spotkałem. Z jakiego powodu miałbym zabijać człowieka, którego w życiu nie widziałem? - Dlaczego Venning chciał zjeść z tobą kolację? - Obaj interesowaliśmy się wyższymi wymiarami. Venning lubił ze mną rozmawiać. - Czy w takim razie za całą tą sprawą stoją wyższe wymiary? Coś, co łączy badania Venninga z twoimi występami? Czy to dla nich postanowiłeś wrobić mnie w cztery morderstwa? Nie, nie, nie. One są tylko... - Slade rzucił Harry'emu rozpaczliwe spojrzenie, błagając go o pomoc, jeśli nie w formie działania, to choćby słów. Był zawodowym iluzjonistą, ale nikt nie mógł wątpić w autentyczność jego przerażenia. Gdyby znał jakiś sekret, zdradziłby go teraz. Samemu Slade'owi nie przychodziły do głowy żadne słowa, a Harry aż zbyt dobrze znał to uczucie. - ...tylko czym, Adamie? - Tylko sztuczką dla omamienia publiczności. Musisz mieć coś, co cię wyróżni ze zgrai magików karcianych i zginaczy łyżek. Wyższe wymiary są moją... nowinką. Nie mam dostępu do wyższych wymiarów, nikt go nie ma. To tylko hokus-pokus. - Hokus-pokus? W takim razie dlaczego utalentowany matematyk interesował się nimi? - Ponieważ uważał, że moje zdolności są autentyczne. Cholera, chciałem, żeby tak myślał. Poparcie naukowe przysporzyłoby mi rozgłosu. Próbowałem nabrać Venninga. - Tak jak teraz próbujesz nabrać mnie? - Nie, teraz mówię prawdę. - Jesteś zawodowym oszustem. Prawda jest ostatnią rzeczą, jaką potrafisz powiedzieć. - Zrób coś, Barnett. - Slade spojrzał błagalnie na Harry'ego. - Jezu Chryste, pomóż mi przekonać tego faceta! Nie zamordowałem twojego syna. Nikogo nie zamordowałem. - W tym momencie Harry nabrał pewności. Slade był tylko żądnym rozgłosu iluzjonistą, który wykorzystywał fałszywe teorie naukowe do celów reklamowych. Był oszustem z rozdętym ego, ale nie mordercą. - Wierzę mu, Byronie. Myślę, że ty też powinieneś mu uwierzyć. - Dlaczego? - Ponieważ właśnie przyznał, że swoje występy opiera na oszustwie. Jego wyższe moce nie są warte funta kłaków. Gdyby było inaczej, nie stałby tak, wydany na twoją łaskę. - To musi być jeden z was, jeżeli nie wy obaj. - To nie jest żaden z nas. Nawet nie próbowaliśmy się nawzajem obwiniać, prawda? Nie okłamaliśmy cię. - Ktoś mnie okłamał. - Ale nie my. - W takim razie kto? - Lazenby odsunął rewolwer od Slade'a i cofnął się, obejmując wzrokiem obu mężczyzn. - Kto? - Może nikt. Może to były tylko... przypadkowe zgony. - Bzdura. - W każdym razie to, co się dzieje tutaj, to nie jest bzdura - odezwał się Slade nieco spokojniej. - Jesteś zrujnowany, ale nie skończony. Jeżeli nas zabijesz, będziesz skończony. Jeżeli ktoś naprawdę zorganizował twój upadek, to będzie się śmiał ostatni, prawda? - Jesteś wolnym człowiekiem - wtrącił Harry. - Wciąż jeszcze masz szansę, żeby dopaść wroga. I odbudować swoje życie. - Dlaczego miałbyś marnować te możliwości? - zawtórował Harry'emu Slade. - Dlaczego nie? - Lazenby zmierzył ich surowym wzrokiem. Nadal mocno trzymał rewolwer w prawej dłoni, ale lewa kurczyła się i prostowała, jakby szukając jakiegoś przedmiotu, który mogłaby uchwycić. Palce powoli zamknęły się wokół niewidzialnego kształtu i zwinęły w pięść. Lazenby podniósł ją do ust i przesunął kciukiem po wargach, myśląc intensywnie. Na jednej szali położył życie Harry'ego i Slade'a, na drugiej pragnienie odegrania się na sprawcy swego upadku. - Ta kaseta mnie załatwiła, a ty ją ukradłeś, Harry. Nie zapomniałem o tym. - Nie miałem żadnego udziału w tym, co zrobił Barnett - oznajmił Slade. - Zamknij się. - Próbuję tylko powiedzieć... - Zamknij dziób! - Lazenby wycelował rewolwer w Slade'a i przez chwilę walczył z przemożną chęcią zastrzelenia go. Wreszcie napięcie rysujące się na jego twarzy zelżało; rozluźnił uchwyt i opuścił rewolwer. - Cały dowcip polega na tym, że nie jesteś tego wart. Uganiałem się za gnojkiem bez charakteru... - spojrzał na Harry'ego - i za facetem, z którego ktoś zrobił prawie takiego samego durnia, jak ze mnie. Jezu Chryste! Byłem przekonany, że to musicie być wy. Bankowo. Chodzi jednak o kogoś innego, a ja nie mam pojęcia, o kogo. - Byronie - zaczął Harry - może byśmy... - Zamknij się, Harry, nie mów więcej ani słowa. Ty też, Slade. Dobrze, nie zrobię wam krzywdy, chyba że mnie sprowokujecie. Radzę wam trzymać język za zębami, zarówno teraz, jak i później. Odchodzę i nie oczekuję, że jeszcze kiedyś o was usłyszę. Jeśli zawiadomicie policję, gorzko pożałujecie. W tej chwili mam akurat tyle do stracenia, żeby darować wam życie. Możecie być mi wdzięczni. Ja wam nie jestem. - Wyminął Harry'ego, wyszedł do holu, gdzie stanął i obejrzał się na obu mężczyzn. - Jeżeli kiedykolwiek wpadnę na trop, który prowadzi do któregoś z was, pożałujecie, że was dzisiaj nie wykończyłem. Jeśli kłamiecie, dowiem się o tym i dopadnę was. Jestem gotów poświęcić na to życie, daję słowo. - Odwrócił się i wyszedł z pokoju. Usłyszeli trzaśniecie frontowych drzwi, a w kilka sekund później odgłos ruszającego samochodu. Harry poczuł, jak jego mięśnie powoli się rozluźniają i opuszcza go napięcie. Darowano mu życie, ale nawet za to musiał zapłacić cenę. Podobnie jak Lazenby, nie miał się dzisiaj dowiedzieć prawdy. Wyglądało na to, że nigdy się jej nie dowie. LVIII Upłynęło dziesięć minut od wyjścia Lazenby'ego, dziewięć i pół od chwili, kiedy Slade wypadł z pokoju, cztery czy pięć od momentu, gdy ucichły odgłosy wymiotów i kaszlu. W odróżnieniu od iluzjonisty, Harry nie miał mdłości, tylko tępe poczucie klęski. Zrozumiał, że nie usłyszy odpowiedzi, nie dowie się, kto zawinił. Część prawdy na zawsze pozostanie ukryta. Nalewał sobie właśnie szkockiej, którą znalazł na szklanej półce barku, kiedy Slade wrócił do salonu, wsuwając turkusową koszulę do czarnych spodni. Piana zniknęła z podbródka, ale zarost nadal rzucał złowieszczy, przekrzywiony cień na twarz iluzjonisty. Grymas strachu także zniknął, choć dłonie Slade'a drżały. Panika powoli go opuszczała, ale arogancja na razie nie wróciła w pełni. - Jeszcze tu jesteś, Barnett? Sądziłem, że już stąd wypełzłeś. - Musiałem się napić. Chyba nie masz nic przeciwko temu. - Harry zaznaczył tonem głosu, że wcale nie prosi gospodarza o pozwolenie. - Wygląda na to, że nawet gdybym miał coś przeciwko temu, niczego by to nie zmieniło. Nalej mi też, dużo whisky, mało lodu. - Zresztą nie wiedziałem, czy chcesz, żebym poczekał, aż wezwiesz policję. - Wręczył Slade'wi szklankę i upił ze swojej. - Oszalałeś? Słyszałeś, co mówił Lazenby. - Uwierzyłeś mu? - Owszem, uwierzyłem. Poza tym istnieje coś takiego jak zaszargana opinia. Zamieszanie w skandal Globescope na pewno by mi nie pomogło. - Boisz się, że musiałbyś powtórzyć, że opowieści o twoim dostępie do wyższych wymiarów są wyssane z palca? - Nic podobnego. Jeżeli zamierzasz rozgłaszać to, co powiedziałem lub nie, znajdując się pod silną presją, ostrzegam cię, żebyś tego nie robił. Zaprzeczę, a potem wycisnę z ciebie w sądzie ostatniego pensa. - Niewiele ci to da. - Zresztą, na rany Chrystusa, musiałem coś takiego powiedzieć Lazenby'emu, żeby mnie nie zastrzelił. - Właśnie z tego powodu powiedziałeś mu prawdę. - Zejdź mi z drogi, Barnett. - Whisky zaczynała przywracać Slade'owi pewność siebie. - Jeśli o mnie chodzi, dzisiejszego wieczoru nie wydarzyło się nic oprócz twojej nie zapowiedzianej wizyty, wizyty, która właśnie dobiegła końca. Dopij drinka i wyjdź, dobrze? - O czym rozmawiałeś z Davidem w hotelu Skyway? - Czy ty nigdy nie odpuszczasz? Ta sprawa jest zakończona. Przestań ją rozgrzebywać. - Masz rację: sprawa jest zakończona, więc równie dobrze możesz mi powiedzieć. Ostatecznie zrobiłem wszystko, żeby powstrzymać Lazenby'ego od zastrzelenia cię. - Ha! - Slade przejrzał się w lustrze i potarł nie ogoloną połowę podbródka. - Psiakrew, wyglądam koszmarnie. Spóźnię się do opery. Nie mogę wyjść, dopóki się nie ogolę, a nie mogę się ogolić, dopóki ręce nie przestaną mi się trząść. - Obejrzał się na Harry'ego. - Może zostawiłbyś mnie w spokoju? - Może powiedziałbyś mi, o czym rozmawiałeś z moim synem? - A jak ci się wydaje? - Slade postawił z trzaskiem szklankę na obmurowaniu kominka pod lustrem i spojrzał groźnie na Harry'ego. - O pieprzonych wyższych wymiarach. Venning wierzył w ich istnienie, w możliwość dostępu do nich. Prawie wierzył, że już posiadłem ten sekret. Tylko że wciąż nie mogłem go skłonić do udzielenia mi oficjalnego poparcia. Tamtej nocy było tak samo, ale... Venning uważał, że jest bliższy prawdy niż kiedykolwiek. - Nie był przygnębiony? Nie miał myśli samobójczych? - Nic podobnego. Wręcz przeciwnie, był w podniosłym nastroju, podniecony, pełen zapału, jak gdyby wiedział coś, czego ja nie wiedziałem. - Slade przerwał, żeby opróżnić szklankę. - Nigdy nie widziałem, żeby ktoś był w takim stanie. Miałem wrażenie, że Venning czyta w mojej głowie. Tak, zapamiętałem to wrażenie mocy i... coś naprawdę dziwnego. - Co takiego? - Odczuwałem wstrząsy, podobne do elektrycznych, podczas kontaktu z meblami, ze sztućcami, z dłonią Davida. Jak gdyby jeden z nas był... naładowany. - Czy David objaśnił ci kiedyś swoją teorię? - Nigdy nie wytłumaczył mi jej w sposób, który mógłbym zrozumieć. Tamtej nocy mówił dużo o wyższej matematyce, szybko, płynnie. Czułem się tak, jakbym oglądał nieznany występ innego iluzjonisty. Nie wierzyłem, ale nie wiedziałem też, na czym polega sztuczka. Czułem, że wszystko rozumiem, dopóki on jest ze mną. Musiałem się zapoznać z teorią wyższych wymiarów jako częścią mojego występu estradowego. Pamiętam nawet, że zanim odjechałem, zanotowałem w samochodzie to, co mówił David. Pomyślałem, że wykorzystam te rzeczy jako reklamę. Marzenie ściętej głowy. - Na czym polegał problem? - Kiedy nazajutrz przeczytałem notatki, nie zrozumiałem ani słowa. - Masz je jeszcze? - Notatki? Pewnie gdzieś mam. - Mógłbym je zobaczyć? - Ty? Po jaką cholerę? - Z ciekawości. - Równie dobrze można dać orangutanowi "O powstawaniu gatunków" do czytania przed snem - prychnął pogardliwie Slade. - Mimo to... Slade podszedł do barku, żeby dolać sobie whisky. - Czy jeśli dam ci kartkę zapisaną niezrozumiałym językiem, odczepisz się ode mnie? - Tak - odparł Harry, wzruszając ramionami. - W takim razie możesz ją sobie wziąć. - Zachichotał szyderczo. - Nie musisz mi jej oddawać. W cichym kącie pierwszego pubu, do którego wstąpił, opuściwszy Waverley Mews, Harry łyknął piwa dla uspokojenia, zapalił papierosa marki Karelia Sertika i rozłożył kartkę, którą Slade wyrwał z notesu i wręczył mu trochę zbyt ochoczo. Kiedy rzucił okiem na drobne, schludne pismo Slade'a, zrozumiał powód tej gorliwości, ale nic poza tym. Treść notatki była nieczytelna. Harry przebrnął przez nią, ale udało mu się uchwycić zaledwie cień sensu. Ludzki umysł to najbardziej złożony i wyrafinowany organizm, jaki dotychczas odkryto. Ludzka świadomość spina fizykę kwantowo-mechaniczną z klasyczną. Unitarna ewolucja cząstek na poziomie kwantowym postuluje jednoczesne istnienie identycznych obiektów w postaci współistnienia alternatyw obdarzonych wagami zespolonymi. Kwadraty modułów układów zespolonych, będące liczbami rzeczywistymi, pełnią rolę względnych prawdopodobieństw. Redukcja wektora stanu funkcjonuje jako kompresja wymiarowa. Alternatywne stany odnoszą się do wymiarów niemożliwych do zaobserwowania przez człowieka. Przeskok na poziomie klasycznym jest złudny, ponieważ wszystkie alternatywne stany są równie rzeczywiste, ortogonalnie nałożone i zredukowane do jednego przez obserwację makroskopową plątaniny kwantowej. Geometria fraktalna pozornie chaotycznych zjawisk naturalnych ujawnia obecność układów, które dają się opisać przez wielowymiarowe atraktory. Układy takie... istnieją w pełni jedynie w wielowymiarowej przestrzeni fazowej, której istoty ludzkie doświadczają jako czterowymiarowych przekrojów myślowej przestrzeni fazowej. Cztery wymiary uświadomione... znajdują odzwierciedlenie w minimum sześciu nie uświadomionych, poprzez które teoretycznie można dotrzeć do topologicznie zawiniętej fizycznej obecności czterowymiarowej nieobserwowalnej rzeczywistości. Świadomość i zwartość... ściśle ze sobą powiązane. Dalsze doskonalenie wielowymiarowej matematyki liczb zespolonych umożliwi ludzkości odblokowanie energii zamkniętej w postaci materii. W tym miejscu Slade przerwał i odjechał. Odrzutowce startowały w niebo z lotniska Heathrow, a za zamkniętymi drzwiami pokoju hotelowego wieczność wzięła Davida Venninga w atłasowe objęcia. Tam gdzie się teraz znajdował, znane były rozwiązania wszystkich tajemnic, ale żadne z nich nie mogło zostać ujawnione. Wszystkie tajemnice były jednakowo rzeczywiste i jednakowo niewidoczne. Harry siedział długo, pił piwo, palił papierosy i wpatrywał się w zapisaną kartkę. Co oznaczały te słowa? Do czego - w imię Boga albo uniwersalnej zasady porządkującej, którą fizycy wstawili na Jego miejsce - się sprowadzały? Harry patrzył na dym, ciemność i otaczające go przyćmione światła. Patrzył na swoją twarz w oknie i ludzi poruszających się przy barze za jego plecami. Patrzył i patrzył, ale nie widział. Wyszedł z pubu na długo przed zamknięciem i powoli ruszył do Kensal Green przez bursztynowo-czarną londyńską noc. Kilkakrotnie wydawało mu się, że tuż przed nim lub tuż za nim jest coś albo ktoś, kto czai się na niego lub idzie za nim krok w krok. Ten ktoś (czy coś) był od niego oddalony zaledwie o grubość zasłony, o szept, jak gdyby w niewidzialnej ścianie świata Harry'ego znajdowało się lustro, przez które on mógł być widziany, ale w którym sam nie mógł zobaczyć nawet własnego odbicia. Było to oczywiście to samo złudzenie, które już kilkakrotnie go nękało, złudzenie zrodzone z jego własnych lęków. Nie mógł uwierzyć, by mogło chodzić o cokolwiek innego. Rzeczywistość, nawet najbardziej ponura, stanowiła przekrój świata, któremu mógł zaufać i którego nie zamierzał opuszczać. LIX Nazajutrz Harry obudził się wcześnie, bardziej wyczerpany serią niespokojnych snów niż wypoczęty. Zadowolony, że może się zająć czymś konkretnym, zrezygnował ze śniadania i zszedł na dół, żeby posprzątać salon pani Tandy. Wymiótł odłamki cegieł, bakelitu i gipsu, odkurzył dywan i zajrzał do otworu w ścianie, na próżno poszukując kuli. Zastanawiał się, jak naprawić szkodę przed powrotem gospodyni z Leamington nazajutrz po południu. Harry nie znał się ani na elektryce, ani na murarce, a usługi w obu tych dziedzinach należało wykonać jeszcze tego samego dnia, jeżeli chciał uniknąć wyjaśnień, dlaczego wpuścił do domu uzbrojonego szaleńca. Papieros i filiżanka mocnej kawy zmobilizowały umysł Harry'ego do konstruktywnego myślenia. Mike, stały bywalec pubu Stonemasons', był elektrykiem, a w każdym razie człowiekiem do wszystkiego, który zgodziłby się może wyświadczyć Harry'emu przysługę. Postanowił, że o bardziej ludzkiej porze zadzwoni do Terry'ego i poprosi o numer Mike'a. Jeszcze lepiej będzie pojawić się w pubie w godzinie otwarcia i osobiście wydębić od Terry'ego informację. Tymczasem należało wygrzebać z puszki tuńczyka dla Neptuna. Harry ruszył do kuchni, żeby zawołać bestię. Kiedy wszedł do holu, przez szczelinę na korespondencje wpadł list. Harry, przypuszczając, że to zwykła przesyłka dla pani Tandy, podniósł kopertę z wycieraczki. Okazało się jednak, że jest to list lotniczy zaadresowany do niego, nadany w Nowym Jorku 23 grudnia. Harry rozerwał kopertę, rozpoznał zamaszysty podpis Woodrowa Hackensacka, przypominający elektroencefalogram zaburzonego mózgu, i zaczął czytać. Cześć, Harry, Pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć, że wracam do zdrowia, budząc współczucie i sympatię obcych, którym mówię, że moja sztywna noga jest pamiątką po ofiarnej służbie w Wietnamie. Zapowiada się wspaniała Gwiazdka. Donna powiedziała mi o Davidzie, więc przypuszczam, że Twoje święta nie będą takie cudowne. Cóż mogę powiedzieć? David był moim dobrym przyjacielem. Naprawdę mi przykro, że odszedł. Gdybym mógł cokolwiek zrobić... Chyba nie muszę Ci mówić. Wiesz, gdzie mnie szukać. Innym powodem, dla którego piszę, jest fakt, że w tym tygodniu czułem się na tyle dobrze, by odbyć podróż pociągiem do Filadelfii. Odszukałem Isaaca Rosenbauma i wyciągnąłem z niego informacje o naszym pomylonym zmarłym przyjacielu, Carlu Dobermannie. Rosenbaum jest drobnym staruszkiem o małpiej twarzy i pamięci, która nie przywiązuje wagi do chronologii. Zanim dotarliśmy do ziarna, musieliśmy przesiać mnóstwo plew. Rosenbaum faktycznie pamięta Dobermanna, doktoranta z głową w chmurach, który nagle zwariował jesienią pięćdziesiątego ósmego roku. No, może nie tak nagle, ponieważ plotki w rodzaju tych, o których mówił David, a które krążyły po szpitalu - na temat znikania i jasnowidzenia - już wówczas od pewnego czasu rozgłaszano o Dobermannie. Co dowodzi, że David ich nie zmyślił. Elektryczność statyczna to jeszcze inna historia. Dobermann był bardziej naładowany niż nylonowy golf. Rosenbaum twierdzi, że studentów, którzy dotykali tego gościa, kopał prąd. Wygląda na to, że Carl był błyskotliwy nie tylko pod jednym względem. Sedno sprawy leży w tym, że Dobermann coraz bardziej dziwaczał, aż pewnego dnia wpadł w szał, zdemolował parę laboratoriów, więc musieli zapakować go w kaftan i odwieźć do czubków. Rosenbaum, któremu zlecono uporządkowanie zniszczonych sal, powiedział, że wyglądały tak, jakby przeszła przez nie niemiecka dywizja pancerna. Nasz Carl był prawdziwą jednoosobową ekipą rozbiórkową. Po zabraniu go do szpitala uznano, że im mniej się będzie o nim mówiło, tym lepiej. Dobermann został nieoficjalnie wymazany z ludzkiej pamięci. To mniej więcej wszystko, z wyjątkiem jednego zajmującego szczegółu. Rosenbaum powiedział, że promotorka Dobermanna odeszła z uniwersytetu wkrótce po Carlu, nagle i bez rozgłosu. Kiedy wymienił jej nazwisko, uprzytomniłem sobie, że to ona może być tym łącznikiem między nim z Davidem, łącznikiem, którego szukałeś. Przypomniałem sobie, że również David wymienił jej nazwisko, kiedy opowiadał mi o tym, jak zwariował na punkcie wyższej matematyki. To może nie mieć znaczenia, ale pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć. Athene Tilson. Słyszałeś o niej? Zapomnij o wszystkim, jeżeli ta sprawa przestała cię interesować. Rozumiałbym, gdyby tak się stało. Uznałem jednak, że jestem ci coś winien, więc zadałem sobie trochę trudu. Jeśli chodzi o Lazenby'ego, to oskubaliśmy go, jak się patrzy, prawda? Wszystkiego najlepszego Woodrow Ostatni akapit listu Hackensacka Harry przeczytał dokładnie dopiero na peronie stacji Kensal Green, stojąc w tłumie podróżnych, oczekujących na metro linii Bakerloo w kierunku południowym. - "Jeżeli ta sprawa przestała Cię interesować" - mruknął pod nosem i uśmiechnął się posępnie. - Mowy nie ma, Woodrow. Stan salonu pani Tandy przestał być nagle ważny. Harry nie wiedział, co oznacza ta najświeższa informacja, ale zrozumiał, że jeszcze dziś musi się tego dowiedzieć. LX Wstawał mroźny zimowy poranek, kiedy pociąg mknął na północ przez ośnieżone połacie hrabstwa Essex. Harry spożył śniadanie złożone z czarnej kawy, bułki z boczkiem, podgrzanej w piecyku mikrofalowym, oraz własnych myśli. Jeszcze raz przeczytał list Hackensacka i notatkę Slade'a. Próbował przywołać w pamięci jak najwięcej szczegółów ze swojej poprzedniej wizyty w tych stronach. Przypomniał sobie słowa Athene Tilson: "Jeżeli naprawdę chce pan zrozumieć wyższe wymiary, może pan przeczytać moją pracę na ten temat", oraz dedykację w książce, którą mu podarowała. Dla Harry'ego. Życzę ci, żebyś nie tylko szukał, ale i znalazł. Zawsze zastanawiały go te słowa, a teraz nabrały również złowrogiego znaczenia. Norfolkman dojechał do Ipswich o dziewiątej. Tym samym pociągiem przyjechał tu Harry w październiku, wiedział więc, że zdąży na autobus do Southwold. Mimo to przebiegł przez przejście naziemne i peron. Pośpiech odzwierciedlał teraz raczej stan umysłu Harry'ego niż konieczność. Mijając okna bufetu po lewej, Harry zauważył coś, co kazało mu się zatrzymać. Przy stole pod oknem siedziała ubrana w płaszcz przeciwdeszczowy korpulentna kobieta i wpatrywała się w Harry'ego. Miała twarz bladą jak księżyc w nowiu i włosy barwy jasnego płomienia, na które pada zimne ostrze słońca. W jej oczach Harry ujrzał wyraz zaskoczenia graniczącego ze strachem. Pchnął drzwi i wszedł do bufetu. Opary kawy mieszały się w powietrzu z dymem papierosowym. W końcu sali jakiś pracownik kolei żarliwie obejmował maszynę hazardową. Po drugiej stronie ugoru pustych stolików siedziała gospodyni Athene Tilson, pomniejszona przez olbrzymią różową torbę podróżną, przypominającą strój Brobdingnaga, a zarazem futerał na wiolonczelę, i ozdobioną większą liczbę barwnych naklejek niż kufer obieżyświata. - Masz na imię Mace, prawda? - zagadnął Harry kobietę. - Pamiętasz mnie? - Pamiętam - mruknęła. - Wyjeżdżałaś na święta? - Dlaczego pan tak myśli? - Cóż, ta torba, a poza tym... siedzisz na dworcu. - Nie wyjeżdżałam, ale wyjeżdżam. - Ach tak. Na święta? - Wyjeżdżam na zawsze. - Naprawdę? Dlaczego? - Niech pan zapyta Athene, to jej decyzja. - Słucham? - Wyrzuciła mnie. - Żartujesz. - Tak wyglądam? - Przygnębienie kobiety było niemal namacalne, począwszy od drobnych dłoni w mitenkach, obejmujących kubek z herbatą, do wyrazu gorzkiej udręki w oczach. Mace z całą pewnością nie żartowała. - Athene pozbywa się wielu rzeczy, kiedy je już wykorzysta. Chyba nie powinnam się dziwić, że przyszła kolej na mnie. - Pani Tilson... zwolniła cię z pracy? - Jeżeli tak chce pan to nazwać. Ale ponieważ formalnie nigdy nie zostałam przez nią zatrudniona, raczej mnie wyeksmitowała. - Nie rozumiem. - Kto kiedykolwiek zrozumiał Athene? Na pewno nie ja, nawet po trzynastu latach. - Pracowałaś u niej, przepraszam, mieszkałaś z nią przez trzynaście lat? - Tak. Ta liczba niektórym przynosi pecha, co? - To szmat czasu. Właśnie jadę odwiedzić panią Tilson. Czy... - Proszę tam nie jechać. - Mace oblała się rumieńcem i nagłym ruchem chwyciła Harry'ego za rękę. - Błagam. - Dlaczego? - Po prostu niech mi pan obieca, że pan tam nie pojedzie. - Nie mogę tego zrobić. - Musi pan. - Nie zrobię tego, jeśli mi nie wyjaśnisz, o co chodzi. - Na peron drugi wjeżdża pociąg do stacji Londyn Liverpool Street. Planowy odjazd o godzinie dziewiątej dwanaście - popłynął głos z głośnika. Mace gwałtownie podniosła wzrok, potem spojrzała na zegarek wielkości budzika. - Pociąg zatrzymuje się na stacjach Manningtree, Colchester i Liverpool Street. - To twój pociąg? - Chyba tak. - Dokąd jedziesz? - Nie jestem pewna. - Nie jesteś pewna? - Chciałam powiedzieć, że to... bez znaczenia. - Niemożliwe. - To nie ma znaczenia w porównaniu z... - Mace zwolniła uchwyt i pozwoliła dłoni opaść z powrotem na stolik. - Niech pan posłucha mojej rady i nie jedzie do Southwold. - Dlaczego? Kobieta popatrzyła na Harry'ego wielkimi, błagalnymi oczyma. - Czy David naprawdę był pana synem? - Tak. - Rzeczywiście dostrzegam podobieństwo. - Znałaś go... dobrze? - Kochałam go. - Co takiego? - Kochałam Davida. Wielbiłam go na odległość, począwszy od studiów w Cambridge. Nie odwzajemniona namiętność tak naprawdę nie jest szczególnie poetycka, raczej niszcząca. - Studiowałaś w Cambridge razem z Davidem? - Tak. - W oczach Mace pojawił się wyraz rozmarzenia. - Athene była moją opiekunką naukową i promotorką Davida. Można powiedzieć, że nas połączyła i rozdzieliła. - Nie miałem o tym pojęcia. - Skąd miałby pan wiedzieć? - Pociąg do Londynu wtoczył się z łoskotem na stację, ale Mace nie ruszyła się z miejsca. - Skąd ktokolwiek miałby wiedzieć? - Opowiedz mi o tym. - Harry usiadł obok Mace. - Chciałbym zrozumieć. - Pociąg mi ucieknie. - Będzie następny. - To samo twierdzili moi przyjaciele, gdy im mówiłam o Davidzie. W morzu jest jeszcze mnóstwo ryb. Na plaży leży cała masa kamyków. Weź się w garść, przyjdź na przyjęcie i poderwij chłopaka. Wie pan, zwykłe banały, które nie są ani trochę pomocne. - Dlaczego wam ze sobą nie wyszło? - Nie z powodu mojej tuszy, jeżeli to ma pan na myśli. - Nigdy... - W tamtych czasach byłam szczupła, a zdaniem niektórych, piękna, jak z obrazu któregoś z prerafaelitów. - Mace zmarszczyła brwi i podniosła dłoń do czoła. - Przepraszam, zawsze byłam nadwrażliwa, zwłaszcza od czasu... Cóż, prawda jest taka, że David nigdy się mną nie interesował. Przede wszystkim byłam muzykiem, nie matematyczką. Według Davida każdy, kto przedkładał kontrapunkt nad rachunek różniczkowy, musiał być albo zboczony, albo głupi, bądź też jedno i drugie. Kiedy spoglądam wstecz, wydaje mi się oczywiste, że nie mieliśmy szans. Po prostu za mało nas łączyło. - Mace uśmiechnęła się słabo. - Ale jako dziewiętnastolatka nie byłam zbyt rozsądna. - A kto taki bywa w tym wieku? - Na przykład David. Był rozsądny, wiedział, czego chce. Był też przeraźliwie dojrzały i niewiarygodnie pociągający, - Czy miał... kogoś innego? - O tak. Zawsze jest ktoś inny, tylko ja wtedy tego nie wiedziałam. Sądziłam, że David jest wolny, przez co tym trudniej było mi znieść odrzucenie. Do tego stopnia, że... - Mace westchnęła i potrząsnęła głową. - Dowiodłam, że miał rację, nazywając mnie głupią. - W jaki sposób? - Rzuciłam studia, jeździłam wszędzie za Davidem, zasypywałam go wierszami miłosnymi. Aha, zaczęłam też kraść w sklepach, głównie książki i ubrania. Psychiatra stwierdził, że w ten sposób chciałam zwrócić na siebie uwagę. Z pewnością zwróciło to uwagę policji i władz uniwersyteckich. Niewiele ze mnie zostało. - Mace czule pogładziła futerał. - Nawet nie przyzwoita wiolonczelistka. - Musiało ci być ciężko. - Tym ciężej, że sama sobie byłam winna. - Jak to się stało, że zamieszkałaś z doktor Tilson? - Athene właśnie kupiła Avocet House i potrzebowała kogoś, kto opiekowałby się domem w tygodniu, kiedy ona wykładała w Cambridge. Byłam na zwolnieniu warunkowym i nie miałam wielu możliwości. Mogłam albo przyjąć ofertę Athene, albo wrócić do rodziców. Przypuszczam, że gdyby wybrała to drugie, siedziałabym dzisiaj w więzieniu. - Wracasz do nich teraz? - Na kilka dni, a potem... nie wiem. - Ale dlaczego tyle czasu spędziłaś w Southwold? Przecież nie mogłaś być na zwolnieniu warunkowym przez trzynaście lat. - Lubię to miejsce, lubię też Athene. Ona ma... pewien rodzaj spokoju, który może być zaraźliwy. Pragnęłam się ukryć przed światem, a ona chciała się od niego odsunąć. To wydawało się rozsądnym rozwiązaniem dla nas obu. Oczywiście byłam też wdzięczna Athene, że pomogła mi się wygrzebać z tarapatów. Nie wiedziałam, że wpadam z deszczu pod rynnę. - Co masz na myśli? - Dzięki mieszkaniu z Athene od czasu do czasu mogłam widywać Davida. Nieczęsto odwiedzał Avocet House, ale pozostawał w kontakcie z Athene. Stale miałam szansę - i nadzieję - żeby mu zaimponować. Hołubiłam marzenie, że po śmierci Athene David się nade mną zlituje i gdzieś mnie zabierze. Żałosne, prawda? - Według mnie nie. - Harry uśmiechnął się do Mace niemal po ojcowsku. - Wszyscy marzymy. - Tak? Cóż, moje marzenie się skończyło. David nie żyje, a nie zamierzam opiekować się Athene do późnej starości. Zresztą drzwi do przytulnego nadmorskiego azylu zatrzaśnięto mi przed nosem. - Dlaczego? O co chodziło? - Przypuszczam, że zadawałam za dużo pytań. - O co pytałaś? - Głównie o ostatnie podróże Athene. - Podróże? Sądziłem, że doktor Tilson jest inwalidką, która nie może opuszczać domu. - Daleko jej do tego! - roześmiała się niewesoło Mace. - Wygląda na to, że artretyzm i rozedma pojawiają się i znikają na życzenie. Athene mówi, że nikt nie wydaje się ludziom mniej podejrzany niż zgrzybiała staruszka. Chce być ignorowana, zapomniana, lekceważona, niedoceniona. - Mace umilkła na chwilę, po czym dodała: - Być może skutki tego są fatalne. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Athene nie było w domu tej nocy, kiedy David zachorował. Powiedziała, że wybrała się na wspólną kolację do Cambridge, ale sprawdziłam, że jej nie było w kolegium. We wrześniu sporo wyjeżdżała i za każdym razem okłamywała mnie co do celu podróży. Mniej więcej w tydzień po twojej wizycie w październiku znowu wyjechała. - Na jak długo? - Mniej więcej na dwa tygodnie. - Dokąd pojechała? - Tym razem nawet nie chciało jej się kłamać. Po prostu... odmówiła odpowiedzi. - Mace westchnęła ciężko. - Wtedy niewiele mnie to obchodziło. Nabrałam podejrzeń dopiero w dniu, kiedy - chyba pod wpływem jakiejś intuicji - zadzwoniłam do szpitala i dowiedziałam się, że David nie żyje. Zaledwie kilka godzin później Athene weszła do domu, jak zwykle milcząca, władcza, podobna do ducha. Trochę przypominała samą śmierć: zimna, odległa, ponad wszystkim. Niczym... gość z innej planety. Zawsze było w niej coś... nieziemskiego. Myślę, że właśnie to przyciągało do niej Davida. Nie tyle matematyka, ile magnetyzm. - Mace spojrzała Harry'emu w oczy. - To ona była tym kimś innym w życiu twojego syna, na zawsze ona. Och, nie martw się, nie mam na myśli jakiegoś dziwacznego związku seksualnego. David nie mógł oprzeć się umysłowi Athene. Kiedyś zapytałam go, dlaczego wciąż ją odwiedza. Żywiłam cichą nadzieję, że powie, iż dzięki temu może się spotykać ze mną. Ale David odparł z rozbrajającą szczerością: "Ponieważ Athene jest prawdziwa. Jest matematyczką, która wyprzedza swój czas o kilka pokoleń. Ona jest najzdolniejszą, najbardziej oryginalną i nowatorską myślicielką numeryczną od czasów Cardana". - Kto to taki? - Gerolamo Cardano był włoskim matematykiem z szesnastego wieku. Sprawdziłam w encyklopedii. Cardano sformułował teorię prawdopodobieństwa oraz wprowadził liczby zespolone. - Nigdy o nim nie słyszałem. - Podobnie jak większość ludzi nie słyszała w życiu o Athene Tilson. "Ona wie więcej, niż pozwala mi zrozumieć - powiedział David. - Ale pewnego dnia, kiedy nauczę się dostatecznie dużo, przekonam ją, żeby zdradziła mi swoje sekrety". - Wydawało mi się, że doktor Tilson powiedziała... że David wyprzedził ją w swojej pracy. - Z tego, co mi mówił, stale próbował ją dogonić. - Może rzeczywiście wreszcie ją dogonił. - Myśli Harry'ego zaczęły się rozjaśniać. Pomiędzy faktami, których do tej pory nie potrafił połączyć, teraz dostrzegał związek. - Co pan ma na myśli? - Czy stosunek Davida do doktor Tilson się zmienił, kiedy odwiedził ją ostatnim razem, na początku września? - Nie mam pojęcia, ponieważ nie było mnie wtedy w domu. Athene wysłała mnie do Cambridge po książki, które zamówiła. O wizycie Davida dowiedziałam się dopiero po powrocie. Athene powiedziała, że pojawił się bez zapowiedzi, ale to też nie była prawda. Poprzedniej nocy rozmawiali przez telefon. Z jakiegoś powodu Athene chciała, żeby podczas wizyty Davida nie było mnie w domu. Podobnie jak teraz, tylko że wtedy chodziło jej o to, bym zniknęła na jeden dzień, a teraz na dobre. Albo złe. - Czy David kiedykolwiek wspominał o człowieku nazwiskiem... Dobermann? - Jak? - Mace zmarszczyła brwi, jakby nazwisko wydało jej się znajome. - Carl Dobermann. - Nie, nigdy, ale zabawne, że znasz to nazwisko. Podczas nieobecności Athene, na początku listopada, zadzwonił jakiś człowiek, który chciał z nią rozmawiać. Dzwonił z zagranicy. Przedstawił się jako... Carl Dobermann. - Wydawał się niespokojny? Niezrównoważony? - Możliwe. Z całą pewnością był dziwny. Ale zamieniłam z nim zaledwie kilka słów. Chciał rozmawiać z Athene, nie ze mną. - Czy zostawił wiadomość? - Tak. Powiedział, żebym powtórzyła Athene, że sobie przypomniał. - Co sobie przypomniał? - Nie powiedział. - Przekazałaś tę wiadomość? - Nie, tak się złożyło, że nie. Oczywiście chciałam to zrobić, ale... miałam na głowie inne sprawy i zapomniałam. Chyba myślałam, że ten telefon to jakaś pomyłka. - Ale Dobermann chciał rozmawiać z Athene? - Owszem. - Czyli nie mogła to być pomyłka, prawda? - Nie, chyba nie. - Jak ci na imię, Mace? - Phyllida. Dlaczego pan pyta? - To ładne imię. Kobieta oblała się rumieńcem. - Nikt mnie tak nigdy nie nazywa. - Szkoda. - Szkoda, ale nie tragedia. Tak mógłby brzmieć napis na moim grobie. - Dlaczego nie chcesz wrócić ze mną do Southwold, Phyllido? - Z tego samego powodu, dla którego cząstka mnie chciała stamtąd wyjechać. Ostatnio Athene... - Mace spuściła wzrok i zniżyła głos do szeptu. - Ja się jej boję. Dawniej była taka opiekuńcza, ale teraz... sama nie wiem. Coś się zmieniło. - Muszę jechać. - Dlaczego? - Robię to chyba dla Davida. - Nigdy go pan nie znał. - Właśnie dlatego muszę tam pojechać. - Proszę tego nie robić. - Muszę. - Błagam. - Mace położyła na ręce Harry'ego dłoń w rękawiczce. - Niech pan tam nie jedzie. - Cóż złego może wyniknąć z odwiedzin u staruszki, która mieszka nad morzem? - Więcej niż pan czy ja możemy sobie wyobrazić. - Mace mocniej przycisnęła rękę Harry'ego do stołu. - Podpowiada mi to ta sama intuicja, która kazała mi zadzwonić do szpitala, kiedy umarł David. Teraz chodzi o pana i Athene. - I co ci mówi twoja intuicja? - Że jeżeli pan do niej pojedzie... - Mace powoli i smutno pokiwała głową - to nigdy już pan nie wróci. LXI Wsadziwszy Mace w następny pociąg do Londynu, Harry stwierdził, że autobus numer 99 odjechał. Nie zrażał się jednak takimi drobiazgami. Taksówką, za którą zapłacił trzydzieści sześć funtów, dotarł do Southwold, kiedy autobus wciąż jeszcze wlókł się przez Saxmundham. Ranek był zimniejszy i jaśniejszy niż w Ipswich. Niskie zimowe słońce tańczyło i migotało na powierzchni morza, myląc zmysły Harry'ego, kiedy szedł od gwarnego targowiska ku zielonej, południowej części miasta, gdzie na niewielkim wzniesieniu, z dala od sąsiednich posesji, stał Avocet House. Natychmiast podszedł do drzwi, pociągnął za dzwonek i usłyszał, jak jego echo miesza się w holu z kurantem zegara. Czekał na odgłos kroków i głos gospodyni, ale odpowiedziała mu tylko cisza. Zadzwonił jeszcze i jeszcze raz, z takim samym rezultatem. Zakłopotany, stał na werandzie, rozcierając zziębnięte ręce. Zdał sobie sprawę, że pewność, iż zastanie Athene w domu, brała się z jego podświadomego przekonania, że doktor Tilson przewidziała jego wizytę i odesłała Mace, żeby rozmówić się z nim bez świadków. Ponieważ nie chciał odejść ani stać bezczynnie pod drzwiami, przeszedł na tył domu, minął potargany wiatrem żywopłot z żarnowca i wszedł do ogrodu, naprzeciwko którego znajdowała się cieplarnia, gdzie Athene Tilson przyjęła go ostatnim razem. Wiklinowy fotel był pusty, a przy stojącym obok stole Harry nie zauważył żadnych lasek. Zajrzał przez okno do cieplarni. Pusto. Nacisnął klamkę, ale drzwi były zamknięte. Po drugiej stronie zauważył klucz, a sposób, w jaki drzwi ustępowały na dole i na górze, sugerował, że ich nie zaryglowano, jeśli w ogóle były tam rygle. Harry kucnął, zajrzał pod deskę i dostrzegł nad progiem szczelinę szerokości prawie pół cala. Szczelina oraz sterta starych gazet leżąca na pojemniku na śmieci przy garażu praktycznie stanowiły zaproszenie. Harry wyciągnął jedną z gazet spod sznurka, zaglądając przy tym przez okno garażu. W półmroku dostrzegł pękatą sylwetkę wielkiego starego humbera. Athene nie mogła odejść daleko, ale Harry nie zamierzał dłużej na nią czekać. Wrócił do cieplarni, złożył kilka stron gazety i podsunął pod drzwi, po czym wepchnął długopis do dziurki od klucza, a klucz posłusznie spadł na papier. Harry uśmiechnął się na myśl o prostocie tej sztuczki, przypominając sobie, jak często wątpił w jej skuteczność, kiedy widywał ją stosowaną w zbyt wielu hollywoodzkich filmach drugiej kategorii. Nagle uśmiech zastygł mu na wargach. Zaniedbanie gospodyni mogło być wszakże rezultatem głębokiego namysłu, a poza tym Athene Tilson nie zrobiła na Harrym wrażenia osoby niedbałej. Kiedy wysunął spod drzwi gazetę wraz z kluczem, zauważył drobny druk "Wall Street Journal". Był to wtorkowy numer z 8 listopada, który Harry kupił w Chicago ze względu na zamieszczony na pierwszej stronie artykuł informujący o spadku cen akcji Globescope w związku z nagłą, nie wyjaśnioną śmiercią Hammelgaarda w Kopenhadze. Harry chwycił klucz i odwrócił gazetę na pierwszą stronę. Na miejscu artykułu znajdował się równo wycięty prostokąt. Fakt, że Athene miała tę gazetę, był sam w sobie podejrzany, ale to, że wycięła artykuł o Globescope, spotęgował zaniepokojenie Harry'ego. Pchnął drzwi, szybkim krokiem przeszedł przez cieplarnię, zatrzymując się tylko na moment, by wsłuchać się w ciszę pustego domu. Athene Tilson nie było, ale przebywała tu tak często, że jej obecność zdawała się przesycać ściany, meble, nawet powietrze. Nie było jej, ale Harry nie czuł się zupełnie samotny. Intuicja podszepnęła mu, żeby minąć hol i wejść do gabinetu. Ujrzał obraz dokładnie taki, jaki zapamiętał: biurko zawalone papierami, półki pełne książek. Fotografia z 1953 roku przedstawiająca luminarzy Instytutu w Princeton nadal wisiała nad kominkiem. Tablica... była pusta. Harry wpatrywał się w nią ze zdumieniem. Gdzie się podziały równania, wzory, plątanina greckich liter? Co się stało z pracą doktor Tilson? Najwyraźniej ktoś wszystko starł. Ale dlaczego? Harry obszedł biurko i zaczął wertować papiery. Tutaj także nic nie znalazł, a panujący na biurku nieład był jedynie pozorny. Nawet w suszce umieszczono świeży arkusz bibuły. Dziennik, położony w miejscu, gdzie nie mógł zostać przeoczony, obejmował miniony rok. Harry oczekiwał, że osoba tak dokładna jak Athene Tilson zacznie nowy zeszyt pierwszego stycznia. Fakt, że tego nie zrobiła, wydał mu się złowieszczy. Otworzył dziennik na dacie wizyty Hammelgaarda: 20 września. "Przyjaciel Davida - zapisała doktor Tilson. - 15.30". Harry zaczął szukać notatki o własnej wizycie, chociaż nie pamiętał daty. Nagle znalazł ją, ale nie tego się spodziewał. Pod datą 25 października zapisano: "Ojciec Davida 11.45". Harry powiedział Athene Tilson, że jest ojcem Davida, dopiero po przyjeździe. Nie mówił jej tego wcześniej, a ona nie mogła się domyślić. Zapis w dzienniku został więc dokonany albo już po jego wizycie - chociaż Harry nie widział w tym sensu - albo doktor Tilson już wcześniej znała tajemnicę ojcostwa. Wiedziała to, o czym, jak wierzyła Iris, nikt nie mógł wiedzieć. Athene Tilson wiedziała wcześniej niż sam Harry. Szarpnął szufladę biurka, czując, jak oprócz zniecierpliwienia wzbiera w nim gniew. Solidna szuflada była zamknięta, ale teraz żadne zamki nie mogły już powstrzymać Harry'ego. Poszedł do kuchni, gdzie znalazł widelec do pieczeni i stary tasak rzeźniczy. Wyglądały obiecująco. Kiedy wracał przez hol, doznał dziwnego uczucia. Wydawało mu się, że wszedł w pajęczynę albo że ktoś przesunął mu szczotką po włosach lub przejechał brzytwą po zarośniętym podbródku. Harry stanął i przejrzał się w wysokim lustrze, wiszącym obok barometru przy stoliku z telefonem. Podniósł rękę, żeby potrzeć czoło, a włosy niemal wyciągnęły się na spotkanie dłoni. Telefon zadzwonił cicho, tylko raz, po czym ucichł. Harry zrobił kilka kroków i znowu stanął. Drzwi gabinetu, które zostawił otwarte na oścież, zastał ledwie uchylone, a przecież w domu nie zostawiono otwartych okien, które mogłyby spowodować przeciąg. Ponadto oprócz Harry'ego nie było tu nikogo. Ale czy na pewno? Harry ostrożnie pchnął drzwi, wszedł do gabinetu i powoli odwrócił się w stronę biurka. Siedziała tam Athene Tilson, uśmiechając się tak, jakby na niego czekała. - Witaj, Harry - powiedziała łagodnie. - Szukasz czegoś? - Wysunęła szufladę, wyjęła pół tuzina spiętych gumką, identycznych zeszytów, oprawionych w niebieski materiał, i rzuciła je na suszkę. - Wiesz, co to jest, prawda, Harry? Pytałeś o nie, kiedy odwiedziłeś mnie poprzednim razem. To są wszystkie zeszyty Davida. Czekają na ciebie. LXII Na pierwszy rzut oka Athene Tilson wyglądała tak samo jak przed dziesięcioma tygodniami. Siwa i chuda, ubrana w sweter, sportową koszulę i sztruksowe spodnie, bez trudu mogła uchodzić za słabą staruszkę, stopniowo tracącą resztki sił. Ale uważniejsze spojrzenie na tę kobietę ujawniało coś zgoła innego. Zniknęło przygarbienie i artretyczna sztywność, zniknęły oznaki słabości i chorowitości. Athene Tilson była kobietą odmienioną. Albo taką, która dopiero teraz odsłoniła swoje prawdziwe oblicze. Nie było w tym żadnych kosmetycznych sztuczek; wszelki fałsz został odrzucony. Harry'ego utwierdziła w tym przekonaniu wyprostowana postawa matematyczki, intensywność jej spojrzenia, imponujący spokój ducha. Czuł się niczym jakiś zabłąkany pastuszek przed obliczem wysokiej kapłanki. Harry nie mógł się spodziewać, że zrozumie to, co ona wie. Natomiast to, co rozumiał, Athene Tilson już wiedziała. - Usiądź, Harry - powiedziała spokojnie, wskazując mu krzesło. - Porozmawiajmy. Harry spełnił polecenie, upuszczając widelec i tasak na dywan. - Nie... słyszałem, jak weszłaś - wymamrotał, także mówiąc jej "ty". - Dobrze się spisałeś - pochwaliła go Athene. - Naprawdę doskonale. Według mnie wytrwałość Davida musiała być dziedziczna. Co o tym sądzisz? - Skąd miałbym wiedzieć? - Harry zdobył się na ripostę. - Nigdy go nie znałem. - Nie potrafię ci powiedzieć, jak mi przykro z tego powodu. David poprosił mnie o radę po odszukaniu cię na Rodos. Pytał, jak według mnie powinien postąpić. Poradziłam mu, żeby o tobie zapomniał, żeby wyrzucił cię z życia. Pomyliłam się. Popełniłam wobec ciebie ten sam błąd. co wielu ludzi wobec mnie: nie doceniłam cię. Dałam się zwieść pozorom. Jest mi bardzo przykro. Tak, to był niewybaczalny błąd, może nawet bardziej niewybaczalny niż znacznie drastyczniejsze działania, które później podjęłam. - Jakie działania? - Nie muszę ci tego mówić, Harry, bo sam już dobrze wiesz. - Opowiedz mi o Dobermannie. - Ach, więc to cię tutaj sprowadza? Domyśliłeś się tego, pomimo wszystkich moich wysiłków, żeby temu zapobiec. - Chcę prawdy. - Jesteś tego pewien? - Co łączyło ciebie, Dobermanna i Davida? - Co? To było marzenie, ich marzenie, a mój koszmar. - Mówisz zagadkami. - Ponieważ to jest zagadka, ale nie gra - Dobermann dzwonił tutaj w listopadzie, pod twoją nieobecność. Mace odebrała telefon. - Nigdy mi o tym nie powiedziała. - Ale mnie tak. - Jak brzmiała wiadomość, którą przekazał Dobermann? - Powiedział, że sobie przypomniał, przypomniał sobie po ponad trzydziestu latach. - Moja wina - szepnęła Athene. - Wyłącznie moja. - Co on sobie przypomniał? - Coś, o czym powinien był raz na zawsze zapomnieć. - Co? - Rozwiązanie zagadki. - Powiedz mi. - Dobrze. - Athene Tilson przesunęła dłonią po okładce zeszytu. - Ale to bardzo trudno wytłumaczyć. Nie istnieją słowa, które mogłyby opisać strukturę świata, jaką ogarnęłam umysłem. Skala i ostrość mojego widzenia rosły z upływem czasu. Kiedyś wszystko było mglistą plątaniną, ale dzisiaj jasność jest... niewiarygodna. Ty także posiadasz tego rodzaju potencjalną zdolność, Harry, podobnie jak każdy przechodzień w Southwold. Gdyby jednak się ona ujawniła, byłbyś jak ślepiec obdarzony wzrokiem telefotograficznym. Istnieje różnica skali, przesunięcie fazowe, którego nie jesteś w stanie sobie wyobrazić. - Mówisz o wyższych wymiarach. - Owszem. - Według Adama Slade'a to czary-mary. - Szarlatan w ten sposób właśnie postrzega świat. Jeżeli chcesz, uznaj mnie za szarlatankę. Tak będzie bezpieczniej. Możesz uważać, że to, co ci powiem, to fantazje starej kobiety. Ale ja wiem, że jest inaczej. - Przekonaj mnie. - Nie mogę, bo nie jesteś matematykiem. Ty nie rozumiesz i nigdy nie zrozumiesz. Bardzo dobrze, cieszę się, że tak właśnie jest. - Athene uśmiechnęła się. - Co zrozumiałeś z mojej książki? - Nic. Jest dla mnie za trudna. - Otóż to. A jednak cała sprawa zaczyna się właśnie od tej książki. Kluczem są liczby. Natura i zachowanie liczb - fakt, że stanowią pewną rzeczywistość, którą matematycy uczą się szanować i wykorzystywać, nigdy jej w pełni nie pojmując - są cieniami rzucanymi na czterowymiarowy świat przez formy, które znajdują się ponad nim, wokół niego i w nim samym. Widzimy cienie, ale nie kształty, a przecież nie ma cienia bez kształtu. W mojej książce zaczęłam zmierzać ku tym kształtom po omacku, powoli i mozolnie, jak człowiek szukający drzwi w ciemnym pokoju. Od tamtej pory moja wiedza wzrosła niepomiernie. Dzisiaj czytam tę książkę jak dziecięce bazgroły, mimo iż zawiera ona sekrety, których żaden dwudziestowieczny matematyk nie jest w stanie pojąć. - Przerwała, a kiedy zaczęła mówić dalej, w jej głosie pojawił się ton winy: - Powinnam raczej powiedzieć, żaden żyjący matematyk. - A więc David tak? - On i może jeszcze jeden człowiek: Srinivasa Ramanujan, geniusz z Madrasu. Jego prace z dziedziny funkcji modularnych sugerują, że gdyby dożył do publikacji "Ukrytej topologii liczb zespolonych", doceniłby znaczenie mojej pracy. Ale Ramanujan zmarł na dwa lata przed moim urodzeniem, w wieku zaledwie trzydziestu trzech lat. - W tym samym wieku co David. - Tak. - Athene Tilson znów pogładziła zeszyt. - Matematycy nazywają trzydzieści trzy liczbą magiczną, która pojawia się w obliczeniach w najmniej spodziewanych momentach, z powodów, których nikt nie jest w stanie zgłębić. - Nikt oprócz ciebie? Athene zdjęła dłoń z zeszytu i oparła się na krześle. - Na moją pracę zwrócono uwagę pomimo jej ezoteryczności, a może dzięki niej. Zostałam zaproszona do Princeton, głównie z powodu zainteresowania Gödla moją książką, co z kolei obudziło ciekawość Einsteina. Właśnie tam dokonałam dwóch istotnych odkryć. Po pierwsze, że istnieje stan umysłu, osiągalny dzięki treningowi, w którym zrozumienie numerycznych podstaw wyższych wymiarów stanie się tak naturalne, wprost instynktowne, że można będzie dokonać skoku myślowego do ich bezpośredniego doświadczania. - To szaleństwo. - Myśl tak, jeżeli pomoże ci to zasnąć w nocy. Opisuję tylko ścieżkę, którą już przeszłam. Istnienie wyższych wymiarów zostało wielokrotnie potwierdzone przez matematyków. Teoria uzwarcenia jest racjonalizacją post hoc, która unika sedna sprawy. Zapytaj pannę Trangam, jaką część mózgu w pełni rozumiemy. Jeżeli odpowie ci szczerze, przyzna, że minimalną. To, co nazywamy świadomością, jest częściową uwagą. Reszta pozostaje zamknięta tutaj. - Athene postukała się w czoło. - Czeka, aż przekręcimy klucz. - Ty to zrobiłaś? - W pewnym sensie. Ale klucz może zarówno otwierać, jak i zamykać. Na tym polegało moje drugie odkrycie. - Co chcesz przez to powiedzieć? - To, co jest możliwe, niekoniecznie musi być pożądane. Przypuść na chwilę, że zdajesz sobie sprawę tylko z dwóch wymiarów przestrzennych: długości i szerokości, a ja biorę drewnianą obręcz, wkładam ci ją przez głowę, przesuwam w dół i kładę na podłodze wokół twoich stóp. W ten sposób stajesz się moim więźniem. Nie możesz uciec. - Dlaczego? Wystarczy, że przekroczę obręcz. - Ależ nie możesz tego zrobić. Wysokość, a tym samym zarówno pomysł podniesienia nogi, jak i czynność przekraczania, leży poza możliwościami twojego pojmowania. Nie wierzysz, że wysokość istnieje. Obręcz stanowi dla ciebie nieprzekraczalną barierę. Jesteś uwięziony z powodu ograniczenia własnych zmysłów. - Uprawiasz gierki słowne. - To nie są żadne gierki. Zgodzisz się, że gdyby w tym pokoju nie było ani drzwi, ani okien, nie moglibyśmy stąd wyjść? - Chyba tak, ale... - Ja mogłabym stąd wyjść równie łatwo, jak ty przekroczyć obręcz. - Przez chwilę Harry'emu nie przychodziła na myśl żadna riposta. Athene uśmiechała się do niego, nie tyle z wyższością, co współczuciem. - Nie rozumiesz, Harry? Ludzie mający dostęp do wyższych wymiarów posiadają władzę nad tymi, którzy jej nie mają. Mogą nimi manipulować, więzić ich, szpiegować, krzywdzić, a ostatecznie zabijać, bez cienia strachu, że zostaną wykryci. Kto by się dowiedział, gdybym ścisnęła ci serce tak, żeby przestało bić? - To... niemożliwe. - Czemu nie, skoro skóra i kości nie stanowią większej przeszkody niż obręcz wokół twoich stóp? - Ależ skóra i kości są czymś więcej. To, co mówisz, jest szaleństwem, - Taka próba istotnie może się skończyć szaleństwem, jak stało się to w wypadku biednego Carla. Intelekt jest kruchy; nie może znieść nadmiernego nacisku. - Chcesz powiedzieć, że próba uświadomienia sobie wyższych wymiarów doprowadziła Dobermanna do szaleństwa? - Chcę powiedzieć, że w "Ukrytej topologii liczb zespolonych" są pewne wskazówki wyznaczające drogę, którą dwóch moich studentów próbowało podążać. Nie mogę wymazać tych wskazówek. Tylko czas jest w stanie to zrobić. Dopiero kiedy umrę i zostanę zapomniana, a ostatni egzemplarz mojej książki rozsypie się w pył na zakurzonej półce jakiejś biblioteki, sekret przestanie zagrażać ludzkości. - Ludzkości? - Nie sądzisz, że warto ją uchronić przed jej własnym szaleństwem? - Zależy, kto to robi i dlaczego. - Ja, Harry. Co się tyczy drugiego pytania, to w Princeton w latach pięćdziesiątych znalazłam wystarczający powód. Najpierw był Oppenheimer, gotów wyznać - wręcz pragnął to zrobić - jak się czuje człowiek, który obdarzył ludzi olbrzymią siłą niszczącą. Przypomnij sobie, co wtedy powiedział. "Stałem się śmiercią, niszczycielem światów". Cóż, Oppenheimer mówił serio. Powiedział mi kiedyś, że poznał grzech. Pomógł narodzić się złu z pojedynczego atomu uranu. Gdybyśmy siedzieli tutaj sto lat temu, a ja powiedziałabym ci, że bryłka materii nie większa niż grejpfrut może obrócić w perzynę całe hrabstwo Suffolk, uznałbyś, że to - jak się wyraziłeś - szaleństwo. Ale właśnie owo szaleństwo stało się podstawą strategii obronnej naszego stulecia, która ma zresztą akronim MAD*. Potem przyszła kolej na Einsteina, który pięćdziesiąt lat wcześniej wytyczył drogę do rozszczepienia atomu. Równanie, dzięki któremu przeszedł do historii, jest przeraźliwie proste. Energia równa się masie pomnożonej przez kwadrat prędkości światła. W ten sposób Einstein wręczył Oppenheimerowi lont, który pozostało tylko zapalić. Einstein również cofnął się przed konsekwencjami. Zaczął regularnie zapraszać mnie do swego gabinetu, pozornie dlatego, że cenił sobie mój wkład w jego pracę nad jednolitą teorią pola. W rzeczywistości pragnął dzielić się swoimi wątpliwościami co do celowości postępu naukowego. Okazał się na tyle przebiegły, że wyczuł, iż należy mnie ostrzec. Hiroszima i Nagasaki utwierdziły go w przekonaniu, że konsekwencje badań naukowych są zawsze nieobliczalne i nigdy tak pozytywne, jak oczekują naukowcy. Biografowie Einsteina zazwyczaj interpretują jego nie ukończoną pracę nad jednolitą teorią pola jako dowód niemocy umysłowej starzejącego się naukowca, ale ja podejrzewam, że celowo z tym zwlekał. Z tego samego powodu mógł zostawić białe plamy w teorii kwantowej. Einstein obawiał się rosnącej przepaści między wiedzą a poziomem moralnym ludzkości. Uważał, że jeżeli ta przepaść nie zostanie zmniejszona, dojdzie do katastrofy. Nie wątpię, że Einstein miał rację. Najlepsze, co można zrobić z pewnymi odkryciami, to unikać ich, zwlekać z ich ujawnieniem lub je zataić. Los Carla przekonał mnie o tym dobitnie. Od czasu napisania "Ukrytej topologii liczb zespolonych" nie opublikowałam nic na temat wyższych wymiarów. Nie było to łatwe. Często pragnęłam sławy i nagrody za moje dokonania, ale z wiekiem takie pragnienia - podobnie jak większość innych - osłabły. Możliwe, że gdybym była mężczyzną, uległabym im, ale kobiety potrafią patrzeć bardziej perspektywicznie. Powściągnęłam język i mózg. Moją nagrodą jest wolność od winy, nękającej Einsteina, Oppenheimera i ich kolegów fizyków, którzy żyli w cieniu grzyba atomowego. Te słowa o wolności od winy wydadzą ci się dziwne w świetle tego, co zaraz powiem. A jednak mówię prawdę. Zbadałam własne sumienie i nie mam wątpliwości, że zrobiłam to, co należało. Grzechem byłaby bezczynność. Popełniłabym grzech, gdybym dożywała tu spokojnej starości, pozwalając, by następne pokolenie borykało się z konsekwencjami moich odkryć. Wierz mi, że pokusa była wielka. Nie chciałam, żeby do tego doszło, ale nie miałam innego wyjścia. - Żeby doszło do czego? - Do morderstwa, czy jak tam prawo to definiuje. Zamordowałam trzech ludzi, w tym twojego syna. - Przyznajesz się do tego? - Jaki sens miałoby wypieranie się prawdy? - Ale... dlaczego? - Już ci powiedziałam. Podobnie jak Carl, David dostrzegł prawdziwe znaczenie mojej pracy, tylko o wiele wyraźniej. Predestynował go do tego intelekt. David rozpoznał fragmenty, które ukryłam. W tych zeszytach mogę prześledzić jego rozwój w ciągu dziesięciolecia. Widzę tu miejsca, gdzie zbaczał z drogi, oraz fałszywe nadzieje. Dostrzegam też powolny postęp, przebłyski intuicji i autentycznego geniuszu. W ostatnim zeszycie David znajdował się zaledwie o kilka kroków za mną. Przyjechał do mnie we wrześniu, żeby powiadomić mnie o swoich odkryciach i planach powołania do życia Hydry. Próbowałam go przestrzec, ale nie słuchał. Widział już siebie jako prekursora nowego pokolenia naukowców mających świadomość wyższych wymiarów. David był niesłychanie przekonujący. Zrozumiałam, że dopnie swego. Gwarancję stanowiła obietnica finansowa, którą wymusił na Lazenbym, oraz oryginalność najnowszych prac Davida. Jeszcze za jego życia ludzkość musiałaby się pogodzić z powstaniem potężnej elity matematyków posiadających dostęp do wyższych wymiarów. - Powiedziałaś przecież, że ta zdolność drzemie w każdym z nas. - Owszem, ale jest ona możliwa do zrealizowania tylko dla ludzi uzdolnionych matematycznie, w każdym razie z początku. Taki początek trwałby co najmniej kilka pokoleń. W tym czasie osoby, które nie przeszły odpowiedniego treningu lub nie byłyby intelektualnie zdolne do korzystania z jego dobrodziejstw, zostałyby zepchnięte na pozycje istot służebnych. Oczywiście David nie dostrzegał tych konsekwencji. Przewidywał tylko powszechny dobrobyt i postęp gatunku. Moje obawy zostały zlekceważone przez pewność siebie i krótkowzroczność młodości. Nie pozostawiono mi innego wyjścia. Musiałam działać, żeby uchronić przyszłość. Inaczej mówiąc, musiałam powstrzymać Davida, a istniał tylko jeden sposób, żeby to zrobić. - Zabiłaś go? Z powodu konsekwencji, jakie jego praca mogłaby przynieść w przyszłości? - Jakie by z pewnością przyniosła. Dopilnowałam, żeby David nie cierpiał, Harry. Spał, śniąc może o lepszym świecie, do którego, jak wierzył, utorują drogę jego odkrycia. Nigdy nie obudził się z tego snu. Wszyscy możemy sobie życzyć takiego losu. - Dwa miesiące śpiączki nazywasz losem godnym zazdrości? - Nazywam je tragicznym obrotem sprawy. Nigdy nie chciałam, żeby życie Davida zakończyło się takim bezsensownym epilogiem. Na drzwiach pokoju hotelowego umieściłam wywieszkę "Nie przeszkadzać", która najwyraźniej została usunięta. Kto wie, przez kogo i dlaczego? Gdyby nadal tam wisiała... Ale wszyscy, włącznie ze mną, jesteśmy igraszką przypadku i naszych własnych błędnych osądów. - Ach, więc nie jesteś nieomylna? - Daleko mi do nieomylności. Nawet jeśli kiedyś się za taką uważałam, wizyta Hammelgaarda w tydzień później pozbawiła mnie złudzeń. Torben szukał notesów Davida, zdziwiony ich brakiem w pokoju przyjaciela. Podczas rozmowy z nim zrozumiałam, że Hammelgaard wie zbyt dużo o pracy Davida, by jej zaniechać. Kontynuowałby ją, oczywiście wolniej i mniej konsekwentnie. Wiedział jednak dostatecznie dużo, żeby osiągnąć cel i przekonać innych, aby się przyłączyli. Kiedy stąd wychodził, uznałam, choć niechętnie, że Hammelgaarda również należy powstrzymać. - Athene Tilson przerwała, widząc odrazę malującą się na twarzy Harry'ego. - Nie rozumiesz, że musiałam skończyć to, co zaczęłam? Okupiłam katastrofalną przyszłość życiem dwóch ludzi. - Dwóch? Przed chwilą przyznałaś się do popełnienia trzech morderstw. - Owszem. Jedna nagła śmierć w tajemniczych okolicznościach - a taka miała być w zamyśle śmierć Davida - nie zwróciłaby niczyjej uwagi, podczas gdy zgony dwóch ludzi pracujących nad wyższymi wymiarami wiązałyby się z ewentualnością zaledwie niejasnych podejrzeń. Potrzebny mi był fałszywy trop. Mermillod odwiedził mnie kilka tygodni przed Davidem i usiłował kupić informacje, za których pomocą mógłby oczernić twojego syna. Miał nawet czelność, żeby zaproponować mi synekurę w IHES, w zamian za firmowanie moim nazwiskiem kampanii ośmieszającej teorie Davida z dziedziny wyższych wymiarów. Mermillod był antypatycznym człowiekiem, najwyraźniej napuszczonym przez Lazenby'ego. Oczywiście nie dałam się przekupić, ale oferta Mermilloda podsunęła mi pewien pomysł. Trzy zgony wzbudziłyby już z pewnością podejrzenia, a gdyby w dodatku wszystkie trzy ofiary były kiedyś zatrudnione w Globescope, podejrzenia skoncentrowałyby się właśnie na tej instytucji. Mermillod rozgniewał mnie, podobnie jak - pośrednio - Lazenby. Postanowiłam, że posłużę się nimi w celu rozwiązania problemu. Przekonałam siebie, że Mermillod sam się o to prosił. Myślę zresztą, że tak właśnie było. - A Kersey? Czy on też "się o to prosił"? - Nic podobnego. I ja wcale nie zabiłam Kerseya. On naprawdę poniósł śmierć w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Moment, w którym to nastąpiło, okazał się niewłaściwy, ponieważ pozostali uczestnicy programu Sybilla nabrali przekonania, że istnieje spisek mający na celu pozbawienie ich życia. Z tego powodu ukryli się. Hammelgaard znalazł się nagle poza moim zasięgiem. Nie wątpiłam, że jest w Kopenhadze. Gdybym jednak zaczęła go szukać, mogłabym narazić na szwank teorię spiskową związaną z Globescope, która właśnie wtedy zaczynała nabierać rumieńców. Przecież jeślibym go poszukiwała w obcym mieście, zapamiętano by moją twarz, nazwisko oraz fakt, że interesuję się Hammelgaardem. Nie, nie, mogłam tylko podróżować incognito i zadać cios z ukrycia. Potrzebowałam kogoś, kto wytropiłby dla mnie Hammelgaarda. Wybrałam... ciebie. Harry otworzył usta, ale nie znalazł słów, które mogłyby wyrazić jego rozdarcie między niedowierzaniem a zrozumieniem. Na początku rozmowy Athene Tilson zapytała go, czy na pewno chce usłyszeć prawdę. Teraz odpowiedziałby chyba inaczej na to pytanie. - To ja zadzwoniłam do stacji obsługi Mitre Bridge siedemnastego października i zostawiłam dla ciebie wiadomość. Doszłam do wniosku - jak się okazuje, właściwego - że kiedy dowiesz się, iż David jest twoim synem, nie spoczniesz, dopóki nie doprowadzisz mnie do Hammelgaarda. Widzisz, jesteś typem człowieka, który nigdy się nie poddaje. Tak niewiele masz do stracenia, że przeniesiesz góry, kiedy podsunie ci się coś, na czym będzie ci zależało. Czytałam o tobie w gazetach, kiedy posądzano cię o udział w zniknięciu tamtej dziewczyny na Rodos. Zapamiętałam zakończenie tej historii. Utkwiłeś mi w pamięci jako człowiek, który nie pogodzi się z przegraną. W październiku zrozumiałam, że właśnie takiego człowieka potrzebuję. Kilka dni później wysłałam ci wycinek z gazety, żebyś na pewno tutaj dotarł. W końcu i tak byś to zrobił, ale czas zaczynał naglić. Wiedziałam, że posłuchasz mojej rady i udasz się do Kopenhagi na poszukiwanie Hammelgaarda. To było nieuniknione. Kiedy wyruszyłeś w podróż, podążyłam za tobą. Sądziłeś, że podróżujesz sam, ale ja postępowałam za tobą krok w krok. Wyjątkiem była sytuacja na moście Knippelsbro, gdzie czekałam na Hammelgaarda, zanim jeszcze ty się pojawiłeś. - To niemożliwe. - A jednak to prawda. Torben mnie nie widział. Aż do ostatniego ułamka sekundy nie wiedział, co ma się zdarzyć. Obyło się bez bólu i wyczekiwania. Chyba zauważyłeś mnie na moście. Nie wyczułeś, jak jestem blisko? - Nie. - Harry kurczowo trzymał się świadectwa własnej pamięci. - Niczego nie wyczułem. - Niech ci będzie. Tak czy inaczej, zdarzenie na moście stanowiło punkt zwrotny całej sprawy. Twoje działania w Ameryce, zgodnie z moim planem, nie miały właściwie prowadzić do niczego. Niestety, sprawy się skomplikowały. Skontaktowanie się Davida z Carlem, a następnie ucieczka Carla ze szpitala stanowiły dla mnie szokujące odkrycia. Okazało się, że David podejrzewa mnie bardziej, niż się spodziewałam. Co się tyczy Carla, jego związek z moją osobą stanowił prawdziwe zagrożenie. Wiedziałam, że kiedy się o tym dowiesz, zaczniesz składać prawdę w całość. Zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby cię powstrzymać. Wypadek Hackensacka, zapodzianie gdzieś adresu Rosenbauma - uciekałam się do wszelkiego rodzaju wybiegów. Mimo to jednak przez cały czas wiedziałam, że to tylko gra na zwłokę. W końcu musiałeś do mnie dotrzeć. - Czy "gra na zwlokę" obejmowała także zamordowanie Dobermanna? - Nie, nie jestem pewna, jak umarł. Nie wiedziałam, że obserwował dom przy Mapie Place. Musiał mnie zauważyć, kiedy wynosiłam stamtąd resztę notesów i papierów. Mogę sobie tylko wyobrażać, jak to na niego podziałało, a szczerze mówiąc, wolę sobie tego nie wyobrażać. - Ach, wolisz tego nie robić? - Harry wiedział, że jego gniew jest po części sztuczny; skrywał pod nim niemożność zaakceptowania lub odrzucenia słów Athene. Wiedział też jednak, że musi dać upust temu uczuciu, ponieważ była to jego ostatnia obrona. - Wydawało mi się, że służysz przyszłości. Skąd nagle takie opory? - Cóż, sądziłam, że chcesz usłyszeć prawdę. Czyżbyś zmienił zdanie? - Nie usłyszałem prawdy. Jeżeli wierzysz we wszystko, co mi powiedziałaś, musisz być szalona. - Ale przecież ty wiesz, że nie jestem szalona, czyż nie? - Nic podobnego. - Dlaczego, twoim zdaniem, wtajemniczyłam cię w całą sprawę? - Sama mi powiedz. - Ponieważ David był twoim synem. Zasługujesz na to, żeby poznać prawdę o jego życiu i śmierci. Ta prawda leży teraz między nami, zarówno w sensie dosłownym, jak i metaforycznym. Jest zawarta w notesach Davida oraz w wiedzy, którą podzieliłam się z tobą, ale z nikim więcej. - Fakt, że masz te notesy, niczego nie dowodzi. Nie potrzebowałaś dostępu do wyższych wymiarów, żeby stać się złodziejką. Poza tym gdyby zawartość zeszytów była tak rewolucyjna, jak twierdzisz, już dawno byś je zniszczyła. - Z całą pewnością, ale ja również mam swoje słabości. Te notesy są niezwykłym zapisem pracy Davida, jego biletem do nieśmiertelności. Jeżeli wydam je na pastwę ognia, pamięć po nim pójdzie z dymem, a wraz z nią część mnie. - Do czego właściwie zmierzasz? Oczekujesz, że potulnie stąd wyjdę i będę trzymał język za zębami, podczas gdy odkrycie mojego syna będzie gniło w twojej szufladzie? - Raczej nie. Nawet gdybyś na to przystał, bomba zegarowa wciąż by tu była. Wybuchłaby po mojej śmierci z chwilą otwarcia szuflady. - Czego więc chcesz? - Chyba rozumiesz, że muszę położyć kres tej sprawie, chociaż wiem, że ty pragnąłbyś czegoś innego. - Athene Tilson uśmiechnęła się lekko do Harry'ego. - Naprawdę powinieneś stąd wyjść, Harry. - Bez notesów? - Harry wstał powoli. Wyjrzał przez okno, gdzie brama wychodząca na drogę, kamienny mur, okoliczne dachy oraz odległy zarys wieży ciśnień na tle błękitnego nieba Suffolk upewniły go, że znajomy, fizyczny świat nadal istnieje, posłuszny regułom czterech wymiarów. Moce i zdolności percepcyjne, do których przyznawała się ta stara kobieta, były czystym szaleństwem. Tak czy inaczej, rzecz sprowadzała się do szaleństwa. Harry'ego, jeżeli wierzył Athene Tilson, do szaleństwa Athene, jeżeli jej nie wierzył. - Nie zamierzam tego zrobić. Dotknął notesów, poczuł swędzenie w opuszkach palców, ściągnęła mu się skóra na głowie. Ale powiedział sobie, że to zwykłe napięcie nerwowe. Wsunął palec pod gumkę i przyciągnął notesy do siebie. - Nie spróbujesz mnie powstrzymać? - Chcesz, żebym to zrobiła? - Chcę, żebyś udowodniła, że potrafisz. - Nie mogę pozwolić, żebyś stąd wyszedł z notesami. - Wobec tego musisz coś natychmiast przedsięwziąć. - Nie wierzysz, że mogłabym to zrobić, gdybym chciała? - W nic już nie wierzę. - Harry podniósł notesy i cofnął się od biurka. - Tylko w świadectwo własnych zmysłów. - Jest równie zdradliwe, jak wszystkie inne dowody. - Nic innego nie mam. - Harry odwrócił się, podszedł do drzwi, a w progu obejrzał się przez ramię. - No więc? - Co takiego? - Zamierzam stąd wyjść z tymi notesami. - Och, wierz mi, że doskonale o tym wiem. Athene Tilson spojrzała Harry'emu prosto w oczy, dając mu do zrozumienia, że postawi na swoim. Mimo to nawet nie drgnęła, nie przesunęła się na krześle choćby o milimetr. Harry poczuł ulgę. Pewność doktor Tilson była pewnością osoby szalonej, ponieważ najwyraźniej nie zamierzała nic robić, żeby go powstrzymać. - Żegnaj, Harry. - Zabiorę je na policję - powiedział, triumfalnie podnosząc notesy. - Polecę im zbadać pokój Davida w hotelu Skyway. Na pewno znajdą jakiś dowód twojej obecności: odcisk palca, włos, strzępek materiału. - Przypuszczalnie masz rację. - Wtedy po ciebie przyjdą. - Niewątpliwie. - Odpowiesz za to, co zrobiłaś Davidowi. - Na pewno. - Rozumiesz, co do ciebie mówię? - Całkowicie. Athene Tilson patrzyła na Harry'ego z dziwnym wyrazem współczucia, które poruszyło go bardziej, niż był gotów przyznać. Wydawało się, że kobieta jednocześnie ponagla go do odejścia i przywołuje z powrotem. - Żegnaj, Harry. - Idź do diabła. - Wyrwał się spod władzy jej wzroku i wypadł z gabinetu. Miał wrażenie, że iskrzy się na nim ubranie, a po skórze uganiają się setki insektów, ale kiedy to sobie uświadomił, racjonalna część jego umysłu stawiła opór temu odczuciu. Nie zwracaj na nie uwagi, mówiła. Uciekaj stąd, póki jeszcze możesz. Kiedy chwycił za klamkę drzwi frontowych, poczuł w palcach napięcie elektryczne. Wypadł z domu na przejrzyste, zimne powietrze i pobiegł ku bramie; wierzył we własny osąd, a jednocześnie nie śmiał obejrzeć się za siebie. Znalazłszy się na chodniku za bramą, zrozumiał, że naprawdę sądził, iż ona może go zatrzymać. Nic takiego się nie stało. Athene Tilson przez cały czas blefowała, a on ją sprawdził. LXIII Życie często wprawiało Harry'ego w zdumienie, ale nigdy bardziej niż w tej chwili. Siedział przy stoliku w lóżce na tyłach pubu Lord Nelson. Przy barze powoli zaczynali się gromadzić ludzie, którzy wyszli z pracy na lunch, a Harry spojrzał na opróżniony do połowy kufel piwa Adnams' Broadside i sześć notesów spiętych gumką. Zapalił papierosa, patrzył, jak dym szybuje ku kolekcji starych syfonów do wody sodowej i zmusił się do zadania sobie pytania, na które bardzo pragnąłby znać odpowiedź. Czy Athene Tilson kłamała, postradała rozum, czy też była rzeczywiście osobą, za którą się podawała? Harry skłaniał się ku wersji szaleństwa. Starość, samotność i zapomnienie mogły sprawić, że głód sławy kazał doktor Tilson sfabrykować dziwaczne wyznanie, które miało tłumaczyć niewątpliwie równie dziwaczne fakty. Nie było pewności, czy Athene Tilson ukradła notesy. Zapewniła Harry'ego, że David nie zostawił ich u niej na przechowanie, co byłoby zrozumiałe, gdyby rozważał samobójstwo. Jeżeli doktor Tilson mówiła prawdę, istniało małe prawdopodobieństwo, że notesy zawierają zaskakujące odkrycia z dziedziny wyższych wymiarów. Oczywiście, nawet gdyby je zawierały, Harry nie potrafiłby tego stwierdzić. Potrafiliby to natomiast inni, a także Athene, a mimo to pozwoliła mu odejść z notesami. Przypuszczalnie stało się tak z banalnego powodu: nie była w stanie go zatrzymać. Ten przejaw niemocy, przeczący buńczucznym słowom doktor Tilson, sprawił, że Harry zrezygnował z powiadomienia policji. Co mógłby im zanieść? Nie mógł oczekiwać, że jakieś nie dokończone matematyczne notatki, owoc dziesięcioletniej pracy jego syna, skłonią policjantów do pognania do Avocet House z kajdankami. A jeżeli te notatki stanowią zamkniętą całość, która stawiałaby Davida na równi z Euklidesem, Newtonem i Einsteinem? Jeżeli notesy, które Harry ma przed oczyma, są dowodem, że jego syn był pionierem myśli matematycznej? Koniec końców, wszystko sprowadzało się do jednego pytania: co zawierają notesy? Złoto czy puste marzenia? Coś... czy też nic. Przesuwając palcami po ich grzbietach, Harry był przekonany, że wkrótce będzie się musiał dowiedzieć, ponieważ cała reszta zależy właśnie od tego. Pokaże zeszyty Donnie. Tak, to właśnie należy zrobić. Ona potrafi ocenić, czy zawierają mrzonki, czy konkrety. Harry odciągnął gumkę i wyjął notes leżący na wierzchu, zakładając, że jest najnowszy, że w nim David dotarł do sedna albo zabrnął w ślepy zaułek. Harry wzniósł w duchu toast za pamięć syna i otworzył notes. Pusta strona. Za nią następna, następna, następna. Wertując notes z rosnącym niepokojem, ujrzał, że wszystkie stronice są puste. Nie znalazł ani jednego słowa, liczby, równania, wskazówki. Chwycił kolejny notes z paczki i przerzucił strony: to samo. Odkładając ten i chwytając następny, rozumiał już, że niczego tam nie znajdzie. Athene go oszukała. Harry wypadł na ulicę z pustymi rękami i pobiegł w stronę morza. Esplanada oraz alejka łącząca ją z South Green stanowiły najkrótszą drogę do Avocet House. Biegnąc, Harry zastanawiał się, dlaczego Athene to zrobiła. Jaki w tym miała cel, skoro było jasne, że Harry odkryje podstęp przed wyjazdem z Southwold? Co chciała zyskać, z wyjątkiem zbyt małej ilości czasu, by mogła go wykorzystać? Zdyszany, z bijącym sercem, dotarł do terenów zielonych. Kiedy zatrzymał się, żeby złapać oddech, poczuł gryzący zapach spalenizny. Potem usłyszał odległy trzask, jakby drewno zajęło się ogniem. Pobiegł dalej, a zbliżając się do bramy Athene, w oknie po drugiej stronie drogi ujrzał odbicie płomieni. Odwrócił się i zobaczył w gabinecie kłęby ognia i dymu. Pomieszczenie płonęło. Zrozumiał, że jeżeli natychmiast nie zainterweniuje, reszta domu także spłonie. Co się stało? Co Athena zrobiła? Na poboczu zatrzymał się jakiś samochód. Harry spojrzał na zaniepokojoną twarz kierowcy. - Wezwij straż pożarną! - zawołał, potem pchnął bramę, przemierzył ogród i podbiegł do okna gabinetu. Ogień pełzł z kątów, jakby zapaliło się w kilku miejscach jednocześnie. Athene siedziała dokładnie tam, gdzie Harry ją zostawił, i wpatrywała się beznamiętnie w pustą tablicę, którą ogień oplatał niczym pnącze żyjące zaledwie przez minutę. Harry załomotał w okno i zawołał Athene po imieniu. Powoli, niechętnie, jak człowiek budzący się ze snu, spojrzała na niego przez ramię. Na twarzy starej kobiety widniał spokojny, lekko ironiczny uśmiech, który skaczące płomienie rozświetlały na podobieństwo witrażu. Pokręciła głową, nie przestając się uśmiechać. Ostrzegała Harry'ego, żeby nie interweniował, a jednocześnie łagodnie się z nim żegnała. W pękniętej doniczce u jego stóp tkwił rydel ogrodniczy. Harry uderzył nim w okno, potem powtórzył cios z większą siłą. Posypało się szkło, Harry wytłukł odłamki z ramy. - Szybko! - krzyknął w tym samym momencie, kiedy zasłona zajęła się ogniem i poczuł, że do gardła wciska mu się fala gorąca. - Tutaj! - Ale Athene Tilson nie ruszyła się z miejsca. Okno było podzielone kamiennymi słupkami. Zdając sobie sprawę, że musi okno otworzyć, jeżeli ktokolwiek ma wyjść tą drogą, Harry rozbił kolejną szybę i przekręcił klamkę. Nie drgnęła. Zorientował się, że okno zostało zamknięte na klucz, ale samego klucza nie było. Athene zrobiła to celowo; zaplanowała całe zdarzenie. Harry spojrzał na kobietę z rozpaczą, wtedy ona odwróciła wzrok, a on zobaczył, że na suszce leży sześć oprawionych w niebieski materiał notesów. Harry odwrócił się na pięcie i pobiegł na tył domu. Athene miała prawdziwe zeszyty. Harry nie zamierzał stać i patrzeć, jak kobieta unicestwia je razem z własną osobą. Drzwi cieplarni wciąż mogły być otwarte. Nawet gdyby okazało się, że jest inaczej, sforsowanie okien nie powinno stanowić problemu. Naparł na drzwi na tyłach domu, ale nie ustąpiły. Athene zamknęła je na klucz. Harry wycofał się do garażu, podniósł pojemnik na śmieci i grzmotnął jego dnem jak taranem w największe okno cieplarni. Pojemnik runął do środka wśród odłamków szkła. Harry wszedł do cieplarni, nie zważając na to, że skaleczył się w dłoń o ramę okienną, minął wiklinowe fotele i stół, gdzie zaledwie dziesięć tygodni wcześniej on i Athene pili kawę i oceniali się nawzajem. Salon wypełniały kłęby duszącego dymu, a hol przecinała chybotliwa struga ognia, biegnąca po suficie od sypiącego iskrami kontaktu przy drzwiach gabinetu. Harry pobiegł przed siebie, pochylony, osłaniając twarz ręką. Wejście do gabinetu przypominało wkroczenie do pieca. Półka z książkami zajęła się ogniem niby sterta wyschniętego na wiór drewna. Ogień zdążył strawić boazerię pod kominkiem, a teraz huczał w przewodach. Płomienie lizały nogi biurka, przy którym Athene siedziała nieruchomo jak manekin, a notesy wciąż leżały przed nią na suszce. Harry ruszył w jej stronę, ale żar i dym okazały się silniejsze. Kaszląc i mrugając, wycofał się do holu. Z lewej strony miał drzwi frontowe, które stanowiły najszybszą drogę ucieczki. Mimo to Harry pobiegł przez hol do kuchni, z silnym postanowieniem, że ocali przynajmniej notesy. Athene mogła robić, co jej się podobało, ale nie z własnością jego syna. Chwycił ręcznik wiszący na wieszaku przy zlewie, zmoczył go pod kranem, owinął wokół głowy, po czym wrócił do holu. Dym stał się gęściejszy, a przecinała go już nie jedna, lecz wiele strug ognia. Harry przycisnął wilgotny koniec ręcznika do nosa i ust, zamknął oczy, dał susa przed siebie, a otworzywszy oczy, stwierdził, że stoi przed drzwiami gabinetu. Kiedy wszedł, górna połowa półki, nadwątlona od dołu przez ogień, runęła, książki zaś posypały się na podłogę. Dywan leżący między Harrym a biurkiem zajął się od iskier. Ze szczątków półki buchnął dym, gryząc Harry'ego w oczy i parząc go w uszy. Z każdym oddechem Harry łykał go więcej. Dojrzał przez łzy, jak ubranie Athene zajmuje się ogniem. Pochyliła się do przodu, wyciągnęła prawą rękę, całą w płomieniach, i położyła dłoń na notesach. Harry rzucił się w stronę kobiety, gnany jakimś instynktem, próżną nadzieją. Wtedy ogień buchnął znowu, a kobieta, biurko i notesy w jednej chwili stały się częścią pojedynczego płomienia, który strzelił do sufitu. Harry cofnął się; niepowodzenie uwolniło w jego umyśle lęk i pomieszanie. Rzucił się do drzwi, ale się potknął o zawinięty róg dywanu. Padając, uderzył głową o krawędź przewróconej półki. Na chwilę stracił orientację, szybko jednak przypomniał sobie, gdzie się znajduje. Brakowało mu powietrza; był tylko żar, dym i dusząca słabość. Drzwi zamazały się i zdawały się obracać jak na osi. Ale to Harry się obracał, powoli przewracał się na bok, kaptur ciemności i bezsilności opadał mu na głowę; w miarę jak płuca i mięśnie odmawiały mu posłuszeństwa, opuszczała go siła woli, żeby się ruszyć. Drzwi zniknęły, a wraz z nimi listwa podłogowa, obok której leżał. Następnie zniknęły frędzle dywanu przy jego twarzy. Zarejestrowanie tego momentu jako kresu świadomości, krawędzi śmierci, było kruchą, przelotną myślą. Była to też ostatnia myśl Harry'ego. LXIV - Żegnaj, Harry. - Zabiorę je na policję - powiedział, triumfalnie podnosząc notesy. - Polecę im zbadać pokój Davida w hotelu Skyway, gdzie na pewno znajdą jakiś dowód twojej obecności: odcisk palca, włos, strzępek materiału. - Przypuszczalnie masz rację. - Wtedy po ciebie przyjdą. - Niewątpliwie. - Odpowiesz za to, co zrobiłaś Davidowi. - Na pewno. - Rozumiesz, co do ciebie mówię? - Całkowicie. Athene Tilson patrzyła na Harry'ego z dziwnym współczuciem, które poruszyło go bardziej, niż był gotów przyznać. Wydawało się, że kobieta jednocześnie ponagla go do odejścia i przywołuje z powrotem. - Żegnaj, Harry. - Idź do diabła. - Wyrwał się spod władzy jej wzroku i wypadł z gabinetu. Znalazł się z powrotem w tym samym pomieszczeniu, które przed chwilą opuścił. W gabinecie nic się nie zmieniło, a zza biurka dobrodusznie uśmiechała się ta sama osoba. - Oddaj mi zeszyty, Harry - powiedziała, a jej głos rozbrzmiał echem za nim i wokół niego. Właśnie wtedy Harry dostrzegł różnice w twarzy kobiety i pokoju. Rysy tej twarzy oraz meble były odwrócone, jakby je widział w lustrze. - Zrezygnuj z nich. - Harry odwrócił się na pięcie i znowu ją zobaczył, tym razem w pierwotnej wersji. - Musisz to zrobić. - Głos kobiety rezonował w głowie Harry'ego, a pokój rozciągnął się nagle w zmniejszający się ciąg swoich własnych odbić, przypominających te, które widział w umieszczonych naprzeciwko siebie lustrach w salonie Slade'a. - Nie masz wyjścia. - Harry spojrzał na swoją dłoń, gdzie powinny się znajdować notesy, ale nic na niej nie leżało. - Żadnego. - Zdjął go strach, próbował krzyknąć, ale z ust nie wydobył się żaden głos. Gardło miał suche i nieme. - Nie możesz ich zatrzymać. - Harry otworzył szeroko usta i jeszcze raz spróbował krzyknąć. Natężył się, wstrząsany konwulsjami, a wtedy... - Witaj, Harry. - Donna uśmiechnęła się do niego serdecznie. - Przyszłam już jakiś czas temu, ale spałeś, a ja nie chciałam cię budzić. Wyglądałeś tak, jakby coś ci się śniło. - Miejsce uśmiechu zajął wyraz zatroskania. - Czy śnił ci się ogień? - Ogień? - Mózg Harry'ego zmagał się z okruchami pamięci. - Chyba tak. - Pożar Avocet House; jego daremna próba ocalenia notesów; rozpacz, jaką przepełniał go ubytek sił: elementy ostatnich wydarzeń przesunęły się przez głowę Harry'ego niczym puszczony od końca film, na którym zarejestrowano rozbiórkę domu. Przypomniał sobie, jak odzyskał przytomność w karetce, jak sanitariusz przykładał mu aparat tlenowy do twarzy. Przypomniał sobie, jak ktoś kładł go na łóżku, na którym teraz leżał, i mówił, że Harry miał szczęście i wszystko będzie dobrze. Ten sam głos zachęcał go, żeby zasnął, jeśli mu się uda. - Która... - Poczuł rozdzierający ból gardła i zdał sobie sprawę, że wydaje z siebie tylko chrypliwe krakanie. - Która godzina? - Parę minut po ósmej. - Wieczorem? - Mhm. - A więc... ciągle jest wtorek. - Zgadza się. - Donna uśmiechnęła się szeroko, jakby niedorzeczne pytania Harry'ego stanowiły dla niej źródło nieopisanej radości. - Ciągle mamy wtorek. - Gdzie ja jestem? - W szpitalu. - Ale... gdzie? - Och, to szpital imienia Jamesa Pageta, a znajduje się w Gorleston, około dwudziestu mil od Southwold, tuż przy granicy hrabstwa. - Na skraju - poprawił bezsensownie Donnę Harry. - Angielskie hrabstwa nie są na tyle okazałe, żeby mieć granice. - Słusznie. - Donna uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - To dobry znak, że przyłapujesz mnie na drobnych lapsusach językowych. - Co ty tutaj robisz? - To długa historia, ale skoro masz oszczędzać gardło, właściwie możesz jej wysłuchać. Przyleciałam do Anglii dziś rano i pojechałam do Kensal Green, żeby się z tobą spotkać. Nikogo nie zastałam w domu. Wstąpiłam do pubu, do którego chodzisz, ale nie widzieli cię od świąt. Domyśliłam się, że musisz być w Swindon. Zamierzałam pojechać tam pociągiem, ale postanowiłam jeszcze raz zajrzeć do domu pani Tandy. Kiedy dzwoniłam do drzwi, podjechał samochód patrolowy, wysiadł policjant i zapytał, czy cię znam. Próbowali odszukać twoich krewnych. Muszę ci powiedzieć, że napędzili mi strachu. Policjant wiedział tylko tyle, że wyciągnięto cię z płonącego domu w Southwold i odwieziono do szpitala. Adres przy Foxglove Road wzięli z listu, który znaleźli w twojej kieszeni. - Listu? Donna musiała mieć na myśli list Woodrowa. Harry zastanawiał się, czy znała jego treść. Czy dlatego przyleciała do Anglii? - Przyjechałam tutaj i co zobaczyłam? Że jesteś w całkiem dobrym stanie. Szczęściarz z ciebie, Harry. Gdyby w Southwold nie było straży pożarnej... Gdyby nie przyjechali tak szybko... Gdyby strażak z aparatem tlenowym natychmiast nie wbiegł do środka... Lekarze stwierdzili u ciebie tylko kilka skaleczeń, siniaków, drobne oparzenie oraz lekkie zatrucie dymem. Ale masz dowody na to, że odegrałeś rolę bohatera. - To brzmi trywialnie. - Niezupełnie. - Truję się dymem od wielu lat. - Być może, ale nadszedł chyba odpowiedni moment, żeby z tym skończyć. - Nie widzę powodu. Niczego mi bardziej nie trzeba niż papierosa. - Wykluczone. - Donna pokręciła głową z dezaprobatą. - Musisz o siebie dbać, a jeżeli tego nie zrobisz, ja cię wyręczę. - Czy mam to potraktować jako obietnicę? - Coś w tym rodzaju. Ale powiedz: co właściwie robiłeś w Southwold? - A więc Donna naprawdę nie wiedziała, co Woodrow odkrył w Filadelfii. - Po co tam wróciłeś? Jakiej sprawy nie zakończyłeś z Athene Tilson? - Ona... nie żyje, prawda? - zapytał Harry, częściowo po to, żeby zmienić temat, a częściowo dlatego, że chciał usłyszeć to, w co nie mógł do końca uwierzyć. - Obawiam się, że tak. - Czy policja zna przyczynę pożaru? - Jest za wcześnie, żeby mieć pewność. Nie wykluczają nawet podpalenia. - Podpalenia? - Cóż, rozumiem, że w domu mieszkała na stałe gospodyni. Musiałeś ją spotkać zeszłej jesieni. To dziewczyna imieniem Mace. Nigdzie nie mogą jej znaleźć. Sąsiadowi, który odwiózł ją na stację wczesnym rankiem, powiedziała, że starsza pani zwolniła ją z pracy. Tak więc wszystko jest możliwe. - To akurat nie jest możliwe. Wsadziłem Mace w pociąg do Londynu, zanim... - Zawahał się. Nie wiedział, ile powie Donnie, ale uznał, że najlepiej zrobi, jeśli odłoży tę decyzję na później. - Zanim pojechałem autobusem do Southwold. - Spotkałeś Mace w Ipswich? - Przez czysty przypadek. - W każdym razie Harry'emu wydawało się, że to był przypadek. Kalkulacje Athene miały tak długofalowy, dogłębny charakter, że teraz każdy przypadek wyglądał jak przebiegła kombinacja. - Mace nie ma nic wspólnego z pożarem. - Wspomnę o tym policji. Wkrótce zechcą usłyszeć twoje zeznanie. - Dobrze by było, gdybyś powstrzymała ich do jutra. Czuję się zmęczony i... muszę zebrać myśli. - Harry pogratulował sobie w duchu tego eufemizmu. W rzeczywistości musiał ustalić, jaką historię opowie policji. - Nie ma problemu, na pewno to zrozumieją. Natomiast ja nie jestem pewna, czy rozumiem. Nadal mi nie powiedziałeś, po co pojechałeś do Southwold. - Nie? Przepraszam. Cóż... obiecałem staruszce, że poinformuję ją o wynikach mojego dochodzenia i dzisiaj w końcu postanowiłem to zrobić. - Ach, więc Athene Tilson cię oczekiwała? - Tak. Byliśmy... umówieni, ale oczywiście nie miałem okazji z nią porozmawiać. - Dom stanął w ogniu, zanim wszedłeś, tak? - Tak. - Harry wrócił myślami do Southwold. - Tak było. - Okazałeś odwagę, próbując ją uratować. - Albo głupotę, w zależności od punktu widzenia. - Chcesz, żebym powiadomiła twoją matkę? - Lepiej jej nie niepokoić. Wyjdę za szpitala, zanim się dowie, że tu trafiłem. - A co z panią Tandy? - Wciąż jest u siostrzenicy w Warwickshire. Jutro ma wrócić do domu, wtedy do niej zadzwonię. Chyba że... wracasz do Londynu. - Wracam? - Donna uśmiechnęła się i pokręciła głową, jakby rozbawiona tym, że Harry darzy ją takim małym zaufaniem. - Zostanę tutaj, dopóki cię nie wypiszą, Harry. Zarezerwowałam już pokój w hotelu w Great Yarmouth. Chyba że wolisz... - zmarkotniała - ...żebym wyjechała. - Oczywiście że nie. - Harry poklepał Donnę po ręce zabandażowaną dłonią. - Po prostu nie wiedziałem, jak długo... To znaczy... Do diabła, ty też nie wyjaśniłaś, dlaczego tak nagle przyleciałaś do Anglii. - Och, to dziwna sprawa. - Donna przesunęła palcami po brzegu bandaża. - Mam dla ciebie niespodziewaną nowinę, ale najpierw wróć do zdrowia, dobrze? - Napięcie nie przyśpieszy rekonwalescencji. - Ani jej nie opóźni. - Donna rozejrzała się po oddziale. - To nie jest właściwe miejsce ani czas, Harry. Kiedy stąd wyjdziesz, znajdziemy jedno i drugie, zgoda? - Pochyliła się i pocałowała go w policzek. - Obiecuję. LXV W ciągu dwudziestu czterech godzin doświadczenia Harry'ego w Avocet House nabrały w jego umyśle charakteru marzenia sennego. Podejrzewał, że jest to skutek działania podświadomego mechanizmu obronnego, który w ten sposób umożliwiał jego pamięci łagodne przyswojenie sobie wydarzenia. Harry czuł opór przed nadmiernym zagłębianiem się w słowa Athene Tilson. Uznał, że bezpieczniej jest nie badać spraw, w które nie można ani uwierzyć, ani ich odrzucić. Wiedział, że pewnego dnia może zacząć żałować, iż odwrócił się plecami do najważniejszej tajemnicy życia syna. Ten czas jednak jeszcze nie nadszedł, a Harry nigdy nie wierzył w zbyt dalekie wybieganie w przyszłość, Na użytek detektywa Wallera z policji z Suffolk sfabrykował pragmatyczne kłamstwo, w nadziei, że nikt nie widział, iż przyszedł do Avocet House o całą godzinę wcześniej. Reakcja Wallera wskazywała na to, że Harry nie ma powodu do niepokoju. Straż pożarna uznała wadliwą instalację elektryczną za najprawdopodobniejszą przyczynę pożaru. Stwierdzono, że kiedy dom stanął w ogniu, Athene Tilson zabrakło sił, by uciec. Harry skwapliwie zgodził się z tą hipotezą, chociaż nie miał pewności, jaka jest prawda. Czuł jednak, że najlepiej się stanie, jeśli pozwoli się umrzeć prawdzie wraz z kobietą, która tak długo stała na jej straży. Kiedy przez telefon zdał pani Tandy relację ze swych daremnych heroicznych wyczynów, umniejszając przy tym własne zasługi, gospodyni okazała taką troskę o jego zdrowie, że zapomniała się poskarżyć na stan, w jakim Harry zostawił jej salon. On sam nie wspomniał o tym ani słowem, ufając, że w odpowiednim momencie talent improwizacyjny pozwoli mu wyjść cało z opresji. Dwa dni po przyjęciu do szpitala Jamesa Pageta Harry został wypisany z całkiem dobrymi, jak na jego tryb życia, wynikami badań oraz poważnym ostrzeżeniem, by unikać papierosów co najmniej przez miesiąc. Zapewnił lekarza, że zastosuje się do tej wskazówki, i postanowił nie przeciągać struny, pytając o losy paczki papierosów, którą miał przy sobie, kiedy przyjmowano go do szpitala. Donna już na niego czekała. W chustce, skórzanej kurtce, dżinsach i kowbojkach wyglądała jak studentka drugiego roku. Harry poczuł na jej widok większą radość, niż nakazywał rozsądek. Wkrótce miała wrócić do Kalifornii, a najlepszym sposobem pogodzenia się z tym faktem było zduszenie wszelkich niedorzecznych nadziei w zarodku. Harry był tak pochłonięty tą czynnością, że zlekceważył obiecane nowiny, zanim jeszcze Donna zdążyła je obwieścić; przeoczył też wskazówki, jakie mogły się kryć w jej zachowaniu. Donna była zdenerwowana, jakby wiedziała, że ten dzień niesie ze sobą coś bardziej doniosłego, niż Harry może sobie wyobrazić; jak gdyby stanęła przed wyzwaniem, zanim zdążyła się do niego przygotować, wyzwaniem, z którym Harry był w pewien sposób związany. Harry wyraził życzenie, by osobiście podziękować strażakowi, który uratował go z Avocet House. Donna wynajęła samochód, którym zamierzała wrócić z Harrym do Londynu, ale sama przyznała, że się specjalnie nie śpieszy. - Nie ma potrzeby się śpieszyć - powiedziała, sugerując tonem głosu, że istotniejsze potrzeby są zgoła inne. Pogoda się zmieniła. Silny wschodni wiatr przygnał do Southwold szare chmury i siekący deszcz. Zadzwonili do straży pożarnej, gdzie poinformowano ich, że Dave Moorhouse ma wolny dzień. Od rodziny dowiedzieli się, że Dave naprawia na plaży domek zniszczony przez sztorm. Moorhouse był sympatycznym, flegmatycznym czterdziestolatkiem, który nie chciał przyznać, że zrobił coś szczególnego, ale nie odrzucił też wdzięczności Harry'ego. - Dopisało panu szczęście - powiedział. - Gdybyśmy tam dotarli kilka minut później... Starsza pani oczywiście nie miała szans. Wie pan, jaka była moja pierwsza myśl po wejściu do pokoju? Że to ona jest źródłem ognia, jego centrum. - Pokręcił głową. - Starsza pani cała płonęła. - Sądziłam, że przyczyną pożaru była wadliwa instalacja elektryczna - wtrąciła Donna. - No tak. - Moorhouse wzruszył ramionami. - Zazwyczaj takie podają wyjaśnienie, kiedy nie mają zielonego pojęcia, co się stało. Dom był poczerniałą ruiną; zewnętrzne ściany i komin nadal stały, ale dach, sufit, schody i większość wewnętrznych ścian runęła. Wśród spopielałych zgliszcz uwijała się już ekipa przygotowująca dom do rozbiórki. Na drodze stały dwie duże wywrotki, załadowane zwęglonym drewnem, potłuczonym szkłem, zwojami nadpalonego dywanu, plątaniną rur, pustymi ramami po obrazach, żałosnymi szczątkami książek. Pośród tego chaosu stała laska, jakby przez jakąś opiekuńczą siłę ocalona z pożogi. - Dave miał rację - powiedziała Donna. - Miałeś szczęście. - Z całą pewnością - przytaknął Harry, rozglądając się wokół siebie. - Jak myślisz, o co mu chodziło, kiedy mówił, że doktor Tilson była źródłem ognia? Sądzisz, że sugerował... samoistne zapalenie się ciała? - Czy zawodowi strażacy wierzą w takie rzeczy? - Raczej nie, w każdym razie nie taki przytomniak jak Dave. - Nawet przytomniacy muszą dać wiarę niewiarygodnemu, kiedy się o nie otrą. - Co to ma znaczyć? - Nie jestem pewien. - Harry uśmiechnął się, pragnąc rozładować napięcie. - Co powiesz na kielicha? Lekarze powiedzieli mi, żebym stale zwilżał gardło. - Naprawdę? - Właściwie nie. Chyba wyleciało im to z głowy. W pubie Lord Nelson panował większy ruch niż we wtorek. Barmanka wyjaśniła, że jest dzień targowy. Harry i Donna wycofali się do stolika wciśniętego między automat hazardowy a ławę. Harry ukoił obolałe gardło kilkoma potężnymi haustami piwa, a Donna ostrożnie upiła łyk wody mineralnej Perrier. - Jak się miewa Makepeace? - zapytał Harry, kiedy rozmowa zaczęła dryfować w stronę niezręcznego milczenia. - Jest zawiedziona. Myślała, podobnie jak ja, że po nagłośnieniu sprawy Globescope odbędzie się światowa debata na temat naszych prognoz. Zamiast tego otrzymaliśmy kolejną aferę ze świata wielkiego biznesu. Teraz środki masowego przekazu szybko tracą zainteresowanie nawet tą sprawą, odkąd stało się jasne, że nie dojdzie do procesu. Po co się martwić, czy za sto lat na planecie będą warunki do życia, skoro możesz spędzić cały dzień przyssany do tej czy innej stacji kablowej, rozważając doniosłą kwestię, czy emerytowany piłkarz zamordował byłą żonę? - Jesteś jeszcze bardziej cyniczna niż ja. - Nie cyniczna, ale przygnębiona faktem, że ludzi nie interesują potrzeby następnego pokolenia i tego, które nadejdzie po nim. - Donna spojrzała na Harry'ego, marszcząc brwi. - Kiedy przyleciałam tu ponad miesiąc temu, to ty byłeś przygnębiony. Stanąłeś na nogi szybciej, niż się spodziewałam. - Chyba po prostu cieszę się, że żyję. - Harry uśmiechnął się do Donny nad szklanką, świadom, że odczuwa więcej niż tylko ulgę z powodu wystrychnięcia śmierci na dudka. Jego niezwykłe zadowolenie wynikało raczej z pośmiertnego paktu, jaki zawarł z Athene Tilson, a z którego dopiero teraz w pełni zdał sobie sprawę. Harry i zmarła matematyczka pomogli następnemu pokoleniu i temu, które ma nadejść po nim. Ci ludzie nigdy się nie dowiedzą, że ktoś im pomógł. Tak się jednak stało, a Harry mimowolnie odegrał rolę w tym procesie. - Co z nowinami, które mi obiecałaś, Donno? - zapytał. - Nie położysz kresu moim udrękom niepewności? - Najpierw przynieś sobie piwo, bo możesz go potrzebować. - Zgoda. - Harry nie dał się prosić. Wstał od stolika i zaczął się przeciskać do baru ze szklanką w dłoni. Barmanka była zajęta, ale właściciel pubu wyszedł z zaplecza jak na zawołanie. - Poproszę kufel Broadside. - Już się robi. Czy nie widziałem pana u nas parę dni temu? - Hm... niewykluczone. - Tak, to pan zostawił te notesy. Oddano je panu? Odłożyliśmy je gdzieś na bok. - Notesy? - Harry nadał twarzy możliwie najbardziej bezmyślny wyraz. - Przykro mi, ale nie wiem, o czym pan mówi. - Ależ to na pewno był pan. - Obawiam się, że jednak nie. Nie pierwszy raz mi się zdarza, że biorą mnie za kogoś innego. - Harry zapłacił za piwo i upił łyk. - Wie pan, muszę mieć jedną z tych twarzy, które wydają się ludziom dziwnie znajome. - "Dziwnie" to właściwe słowo. - Sam pan widzi. - Znowu wypił spory haust. - Swoją drogą piwo jest doskonałe. Serdeczne dzięki. - Odwrócił się na pięcie i niedbałym krokiem wrócił do stolika. - O co chodziło? - zapytała Donna, kiedy usiadł. - Barman mnie z kimś pomylił. Nie ma się czym przejmować. - Skoro tak twierdzisz... - Wierz mi, że tak. Nie przekażesz mi nowin, drążąc ten temat, więc może... - Jestem w ciąży. Harry powoli opuścił szklankę na stolik. - Co takiego? - Jestem w siódmym miesiącu ciąży. - W siódmym miesiącu? Chcesz powiedzieć... - Tak, Harry, noszę twoje dziecko. - Ależ... to niemożliwe. To znaczy... myślałem, że ty... - Chyba żadne z nas nie spodziewało się tego, co się wydarzyło w Waszyngtonie, prawda? Kiedy uciekałam, seks nie był na pierwszym miejscu w moim harmonogramie zajęć. Zabezpieczałam się przed utratą życia, nie przed zajściem w ciążę. Poza tym... - W słodko- gorzkim śmiechu Donny ironia i żal zmieszały się w upartą mieszankę nadziei. - Poza tym skąd mogłam wiedzieć, że mężczyzna w twoim wieku, z twoimi zwyczajami okaże się tak cholernie płodny? - Przykro mi z tego powodu - powiedział Harry, wykrzywiając twarz w niepewnym grymasie. - Naprawdę? - Cóż, to chyba zależy od tego... jak ty się z tym czujesz. - Wstrząśnięta, zaszokowana, potrącona przez pociąg, chociaż nawet nie wiedziałam, że stoję na torach. Powiedzmy, że to wyczerpuje ten temat. - Czyli nie uważasz tego za szczególnie pożądany kierunek w rozwoju wydarzeń? - Początkowo tak właśnie było. Rozważałam nawet... przerwanie ciąży. - Nadal dopuszczasz taką możliwość? - Nie. Gdyby tak było, nie powiedziałabym ci o tym. Przemyślałam tę sprawę u rodziców w Seattle, gdzie spędziłam Gwiazdkę. Najlepiej jak potrafiłam, rozważyłam potrzeby własne, potrzeby dziecka i twoje. Pewną rolę odegrała też chyba afera Globescope. Skłoniła mnie do okazania pewnej wiary w przyszłość, w każdym razie moją. A może powinnam raczej powiedzieć: naszą? - Donna nachyliła się do Harry'ego. - Zamierzam urodzić to dziecko, Harry. Nie jestem pewna, jakie motywy mną kierują. Przyszłość, przeszłość, ty, ja, David, do tego odrobina szaleństwa i hormonów. Ale zrobię to. Jeśli będę musiała, zrobię to sama. Tym razem nikt nie odbierze ci ojcostwa, chyba że zechcesz z niego zrezygnować. Harry ostrożnie ujął Donnę za rękę. - Co ty mówisz, Donno? - Część jego natury już wiedziała, ale musiał usłyszeć słowa, w które miał uwierzyć. - Mówię, że mógłbyś wreszcie zamienić katakumby cmentarza Kensal Green na ulice San Francisco. Mówię, że możemy mieć wspólną przyszłość. - Cała nasza trójka? - Oczywiście. - Ale ja mogę podejmować decyzje tylko za dwoje. Reszta zależy od ciebie. * W. Szekspir, "Makbet", przełożył J. Paszkowski, L. Ulrich. * Mad (ang.) - szalony.