Dariusz Filar Więźniowie ciszy Opuszczały go siły. Dłonie, zaciśnięte kurczowo na ostrej krawędzi skalnego występu, krwawiły, w napiętych mięśniach ramion pulsował parzący ból. Czubkami butów wciąż jesz- cze szukał oparcia, ale ich najeżone gwoździami okucia zsuwały się po gładkiej powierzchni ściany. Uniósł głowę i przez zasłonę tańczących przed oczami płatków czerwono-zielonego śniegu patrzył na górujący nad szczytem masyw zamku. Po co tam szedł? W pamięci krążyły odpryski pojęć, jakichś odległych wydarzeń, symboli. Próbował złożyć z nich chociażby szkic, szkielet akcji, której rozwój zawiesił go nad tym, co najpewniej było nie kończącą się pustką, a teraz pchał ku obcemu szczytowi. Przez chwilę zmagał się z opornym kojarzeniem, nim zrozumiał bezcelowość wysiłku. Zawisnął na prawej ręce, gdy tymczasem lewa rozpoczęła mozolną wędrówkę ku gó- rze. Napotykała tylko śliską, nie dającą żadnego oparcia powierzchnię. Przez chwilę miał wrażenie, że runie w dół. Nie przestraszył się. Ogarnęła go nieodparta chęć odpoczynku, snu... Wystarczyło rozluźnić obolałe palce... Wtedy zaczęły mu rosnąć pióra. Zbitą masą pokryły ramiona, rzedły tylko na łokciach i wokół przegubów. Nawet dłonie obsypał delikatny ptasi puch. W całym ciele poczuł nie- zwykłą lekkość. Umiejętność latania wydała mu się nagle równie oczywista jak umiejętność chodzenia. Z pamięci wypłynął rozmyty obraz dalekiej krainy widzianej z wielkiej wysoko- ści. Tak, na pewno latał już kiedyś! Było to przed laty i musiało zdarzyć się naprawdę. Ode- tchnął głęboko, a potem oderwał się od skalnej ściany. Szybował przez chwilę, by opaść na nieznaną, chociaż nieodległą płaszczyznę. Poruszał wciąż ramionami wierząc, że białe, furczące skrzydła, w jakie zamieniła je nieznana siła, pozwolą mu wzlecieć do zamku. Nagle straszliwe kleszcze zacisnęły się na jego przegubach, a ogromna masa przywaliła piersi. Wypatrywał w mroku próbując rozpoznać przeciwnika. Wstrząsnął się - patrzyły nań ohydne, małe oczka; pod nimi otwarty łapczywie dziób potwora. Kiedy dziób wzniósł się do uderzenia, szarpnął ramiona w rozpaczliwym uni- ku. Pierwszy cios chybił jego głowy, ale uścisk szponów nie zelżał. Jeszcze raz spróbował się wyrwać - odrzucona w tył głowa uderzyła o jakiś ostry przedmiot. Poczuł w ustach słodki smak krwi, potem ogarnęła go ciemność. Ocknął się na wąziutkiej kładce. Zmęczenie ołowiem wypełniło ciało, ptasie pióra znikły. Namacał krańce chybotliwej deski, a później ostrożnie obrócił się na brzuch. Uniósł się na rękach, uklęknął. W rozbitej głowie tępo dudniła krew. Wytężył oczy i dostrzegł smu- gę światła, która padała przez szparę leciuteńko uchylonych wrót. Dzieliło go od nich kilka- dziesiąt metrów. Zrozumiał, że deska, na której klęczy, to zwodzony most prowadzący do wejścia na zamek. Nie był tu jeszcze nigdy, ale wypełniała go nie zachwiana niczym pewność bliskości celu. Nie podnosząc się z klęczek podjął wędrówkę. Przy każdym nieostrożnym ruchu deska zamieniała się w zawieszony na sprężynach trapez. W dole szemrał strumień, ale niełatwo było ocenić przestrzeń między kładką i dnem przepaści. Dotarł wreszcie do bramy zamku, uniósł się i całym ciężarem ciała naparł na okute drewno jej uchylonego skrzydła. Ustąpiło łatwo, a on, tracąc równowagę, upadł na marmu- rową posadzkę przestronnej sieni. Zmrużył oczy, bo panowała tu niezwykła jasność. Przez szklane płyty wysokiego sklepienia raziły wzrok ostre promienie słońca. Po chwili stały się mniej dokuczliwe dzięki nieprzejrzystym ścianom wielkiej, mlecznobiałej kuli, w której wnętrzu zamknęły go niewidzialne moce. Kula drgnęła i wydając wysoki świst zaczęła wznosić się ku górze. Na jej ścianach pojawiły się czarne cyfry, a z nich poczęły rosnąć licz- by wciąż większe i większe, wreszcie tak ogromne, że nie potrafił im nadać nazwy. W miejsce dawnego spokoju przyszedł lęk - podświadomość mówiła mu, że liczby oznaczają wysokość, a on w kruchym jaju nie dostrzegał niczego, co mogłoby zabezpieczyć pasażera przed skutkami upadku. Liczby nie przestawały rosnąć, jeszcze chwila i zadźwięczało tłu- czone szkło - kryształowy plafon zatrzymał ruch kuli. Zawirowała, a potem ze straszliwą szybkością runęła w dół. Krzyknął i znowu stracił przytomność. Creed: Już po pierwszym spotkaniu wiedziałem, że to mięczak. Nie zrobił wtedy niczego, co dałoby mi podstawy dla takiego osądu, ale podświadomie wyczułem jego słabość. U pilota, który tak jak ja dziesiątki lat spędził w Przestrzeni i dowodził w tym czasie setkami załóg, musiała się wykształcić zdolność błyskawicznego oceniania ludzi. Dzięki niej nigdy się na nikim nie zawiodłem - po prostu wcześniej wiedziałem, czego mogę oczekiwać od każdego ze swoich podkomendnych. Pracowałem właśnie nad planem kolejnej wyprawy, gdy na głównym ekranie super- telekomunikatora zapalił się sygnał wywołania pierwszej ważności. Po chwili szef Grupy Rozdziału Załóg poinformował mnie, że za kilka minut zamelduje się u mnie współtowa- rzysz wyprawy. Muszę tutaj wyjaśnić rodzaj zadania, które nas oczekiwało. Polegało ono na odbyciu blisko dwumiesięcznego lotu w małym, dwuosobowym statku. W tym czasie nale- żało zbadać dokładnie ilość i przydatność wraków dawno porzuconych na nie uczęszczanej od wielu lat Kosmostradzie. Prace tego typu darzyli piloci zrozumiałą niechęcią; uważano je za nudne, inwentarzowe, nieledwie urzędnicze. Nie dawały żadnej satysfakcji, a na skutek nudy wyczerpywały bardziej niż najniebezpieczniejsza wyprawa odkrywcza. Toteż nie pisane prawo Grupy Operacyjnej pozwalało wysłać doświadczonego pilota w taki rejs tylko raz na cztery lata. Cały lot spędzało się we dwójkę z pomocnikiem, zazwyczaj skierowanym na praktykę młodym pilotem. Zważywszy to wszystko, łatwo pojąć niepokój, który zrodził się we mnie, gdy w przybyłym odgadłem człowieka słabego. Wszedł, skłonił się lekko i wyciągnął rękę, w której trzymał pomarańczowy znak ab- solwenta Akademii Pilotów. - Wiem już - powiedziałem - siadaj. Zaczekałem, aż zajmie miejsce, a potem powie- działem mu to wszystko, co zawsze starałem się przekazać młodym pilotom, którzy pod moim dowództwem wylatywali w pierwszy rejs. Patrzył uważnie, śledził pilnie wzrokiem każdy mój ruch, każde drgnienie powiek. Właśnie to uważne spojrzenie wzbudziło moją nie- chęć. Mówiłem na swój zwykły sposób - krótkimi, pełnymi zdaniami. Słuchał z wyraźną przyjemnością. W jego podziwie, którym począł w końcu, jak lepką taśmą, krępować każdy mój ruch, nie było nic z uznania młodego pożeracza Przestrzeni dla starego mistrza. W tych uważnych oczach, w skupionej twarzy kryła się radość człowieka słabego, który nagle poczuł bliskość pewnego oparcia. Wiedziałem, że kandydaci na pilotów przechodzą szereg prób, ale stwierdziłem nieraz, że w gęstej ich sieci jest wiele dziur. Przy odrobinie aktorskich zdolno- ści można było zmylić najdociekliwszą komisję egzaminacyjną. - Twoje postępy w Akademii? - zapytałem. - Nazywam się Reulli - zaczął. - Jalo Reulli. Akademię ukończyłem miesiąc temu. - Wynik testu BAB? - przerwałem. - Zadowalający - odparł. - Test COC? - pytałem dalej. - Też zaliczyłem... - zaczerwienił się. - Z oceną dostateczną - dokończył. A więc próby refleksu i odporności na zdarzenia nieoczekiwane zaliczył słabo - moje podejrzenia potwierdziły się. Odesłałem go wreszcie, a sam połączyłem swój supertelekomunikator z odbiornikiem szefa Grupy Rozdziału Załóg. - Nie możesz mi dać kogoś innego? - spytałem. Mój niepokój zaskoczył go. Uważał Jala za pilota wystarczająco zdolnego i nawet słyszeć nie chciał o zmianach wśród skompletowanych już załóg. Przestałem nalegać, ale oczekiwałem jednego z najtrudniejszych lotów w swojej karierze dowódcy. Nie pomyliłem się. Jalo: W czasie naszego pierwszego spotkania wydał mi się niezwykłym człowiekiem. Nie kryję, że idąc do niego odczuwałem pewien lęk - w Akademii opowiadano niestworzone hi- storie o jego wymaganiach, niezłomnych zasadach, przysłowiowej surowości. Creed Egre - jego nazwisko znaleźć można na listach załóg wszystkich większych wypraw ostatniego pół- wiecza. Nie był już młody, ale nikt nigdy nie nazwał go starym - od wielu lat uchodził za mężczyznę dojrzałego, lecz w pełni sił, i dalekiego jeszcze od porzucenia lotów. Pod jego okiem miałem rozpocząć karierę pilota. Na mnie i na Creeda czekały miliardy kilometrów Czternastej Kosmostrady. Lęk, jakim napełniała mnie postać Creeda, nie był jedynym uczu- ciem w przededniu lotu. Równocześnie rozpierała mnie duma z otrzymanego odkomende- rowania przez Grupę Rozdziału Załóg pod rozkazy człowieka tak sławnego. I jeszcze coś tkwiło we mnie w tamtych dniach - narastająca nadzieja na znalezienie idealnego wzorca, kształtu, podług którego mógłbym rozwijać własną osobowość. W szkole nie należałem do ścisłej grupy najlepszych, w żadnej dziedzinie nie wyka- zywałem prawdziwego talentu, nie potrafiłem znaleźć niczego, na czym zdołałbym pewnie oprzeć swoje przyszłe życie. Wszystko, co działo się wokół mnie, a dotyczyło mojej osoby, nosiło znamiona siły bezwładu, nad którą nie miałem żadnej kontroli. Wszelkie moje przed- sięwzięcia nie miały wyraźnego planu i nigdy w zdecydowany sposób nie osiągały skutku. Creeda uważano za człowieka mądrego, w naśladowaniu jego postępowania zamierzałem znaleźć właściwą drogę dla siebie. Pragnąłem szczęścia, a wiedziałem, że nie osiągnę go, nie znając wartości, dla których wszystko gotów bym poświęcić. Myślałem, że Creed takie war- tości nadrzędne dawno dostrzegł, i postanowiłem wykraść mu prawdę o nich. Przekonany byłem, że jeżeli on potrafi brać z nich swoją siłę, to i ja, znając je, nie pozostanę jak dotąd bezradny. Zawiodłem się już w pierwszych dniach lotu. Nie znajdowałem w Creedzie cech, które przypisywałem mu wcześniej. Pragnąłem spotkać Filozofa Przestrzeni, mędrca, a wędrowałem z fachowcem - świetnym wprawdzie, ale dalekim od jakiejkolwiek romanty- ki. Kosmostrada jak rzeka smoły przepływała na zewnątrz statku - otaczała nas czarna pustka. Kiedy czujniki wyławiały z niej jakiś wrak, zmniejszaliśmy prędkość i przy pomocy sondy określaliśmy rozmiary i położenie szybującego złomu. Później ruszaliśmy dalej. Praca inwentarzowa wypełniała zaledwie ułamek naszego czasu. Creed prowadził jakieś badania, ale nie próbował mnie do nich wciągnąć. Nie miałem przeważnie nic do roboty i dwa tygo- dnie spędziłem na przemian nad książkami i przed ekranem galaktowizora. Galaktowizor absorbował mnie nawet mocniej - dostarczał wciąż nowych obrazów, których brak coraz do- kuczliwiej odczuwałem na statku. Z upływem dni narastało moje zniecierpliwienie; świado- mość, że następnego dnia nie wydarzy się nic nowego, mrukliwa pewność Creeda, powtarza- jące się w nieskończoność wysyłanie sondy - wszystko budziło moje zniechęcenie, a zarazem marzenia, na których spełnienie nie mogłem liczyć. Galaktowizja była dla mnie jedyną drogą ucieczki od codzienności i często z tej drogi korzystałem. Trzydziestego drugiego dnia natrafiliśmy na wrak rozmiarami przewyższający wszystkie poprzednie. Creed postanowił zbadać go dokładnie, a zarazem ocenić moje umie- jętności bezpośredniego manewrowania. Polecił mi wyhamować statek i zbliżyć się do bada- nego obiektu na tyle, by umożliwić łatwe przejście. Naprawdę pragnąłem się wtedy dobrze zaprezentować. Analizowałem każdy manewr, nie wykonałem ani jednego zbędnego ruchu sterem, a jednak w dziesiątej minucie operacji statek wypełnił sygnał systemu alarmowego. - Co się stało? - krzyknąłem do Creeda. Spokojnie podszedł do pulpitu awaryjnego. - Nic - powiedział - zniszczyłeś tylko głowicę anten. Wyszedł potem na zewnątrz statku i szurając magnetycznymi butami po płytach po- szycia dotarł do uszkodzonego miejsca. Próbował naprawić poszarpane pajęczyny galaktowi- zyjnych anten, ale nie przyniosło to żadnego rezultatu. Od najbliższej automatycznej stacji dzieliły nas trzy tygodnie lotu; o tyleż byliśmy odlegli od możliwości nawiązania połączenia z Ziemią. Głośniki milczały, jaskrawą bielą raził oczy centralny ekran. Cisza poczęła pełzać po pokładach statku, zaległa laboratoria i magazyny. Tylko w kabinie nawigacyjnej szumiał mózg automatycznego steru i tam przebywałem najchętniej. Dla Creeda awaria nie miała dużego znaczenia, nawet nie robił mi długich wyrzutów. Panująca na statku cisza denerwowała go na pewno, ale nie przeszkodziło mu to wrócić do badań, które bez reszty wypełniały jego czas. Mój czas zdawał się stać w miejscu, zegarek nie budził zaufania. Czułem przemijanie tygodni, gdy tymczasem upływały godziny. Znie- cierpliwienie, które zrodziło się we mnie już w pierwszej połowie lotu, przemieniło się teraz w nieustający niepokój. Nieprzerwanie panująca cisza prześladowała mnie - nie dawała sformułować myśli, wyciągnąć najprostszych wniosków. Wyruszałem na wędrówki po statku, z których zawsze wracałem do kabiny nawigacyjnej, bo szum automatów i ciasnota tego pomieszczenia dawały ułudę bezpieczeństwa. Między ścianami odległymi ode mnie o wyciągnięcie ręki mniej czułem obecność nieskończoności. Trwałem w oczekiwaniu na coś, czego nie potrafiłem określić i o czym wiedziałem, że nadejść nie może. Cztery dni trwał już lot w ciszy, kiedy przypadkowo dotarłem do położonego na rufie magazynu medycznego. Tam właśnie znalazłem pastylki. Doskonale wiedziałem o ich dzia- łaniu. Zabrałem z magazynu dziesięć fiolek. Jedną włożyłem do kieszeni skafandra, a pozostałych dziewięć ukryłem w różnych zakamarkach statku. Wieczorem wysypałem na dłoń trzy żółte krążki, podrzucałem je przez chwilę, a potem szybko połknąłem jeden po dru- gim. Nie potrafię dokładnie opowiedzieć, co zdarzyło się później. Działy się wokół mnie rze- czy niezwykle piękne, groźne... Następnego dnia połknąłem nową porcję pastylek. Czas przestał mi ciążyć, lęk przed nieznanym zniknął. Po kilku dniach Creed odkrył moje przestępstwo, ale ja, nagabywany kil- kakrotnie, zachowałem kamienne milczenie. Creed: Domyśliłem się, że szczeniak zażywa jakieś środki narkotyczne. Przyniósł je na statek ze sobą albo później znalazł w magazynie medycznym. Do niczego nie chciał się przyznać. Zamknął się w sobie, otoczył nieprzeniknioną skorupą uporu. Pomyślałem, że może przedłu- żone działanie silnika parafotonowego wywarło taki wpływ na jego psychikę (medycyna ko- smiczna zna takie przypadki), i przełączyłem napęd na konwencjonalny. Wlekliśmy się teraz straszliwie, ale zmiana szybkości nie pomogła. Dwa dni później przyłapałem Jala na nieporadnej wspinaczce po ścianie kanału towarowego. W pewnej chwili runął w dół. Podbiegłem do niego. Upadł z niedużej wysokości i na szczęście nawet się nie zadrasnął. Dziwnym, rytmicznym ruchem uderzał rękami o podłogę. Spróbowałem go obez- władnić. Patrzył na mnie przerażony, wyrywał się. Nagle uderzył głową o nakrętkę jednej ze śrub mocujących płyty chodnika. Stracił przytomność. Zaniosłem go do Kabiny Zmian Szyb- kości. Należało teraz ponownie przejść na napęd parafotonowy i jak najprędzej dostarczyć Jala do Kosmicznego Instytutu Zdrowia Psychicznego. Ułożyłem go w fotelu. Kilka minut zachowywał się spokojnie, potem zaczął wykonywać nieporadne ruchy, przewracał się z boku na bok, klękał. Trwało to chwilę, którą przerwał histeryczny krzyk. Wyprężył się, a potem bezwładnie opadł na fotel. Czyniłem ostatnie przygotowania do zmiany szybkości, kiedy zaczęło się nieznane. Poczułem najpierw, że przeciążenie nieznacznie wzrosło. Niczego nie rozumiałem. Poruszali- śmy się ze stałą prędkością i nie uruchomiłem jeszcze żadnej dodatkowej dyszy. System awa- ryjny meldował bliżej nie określone zmiany na zewnątrz statku. Zerwałem się z fotela i pobiegłem do śluzy. Zabezpieczony podwójnym skafandrem wyszedłem na burtę statku. Niebo zupełnie niewidoczne. Cały kadłub maszyny spowity był w białą substancję, która przypominała wyjątkowo gęstą mgłę. Zdawała się przylegać do poszycia kadłuba, ale owa bliskość okazała się złudna. Gdy spróbowałem dosięgnąć substancji ręką, zauważyłem, że wciąż dzieli mnie od niej niewielka przestrzeń. Odbiłem się lekko, ale i to nie pomogło. Miałem wrażenie, że mgła ucieka, gdy usiłuję się do niej zbliżyć. Wróciłem do kabiny, usia- dłem w fotelu. Jalo dyszał obok, pogrążony w nerwowym śnie. Ciążenie znowu wzrosło. W następnej chwili skoczyło o kilka g. Przekręciłem gałkę systemu zabezpieczającego i patrząc, jak zamykają się nad nami ochronne czasze, pogrążyłem się w nieświadomość. Ocknęli się wewnątrz czegoś, co przypominało ogromny pęcherz powietrza uwięziony w czerwonym kisielu. Ściany pęcherza miękko uginały się pod ciężarem ich ciał, ale wyglądały na mocne i chyba nie groziły pęknięciem. Galaretowata substancja, w rytmie której kołysał się ogromny pęcherz, poczęła nagle zmieniać barwę; z czerwonej stała się pomarańczowa, później żółta i wreszcie za przejrzystymi ścianami ujrzeli doskonałą biel. Obaj zbyt zaskoczeni, by mówić, śledzili owe przemiany, których sensu nie potrafili pojąć. Drgania substancji, a z nią drgania pułapki, w której ich zamknięto, zwiększyły częstotliwość. Biel na zewnątrz stawała się tak intensywna, że musieli zamykać oczy, pełne teraz łez i kłującego bólu. Jeszcze chwila i poczuli, że swobodnie opadają w dół. Wylądowali na rozległej łące. Łące? To słowo nasunęło się im obu, chociaż miejsce, w którym się znaleźli, pełne było kształtów i barwi jakich żadna ziemska łąka mieć nie mogła. - Creed - wyszeptał młodszy z rozbitków - co z nami się stało? - Nie wiem - odparł starszy. Rozległa się muzyka. I to słowo podsunęła im ziemskimi doświadczeniami ograniczona wyobraźnia, chociaż dźwięki, które słyszeli, były czymś nieskończenie doskonalszym niż fale odbite od drewnianej obudowy, a wywołane drganiem metalu czy spreparowanego zwierzęcego ciała. Nie umiejąc nadać jej właściwej nazwy, rozumieli ową harmonię dźwięków. Muzyka mówiła; Wylądowaliście na.... Przepraszam, że przerwałem wasz lot. Wydaje mi się zresztą, że wyświadczyłem wam przysługę. Jestem.... We mnie spełniło się najwyższe stadium ewolucji, jakie osiągnąć może białko. Jeszcze przed.... żyły tutaj.... istot podobnych do mnie, chociaż mniej doskonałych. Osiągnęły przedostatni stopień ewolucji. Tylko ja poszedłem dalej. Gdy byłem dzieckiem, przeprowadzono akcję.... Przeniesiono trochę prymitywnego białka w nie zamieszkany obszar. To obowiązek każdej cywilizacji, która umiera. Osiągnięcie ewolucyjnego szczytu oznacza śmierć. Dla mnie nie ma ratunku, ale tam, na dalekim pustkowiu, zacznie się nowa ewolucja. Wiem wszystko o Przestrzeni, o was też wiem wszystko. Moi przodkowie znali tych, co już nie istnieją od dawna. Oni wytworzyli białko, z którego powstała wasza cywilizacja. Wy macie jeszcze dużo czasu - miliony pokoleń. Ale kiedyś i wy zaniesiecie białko na pustynię”. Muzyka ucichła, Jalo i Creed wolno wędrowali łąką. Czerwone trawy kołysały się w fioletowych promieniach ogromnej lampy zawieszonej na nieboskłonie. Przestrzeń, w której się poruszali, była ograniczona ścianami przejrzystego klosza. Czuli się więźniami, chociaż nie mogli dokładnie wskazać krat swojej celi. Za niewielkim pagórkiem setki niebieskich, lśniących węży wiły się wokół uwięzionych we wnętrzu ich kłębowiska nieznanych kształtów. Dalej, gąbczaste kule wyciskały z siebie gęstą, żółtą ciecz, a ta błyskawicznie zmieniała się w kolorowe obłoki. Szli, a muzyka odezwała się znowu: „Nie szukajcie mnie. Istnieję w formach dla was niedostrzegalnych. Mówiłem, że spotkanie ze mną przyniesie wam korzyść. Chcę was uwolnić od fałszywych wartości, od błędnych przekonań. Odkryłem przed wami prawdę egzystencji, nieskończonego ruchu wciąż odradzającego się białka. Wierzcie, poza tym nie ma niczego. Obaj popełniliście ogromny błąd; gdy awaria statku dała wam szansę czystej wegetacji, uciekliście od niej! Jeden w ułudę naukowych badań, drugi w ułudę narkotycznych wizji. Nie róbcie tego więcej. Wsłuchajcie się w proces życia własnego ciała, podziwiajcie Nieskończone Białko. Tylko taka kontemplacja pozwoli wam przetrwać kryzysy. Wasze oderwanie od świata będzie wówczas nie klęską, lecz cudowną chwilą ofiarowaną przez los”. Znowu uwięziono ich w pęcherzu, galaretowata masa zmieniła barwę. Gdy otworzyli oczy, na ekranie kontrolnym zielono świeciła uspokajająca wiadomość: „Prędkość parafotonowa. Praca silnika bez zakłóceń. Ciążenie w normie”. Obaj trwali w milczeniu, pogrążeni w głębokiej zadumie. „Śniłem? - myślał Creed. - Pierwszy raz śniłem podczas zmiany szybkości? Może mój organizm nie wytrzymuje już takich skoków? Nie, to się mogło zdarzyć każdemu, nawet młodemu pilotowi. Nie ma chyba zresztą powodów do niepokoju, gdy coś takiego śni się raz na pięćdziesiąt lat. Przez jeden bzdurny sen i przez głupotę smarkacza, który mnie przedtem wyprowadził z równowagi, nie myślę porzucać ulubionego zajęcia. Nie warto nawet o tym myśleć!” „Przeklęta pustka! Przeklęte narkotyki! Przeklęty Creed! - Jala dławiła wściekłość. - Tak się męczyłem... i te wizje... zwłaszcza ostatnie... - Natężył pamięć, ale poza niejasnym uczuciem lęku niczego nie mógł sobie przypomnieć. - Mam tego dosyć! Nigdy więcej nie wyruszę w Przestrzeń”. W kącie kabiny rozpływał się wolno maleńki obłok białej mgły. Nie wiadomo skąd się tutaj dostał, zresztą ani Jalo, ani Creed nie zwrócili na tę drobinę uwagi. Wskaźniki odmierzały miarowo przestrzeń przebytą na Czternastej Kosmostradzie. Okres ciszy dobiegał końca.