Mirosław Piotr Jabłoński Elektryczne banany czyli ostatni kontrakt Judasza EPIZOD l Łupnęło jak zwykle nad ranem, kiedy po całym dniu pracy i trwających do późna orgiach, Autonomiczne Księstwo Hollywood pogrążone było we śnie. Zanim generatory pola ochronnego osiągnęły pełną moc by powstrzymać klątwę i przeszły na działanie bezwibracyjne, każdy nerw wrażliwego ciała pseudoartysty, Gaspara Romeo Homera, wpadł w przykry rezonans - i Gas obudził się z wrzaskiem. - Co się stało, kochanie? - zapytała rozbudzona jego krzykiem Tonia Atkins, charakteryzatorka z wytwórni „Pinky & Pinky”. Gaspar Romeo Homer, nie przestając wyć, wskazał za okno. Trzęsła mu się broda, a zbyt duże uszy poczerwieniały z wysiłku. - Aha - mruknęła Tonia, w najmniejszym stopniu nie zainteresowana widowiskiem, po czym przykryła głowę kołdrą by odgrodzić się od Gasparowego krzyku. Niebo, ogarnięte soczystą czerwienią w momencie gdy klątwa uderzyła o pole ochronne, pojaśniało nieco oraz poróżowiało - wstawał nowy, upiorny dzień i słońce rozpraszało piekielny blask. Gas zamknął z kłapnięciem usta i krzyk ustał nagle. - To już trzeci raz w tym tygodniu - powiedział tonem usprawiedliwienia w stronę kołdry, szczelnie spowijającej wdzięki Toni. Spod przykrycia doleciał go niewyraźny pomruk, potem wychynęła stamtąd rozczochrana, niezbyt przytomna głowa. Gaspar, wsłuchujący się w swoje rozdygotane i z wolna przychodzące do siebie wnętrze, zdążył zapomnieć, że od wczoraj Tonia jest ognistą brunetką i w pierwszej chwili zdziwił się nawet trochę. Potem usłużna pamięć podsunęła mu przed oczy wypadki poprzedniego dnia i Homer skrzywił się, jakby nagle rozbolały go wszystkie zęby. - Bądź miły, Gas - ziewnęła Tonia, przeciągając się. - Daj pospać, wiesz przecież, że od dzisiaj pracuję... Gaspar wiedział o tym dobrze. Znali się z Tonia od dwóch lat i co jakiś czas dziewczyna porzucała znienawidzony zawód charakteryzatorki, usilnie starając się zostać gwiazdą filmową. Po okresie gorączkowych przygotowań oraz zakulisowych zabiegów, uczestniczyła w szeregu próbnych zdjęć, które z reguły wypadały bardzo dobrze, tyle, że rolę otrzymywała w końcu jakaś inna charakteryzatorka czy też script-girl znanego reżysera. Wówczas to następował najgorszy okres dla Gaspara, bowiem szlochająca i dąsająca się Tonia, zarzucała mu, w niezwykle przykry sposób, nie tylko jego słabą pozycję w branży - scenarzysty C- i B-klasowych filmów - lecz wręcz skryte sabotowanie jej poczynań. Gaspar Romeo Homer był niewinny. Ale Gaspar Romeo Homer był jednocześnie winny jak wszyscy diabli, bowiem istotnie stanowił okaz marnego scenarzysty; tym gorszego, iż na domiar złego pozbawionego ambicji. Sam nie pragnął być nikim więcej i nie rozumiał pasji Toni - zwłaszcza, że ostatnim marzeniem jej krótkiego życia, było otrzymanie roli w pornograficznym obrazie, zatytułowanym „Elektryczne banany”. Gaspar osobiście znał scenarzystę, który w męce spłodził to dzieło. Tonia, ze zdjęć próbnych wracała w stanie porównywalnym z kondycją gumy przeżutej podczas wspólnego biwaku przez drużynę skautów, którą na ostatku ktoś przykleił pod siedzeniem autobusu, lub wrzucił do rynsztoka. Zaś „autobusem” był Gaspar Romeo Homer. Gas czerpał poczucie dumy z faktu, że zna takie słowa jak „rynsztok”. Była to wiedza absolutnie nieprzydatna, bowiem żaden z reżyserów dla jakich pisał, nie wiedział co to jest. Jednocześnie, kiedy Gas połączył wszystko powyższe, to jego nie do końca wyzwolony z obyczajowych przesądów umysł, buntował się przeciwko temu, czemu poddawała się Tonia, by - jak sama mówiła - uszczęśliwić ich oboje. Gaspar Romeo Homer był najszczęśliwszy, kiedy Tonia nie starała się ich uszczęśliwić, tylko wykonywała zawód charakteryzatorki w wytwórni „Pinky & Pinky”; ponieważ jednak, w przeciwieństwie do reżyserów i scenarzystów A-klasowych by! zaledwie pseudoartystą, przeto nie przyznawał się głośno do swych obiekcji, by nie ośmieszyć się we własnym środowisku dążącym wszelkimi siłami oraz sposobami - tak jak Tonia - wzwyż. Gaspar miał jedną cechę, z której powinien być dumny, i która znamionowała, iż jeszcze nie wszystko jest dla niego stracone. Sam zainteresowany serdecznie nie cierpiał tej właściwości, była nią właśnie owa wrażliwość na działanie generatorów pola ochronnego; taka delikatność Gasparowego wnętrza sugerowała niedwuznacznie predestynację do osiągnięcia wyższej, aniżeli obecnie, pozycji i stania się w przyszłości prawdziwym artystą. Prawdopodobnie, w nieznanym na razie momencie, ambicja miała się w Gasparze dopiero obudzić - a wówczas zajmie on należne mu miejsce na areopagu Akademii Filmowej. Obecnie jednak, pisywał scenariusze horrorów oraz kryminałów do niskobudżetowych produkcji, które rozchodziły się na dyskach holograficznych lub przestarzałych kasetach HHS. Głównym powodem, dla którego Gaspar nie mógł się przebić w branży, było to, iż jego intrygi okazywały się zbyt skomplikowane dla współczesnego widza. Intelektualna zagadka przeważała nad akcją, proporcje pomiędzy wewnętrznymi problemami oraz przeżyciami bohaterów, a strzelaniną, pościgami i apokaliptycznymi eksplozjami, były niebezpiecznie zwichnięte na niekorzyść tych ostatnich - z reguły tak zwany „kit” zajmował niemal połowę czasu filmowego i tym samym prace Gasa spadały na skali ocen, poniżej jednego rambo. Było więc oczywiste, że tak marne teksty, nie mogły liczyć na duże finanse, a sam Gaspar na sławę, pieniądze czy zaszczyty. Biło to także w Tonie, która jednak, dla mało zrozumiałych dla niej samej przyczyn, nie odchodziła od Gaspara, by poszukać sobie lepiej notowanego w światku filmowym, po czym rykoszetem (Gas kolekcjonował rzadkie słowa rozpoczynające się na „r”) uderzało w Homera, gdy Tonia nie dostawała kolejnej wymarzonej roli. Siedząc na łóżku, Gaspar przełknął głośno ślinę i odetchnął głęboko. Purpura ustąpiła już z jego małżowin, które tym samym, stały się podobne cło zwykłych uszu. - Masz dzisiaj próbne zdjęcia? - zainteresował się na poły beznamiętnie, choć doskonale wiedział, że tak właśnie było. - Jasne - odparła Tonia. Bił z niej profesjonalizm w każdym calu - żadnych wahań, optymizm oraz pełna koncentracja, pomocna w osiąganiu celu. - Właściwie to dobrze, że mnie obudziłeś, muszę się przygotować... Gaspar Romeo Homer przeklął w duszy anatemę najgorszymi wyrazami. Gdyby papież nie wmieszał się ze swą niewczesną ekskomuniką, być może zaspaliby i dusza oraz ciało (przede wszystkim, ciało!) Toni byłyby uratowane. W prywatnym i egoistycznym odczuciu Gaspara, klątwa rzucona przez Księstwo Nowego Watykanu, odniosła skutek odwrotny do zamierzonego. Przynajmniej w społecznej mikroskali. Działo się tak zresztą zawsze, również w skali ogółu. Interdykty papieskie ze swej natury następowały ex post, po jakimś obrazoburczym - zdaniem Księstwa Watykańskiego czy zbliżonej doń, Polmos-Solidarity Corp. - filmie, wyprodukowanym przez którąś z wytwórni Hollywoodu i utrzymywane były -stosownie do topniejących zasobów, założonego w 1895 roku Banku Ambrosiano - od dwóch do trzech tygodni. (Patron Mediolanu, Ambroży, od którego Bank wziął swą nazwę, był świętym człowiekiem, mającym czelność twierdzić niemodnie, iż: „Nie z twojego dajesz ubogiemu, ale oddajesz mu to, co jego jest. Sam używasz tego, co jest wspólne, dane na użytek wszystkich. Ziemia należy do wszystkich, nie do bogatych.”). Ostatnio zdarzały się klątwy krótsze, kilkudniowe zaledwie, co było spowodowane wypadnięciem ze sfery wpływów watykańskich, znacznych połaci południowoamerykańskich filii chińskich korporacji. W nowych EE, czyli Enklawach Ekonomicznych, począł się szerzyć neotaoizm, a tym samym świętopietrze przestało stamtąd płynąć do wiecznie zgłodniałych sejfów Capus Mundi. Mimo to, nawet Gaspar, człowiek stosunkowo młody, pamiętał ekskomunikę, która z powodu „Prawdziwego życia apostołów” wisiała nad Hollywood przez pełnych sześć tygodni! Rezerwy energetyczne Autonomicznego Księstwa, były wówczas na wyczerpaniu i tylko natychmiastowe zakupy na wolnym rynku, głównie od enklawy Western Electric, uratowały przemysł fantomatyczny. Później dopiero wyszło na jaw, iż ówczesny oskar Hollywood, Alfonso Ramirez Milatowić, namiętny gracz giełdowy, zastawił kilka wytwórni, które należało potem wykupić za bajońskie sumy. Żeby je jednak zdobyć, trzeba było wyprodukować filmy mogące przynieść przyzwoity zysk, a tego nie sposób było uczynić bez nadepnięcia na odcisk papieżowi. Spadała zatem na Autonomiczne Księstwo kolejna ekskomuniką. I tak się to toczyło - jako wyścig pomiędzy energetycznymi zapasami Hollywood i Księstwa Nowego Watykanu. Zasoby tego ostatniego zdawały się wyczerpywać, ale Gaspara doszły słuchy, iż papież Bar-tolomeus dogaduje się w tej sprawie z patriarchą Konstantym z Konstantynopola. Stanowiło to zaledwie jeden z licznych problemów, spędzających sen z powiek obecnego oskara, Akido Yazumi, sprawującego rządy w Księstwie i stojącego na czele Akademii Filmowej - ciała doradczego, z którego zdaniem w ogóle się nie liczył. Oprócz papieża, z jego finezyjnymi posunięciami w formie klątw i innych okolicznościowych fajerwerków, byli jeszcze, nie przebierający w środkach, islamscy fundamentaliści, którym jedynie stan permanentnego skłócenia w kwestii ilości włosów w brodzie ich proroka Mahometa, nie pozwalał na wspólne zakupienie bomby o odpowiednim kalibrze, po której użyciu, Autonomiczne Księstwo Hollywood nadawałoby się wyłącznie, jako plener do kręcenia filmów katastroficznych i fantastyczno-naukowych. Działanie Kartelu Palestyna-Maccabi, próbującego wykupić, na wtórnym rynku, większość długów Księstwa w okresie bessy, by przechwycić za nie 51 % akcji Hollywood, czy medytacyjne wysiłki buddystów tybetańskich, podejmowane kilka razy do roku w intencji uczynienia zespołowym wysiłkiem myśli, tego, co muzułmanie usiłowali osiągnąć przy pomocy prymitywnej siły jądrowej, nie obchodziły w zasadzie nikogo. Poza tym Hollywood nie było samo - zawsze mogło liczyć na bratnią pomoc Wspólnoty Niepodległych Disneylandów - enklawy działającej na podobnych co Księstwo zasadach. Akcje Wspólnoty stały zwykle bardzo wysoko na światowych giełdach, w tym na Giełdzie Watykańskiej. Już sam fakt, iż papiery WND zostały dopuszczone tam do obrotu, działał na korzyść Disneylandów, podnosząc wartość obligacji. Z tego też powodu porozumienie pomiędzy Wspólnotą a Autonomicznym Księstwem było tajne - co nie zmieniało faktu, że wszyscy o nim wiedzieli, lecz wyłącznie nieoficjalnie. Z właściwą sobie i przez wieki wypraktykowaną hipokryzją, Nowy Watykan przymykał na to oko: ciągnął wszak krociowe zyski z obrotu na własnej giełdzie. Dodatkowo wszystko, co tyczyło prokreacji oraz wychowania dzieci, w tym nawet „bezmyślna rozrywka madę by Mr Walt Disney”, stało się jego idee fixe. Z tych powodów Wspólnota posiadała swą niezwykłą pozycję. Jednak sojusz z WND niósł ze sobą pewne ograniczenia oraz niedogodności - na przykład owa sześciotygodniowa klątwa, po światowej premierze „Prawdziwego życia apostołów”, kiedy to nuncjusz papieski, akredytowany przy Niepodległych Disneylandach, zagroził, kierującej Wspólnotą Radzie Siedmiu Krasnoludków, wycofaniem ich akcji z Giełdy Watykańskiej, gdyby - tajnie czy nie - WND wspomogła Księstwo Hollywood choćby jednym ergiem energii. Groźba miała swą wagę - posunięcie takie spowodowałoby ogólną utratę zaufania do papierów Disneylandów, a tym samym natychmiastowy spadek ich wartości na wszystkich pozostałych rynkach. Obowiązująca w ekonomii zasada domina mogłaby wstrząsnąć firmami, z których usług Disneyland korzystał: m. in. Północną Depresją Philips-Polam, Niepodległym Terytorium General Electric oraz Light & Magie, mającym swoje udziały w przemyśle kosmicznym - w Houston-NASA-Ziguli Incorporation. Akcje tych ostatnich posiadał i Gaspar Romeo Homer; więc, bez żadnych skrupułów, wybaczył WND, że nie przyszedł Hollywood z pomocą. Zresztą, sprzedał je zaraz, jak tylko klątwa została zdjęta, a ich notowania poszły nieznacznie w górę - dumny z siebie, że, nie poddając się panice, przeczekał niepewny czas. Dalej jednak nie miał zamiaru ryzykować. Świat Nowego Ładu Ekonomicznego, powstały na gruzach kryzysu gospodarczego wczesnych lat XXI wieku, sterowany był doktryną Tanaki-Balcerowicza-Johnsa, dotyczącą multiplikacyjnego handlu zadłużeniem. Zasada ta powodowała, że nim nowa firma bądź enklawa, wprowadziła na giełdę swoje akcje, to jej dług, sprzedany przez bank, w którym zaciągnęła kredyt, podlegał w tym czasie na innym parkiecie, wtórnemu lub trzykrotnemu obrotowi. Trzeba było mieć umysł schizofrenika, by za tym nadążyć. Gaspar Romeo Homer nie był schizofrenikiem. Nie był nawet paranoikiem ani neurastenikiem. Był tylko wrażliwy i nie lubił tych chwil, kiedy Tonia Atkins porzucała dobrze płatny zawód charakteryzatorki w wytwórni „Pinky & Pinky”, by skierować swe kroki do konkurencyjnych producentów - do „French Made”, „Frenzy Anal”, „Hot, Wet & Juicy”, czy choćby, otoczonej już nimbem klasycyzmu, „Orlovsky Fuckin’ Pictures”. W łazience przestała lać się woda i Gaspar z niechęcią pomyślał, że teraz jego kolej. Wolał zresztą nie być obecny przy tym, jak Tonia będzie robić się na bóstwo miłości; westchnął tylko, gdy wyobraził sobie wygląd tego zjawiska, podczas przerwy na lunch. Coś ćwierknęło na biurku. Pstryknąwszy palcem w konsoletę przy łóżku, włączył fantax. Powietrze ponad blatem, stężało z wysiłku, układając się w podrygującą, niczym zahipnotyzowana i tańcząca kobra, wstęgę rachunków. Koniec miesiąca. Gas przymknął oczy, ale zaraz je otworzył - to była strusia polityka, comp i tak wszystko zapisywał, po czym regulował należności. Jeżeli chwilowo nie miał czym, przysparzał bitom, zakodowanym w jego pamięci masowej jako Gaspar Romeo Homer, drobnych życiowych uciążliwości, mających zdopingować tego ostatniego do wzmożenia wysiłków zawodowych. Jeżeli i to nie dawało rezultatu, sprzedawał jego długi, które przepadały, gdzieś w meandrach rynku sterowanego doktryną Tanaki-Balcerowicza-Johnsa. Gas nie rozumiał tego ani w ząb; nie był w stanie pojąć, na co komu jego zadłużenie, ani rym bardziej - jak on sam wychodzi przy tym na swoje? Może comp kupował długi innych i nimi spłacał należności Gasa? Śledząc pijaną wstęgę rachunków, zorientował się, że znów nie stać go na zapłacenie wszystkich sum: za mob, za squer, profit, lux, out space (szukając natchnienia, był kilkakrotnie w parku miejskim, zawsze na kredyt), ways-tax i parę innych. Ostatnią pozycję, wyświetloną przez fantax, stanowiło zaproszenie na party u oskara. Gaspar Romeo Homer aż zamrugał ze zdziwienia oczami, a potem, z należnym szacunkiem, wstał z łóżka, by móc lepiej się przyjrzeć temu niezwykłemu i tak rzadkiemu, niczym milionowy spadek, zjawisku. Prawdę powiedziawszy, coś podobnego zdarzyło mu się po raz pierwszy - dotąd nie dostąpił zaszczytu, bycia swą własną osobą na przyjęciu u któregokolwiek z oskarów, więc teraz bardzo się wystraszył. Nie wiedział, co by to mogło znaczyć? Sam fakt nie ulegał jednak najmniejszej wątpliwości - zaproszenie było skierowane do niego i uformowane w złoto-liliowy blankiet h-mail’u, zaopatrzone u dołu w dwa kurze znaczki, oznaczające japoński podpis Yazumi. - O rety, Gas! - powiedziała zachwyconym tonem naga Tonia, pojawiając się w sypialni. - Teraz to już chyba załatwisz mi tę rolę, co? Na pewno ją dostanę! Dziewczyna plasnęła z uciechy w mokre dłonie, a Gaspar zamarł. Nigdy dotąd, nie brał poważnie w rachubę tej możliwości, w związku z czym, nie bardzo umiał sobie wyobrazić, co się będzie wyprawiało, kiedy okresowe próbne zdjęcia Toni, przerodzą się w jej stałą pracę po podpisaniu kontraktu. Z atawistyczną złością zacisnął zęby. - Biorę twoją amfę, kochanie - doleciał go z łazienki szczebiot przyszłej aktorki. - Tobie nie będzie dzisiaj potrzebna... EPIZOD II Akido Yazumi siedział nieporuszenie za długim stołem. Jako oskar Autonomicznego Księstwa Hollywood, sprawował swą władzę zaledwie od kilku lat. W młodości był sumotri, zapaśnikiem sumo, lecz po całym szeregu kuracji odchudzających oraz operacji plastycznych (wyciętej z niego skóry starczyło na kilka piłek do rugby, które ufundował dla miejscowej drużyny), z jego dawnej kondycji psychofizycznej, pozostał tylko rzadko spotykany upór oraz samodzielność. Cechy te podkreślała wielka głowa, osadzona na drobnym obecnie, acz żylastym ciałku japońskiego wieśniaka - takiego, co to miskę ryżu widzi raz na dwa dni, a i to przez okno, na stole sąsiada. Powszechnie zwano go „tokijskim soliterem” i pomimo nieszlachetności miejsca, w którym pasożyt ów przebywa w naturze, oskar był chyba dumny z tej ksywki. Jako prezes, jednej z największych wytwórni fantomatycznych, Sony-Columbia- Mosfilm Pictures, został wybrany na stanowisko oskara przez Akademię Filmową, czyli Radę Nadzorczą Autonomicznego Księstwa Hollywood. Od tego momentu począł Akademią serdecznie pogardzać i najchętniej zlikwidowałby ją, gdyby nie wpojone mu w młodości poszanowanie dla tradycji -choćby i cudzej. Po angielsku mówił bardzo źle; twierdzono powszechnie, że robi to celowo - byli jednak i tacy, którzy zaklinali się na wszystko, iż słyszeli, jak po kilku czarkach sake rozwiązuje mu się język i jest wówczas w stanie poprawnie wymówić nawet takie słowa jak: Robin-run-in-the-hedge, co oznacza po prostu kocimiętkę (albo inaczej - bluszczyk ziemny); czy też rhinoceros - nosorożec. Wiadomość mogłaby ucieszyć Gaspara Romeo Homera, kolekcjonującego trudne słowa na „r”, ale najpewniej mijała się z prawdą; niełatwo było bowiem wyobrazić sobie sytuację czy rozmowę, w której oskar rozwodziłby się szeroko o kocimiętce. Także i w tej chwili bluszczyk ziemny nie zajmował jego myśli, ponieważ po drugiej stronie stołu siedział nuncjusz papieski, kardynał mniejszy, Martin Hernades-Ochoya, któremu przed laty udało się zagnieździć na terenie Księstwa, mającego w obecnych czasach, taki charakter wobec innych Enklaw Ekonomicznych, jaki dawniej przysługiwał strefom wolnego handlu w stosunku do terytoriów państw. W okresie panującej wszechwładnie Totalnej Ekonomiki, owa „eksterytorialność” polityczna, gospodarcza, religijna oraz kulturalna powodowała, iż ciągnął tutaj każdy, nawet taki uciekinier z Ameryki Południowej jak kardynał mniejszy, który wcześniej od innych, przewidział tamtejszą ekspansję neotaoizmu - i postanowił nie pozostawać bez pracy. Po przybyciu do Hollywood, Ochoya zarejestrował swą nuncjaturę kosztem pięciu dolarów. Za własne pieniądze najął sekretarza, ten napisał do Watykanu list zawierający prośbę o uznanie, działającego w Autonomicznym Księstwie kardynała mniejszego, za oficjalnego przedstawiciela papieskiego. Stolica Apostolska, mająca nadmiar problemów z mniej przedsiębiorczymi księżmi oraz prałatami i bez powodzenia poszukująca dla nich zajęcia, za to zagrożona koniecznością wzięcia ich na utrzymanie, przystała z radością na ten pomysł, który ją zresztą nic nie kosztował. Listy uwierzytelniające przyszły więc, odwrotną ekspresową pocztą i Martin Hernandes-Ochoya przedłożył je Oskarowi. Tym sposobem przyczółek na wrażym terenie został uchwycony. Kardynał mniejszy rozpoczął swą trudną misję w samym gnieździe Szatana. Nuncjatura mieściła się w dwóch pokoikach, wynajmowanych w biurowcu, zwolnionych przez prywatną agencję detektywistyczną. Kardynał zamieszkiwał w pobliskiej enklawie, Los Angeles S.A., której 90 procent mieszkańców mówiło jego rodzinnym językiem - hiszpańskim. Owo uciążliwe, ze względu na konieczność dojazdów, rozwiązanie zostało podyktowane niższymi czynszami w L.A., choć i tak rezydencja nuncjusza ograniczała się do kawalerki, wciśniętej przez architekta pomiędzy szyb windy a zsyp na śmieci. Martin Hernandes-Ochoya był szczupłym, wysokim, nerwowym trzydziestoparolatkiem, zaopatrzonym w okulary, które mógł ciągle zdejmować i nakładać, by zająć czymś ręce i nerwy. Rysy twarzy oraz ciemne włosy zdradzały, że w jego żyłach - tej retorcie współczesnego Alchemika Świata - płynęła krew wszystkich ras, z przewagą białej, co objawiało się, przede wszystkim, skłonnością do melancholii. Mówił siedmioma językami, w tym keczua, jednak to, w żaden sposób, nie ułatwiało porozumienia się z oskarem Yazumi. I nie tylko ze względu na bolesne kaleczenie przez tamtego, mowy Szekspira i Byrona. - Może zna pan łacinę? - zapytał bez większej nadziei w głosie nuncjusz i zaraz się zmieszał, pojąwszy, iż wprawiając oskara w zakłopotanie popełnił nietakt - tamten, jeśli nawet znał język starożytnych Rzymian, musiał z całą pewnością posługiwać się nim z równą dezynwolturą, co angielskim. Akido Yazumi nie odczuwał zażenowania od wczesnej młodości, od okresu dojrzewania i teraz, mając już lat osiemdziesiąt osiem, zapomniał kompletnie jak owo uczucie smakuje. - A może być wasza ekscelencyjność znać japoński? -”Ekscelencyjność” zamrugała oczami ze zdenerwowania. - Nnnie... nie miałem jakoś okazji - wytłumaczył się, nie wiadomo dlaczego nuncjusz. Potrzeba ciągłego usprawiedliwiania się, była cechą, której Martin Hernandes-Ochoya nienawidził u siebie najbardziej. - Nie dobry - skwitował oskar i Kardynał pochylił w pokorze ramiona, przyjmując gramatyczną pomyłkę tamtego, za ocenę własnej osoby. Poczuł się jeszcze bardziej nieszczęśliwie niż zwykle. Normalne niezadowolenie z siebie, nie przybierało u niego jakichś rażących rozmiarów, tak, że nawet jego osobisty sekretarz (innego nie miał), Fung Fu Johnson, nie mógł skarżyć się na złe traktowanie, wywołane frustracjami jego szefa. - Ja wezwałem was - oskar, mrużąc oczy, użył pluralis majesticus z pełną premedytacją - i zapytałem, dla jakiego powodu wasz boss zrobił nam klątwę, co? Kardynał Martin Hernades-Ochoya przełknął odruchowy protest, jaki wywołało w nim nazwanie papieża, zwykłym szefem i postanowił w duchu, traktować od tej pory wszelkie uchybienia protokolarno-towarzyskie, jako wynik lingwistycznej tępoty oskara. Jednocześnie był święcie przekonany, jak wszyscy inni, mający przed nim przyjemność obcować z rozbrajającą angielszczyzną Yazumi, że ten przebiegły Azjata popełnia owe gafy celowo, wysuwając bezkarnie żądła zniewag spoza parawanu swej prywatnej gramatyki. Ochoya nakazał sobie pokorę, poszukując równocześnie gorączkowo w głowie odpowiedzi, na to proste - z pozoru - pytanie. Stan wzajemnych stosunków między nim, a Nowym Watykanem był - delikatnie to ujmując - nieco zawikłany i niejasny. Po początkowej euforii obu stron uwieńczonej akredytacją nuncjusza w Księstwie Hollywood, łączność ze Stolicą Apostolską stała się zgodnie z logiką, jednostronna: Hernandes słał do Capus Mundi sążniste raporty na temat upadku obyczajów w Księstwie, w Los Angeles S.A., czy w Silicon Valley Corp., nie otrzymując w zamian ani słowa odpowiedzi. Również podzięki czy oaichy. Brakowało mu zwłaszcza tej ostatniej, gdyż studiując wnikliwie degrengoladę szatańskiego pomiotu, zauważył ze zgrozą, iż nie potępia już wszystkiego w czambuł, jak to miało miejsce w początkowym okresie jego działalności w tym współczesnym Babilonie. Gorzej! Odkrył, iż badanie rozmaitych sposobów, w jaki potrafi upadać ludzka dusza (wraz z zamieszkiwanym przez nią ciałem), zaczyna sprawiać mu pewną satysfakcję. Wysiadując w ciemnych salach kin fantomatycznych, włócząc się po barach, czy centrach uciech i wszelakich rozrywek, narażał się bez wątpienia na potępienie wieczne - nie mając znikąd duchowej pociechy. Watykan, zajęty poważniejszymi problemami, przestał się nim interesować, wychodząc, ze słusznego skądinąd założenia, że ktoś równie przedsiębiorczy nie zginie - a jeśli nawet, to widać tak mu było pisane. Tymczasem nuncjusz na gwałt potrzebował wsparcia spowiednika, ale w tej materii mógł liczyć jedynie na emerytowanego przeora klasztoru macedonistów, twierdzącego, za zmarłym w 362 roku Macedoniuszem, iż Duch Święty nie jest tej samej natury co Bóg Ojciec i Chrystus, lecz istotą stworzoną i podporządkowaną - kimś w rodzaju jednego z aniołów. Na to Ochoya nie mógł w żadnym wypadku przystać, zwłaszcza, że na Soborze w Konstantynopolu w 381 roku zadekretowano, iż Duch Święty jest istotą boską. Również sekretarz kardynała, Fung Fu Johnson, nie chciał zostać awansowany do stopnia spowiednika nuncjatury, albowiem miał dwanaścioro dzieci, cztery żony i od cholery własnych kłopotów. Sekretarzował Ochoyi, gdyż po ojcu, Mosesie Johnsonie, był chrześcijaninem - tyle, że mormonem. Otoczony przez samych schizmatyków i nieprzyjaznych mu ludzi, do których w pierwszym rzędzie zaliczał oskara Yazumi, nuncjusz dobywał z siebie czasem gesty odwagi, inteligencji oraz rozpaczy, godne pierwszych chrześcijan podanych lwom na śniadanie. Tak było i teraz, kiedy pozbawiony informacji na temat tego, jakiż to film mógł obruszyć na Autonomiczne Księstwo gniew papieski, sam starał się przeniknąć niezbadane wyroki Watykanu. Przeleciawszy myślą, w jasnej i trzeźwej nagle głowie, tytuły ostatnich premier - co zajęło przecież nieco cennego czasu oskara, bowiem Hollywood produkowało około stu tysięcy filmów rocznie, co dawało niemal dwieście siedemdziesiąt cztery premiery dziennie - bezbłędnie wybrał tę jedną. - Myślę - rzekł ostrożnie nuncjusz i zmarszczył czoło, by dowieść, iż procesy chemiczne oraz elektryczne istotnie zachodzą w jego mózgu - iż, chodzi o obraz „Atomowy Zbawiciel i odaliski” z wytwórni „Last Frontier”. Te sceny na krzyżu, toż to czyste bluźnierstwo... - Hai! - powiedział oskar Yazumi, głosem przypominającym świst samurajskiego miecza i nagle zupełnie poprawnie sformułował pytanie. - Jak ksiądz myśli, długo to potrwa? Kardynał popatrzył za okno, gdzie niebo różowiało uparcie, iskrząc nawet nieco na styku klątwy i pola ochronnego. Nie mógł się przyznać, że nie ma pojęcia. Nie orientował się, ani w zamiarach, ani w siłach Nowego Watykanu. Ta budująca niewiedza spowodowała, iż, nieoczekiwanie dla samego siebie, przyjął godną postawę. - Myślę - odparł ponownie marszcząc czoło, chcąc znów dowieść wspomnianych procesów - że obawiam się, iż aż do skutku! Zapadła cisza. Yazumi milczał, jakby pragnąc zatrzeć nieprzyjemne dla siebie wrażenie, że umie mówić po ludzku, zaś nuncjusz napawał się odzyskaną nagle siłą oraz spokojem ducha. Skłamał - i był z tego zadowolony. Po wyjściu nuncjusza, oskar zasiadł przed swym osobistym compem, operującym na japońskim alfabecie i pracował przez czas jakiś, odmierzany metronomem jego płytkiego oddechu astmatyka. Potem, do listy gości zaproszonych na comiesięczne przyjęcie, dopisał dwa nazwiska - nuncjusza papieskiego, kardynała mniejszego, Martina Hernandesa-Ochoyi oraz scenarzysty B- i C-klasowych filmów, Gaspara Romeo Homera, wraz osobą towarzyszącą. EPIZOD III Zdjęcia próbne do filmu „Elektryczne banany” przeciągały się _ i to z winy Toni. Wiadomość o zaproszeniu Gasa na party do oskara rozmarzyła ją i rozkojarzyła do tego stopnia, iż będąc pewną, że właśnie to, a nie wygibasy przed kamerą, otworzy jej drogę do sławy oraz kariery, nie mogła należycie się skupić nad realizacją prostych zadań aktorskich. Jose Koslovsky, reżyser ambitnego dzieła, był tego dnia nie w humorze. Właśnie dziś rano, mając dokładnie dwadzieścia sześć lat, trzy miesiące i osiem dni, po raz pierwszy w życiu, zwątpił w słuszność tego, co robi. Ze zdziwieniem stwierdził, iż uczucie, znane mu do tej pory wyłącznie z opowiadań starszych nieco kolegów po fachu, jest bardzo, ale to bardzo przykre - wręcz dojmujące. Z przerażenia naszprycował się od razu wszystkim, co mógł znaleźć w domu; a ponieważ pomieszał narkotyki z neuroleptykami, popadł w czarną depresję. W tym stanie ducha, czarne jak agat włosy Toni uznał za jawną i wymierzoną przeciwko niemu prowokację. Był uczulony na czarny kolor - wyrzucił z planu asystenta Murzyna, choć nie poważył się na to samo wobec innego syna Czarnego Lądu, Sudańczyka Ali Khana, oświetleniowca. Brak asystenta, stanowił dla twórczego umysłu Koslovsky’ego pomoc oraz wyzwanie, natomiast bez światła nie zrobiłby nic. Koło południa Jose rzucił się z pięściami na swą script, która miała czelność przynieść mu CZARNĄ kawę, po czym zaczai przejawiać agresję na sam dźwięk słowa „czarny”. Tonia (w blond peruce, chociaż do niedawna scenariusz stanowił zgoła inaczej!) była przygotowana do kolejnego ujęcia. Koslovsky bardzo pragnął mieć je za sobą przed lunchem, nic jednak nie wskazywało, iż tak się stanie. Ta konstatacja pogłębiała tylko, i tak już bezdenną melancholię Jose Koslovsky’ego. Inną przyczyną, potęgującej się wciąż depresji Jose Koslovsky’ego było natrętne wrażenie, iż gdzieś na obrzeżach planu zdjęciowego, pęta się ten alfons, Ryan LaQuirra, autor scenariusza. Największą zaletę filmu, stanowiła bardzo prosta fabuła: główna bohaterka, Samantha, do roli której aspirowała Tonia, była zaciekłą zwolenniczką używania do masturbacji oraz lesbijskich praktyk uprawianych z przyjaciółką, uroczą Yvonne, gorących sandwiczy. Zawołaniem i przezwiskiem Samanthy w gronie bywalczyń klubu kobiecego „Pretty Girls” było „Hot Sandwich”. Konflikt w filmie, wprowadzający zamieszanie w uporządkowane życie erotyczne Samanthy. pojawiał się za sprawą niejakiego Parado Corky’ego (w jego roli Anthony McCovall), domokrążnego sprzedawcy erotycznych gadżetów. Ów, powodowany najpierw zwykłą chęcią zarobku, usiłuje przekonać bohaterki, by zastąpiły gorące sandwicze nowym, rewelacyjnym wynalazkiem - elektrycznymi bananami z mleczkiem kokosowym! Udaje mu się złapać na lep swej - popartej fizyczną demonstracją - elokwencji kapryśną Yvonne, lecz Samantha pozostaje nieugięta - i tym samym samotna. Z tym większą desperacją okazuje swoje przywiązanie do gorących sandwiczy, choć podstępny Parado nie rezygnuje ze zdobycia kolejnego rynku zbytu, co ma mu zapewnić przyjemność, zysk oraz wyższe notowania u przełożonych - nawet i awans, kto wie? W rym celu wymyśla nowy rodzaj sandwicza, polewany czekoladą zamiast ketchupem i w ten sposób wkrada się w łaski osamotnionej Samanthy. Dziewczyna tęskni za Yvonne, za jej pieszczotami, nawet za jej niestałością i sądzi, że może dzięki ustępstwom wobec Parado, odzyska jej miłość. Tymczasem domokrążca nie rezygnuje z krecich knowań i metodą kolejnych kroków, usiłuje osiągnąć swój cel: użycia przez Samanthę sandwicza z pastą bananową, zamiast z tuńczyka. Później on sam, Parado Corky, demonstruje zalety prezerwatyw o smaku bananowym, aż w końcu pokonana Samantha ulega i tytułowym elektrycznym bananom. Po czym dochodzi do wniosku, iż jej opór był bezsensowny, bowiem elektryczne banany są bezkonkurencyjne - są wszystkim, o czym marzy dziewczyna. Film kończy się happy endem - Parado Corky zostaje awansowany na kierownika działu sprzedaży w zatrudniającej go firmie, a obie bohaterki stają się jego nieodłącznymi asystentkami, testującymi nowe wyroby. Od tej pory żyją długo i szczęśliwie we trójkę, oddając się miłym igraszkom w przepastnych magazynach, kryjących stosy erotycznych gadżetów. Tonia Atkins znała na pamięć cały scenariusz. Będąc święcie przekonaną, że tym sposobem, nieskomplikowane dialogi, wejdą jej łatwiej do głowy - sypiała - trzymając go szkolnym zwyczajem pod poduszką. Nie zrażało jej nawet to, że Gaspar Romeo Homer zgrzytał zębami, ilekroć tylko dzieło Ryana LaQuirry, znalazło się w zasięgu jego wzroku. W tej chwili, pod wodzą, cierpiącego na kryzys zaufania do siebie, Koslovsky’ego, Tonia próbowała scenę 14. Leżała naga na puszystym, seledynowym dywanie, przyniesiony z baru świeży sandwicz tkwił zalotnie w jej obolałym wnętrzu, a dziewczyna starała się ze wszystkich sił wymyślić, kiedy i jak powiadomić zespół o tym, że idzie z Gasem na party do oskara. Pragnęła, by wypadło to w miarę naturalnie, a nie mogła dostatecznie skoncentrować się na tym problemie, gdyż facet od efektów specjalnych polewał właśnie jej uda ketchupem. Sos był zimny i nieprzyjemnie chłodził roznamiętnione partie Toninego ciała. Dziewczyna wzdrygnęła się i dostała na udach gęsiej skórki; potrąciła przy tym niechcący, dłoń „efekciarza” dzierżącego pojemnik z ketchupem i na seledynowym dywanie wykwitła krwista plama. Co za pech! Sceneria zaczynała przypominać tandetny thriller, o kolejnym wcieleniu Kuby Rozpruwacza. - Nie! Nie! Nie! - krzyknął po trzykroć Jose Koslovsky, zrywając się gwałtownie z miejsca i przewracając tradycyjny stołeczek z napisem „Director”. - To nie do wytrzymania! Przed oczami latały mu CZARNE plamy i w żaden sposób, nawet najenergiczniej potrząsając umęczoną głową, nie mógł się ich pozbyć. W głębi swego delikatnego, artystycznego wnętrza, przekonany był, iż cały świat sprzysiągł się przeciwko niemu i jego wysublimowanej sztuce. Wokół siebie oraz swych działań czuł coraz większą obojętność i przerażającą CZARNĄ pustkę! Bezmyślni, maluczcy ludzie nie tylko nie wykonywali jego zamierzeń, ale swą miałkością ściągali go w dół, wpychając głową naprzód do CZARNEJ DZIURY ignorancji, z której - jak to kiedyś wyczytał w komiksie „Star Trek XXIX” - nie było powrotu. Producenci, żądający od niego nakręcenia pełnometrażowego filmu fantomatycznego w pięć dni, wbijali gwóźdź do trumny jego artystycznych dążeń i swobód. Co więcej, ponad mechaniczne ruchy rodem z tartaku oraz rzężenia przypominające ubój w rzeźni miejskiej, może zrobić największy choćby geniusz z takiego gówna, jak „Elektryczne banany”? I to w dodatku do weekendu! Dzień premiery był już wyznaczony! Jose poczuł gwałtowną chęć zamordowania Ryana LaQuirry, jako pierwszego spośród swych licznych ciemiężycieli, lecz ten - przewąchawszy najwyraźniej, co się święci w duszy jego najserdeczniejszego przyjaciela - czmychnął, nie czekając na wybuch. Tonia zaczęła bezmyślnie płakać. Nie wiedziała, dlaczego to robi - chyba chlipała z powodu zimna oraz niewygody. „Efekciarz” oblizywał powalane sosem pomidorowym palce, a dwóch innych facetów z ekipy technicznej, ciągnęło w stronę jaskrawej plamy na dywanie, bulgoczący z ochoty cleaner. - Dosyć na dzisiaj! - wrzasnął Koslovsky. - Wszyscy precz! Nie dam się wam wciągnąć do czarnej dziury! Nie dam! Won! Nie zniknę pod horyzontem zdarzeń, o nie! Jeszcze o mnie usłyszycie! Popamiętacie wy mnie! Ze czcią wymawiać będziecie moje nazwisko, jako tego, który dokonał przełomu w fantomatycznym przemyśle Hollywood! Ja! Ja to uczynię, nikt inny... Jose szalał na planie - skacząc obunóż, połamał swoje krzesełko, rozbił cleaner, pogryzł w bezsilnej męce dywan i wreszcie, z ledwo skrywaną ulgą nadszarpnął CZARNE uszy Ali Khana. Z precyzyjnym wyrachowaniem, cechującym szaleńców, omijał szerokim łukiem kamerę, oraz resztę kosztownego sprzętu - doskonale znał swoją obecną wartość na rynku i jego atak szału musiał jej dokładnie odpowiadać. Josego nie stać by było na odkupienie droższych klamotów; na rozbicie kamery mógł sobie pozwolić w napadzie twórczego amoku Morales, nie on. - Ale ja - zaszlochała Tonia - idę na party do oskara i... Nie wiedziała, jak ma zakończyć swą myśl, bo czuła, że wypowiedziała ją w najmniej dogodnym momencie. Wszystkie oczy zwrócone były na szalejącego reżysera, który jednak - jak na rasowe zwierzę filmowe przystało - pierwszy nadstawił ucha i zareagował tak, jak należało. Jose podniósł się z klęczek w kącie studia, gdzie wył nad swoim rozpaczliwym losem, otrzepał kolana i wysmarkawszy się podciągnął spodnie, energicznie wsadzając do nich zaplątany pod szyją T- shirt. - A, to co innego - powiedział spokojnie. - Przerwa na lunch! O drugiej chcę widzieć wszystkich, gotowych do pracy. I przynieście z bufetu parę nowych sandwiczy, mogą być potrzebne! EPIZOD IV Początek party u oskara, mającego zwyczajowo zakończyć się wielką orgią lub pomniejszymi orgietkami, przebiegał standardowo. Jako pierwszy, przybywał punktualnie plankton show businessu, debiutujący dopiero na salonach. Po mierzwie nadpływały statecznie płotki, od niedawna dostępujące zaszczytu zaproszeń. Ponury jak noc, Gaspar Romeo Homer wraz z rozpłomienioną i rozentuzjazmowaną Tonia u boku, potwierdzili tę regułę. Powód złego humoru Gasa był prosty - panna Atkins otrzymała swą wymarzoną rolę w „Elektrycznych bananach” i z zapałem kameleona-neofity. starała się teraz upodobnić do otoczenia gwiazd phan-movie. Iskrzącym wzrokiem śledziła powolny napływ gości, popiskując czasem lub wykrzykując znaczące „wow!” na znak najwyższego podniecenia oraz ekscytacji wywołanej widokiem kogokolwiek ważniejszego w branży od nich; wbijała przy tym boleśnie paznokcie w ramię swego towarzysza. Znaczyło to, że piszczała i emitowała indiańskie okrzyki bez chwili przerwy. Dla odmiany, gdy dosyć wcześnie, jak na niego, pojawił się Reginald III Masturbanni wraz z oszałamiająco rudą Clarissą van Delf, Tonia zamilkła i nie wydawała żadnych akustycznych oznak życia przez około czterdzieści sekund. Było to dosyć, by Gas zaniepokoił się o jej zdrowie. Reginald III, zwany Saszeńką (prawdziwe nazwisko - Aleksander Fiodorowicz Moskowskij), królował na absolutnym topie popularności oraz zarobków. Gaspar zupełnie nie wiedział, skąd się to brało. Z wyglądu, Masturbanni był zupełnie przeciętnym facetem, o nieco grubych, prymitywnych rysach twarzy oraz blond grzywie. W filmach kreował bohaterów twardych wobec mężczyzn, topniejących jednak, niczym marcowy śnieg, w pobliżu przedstawicielek płci przeciwnej. Pozwalał się im hołubić i zdobywać, będąc wobec nich pasywnym, chociaż jednocześnie niespożytym seksualnie. Był stroną oddającą się - psychicznie i fizycznie. Przyzwalał na siebie. W okresie kultury coraz bardziej i coraz wyraźniej matriarchalnej, staroświeccy, zdobywczy mężczyźni, lub tacy, którzy z dotychczasowych przyzwyczajeń zrezygnować nie chcieli, tracili na znaczeniu i nie mieli wielkich szans - ani na ekranie, ani w życiu. To kobiety pragnęły osiągać i zdobywać, a dopiąwszy swego - z całym zapałem matkować powalonym samcom. Nic zatem dziwnego, że Reginald III Masturbanni stał się idolem swoich czasów. Kobiety szalały za nim. Zdarzało się, iż podczas fantomatycznych pokazów drive-in uwspółcześnionego remake’u „Przeminęło z wiatrem”, z nim w roli Rhetta Buttlera, poprzez holograficzną zasłonę imitującą ekran kobiety wdzierały się na arenę projekcyjną, by z miłości i pożądania rozedrzeć go na strzępy. A gdy to, z oczywistych względów, się nie udawało, walczyły pomiędzy sobą lub atakowały znajdujących się w pobliżu nielicznych mężczyzn. Koniecznością stało się więc urządzanie pokazów wyłącznie dla kobiecej publiczności, choć i bez tego instynkt samozachowawczy kazał rozsądnym samcom omijać szerokim łukiem nawet zamknięty na cztery spusty fandrom, w którym szedł jakiś obraz z Saszeńką. Jego partnerki czy koleżanki z planu, jedyne kobiety znajdujące się w bliskim z nim kontakcie, napawały go przerażeniem - dobrze uważał, by nie było ich nigdy więcej, niż siedem, gdyż liczba to magiczna, po przekroczeniu której, samice mogły rzucić się na niego i rozerwać naprawdę. To, iż przyszedł na przyjęcie tak wcześnie, graniczyło z cudem. Przegapił ten fakt nawet oskar; nie było go jeszcze. Płotki w jego salonie mogły bawić się same, napawając się niezwykłą dla nich atmosferą, oraz splendorem miejsca, czerpiąc zadowolenie płynące z własnego chwilowego wywyższenia, lub grzejąc się w blasku średniaków, mających swoje pięć minut na puszenie się przed przybyciem stalowoszarych rekinów show-businessu. Cudowną karierę Reginalda III zapoczątkował film „Hungry for adventures” („Głodny przygód”); scenariusz napisał(a) niejaki(a) Wu Szu Stoklosa, transwestytka, która mężczyzną stała się na krótko przed napisaniem skryptu. Stoklosa, postać spoza branży, popelnił(a) samobójstwo na jakiś czas przed premierą, gdyż doszedł(a) do wniosku, iż nie satysfakcjonuje go (jej) żadna z płci. Dla Gaspara nie było zatem do końca jasne, czy Reginald, wyłącznie dzięki talentowi aktorskiemu, tak znakomicie wcielił się w postać „głodnego przygód”, czy też w nim również, tkwił zalążek transwesrytyzmu lub choćby zniewieścienia? Clarissa van Delf, piosenkarka porno, zrobiła nie mniej zawrotną karierę. Zaczynała jako call-girl, co w obecnych czasach oznaczało dziewczynę wysłuchującą, lub opowiadającą świństwa przez fantax - z włączonym obrazem lub nie. Tą drogą, trafił się jej przypadkiem klient mówiący do wiersza, całkiem niezły poeta, którego erotyczne wynurzenia, po obróbce przez zawodowego librecistę, stawały się w wykonaniu przedsiębiorczej Clarissy szlagierami - posiadając walor niezaprzeczalnego autentyzmu, były jednocześnie dobre literacko. Ich autor nie prowadził nigdy normalnego życia erotycznego - hetero-, homo-, czy biseksualnego. Przez dwanaście lat, dzielących okres jego dojrzewania, od „spotkania” Clarissy, przebywał w świecie samogwałtu, uprawianego podczas erotycznych rozmów za pośrednictwem fantaxu. Panna van Delf, we własnym dobrze pojętym interesie, nadal była jego call-girl, gdyż tylko w ten sposób mogła sobie zapewnić stały dopływ świeżych tekstów. Umowa, wysmażona przez kauzyperdów wytwórni płytowej „Phantom Disc Sex Musie” stanowiła, iż wszystko, co podczas seansu z Clarissą powie jej klient, staje się prawnie własnością artystki, jako honorarium za erotyczną usługę. Obie strony były z tego układu jak najbardziej zadowolone - w czasie puszczania swych wierszowanych strumieni świadomości, młody gawędziarz doznawał jeszcze większej ekscytacji, z tego powodu, iż praktycznie „za darmo”, obcuje z największą gwiazdą porno-rocka, zaś Clarissą zbijała olbrzymi majątek. Jej fan- dyski rozchodziły się w dziesiątkach milionów egzemplarzy, okupując pierwsze miejsca list przebojów. Oczywiście, w wielu enklawach, FD z jej nagraniami były zakazane, ale nawet w muzułmańskich Saddam-Quwait oil Company, czy Maghreb Gas-Oil Inc., Clarissą była znana dzięki fanwizji satelitarnej. Wyklęta, ale tym bardziej popularna. Kiedy więc owa para przedstawicieli najwyższych kręgów światowego show- businessu weszła do sali bankietowej pałacu oskara, powiało konsternacją, a atmosfera w wyczuwalny sposób nasyciła się elektrycznością. Gasparowi Romeo Homerowi wydawało się nawet, że wyraźnie wyczuwa zapach ozonu. Paznokcie miss Atkins, niczym zęby bullratlera, na stałe zagłębiły się w jego biceps. Clarissą i Reginald III, najwyraźniej przespawszy czy przebradziawiwszy cały boży dzionek nie wiedzieli, która jest godzina i dopiero pod wpływem zapadłej ciszy zorientowali się, że jak na swoją pozycję numer jeden, przyszli ociupinę za wcześnie; na tyle wcześnie, że nawet gospodarz przyjęcia nie uznał jeszcze za stosowne pojawić się pomiędzy swoimi gośćmi. Nie było także nikogo, choćby w przybliżeniu tak ważnego jak oni, by mógł do nich podejść i zagadać; ani też nikomu spośród artystycznej ławicy płoci nie udało się wypić, czy zaćpać na tyle, by uznawszy się za równego supergwiazdorom, walnąć na powitanie Reginalda w plecy, a Clarissę van Delf, pochodzącą z enklawy Elan-Fisher i nazywającą się naprawdę Marica Marcinkowic, uszczypnąć w tyłek. Zanim, wywołany zakłopotaniem, sztuczny gwar zdążył wybuchnąć na nowo, wydarzyło się coś jeszcze bardziej dziwnego, aniżeli przedwczesne przybycie pary półbogów: oto w drzwiach sali pojawił się nuncjusz papieski, Martin Hernandes-Ochoya, we własnej, czarno odzianej i przepasanej fioletową szarfą, postaci. Cisza stała się jeszcze bardziej przejrzysta; nim ktokolwiek jednak zdołał się zastanowić, czy samozwańczy nuncjusz przybył na zaproszenie, czy też wdarł się tutaj, by in vim, nawracać, wyświęcać i egzorcyzmować, już na spotkanie niezwykłych gości szedł drobnym kroczkiem sam oskar, Akido Yazumi. Nie mrugnąwszy nawet okiem w stronę zaskoczonych Clarissy i Reginalda, przeszedł mimo nich i począł wylewnie witać się z prałatem. Reginaldowi Trzeciemu opadła szczęka, a pannie van Delf ramiączko skąpej sukni - dziewczyna zawsze tak reagowała, gdy czuła się zakłopotana. Gaspar uwolnił zdrętwiałe ramię ze szponów miss Atkins i - by lepiej widzieć - usunął z kącików oczu łzy bólu. Tonia dyskretnie włożyła rękę do kieszeni jego spodni i przez materiał ścisnęła go za jądra - Gaspar otworzył nieinteligentnie usta, niczym wyjęta na brzeg złota rybka i pozostał tak, wstrzymując oddech. Z wrażenia. Oskar, po wymianie grzeczności z nuncjuszem, odwrócił się do zastygłej we własne pomniki publiki. - Ja powitać wasza serdecznie i przedstawić nowego, w naszym gronie, kardynała mniejszego, nuncjusza papieskiego, Martinesa Onana-Hochoyę... - Martina Hernadesa-Ochoyę - poprawił odruchowo prałat. - Hai! - zgodził się Yazumi, jakby mieczem świsnął, i wszystkim się zdawało, że głowa nuncjusza powinna była poturlać się po posadzce. - Postaraj się być mili dla niego, choćby jego szef nie jest - zakończył oskar swą, wyczerpującą cierpliwość słuchaczy, przemowę. Martin Hernades-Ochoya wykonał wokół siebie kilka dyskretnych znaków krzyża, mających bronić go przed przystępem złego, i opancerzywszy w ten sposób swą duszę oraz ciało, ruszył dzielnie na spotkanie wpatrzonego weń stuokiego argusa. Nogi prałata plątały się nieco, ale to chyba dla krępującej jego ruchy szaty, a tłumek gości drgnął niemile zaskoczony i rozstąpił się skwapliwie, nie chcąc narażać, na bezpośrednie starcie. Po kilku nieudanych próbach zbliżenia się do przeciwnika, Martin Ochoya dotarł do przeciwległej ściany i zawrócił z gracją elektrycznego żółwia. Goście, rozbici teraz, dla bezpieczeństwa, w tyralierę, popatrywali nań czujnie, gotowi do nowych uników. Na wszystkich twarzach widział malujące się to samo pytanie, na które sam nie znajdował odpowiedzi: po jaką cholerę oskar zaprosił go na jedno ze swych przyjęć, które sławą dorównywały orgiom u Tyberiusza, oraz po kiego diabła on, kardynał mniejszy i nuncjusz papieski (cóż z tego, że samozwańczy) owo zaproszenie przyjął? Czy była to próba pojednania się Księstwa Hollywood z Nowym Watykanem? Czy oskar zamierza zaprzestać rozpustnego życia i innym go odmówi? W sali nadal panowała cisza. Oparty o ścianę prałat zamknął oczy. Pewnie modlił się, widząc, że zgotowano mu tutaj towarzyską Golgotę i Gasparowi zrobiło się go żal. Nie na tyle oczywiście, by podejść i zagadać (bo i o czym, na Boga?!), ale, jako człowiek, również w pewnej mierze nieprzystosowany, współczuł w sercu swoim doli kardynała mniejszego. Na obolałym ramieniu ponownie poczuł zaciskającą się dłoń i szarpnięciem usiłował je oswobodzić. Nie pomogło, uścisk wzmógł się jeszcze. Gas obrócił głowę, mając zamiar zrugać Tonie od ostatnich, ale zamiast niej dostrzegł u swego boku, a poniżej ramienia, głowę oskara Yazumi. Jak z tego wyrozumiał, godzina cudów nie skończyła się jeszcze! Mały, żylasty człowieczek nieomal dźwignął Homera ponad podłogę i niosąc go w stronę, podpartej nuncjuszem, ściany, powiedział: - Dobry, że przyszedłeś, Gas. Słyszałem byłem o tobie. Myślałem, że fajnie będzie, gdy poznasz mój gość. Potem pogadamy. Unikając w ostatniej chwili zderzenia z prałatem, puścił wierzgającego nieco Gaspara i rzuciwszy go w ten sposób chrześcijaninowi na pożarcie, oddalił się szybko swoim drobnym kroczkiem. Za plecami Gasa, sala wydała z siebie głębokie tchnienie ulgi. Rozległy się pierwsze szepty i śmieszki, a potem, zgodnie z przesuwającym się potencjometrem zadowolenia z powodu rozwiązania drażliwej sytuacji, gwar osiągnął normalny poziom. Gas, zdradzony i opuszczony przez wszystkich, chciał się obejrzeć w poszukiwaniu jakiejkolwiek pomocy, ale w tym momencie nuncjusz podniósł powieki i ich spojrzenia spotkały się z trzaskiem w połowie drogi. Byli mniej więcej jednego wzrostu i w tym samym wieku. Nuncjusz zobaczył niebieskie jak bławatki, choć nieco zblazowane oczy, wpatrujące się w niego z mieszaniną lęku oraz niechęci; zaś Homer - wrażliwą duszą, zwątpienie oraz przedwczesną zgorzkniałość tamtego. - Jestem Gaspar Romeo Homer - przedstawił się. - Scenarzysta filmowy. Nie wiem jak mam się zwracać do... - Mów mi po prostu Martin - odrzekł Ochoya. - Nawet mój sekretarz nie nazywa mnie inaczej. Jesteś oczywiście, ateistą Gas? Postępowym, wyzwolonym, racjonalnym umysłem, obdarzonym na dodatek przekleństwem pewnego talentu, co? Niestety, tylko pewnego, za to z dużą domieszką goryczy, frustracji i nużącego przeintelektualizowania do smaku. Wydaje mi się, że widziałem kilka z twoich filmów. Nie znam się na pisaniu scenariuszy, ale mam wrażenie, że ich intrygi były inteligentnie zbudowane... - Dziękuję - powiedział Gas, modląc się pod nosem do boga ateistów, by ktoś wybawił go od duchownej osoby. Gdzież, do diabła, podziała się Tonia? Uśmiechnął się. - Szkoda, że nie mogę tego samego powiedzieć o twoich kazaniach, Martin, ale nie słyszałem ani jednego. - Nie mogłeś. Ja nie wygłaszam kazań. Jestem kimś w rodzaju urzędnika. Dyplomatą, osobą do nawiązywania stosunków oraz prowadzenia negocjacji pomiędzy Nowym Watykanem, a resztą świata. To nie jest łatwy dialog, zapewniam cię. Ale dawniej, owszem - prowadziłem duszpasterstwo. Na wspomnienie szczęśliwego, latynoskiego okresu życia, twarz nuncjusza przybrała rozmarzony wyraz. Krzewienie Słowa, w narzeczu keczua, w groźnych, indiańskich duszach, stanowiło miłe jego sercu zajęcie. Gaspar Romeo Homer z niepokojem śledził zmiany stanu ducha nuncjusza. Prywatnym zdaniem Gasa, rozmowa zbaczała na niebezpieczne, nieznane mu ścieżki gnozy. Jakiż cel mógł mieć oskar Yazumi, by z właściwą sobie towarzyską niezgrabnością, godzić wodę z ogniem? Po plecach Gaspara -w które, jak mu się zdawało, wszyscy musieli być wpatrzeni - płynął pot. - Gas, kochanie! - zaszczebiotało nagle za nim powietrze głosem Toni. - Gdybyś mnie potrzebował, to jestem z Sue i Aleckiem! I nim Gaspar zdołał się uchwycić tego rzuconego niecelnie koła ratunkowego, Tonia odbiegła w inny kąt sali. Mimo, że właśnie teraz potrzebował jej, jak nigdy dotąd! - Jeżeli źle się czujesz w moim towarzystwie, Gas, to bardzo cię proszę... Nie krępuj się, tam chyba czekają na ciebie... Głos Martina Ochoyi był spokojny i ciepły. Nie czuło się w nim poddania, ironii, rezygnacji czy złości. Chyba właśnie to przeważyło szalę. I jeszcze coś - chęć zrobienia tamtym na złość. A więc tak, zostawili go na pastwę papisty i teraz, stojąc bezpiecznie z dala, nabijają się z niego, doskonale bawiąc się jego kosztem! Ano, dobra, zobaczymy... Gestem, który widział na filmach, że stosuje się go wobec kobiet i osób duchownych, Gaspar ujął prałata pod czarny łokieć. - Nie ma sprawy, Martin - powiedział. - Bardzo miło się z tobą gawędzi. Przejdźmy się trochę, zjedzmy coś, wypijmy... To chyba możesz, co? Nuncjusz, zdumiony naglą przemianą Homera, skinął tylko potulnie głową i dał się powieść przez salę pełną ubranych w najdziwniejsze stroje ludzi, którzy oswoili się już z jego obecnością; przyzwyczaili się w ten sposób mianowicie, że nic sobie z niej nie robili. Jeszcze tylko nowo przybyli czynili zdumione miny, nie wiedząc, czy strój nuncjusza nie jest po prostu przebraniem; inni puszczali do niego oko lub wykonywali inne „przyjacielskie” gesty, na które Ochoya odpowiadał wymuszonym, niczym maska pośmiertna, grymasem. Mimo wszystko, był to uśmiech, który jednak zamarł, gdy podeszli do stołu na tyle blisko, że okazało się, iż jedynym daniem, które ze względu na nieprowokujące kształty nuncjusz może wziąć do ust bez narażenia swej duszy na ogień piekielny, są solone orzeszki. Reszta potraw była, mniej lub bardziej udatnie, uformowana na obraz i podobieństwo tych anatomicznych elementów, które na co dzień odróżniają kobietę od mężczyzny - i vice versa. Budulec, z jakiego wzniesiono owe erotokulinaria: ser, czekolada czy bażancie udko, bardzo dobrze spełniał swą rolę. Tort marcepanowy, wzniesiony najwyraźniej na drucianym stelażu, wyobrażał naturalnej wielkości Wenus, wynurzającą się z kąpieli różowego szampana. Ochoya zamknął bogobojnie oczy i usiłując drżącą ręką trafić po omacku do miseczki z fistaszkami, przewrócił kilka sterczących ostro i zdecydowanie figurynek, a szeroki rękaw umaczał w otaczającym je majonezie. Gaspar postanowił miłosiernie interweniować - przesypał całą zawartość naczynia do przepastnej kieszeni nuncjuszowego stroju, a w spoconą dłoń nuncjusza wcisnął szampan, w kieliszku o najmniej wyszukanym kształcie. Po czym wrócili pod ścianę. - Twoi rodzice... - odetchnął kardynał. - Jestem dzieckiem z probówki - przerwał pośpiesznie kłamstwem Gas, widząc, że zanosi się na sondowanie przynależności oraz skłonności religijnych jego familii do n-tego pokolenia wstecz. - Przykro mi. - Mnie nie - zapewnił purpurata Gaspar. - W moim wieku daje to sporo luzu, rozumiesz co chcę powiedzieć? Nie czuję się niczym skrępowany... - Skrępowany? - zdumiał się nuncjusz i wpakował do ust całą garść orzeszków. - Czy ktokolwiek ze zgromadzonych tutaj zna podobne uczucie? Nie mogę w to uwierzyć! - Zostawmy to - powiedział zniechęcony Gaspar i rozejrzał się po sali, poszukując wzrokiem zbawczej Toni. Z kardynałem mniejszym, nie mieli sobie chyba już nic więcej do powiedzenia. Toni nie było nigdzie widać, natomiast z nacechowanego szacunkiem falowania tłumu, w którym poruszało się coś bardzo zdecydowanego - a dla niepozornego wzrostu, niewidocznego - wysnuł wniosek, iż w jego kierunku przemieszcza się sam oskar Hollywoodu, Akido Yazumi. Obawiając się, że może ponownie zostać zaciągnięty w towarzystwo jakiegoś raroga, Gaspar chciał uniknąć spotkania, ale oto tuż spod łokcia tarasującego Gasowi drogę zwalistego operatora, prezentującego głośno zalety nowego obiektywu hydro-magnetycznego, spojrzały na niego, z gadzią obojętnością, skośne oczy oskara. Yazumi skinął na Homera palcem i odwróciwszy się, zanurkował w tłum. Pojąwszy, że oto nadszedł ostatecznie moment, dla którego go tutaj zaproszono, Gas zgiął się w pół i podążył śladem oskara, poszerzając nieco łokciami kilwater, pozostawiony przez tamtego w ludzkim mrowiu. - Dobry, że cię znalazłem - odsapnął Yazumi, gdy znaleźli się w jakimś bocznym gabinecie. Jedną jego ścianę zastępował fantomatyczny obraz Fuji-jamy, transmitowany bez przerwy z kamery zainstalowanej kilkanaście kilometrów od podnóża wielkiej góry. Na pierwszym planie, stercząc ze ścian pokoju, łagodnie kołysały się gałęzie kwitnących (jakżeby inaczej!) wiśniowych drzew, dalej pasło się ryczące, od czasu do czasu, bydło, a powietrze skwierczało od upału i ptasiego jazgotu. W oddali, ktoś przejechał na słonecznym rowerze i, świadom obecności kamery oraz potencjalnego obserwatora, pomachał do niego. Gaspar nie odważył się zapytać, czy to znajomy oskara. Zastanowił się natomiast, ile też musiała kosztować Księstwo ta nostalgiczna zachcianka Yazumi. Obrazek, mimo iż zdejmowany na bieżąco z natury, miał w sobie coś z kiczowatości trójwymiarowych pocztówek; owo wrażenie, rodziło się chyba na styku ultramarynowego nieba i sufitu, gdzie defilowały białe chmurki. Nie chmury, ale chmurki właśnie: wstrętnie barankowate cumulusy pogody pięknej. Oskar zasiadł w jednym z ustawionych wachlarzowato na wprost projekcji foteli i Gas - rad nierad - mając wzrok wbity w landszaft, klapnął obok. - Piękne - świsnął po swojemu, przez zaciśnięte wargi Yazumi. - Tak - stwierdził Gaspar, którego od patrzenia na idylliczny obrazek rozbolały zęby. - Chciałem z tobą pogadać, Gas - oskar wyrażał się najzupełniej poprawnie, choć ze swą japońską gwałtownością. - Jesteś teraz zajęty? Piszesz coś? - Aissa Larson namawia mnie do współpracy przy kolejnym horrorze - skrzywił się Homer. - Nie wiem sam, czy to wezmę, pomysł nie bardzo mi się podoba: facet zamieszkuje u kobiety, która ma siostrę-bliźniaczkę. Przekonuje się, że to nieprawda, tylko bohaterka cierpi na rozdwojenie jaźni. Kiedy jednak w trakcie narkotycznego misterium, mającego w jego mniemaniu uleczyć chorobę, morduje w szale swą partnerkę, okazuje się, że zabił ową, jakoby nie istniejącą siostrę... - Taaa... - mruknął oskar. - Trochę to przekombinowane. Najwyraźniej, również nie był oczarowany pomysłem. - Mam dla ciebie lepszą propozycję, jak mi się zdaje. Przeglądałem ostatnio twoje dane i myślę, że byłbyś odpowiednim facetem. Filmy według twoich scenariuszy nie robią wielkiej kasy, bo są nieco za inteligentne, a mnie chodzi właśnie teraz o coś takiego: błyskotliwego, skomplikowanego, ale z polotem. Słowem - superprodukcja. Co byś powiedział, Gas, o tym, by napisać scenariusz współczesnego filmu, o próbie zamordowania papieża Bartolomeusa? Co? - Uwieńczonej powodzeniem? - zapytał Gaspar. - Kto by to miał kręcić? - Oczywiście, że udanej! - potwierdził Yazumi. - Ten facet nie od dziś działa mi na nerwy. Chciałbym, chociaż w ten sposób utrzeć nosa świętemu bubkowi. A co do roboty, to myślałem powierzyć ją Moralesowi. Ma lekką rękę do takich rzeczy... Gasparowi pociemniało w oczach. Jean-Paul Morales to jeden z najlepiej notowanych (a co za tym idzie - najwyżej płatnych!) reżyserów. Jego „Trzy kroki w mroku”, „Masakra w Portofino” czy „Bien venue a la maison” były największymi hitami ostatnich lat. Teraz pracował nad epickim obrazem, pod roboczym tytułem: „Nowe przygody Odysa, albo dlaczego seks interesuje małe dziewczynki”. Skąpe wieści, dochodzące od czasu do czasu z planu zdjęciowego, elektryzowały filmowy światek. Morales miał zawsze najlepszy cast, a ilość dziewcząt, kręcących się wokół ekipy i udających statystki, przyprawiała o zawrót głowy. Jeżeli wielki Jean-Paul nie miał tego, czego (lub kogo) aktualnie potrzebował, to przerywał po prostu robotę i czekał tak długo, aż szefowie wytwórni, dla której pracował, dostarczą mu wymarzoną zabawkę. Klęli, grozili, prosili, ale w końcu załatwiali wszystko, co chciał. W branży, nazwisko Morales znaczyło pewny sukces. Gas poczuł miły zawrót głowy, tak przyjemny, że nawet nie zastanowił się, kudy jemu, szaraczkowi, do Moralesa?! Dla niego pisali najwięksi: Andreas De Mohl, Michael Yablonsky czy Rita Fontoni. By daleko nie szukać: dla „Nowych przygód Odysa...” skompilowali „Iliadę” i „Odyseę” Homera (tego prawdziwego) z „Ulissesem” Joyce’a, z jego „Dublińczykami” i „Przebudzeniem Finnegana” oraz „Lolitą” Nabokova. Już sam fakt, że to wszystko przeczytali, dowodnie świadczył o tym, że są to osobowości ponadprzeciętne. Nurzając się w kadzidle samouwielbienia, Gaspar pomyślał i o Toni - gdyby załatwił jej jakąś rólkę u Moralesa, oszalałaby ze szczęścia; nie mówiąc o tym, iż sama obietnica tejże, odwiodłaby ją jak nic, od „Elektrycznych bananów”, które jemu najwyraźniej nie smakowały. Wspomnienie tego pornograficznego gniotą przywiodło nieco Homera do pomiarkowania. Potrząsnął głową, by rozwiać opary bezkrytycyzmu i spojrzał w oczy oskara. Ślepia te były czarne, nieprzeniknione i najwyraźniej studiowały Gasa z chłodną, azjatycką kalkulacją. Akido Yazumi przewidział dokładnie wszystkie uczucia miotające teraz, wijącą się na haczyku z przynętą płotką i nawet nie był specjalnie zadowolony z odniesionego nad taką miernotą zwycięstwa. Na szczęście dla własnego ‘ego”, Gas nie odczytał tych myśli. Pod wpływem oskarowego wzroku wytrzeźwiał do reszty; jego bajkowy przed chwilą humor ulotnił się bez śladu. Yazumi zmarszczył swą żółtą maskę w coś, co z braku szerszego rozeznania, Gaspar wziął za grymas bojowy szarżującego samuraja; był to uśmiech. Przyjazny! - I co ty na to, Gas? - zapytał. - Musz... muszę się zastanowić - wyjąkał Homer. - To spadło na mnie tak nagle... Nie wiem, czy podołam - temat jest trudny... Wie pan, ten bunkier Nowego Watykanu, to nie jest plac Świętego Piotra w Rzymie - to istna forteca, nie da się tam wejść, ot, tak sobie. Odbywają się oczywiście, regularne pielgrzymki wiernych, przyjmowane przez Bartolomeusa, ale przedsiębrane wówczas przez gwardię papieską środki ostrożności są chyba najostrzejsze na świecie. Przeniknięcie zaś do Stolicy Apostolskiej w innym czasie, jest zgoła niemożliwe. Przy czym rozumiem, że scenariusz nie ma powtarzać atomowego rozwiązania, zastosowanego przez Bractwo Muzułmańskie? - Trochę fajerwerków nie zaszkodzi - zdecydował oskar. - Zresztą Morales przepracuje twój tekst tak, by powstało kolejne arcydzieło zadowalające widzów; o to się nie martw. Będziecie współautorami, to chyba zaszczyt dla ciebie, co? - Tak - potwierdził Gaspar głosem człowieka, któremu właśnie zdechła kura znosząca złote jaja. Mógł być pewien, że po „przepracowaniu” nie pozna swego scenariusza, a jego nazwisko wypisane zostanie najmniejszymi literami - jako dostarczyciela pomysłu. Postanowił mocno, nie dać się wykolować przynajmniej w sprawach finansowych, ale czas negocjacji jeszcze nie nadszedł. - Wyobrażam to sobie mniej więcej tak - rozmarzył się oskar. - Ktoś, jakaś grupa ludzi, którym zależy na zgładzeniu papieża, wynajmuje zabójcę, najlepszego fachowca na rynku. Kontrakt oczywiście, jest niebotycznie wysoki i zawodowiec, pomimo początkowych oporów (już sam wymyślisz, czym spowodowanych), zgadza się. Potem przygotowania, jakieś trudności, jakaś dziewczyna i w końcu wielki finał. Co ty na to? Gaspar przełknął nerwowo ślinę. Bardziej schematycznej fabuły nie powstydziłby się nawet Ryan LaQuirra, autor „Elektrycznych bananów”, a wiadomo przecież, że ten facet wiele potrafi! Myśl o rym alfonsiaku, spowodowała, iż przy słowie „dziewczyna”, Gas wspomniał o Toni i zaczerwienił się. Dla tej jednej sprawy warto było chyba spróbować. Oskar, stosując się do zasady, że cierpliwemu wszystko przychodzi na czas, czekał niezmordowanie na odpowiedź. - Zasadniczo to dobry pomysł - odparł Gaspar Romeo ostrożnie. - Moje obiekcje biorą się stąd, że chciałbym rzetelnie wykonać pracę. Do tego zaś, potrzebna jest dokumentacja, czyli wyjazd tam, na miejsce... - Hai! - zakrzyknął oskar. - Dlatego właśnie poznałem cię z tym rybowatym nuncjuszem. On ci to ułatwi. Zaprzyjaźnij się z nim, odwiedź go, na pewno jest samotny... Czy ja wiem, co jeszcze..? Zdaje się, że dobrze się wam rozmawiało. Nie wymagam, abyś stał się praktykującym katolikiem, ale na pewne ustępstwa pójść chyba możesz? Jak sądzisz? - Myślę, że tak - potwierdził Gas, chociaż rola tajnego agenta, wkradającego się podstępem w cudze łaski i zdobywającego w ten sposób zaufanie, nie do końca mu odpowiadała. Winą za to obarczał swe idiotycznie dobre wychowanie, które pozostawiło mu w duszy podobne zadry, przeszkadzające w robieniu kariery. - No, to załatwione - stwierdził z dającym się wyczuć zadowoleniem Yazumi. - Wpadnij jutro do wytwórni, to podpiszemy kontrakt. Zaliczka w wysokości 25%, płatna w dwóch ratach - 10% przy podpisaniu umowy i 15%, kiedy dostarczysz konspekt. Reszta przy realizacji plus 2% od wpływów. Myślę, że cię to zadowala? Oszołomiony Gaspar nazbyt energicznie skinął głową; po raz drugi dzisiaj został kupiony. Mimo to odważył się zadać pytanie. - Dlaczego właśnie ja? - zainteresował się poniewczasie. - Czemu nie wybrał pan de Mohla albo Yablonsky’ego? - Ty dobry scenariusz, ty się nadać - oskar Yazumi skrył się za swoją oficjalnie używaną angielszczyzną, w której nie było miejsca na subtelne różnice pomiędzy rzeczownikami: „scenariusz” i „scenarzysta”. - Być O.K. - Chyba być... - zgodził się Gas. W pokoju pojawiła się nagle mała dziewczynka, ubrana w białe kimono - tak naprawdę stała na wprost kamery, pośród łąki rozpościerającej się u stóp Fuji-jamy. Dziecko pomachało ręką i bardzo szybko zaczęło coś mówić po japońsku. Yazumi wysłuchał uważnie wieści, ale nic nie odpowiedział. - To moja wnuczka - zwrócił się do Gaspara. - Czekam na ciebie jutro w biurze. Kiedy pole głuszące zamykało się za wychodzącym „scenariuszem”, usłyszał on jeszcze odgłosy przypominające cięcie i rąbanie drzewa - to oskar przemówił do dziewczynki w rodzimym języku. Dopiero w korytarzu na Gasparze na dobre ścierpła skóra - ma pisać dla samego Moralesa! Bez względu na to, co geniusz zrobi z jego tekstem, wiadomość pójdzie w świat i na przeciąg najbliższych dni uczyni Homera bohaterem wszystkich rozmów. Wszak dopiero co dostał hollywoodzkie szlify generalskie - on, Gaspar Romeo Homer, autor scenariuszy do niskobudżetowych filmideł, awansował - na razie werbalnie - do pierwszej dziesiątki autorów Księstwa! Dostał swoją szansę, drzwi windy wożącej wybrańców na miejscowy Olimp, stanęły przed nim otworem, z jej wnętrza biło, prosto w oczy, oślepiające widmo sukcesu. Nieco porażające, nawet przerażające. Zawistni, czyli wszyscy, będą oczywiście głośno życzyć mu powodzenia, a po cichu - by powinęła mu się noga. Albo nawet dwie. Nagle Gas przestraszył się tego zbiorowego czuwania. Po raz kolejny wróciło pytanie: dlaczego on? Właśnie on? Za tym musiało się coś kryć. Dlaczego choćby nie Ryan LaQuirra? Taki sam dobry, jak każdy inny. Jednak złote blaski uśmiechu fortuny, rozpraszały uparcie owe pytania i wątpliwości, bowiem jedno było pewne - cokolwiek by Gas nie napisał, jeżeli tylko Morales to nakręci, uczyni go sławnym i bogatym. Krytyka oraz publiczność wierzą po prostu Moralesowi na słowo, że jego produkty są znakomite. Ergo, dobry jest tekst (będzie?) niejakiego Gaspara Romeo Homera, obiecującego młodego scenarzysty, „talentem oraz pracowitością” przebijającego się na parnas sztuki filmowej. Nikt ze zjadaczy fantomatycznej papki, nie musi wiedzieć, że talent wraz z pracowitością to jeden gest lub spotkanie właściwego człowieka. Geniusz może sobie być geniuszem i na ciasnym poddaszu płodzić cuda, ale jeżeli nie otrzyma od świata swoich pięciu minut (w dzisiejszych czasach, po przyśpieszeniu, już tylko sekund), będzie tylko jeszcze jednym martwym geniuszem, takim, któremu się nie powiodło. Przyjęcie stopniowo rozkręcało się i rozgrzewało. Byli już chyba wszyscy wielcy świata rozrywki, czerpiąc zadowolenie z krzepiącego, tęczowego napisu, pływającego w koło, ponad ich głowami: THERE IS NO BUSINESS LIKE A SHOW-BUSINESS. Z kieliszkiem w ręku, Gas począł przemieszczać się wolno po sali, w każdej chwili gotów do nawiązania, mogących zaowocować w przyszłości, kontaktów. Na razie nikt nie kwapił się w jego stronę, co mu, na razie nie przeszkadzało. Humor miał dobry, głównie za sprawą rozmowy z oskarem, wypitego alkoholu czy też lekkiego narkotyku, zwanego hant - był to skrót od słów „have a nice time”. Tonia gdzieś przepadła. Pchnięty boleśnie w bok jakimś niewidocznym łokciem, Gas wylądował nagle na tyłach Reginalda III, rozprawiającego - jakżeby inaczej! - o swojej obsesji. Młode gwiazdki, zgromadzone i uwięzione na Reginaldowej orbicie, których liczba zbliżała się niebezpiecznie do krytycznej masy siedmiu boskich ciał, starały się pojąć na wyprzódki swymi kurzymi móżdżkami, istotę problemów gnębiących delikatne ‘ego” Saszeńki, albo, przynajmniej, wyglądać tak, jakby cokolwiek pojęły. Już to drugie było dla nich wielce absorbującym zajęciem. Ponieważ jedna z dziewcząt, rzeczywiście prześliczne stworzenie, spojrzała przelotnie na Gasa, czającego się poza plecami Reginalda, ten usiłował przybrać minę oraz wygląd kogoś ważniejszego od siebie samego. Gwiazdka, wiedziona nieomylnym instynktem, nie dała się na to nabrać: z dezaprobatą odęła pełne, pięknie wykrojone i wiele obiecujące usta, po czym ponownie skierowała rozpromieniony wzrok na Saszeńkę, bojąc się dać wyprzedzić rywalkom w składaniu mu hołdów. Gas wzruszył ramionami. Urojonym przez Reginalda III Masturbanniego problemem, było to, iż zwątpił w swoją realność. Raz zwątpiwszy, począł rozwijać w sobie tę obsesję, która - troskliwie pielęgnowana - rozkwitła bujnie. Poczucie nierealności własnej osoby lub na odwrót - świata - nie było niczym szczególnym w środowisku ludzi, latami pracujących w przemyśle fantomatycznym. Zapadali na to już elektrycy i sekretarki planu. Świr Reginalda nie stanowił więc jego wynalazku; jednak tym, co wyróżniało go spośród innych, było to, że w budowaniu swego wariactwa postąpił najdalej, czy też może - najgłębiej. Zapłonem dla chorobliwych rojeń stał się udział Saszeńki w słynnym w jego karierze remake’u, w „Purpurowej róży z Kairu”. Jakiś zanadto zdolny scenarzysta, wymyślił sobie, że kiedy kreowany przez Reginalda bohater schodzi z „ekranu”, to w owej nowej wersji fantom aktora, zstępował w środek autentycznych gapiów i nawiązywał rozmowę z siedzącym na widowni odbiciem bohaterki, kreowanej przez Vanessę Vaqerro. Na uroczystej premierze postąpiono jeszcze inaczej: Saszeńka, z krwi i kości, objawiał się żywej Vanessie. W dalszej projekcji, aktorów zastępowały już na arenie projekcyjnej ich fantomy, a Reginald - miast cieszyć się ze swego kolejnego niebotycznego artystyczno-kasowego sukcesu - po raz pierwszy, popadł w depresję. Tym, co nie pozwalało mu zapomnieć o jego prywatnej paranoi, był fakt, że nigdy nie śnił - brak marzeń sennych stanowić miał o niedoborze podświadomości, tego motoru wszelakiej twórczości, co, z kolei, wskazywało na możliwe nieistnienie samej świadomości. Ergo, Reginald Trzeci podejrzewał, że występuje w przyrodzie wyłącznie jako swój własny fantom. Podwaliny tej obsesji gwiazdor prezentował teraz, przed, sprawiającymi wrażenie oczarowanych, aktoreczkami. - Użyjmy do demonstracji Clarissy - powiedział Reginald i odwrócił się. Złapał za rękę stojącą w innym gronie piosenkarkę i w pół wypowiadanego przez nią słowa, bezceremonialnie, przyciągnął ją do siebie. - A teraz ty! - skierował oskarżycielskim gestem palec w stronę owej ślicznotki bulwersującej Gasa, zamierzając najwyraźniej złapać ją za lewą pierś. Dziewczyna bohatersko podała swe wdzięki do przodu. Dłoń Reginalda, ku jej zawodowi, wniknęła w głąb boskiego ciała i dopiero teraz Gaspar zrozumiał, dlaczego supergwia-zdorzy „przyszli byli” tak wcześnie - by nie musieć się z nikim witać. - O! - powiedziała gwiazdeczka. - A teraz - fantom Reginalda cofnął dłoń - dotknij, mała, Clarissę! Wynik był zgodny z oczekiwaniami - płaską dłonią, niczym ciosem „pałasza, dziewczyna przecięła, z wyraźną satysfakcją, postać piosenkarki. Maestro „Masturbanni”, jak cyrkowy sztukmistrz, rozłożył szeroko ramiona. - Kto zatem jest prawdziwy? - zapytał retorycznie. - Ty, czy my? Ja twierdzę, że my z Clarissą! - Nie, to ja! - uparła się ślicznotka wiedząc, że tego się po niej oczekuje, i Gaspar uwierzył jej bez zastrzeżeń. Chcąc przekonać o tym i Reginalda, potrząsnęła zalotnie pełnym biustem. - Jestem żywa i ciepła, czuję to! Złapała dłonie stojących obok dwóch koleżanek. W odpowiedzi Saszeńka ucapił za tyłek Clarissę. Gas zaczął się zastanawiać, gdzie znajduje się projektor emitujący postaci tych dwojga. Najpewniej w żyrandolu. Dyskusja zmierzała do logicznego pata i Homer wycofał się poza zasięg argumentów. EPIZOD V Nuncjusz papieski urzędujący w Autonomicznym Księstwie Hollywood, Martin Hernandes-Ochoya, wrócił do swej rezydencji - znajdującej się pomiędzy szybem windy, a zsypem na śmieci, na 73 piętrze wieżowca w LA - w nienajlepszym humorze i z mocno mieszanymi uczuciami. Z przyjęcia u oskara wyszedł dosyć wcześnie, bowiem niedługi czas potem, kiedy ów neurastenik z odstającymi uszami, Gaspar Romeo Homer, zostawił go własnemu losowi, swoboda zachowania uczestników party zaczęła przybierać rozmiary grożące obrazą jego kardynalskiej godności, a rym samym Kościoła oraz jego zwierzchnika na Ziemi, Ojca Świętego Bartolomeusa. Prawdę powiedziawszy, co do owej nieskazitelności papieża, kardynał pozwalał sobie mieć poważne wątpliwości. Bartolomeus pochodził z Utah, stanu o przewadze mormonów i choć został ochrzczony i wychowany w obrządku rzymsko-katolickim, to nuncjuszowi wyraźnie nie odpowiadały tak bliskie koneksje następcy Piotrowego z ludźmi znów uprawiającymi - po okresie przerwy od 1802 roku - wielożeństwo. Tym bardziej, że teraz kobiety miały - o zgrozo! - po kilku mężów, a nie na odwrót, jak stało w Starym Testamencie. Ojciec przyszłego papieża prowadził w Ogden, Ekumeniczny Dom Pogrzebowy, więc siłą porządku, czarnoskóry Joshua Mosby od małego musiał się stykać z wielorakimi wyznaniami. Zanim Jedenasty Wielki Kryzys nie pozbawił starego Mosby’ego jego zakładu (coraz większą liczbę rodzin licznych bankrutów nie było stać na opłacenie przyzwoitego pochówku, a co za tym idzie wpływy Mosby’ego - miast się powiększać - zmalały i przestały wystarczać nawet na spłaty hipoteczne), Joshua ukończył ekonomię w Yale. Wydarzenia z epoki recesji natchnęły go myślą, iż w obecnych czasach ingerencja boska w materię ziemską odbywa się właśnie za pomocą takich narzędzi, jak hossa i bessa, rozkwit gospodarczy czy stagnacja. Dokonać nowej egzegezy Pisma Świętego można, zamieniając w Biblii mannę z niebios na wartość dodatkową, wygnanie Izraelitów z Egiptu na grupowe zwolnienia, a siedem lat chudych na zastój gospodarczy. Jezus był w tym układzie, kimś w rodzaju głosiciela doktryny Totalnej Ekonomiki, Tanaki-Balcerowicza-Johnsa. Porządek boski, absolwent Mosby, upatrywał zatem w harmonii ogólnego dobrobytu z duchowym pięknem człowieka, wyzbytego trosk materialnych. By sprawdzić swe przemyślenia, wstąpił do seminarium, czym dobił swego ojca mającego nadzieję, iż syn-ekonomista dźwignie z ruiny rodzinny biznes. Brat Bartolomeus otrzymał trzydniową przepustkę na pogrzeb rodzica, a obrządku tego dokonał osobiście, otwierając na owe trzy dni zamknięty, od dawna na głucho, Ekumeniczny Dom Pogrzebowy. Po uroczystości funeralnej, po raz pierwszy objawił się ekonomiczny geniusz młodego teologa, bowiem sprzedał on, zadłużony interes jakiemuś szaleńcowi, pragnącemu, dla obecności pieców krematoryjnych oraz wystroju wnętrza, bogatego w nikiel i szkło, otworzyć w nim pizzerię. Dalszy los tego człowieka nie był nuncjuszowi znany. Brat Bartolomeus pozostawił prawie wszystkie pieniądze siostrze, a za resztę obył studia w Watykańskiej Akademii Teologicznej. Nie zrezygnował dotąd ze swoich planów nowej egzegezy Pisma, ale też nie występował z nimi przez cały okres swej nauki specjalnie natarczywie, gdyż pośród hierarchii Kościoła nie było nazbyt wielu chętnych do dania mu posłuchu. Mimo szlachetnej powściągliwości w reformatorskich zapędach, naraził się jednak dostatecznie, by - jak przyszło co do czego - wylądować w trudnej dla młodego księdza enklawie Czerwonego Smoka. Nazwą tą określano obecnie Półwysep Indochiński. Na przeciąg szeregu lat słuch o biskupie Bartolomeusie zaginął. Podobno został porwany przez buddyjskich mnichów (choć złośliwi i niechętni, przebąkiwali coś o niewoli pośród pięknych kapłanek Karny w Indiach), i gdy PO siedmiu latach pojawił się znowu na powierzchni życia, władał swym ciałem, kijem, mieczem i nunczako nie gorzej, od uznawanych mistrzów tych walk. Watykan, ponownie pragnąc się go pozbyć, a to dla zbyt dużej popularności, jaką zdobył wśród młodych księży, spędzających z nim więcej czasu w sali gimnastycznej i na macie, niźli w przepastnej, dusznej bibliotece, wyekspediował go w stopniu kardynała do Mandela Diamonds Corp., ratując mu tym samym życie, gdyż niedługo potem nastąpił jądrowy atak potomków Hasana el-Banny. Z enklawy Mandela Diamonds wrócił już bezpośrednio na konklawe, by, przez mającą teraz bezwzględną większość „młódź”, zostać obranym na Piotrowy stolec. Pierwszą złą wiadomością, z jaką zapoznano nowego pomazańca bożego było to, iż z pogromu ocalał niejaki brat Hilary, sekretarz poprzedniego papieża - człek kostyczny i ponury, który pomimo atomowych przeżyć oraz osiągnięcia j wieku emerytalnego, rwał się nadal do objęcia swego dawnego urzędu. Przez miłosierdzie chrześcijańskie, Bartolomeus nie mógł mu tego odmówić. Ta oficjalna wersja życiorysu nowego papieża w ogóle nie satysfakcjonowała sceptycznego kardynała Ochoyi. Niby wszystko było w porządku, ale też nie do końca czyste i jasne... A już te siedem lat w głębi południowo-wschodniej Azji - gdzie aż kłębi się od tajemniczych, orientalnych sekt, narkotyki i seks są tanie niczym piasek na pustyni, najbardziej ciemne interesy całego świata krzyżują się, by w skrytości kreować lub pogrążać nowe imperia ekonomiczne - rzucało głęboki cień na postać obecnego Ojca Świętego. Tak zdaniem nuncjusza być nie powinno. Nie mówiąc już o tym, iż Bartolomeus znał się podobno z Akido Yazumi z czasów, gdy oskar nawet nie był jeszcze generalnym przedstawicielem „Sony Inc.” na terenie enklawy Hyundai. Takie rzeczy na pewno winny być wyjaśnione. I oto, nagle, bez żadnej wyraźniejszej przyczyny, poza pretekstem zupełnym, jakim było rzucenie kolejnej klątwy na Hollywood, oficjalny, jakby nie było, przedstawiciel Nowego Watykanu zaproszony zostaje na party do oskara! I to po co? By poznać jakiegoś gryzipióra! Przecież nikt inny nie interesował się nim. Jednoczesny łomot śmieci za ścianą oraz wizg pośpiesznej windy splątał myśli prałata. Rumor był taki, jakby ktoś wrzucał do zsypu cały swój dobytek - z samochodem i teściową włącznie. Po chwili, tłukący się o ściany dyferencjał wraz ze sztuczną szczęką, począł cichnąć w dole, a nuncjusz, przycisnąwszy dłoń do mostka, uspokoił oszalałe ze strachu serce. Po raz kolejny postanowił wynieść się stąd, choćby tylko na drugą stronę korytarza, gdy tylko pozwolą mu na to finanse. Sęk w tym, że nie zezwalały i nic nie wskazywało na to, by w najbliższej przyszłości miało się coś w tej materii zmienić na lepsze. Lwią część zasobów nuncjusza, uratowanych przed neotaoistami, pochłaniało utrzymywanie sekretarza. Kardynał Ochoya uważał, iż stanowiłoby to ujmę dla wielkości Watykanu, gdyby sługa Kościoła jego rangi sam prowadził korespondencję ze Stolicą Apostolską. Tańszym rozwiązaniem byłoby przekazywanie wiadomości przez kodowany fantax, lecz, prawdę powiedziawszy, Ochoya nie wyobrażał sobie tego, iżby on, kardynał mniejszy, w całej swej chudej i nerwowej postaci, miał się pojawiać, zminiaturyzowany niczym skrzat, sztuczka tania, na biurku Bartolomeusa! W końcu Watykan to nie jarmarczna buda pełna błyskotek za psi grosz, a on, Martin Hernandes-Ochoya, nie jest klownem czy kuglarzem. Nuncjusz podejrzewał co prawda, że przesiąknięty miazmatami nowoczesności Bartolomeus nie miałby prawdopodobnie nic przeciwko takiemu rozwiązaniu, ale był też pewien, że on sam nie wykrztusiłby poprawnie ani jednego zdania - nawet nagrywając wcześniej taką wiadomość - skoro przed oczami stałby mu obraz księdza Martina Palucha, podrygującego jak pajac na gumce przed Bartolomeusowym nosem. O tym, by podobna transmisja odbywała się na żywo, w ogóle nie mogło być mowy! Martin Hernandes-Ochoya westchnął. Często to robił. Rozpasał się ze swej purpurowej szarfy, wygładził ją składając na pół i zawiesił na oparciu fotela. Począł się rozbierać, co robił machinalnie, gdyż myśli zajęte miał układaniem raportu dla papieża. Dumał intensywnie nad konkluzją swej epistoły, to znaczy na przypuszczalnym celem, dla którego został zaproszony do oskara. Czy miała to być próba pojednania pomiędzy jakże odmiennymi oraz od dawna, na śmierć i życie, skłóconymi Księstwami? Jeżeli tak, to bardzo nieudolna i nie mająca szans powodzenia. Na czym bowiem mogło zależeć Oskarowi? Wyłącznie na odwołaniu klątwy, a nie uczynił ku temu żadnej aluzji. Co więcej, nie emablował przesadnie nuncjusza, spychając to zadanie na jakiegoś, pożal się Boże, scenarzystę! Bardziej prawdopodobne, że celem całej tej hecy było zetknięcie ich obu ze sobą. Ale po co? Zamiast mieć wrażenie, iż jest psem gończym na tropie, Ochoya odczuł zniechęcenie. Cóż mogło wyniknąć ze spotkania tak różnych ludzi? Fizycznie byli nawet podobni do siebie, mieli tak samo odstające uszy, ten sam wzrost i podkute oczy - jeden z powodu dokuczliwej samotności i zbytku myśli o absolucie, drugi przez seks i narkotyki - ale poza tym dzielił ich dorobek dwóch tysięcy lat myśli ludzkiej. Czy mieli się zaprzyjaźnić? Jeśli tak, to w jakim celu? Martin Hernandes-Ochoya, kardynał mniejszy, widział jasno, iż problem przerasta go. Wyjściem z sytuacji mogło być jedynie suche przedstawienie faktów, nad którymi łamaliby sobie głowy analitycy z Nowego Watykanu, a potem oczekiwanie na instrukcje. O interpretację niech się tamci martwią, w końcu od dwudziestu wieków nie zajmują się niczym innym. Nuncjusz porozmawia jeszcze o tym jutro ze swym sekretarzem, Fung Fu Johnsonem, który - jako człowiek prosty duchem - odznaczał się często przerażająco trafnym osądem wielu skomplikowanych, na pozór, spraw. Poza tym, Fung Fu służył niegdyś w Defensywnej Flocie Ziemskiej, zanim nie okazało się, iż na skutek błędu komputera zaniżono mu IQ. Ponieważ do wojska nie przyjmowano nikogo z ilorazem inteligencji wyższym niż 99, przeto, pomimo gorących protestów, wylano go ciupasem na zbity pysk, wysłano na Ziemię, przypinając na dodatek łatkę podejrzanego o szpiegostwo na rzecz wszędobylskich cywilów. Rozgoryczenie Fung Fu było tym dotkliwsze, iż wysokiego stopnia we Flocie dosłużył się jeden z jego niezliczonych kuzynów, co pośrednio stało się dzięki Johnsonowi, który - gdy byli jeszcze dziećmi - pchnął tamtego tak fartownie (jak się okazało po latach), że kuzyn upadł na głowę. Zdarzenie to, wraz z wcześniej przebytym zapaleniem opon mózgowych, obniżyło iloraz inteligencji szczęściarza do 78, co zgodnie z oczekiwaniami rodziny oraz Sztabu Generalnego DFZ, zapewniło mu błyskotliwą karierę w armii. Teraz, w stopniu komandora porucznika, dowodził lunarną dywizją Kosmicznych Ptaków. Tak, zdecydował Ochoya, Fung Fu na pewno coś mi doradzi. Ukołysany tą myślą usnął szybko. W sprawiedliwym śnie człowieka o czystym sumieniu, nie przeszkodził mu nawet nocny atak trzech śmigłowców na położony trzydzieści pięter wyżej, apartament kochanki Joe Gambino, szefa mafii hollywoodzkiej. Metresą don Gambino była owa biuściasta ślicznotka z balu u oskara, która - eksploatując nadmiernie swój kurzy móżdżek - usiłowała dyskutować z fantomem Reginalda Trzeciego o strukturze rzeczywistości. Szczęśliwie dla niej, tę noc, przerywającą na pewien czas krwawą i przewlekłą wojnę pomiędzy rodziną Gambino, a klanem Szi Wai, spędziła w ramionach żywej Clarissy van Delf. Reginald III spał ze swym pluszowym misiem. Z kim spał Gambino, nie wiadomo. EPIZOD VI Papież Bartolomeus był potężnym czarnoskórym mężczyzną, ważącym dobre dwieście pięćdziesiąt funtów, oraz posiadającym głos, stosowny do swojej postury. W młodości, chmurnej i dumnej, był misjonarzem w Enklawie Czerwonego Smoka, a potem w, niezależnej podówczas, Mandela Diamonds Corp. Z tej pierwszej wyniósł znajomość wielu technik wschodnich walk, co przydało mu się w późniejszym życiu wielokrotnie. Chyba to właśnie zadecydowało, że na pierwszym konklawe, zwołanym tuż po atomowym ataku zrównującym Watykan oraz Castel Gandolfo z ziemią, wybrano go na papieża. Wydawał się stosowną postacią - ostry w słowach i niezależny w sądach, zaskoczył zaraz wszystkich pierwszą decyzją, przeniesienia Stolicy Apostolskiej do przeciwatomowego schronu w Abruzzach. Podobnie, jak za czasów duce Benito Mussoliniego i papieża Piusa XI, kiedy to na mocy Układów Laterańskich uzgodniono, iż za odstąpienie 41 440 metrów kwadratowych terytorium, państwo włoskie otrzyma 90 milionów dolarów, tak teraz Nowy Watykan kupiono od kartelu NATO, który przeprowadzał swe bazy na Marsa i Wenus. Dzięki pięknemu rozwijaniu się idei Gwiezdnych Wojen, Bartolomeus odziedziczył dodatkowo po wojskowych, znakomitą łączność satelitarną z całym światem chrześcijańskim. Jedynie mała grupka schizmatyków odłączyła się wówczas od Kościoła, głosząc hasło „Tylko Watykan albo Jerozolima”, ale odłam ów, z braku chętnych do zaciągnięcia się pod sztandary nowej krucjaty, nie przetrwał roku. Tak jak i duchowy przywódca odszczepieńców, biskup Hans Marginter. Zabezpieczywszy się przed ewentualnym, piorunującym wynikiem ponownej ugody muzułman, co do gęstości brody Proroka, czy też nadspodziewanej chyżości rozwijanej przez jego wielbłądy, Bartolomeus zabrał się do odbudowywania nadszarpniętej wielkości Świętego Kościoła. Środki techniczne, odziedziczone po kartelu wojskowym, były mu w tym wielką, opatrznościową wręcz pomocą. Szczególnie cenną okazała się sieć satelitów szpiegowskich, obejmujących swym zasięgiem nie tylko kurczące się, pod naporem ekspansywnego islamu, buddyzmu, neotaoizmu czy neosatanizmu, dominia wiary Chrystusowej, ale całą kulę ziemską. Dzięki nim Bartolomeus nie tylko widział, co się dzieje pod pierzynami jego wiernych w Enklawie Polmos-Solidarity Corp., ale nawet ile jajek znoszą na Antarktydzie pingwiny. Życie poczęte na przeludnionej Ziemi stanowiło uporczywą troskę Bartolomeusa i strzeżeniu go - tego życia -podporządkowano w głównej mierze całą techniczną i ludzką machinę. Testament moralny jednego z jego poprzedników na Piotrowym stolcu, był więc realizowany, choć trzeba przyznać, że nie bez trudności. Ludzie nie chcieli rozumieć, co dla nich samych jest najlepsze i poza wierną, lecz zacofaną korporacją P-S, mało było miejsc na świecie, gdzie żelaznej woli Bartolomeusa poddawano by się bez szemrania. Tereny zwyczajowo podatne na prokreacyjną politykę (jak choćby Ameryka Południowa ze swych kultem macho i nieokiełznaną, wyrosłą z nędzy, rozrodczością), odrzuciwszy pętający je katolicyzm, poczęły rozwijać się gospodarczo oraz bogacić, a co za tym idzie - myśleć oraz kalkulować. Przyrost naturalny był tam nadal wyższy niż gdzie indziej, ale słabą stanowiło to pociechę dla Bartolomeusa, skoro nowo narodzonymi nie byli już chrześcijanie. Zmiany te odczuli na własnej skórze nawet Paulini na innym kontynencie - Częstochowski Trust St. Pauli, jedyny producent i eksporter księży oraz misjonarzy, musiał ograniczyć ilość święceń o 70 %. Tym samym, moloch znalazł się na krawędzi bankructwa, a jego akcje na Giełdzie Watykańskiej systematycznie spadały, mimo podejmowania usilnych starań, by odwrócić ów niekorzystny trend. Nie było to jednak możliwe bez poprawienia kondycji finansowej całego Kościoła, bez czego, wyciąganie za uszy akcji pojedynczych, dołujących karteli, jak Loudres-Yichy Inc., czy Terra Sancta Entertainment Group, przypominały zabiegi kosmetyczne, wykonywane klientom Ekumenicznego Domu Pogrzebowego w Ogden, w stanie Utah, skąd pochodził Bartolomeus. Problemy finansowe nasilały się, mimo iż Watykański Indeks Giełdowy, WIG, był w miarę stabilny. W tym stanie rzeczy, nie mógł nikogo dziwić fakt, iż Ojciec Święty coraz częściej zachodził do swej prywatnej sali treningowej, by podczas kilkugodzinnych ćwiczeń karate, kung-fu czy takewondo, wyładować agresję, spowodowaną stałym uczuciem frustracji. Bartolomeus pomykał właśnie milczkiem w stronę sali gimnastycznej, gdy z drugiej strony korytarza pojawił się, zmierzający mu niewątpliwie na spotkanie, jego osobisty sekretarz, brat Hilary. Na nieustraszonym Bartolomeusie ścierpła skóra - sekretarz stanowił okaz niemalże kopalny: chudy i ascetyczny, pod względem poczucia humoru oraz zasobów energii życiowej, przypominał swą własną suszkę do papierów. Był zawsze o coś zagniewany i papież nie wiedział, czy Hilary jest osobiście zły na niego, czy też krzyw o to, iż świat nie dopasowuje się do jego wyobrażeń. Najpewniej miał też za złe Bartolomeusowi, iż ten oddaje się uprawianiu pogańskich sportów. Sekretarz w ogóle gardził jakąkolwiek aktywnością fizyczną, wyrastającą ponad zwykłe rytuały nieskomplikowanej zakonnej toalety oraz ewentualne samobiczowanie się w godzinach pokusy, choć wybaczyłby przełożonemu mniej ekstrawagancką działalność - przystałby, na przykład, na łucznictwo lub biegi płaskie. Inną immanentną właściwością brata Hilarego było to, iż wyspecjalizował się w przynoszeniu wyłącznie złych wieści. Bartolomeus już dawno pozbyłby się go, podejrzewając przesądnie (Apage, Satanas!), że zmiana jego osobistego sekretarza odmieniłaby może i wiadomości, a co za tym idzie - wygląd świata, lecz brat Hilary cieszył się niezwykle silną pozycją u wyższego kleru, bowiem sprawując ten sam urząd u poprzedniego namiestnika Pańskiego, cudownie ocalał z atomowej apokalipsy, zgotowanej Watykanowi przez sunnitów z Iran Oil Inc. W związku z tym, nie brak było oznak jego ubóstwiania oraz cichych żądań, by już za życia zaliczyć go w poczet świętych. Z oczywistych względów Bartolomeus udawał, że owych szeptów nie słyszy - co sekretarz, również miał mu pewnie za złe. Z natury swej funkcji, brat Hilary selekcjonował materiały z satelitarnego nasłuchu, podsłuchu oraz podglądania, i przedstawiał tę prasówkę papieżowi. Były to z reguły informacje najgorsze z najgorszych. - Co złego? - zapytał Bartolomeus. Niemal weszli na siebie, gdyż żaden nie zamierzał ustąpić drugiemu. - Na wieki wieków - odparł odruchowo sekretarz. Nie widział jeszcze dzisiaj pryncypała i w swej zagniewanej duszy rad był, że od razu może go zaskoczyć. - Neosataniści zgłosili swoje papiery wartościowe na naszą giełdę - wyrecytował jednym tchem brat Hilary, patrząc przy tym badawczo, jakie wrażenie uczyni to na Bartolomeusie. Papież ani drgnął. - Na jakiej podstawie? - zapytał rzeczowo. Sekretarz westchnął rozpaczliwie, niczym Lewiatan wypływający z głębin dla zaczerpnięcia oddechu, i z żalem zaliczył punkt na korzyść Bartolomeusa. - Ciągle tej samej - wyjaśnił niechętnie, bo nie miał już w zanadrzu nic równie bombowego. - Ponieważ uważają, iż to, co my mamy za świat i życie doczesne, tak naprawdę jest biblijnym piekłem, oni zaś są chrześcijańskimi duszami pokutującymi za grzechy w owym inferno i oczekującymi na czyściec (utożsamiany z naszym rajem), przeto drogą prostej ekstrapolacji wywodzą, iż ten, który uważa się za następcę Piotrowego jest w istocie Belzebubem, ergo ich dręczycielem i zwierzchnikiem. Nie widzą przeto przeszkód po temu, by ich akcje uczestniczyły w obrocie Giełdy Watykańskiej. Dodatkowo, za uzyskany profit, zamierzają sobie kupić odpuszczenie grzechów, by tym snadniej skrócić swą drogę do Prawdziwego Raju... - Belzebub to ja? - upewnił się Bartolomeus, który w rzeczywistości nie był tak opanowany, jak to dawał poznać po sobie i nieco zagubił się w mętnej retoryce. Poza tym, przejęty sobą brat Hilary, miał zwyczaj mówić głosem podobnym do skrzypu starej ławki kościelnej, co dodatkowo denerwowało i rozpraszało papieża. Pod jego badawczym wzrokiem sekretarz spuścił oczy. - Hm... tak - zadecydował niezdecydowanie Bartolomeus. Nie miał absolutnie pojęcia, co w tej sytuacji powinien uczynić. To znaczy, wiedział oczywiście, ale zarówno brat Hilary, jak i uosabiany przez niego Święty Kościół oczekiwali, że ze wzburzeniem i wzgardą (lecz w milczeniu, by zdecydowaną odmową nie przyczynić neosatanistom rozgłosu oraz poklasku) odrzuci niestosowną propozycję. Z drugiej jednak strony, akcje na pewno będą się dobrze sprzedawały, a utrzymywanie klątwy nad Hollywood piekielnie kosztuje. Niestety, z niebios nie ma żadnego wsparcia... - Jak się nazywają te ich papiery? - zapytał Bartolomeus z lekkim drżeniem w głosie, co nie uszło uwagi czujnego niczym żuraw, sekretarza. W głowie brata Hilarego pojawiło się przerażające w swej prostocie podejrzenie. Czyżby...? Nie dokończył owej bezbożnej myśli. - „Prawdziwy Raj, Sp. z o.o.” - wystękał sekretarz, który w tym samym momencie, w blasku zesłanego nań objawienia pojął, iż jego domysł był słuszny. - Mają też slogan reklamowy: „Kupując akcje >Prawdziwego Raju< kupujesz zbawienie dla siebie i dla nas”. To oczywiste bluźnierstwo, ale cóż robić... Ostatnią uwagą brat Hilary dawał jeszcze szansę Bartolomeusowi i wskazywał, by ten porzucił grzeszny zamysł. Papież zlekceważył tę przyjacielską pomoc. - Przyjmiemy ich propozycję - powiedział do sekretarza, któremu w tym momencie się zdawało, że śni, albo, iż istotnie, rację co do prawdziwej natury świata, a co za tym idzie - Bartolomeusa w szczególności - mają właśnie neosataniści. Dla nieskomplikowanej, nieco inkwizytorskiej duszy brata Hilarego był to wstrząs, większy niż ten, wywołany upadkiem na poprzedni Watykan, rakiety typu „Mahdi” z głowicą jądrową. Sekretarz przeżył go, gdyż dokonywał akurat, w prywatnym bunkrze papieskim, corocznego spisu z natury i nawet dzisiaj, z wyrazistością daną tylko śmiertelnie przerażonym, pamiętał, iż nie mógł się doliczyć jednej z piusek antyradiacyjnych. Ponieważ pomagający mu młodzi zakonnicy z wydziału rachuby niecierpliwili się w sposób dosyć ostentacyjny (co dowodziło ich niedostatecznego przygotowania do służby bożej w Filii Pańskiej na Ziemi, jak to sobie zakonotował brat Hilary), przeto wysłał ich na górę, postanawiając samotnie dokończyć poszukiwań. Jego sumienność została wynagrodzona od ręki - atak mahometan starł z powierzchni planety Państwo Watykańskie, a nierzetelnych zakonników w pierwszym rzędzie. Czyż dziwić się zatem należy, iż nie tylko postronni, ale i sam brat Hilary przemyśliwał nad tym, czy ów wypadek nie był znakiem z niebios, iż to on właśnie - cudownie ocalony, jedyny sprawiedliwy niczym Lot z Sodomy - jest wybrańcem mającym zasiąść na Piotrowym tronie? Kiedy niemal po miesiącu, specjalny oddział dezaktywacyjny Aniołów Piekła, w srebrnych kombinezonach ochronnych dotarł do niego, brat Hilary wziął dowódcę grupy za archanioła Gabriela, przybywającego na czele swych zastępów, by mu ów nieziemsko odpowiedzialny zaszczyt, ofiarować. Jakież było jego zdziwienie i przykre rozczarowanie, gdy dowiedział się, iż konklawe dopiero co, wybrało na papieża, czarnoskórego kardynała Joshuę Mosby’ego, urodzonego w Ogden, stan Utah, czyli pochodzącego z enklawy Carbon- Oil Corp., a on, Luiggi Campinelli może - po kuracji oraz rekonwalescencji -objąć swe poprzednie obowiązki przy boku nowego zwierzchnika Kościoła. Według pokrzywdzonego brata Hilarego tym, co zadecydowało o wyniesieniu Bartolomeusa, był jego nieprawdopodobny łeb do interesów; w czasach Totalnej Ekonomiki miało to podstawowe znaczenie, choć jednocześnie degradowało Kościół - jego Kościół, brata Hilarego - do rzędu jeszcze jednej agencji maklerskiej. Ostatnia decyzja zdawała się potwierdzać, iż Bartolomeus przedkłada pogoń za pieniądzem ponad sprawy boskie. - Coś jeszcze? - zapytał teraz ten potwór, nadal stojącego na wprost sekretarza, który nie ustępował li-tylko z powodu grozy, jaka nim owładnęła. Ponieważ brat Hilary dostrzegł, że jedna z macek monstrum wysunęła się, by nim łagodnie potrząsnąć i tym samym przywieść do opamiętania, przeto ostatkiem sił, pragnąc udaremnić ów kontakt, przemógł ogarniający go stupor. - Jest jeszcze raport nuncjusza Ochoyi na temat party u oskara Księstwa Hollywood - powiedział sekretarz drewnianym głosem. - O! - ucieszył się papież, który lubił czytywać nieco rozwlekłą i barokową, lecz za to barwną, egzotyczną i przepojoną miazmatami upadku prozę Hernadesa, spisywaną przez niego w sześciu znanych mu językach (nuncjusz pomijał w sprawozdaniach keczua). - Nareszcie dobra wiadomość. Obrazy dekadencji i nurzania się w grzechach śmiertelnych mieszkańców Księstwa Hollywood, roztaczane były przez Ochoyę tak plastycznie, że Bartolomeus cenił je i pragnął zachować jako literaturę. Chociaż posyłał tam klątwy, rad by był, by Autonomiczne Księstwo, dla tej jednej przyczyny, upadało jak najdłużej. Wszak do tej pory ceni się pisma pogańskich Greków oraz występnych Rzymian. - Co znowu pisze? - zapytał przyjacielsko Bartolomeus, pragnąc zjednać sobie nieco zagniewanego sekretarza. Riposta była natychmiastowa. - Ja tam nie czytam tych bezeceństw! - powiedział brat Hilary, wręczając mu z odrazą papiery i kładąc szczególny nacisk na zaimku osobowym „ja”. - Ja zajmuję się losem Kościoła, podczas gdy jego zwierzchnik obija manekiny w sali treningowej! I ostatecznie pognębiwszy w ten sposób Bartolomeusa, odszedł. Jak zwykle obrażony. - I po cóż mi było próbować się z nim przyjaźnić? - zapytał sam siebie papież i ze złości wyrżnął pięścią w ścianę, aż mu coś chrupnęło w garści. Odpowiedź, również jak zwykle, znikąd nie nadeszła. EPIZOD VII Wbrew nadziejom Gasa, Tonia nie zrezygnowała z udziału w „Elektrycznych bananach”, doszła bowiem do wniosku, że nawet jeżeli jego obietnice ciałem się staną, to i tak przyda się jej aktorskie doświadczenie, jakiego nabyć można wyłącznie przez praktykę. Poza tym, zdecydowała w trybie natychmiastowym, zacząć dbać o swą filmografię, skoro jej kariera artystyczna zapowiada się tak obiecująco. Zawszeć to jeden obraz więcej w dorobku. Niezadowolony z obrotu sprawy, Gas pomarudził trochę jak zwykle, pozaklinał się, że obije gęby LaQuirry oraz Koslovsky’ego, ale zmienił nieco zdanie, dowiedziawszy się, że ekranową partnerką Toni została Sheila Murphy, kochanka samego Gambino, która wpadła mu w oko podczas party u oskara. Wywołana tym zmiana nastawienia Gasa, była tak spektakularna, iż postanowił nawet udać się z Tonia na plan zdjęciowy pierwszego dnia. Tonia, przekonana, iż wreszcie odniosła nad ponurakiem zwycięstwo, wyglądała na zadowoloną, Gas robił dobrą minę do złej gry (także aktorskiej), a Koslovsky na jego widok się wściekł. - Czego tu węszysz? - wrzasnął zamiast powitania. -Myślisz, że jak piszesz dla Moralesa, to ci już wszystko wolno? Co!? To jest mój film i - ostrzegam! - nie chcę słyszeć o żadnych propozycjach zmian. Zapamiętaj to sobie, Gas! Zapamiętaj dobrze, bo ja w scenariuszu nie zmieniam ani przecinka! - To widać - odparł dyplomatycznie Gas. - Siądę sobie z boku i popatrzę. Można? Jose stal przed nim chwilę z zaciśniętymi pięściami. Dyszał ze złości i zastanawiał się, jak pozbyć się intruza. Nic nie wymyślił. - Tylko nie na moim miejscu! - warknął i odszedł. Tonia zniknęła w tym czasie w garderobie, która powinna nazywać się raczej rozbieralnią, a Gas począł się rozglądać za jakimś pudłem, z którego nikt nie chciałby go przegonić. Kiedy się wreszcie usadowił, kątem oka dostrzegł skradającego się w jego kierunku tego alfonsa, Ryana LaQuirrę, i postanowił go zignorować. Ryan podszedł bliżej i zacierając wiecznie spocone dłonie erotomana, przestępował denerwująco z nogi na nogę - co miało wyrażać jednocześnie zakłopotanie oraz; przymilność. Tak też odebrał to Gaspar. - Podobno piszesz dla Moralesa, Gas? To prawda? - zapytał LaQuirra, przechodząc bez powitania oraz wstępów do tego, co go najbardziej bulwersowało. - To teraz będziesz wielki, co? - Będę - mruknął Gaspar. - Chcesz jeszcze coś wiedzieć? - Hmm... - tchnął Ryan i zamilkł. Wielki Gaspar doskonale wiedział o co tamtemu wieprzowi chodzi, ale postanowił udawać idiotę. Niektórzy twierdzili i nawet, że zwykle przychodzi mu to bez specjalnego trudu. LaQuirra zebrał się w sobie. - Widzisz, Gas - pokiwał się ponownie, niczym niedźwiedź w cyrku, mający w perspektywie spacer po linie pomyślałem sobie, że może będziesz potrzebował kogoś do pomocy... - Ciebie? - domyślił się Homer. - Właśnie - odetchnął z ulgą i wdzięcznością w głosie Ryan. - Mógłbym się przydać, piszę dobre dialogi... - Posłuchaj, Ryanie LaQuirra - powiedział spokojnie Gaspar, wpatrując się w seledynowy dywan, stanowiący najistotniejszy element scenograficzny filmu „Elektryczne banany”. - Tego, co teraz powiem, nie bierz za przejaw megalomanii oraz chęci wywyższenia się, spowodowanej nagłym, niespodziewanym uśmiechem fortuny. To, co usłyszysz, myślałem zawsze, ale nigdy dotąd nie złożyłeś mi równie ponętnej propozycji. Otóż dowiedz się, iż uważam cię za najgorsze ścierwo i beztalencie, jakie pracowało w tym przemyśle od czasu wprowadzenia dźwięku do kina. Prędzej ręka by mi uschła, niżbym napisał wspólnie z tobą, choćby jedną linijkę tekstu, nie mówiąc już o podaniu ci tejże dłoni. A przechodząc do spraw warsztatowych - jakież to olśniewające dialogi raczyłeś zawrzeć w tym pornograficznym gniocie o domokrążnym sprzedawcy elektrycznych bananów? Czytałem - niestety! - twój skrypt i jako żywo nie zachwyciłem się. Ani trochę! Ryan LaQuirra zachował się z niespotykaną godnością. Wyprostował się. - Pożałujesz tego, Gas! Gaspar wzruszył ramionami i wreszcie mrugnął, bo już oczy zaczynały go piec od intensywnego wpatrywania się w dywan. Zdawało mu się, że dostrzega na jego środku niedokładnie wywabioną plamę. - Wszyscy na plan! - wrzasnął Koslovsky. - Zaczynamy! Sheila, Tonia! Pośpieszcie się! Próbujemy scenę 58. Dziewczęta wyszły z garderoby w płaszczach kąpielowych, na których zdjęcie oczekiwał Gas z ponurym zaciekawieniem. Niestety, Jose Koslovsky czuł się w obowiązku skorzystania z metody Stanisławskiego i postanowił udzielić aktorkom szeregu cennych wskazówek, mających uczynić ich grę naturalną, a „Elektryczne banany” - arcydziełem. Przedłużyło to oczekiwanie na chwilę, dla której Homer tu przybył. Koslovsky tłumaczył zawile, co jest przed sceną 58 (Gas przypuszczał, że scena 57), a co po scenie 58 (z równym prawdopodobieństwem zakładał, że 59 - tak samo durna jak poprzednie), by aktorki lepiej wczuły się w rolę. Rola polegała na tym, iż przez pięć minut miały się migdalić na dywanie, zanim czułego tete-a-tete nie przerwie dzwonek u drzwi, zapowiadający nieuchronne przybycie Parado Corky’ego, a wraz z nim kłopotów. Koslovsky lubił zaczynać pracę nad filmem od kluczowych scen! Sheila dostrzegła Gasa Frasobliwego, siedzącego niewygodnie na pudle i - o dziwo! - pomachała mu ręką. Wiadomość o jego pracy dla Moralesa czyniła cuda! Promieniejąc cały odmachał jej, a Tonia zmarszczyła brwi. Udzielanie bezcennych reżyserskich rad dobiegło końca, dziewczyny poczęły zdejmować płaszcze kąpielowe, Jose Koslovsky, zadowolony z siebie, zaklaskał w dłonie. - Próbujemy - powiedział. - Na miejsca. Sheila miała rzeczywiście boskie kształty i Gas przełykał cały czas nerwowo ślinę, podczas gdy Tonia kotłowała się z nią na wniebowziętym dywanie. Koslovsky patrzył na zegarek. - Stop! Zdyszane dziewczyny zastygły w nienaturalnych pozach. Charakteryzatorki rzuciły się do nich wycierając, nacierając, pudrując i malując. - Na miejsca. Kręcimy! Kamera! Gaspar przetrzymał pięć dubli. Przez cały ten czas, Ryan LaQuirra spacerował nerwowo po atelier dookoła zbudowanego na jego środku mieszkania. Magiczne okrzyki Koslovsky’ego: „kamera” i „stop” - unieruchamiały go lub puszczały w ruch, niczym nakręcaną zabawkę. Gas wyczekał na odpowiednią chwilę i wyszedł z hali zdjęciowej, kiedy scenarzysta znajdował się po przeciwległej stronie dekoracji. Ponieważ dzisiaj Tonia miała jeszcze kręcić scenę 72 i 113, postanowił w tym czasie spotkać się z nuncjuszem Ochoyą. Od czegoś musiał w końcu zacząć swą pracę, która obrosła już legendą, chociaż Gas nie wymyślił nawet tytułu filmu, co zwykle przychodziło najłatwiej. W głowie przewalało mu się kilka naprawdę dobrych tekstów, które na wszelki wypadek postanowił zapamiętać, jak na przykład „Lochy Watykanu” (tu miał niejasne wrażenie, że gdzieś to przeczytał), „Zabójca specjalny” czy „Samotny jeździec Apokalipsy”; czuł jednak, że to wszystko nie to. Tytuł takiego filmu (nie wiedział jeszcze, co kryje się pod określeniem „taki”, lecz z pewnością coś zgoła niezwykłego), bezsprzecznie powinien być inny - subtelny z jednej strony, wyrafinowany, budzący szereg dodatkowych skojarzeń, ale i taki (znów to słowo!), żeby już od niego samego, szedł mróz po kościach. Może Martin mógłby mu coś poddać? Zaraz odrzucił tę myśl. To idiotyczne pytać kardynała, choćby i mniejszego, jaki nadać tytuł scenariuszowi, traktującemu o planowanym zabójstwie papieża! Poza wszystkim, w ogóle nie wolno mu nic mówić o samym filmie. Gas musi sprawiać wrażenie faceta, który nagle zagustował w towarzystwie nuncjusza, w prowadzeniu z nim filozoficznych czy religijnych dysput, mogących być może - tu trzeba Ochoyi zrobić nadzieję - zaowocować nawet nawróceniem grzesznika. Z początku należy jednak występować z pozycji sceptyka, zagorzałego ateisty, potem może agnostyka i manicheusza, i tak powolutku, rozważając zawiłe kwestie gnozy oraz obecności Ducha Świętego w życiu jednostki, dotrzeć do celu, jaki stanowi list polecający, umożliwiający odbycie pielgrzymki do Nowego Watykanu. Nagle Gaspar Romeo Homer doznał iluminacji. W mózgu pojawił mu się tytuł filmu, wyświetlony, niczym wypisane niewidzialną dłonią litery, podczas uczty Baltazara: „mane, thekel, fares” - „Ostatni kontrakt Judasza”. To było to! Reszta, początek scenariusza, przyszła już sama. Odkrycie było tyleż genialne, co proste - Gas opisze po prostu wszystkie swoje kroki, jako przedsięwzięte przez zawodowego zabójcę o kryptonimie Judasz - potraktuje zlecenie napisania skryptu tak, jakby to on otrzymał zadanie dokonania zamachu na Bartolomeusa w jego Anielskim Szańcu! Tak zrobi! Szczegóły nie są w tej chwili ważne. Najistotniejsze było znalezienie klucza, formuły pozwalającej dalej działać. Może nawet, myślał uskrzydlony, odwrócić role: płatny morderca Judasz mógłby, dla niepoznaki, udawać scenarzystę lub pisarza, zbierającego materiały do powieści sensacyjnej. Gaspar Romeo Homer roześmiał się w głos. Doszedł do wniosku, iż geniusz naprawdę zależy wyłącznie od spotkania właściwych ludzi o odpowiedniej porze - reszta to zwykła praca. Taki LaQuirra nie byłby nawet w stanie pojąć tej prostej zależności, stanowiącej zasadę kreowania olbrzymów, nie mówiąc już o znalezieniu samej recepty na „taki” film. Pisze dobre dialogi! Śmiechu warte! Niech to powie Moralesowi! Na wspomnienie osoby reżysera Gas nieco oklapł w sobie, Ten facet dla samej zasady, dlatego tylko, by nie wyglądało, że ktokolwiek jest w stanie stworzyć cokolwiek, co jego fenomenalny umysł mógłby zaakceptować bez żadnych poprawek, zmieni tyle, ile uzna za stosowne. To znaczy wszystko, co Gasowi będzie się najbardziej podobało. Na pewno nie zachwyci go, że przyszły morderca wkrada się w łaski nuncjusza papieskiego, by incognito dotrzeć do Nowego Watykanu - w takich razach bohaterowie Moralesa torowali sobie drogę kontrolowanymi wybuchami niewielkich ładunków neutronowych. W każdym jego filmie wylatywało w powietrze tyle baryłek ropy, że jej zużycie było w stanie zachwiać ceny tego surowca na giełdzie enklawy Texaco Oil; zaś drugim, po samym reżyserze, najlepiej zarabiającym członkiem ekipy był spec od pirotechniki. Dopiero potem na liście płac, pojawiały się nazwiska gwiazdorów oraz aktorów drugiego planu. Podobno nie inaczej działo się, przy realizacji „Nowych przygód Odysa...”, ocenianych wstępnie na 7, w dziesiędostopniowej skali rambo. W scenariuszu Troja okazywała się budowlą rodem z futurystycznych filmów - stalową twierdzą amazonek, dowodzonych przez ich piękną i dzielną królową, dwunastoletnią Lolitę; Odys zaś był przeciętnym facetem, fizykiem nazwiskiem Bloom, którego nieudany eksperyment, dokonany przezeń na Uniwersytecie Dublińskim, wyrzucił w pełna anachronizmów, literacką przeszłość tak nieszczęśliwie, iż bohater, nie znając dnia ani godziny swych przemieszczeń, oscylował pomiędzy antyczną Troją, a współczesnością. Miało to tylko tę zaletę, że podczas krótkich wizyt w teraźniejszości, Odys mógł zabierać w antyk różne poręczne gadżety, jako, to nie pozostawiające śladów po ofiarach, pistolety „Shark 10”, rusznice atomowe oraz inne, niezbędne do przeżycia, w tych barbarzyńskich czasach, żelastwo. Konflikt w filmie rozgrywał się na kilkunastu płaszczyznach, z których najważniejszymi była starcza miłość Finnegana, dowódcy Greków, do Lolity - namiętność nasilająca się z wiekiem (trzeba w tym miejscu pamiętać, że wojska achajskie oblegały Troję tak długo i wytrwale, że śliniący się staruch zapomniał w końcu, po co tam przybył), oraz skłonność królowej Troi, Lolity, do Odysa - de facto wroga - ale ponieważ amazonki rozmnażały się nie inaczej, niźli dopuszczając do siebie pokonanych i zniewolonych nieprzyjaciół, przeto nie stojąca w sprzeczności z logiką zdarzeń (gdyby ktokolwiek o to dbał). Lolita, sprzyjając Odysowi, a będąc obleganą, byłaby nawet skłonna poddać miasto, by pofolgować swej młodzieńczej namiętności, gdyby nie fakt, iż wówczas stałaby się nałożnicą obleśnego Finnegana. Dlatego też sprytna dziewczyna, w tajemnie przesłanej wiadomości, podsuwa Odysowi pomysł zbudowania konia pustego od wewnątrz, w którym ukryty bohater - udający przed swoimi, że to w celu otwarcia im w nocy bram grodu - byłby wciągnięty poza mury, by odbyć miłosną noc z Lolitą. Odys przystępuje ochoczo do pracy, ale jako człowiek pochodzący ze znerwicowanej przyszłości, ciągle się waha i nie jest do końca zdecydowany, czy istotnie zależy mu na randce z Lolitą, czy może bardziej na podstępnym zdobyciu Troi, za który to wyczyn mógłby otrzymać rękę pięknej Heleny, córy Finneganowej. (W tej „uwspółcześnionej” wersji „Iliady”, powodem wybuchu Wojny Trojańskiej stało się porwanie przez amazonki Parysa, syna Finnegana). Budowa drewnianego konia przedłuża się także i z tej przyczyny, iż Odys-Bloom okresowo zostaje wyrzucany, przez -napiętą do ostateczności - siatkę zdarzeń literacko- czasowych, w teraźniejszość, gdzie czeka na niego postarzała przedwcześnie żona - ślęcząca wiecznie przed ekranem, pracowniczka ośrodka komputerowego. Ich syn, Telewizor, mogący się pochwalić IQ 92, został niedawno powołany do Defensywnej Floty Ziemi, a wokół Penelopy Bloom, mimo jej niezbyt atrakcyjnej powierzchowności, krąży trzech łysych adiunktów informatyki fantomatycznej, z których każdy ma nadzieję, iż wspólnie z Penelopą, a dzięki jej pracowitości, dokona przełomu w tej nowej dziedzinie, zwanej „fanart & science”. Ciągła i gwałtowna huśtawka pomiędzy starożytną Troją, a współczesnym Dublinem, powoduje, że umysł Blooma-Odysa nie jest w stanie równie szybko przestawić się z jednej skrajności w drugą - w związku z czym jego zachowanie zaczyna stopniowo nabierać cech schizofrenii w zaawansowanym stadium tej choroby. Dublińskie otoczenie jest zupełnie przekonane o jego szaleństwie, widząc Blooma pojawiającego się w domu w achajskiej zbroi, z tarczą spiżową,: z mieczem i pióropuszem oraz w okularach. (Bloom mógł się pochwalić minus czterema i pół dioptriami w każdym oku). Zamiast spodziewanego normalnienia, Bloom-Odys zaczyna dodatkowo przejawiać cechy transwestyty. Kupuje silikonowy biust, rozmiar nr 5, do tego elegancki, wieczorowy biustonosz firmy „Triumph”, zapuszcza włosy do ramion oraz poddaje się depilacji brody i wąsów. Poza tym, nie wiedząc, iż fascynacja jego osobą, dostrzeżoną przez młodą królową z murów Troi, wywołana jest posiadaniem przez niego rzeczy tak niezwykłej - w zdrowym antyku - jak okulary, funduje sobie szkła kontaktowe. Psychiatra, błędnie interpretując gnębiące go problemy, poleca Bloomowi-Odysowi uprawianie łucznictwa, jako środka na uspokojenie skołatanej, przeciążonej pracą naukową, psyche. Ponieważ Bloom-Odys nie wie, kiedy zostanie ponownie wrzucony w przeszłość, a pragnąc na wszelki wypadek znaleźć się tam w stroju amazonki, mającym mu zapewnić bezpieczne dostanie się do Troi, chodzi do pracy, i w ogóle po Dublinie, ze swym sztucznym biustem oraz łukiem i kołczanem na plecach. Widząc upływ czasu i obawiając się, iż po powrocie może nie zdążyć dokończyć budowy drewnianego konia przed odstąpieniem greckich wojsk od oblężenia, ogłasza, iż da rozwód Penelopie i odda ją temu spośród łysych adiunktów, który stworzy najdoskonalszy program fantomatycznego konia, wielkości dwupiętrowego domu. Penelopą, w tajemnicy przed mężem, umawia się z zalotnikami, że sama zaprogramuje trojańskiego perszerona, za co oni zagrają potem o nią w rosyjską ruletkę. Do skutku. Ta zimna jak ostryga kobieta, zaczyna nagle ujawniać drapieżność oraz chęć zaznania ekscytujących wrażeń. Bloom-Odys z łukiem, sztucznym biustem, dyskietką i osobistym komputerem fantomatycznym, wpada ponownie w antyk w decydującym momencie akcji. Finnegan, zapomniawszy ze szczętem o celu dziesięcioletniego oblężenia Troi (kiedy przybył, Lolitą była dzieckiem dwuletnim zaledwie!) zamierza, właśnie odstąpić od murów; zatem Odys nie ma co liczyć, by za zdobycie miasta stary władca bpi skłonny oddać swą córkę jakiemuś chudopacholskiemu królikowi, którego kamienista i nieurodzajna ziemia leży gdzieś na krańcu świata. Pojawiający się nagle podczas rady wodzów Odys-Bloom wzięty zostaje, za sprawą swego przebrania, za wywiadowczynię amazonek i musi salwować się ucieczką -nie widząc innego ratunku wdrapuje się na platformę swego niedokończonego konia i uruchamia program fantomatyczny Na widok stającego dęba wierzchowca wielkości okrętu, ścigający go Achajowie uciekają w popłochu, wsiadają na swe statki i odpływają. Znużony wypadkami Odys usypia, a gdy się budzi, to jego rumak stoi już na głównym placu Troi. W nocy schodzi z platformy i rusza do pałacu Lolity, znajdując ją w objęciach jednego z łysych adiunktów w okularach, którego podmuch przemian wrzucił wraz z nim w przeszłość. Zszokowany tym Odys, jedną strzałą z łuku przeszywa niewierną wraz z jej kochankiem. Po czym otwiera bramy miasta przed nadciągającymi Grekami, którzy wrócili, gdyż Finnegan, owiany świeżą, morską bryzą, odzyskał na chwilę pamięć. Doznawszy ostatecznego pomieszania zmysłów, Odys-Bloom, w stroju amazonki, walczy mężnie w obronie pałacu, pragnąc uchronić boskie ciało Lolity przed zbezczeszczeniem, i ginie na progu jej sypialni, ściskając w dłoni wystygły „Shark 10” z opróżnionym magazynkiem - wyłączni importerzy bracia Mendosa, hurt i detal. Penelopa Bloom żyje z oboma pozostałymi adiunktami, usiłując ten sposób, powetować sobie, utraconą u boku małżonka, młodość. Od czasu do czasu chodzą we trójkę na grób nieszczęśnika, w którym spoczywa, stworzone przez nią, fantomatycznie ciało Blooma - najdoskonalsze dzieło fanartu. Koniec! Jeden z kluczowych dla obrazu pomysłów Moralesa, zasadzał się na tym. iż rolę Odysa-Blooma „zagrał” nieżyjący już aktor, Woody Allen, którego postać wykreowano przez uplastycznienie i komputerową obróbkę starych taśm celuloidowych. Gas nie mógł jeszcze teraz wiedzieć, iż kwestia: „Odys, ty świnio!” na trwale wejdzie do słownika i zrobi światową furorę - większą niźli Joyce’owskie „Three quarks for Mister Mark” - ale marzył po cichu o stworzeniu podobnie fenomenalnego scenariusza. Mógł przecież sięgnąć w tym celu po teksty niemal równie klasyczne, co „Iliada”, na przykład po którąś z ewangelii. Do tego nuncjusz Ochoya nada się jak znalazł - na pewno ma jakiś zbędny egzemplarz Biblii, a poza tym może prawdopodobnie powiedzieć Gasowi. wiele interesujących rzeczy o samym Judaszu. Gdyby więc zgrabnie spleść losy prawdziwego Iszkarioty oraz wynajętego mordercy, usiłującego dokonać zamachu na papieża podczas liturgicznych obchodów Wielkiego Piątku, to powstałoby dzieło przez duże „D”, o którym pisano by, iż jest „głębokie, transcendentne, przeniknięte filozoficzną zadumą nad rolą dziejów ludzkiej kultury w historii kina (właśnie tak, nie na odwrót!), łącząc w sobie po mistrzowsku - dzięki geniuszowi autora scenariusza, Gaspara Romeo Homera - napięcie, rodem z najlepszych filmów sensacyjnych z wnikliwą obserwacją współczesnych stosunków ekonomiczno-społecznych, widzianych oczyma Jana Ewangelisty”. Gaspar Romeo Homer, na razie tylko genialny marzyciel, czuł się szczęśliwy. Po raz pierwszy zrozumiał i uwierzył, że to dookolny świat cały - z jego kulturą, gospodarką, religiami, problemami, z rozlicznymi dziedzinami nauki i sztuki -podporządkowany jest kinu; a nie na odwrót. THERE IS NO BUSINESS LIKE A SHOW-BUSINESS! Wszak już Pius XII powiedział, iż kino stanowi kościół współczesnego człowieka, a ekrany stały się ambonami, szerzącymi kult współczesnych bożków czy idoli - gwiazd filmowych! Gas był mocny w historii kinematografii i podobne temu cytaty, z pozoru przynależne bardziej nuncjuszowi Ochoyi, miał zawsze w zanadrzu i na podorędziu, mogąc powalić, w razie potrzeby, upierającego się przy przeciwnej opcji słonia-encyklopedystę. Okrążył dwukrotnie kwartał domów, wśród których sterczał wieżowiec, dostępujący zaszczytu użyczania schronienia kardynałowi mniejszemu, zanim na trzecim piętrze estakady parkingowej, wznoszącej się ponad chodnikiem i jednym pasem jezdni, wypatrzył zwalniające się miejsce. Ruszył tam z piskiem opon, zajeżdżając drogę kilku samochodom. Kiedy poziom adrenaliny w jego krwi - podniesiony na skutek atawizmów pozostałych po przodkach, ścierających się tutaj milion lat temu z mamutami lub innymi pretendentami do mamuciego befsztyka - opadł na tyle, że mógł logicznie myśleć, doszedł do wniosku, iż mandat naliczony przez comp dla jego wozu będzie wyższy, niż to wszystko było warte. Ze złością trzasnął drzwiczkami i poszedł do bocznego szybu, prowadzącego do wnętrza budynku. EPIZOD VIII Sprawozdanie kardynała mniejszego, Martina Hernandesa-Ochoyi sprawiło, że papieżem Bartolomeusem owładnęły mieszane uczucia. Pod tekstem, stanowiącym wierny - jak to Ojciec Święty wiedział z doświadczenia - zapis wypadków na party u oskara, najwyraźniej coś się kryło. Sam autor najpewniej nie zdawał sobie sprawy z tego utajonego sensu, który przedostał się jednak do raportu za sprawą czujnej, rzymsko-katolickiej podświadomości. Nawet toporny charakter pisma, niejakiego Fung Fu Johnsona, postaci wielce podejrzanej i nie wiadomo dla jakich przyczyn wyniesionej do godności sekretarza nuncjatury (Bartolomeus rad był, że Ochoya opłaca indywiduum z własnej kieszeni, nie narażając na uszczerbek zasobów Banku Ambrosiano), nie mógł zamaskować podskórnego drżenia, przenikającego wysoce wysublimowaną duszę nuncjusza. By dowiedzieć się, co spowodowało ów egzystencjalny dygot, papież - acz niechętnie - udał się do Sekcji Cudów Kontrolowanych, gdzie znajdował się Middle Power Prophetic Computer - komputer jasnowidzący średniej mocy. Opory Bartolomeusa przed tym krokiem, nie wynikały z niechęci wobec maszyny, ale obsługującego ją brata programisty, utożsamiającego się, z racji swej funkcji rozdawcy przepowiedni, z reinkarnacją któregoś z proroków Starego Testamentu. Papież nie był pewien, co powinien uczynić w tej sprawie; wiedział jednak, że prędzej czy później będzie musiał coś zrobić, bowiem tak jawne odstępstwo i przyznawanie się do podlegania pogańskim religiom Wschodu, nie mogło pozostać bez reakcji ze strony zwierzchnika Jedynego Kościoła. Wszak Drugi Sobór w Konstantynopolu, już w 553 roku uznał ponowne wcielenie duszy za herezję, pomimo tego, iż Stary oraz Nowy Testament zawierają liczne opisy tego zjawiska. Problem nie był błahy, mogąc zawsze dostarczyć argumentów politycznym przeciwnikom. Męczyło to Bartolomeusa, w związku z czym starał się jak najmniej korzystać z usług brata programisty oraz jego jasnowidzącej machiny i udawać, że ich w ogóle, na terenie Nowego Watykanu, nie ma. Jednak od czasu do czasu, zmuszany bywał do spojrzenia prawdzie w oczy - jak choćby dziś właśnie - i z tego powodu, zaraz po porannych modłach, papież popadł w zły humor. Jego prywatna winda była zepsuta od Dnia Pokuty, ruszył zatem do ogólnego dźwigu. Bartolomeus zajmował w Nowym Watykanie apartamenty byłego głównodowodzącego bunkra, umiejscowione centralnie wobec najważniejszych sekcji, co powodowało - wbrew zamierzeniom - iż wszędzie miał równie daleko. Papież nie lubił tych wypraw, bo trwały nadspodziewanie długo - co i rusz jakaś ciemna, zakapturzona postać, przypadała do jego dłoni w namiętnym, łaskoczącym pocałunku; zasię częściej go widujący, a więc mniej na owe karesy zachłanni księża oraz zakonnicy, na podawany znikąd okrzyk „Przejście!”, stawali pod ścianami na baczność, wpatrując się weń z tępym zachwytem, mającym symbolizować miłość oraz bezgraniczne oddanie. Z oddali, do uszu papieża dochodził świst batogów, włóczących się samopas biczowników, a Bracia Żebrzący, potrząsający metalowymi puszkami na datki, czynili trudny do zniesienia hałas: zbierali stare scalaki i nikomu niepotrzebne chipy, zamierzając zbudować z nich elektronicznego Boga. Poprzez betonowy strop, z Sekcji Chórów Anielskich, dobiegał niezwykły skowyt, niczym dusz potępionych, pancernych organów, których piszczałki wykonane były - w ramach oszczędności - z otrzymanych gratis z demobilu luf broni rozmaitych kalibrów: od sopranów karabinów snajperskich, po ciężkie basy dział okrętowych. Kiedy instrument bywał w użyciu, w Nowym Watykanie dawał się odczuć nieznaczny niedostatek powietrza. Organy grały w zasadzie ciągle, i właśnie stałemu niedotlenieniu, co bardziej na ów brak podatnych mieszkańców Stolicy Apostolskiej, przypisywali niektórzy mnożenie się rozmaitych heretyckich sekt, gnieżdżących się w dolnych, zapuszczonych i rzadko odwiedzanych rejonach schronu. Bartolomeus przymierzał się już kilkakrotnie do ogłoszenia krucjaty nowej ewangelizacji, przeciw schizmatykom, ale nigdy nie miał czasu na przemyślenie do końca strategii owego przedsięwzięcia. Dziś także nie był po temu odpowiedni dzień. Ściskając w spoconej dłoni rozmiękłe papiery, myślał zwłaszcza o tym zdaniu z raportu Ochoyi, w którym była mowa o jakimś pajacu. Reginaldzie Trzecim. Normalnie nie zainteresowałby on Bartolomeusa, gdyby nie fakt, iż on sam, głowa Kościoła, nie miewał nigdy snów; często zaś doświadczał wrażenia całkowitej nierealności otaczającego go świata. W zwięzłości poświęconej tej sprawie sentencji, nie pasującej do magicznego realizmu prozy nuncjuszowej, papież wyczuwał obcą myśl, najpewniej owego sekretarza-wielożeńcy, mającego najwyraźniej zły wpływ na sługę Pańskiego, kardynała Ochoyę. Odtrąciwszy ze zniecierpliwieniem ostatniego z zagradzających mu drogę, starego turlipona, syczącego do papieskiego ucha z ekstatycznym pośpiechem, te same co zwykle bezeceństwa, których dokonywał jakoby w każdą niedzielę za czasów swej młodości, wstąpił Bartolomeus własną swą osobą do Sekcji Cudów Kontrolowanych. Brata programisty nie było na posterunku, natomiast komputer jasnowidzący przemówił na jego powitanie głosem Marylin Monroe, zaprojektowanym jeszcze przez poprzednich użytkowników maszyny. - Przewidziałam, że przyjdziesz mnie dzisiaj odwiedzić, Ojcze Święty! Czekałam na ciebie od rana... Głos był kusicielski i Bartolomeus skrzywił się z niesmakiem. Wielokroć już prosił, a nawet rozkazywał, przeprogramować urządzenie tak, by odzywało się głosem bardziej przystojącym temu miejscu; na przykład któregoś z wielkich poprzedników Bartolomeusowych, albo chociażby jakiegoś filozofa teologii - ponieważ jednak zachodził tutaj tak rzadko, przeto wojujący z nim od dłuższego czasu brat programista, nie czuł się zobowiązany do subordynacji. Middle Power Prophetic Computer traktował jak prywatną własność, a Bartolomeus podejrzewał nawet, iż jako swą platoniczną kochankę. Stąd brać się musiał upór duchownego informatyka. Po raz kolejny papież postanowił rozstrzygnąć definitywnie tę sprawę, właśnie dzisiaj. Podszedł do komputera i wyłączył dźwięk. Na ekranie pojawił się od razu napis. „To także przewidziałam. To, że mnie wyłączysz”. Bartolomeus wzruszył ramionami i usiadł na obrotowym fotelu. Pobujał się w prawo i w lewo. - Bracie programisto! - zawołał cicho. „Poszedł po kanapki i kawę”, poinformowała maszyna zielonymi literami. „Będzie dopiero za pięć minut, bo potknie się po drodze, wszystko upuści i wróci do automatu po nową porcję. Jak przyjdzie, będzie zły”, ostrzegł usłużnie papieża MPPC. Bartolomeus nie wiedział, czy komputer robi to z zaprogramowanego obowiązku, czy z „własnej woli”. Jakoś nie mógł sobie wyobrazić, by maszyna go „lubiła”. Ponadto, musiała chyba być świadoma jego zamiarów, choć jej samej było chyba obojętne, czyim głosem przemawia. A może nie? Może czerpała jakieś prywatne, elektroniczne korzyści z uwodzenia brata programisty, wiedząc, iż przemawiając doń zrekonstruowanym głosem świętego Tomasza z Akwinu, nie zrobi na swym duchownym oraz duchowym partnerze, równie wstrząsającego wrażenia, co teraz? Programista pojawił się w bocznych drzwiczkach pokoju. Z przodu habit miał mokry i poplamiony, i wyglądał na obrażonego. Była to zresztą jego naturalna reakcja na widok papieża. Przecież i on musiał być już od jutrzni świadom grożącej mu wizyty Bartolomeusa i pewnie dlatego wyszedł właśnie teraz po kanapki, żeby okazać mu swe lekceważenie oraz niezależność; ale też śpieszył się z powrotem, by mu zwierzchnik za bardzo nie nabruździł w jego osobistych stosunkach z Middle Power Prophetic Computer - przez co potknął się i rozlał kawę. - Niech będzie pochwalony - powiedział za niego Bartolomeus, obracając się lekko tam i sam na fotelu. - Na wieki wieków - mruknął brat programista i z jakiegoś powodu obraził się jeszcze bardziej. Postawił tackę na pulpicie MPPC i odruchowo włączył dźwięk. - Dzię... - zaczęła maszyna, ale Bartolomeus z właściwym sobie refleksem, od razu i stanowczo wyłączył ją. Reszta słowa, z rozpędu, ukazała się na ekranie. „ ...kuję”. - Mówiłem już bratu kilkakrotnie - poszedł za ciosem papież - że komputer powinien zostać przeprogramowany. Ma przemawiać głosem nie budzącym erotycznych skojarzeń, bardziej odpowiadającym miejscu, w którym się znajduje. Wojskowi, nasi poprzednicy, mogliby słuchać nawet tej zdziry - Panie, wybacz! - Clarissy van Delf - ale teraz to nie są koszary, tylko Stolica Apostolska! Rozumiemy się? Ile czasu potrzeba bratu na wykonanie polecenia? - Co najmniej tydzień - odrzekł ponuro zakonnik, nie odważając się na bardziej otwarty protest. - Sądzę, iż na Reminescere byłbym gotów... - Dobrze. Daję zatem bratu czas do jutra, wiem bowiem dobrze, że jeżeli zgodzę się na tydzień, to pewna, iż rzecz nigdy nie zostanie zrobiona. Jutro po prymie skontroluję, jak się sprawy mają. A teraz proszę wprowadzić do urządzenia ten raport. Pragnę poznać wszystkie domysły komputera na jego temat. - To nie są domysły - burknął z goryczą brat programista, o którym już tylko MPPC pamiętał, iż jego zakonne imię brzmi Marek. - To są ścisłe prognozy, wysuwane przez maszynę na podstawie konfrontacji danych z satelitarnymi pomiarami gradientów pola morfogenetycznego - czegoś w rodzaju przyczynowo-skutkowej atmosfery, otaczającej Ziemię. - Wszystko jedno - zgodził się Bartolomeus. - Sądząc z zaprezentowanych mi przed chwilą możliwości, urządzenie to myli się niezbyt często - papież spojrzał wymownie na ciemną plamę na habicie Marka i dodał złośliwie. - Swoją drogą, mógłby brat być bardziej schludny! Z chrześcijańską urazą w sercu programista zacisnął zęby. Maszyna trawiła raport, co przychodziło jej z wyraźnym trudem dla barokowej rozwlekłości stylu nuncjusza oraz kanciastych kulfonów, sadzonych przez jego sekretarza. - Odpowiedź proszę utajnić, tylko do mojej wiadomości - zdecydował Bartolomeus, gdy wszystko już było gotowe do maszynowego jasnowidzenia. Ekran MPPC zgasł jak zdmuchnięty, potem ukazał się na nim czerwony, gorejący napis: TOP SECRET. Komputer działał bezgłośnie, Bartolomeus stukał palcami w poręcz fotela, a brat Marek stał obok z rosnącą złością w sercu. Coś syknęło i z podajnika maszyny wypadła biała, zalakowana i opatrzona w rogu papieskim herbem koperta, zaadresowana jak następuje: Ojciec Święty Bartolomeus, w miejscu. Jako nadawca pisma, figurował Middle Power Prophetic Computer. - Dziękuję - powiedział papież nie wiedzieć czy do programisty, czy do urządzenia. Wziął kopertę i wstał. W drzwiach obrócił się jeszcze. - Jutro po prymie, bracie - przypomniał i wyszedł. W swojej kwaterze rozciął kopertę i zaczął czytać. Analiza raportu kardynała mniejszego, nuncjusza papieskiego w Autonomicznym Księstwie Hollywood, z dnia równonocy wiosennej. Dane wyjściowe: a) w/w raport b) mapa nieboskłonu półkuli północnej, przedstawiająca stan zjawisk astronomicznych w trakcie opisywanych zdarzeń - ogólnie korzystny c) komputerowe horoskopy Osób uczestniczących w Zdarzeniach oraz mających bezpośredni wpływ na ich interpretację [uwagę zwraca ascendent w Marsie, niejakiego G. R. Homera (prawdziwe nazwisko - Daniel C. Shapiro). d) stopień napięcia w stosunkach dyplomatycznych pomiędzy Księstwami N. Watykanu i Hollywood w skali Reevesa-Stacciego - 10). Przyjęta metoda: ekstrapolacja psychologiczno-porównawcza wielokrotnymi przybliżeniami. Wynik: po trzykrotnym zastosowaniu programu jasnowidzącego, MPPC otrzymał następujące wnioski: 1. W Autonomicznym Księstwie Hollywood podjęto decyzję o zamachu na życie Waszej Świątobliwości. Stopień Pewności Jasnowidzenia - SPJ- 80% 2. Głównym decydentem wydaje się być oskar Hollywoodu, Akido Yazumi - SPJ 34%. (Wyjaśnienie do pktu 2: niski SPJ wskazuje na użycie przez stronę przeciwną urządzenia antywizjonerskiego, o mocy jasnowidząco-obliczeniowej porównywalnej z MPPC. Wskazuje to (z SPJ = 55%), iż za Akido Yazumi mogą kryć się inne siły. SPJ dla tezy, iż antyjasnowidzenie stanowi zasłonę dymną mającą sprawić wrażenie, że owi „inni” mocodawcy istnieją - 68%). 3. Metoda zamachu: zleceniodawca zamówił u niejakiego Gaspara Romeo Homera, związanego na stale z wytwórnią fanfilmową „Sony-Columbia-Mosfilm Pictures”, kawalera, bezwyznaniowca, scenariusz na temat zamachu na Waszą Świątobliwość. Zleceniodawca liczy (z SPJ = 86%), że na podstawie tej pracy literackiej uda się przeprowadzić rzeczywisty, uwieńczony powodzeniem zamach. SPJ dla przyjętej metody - 75%. SPJ dla powodzenia akcji - 4%. (Próba jasnowidzenia prawdopodobieństwa, iż G.R. Homer stworzy scenariusz udanego zamachu nie powiodła się. Wniosek - prawdopodobieństwo mieści się w paśmie białego szumu informatycznego. Wniosek 2 - możliwość znikoma). 4. Osoba zamachowca: z SPJ równym 98% można twierdzić, iż decyzja nie została podjęta. Osoba zamachowca nieznana. 5. Czas zamachu: Wielki Tydzień (SPJ = 99,87%). Realne prawdopodobieństwo, iż Zamachowiec przybędzie jako pielgrzym - 89%. 6. Średni SPJ dla całości Analizy Raportu (już po uwzględnieniu poprawki Lorentza) wynosi 53%. Analizę jasnowidzącą sporządzono na żądanie Jego Świątobliwości Bartolomeusa. MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer MPP Computer EPIZOD IX Kiedy Gaspar zadzwonił do drzwi nuncjusza Ochoyi, zaległo za nimi podejrzane milczenie. Co prawda, cisza panowała tam już wcześniej, ale teraz wyraźnie dało się wyczuć, iż stalą się głębsza i sztuczna, jakby kardynał niniejszy nawet przed sobą samym udawał, że nie ma go w domu. Gas nie rezygnował, choć też nie bardzo zdawał sobie sprawę z powodu swego uporu. Chciał wejść, i już. Dzwonek u nuncjusza był staroświecki niczym w klasztorze, a wydawane przezeń rozpaczliwe dźwięki, wywołały z jakichś odległych zakamarków Gasparowego mózgu dziwaczne słowo „nieszpór”. Nie mógł sobie ani rusz przypomnieć, co ono oznacza, więc postanowi) zapytać o to nuncjusza, gdy tylko ten zdecyduje się wreszcie ujawnić i otworzy drzwi. Dla przyśpieszenia tego momentu załomotał w nie pięścią. - Hej, Martin! Otwieraj! Wiem, że tam jesteś! - zawołał Gas, chociaż wcale nie był pewny swego. Za drzwiami coś skrzypnęło. - Nareszcie - westchnął Gas. - Odejdź, Szatanie! - powiedział Ochoya wewnątrz swej twierdzy. - Niechaj znak krzyża, który czynię, wypali ogniste znamię na twym plugawym ciele i duszy! Apage. Satanas! - Zwariowałeś, Martin? - zainteresował się Gaspar. -Otwórz wreszcie! Przecież nie będziesz mnie egzorcyzmował przez drzwi, to chyba nawet mniej skuteczne! Podwoje uchyliły się, powstała szczelina urodziła kropidło, które w następnej chwili zmoczyło Homera od stóp do głów. Energicznemu wymachiwaniu towarzyszyły jakieś łacińskie okrzyki wojenne, szalejącego za drzwiami nuncjusza. - Auuu! - wrzasnął Gas, niczym prawdziwy bies. - Ty rzeczywiście zwariowałeś! Jestem cały mokry! - Aha! - ucieszył się kardynał Ochoya, a w szparze ukazało się jego, płonące inkwizytorskim ogniem, oko. - Pali cię, diable? No, to posmakuj jeszcze! Oko zniknęło, ustępując miejsca znanemu już Gasparowi kropidłu. Homer nie czekał na kolejny potop i uskoczył w bok, chowając się za zsypem na śmieci. Nie słysząc spodziewanych wrzasków, Ochoya powstrzymał obruszoną ulewę święconej wody i otworzył szerzej drzwi, wystawiając na zewnątrz głowę. Blokady jednak nie zwalniał. - Jesteś tam, zdrajco? Judaszu, wołam cię! Na takie wezwanie, Gaspar wychynął ostrożnie zza załomu ściany. - Skąd wiesz..? - My wiemy wszystko - nuncjusz gładko utożsamił się z wielowiekową mądrością Kościoła oraz przenikliwością MPP Computer, po czym dla poparcia swych słów wzniósł groźnie swój hydrauliczny oręż. - Także i to, że planujesz zamach na życie Ojca Świętego! Więc zgiń. przepadnij! - Daj spokój, Martin! Przecież to tylko scenariusz filmu! - zawołał Gas, uskakując ponownie przed gniewem kardynała. - To tylko show! Filmowa fikcja! Rozumiesz? A dla mnie ogromna szansa, gdyż mam pisać dla samego Moralesa, a to jest papież wśród reżyserów! Czy ty rozumiesz w ogóle, co to dla mnie znaczy? - Wszystko to marność! - zawyrokował nuncjusz. -Marność i grzech. Każdy wasz film to obraza boska... - Boga nie ma - przypomniał mu Gas nieśmiało. - Nie ma!? - kardynał mniejszy, Martin Hernandes-Ochoya otworzył szeroko oczy oraz drzwi na oścież. - To wejdź i przekonaj się, że jest! - Nareszcie - mruknął Gas. Odruchowo strzepnął i obciągnął na sobie mokrą marynarkę. - Już myślałem, że zemrę tutaj na zapalenie płuc... Kardynał Ochoya odsunął się z przejścia, starając się nie dopuścić do tego, by Gaspar choćby tylko otarł się o niego. Kropidło, niczym maczugę, nadal dzierżył wysoko. Ot tak, na wszelki wypadek, gdyby sama broń chemiczna nie wystarczyła i trzeba by było się uciec do bardziej konwencjonalnych metod - czyli zwyczajnie zdzielić grzesznika kropidłem w łeb. Gas ocenił fachowym spojrzeniem grubość drzewca, i widząc już oczyma duszy tę scenę w swoim filmie, powiedział: - Odstaw ojcze ten prysznic. Inaczej nie wejdę. Z wyraźnym żalem Ochoya zastosował się do polecenia i usunął jeszcze głębiej. Podążający za nim Gas osłupiał. Prywatna kawalerka Martina Hernandesa-Ochoyi, nuncjusza papieskiego w Autonomicznym Księstwie Hollywood, stanowiła fantomatyczną kopię Groty Narodzin z Kościoła Narodzenia Pańskiego w Betlehem. Miejsce samego aktu wyznaczała, rozpostarta na marmurowej posadzce, czternastoramienna srebrna gwiazda z otworem w centrum, w którym znajdował się święty olej. Ściany przybytku pokryte były ciemnoczerwoną draperią, ginącą pod charakterystycznymi dla obrządku bizantyńskiego ikonami oraz świecznikami i kadzielnicami. Niektóre z naczyń osiągały wielkość samowarów, dorównując im jednocześnie kształtem; pełgały w nich migotliwe światełka, a wokół rozchodził się zapach mirry i kadzidła. - To jest Bóg - stwierdził nuncjusz Ochoya, zataczając gestem krąg na tyle szeroki, by zmieściło się w nim wszystko: jego kawalerka, huczące apoplektycznym pośpiechem miasto oraz milczący wszechświat, którego jeden z elementów składowych stanowił także Gaspar Romeo Homer. -Czujesz Jego obecność? On tu jest, dotyka mnie... - Mnie się chyba brzydzi - zaryzykował Gaspar. - A poza tym, kręci mnie w nosie od tego dymu. Zaraz będę kichał... Zrezygnowany nuncjusz opuścił wzniesione po kaznodziejsku dłonie. Pstryknięciem palców wyłączył fantogram i misterne panopticum zniknęło bezgłośnie. Tylko dym kadzidlanych laseczek, tkwiących w butelkach po bezalkoholowym piwie, snuł się nadal pod okopcony sufit. - Dlaczego ty właściwie nie wierzysz w Boga? Co, Gas? Gaspar Romeo Homer jęknął w duchu, ale mężnie postanowił sprostać wyzwaniu. - Bo Go nie ma. - Potrafisz to udowodnić? - zainteresował się nuncjusz. - Mógłbym odbić piłeczkę - skrzywił się Gaspar - i poprosić cię, byś ty z kolei dowiódł przeciwnej tezy... Ale niech tam... W matematyce nazywa się to chyba postępowaniem nie wprost. Otóż, patrząc na mrowie zwalczających się religii, wyznań i sekt, z których każda głosi z pełnym przekonaniem urbi et orbi, iż ma monopol na tego właściwego Boga, jedynego i nade wszystko miłosiernego, doszedłem najpierw do wniosku, że jeżeli jakiś Bóg jest. to istnieje jeden i ten sam dla wszystkich. Ergo, wyrzynanie się przez wieki, w imię wyższości któregoś z Jego wcieleń ponad innymi, nie miało i nie ma najmniejszego sensu. Jeżeli zaś On nie istnieje - brak powodu dla prowadzenia tych jatek staje się tym oczywistszy. A ponieważ nie potrafię uwierzyć, że gdyby Bóg był, to przyzwalałby, a może nawet pochwalał, owe krwawe igrzyska dziejące się bezustannie ku jego chwale, przeto Go nie ma. Wierzę natomiast, iż w naszych umysłach istnieje mnóstwo bóstw - nienawiści, nietolerancji, fanatyzmu, głupoty - które toczą walkę w imię wymyślonych racji. Uwierzyłbym w dowolnego boga, gdyby ludzie zrozumieli, że Brahma, Wotan, Jahwe, Chrystus, Allah czy Budda to jedna i ta sama Osoba. Wówczas pokłoniłbym się jej, nawet gdyby nie istniała - przyjąłbym, że mogłaby być. - Jesteś bardzo blisko prawdziwej wiary - powiedział Martin Ochoya. - Jak Lock, który twierdził, że Bóg stworzył świat lecz się nim teraz nie interesuje, my zaś - niczym dzieci, które zachowują się nieznośnie tylko po to, by ojciec na nie wejrzał i zainteresował się nimi - rozpaczliwie staramy się zwrócić na siebie Jego uwagę. Niechże ukarze, niech wleje pasem - byleby był. Wierzysz może nawet głębiej od tych, którzy są fanatycznie pewni swego Boga, Gas, tyle tylko, że nie masz żadnego wyznania - można by je nazwać Intencjonizmem. Ty byłbyś jego prorokiem, świętym męczennikiem oraz wyznawcą. Powiem ci jednak, że twój dowód mnie nie przekonuje... - Wiem, wiem. Hiob, i tak dalej... Powiesz zapewne, że niezbadane są wyroki boskie, a tym samym nie jest wykluczone, iż wszystko - krucjaty, inkwizycja, kontrreformacja, konkwista/dżihad i temu podobne, a miłe ludzkości rozrywki -dzieją się za Jego ogólniejszym zamysłem, którego my jeszcze (albo wcale i nigdy) nie będziemy w stanie przeniknąć. To taka zmultiplikowana wieża Babel, tkwiąca korzeniami w piaskach dzisiejszej Terra Sancta Entertainment Group, a wzniesiona przy pomocy zaprawy ukręconej z wrogości wobec tego, co odmienne. Ty zaś, wyssanym z niebiańskiego palca dogmatem, przyzwalasz na te zbrodnie i w ten sposób jedynie zdradzasz tkwiące w was samych, w Kościele, wiekami rozpaczliwie maskowane podejrzenia oraz wątpliwości, że może istotnie Go nie ma? Wiecie o tym, więc sztucznymi konstruktami filozoficzno-gramatycznymi, usiłujecie pokryć zmieszanie wywołane tą niemiłą konstatacją. - Mylisz się. My też się zmieniamy. My wierzymy nie dlatego że jest, ale On jest, bo my wierzymy. To nawet trochę zbieżne z twoim poglądem; tyle tylko, iż na razie, każdy odłam choćby i chrześcijańskiego świata, ufa nieco innemu Bogu i innej Jego cząstce. Ale czego ode mnie oczekujesz? - zakończył pytaniem kardynał, którego misyjny nastrój odszedł nagle jak ręką odjął. - Przecież po coś przyszedłeś? - Mogę usiąść? Ochoya skinął głową i siadając na pufie, sam zgiął w paragraf swoje długie ciało. - Nie wiedziałem, że już ci donieśli... - zaczął Gas niezręcznie. W budowanych wcześniej planach rozmowy w ogóle nie brał pod uwagę tego, iż nuncjusz może się dowiedzieć o temacie jego scenariusza. Trzeba więc było inaczej ruszyć głową. Ale jak? Postanowił spróbować szczerości. - Chciałem cię prosić o skierowanie na Wielkanocną pielgrzymkę do Nowego Watykanu. Przecież odbywa się coś takiego co roku. prawda? - Istotnie - potwierdził Ochoya zimno. - Ale organizuje się je dla ludzi wierzących, pragnących w czasie tego, największego w naszym Kościele, święta być wspólnie bliżej Boga - a nie dla morderców, usiłujących zabić Ojca Świętego! - Ależ ja nie mam zamiaru nikogo pozbawiać życia! -zdenerwował się Gas. - To tylko widowisko! Zresztą, wcale się jeszcze nie zdecydowałem, jakie będzie zakończenie. Chcę tylko przeprowadzić tak zwaną dokumentację, więc muszę zobaczyć Nowy Watykan, jego porządki, reguły, którymi się rządzi, jego... - ...środki bezpieczeństwa - podpowiedział nuncjusz. - Oczywiście, to też. Wszak akcja filmu skupiać się będzie na próbie ich pokonania. - Filmu - stwierdził prałat z goryczą w glosie. - Dla was nie ma nic ważniejszego ani świętszego od tej waszej pseudosztuki! A ponieważ kultura świecka żyje z naruszania dziesięciorga przykazań, tym bardziej ochoczo je łamiecie. Wasza „sztuka” nie mogłaby istnieć, gdyby ich nie było... - Chyba nie masz racji, Martin - zaoponował Home zagrzewając się do dyskusji, jakie nieczęsto dane mu było toczyć w towarzystwie Jose Koslovsky’ego czy Ryana LaQuirry. Prawdę mówiąc - to nigdy. - Jeżeli uznać malowidła naskalne za sztukę, a co do tego jesteśmy chyba skłonni się zgodzić, i iż stanowią przejaw artystycznego przetworzenia rzeczywistości przez człowieka pierwotnego, to przyznasz, że raczej nie mają one charakteru dziel łamiących jakieś religijne tabu. Sztuka naszych przodków była na skroś realistyczna, płynąc z samej natury, wręcz - powiedziałbym - ateistyczna, bo wczesny człowiek nie wymyślił sobie jeszcze żadnych bogów ponad żywioły - był na to zbyt prymitywny. W tamtych, szczęśliwych czasach, wystarczył pełny brzuch, samica oraz legowisko. To co przeżył, utrwalał jak potrafił, a umiał na tyle dobrze, że przetrwało do dziś. Dopiero myślenie abstrakcyjne, do którego doszedł z czasem, między innymi na skutek doskonalenia owej sztuki malowania, podsunęło mu pomysł bóstwa, na które mógłby złożyć odpowiedzialność za swój los. Był to więc pewien zawór bezpieczeństwa dla psychiki zbyt ubogiej, by umiała dostrzec ukryte mechanizmy przyrodniczo-socjologiczne, mające bezpośredni wpływ na jego życie; zjawisk, z powodu których jednostkę bądź grupy spotyka niesprawiedliwość. Takie bóstwo-rachmistrz, rozdawca łask oraz razów, jest urządzeniem niezwykle użytecznym, nie sądzisz? - Nie. Uważam, że nawet jeżeli to człowiek wymyślił Boga, jak ty twierdzisz, to zrobił to za Jego zamysłem. Uczynił tak. bo czuł pustkę i czegoś mu w życiu - pomimo posiadania samicy, potomstwa, lepiej lub gorzej zaopatrzonej spiżarni i miejsca w przestronnej jaskini - brakowało. Wierzył prymitywnie, ale wierzył. Jaki człowiek, taka religia. Dla jednego bogiem był piorun, inny zaś usiłował wyobrazić sobie coś lub kogoś, kto ten grom ciska. Bez względu na to, iż obaj się mylili, ufali pospołu istnieniu Istoty. Także z faktu, iż ewangelie przeczą sobie miejscami nawzajem lub nie potwierdzają się w całej rozciągłości, nie wynika, iżby Chrystus nie istniał. Są wszak postaci bliższe nam historycznie, co do których nikt nie powątpiewa w ich byłą obecność na Ziemi, mimo iż źródła i kroniki podają o ich życiu sprzeczne fakty. Jeżeli więc w Ewangelii Łukasza czytamy: „A oto zsyłam na was obietnicę mego Ojca. Wy zaś pozostańcie w mieście, aż zostaniecie przyobleczeni mocą z wysokości”, a istotnej tej wzmianki nie znajdziemy ani u Mateusza, ani u Marka, to jeszcze nie dowód, że Syna Bożego nie było na Ziemi! - Eque, poeta! - zakrzyknął Gas. - Widzę, iż pieniądze Wyłożone na twoje wykształcenie nie poszły na marne! A co z moją petycją? - Muszę odmówić - Ochoya wyprostował się zdecydowanie kończąc dyskusję. - Miło się z tobą rozmawia, ale nie zmienia to faktu, że z naszych danych wynika, iż według twojego scenariusza ma być przygotowany i przeprowadzony rzeczywisty zamach - nie zaś kręcony film. - Kto tak twierdzi? - Maszyna jasnowidząca w Nowym Watykanie, dokąd przesłałem raport z przyjęcia u oskara. Z analizy jasno widać, w jakim celu nas ze sobą poznano, oraz jakie są prawdziwe intencje Yazumi. W moich oczach rozgrzesza cię to, iż do tej pory byłeś nic nie wiedzącym narzędziem. Teraz jednak już wiesz! Masz wolną wolę, którą obdarzył cię Bóg, i postąpisz jak uznasz za stosowne. Ja nie zamierzam ci w niczym pomagać. Sam pokierujesz swoimi krokami - w stronę prawdy i światła, albo grzechu oraz ciemności... - Bzdury! - zdenerwował się Gaspar. - Nie próbuj sztuczek z oddziaływaniem na podświadomość; to moja profesja. Jeżeli zaś chodzi o scenariusz, to nie mogę się wycofać - podpisałem umowę, wziąłem zaliczkę, a przede wszystkim - chcę to zrobić! Ta praca może zmienić całe moje życie. Także mojej dziewczyny.... Chyba wiesz, do cholery, kto to jest Morales, no nie? Siedzisz tu sobie jak u twojego Pana Boga za piecem, oglądasz wszystkie filmy i skoro szpiegujesz dla papieża, to przynajmniej powinieneś robić to rzetelnie. Żebyś dobrze zrozumiał stojącą przede mną szansę, użyję porównania, pewnie bluźnierczego dla twoich uszu: Morales to mesjasz, zbawiciel kina, ja jestem jego apostołem, a moja dziewczyna, Tonia Atkins, to Maria Magdalena. Scenariusz zaś, to ewangelia według Gaspara! - Jaki jest tytuł twojej „ewangelii”? - „Ostatni kontrakt Judasza” • - wypalił Gas z rozpędu, zanim zdążył ugryźć się w język, i trochę zrzedła mu mina. - No i, sam widzisz... - westchnął nuncjusz. - Niech ci to wystarczy za moją odpowiedź. - Więc nie? - upewnił się Homer. - Nie. Nie przyłożyłbym do tego ręki nawet wówczas, gdyby istotnie miałby być to tylko kolejny bluźnierczy obraz. Zaś w świetle naszych podejrzeń, no, to sam rozumiesz... - Okay - powiedział Gas wstając, choć nic nie było w porządku. - Będę musiał jakoś inaczej sobie poradzić. Martin Hernades-Ochoya wzruszył ramionami. Nie widział żadnego powodu, by ratować ateistę przed brnięciem w grzech, który dla tamtego wcale nim nie był. - Chyba zrozumiesz, jeśli nie będę ci życzył powodzenia? - Jasne - mruknął Gaspar. Wymienili informacje i każdy z nich pozostał na dawnych pozycjach, choć czuli się zapewnię nieco wyżej, zadowoleni z własnej retoryki oraz elokwencji. Początkową myślą Gasa, gdy zjeżdżał windą, była natychmiastowa chęć udania się do oskara. Nie tyle po wyjaśnienia, co po pomoc. Zaraz jednak odrzucił ten pomysł. Przecież, jeżeli chce napisać prawdziwie wielki film, sam musi pokonać wszelkie trudności - tak, jak jego bohater. Zawodowy morderca nie będzie leciał wypłakiwać się na łonie zleceniodawcy kontraktu przy najmniejszym doznanym niepowodzeniu -wszak pokonywanie nieprawdopodobnych przeciwności stanowi jego pracę; za to bierze pieniądze. Teraz jest to także profesja Gasa. Kiedy więc dotarł do swego samochodu, wiedział już, co powinien zrobić Judasz. EPIZOD X Fung Fu Johnson nosił się zawsze i wszędzie po wojskowemu. Kiedy więc tylko zapach smażonych na bekonie jajek, potrawy, którą wedle niego, jadali nieodmiennie prawdziwi mężczyźni, wywoływał go z sypialni, Fung Fu ukazywał się rodzinie u szczytu schodów w piżamie koloru khaki i z naszytymi na wysokości serca baretkami odznaczeń, jakich nigdy nie otrzymał, ale które na pewno mógłby zdobyć, gdyby jakiś drań ze sztabu generalnego DFZ nie chciał być mądrzejszy od komputera. W głębi duszy, Fung Fu rozumiał konieczność istnienia ostrych kryteriów, rozgraniczających elity od parszywej mierzwy cywilności; i zgadzał się z nimi. Po cichu przyznawał nawet, iż wskaźnik 99 jest zbyt wyśrubowany, bowiem już ci, co ledwo przekraczali IQ 85, ośmielali się mieć jakieś wątpliwości, własne zdanie, a nawet czasem zadawali pytania, czy usiłowali - o zgrozo! - z czymś się spierać lub dyskutować. Karność żołnierza malała niepokojąco wraz ze wzrostem ilorazu inteligencji; po przekroczeniu magicznej bariery „100”, w umyśle rekruta zaczynały się nawet pojawiać wątpliwości na temat samej celowości istnienia sił zbrojnych! Słynny był przypadek naczelnego dowódcy DFZ, admirała Jurija Pocahontas, który, przeczytawszy z nudów - po raz pierwszy w życiu - coś innego, niż „Ceremoniał wojskowy na obiektach DFZ w ruchu”, podał się natychmiast do dymisji. Inkryminowaną książką była „Baśń o królewnie Śnieżce i siedmiu krasnoludkach”, po lekturze której, generała, w stanie ciężkiego szoku, wzięto na oddział psychiatryczny. Badania wykazały wzrost intelektu o 10 jednostek, co doprowadziło do ciężkiego załamania nerwowego dzielnego do tej pory wojaka. Fung Fu Johnson wiedział to wszystko i rozumiał, co nie zmieniało faktu, że czuł się rozgoryczony. Tak więc Johnson, obecnie już starszy sierżant, do którego stopnia awansował się rozkazem dowódcy jednostki przed miesiącem, przyznał był sobie trzy Purpurowe Serca, Lwi Pazur oraz Diamentową Gwiazdę, z której był szczególnie dumny. Tego poranka Fung Fu zstąpił ze schodów, wszedł do kuchni i znacząco pociągnął nosem. Zapach był bez zarzutu. Także samo pomieszczenie kuchenne odznaczało się czystością oraz schludnością, jaką w każdych warunkach winna się odznaczać kantyna podoficerów. Na jego widok najstarsza stopniem (niestety, także i wiekiem!) żona, poderwała się regulaminowo od stołu, i stając wyprężona niczym struna, podała komendę: - Powstań! Baczność! Wszyscy porwali się z miejsc: trzy pozostałe żony, znacznie młodsze i przez to nie tak służbiste jak ta najstarsza, oraz dwanaścioro dzieci. Przybrali mniej lub bardziej zasadniczą postawę. Fung Fu zlustrował kantynę z wprawą zawodowego kaprala; obchodząc stół podczas rutynowego przeglądu plutonu poprawił tu i ówdzie jakiś szczegół. Głównie ograniczało się to do stwierdzenia, czy dwie najmłodsze żony mają regulaminowo ściągnięte pośladki i najstarsza, widząc to, przyrzekła sobie po raz nie wiadomo który nie być już od jutra taką służbistką. O swym postanowieniu zapominała zwykle przed obiadem. Fung Fu stanął u szczytu stołu. - Spocznij! - szczeknął. - Do śniadania - przystąp! Pododdział zasiadł szurając krzesłami. W brzęku aluminiowych sztućców oraz kubków, raźno zabrał się do nakładania jajecznicy oraz nalewania porannej kawy. Jej niepowtarzalny, cudownie koszarowy smak, był zasługą drugiej pod względem rangi żony Fung Fu, Maliny, która recepturę uzyskiwania owego aromatycznego napoju, otrzymała na drodze wymiany dóbr i usług od kwatermistrza jednostki, gotującej się do odlotu w kosmos. Tylko temu faktowi Malina zawdzięczała, iż ów z gruntu nieprzekupny podoficer zdradził jej tajemnicę wojskową. Napracowała się też niemało nad skruszeniem jego niezłomnych zasad, co - jak każdy szpieg - zmuszona była czynić nocą, kryjąc się zarówno przed Fung Fu, któremu Pragnęła sprawić niespodziankę, jak i przed zwierzchnikami kwatermistrza. Konspiracyjne spotkania odbywały się w magazynie, na workach pełnych bezcennej kawy z cykorią - od tej pory jej zapach stał się Malinie od tej pory dziwnie wstrętny. Za to chwila, kiedy po raz pierwszy podała do śniadania cudowny napój, godny - zdaniem Johnsoha - samego głównodowodzącego floty ziemskiej, warta była poniesionych wyrzeczeń. Był to dzień bezapelacyjnego triumfu Maliny, awansowanej do stopnia starszego kaprala - miała od tej pory monopol na warzenie codziennej kawy. Przepis trzymała w ścisłej tajemnicy i nawet chora stawała przy kuchni, by nie musieć się z nikim nim dzielić. Ciągła rywalizacja o względy Fung Fu pomiędzy jego żonami była tym, co trzymało je w ryzach i uwalniało starszego sierżanta od ingerowania w ich spory oraz sprawy pododdziału. Najmłodsza, czwarta żona Johnsona, de domo, Yiera Pankratowna Gonzales, miała inny niezaprzeczalny atut: była najładniejsza, bowiem Fu poślubił ją w czasie swej największej prosperity w nielegalnym handlu używanymi wspomnieniami i stać go było na pewne fanaberie. Nie dosyć, że młoda i powabna, to jeszcze całkiem niedawno Yiera została matką i miała niezbywalny przywilej karmienia przy stole piersią, niejakiej LaToyi Johnson; dziecka noszącego najwyraźniej -choć z niewiadomego dla nikogo (poza samą Yierą) powodu - niezaprzeczalne cechy rasy murzyńskiej. Sama młoda matka tłumaczyła ten genetyczny fenomen, powinowactwem jej rodziny z niejakim Puszkinem a. Puszkinem, poetą rosyjskim, będącym potomkiem Murzyna Ibrahima, pierwszego czarnoskórego na dworze cara Piotra I. Najstarsza żona najmniej łatwo dawała posłuch takim nowoczesnym poglądom. Także i teraz spoglądała koso na obnażoną, jędrną pierś Yiery Pankratowny i ssące ją dziecko. Ponieważ Fung Fu ze zgoła nie ojcowskim błyskiem w oku pożerał ów widok, przeto, by odwrócić jego uwagę, skorzystała z nadarzającego się pretekstu. - Jakiś mężczyzna, siedzący w kabriolecie, wpatruje się od pół godziny w nasze okna - zameldowała. Wytrenowanym ruchem zawodowca Fung Fu odepchnął się oburącz od stołu, upadł wraz z krzesłem do tyłu, wykonał przewrót przez bark i w póiprzyklęku, kryjąc się poniżej parapetu, wyjął ze ściennego uchwytu i zarepetował automat Suzuki 1000. Z łomoczącym sercem zrozumiał, że oto wybiła wreszcie właściwa godzina - cel wieloletnich starań i ćwiczeń. Stół za plecami sierżanta zawalił się z cichym łoskotem, grzebiąc pod sobą poranną zastawę oraz kilkoro dzieci. Podniósł się wrzask. Nieporuszony Johnson podciągnął nogawkę piżamy, odpiął pochwę na łydce, wyjął z niej nóż i wziął go w zęby. Był przygotowany do odparcia ataku. Co prawda, zaskoczenie nie pozwoliło mu przedsięwziąć najwłaściwszych środków obrony (granatnik 105 mm stał na strychu, a pole minowe w ogródku było wyłączone), ale i tak mógł być z siebie dumny. - Co on robi? - zapytał szeptem. - Wysiadł z samochodu i idzie w stronę domu - zaraportowała najstarsza żona. - Jest sam? - Tak... - Uzbrojenie? - Chyba żadnego. Ma szary garnitur i ciemne okulary. Zachowuje się, jakby był wojskowym w cywilnych ciuchach. Zbliża się do drzwi, już go nie widzę... Pełniąca rolę peryskopu żona zamilkła, zamiast tego dały się słyszeć kroki, które zamarły przed siatkowymi drzwiami na werandzie. - Otworzyć? - zapytała Yiera, która jako najmłodsza zawsze chciała się bawić i rada była. że coś się dzieje. - Ani się waż bez rozkazu! - zgromił ją Fung Fu. - Sam się tym zajmę! Podniósł się szorując plecami po ścianie i sunąc wzdłuż niej, dotarł w pobliże drzwi niemal jednocześnie z intruzem. Tamten zapukał we framugę i zdecydowanie szarpnąwszy za klamkę, otworzył ją z trzaskiem. Jeszcze stał na progu, kiedy Johnson, z półobrotu, znalazł się na wprost niego i wparł mu w brzuch lufę Suzuki. Z nożem w zębach wyglądał strasznie! Poprzez ciemne okulary, które po przejściu ze światła dnia w mrok kuchni sierżanta spowodowały, iż czuł się niczym ślepy grajek w metrze, Gaspar Romeo Homer dostrzegł jakiś ruch i niewyraźnie zarysowaną postać. - Fung Fu Johnson? - zapytał oschle. - Chciałbym z panem porozmawiać! Na widok podobnej odwagi oraz opanowania, świadczących dobitnie o latach treningu i odbytych, we wszystkich zakątkach świata, wielu niebezpiecznych kampanii, starszemu sierżantowi opadły ręce. Żeby odpowiedzieć przybyłemu, musiał najpierw wyjąć nóż spomiędzy warg, więc kiedy wreszcie Gaspar zdjął okulary, zobaczył tylko niepozornego chłopinę w wymiętej i pobrudzonej farbą ze ściany piżamie khaki, za nim pobojowisko w miejscu kuchennego stołu oraz skupioną nad tą tragedią kilkunastoosobową rodzinę. Zinterpretowawszy zajście, z powodu trzymanego przez Fung Fu automatu oraz noża, jako familijną sprzeczkę, Gaspar zawahał się w swym postanowieniu poślubienia, w nieokreślonej przyszłości, Toni Atkins. Jednak zaletę Toni stanowił fakt, iż była tylko jedna. - To ja, panie... - Mówcie mi Holder. Gas odsunął z przejścia samozwańczego starszego sierżanta i przyglądając się rodzinie Johnsonów, obszedł kuchnię krokiem człowieka będącego zawsze i wszędzie u siebie. Rodzina była przekonana, iż ma on do tego prawo. - Taaak... - powiedział Gaspar. - Gdzie moglibyśmy pogadać na osobności, sierżancie? - U mnie na górze - zakrzątnął się nerwowo Fung Fu, odstawiając do kąta karabin, poprawiając zbyt luźne gacie od piżamy i dając niezrozumiałymi gestami wściekłe znaki, by coś, do diabła, uczynić. „Ale co?”, zdawały się pytać twarze czterech żon. Zakląwszy tylko, Fu ruszył za swym gościem, znikającym za zakrętem schodów. Na podeście również już go nie było, bowiem Gas trafił bezbłędnie do ufortyfikowanej sypialni-kwatery Johnsona, do której żony wpuszczane były - po wyczytaniu ich w rożka, nocnym - za specjalnymi przepustkami oraz po podaniu hasła. Hasło zmieniało się co noc. Gaspar Romeo Homer stał na środku bezradnej teraz fortecy i spoglądał na wąskie pole minowe, otaczające póki pod ścianami; na chroniące, także sufit, zasieki z drutu kolczastego; na cztery gniazda kaemów w każdym rogu, zabezpieczone fachowo workami z piaskiem (zabranym nota bene dzieciom z piaskownicy przed domem); na skrzynki granatów zaczepnych i obronnych oraz rusznice przeciwpancerne „Młot Thora”, poręczne na współczesnym polu bitwy, w kosmosie do piechotnego zwalczania lekkich krążowników, a na co dzień do przebijania drzwi sejfów o grubości do 11 jardów. (Dane taktyczno-techniczne gwarantowane przez firmę „Militarola” z lapońskiego okręgu „Santa Claus Ltd”). Na wszelki •wypadek, by nie uruchomić miotacza ognia, ukrytego pod łóżkiem z azbestowym materacem. Gaspar nie siadał. - Proszę, niech pan siada, panie Holder - Fung Fu wskazał Gasowi fotel w kształcie chińskiego smoka. - Czym mogę służyć? Homer usiadł i wyciągnął przed siebie nogi. Gospodarz spojrzał tęsknie na drugi mebel. - Spocznijcie, Johnson - zezwolił Gas łaskawie. -Wiem, że jesteście znakomicie wyszkoleni i znacie musztrę, ale to będzie - przynajmniej do pewnego momentu - prywatna rozmowa. Jak tam u was z podsłuchem? - Wykluczone! - zaperzył się Fung Fu. - To dobrze - udał zadowolenie Gas. - A zatem przystąpmy do rzeczy. Znam waszą historię i wiem o... pewnej „niesprawiedliwości”, która was dotknęła. Mówię tak celowo, bo to nie wasza wina, że okazaliście się za mądrzy jak na wojsko. Także nie wy ponosicie odpowiedzialność za tę pomyłkę, za sprawą której, wasza dobrze zapowiadająca się kariera wojskowa została tak brutalnie przerwana... Gas zawiesił głos, by sprawdzić, jakie wrażenie na słuchaczu robią jego słowa. Mógł sobie pogratulować - Johnson tajał z wdzięczności, że ktoś przyznaje mu wreszcie rację, obuwając się jednocześnie w duchu na doznane krzywdy. Miód i stężona woda królewska na przemian oblewały jego serce. - Święte słowa - odważył się potwierdzić nieregulaminowo. - Święte... ? - zastanowił się Gas, cedząc to słowo z wahaniem przez zęby. - Dojdziemy i do tego, a na razie powiedzcie mi, co sądzicie o nuncjuszu Ochoyi? Pracujecie dla niego. Lubicie go? Fung Fu stropił się. Bardzo chciał odpowiedzieć tak, by gość - niezwykły - niczym święty Jerzy - opiekun rycerzu i landsknechtów - był zadowolony, ale nie miał pojęcia jaka reakcja będzie właściwa. Rzucił w duchu monetę, ale ponieważ oszukiwał jak zwykle, to spadła na sztorc. Dalej nie wiedział, jak ma postąpić. W związku z tym zdecydował się powiedzieć prawdę. - Majorze Holder... - zaryzykował. - Skąd wiecie, jaki mam stopień? - Znam się na tym - ośmielony dokonaniem trafnej oceny szarży wizytującego go oficera, Fung Fu poczuł się pewniej. - Majorze Holder, musi pan wiedzieć, że posadę u kardynała Ochoyi przyjąłem zmuszony okolicznościami życiowymi. Ostatnio nie szło mi dobrze w interesach, a sprzęt wojskowy jest diablo drogi - Johnson powiódł wokoło ręką. - Nuncjusza poznałem przypadkiem, kiedy handlowałem używanymi wspomnieniami. Nie miałem koncesji, to było piractwo. On najpierw udał zainteresowanego zakupem pewnej partii przeżyć promiskuitycznych, by potem powiedzieć, iż z racji swego zawodu oraz stanowiska, bada ‘wszelkie przejawy nowoczesnej patologii społecznej. Kościół który reprezentuje, mówił, jest przeciwny obrotowi wspomnieniami - licencjonowanymi czy nie - bowiem w myśl jego nauki, stanowią one składnik nieśmiertelnego ducha ludzkiego, a ten należy do Boga. W jego oczach mój proceder miał być kupczeniem całymi duszami bądź ich kawałkami - a więc czymś, co jego wiara otacza szczególną czcią. Ponieważ zrozumiałem tylko tyle, że jego Bóg nie chce mojej konkurencji, to przegnałem go. Opłacałem się regularnie syndykatowi z Torrance, więc mogłem liczyć na jego ochronę przed innymi gangami. Jednak niedługo potem wpadłem - policja skonfiskowała mi; wszystkie kasety i musiałem jeszcze odsiedzieć trzy miesiące Prawdopodobnie z tego właśnie powodu moja najmłodsza córka jest pół krwi Murzynką, chociaż ani Yiera Pankratowna, ani ja, nie mamy takich przodków. Dlatego też muszę co rano pić armijną kawę z cykorią - jedyną rzecz, której w wojsku serdecznie nie cierpiałem! Ochoya przychodził odwiedzać mnie w więzieniu, twierdząc, iż należy to do jego obowiązków chrześcijanina, prawił mi umoralniające gadki, a na koniec zaproponował pracę na pół etatu. Zgodziłem się. Trudno więc, jak pan widzi majorze, jednoznacznie ocenić nasze stosunki - lubię go czy nie. To sprawa bardziej złożona. - Hmm - mruknął Gas. - Macie umiejętność wyciągania logicznych, daleko idących wniosków, skoro łączycie swą nieobecność w domu z rodzinnymi niepowodzeniami. A czy nie dostrzegacie czasem i takiej możliwości, iż to sam świątobliwy kardynał mniejszy, Martin Hernandes-Ochoya, doniósł na was policji? - Nie pomyślałem o tym - przyznał Fung Fu. - Chociaż teraz, kiedy pan to powiedział majorze, wydaje mi się to całkiem prawdopodobne. Tak, sądzę, że tak. - Czy więc teraz nadal go lubicie? - Nie - odpowiedział zdecydowanie starszy sierżant Johnson, pewny już, że takiej postawy oczekuje się po nim. - Dobrze - pochwalił go od razu Gaspar. - Właściwie nie muszę pewnie pytać, ale jest jeszcze jedna kwestia... Co byście powiedzieli, gdybym zaproponował wam powrót do wojska i stopień sierżanta - prawdziwego sierżanta regularnej armii? Co o tym myślicie? - Czy to.... czy to możliwe? - wystękał Fung Fu porażony nagłą radością. - Przecież wyrzucili mnie, mam za duży IQ... Nie nadaję się... - Nie o to pytałem! - huknął momentalnie Homer. -Chcecie czy nie?! - Jasne, że tak! To znaczy melduję, iż jestem gotów w każdej chwili i w każdym miejscu wypełnić swe obowiązki... - Bardzo dobrze! - przerwał mu Gaspar, którego ta rozmowa coraz bardziej męczyła i obawiał się, iż może przed jej końcem wypaść z narzuconej sobie roli; starał się więc iść w stronę konkluzji na skróty. - Nie powiedziałem tego od razu, ale sądzę, iż od samego początku musiało to dla was być jasne. Jestem oficerem wywiadu i wasz powrót w szeregi wojska stanie się możliwy tylko pod warunkiem skutecznego przeprowadzenia pewnej tajnej misji, ściśle związanej z osobą nuncjusza. Dlatego pytałem o wasze wzajemne stosunki. To ważne. Nie chciałbym, choć znam was jako doskonałego, służbistego podoficera, by na wykonaniu tego zadania zaciążyły jakieś osobiste względy. Chyba mogę na was polegać? - Oczywiście! - potwierdził Fung Fu, który od początku nie miał pojęcia, w jakiej formacji służy jego niespodziewany gość, ani tym bardziej, co nuncjusz Ochoya ma z tym wszystkim wspólnego. - Mam go zabić? Do wszystkich oddziałów: „Zx675por/wRt98/BRztwo7943kłop/pOm95%ut/37oper/9/Zem97 żuR/94286/&/MATRO/79/zoom/.” Dowództwo Defensywnej Floty Ziemi. - Cenię sobie waszą gotowość - powiedział Gas, starając się ukryć rozbawienie, ale i przerażenie z powodu łatwości, z jaką samozwańczy sierżant przystałby na takie rozwiązanie w zamian za oficjalne naszywki - to jednak nie będzie konieczne. Piwnice tu macie? - Tak jest! - No, to wystarczy. Porwiecie go i uwięzicie na czas, jaki mnie będzie potrzebny na wykonanie drugiej części akcji. Ochoya był u was kiedy? - Nie... - To go zaproście. Powiedzcie, że zastanawiacie się nad l chrztem najmłodszego dziecka, czy coś w tym guście. On to kupi. Zresztą, przemyślę jeszcze to sobie i podam wam dokładny plan. To ja będę kontaktował się z wami; poza moim stopniem oraz nazwiskiem nic więcej o mnie nie wiecie. Czy to jasne? - Tak jest! - A więc daję wam pierwszy rozkaz - przygotować piwnicę na miejsce odosobnienia dla kardynała Ochoyi. Rodzinie wytłumaczycie, że to wasz jeniec wojenny - najpierw on was posadził na trzy miesiące, a teraz wy jego potrzymacie, żeby posmakował więziennego wiktu. Opiekujcie się aresztantem sami; on może mieć duży wpływ na kobiety. Nie jako mężczyzna, ale tak w ogóle, jako nowość w domu. Poza tym, jak pokazuje historia, głoszona przezeń filozofia jest dosyć chwytliwa - przynajmniej w teorii, a praktyka, jak na razie, nie istnieje. Mogłoby to wam wytrącić inicjatywę z rąk. Nie może uciec; jeżeli tak się stanie, nici z waszej służby wojskowej. Jeśli natomiast dobrze się spiszecie, w nagrodę zaniżymy wam w papierach iloraz inteligencji i wrócicie do armii. Zrozumiano? - Tak jest, panie majorze - Fung Fu rozkoszował się samym faktem, że może kogoś tak tytułować. Oczyma duszy widział się już na placu apelowym jednostki, czy w korytarzu okrętu bojowego, podczas składania rutynowego meldunku o stanie pododdziału: słowa oraz muzyka „Gwiaździstego sztandaru” rozrywały mu pierś i zdawało się, że jeszcze chwila, a wybuchnie głośno, niczym przeciwpiechotna mina akustyczna. - No, no... - osadził go dobrotliwie Gas. - Nie nadymajcie się tak, sierżancie; będzie jeszcze na to czas. Spiszcie się tylko dobrze. O ewentualnych kłopotach meldujcie podczas każdej naszej rozmowy. Oczekujcie następnych informacji oraz poleceń pojutrze! A teraz czołem! EPIZOD XI Kiedy następnego dnia po prymie, papież Bartolomeus zaszedł do Sekcji Cudów Kontrolowanych, królestwa brata Marka, komputer jasnowidzący powitał go głosem Huphreya Bogarta. Bartolomeusowi wydawało się nawet, że wyczuwa nieznaczną woń śmierdzącego cygara oraz whisky. - Czołem, Wasza Świątobliwość - powiedział z nonszalancją MPPC. - Sprawy się nam komplikują. Musimy szczerze pogadać! Bartolomeus skrzywił się - bolała go ręka, którą jakiś czas temu walnął w ścianę, a dobry humor maszyny drażnił go. Swoje niezadowolenie pragnął wyładować na bracie programiście, ale ten jakby zapadł się pod ziemię. - O co chodzi? - zapytał papież. - Mówi się: co jest grane? - pouczył go komputer. - Od wczoraj badam na bieżąco rozwój wypadków w Księstwie Hollywood i widzę, iż dzieje się tam coś niedobrego. Z powodu zagłuszania przez ich maszynę antyjasnowidzącą. nie jestem w stanie, w stu procentach powiedzieć co to takiego, ale strasznie się tam kotłuje. Dobrze by było może zdjąć już tę klątwę, ona także psuje mi szyki. - Dobrze, zdejmę - zgodził się potulnie Bartolomeus. - No! - ucieszył się komputer. - Fajny chłop z ciebie, Pop! Zaraz pójdzie łatwiej! Na razie wiem tyle, że szykują się tam dwa porwania, spośród osób bezpośrednio lub pośrednio zaangażowanych w sprawę, co i tak nie zapobiegnie przygotowaniom do zamachu. Łatwiej byłoby mi działać, gdybym wiedział, co jest jego konkretną przyczyną, a tego nijak nie mogę dojść. Masz, stary, jakiś pomysł na ten temat? - Nnnnnie... - zmieszał się dziwnie Bartolomeus. - Nic szczególnego nie przychodzi mi do głowy, poza sprawami najzupełniej oczywistymi - różnicami światopoglądowymi oraz niechęcią oskara do mojej osoby, za obruszane na Hollywood klątwy. - Phi! Też coś! - zdezawuowała te domysły maszyna. -Różnice światopoglądowe! Też żeś, stary, wymyślił! Cóż to takiego? Ile to kosztuje? Nie, to nie to. To są głupstwa, a ja czuję, że tu idzie o gruby szmal. Jak nie wiadomo, o co chodzi, to znaczy, że chodzi o pieniądze. Zaraz... Komputer zamilkł, a przejęty do granic możliwości Bartolomeus, wpatrywał się w niego, niczym Mojżesz w krzak gorejący. - No, tak... - mruknął. - Nie mogła Wasza Świątobliwość od razu powiedzieć, że jesteście z oskarem Yazumi głównymi i jedynymi udziałowcami Shanghai-Opium Inc.? - To prawda... - zająknął się Bartolomeus. - Ale to na zbożny cel! Poza tym - papież podniósł głos, bo gdy rzecz się wreszcie wydała, wróciła mu pewność siebie - to absolutna tajemnica! Nie masz prawa puścić o niej pary z pyska! Bo ekskomunikuję! - Zrobi się, szefie! - westchnął komputer. - Tylko spokój może nas uratować, jak powiedział mój poprzednik, kiedy odłączano mu zasilanie. Teraz rozumiem: Yazumi pragnie przejąć całkowitą władzę nad Shanghai-Opium, w czym przeszkadza mu osoba Waszej Świątobliwości. Kontrolę nad tą firmą, sprawujecie za pośrednictwem China Fruit Corp., będącą oficjalnie własnością jakichś dwóch wieśniaków, brodzących po ryżowych poletkach z kawałkiem bambusa w ręku i nie mających o niczym pojęcia. Nawet o tym, kto i ile podatków płaci w ich imieniu. Sprytne to, ale gdyby Oskarowi udało się załatwić Waszą Świątobliwość na amen, to stałby się właścicielem całości. Czy tak? - Tak - wyszeptał Bartolomeus, któremu się zdawało, że wraca brat Marek, a to echo grało. - Czy nie mógłbyś jednak wyrażać się z większym szacunkiem? Nie chodzi mi nawet o samą tytulaturę, ale, moim zdaniem, werbalizujesz myśli w sposób nazbyt kolokwialny! - Okay, szefie. Proszę zatem Waszą Świątobliwość, by ze swej strony, zwracała się do mnie per Humphrey. Gra? - Niech ci będzie - mruknął zrezygnowany Bartolomeus. - Głowa do góry - pocieszył go MPPC. - Sytuacja jest zła, lecz nie beznadziejna. Martwi mnie ten Gaspar Romeo Homer. Straciłem go z pola widzenia, bo głównie na nim jest skupione działanie ich Anty-MPPC. Czy my nie mamy tam kogoś na miejscu? Papież Bartolomeus udał głęboki namysł. - Można by spróbować poprosić o pomoc niejakiego Joe Gambino. To wpływowy facet... Chrzciłem jego dzieci. - Joe Gambino! - komputer poszukiwał przez chwilę danych. - Mam. 43 lata, zamieszkały w Los Angeles S.A., rasa biała, szef największej rodziny mafijnej na tym terenie... - Ale prawy katolik! - zaperzył się Bartolomeus. - Wierzący oraz praktykujący. Poza tym, hojny dla Kościoła... - W porządku. Ja nic nie mówię, sprawdzam tylko fakty. To ponad wszelką wątpliwość jest człowiek, jakiego nam teraz potrzeba. Nie mam na myśli jego kwalifikacji jako ministranta czy chórzysty, ale tak w ogóle... Wasza Świątobliwość wie, co chcę powiedzieć? Niech się Wasza Świątobliwość skontaktuje z nim i pogada. A teraz, szefie, jeśli nie ma pan więcej pytań, to musimy kończyć, bo wraca brat Marek. Zaraz tu będzie. Jak zwykle rozlał kawę i jest zły. Niech Wasza Świątobliwość pamięta, że ja ostrzegałem... Jak niepyszny, Bartolomeus wyniósł się chyłkiem do siebie. Miał dzisiaj wiele pracy - różni schizmatycy, którzy wcale nie tak dawno skwierczeliby na stosach, ubiegali się teraz u Piotrowego stolca o legalizację ich ohydnych sekt. Sądy watykańskie nie tylko nie nadążały z wydawaniem decyzji w tych sprawach, ale nawet z trudnością rejestrowały tysiące napływających podań, zaopatrzonych w tasiemcowe załączniki zaświadczające o cudach - zmartwychwstaniach, ozdrowieniach, osobistych rozmowach z Matką Boską, odbywanych nierzadko w tak egzotycznych narzeczach jak polski czy suahili - i wówczas nie było wiadomo, czy za cud uznać objawienie się Matki Świętej, czy raczej fakt, iż znała ten język. Już na pierwszy rzut oka, po samej dokumentacji, można było poznać skąd pochodzą dowody objawień: jeżeli opis „naocznego świadka” - biedna Afryka, Polinezja lub Patagonia; nagrane kasety PHS (Phantom Home System) - Europa, Północna Ameryka bądź Australia. Wszystkie zarejestrowane wypadki pieczołowicie sprawdzano - tak dokładnie, jakby chodziło o kanonizację czy beatyfikację kolejnego świętego lub błogosławionego - co wymagało wiele pracy i czasu. Siłą rzeczy, Bartolomeus uczestniczył w posiedzeniach Sądu Watykańskiego i musiał właśnie zapoznać się z kolejną sprawą, jaka wchodziła na wokandę. Jak wiele podobnych, także i ta, już w powiciu, była nadmiernie skomplikowana, bowiem tyczyła neohumilatów, doktrynalnie zalecających powstrzymywanie się od sporów sądowych! By rozwikłać ów paradoks, neohumilaci występowali nie wprost, a poprzez pełnomocnika, którym był duch papieża Aleksandra III. Zezwolił on był ich poprzednikom, humilatom, na prowadzenie życia ubogiego i pokornego, ale bez prawa organizowania zgromadzeń oraz głoszenia kazań. Humilaci, zwani inaczej Religiosi bomines lub Boni homines, wyznawcy dobrowolnego ubóstwa, rekrutowali się spośród lombardzkich tkaczy i propagowali ideał życia wspólnego, własną pracą zarabiając na skromne utrzymanie. Zalecali powstrzymywanie się od kłamstwa oraz zabraniali składania przysiąg - stąd też ich niechęć do sądownictwa. Równie naiwnie pojmując zasady ewangeliczne, bronili czystości wiary chrześcijańskiej, krytykowali bogactwo i przepych oraz ganili za nie kler, podnosząc konieczność odnowy moralnej. Ponieważ złamali zakaz głoszenia kazań, narazili się tym samym na ekskomunikę. 4 listopada 1184 roku Lucjusz III w Weronie, w bulli zatytułowanej „Ad abolendem” zawarł potępienie ruchów religijno-społecznych - między innymi humilatów, katarów i waldensów. W świetle powyższego dokumentu wszyscy oni stali się heretykami, po czym w 1205 roku, część humilatów przyłączyła się do waldensów, zaś w 1210 papież Innocenty III, zaakceptował przekształcenie ruchu humilatów w zakon, który przetrwał do !571 roku, kiedy to został zniesiony przez Piusa V. O ile podanie neohumilatów miał popierać duch papieża Aleksandra III, o tyle do roli adwokata (lub adwokatów) diabła, aspirowali Lucjusz III i Pius V. Duch Innocentego III trzymany był przez neohumilatów w odwodzie, albowiem ich obecna doktryna nie ze wszystkim odpowiadała szczytnym ideałom, głoszonym przez ich prekursorów. Co prawda, neohumilaci także gromili kler za rozrzutność i wystawne życie (choć już bardziej z przyzwyczajenia i rozpędu), ale nie mieli nic przeciwko własnemu bogaceniu się, utrzymując, iż zasobni wierni czynią bogatym Kościół. Trudno się było z tym nie zgodzić, choć myśli papieża Bartolomeusa mocniej absorbowała w tej chwili osoba Joe Gambino - capo di tutti capi rodzin mafijnych w Los Angeles, a jednocześnie jego druha serdecznego z jednej ławy w Yale. Pamiętał z tamtych czasów Joe Gambino, jako skromnego, nieśmiałego nieco młodzieńca, mającego w związku z tymi ułomnościami charakteru znaczne trudności w nawiązywaniu bliższych kontaktów z koleżankami, niezwykle uczynnymi dla innych jego rówieśników. Joe od początku wiedział, jaki los jest mu w życiu pisany, gdyż był najstarszym synem Bataretty Gambino, jowialnego gangstera, który pnąc się wytrwale wzwyż przestępczej drabiny, wyłamywał za sobą jej szczeble. Jego syn czuł się w związku z tym skazany i naznaczony - dramatyczne okoliczności mogły go w każdej chwili zmusić do przejęcia rodzinnego interesu, pozostawiając mu tylko tyle czasu na oswojenie się z nową rolą, ile trzeba na godne, katolickie pochowanie rodzica. Stary Gambino trzymał się jednak mocno w siodle, w związku z czym Joe zdołał bez przeszkód skończyć studia. Ośmieliło go do tego stopnia, że zaraz po uroczystym wręczeniu dyplomów na wydziale ekonomiki rodzinnych przedsiębiorstw, wdarł się do gabinetu swego promotora, doktor Jocelyn Svinsky i mimo interwencji usiłującej przeszkodzić mu w rym jej sekretarki, trzykrotnie zgwałcił uczoną - czemu ta nie opierała się w sposób nazbyt ostentacyjny. Sekretarka, Laura O’Donell, widząc ten przejaw niepohamowanej męskości, zakochała się bez pamięci w Joe i postanowiła wyjść za mąż za ognistego absolwenta. Papa Gambino natychmiast wydał na nią wyrok, natomiast doktor Jocelyn Svinsky została korespondencyjnym konsultantem podatkowym Rodziny, z gażą 50 000$ rocznie. Jedyne, co miała robić za tę forsę, to trzymać przez cały rok buzię zamkniętą na kłódkę, natomiast otwierać swe ciało przed Joe Gambino raz do roku, w okresie rozdawania dyplomów kolejnym rocznikom absolwentów Yale. Doktor Jocelyn Svinsky wolałaby, aby proporcje jej nowych obowiązków były dokładnie odwrotne, ale z tatą Gambino, uważającym się za czułego oraz wyrozumiałego i kochającego ojca, nie było żartów, poza tym - co ważniejsze -Gambino-junior, niczym animalis academicus, odczuwał wobec pani doktor chuć jedynie w okresie absolutoryjnym. Uwierzywszy, dzięki powyższemu w swą szczęśliwą gwiazdę, z zapałem świadczącym o wierze Joe’go w nieśmiertelność tatusia, począł miody Gambino organizować swą własną firmę konsultingową i - o dziwo - od razu przebił się na rynku, zdobywając poważnych klientów. Zasługę w tym miało po równi opracowanie przez Joe’go skróconych tablic szacunkowych modułu kappa, istotnego przy przewidywaniu rozwoju średnich oraz dużych przedsiębiorstw, co i naciski taty Gambino na owe „biznesy” - które nadal chciały być średnie i duże, a nawet jeszcze większe - by z porad ekonomicznych korzystały w sposób, który temu ostatniemu zapewniłby zwrot kosztów, poniesionych na gruntowne wykształcenie syna. Amortyzacja owa postępowała nadspodziewanie rączo, co było spowodowane ekspansywnością rodziny Gambino. Aż nagle - Bartolomeus pamiętał jak dziś, że był podówczas w seminarium - doszła go wieść o nagłym zgonie Bataretty Gambino. Jego wrogowie, klan Szi Wai, podeszli go z najmniej oczekiwanej strony, choć - jak to zwykle w podobnych momentach bywa - wykorzystując bezbłędnie jedną z jego słabości, jaką stanowiło karmienie wiewiórek. Szi Wai wyhodowali mutanta, wiewiórkę-mordercę, która rozszarpała na sztuki gangstera, ufnie wyciągającego ku niej dłoń, na oczach siedemnastu zaskoczonych goryli, obawiających się strzelać do tak małego i ruchliwego celu, miotającego się po ciele ich pryncypała. Stary don Gambino zginął straszną, niehonorową śmiercią, której hańbę mógł zmyć tylko zmasowany atak żołnierzy Rodziny na Chinatown. Po dwóch latach, kiedy dzielnicę odbudowano z gruzów, okazało się, iż przekazana Joe’mu w spadku wojna nie wygasła - klan Szi Wai powstał z popiołów wraz z całymi kwartałami domów, jakby dla udokumentowania obiegowego sądu o chińskiej wytrwałości. Oprócz tej cnoty, Szi Wai odznaczali się jeszcze niepospolitą, wschodnią mściwością i nowy don Gambino pluł sobie teraz w brodę, że dla lukratywnych kontraktów, zaangażował był legalne przedsiębiorstwa budowlane Rodziny w odbudowę wrażej twierdzy. Błąd był - przynajmniej na razie - nie do naprawienia, gdyż, ponowne zrujnowanie Chinatown pociągnęłoby za sobą finansową klęskę Gambino - administracja enklawy Los Angeles S.A. nie wywiązała się jeszcze wobec niego ze swych płatności. Joe, który dzięki pomyślnemu ukończeniu studiów stał się człowiekiem pogodnym i radosnym, teraz zamknął się w sobie, schudł i sczerniał ze zgryzoty. Bal się, a jego obawy zdawały się potwierdzać na każdym kroku - oto na trawniku przed rodzinną fortecą ogrodnik wytropił przypadkowo i zniszczył napalmem oddział tresowanych, zmutowanych mrówek, które raziły przeciwnika currarą. Pięć dni później niesiony beztrosko wiatrem liść uderzył o mur rezydencji, czyniąc w niej półtorametrowej głębokości wyłom - wybuch zniósł z powierzchni ziemi domek ogrodnika z bohaterem w środku. Niedługo potem nenufary królewskie, wciągnęły pod wodę i utopiły młodszego brata Joe’go, Nico, który dowodził atakiem na Chinatown. Śmierć dopadła go, jak na ironię, w tak zwanym chińskim ogródku. Eksterminacja nenufarów przy pomocy stężonych herbicydów nie powiodła się - dopiero całkowite spuszczenie wody z sadzawki, pozwoliło na wejście tam drużyny drwali z piłami spalinowymi i uwolnienie ciała nieszczęsnego Nica. Wojna stawała się wyczerpująca, skryta, coraz bardziej cicha i wysublimowana - przez to straszniejsza, gdyż wróg przekuwał na swój oręż codzienność. Był podstępny i nieuchwytny, swoim dyskretnym, wyniszczającym i permanentnym napięciem paraliżował wolę obrony człowieka, nie nawykłego do wschodniej kultury. Toteż niedawny, rakietowy atak śmigłowców na apartament swej kochanki, Sheili Murphy, Gambino przyjął niemal z ulgą - jak coś normalnego i dobrze znanego. Niestety - okazało się szybko, iż był on dziełem kogoś trzeciego, chociaż kogo, tego na razie nie było wiadomo. Wobec takiej bezceremonialności intruza, wcinającego się pomiędzy wódkę a zakąskę, honorowy klan Szi Wai uznał za właściwe zawiesić na jakiś czas działania wojenne, by pozwolić don Gambino na uporządkowanie jego spraw prywatnych. Nocne ataki nietoperzy, miotających od góry na twierdzę kwas molekularny, czy dzienne rajdy szczurów, kruszących od dołu żelazo-beton diamentowymi zębami, osadzonymi w szczękach ze stali chromo-wanadowej, ustały nagle jak ręką odjął. Nawet bambusowe zarośla, które wzorem lasu Birnam zbliżały się nieustannie do twierdzy, otaczając ją szczelnym kordonem, pomimo nieprzerwanej pracy miotaczy ognia (od czego średnioroczna temperatura w okolicy podniosła się o dwa stopnie), zatrzymały się nagle, rosnąc spokojnie i przyzwoicie w jednym miejscu, jakby nieprawdą było, że wcześniej pochłonęły bez śladu trzech najodważniejszych i najlepszych żołnierzy Rodziny: śmiałków, usiłujących przy pomocy laserowych maczet, utrzymać lądowe połączenie warowni z resztą miasta. Gambino był tak zadowolony z zawieszenia broni, że początkowo nie śpieszył się zbytnio z wykryciem sprawców ataku na apartament Sheili, pokładając nadzieję w przysłowiowej wręcz cierpliwości dotychczasowego przeciwnika. Właśnie w takim stanie ducha, do jego nadgryzionej od góry i spodu willi, dotarł kodowany przekaz satelitarny. Po sprawdzeniu miejsca nadania, Gambino włączył fantax. - Witaj, Joe - powiedział papież Bartolomeus, którego fantom usadowił się w ulubionym fotelu szefa mafii hollywoodzkiej. - Bądź błogosławiony, Ojcze Święty - odparł z szacunkiem Gambino, walcząc przez chwilę, z pokusą przypadnięcia do upierścienionej dłoni gościa, zanim pojął bezcelowość oraz bezowocność podobnego postępku. - Czym mogę służyć Jego Świątobliwości? - Daj spokój, Joe - skrzywił się Bartolomeus. - Kiedy się poznaliśmy, mówiłeś mi po prostu Josh. - OK, Josh. Co jest zatem grane? - Mówisz zupełnie jak mój komputer jasnowidzący -mruknął z niechęcią papież, podejrzewając, że ma przed sobą trudną rozmowę. Don Gambino nic na to nie odrzekł, tylko splótł na brzuchu szczupłe dłonie. Wiedział, czego Bartolomeus może chcieć od niego, ale w żaden sposób nie zamierzał mu niczego ułatwiać. Były pewne sprawy, dzięki którym, ostatnio nie rozstali się w największej zgodzie. - Wiesz zapewne, o co mi chodzi - westchną) gość. - Ktoś tutaj szykuje na mnie zamach. Niejaki Gaspar Romeo Homer, podrzędny scenarzysta, podjął się napisać za judaszowe srebrniki skrypt, podług którego, rozegrać się mają rzeczywiste - nie filmowe - wypadki. To pionek, ale może należałoby się nim zająć? Jak myślisz? Ty masz, zdaje się, pewne stosunki w środowisku filmowym? Gambino skinął głową. Istotnie, miał niezaprzeczalnie stosunki z Sheilą Murphy i tylko czekał, czy Bartolomeus powie coś na temat wierności małżeńskiej. Papież milczał dyplomatycznie. - Chcą mnie zabić - westchnął ponownie, tym razem bardziej rozdzierająco. - To okropne! Gambino wzruszył ramionami. Na nim, ze zrozumiałych względów, pełne dramatyzmu wynurzenie Joshuy Mosby’ego nie zrobiło żadnego wrażenia. - Na pewno trafisz do raju - pocieszył strapionego Bartolomeusa. - Jesteś przecież święty. Ze mną gorsza sprawa... Przez chwilę papież siedział milczący i nieporuszony. Zastanawiał się, czy przez don Gambino, jego druha serdecznego z uniwersyteckiej ławy, przemawia ironia, złośliwość czy tylko obojętność? Na wszelki wypadek przyjął, że wszystko na raz. - Hm - mruknął przełamując wewnętrzne opory, nie pozwalające mu się upokorzyć przed zwykłym przecież, gangsterem. Doszedł jednak do wniosku, że jego życie - dla dobra Kościoła, rzecz prosta! - warte jest drobnego poświęcenia. - Wiesz, Joe, jeżeli chodzi o tę ostatnią sprawę, to ja... ten... wiesz... - Tak? - Gambino był nieubłagany. - No, przepraszam, do cholery! - wybuchnął papież. -Teraz jesteś zadowolony, sukinsynu?! - Owszem - don Gambino skinął energicznie głową. - Nie lubię nieporozumień wśród kolegów. A co do zamachu to wiem, iż szykuje się na ciebie ta azjatycka pijawa, oskar Yazumi. Podobno macie wspólne interesy, co? A mówiły jaskółki, że najgorsze są spółki! - Wiedziałeś o tym? - z tonu Jego Świątobliwości przebijała gorycz. - Wiedziałeś i nie ostrzegłeś mnie? To grzech niewyobrażalny... - Powiedzmy, że nie rozstaliśmy się ostatnio w przyjaźni - przypomniał mu Gambino. - Poza tym, sam mam spore problemy. A propos, nie znasz czasem jakiegoś dobrego wojskowego genetyka? Mieliście wszak kontakty z NATO? Dobrze zapłacę - i tobie, i jemu. - Nie znam - powiedział Bartolomeus. - Daj ogłoszenie do gazety.... - Ty też możesz to zrobić - osadził papieża Joe. - To by nawet nieźle brzmiało, posłuchaj tylko: „Papież Bartolomeus poszukuje człowieka do specjalnych poruczeń. Wiadomość: Nowy Watykan, w każdą niedzielę po sumie.” I co ty na to? Mógłbyś zresztą sam załatwiać takie sprawy, wspomnij na swych wielkich poprzedników, choćby na niejakiego Aleksandra VI z rodu Borgiów... Bartolomeus przymknął oczy. Policzył do dziesięciu, podczas gdy Gambino dłubał w zębach. - Zostawmy to - powiedział papież z chrześcijańską gotowością do pojednania. - Wybaczmy sobie nawzajem grzechy nasze oraz naszych przodków i poprzedników. Chcę wiedzieć jedno - pomożecie? Mam na myśli ciebie i twoją Rodzinę. Pamiętasz chyba, że chrzciłem twoje dzieci? - A ty, Josh, pamiętasz mam nadzieję, że ci za to zapłaciłem, no nie? Zresztą dobra! Pomożemy! Ale będzie cię to sporo kosztowało. Nie, nie w pieniądzach, wiem żeś chytry; po prostu przysługa za przysługę. Sam zobaczysz, co to będzie. Zresztą, niczego nie obiecuję. Pożyjemy, zobaczymy... Papież odetchnął z ulgą. Z doświadczenia wiedział, iż jego kamrat Gambino może zażądać indywidualnej ekskomuniki dla jakiegoś rywala w interesach, albo absolutnego odpuszczenia grzechów dla siebie. - Zgoda - powiedział. - Informuj mnie na bieżąco o wydarzeniach. I zniknął. Gambino zatarł z ukontentowania ręce, nie powiedział bowiem swemu dawnemu spowiednikowi najważniejszego: że wróg Bartolomeusa jest ich wspólnym nieprzyjacielem, gdyż niedawno przekonał się, że za nieudanym nocnym atakiem śmigłowców krył się Akido Yazumi. Joe nie wiedział jeszcze, dlaczego oskar rozpoczął swoją akcję, mającą na celu zgładzenie papieża, od rakietowo-artyleryjskiego ostrzału jego i Sheili gniazdka miłości, ale i tego dowie się w swoim czasie, jeżeli tylko klan Szi Wai zostawi mu odpowiednio dużo czasu. A gdy już pozna prawdę, to załatwi tego japońskiego gnojka z tym większą przyjemnością, iż Bartolomeus zapłaci mu za to, co i tak zrobiłby za darmo. I to drogo zapłaci! Jego Świątobliwość nawet nie przypuszcza, jak wielkie są apetyty Joe Gambino - jego druha serdecznego z uniwersyteckiej ławy. EPIZOD XII Akido Yazumi siedział przed widokiem świętej Fuji-jamy. Czekał. Trwał cierpliwie, choć ostatnimi czasy coraz trudniej przychodziło mu zachowywać kamienny spokój, właściwy jego rasie, tradycji oraz wychowaniu. Sprawy szły źle. Może nawet nie tyle źle, co niezbyt dokładnie po myśli oskara. Nie tak to zaplanował. Zostawił, co prawda, wąski pas błędu na tak zwane nieprzewidziane wypadki, ale okazało się. iż kardynalne niedopatrzenie, polegające na ostrzelaniu przez chłopców z yakuzy pustego łóżka Sheili Murphy (w końcu nie o jej tyłek tu chodziło!), wykraczało daleko poza ów margines bezpieczeństwa. Kto jednak mógł przewidzieć, że capo di tutti capi, sam Joe „Big” Gambino, wyjedzie nagle na noc na ryby?! Szczęście w nieszczęściu, że ta mała kurewka nie zginęła zamiast niego. Czy jednak istotnie nikt nie mógł wyprognozować tego, co się stało? Ani jego własny MPPC, ani wieszczka, na którą teraz czekał, lądująca właśnie na lotni tuż przed jego nosem, choć tak naprawdę tysiące mil stąd, u stóp świętej góry? Właściwie znał odpowiedź - jasnowidzenie (czy to maszynowe, czy naturalne) polega nie na samym postrzeganiu przyszłości, bo to potrafi wielu, lecz bardziej, na trafnym wyborze tego, spośród możliwych zdarzeń, które charakteryzuje się największym prawdopodobieństwem spełnienia. Człowiek-jasnowidz kieruje się w tym intuicją i diabli wiedzą czym jeszcze, maszyna probabilistyką oraz pomiarem lokalnych gradientów natężenia pola morfogenetycznego. Owe „zgęstki” pokazują tylko, że coś się dzieje, ale sam potencjał pola nie mówi nic o rym, czy ktoś zostanie z premedytacją zamordowany, czy tylko zginie potrącony przez samochód. Im precyzyjniej jasnowidz stara się osaczyć przyszłą prawdę, tym mocniej obraz się gmatwa. Niewykluczone przy tym, iż sam -jako narzędzie - wpływa w jakimś stopniu, choć bezwiednie, na kształt prognozowanych zdarzeń. Kłania się tu reguła nieoznaczności Heisenberga. Dylemat: „on ukradł, czy też jemu ukradli” musi zinterpretować prognostyk. Dobry jasnowidz myli się rzadko, bardzo dobry - nigdy. Nie ma bardzo dobrych jasnowidzów. Dziewczynka, przedstawiona Gasparowi przez oskara, jako wnuczka, nie była ani krewną Yazumi, ani nawet dzieckiem. W rzeczywistości liczyła sobie 113 lat i stanowiła osiemnaste wcielenie jasnowidzącej Sati z Edo, wyroczni rodu Ashikaga. - Witaj, oskarżę - powiedziała Noriko dźwięcznym głosem nastolatki. - Wiedziałam, że będziesz ze mnie niezadowolony. Akido Yazumi zgrzytnął zębami. Byłoby o wiele lepiej, gdyby wieszczka postrzegała dokładniej poważniejsze rzeczy. Powstrzymał się jednak od uwag, mogących wprowadzić ją w zły nastrój, gdyż prognoza częściej wówczas zawodziła. - Witaj, o jasnowidząca - mruknął, chowając chwilowo urazę w sercu i wykonując kilka gestów według skróconego ceremoniału powitania. -Mam problem, a właściwie kilka... - Wiem! - ucięła gestem zgoła nie dziecięcym. - Niechaj przedwieczny duch Buddy, który przemówił przez usta mnicha Kukai w pierwszym wieku mahajamy, da ci spokój! Człowiek, jakiego ci wskazałam, ten co był u ciebie ostatnio, jest odpowiednim wykonawcą i pewnie stąpa po ścieżce przeznaczenia, wąskiej niczym ostrze miecza samuraja. Widzę go tak wyraźnie jak ciebie; ale, podobnie do szachowego arcymistrza, mogę ujrzeć naprzód tylko kilka z jego możliwych posunięć. Gdy za bardzo się na nim koncentruję, tracę z pola widzenia działania innych postaci, mogących wpłynąć na jego los. - Ale... - odważył się zabrać głos Yazumi. - Po drugie - kontynuowała nie zrażona Noriko - widziałam i tę możliwość, iż Joe Gambino nie spędzi interesującej cię nocy w apartamencie swej gejszy, ale wydało mi się to mało prawdopodobne. Za bardzo skupiłam się na samym mafioso (przypomnij sobie zresztą, iż nalegałeś na to, nakłaniając mnie do pośpiechu), i ani nie mogłam, ani nie miałam dosyć czasu, by prześledzić cały splot ewentualnych zdarzeń, którego on był jądrem. Żeby to uczynić, musiałabym zająć się najpierw tą jego wyuzdaną nałożnicą, potem tą rudą dziwką, do której poszła, a wreszcie i impotentem Reginaldem III oraz innymi ludźmi, mającymi potencjalny wpływ na ich decyzje. Przyznaję: pomyliłam się i z pośpiechu, którego ty byłeś przyczyną, przeoczyłam dalekiego kuzyna Gambino, przybyłego ni stąd ni zowąd, by zabrać Joe’go na marliny! Przyznasz, iż to nie tylko moja wina? - W porządku - mruknął oskar. - Ale teraz... - Po trzecie, Gambino już wie, iż to ty kryjesz się za nieudanym zamachem na jego życie. Nie zna jeszcze wszystkich kierujących tobą powodów, nie wie, że znając dzięki mnie przyszłość, postanowiłeś sprzątnąć go zanim on, na prośbę Bartolomeusa, nie zainteresuje się tobą i tym twoim Homerem, lecz zaczyna się tego powoli domyślać. Szi Wai dali mu za dużo czasu na wędkarstwo i medytacje! Resztę zaś może odkryć jego najmłodszy syn, Vincence, mający bardzo duże zdolności jasnowidzenia. Szczęściem dla ciebie, jest mocno upośledzony umysłowo i nie umie interpretować postrzeganych obrazów, wszelako jeden przeciętny jasnowidz, lub kilku gorszych, może zrozumieć jego bełkot i przełożyć go na ludzki język. Bartolomeus rozmawiał już z Gambino, który - nieco opacznie i na wyrost zrozumiawszy jego intencje - postanowił dać mu na tacy wasze głowy, w zamian za Całun Turyński. Wiesz co to jest? Oskar Yazumi skrzywił się, co jego twarzy nadało wyraz groźny i niezdecydowany. - To największa relikwia katolików. Płótno o wymiarach 4,36 metra na 1,10, w które miało być zawinięte ciało ich Zbawiciela, Jezusa z Nazarethu, po zdjęciu z krzyża. Na tej materii, w tajemniczy i nie do końca wyjaśniony sposób, odbita jest postać Chrystusa. Całun należał ostatnio do rodziny królewskiej Savoyen, ale ostatecznie Watykan wykupił go od niej przed wielu laty. - I Bartolomeus zgodził się go oddać? - zdziwił się oskar. - To chyba niemożliwe?! Noriko uśmiechnęła się i w tej chwili spod brzoskwiniowej skóry dwunastolatki wyjrzała na ułamek sekundy starcza sieć zmarszczek. Yazumi wzdrygnął się. - Papież jeszcze nie wie, czego zażąda jego przyjaciel. Bez żadnych warunków zgodził się na układ: przysługa za przysługę. Gentelman’s agreement, you know? - No, dobrze - powiedział zdegustowany tym wszystkim oskar Yazumi. - Ale co ja mam teraz robić? - To proste. Musisz unieszkodliwić Gambino, zanim on cię w tym ubiegnie. W ten sposób nie pozwolisz, by pokrzyżował szyki Judaszowi. Ani tobie, rzecz prosta. - Nie o to pytałem - zdenerwował się Yazumi. - Tyle to nawet ja wiem, bez potrzeby jasnowidzenia! Ale jak mam to zrobić? Oto jest pytanie! - Przeczytaj dzisiejszy numer „Hollywood News”, a sam zrozumiesz - poradziła Noriko. - Nie mogłabyś bez tych zagadek? - poprosił oskar warknięciem. - Nie, to mnie bawi. Żeby jednak wynagrodzić ci ten trud, pokażę ci teraz, jak radzi sobie twój Judasz. Chcesz? Zamknij oczy i skoncentruj się. W przekazie mogą pojawić się Pewne luki, bo chociaż Bartolomeus postanowił zdjąć klątwę z Księstwa, by nie przeszkadzała jego MPPC, to jeszcze tego nie uczynił. Chwilami możesz nic nie widzieć, ale nie otwieraj wtedy oczu, ani nie rozluźniaj się. Gotów? - Hai... - szepnął Yazumi. ...Gaspar Romeo Homer musiał przyznać, iż liścik od boskiej Sheili wprawił go, w niezwykłe w jego wieku drżenie. Ni mniej, ni więcej, dziewczyna umawiała się z nim na randkę - i to w słowach nie pozostawiających wiele miejsca domysłom na temat przebiegu spotkania! Świntuszku - pisała Sheila własnoręcznie, za to ani zbyt ortograficznie, ani gramatycznie - widzę co dzień, jak pożerasz mnie wzrokiem. (Gaspar istotnie nabrał niezdrowego zwyczaju wizytowania planu zdjęciowego Jose Koslovsky’ego, czym doprowadzał reżysera do źle skrywanej szewskiej pasji. Gas sam już nie wiedział, czy robi tak z chęci samoudręczania się widokiem Toni, czy też nadal pociąga go Sheila). Tak się składa, iż nadchodzące dni i wieczory mam wolne (Gas aż nazbyt dobrze wiedział dlaczego - Koslovsky przeszedł do kręcenia scen, w których Tonia, jako Samantha, kuszona jest przez tyleż ambitnego, co podstępnego Parado Corky’ego) i moglibyśmy spotkać się w bardziej kameralnym gronie. Mam na myśli, świntuszku, tylko ciebie i mnie. Cieszysz się? Bo ja bardzo. Bardzo jestem ciebie stęskniona. (Pomijając gramatykę, Gas zastanowił się, czy można tęsknić za kimś, kogo się jeszcze ani nie miało, ani nie poznało?) Myślę, iż spędzimy ze sobą urocze chwile, których jesteśmy warci. (Gdzie ona się tego nauczyła, to musiała być kwestia z czyjegoś scenariusza, którą miss Murphy przyswoiła sobie na podobną okoliczność. Czyżby to był jeden z owych „dobrych dialogów” Ryana LaQuirry?) Ponieważ sądzę, iż pragniesz mnie tak bardzo, jak ja ciebie, przyjdź do mnie dziś wieczorem, kiedy Tonia zajęta będzie Parado Corky’m. (To było mistrzowskie, powalające pchnięcie! Czy mógłby zmarnować taką okazję wiedząc jednocześnie, iż jego dziewczyna, pod dyktando wskazówek tego kojota Koslovsky’ego, oddawać się będzie dla sztuki niejakiemu Anthony’emu McCovallowi, prywatnie zresztą sympatycznemu facetowi? To chyba retoryczne pytanie?) Całuję cię, świntuszku, w to, co lubisz najbardziej, licząc, że odwzajemnisz mi się tym samym. Twoja pussy - Sheila. Gaspar Romeo Homer odetchnął głęboko trzy razy i dopiero wówczas ciemny szkarłat ustąpił niechętnie z jego wielkich uszu oraz twarzy. List zrobił na nim dużo mocniejsze wrażenie, niż się to nawet mogło marzyć jego autorce. Furda styl i gramatyka, ale cała reszta! Gwałtownie zamrugał oczami, bo powstała nagle przed nim fatamorgana ciała miss Murphy, nie pozwalała mu dokładnie widzieć. Dziś wieczorem u niej! Ale zaraz, gdzie to jest, przecież jej apartament poszedł niedawno z dymem!? Gdzież ona mieszka? Poczuł nagłą panikę. Może zadzwonić do wytwórni i zapytać? W końcu każdemu wolno to zrobić, a już szczególnie scenarzyście Moralesa. (Uwaga na marginesie - czy wielki J-P. Morales już w ogóle o nim usłyszał? Wie, iż niejaki Gaspar Romeo Homer, którego dotychczasowe prace nie wychodzą na skali powyżej dwóch rambo, jest jego pisarzem?) Każdemu wolno spytać o pannę Murphy, to jasne, jednak Gas czuł, że po otrzymaniu „takiego” listu czerwieniłby się jak sztubak podczas rozmowy z jakąś sekretarką, a przy wyłączonej wizji - jąkał z przejęcia. Zdawałoby mu się, że wszyscy wkoło wiedzieliby od razu PO CO mu ta informacja! Do diabła, dlaczego ta idiotka nie podała adresu? A może i podała... Obrócił fantogram listu na drugą stronę i... Jest! Jest adres! Kochana, pomyślała o wszystkim, żeby nie musiał robić z siebie głupa w wytwórni. Przecież nie pytałby o to Koslovskye’go, LaQuirry, ani tym bardziej Toni! Zaraz, gdzież to jest, do diaska, wszak to rewir Gambino! A Sheila jest jego dziewczyną! Dziewczyna gangstera! Na Gasparze ścierpła skóra. Jeżeli Wielki Joe zastanie ich inflagranti, to ostatnie minuty Gasparowego życia zostaną policzone bardzo skrupulatnie! Przecież to właśnie don Gambino musiał jej dać kolejne locum, w którym nawiedza ją, gdy tego zechce. Równie dobrze może więc przyjść i dziś. Cholera, że też porządnego człowieka nie stać na najmniejszy choćby komputer jasnowidzący! Zawsze to pieniądze dają władzę i przewagę nad innymi ludźmi! Ale też ta mała, chociaż nie jest geniuszem w innych sprawach, jak nikt musi znać się na aranżowaniu schadzek. Z tego w końcu głównie utkała swą filmową karierę. Nie zapraszałaby Gasa, gdyby groziło im (raczej tylko jemu, dodał mężnie, spoglądając w oczy brutalnej prawdzie) jakieś niebezpieczeństwo. No tak, uśmiechnął się, załóżmy że żadnego zagrożenia istotnie nie ma, bo Joe „Big” Gambino pojechał na ryby. (Skąd mi się wzięły te ryby? Czy mafiosi wędkują?) Ale czy ja sam, tak naprawdę, chcę tego spotkania? Wszak to oczywiste, że gdybym nie był człowiekiem Moralesa (z poprzednio wyrażonym zastrzeżeniem), to miss Sheila Murphy nie zauważałyby mnie tak samo teraz, jak podczas przyjęcia u oskara. A zatem jej miłosne pienia to nic innego, jak stroszenie piórek i kupczenie sobą w celu zdobycia roli w „Ostatnim kontrakcie Judasza”. Czy jednak powinienem się zastanawiać, dlaczego ta mała chce mnie uwieść? Czy kłujący kwiat ostu (tak poetycznie Gas określił własną, nienachalną urodę) obchodzi w najmniejszym stopniu to, że zapylająca go pszczoła ma z tego miód? Nie! Po trzykroć nie! A zatem - do dzieła, scenarzysto! Wzorem swych bohaterów, Gaspar rozpoczął przygotowania od dokładnej i uciążliwej toalety - kąpiel, fryzjer, manicure, pedicure, kosmetyczka, masaż i jeszcze raz kąpiel, bo się przy tym wszystkim mocno zmachał. Wrócił do siebie tak zmordowany, że przez dobrą chwilę zastanawiał się czy warto? Odziedziczony po odzianych w skóry przodkach poligamizm, odpowiedział mu twardo: warto! By utwierdzić się w tym przekonaniu, wypił dla kurażu dwa drinki, po czym umył głowę w szamponie z wyciągiem z kiełków marsjańskich zbóż. Właśnie zmierzał do drzwi, gdy za jego plecami ćwierknęło coś niegłośno, a w pokoju zmaterializował się Fung Fu Johnson w pełnym uzbrojeniu oraz oporządzeniu. W pierwszym momencie, zaskoczony Gas pomyślał - znowu błądząc myślami przy możliwych, a krwawych, konsekwencjach romansu z kochanką don Gambino - że zazdrosny mafioso postanowił wyprzedzić nieco bieg wypadków i oto zsyła nań zabójcę, jednego z żołnierzy Rodziny, by ten w zarodku zdławił czającą się zdradę, zmywając z jego imienia, zaledwie wirtualną na razie, hańbę. Gambino cornuto. Gas padł na podłogę, pragnąc z całego serca, by mógł się okopać. - To tylko ja, majorze Holder - pośpieszył z zapewnieniem starszy sierżant podzwaniając rynsztunkiem. Podyktowane przerażeniem zachowanie Gaspara zinterpretował jako odruch warunkowy, stanowiący wynik wieloletniego treningu. - Wiem, że dał mi pan ten namiar wyłącznie na wypadek jakiegoś ekstremalnego zagrożenia, ale wydaje mi się, że właśnie nadeszła taka chwila. Nuncjusz przyjął moje zaproszenie i będzie u mnie dziś wieczorem. Dokładnie za trzydzieści siedem minut. Myślę, iż nadszedł czas... - Dziękuję... To jest: spocznijcie, sierżancie. Gas podniósł się, otrzepał i z trudem przełknął ślinę. Pomyślał o dwóch przeciwstawnych rzeczach na raz - jak to dobrze, iż coś nie pozwala mu iść z Sheila do łóżka, będącego własnością (jak i ona sama) Joe’go „Big” Gambino; oraz: po jaką cholerę dawał swój numer temu durniowi, Fung Fu Johnsonowi, (nakłamawszy mu wprzódy, że dla niepoznaki - by tym łacniej zakamuflować swe działania, a także dla dobra stojącego przed nim zadania - zmuszony jest udawać scenarzystę filmowego, niejakiego Gaspara Romeo Homera), skutkiem czego nie może się teraz przespać z Sheila (w łóżku.., itd. jak wyżej) - i być może już nigdy mu się to nie zdarzy!? - Odmeldowuję się - szczeknął służbiście fantom samozwańczego sierżanta, po czym zniknął, strzelając obcasami wojskowych buciorów. - Zaraz u was będę - obiecał Gas z rezygnacją w głosie. Kiedy Fung Fu rozwiał się w powietrzu, Homer - z westchnieniem ni to ulgi, ni żalu - wyjął z kieszeni paczuszkę wibrujących prezerwatyw, odpiął z przegubu dłoni stymulującą rozkosz bransoletkę i krzywiąc się z bólu, odkleił z lewego policzka erotyczny tatuaż, który podczas intensywnego wpatrywania się w niego przez partnera/rkę, zyskiwał trójwymiarową, podniecającą głębię. Wszystkie gadżety cisnął do szuflady, a głowę wsadził pod kran w łazience, mając nadzieję, pozbyć się w ten sposób naelektryzowanej, tęczowej fryzury, nadającej mu wygląd oszalałego na tle seksualnym samca tchórzofretki. Wreszcie był gotów. Sprawdził w lustrze, czy aby na pewno jego aparycja odpowiada spotkaniu z nuncjuszem Ochoyą, i wyszedł. Kardynał mniejszy. Martin Hernandes-Ochoya, był nieco zaskoczony zaproszeniem otrzymanym od swego skryby, by uczestniczyć w rodzinnym przyjęciu z okazji drugiej rocznicy urodzin jednego z dzieci Fung Fu. Zakłopotanie nuncjusza zwiększał fakt, iż w domu sekretarza wypadało mu się pojawić z jakimś prezentem dla małego jubilata, a kardynałowi nie znana była ani jego płeć, ani wyznanie. Dziecko miało na imię Mu. W pierwszym odruchu zapragnął odrzucić zaproszenie i wymówić się jakimiś niespodziewanymi obowiązkami, ale, po pierwsze, Fung Fu wiedział doskonale, że nuncjusz nie tylko nie ma nadzwyczajnych obowiązków, ale w ogóle żadnych; a po wtóre, Ochoyą zalegał mu z wypłatą wynagrodzenia za ostatni miesiąc. Nie była to wielka kwota, ale ów dług - wcale nie honorowy - pętał nieco swobodę poczynań szefa wobec jego sekretarza. Poza tym, kardynała nawiedzały od czasu do czasu wyrzuty sumienia: czuł się nieco nie w porządku z powodu tego, że ostatnie dziecko Fung Fu poczęte zostało podczas pobytu Johnsona w więzieniu, do którego wpakował go - dla jego dobra oraz w trosce o zbawienie wieczne jego duszy - sam świątobliwy Martin Hernades-Ochoya. Nawet fakt. iż przy jego skrytym współudziale zakiełkowało nowe życie, nie był w stanie przesłonić innego zjawiska, mianowicie tego, że owa duszyczka powstała z cudzołóstwa. Nuncjusz zdecydował się zatem stawić mężnie czoła rozpętanym przez siebie żywiołom i zamarzyło mu się nawet, iż zdoła być może namówić Fung Fu i Vierę Fiodrowną, by najmłodsze dziecko - które po matce mogło być prawosławnym ortodoksem, po nieznanym ojcu wyznawcą voo-doo, a po prawnym opiekunie, militarystą zostało ochrzczone i wychowane w obrządku katolickim. Dopilnowywać tego mógłby on sam osobiście, co dawałoby mu okazję do częstszego przestawania z Vierą, która prócz żywego, uroczego ciała, odznaczała się także bystrym umysłem oraz dowcipem. Nuncjusz nie miał wprawdzie nic zdrożnego na myśli, ale nadzieja bycia częstym towarzyszem oraz uczestnikiem rozmów i żartów młodej matki, budziła w nim jakieś bliżej nieokreślone tęsknoty: radosne i wstydliwe oczekiwanie. Ten stan duszy, zwany potocznie przez zwykłych śmiertelników, zadurzeniem bądź zakochaniem, stanowił dla nuncjusza Ochoyi absolutną nowość, jako, że jego stosunek do Boga pozbawiony był zarówno tęsknoty, jak i radosnego, nieśmiałego oczekiwania. Tak po prawdzie, Martin Hernandes-Ochoya śmiertelnie bał się swego Boga i w związku z tym, w młodości, starał się myśleć o Nim jak najmniej. Stan duchowny wybrał był na skutek przejęcia się radą swego spowiednika z małego kościółka w Benavente: „jeżeli boisz się byka, schwyć go za rogi”. Wskazówka ta, dobra być może dla pikadorów, matadorów i torreadorów, w których obfitowała ich ojczyzna, mniej przydała się przyszłemu nuncjuszowi, gdyż zbyt późno spostrzegł, iż nie ma dlań odwrotu z raz obranej drogi męczeństwa. Młody seminarzysta, a później ksiądz Martin, dzielnie potykał się ze swoim strachem, lecz im bardziej zagłębiał się w teologię, im więcej czytał i studiował pism wspólnot wczesnochrześcijańskich oraz ojców Kościoła, im więcej przetrawiał apokryfów oraz postanowień kolejnych soborów, starających się za wszelką cenę - za to bez specjalnego powodzenia - zapanować nad radosnym bałaganem, pozostawionym przez pierwszych wyznawców Chrystusa, tym bardziej rosła jego obawa. Wreszcie skonstatował z przerażeniem, że przesłoniła mu ona Boga i zlała się z Nim w jedno. Wtedy, pewnej przechodzonej nocy, krzyknął nad ranem i zemdlał. A gdy się ocknął, to wiedział już, co mu czynić wypada - będzie tak zwanym dobrym człowiekiem, pomagającym ludziom potrzebującym wsparcia. Często nawet bardziej finansowego, niźli moralnego. Ameryka Południowa ze swym nieprzebranym morzem nieszczęść, wyrosłych na pożywce kolejnych światowych kryzysów gospodarczych, wydała mu się idealnym miejscem. Poprosił o zesłanie go tam w roli misjonarza, zaciągnął w Banku Ambrosiano „nisko” oprocentowaną pożyczkę inwestycyjną, po czym założył w pobliżu swej misji hodowlę wielam, to znaczy zwierząt powstałych ze skrzyżowania wielbłądów z lamami. Pokraczne to zwierzę cieszyło się ogromnym powodzeniem pośród arabskich i azjatyckich nomadów, a to za sprawą, pochodzącej od lam możliwości plucia wodą, zgromadzoną w garbie. Na długich, pustynnych szlakach, było to wielce przydatne. Dzięki przekraczającemu podaż zapotrzebowaniu na wielamy, Ochoya nie tylko dał zatrudnienie swym wiernym, a sobie dobrobyt, ale stać go nawet było na spłacenie kredytu i drakońskich odsetek. Kiedy jednak nuncjusz zastanawiał się nad zakupem kolejnego szmatu pampy („szmat ziemi” to obiegowa wielkość areału w tamtych stronach, o zgoła mglistych granicach), cały kontynent został nagle opanowany przez neotaoizm, który przywlekli dwaj pijani marynarze z Nankinu i ksiądz Martin (awansowany w międzyczasie za wyniki swej pracy duszpasterskiej na kardynała mniejszego, bez prawa udziału w konklawe), musiał zwijać manatkł. Na chińskim trałowcu „Smok Morski” zawitał ze swymi larami i penatami do Kalifornii. Od tej pory, od przybycia do księstwa Hollywood, uznał się za urzędnika Nowego Watykanu, jednakowoż w nowej roli biuralisty, Ochoya czuł się w obowiązku dokonywania od czasu do czasu nawróceń, a tym samym przysparzania swojej firmie owieczek do strzyżenia. Postanowił zatem walczyć o duszę młodocianego Johnsona, o ile tylko nie została ona wcześniej zapisana konkurencji. Jako prezent dla dziecka wziął czwórjęzyczne, obrazkowe wydanie Biblii i zmagając się z pokusą obdarowania również czymś młodej matki, mającej kolejnego potomka przy piersi, wyruszy} w stronę rezydencji starszego sierżanta. O razu, jak tylko wysiadł z taksówki, zrozumiał, że Fung Fu albo nadal prowadzi jakiś niecny proceder, albo też korzysta z nagromadzonych wcześniej w przestępczy sposób bogactw. W zestawieniu z siedzibą nuncjatury, posiadłość sekretarza wydawała się porównywalna z Xanadu. Tak naprawdę, był to jedynie podpiwniczony, tekturowo-drewniany cottage, ustawiony w szeregu takich samych mieszkalnych pudełek, i otoczony mikroskopijnym ogródkiem, w którym wkopano dziecinną wanienkę udającą basen - ale i tak objętość życiowej przestrzeni rodziny Johnsonów oczarowała nuncjusza. Od innych, cottage Fung Fu wyróżniał się tym, iż otaczały go zasieki drutu kolczastego, a w rogach ogrodu tkwiły wbetonowane słupy z reflektorami, służącymi w nocy do oświetlania pola ostrzału. Od fundamentów po parapety okien parteru dom obłożony był workami z piaskiem, zaś na furtce wisiała emaliowana tabliczka z napisem: „Uwaga! Miny!” Na dachu posesji kręcił się miarowo radar, a metalowe klapy, kryły pod sobą, działka plot. Nuncjusz westchnął i nacisnął guzik dzwonka, oczekując w skulonej ze strachu duszy, jakiejś groźnej eksplozji. Zamiast tego, zabrzęczał elektromagnetyczny zamek i furtka odskoczyła zapraszająco. Jednocześnie migające cały czas na ogrodzeniu czerwone lampy zgasły, a w ich miejsce zapaliły się zielone, informując, że pole minowe zostało wyłączone. W wejściu do fortecy ukazał się sam Fung Fu Johnson w paradnym mundurze. - Wejdźcie, kapelanie - powitał samozwańczy starszy sierżant samozwańczego nuncjusza świadom, iż w tym domu wszystko musi przebiegać podług żelaznej jego woli. - Niech się ksiądz rozgości - dodał zamykając drzwi i włączając numerycznym kodem pole minowe. Martin Hernandes-Ochoya milczał, i to dla dwóch przyczyn. Po pierwsze, obcesowe powitanie odjęło mu mowę, a po wtóre, zaskoczony został ciszą panującą wewnątrz domostwa, w którym spodziewał się zastać dwanaścioro dzieci i cztery kobiety. Nuncjusz przekonany był, iż nawet kapralskie metody Fung Fu nie byłyby w stanie zaprowadzić w podobnej zbiorowości tak doskonałego ładu. - Słuchaj, Fu, czy my jesteśmy sami? - zapytał kardynał, starając się ukryć pobrzmiewające w jego głosie rozczarowanie z powodu nieobecności Yiery Pankratowny. - Nie ma dzieci? Mówiąc to, przełożył ostentacyjnie z ręki do ręki Biblię, zapakowaną w papier z namalowanymi na nim krasnoludkami. - Są na przepustce - wyjaśnił Johnson - ale niebawem wrócą. Zanim to nastąpi, będziemy mogli porozmawiać o naszych sprawach. I nim Ochoya zdążył się zdziwić, jakież to ma wspólne z Fung Fu interesy, twarz sierżanta nabiegła krwią, przybierając złowrogi wyraz. - Baczność! - ryknął na struchlałego nuncjusza, który upuścił książkę, przyjmując odruchowo to, co w swej cywilnej naiwności uważał za postawę zasadniczą. - Niech mnie ksiądz uważnie posłucha! Tutaj, u mnie, nie ma dla księdza żadnego Fu! Ma ksiądz mówić do mnie „sierżancie Johnson”, „panie sierżancie” lub krótko - „sierżancie”. Zrozumiano?! - Tttak... - wyjąkał przerażony Ochoya, nie odważając się na nic więcej. - Mówi się: tak jest, panie sierżancie! Powtórzyć! - Tttak jjjest, pppanie sssierżancie... - No, już lepiej. A teraz dalej. Na czas przebywania pod tym dachem, mianuję księdza kapelanem polowym mojego plutonu. W stopniu... powiedzmy... kaprala! - Tak jest, sierżancie! - Mówi się: ku chwale ojczyzny - poprawił Fung Fu. - Oj, wy kapelani, żartownisie z was, a z musztrą to... ten... tego... nietęgo u was... Ale my to... hę, hę... naprawimy, co? Naprawimy? - Ku chwale ojczyzny! - nuncjusz o mało co nie przewrócił się, usiłując strzelić obcasami swoich służbowych, czarnych mokasynów. Pozwolił sobie przy tym na lekki uśmiech, mający znamionować, iż ceni sobie takie dopuszczenie do poufałości oraz konfidencji ze strony przełożonego. - No! - sapnął z satysfakcją sierżant Johnson. - Spocznijcie, kapelanie. Na dziś wystarczy tych ćwiczeń, czasu mamy dość... Zresztą, ja również wykonuję tylko rozkazy, znaczniejsi stopniem i rangą są nade mną... Muszę słuchać swoich przełożonych, tak jak wy macie bez szemrania spełniać moje polecenia. N’est pas? - Pa! - potwierdził szybko Ochoya. Podniósł Biblię i ku drzwiom się kwapił, gdyż od tej chwili postanowił przebywać z Fung Fu wyłącznie na gruncie neutralnym. - To ja już może sobie pójdę? Wpadnę kiedy indziej, kiedy Yiera Pankratowna i Mu będą w domu... - Niech ksiądz zaczeka - powiedział spokojnie starszy sierżant. - Jest tu ktoś, kto chciałby z księdzem porozmawiać, a poza tym sądzę, że lepiej będzie dla was, kapelanie, nie wystawiać na próbę łaski boskiej. Pole minowe jest aktywne i nawet z pomocą czuwającej nad wami opatrzności, nie przejdziecie przez nie suchą, to znaczy żywą stopą. Żeby nie było niejasności - od tej pory uważajcie się za mojego więźnia! Kardynałowi mniejszemu, Martinowi Hernandesowi-Ochoyi, bezgłośnie opadła szczęka. - Słuchaj, Fung Fu... - zaczął odruchowo, ale na widok nabrzmiewającej gniewem oraz krzykiem gęby Johnsona, zaraz się poprawił. - Proszę posłuchać, sierżancie - wiem, że jestem panu winien pensję za ostatni miesiąc, ale myślę, iż możemy to jakoś inaczej załatwić. Zapłacę, oczywiście, że zapłacę, jak tylko Neotaoistowski Bank Argentyński prześle mi resztę moich pieniędzy. W końcu, powiedzmy sobie to szczerze, w ostatnim czasie nie napracował się pan zbytnio. Wysłałem tylko jeden raport do Watykanu, zgoda, że obszerny, ale całej roboty miał pan na trzy godziny, a ja i tak musiałem potem poprawić błędy... Skonsternowany nuncjusz przerwał nagle i wpatrzył się badawczo w pana swego losu, sprawdzając, czy aby wzmianka o pomyłkach językowych nie spowodowała jego złego humoru. Jednak sierżant najwyraźniej daleki był od małostkowego czepiania się dupereli, mających tak niewiele wspólnego z wojskowością, jak ortografia - nie mogły one bowiem w żaden sposób nadszarpnąć jego podoficerskiego honoru. Nie doczekawszy się sprzeciwu, Ochoya ciągnął swą rzecz dalej. - ... poza tym, możemy się przecież jakoś umówić, hm, znamy się wszak nie od dziś... Co by pan powiedział, sierżancie, na małą zaliczkę, co? Powiedzmy... dziesięć procent pańskiej gaży? Kardynał sięgnął ochoczo do kieszeni swego ciemnopopielatego garnituru, ale Fu powstrzymał go ruchem ręki. - Dwadzieścia? - zaryzykował Ochoya, śledząc tę dłoń wzrokiem zahipnotyzowanej kobry. - Dobra, dam dwadzieścia pięć, więcej naprawdę nie mogę, wierz mi. Nie? Więc ile chcesz? - Nie ile, ale czego! - Więc czego? - zapytał zrezygnowany nuncjusz, polecając swą duszę opiece świętej Barbary, patronce ludzi narażonych na wybuchy, zapomniawszy z wrażenia, iż na skutek skreślenia jej imienia ze spisu Aiartyrologium Romanum przez papieża Pawła VI w 1969 roku, może mieć ona nieco ograniczoną skuteczność przychodzenia z pomocą. - To już wam powie, kapelanie, ktoś inny. Majorze Holder! - Fung Fu podniósł głos w stronę prowadzących na piętro schodów. - Niech pan pozwoli do nas... Nuncjuszowi wszystka krew uciekła z twarzy w pięty i słaniając się, opadł nieregulaminowo na krzesło przy stole w kuchni. Z tej pozycji mógł dostrzec, jak jego przeznaczenie - widoczne najpierw od pomarańczowych półbutów, poprzez neonowo- seledynowe skarpetki, do rurkowatych spodni w kolorze szafranu - zstępuje nieubłaganie ze skrzypiących stopni. Jeszcze chwila, a oczom kardynała ukazała się biała koszula z żabotem, a ponad nią wygolona twarz Gaspara Romeo Homera, skryta częściowo za ciemnymi okularami. Wszystko to stanowiło godowy strój Gasa, z jego niedoszłej do skutku randki z boską Sheilą. - Homer, to pan?! - jęknął z ulgą Ochoya. - Co wy tutaj wyprawiacie? Ten pański dowcip jest może i śmieszny, ale nie wszyscy bawią się jednakowo dobrze. Próbuje pan fragment scenariusza, co? Niech się pan się przyzna! - Milczeć, kapelanie! - warknął z nowym zapałem starszy sierżant. - To jest major Holder z Wywiadu Wojskowego... - Za dużo gadacie, Johnson! - osadził podwładnego Gas. - Nuncjusza Ochoyę nie interesują podobne szczegóły. Lepiej przynieście nam coś do picia, sierżancie! - Wedle rozkazu! - Fung Fu zakrzątnął się wokół barku i lodówki. - Co to za farsa? - zapytał kardynał siląc się na spokój i wymuszoną swobodę. - Bawicie się w Indian, czy urządzacie podchody? Na to jesteście już chyba zbyt dużymi chłopcami? I czemu, na Boga, tak panu sterczą włosy, Homer? Wygląda pan jak nawiedzony! - Stul gębę, klecho! - wtrącił się Fung Fu, stawiając przed rozmówcami pobrzękujące lodem szklaneczki z whisky „Seven Stars”. - Do majora Hol dera mówić per panie majorze. Zrozumiano?! Bo jak nie, to zaraz możemy to przećwiczyć metodą musztry bojowej! No, jak? Nuncjusz Martin Hernades-Ochoya wstał nagle z godnością. - Dość tego! - powiedział. - Słuchajcie, wy dwaj paranoicy! Żadna zabawa cudzym kosztem nie może trwać zbyt długo, bo przestaje kogokolwiek interesować. Mnie przestała właśnie w tej chwili. Oto wstałem i wychodzę, nie bacząc na wasze głupie pole minowe oraz czcze pogróżki... Korzystając z zaskoczenia, wywołanego swym nieoczekiwanym wystąpieniem, Ochoya przemierzył już połowę dystansu dzielącego go od drzwi, kiedy Gas opamiętał się. - Łapaj go! - wrzasnął. - Bo wyleci w powietrze, a my z nim! Starszy sierżant, niczym kopnięty w tyłek zwolnioną nagle sprężyną, wyciągnął się w pięknej robinsonadzie, zwalił na plecy nuncjusza i przeturlał się z nim pod okno. Tego Ochoyi było już za wiele - wzorem niepozornych, bezbronnych Wobec wrogiego świata żuczków i biedronek, zwinął się w kłębek, postanowiwszy udawać umarłego. Niestety, jak zwykle wybrał nie najlepiej, ułatwiając tym robotę spiskowcom - sztywnego jak decha zanieśli go do przygotowanego w piwnicy więzienia i położyli na pryczy, która w „cywilu” była łóżeczkiem najstarszej latorośli Johnsona. Brakującą część długości posłania zastępował kosz z bielizną. - Zostawcie nas samych, sierżancie - polecił Gas, ciężko dysząc z wysiłku. - Muszę z nim porozmawiać. Fung Fu wykonał przepisowy „w tył zwrot” i wyszedł. Gaspar Romeo Homer usiadł okrakiem na krześle, zdjął z ulgą ciemne okulary, w których mało co widział, po czym bez widocznego efektu przygładził sterczące ciągle wojowniczo włosy. - Dobra, Martin, przestań udawać. Możemy pogadać. - Według rozkazu, majorze Holder! - wrzasną) nuncjusz Ochoya podrywając się z posłania i wybuchając śmiechem szaleńca. - Major Holder, dobre sobie! Raczej strach na wróble o imieniu Judasz. Judasz, Judasz, wystaw rogi, dam ci srebrniki na pierogi! A propos, czy ten wariat Fu wie, kim jesteś naprawdę? - To człowiek absolutnie mi oddany - odparł Gaspar wymijająco. - Wie tyle, ile powinien wiedzieć. Ale nie licz, że uda ci się skłonić go do posłuchu. Nuncjusz Ochoya spoważniał nagle. - To nie są żarty? Co, Gas? Gaspar pokręcił głową. - Przykro mi, Martin, ale wyjątkowo masz rację... - Wcale nie jest ci przykro... Ty, dla zwykłej mrzonki, jaką stanowi kariera w tym wrednym biznesie, gotów jesteś do największej podłości... - Przesadzasz - skrzywił się Gas, niemile dotknięty oceną duchownego. - Nie stanie się nic złego i gdyby nie twój ośli upór, to nie musiałbym się uciekać do tak drastycznych środków. Gdybyś tylko trochę zechciał mi pomóc... - Judaszowi...? Zaskoczony Gas zamrugał oczami i westchnął. - Dobra - powiedział. - To nie ma sensu. Nie zrozumiemy się. chociaż obaj wiemy o co chodzi. Przyjmij zatem do wiadomości, że od tej pory jesteś moim więźniem. Myślę, że nie potrwa to długo, najwyżej tydzień. - Ciekaw jestem - zastanowił się głośno kardynał mniejszy - co ze mną zrobisz po swoim powrocie? Zabijesz mnie? Bo ja nie zamierzam cicho siedzieć, tylko złożę oficjalny protest w tej sprawie. Oskarżę cię o porwanie. Jak może wiesz, mam status dyplomaty i już sam fakt mojego zniknięcia może spowodować daleko idące konsekwencje natury politycznej... - Daj spokój, Martin - Gas uśmiechnął się sarkastycznie. - Nie dodawaj sobie więcej znaczenia, niż jesteś wart. Pycha to grzech. Wiesz równie dobrze jak ja, że nikomu na tobie nie zależy, nikt nie będzie cię specjalnie szukał, ani wywoływał z powodu twojej osoby żadnych wojen - nawet dyplomatycznych. Prawdę rzekłszy, nikt nawet nie zauważy twego ubytku. A co do obaw o swe życie, to możesz być zupełnie spokojny, jeżeli tylko nie będziesz próbował niczego tutaj kombinować. Inaczej ten szalony militarysta zastrzeli cię bez mrugnięcia okiem. Jeśli zaś chodzi o oskarżenie mnie o kidnaping, to, wyłącznie dla twego dobra, odradzam ci to. - Mojego dobra? - zapytał nuncjusz, a głos zadrżał mu nieznacznie. - Tak. Przypominasz sobie zapewne, Martin, swoją zeszłoroczną wizytę w Las Vegas Entertainment Group? Wnosząc z tego, jak pięknie się zaczerwieniłeś, pamiętasz doskonale. Nie dziwię ci się zresztą. Taka noc! - To nieprawda! - wybuchnął Ochoya. - Nie jest tak, jak myślisz! Laura Esteban to uczciwa kobieta i... - Oczywiście, Martin - Gaspar Romeo Homer był w tej chwili uosobieniem wyrozumiałości, nawet współczucia. - Uspokój się. Ja wiem, że poszliście do hotelu i całą noc rozmawialiście, trzymając się za ręce. Laura nawet płakała, ty chyba też. Ale kto w to uwierzy? Bartolomeus? A nawet, jeżeli wytłumaczysz się z tego i wszyscy wezmą twoją stronę, to powiedz sam, czy Watykanowi - albo szerzej: Kościołowi -Potrzebny jest kolejny skandal? - Skąd o tym wszystkim wiesz, szpiclu? - Och, to proste - Gas westchnął nad naiwnością wielebnego Martina Hernandesa- Ochoyi. - W enklawie LA, rodzinnym mieście Marlowe’a, Gitesa i Paula Drake’a, roi się od zdolnych prywatnych detektywów, mających na dodatek osobiste komputery jasnowidzące. Taka maszynka to bardzo sprytne urządzenie, bowiem - zamieniając w niej wyjście informacyjne z wejściem - można prześledzić w odwrotnym kierunku interesujący klienta, przyczynowo-skutkowy łańcuch zdarzeń. Działanie takie nie ma mocy dowodowej w obliczu sądu, ale jest niezwykle użyteczne w śledztwie, służąc odnajdywaniu w przeszłości właściwych tropów, którymi można potem podążyć. Przy pomocy tego prostego zabiegu udaje się znaleźć prawdziwe dowody przestępstw. Robi tak nawet policja, więc prawo przymyka oczy na ten proceder i nie pyta, w jaki sposób było prowadzone dochodzenie, jeżeli tylko dało ono rzeczywiste, materialne rezultaty. Rozumiesz? - Zdziwisz się, jak dobrze. Pojąłem bowiem, że i ja mógłbym skorzystać z tej możliwości w celu oczyszczenia się z zarzutów. Czyż nie? - Mógłbyś, ale najpierw będzie skandal. Sam musisz zdecydować, co ci się bardziej opłaca - siedzieć cicho, czy też narazić siebie i Laurę Esteban na konieczność publicznego tłumaczenia się z waszych wzajemnych stosunków i łączących was uczuć. Co ty na to? - Twoje na wierzchu, Judaszu - powiedział nuncjusz z martwą twarzą. - Pocieszam się tylko myślą, że takie kanalie jak ty, zawsze w końcu przegrywają, gdyż inaczej świat nie mógłby istnieć tak długo. A teraz, chociaż to ja jestem twoim więźniem, zostaw mnie samego. Nie chcę cię więcej widzieć. - Jeszcze dwie rzeczy, Martin. Klucze od twojego mieszkania, to raz. A dwa, mimo że masz mnie za ostatniego sukinsyna, pozwól sobie udzielić przyjacielskiej rady. Otóż, gdyby mnie jakakolwiek kobieta kochała tak, jak ciebie owa Laura Esteban, to rzuciłbym wszystko w diabły i z nią został. Przecież ona żebrała u twoich stóp wyłącznie o to, byś jedynie pozwolił się obdarzyć tym ogromnym uczuciem. Moim zdaniem, nie może być dobrym kościół, który zabrania takich rzeczy, zwłaszcza, iż nie zakazywał tego czczony w nim Bóg. Wszak i tobie nie jest ona obojętna, a z powodu bulli, obawiającego się o całość majątku kościelnego Grzegorza VII, od 1037 roku po dziś dzień, zdarzają się różne nieszczęścia. Laura Esteban... - Precz! - przerwał mu Ochoya, wstając gwałtownie. - Wynoś się stąd, Homer! Nie tobie sądzić o sprawach, których głębi nie przeniknęli najwięksi teologowie oraz myśliciele. Także osobiście wypraszam sobie, żebyś brukał imię Laury, wypowiadając je swymi libertyńskimi ustami zboczeńca! Powtarzam jeszcze raz - ze względu na nią godzę się na ten kielich, ale niechaj cała wina i wszelkie moralne konsekwencje spadną na twoją głowę. Będę cicho, choćbyś i osobiście zabił Bartolomeusa, i odpokutuję w piekle swój milczący współudział, lecz ocalę duszę Laury. Niechaj ona nic nie wie. A teraz - won! Gardzę tobą. Wolę towarzystwo Belzebuba, niż twoje! Nuncjusz Ochoya, czerwony na twarzy i straszny, jedną ręką cisnął pod nogi Gasa klucz kodowy do swojej garsoniery i nuncjatury, a drugą przycisnął do piersi czwórjęzyczne wydanie Biblii z obrazkami dla dzieci, opakowane w papier z rozbrykanymi krasnoludkami w kolorowych czapeczkach. Gaspar Romeo Homer poczuł się, niczym praojciec Adam wygnany z raju - i z jakiegoś, nie dającego się uchwycić powodu, zrobiło mu się bardzo smutno. To jasne, że nikomu nie jest miło, gdy porządny człowiek mieni go szubrawcem, ale było w tym żalu coś więcej - jakaś obawa, że oto w tym momencie Gas posunął się dalej, niż kiedykolwiek dotąd. Mógł, co prawda, jeszcze zawrócić, lecz to i tak nie poprawiłoby jego obrazu w oczach Martina Hernandesa-Ochoyi, a zaprzepaściłoby wszystko, do czego tak mozolnie dążył. Dlatego czując ołowiany smak w ustach, schylił się, podniósł klucz i ryglując za sobą drzwi, wyszedł bez słowa. Idąc po schodach na górę, włożył ponownie swoje ciemne okulary, by Fung Fu Johnson nie dostrzegł tego, co kryło się w jego wzroku. Niemal po omacku dobrnął do kuchni, wypił jednym haustem stojącą na stole whisky i podyktował sierżantowi list do Nowego Watykanu, zapowiadający jego przyjazd na misterium Wielkanocne. Jego Świątobliwość Bartolomeus I Księstwo Nowego Watykanu Zjednoczone Europejskie Enklawy Ekonomiczne Ojcze Święty, oto po raz dwutysięczny mamy- my, chrześcijanie - tę mistyczną, niezwykłą okazję uczczenia najtragiczniejszego, a zarazem najbardziej podniosłego oraz radosnego Święta - Ukrzyżowania i Zmartwychwstania Pańskiego. Niech mi zatem wolno będzie połączyć się w tym czasie z moimi braćmi w wierze i stąd proszę o pozwolenie przybycia do Grobu Świętego Pana Naszego w Nowym Watykanie, bym okazał mu swą miłość i cześć oraz przekazał wyrazy szacunku Jego Świątobliwości. Niechaj pokój Pański będzie z wszystkimi, którzy wierzą. Nuncjusz Nowego Watykanu w Autonomicznym Księstwie Hollywood kardynał mniejszy Martin Hernandes-Ochoya Po dwóch wypitych whisky Gaspar wysoko ocenił swój list, chociaż samozwańczy starszy sierżant upierał się, by nadać mu bardziej wojskowy charakter, zastępując na przykład sformułowanie: „pozwolenie przybycia” prostym, żołnierskim słowem „przepustka”. Fung Fu o tyle miał rację, iż do tego w istocie rzeczy, sprowadzało się to całe mydlenie oczu - do uzyskania holograficznej płytki identyfikacyjnej, umożliwiającej okazicielowi wstęp za pancerne grodzie, ukrytej w Abruzzach, Stolicy Apostolskiej. Identyfikator holograficzny zawierał kompendium wiedzy na temat posługującego się nim osobnika - od budowy chromosomów, po bardziej gołym okiem widoczne wyróżniki, jako to wzrost, wiek czy kolor oczu. Gaspar liczył wszakże na to, iż w natłoku wiernych, kontrola pątników przez służby bezpieczeństwa Watykanu okaże się wyrywkowa i w praktyce sprowadzać się będzie do zbadania wyglądu pielgrzyma oraz, co najwyżej, do sprawdzenia zgodności z kodem jego linii papilarnych oraz tęczówek oczu. Jeżeli nawet tkwił w błędzie, to i tak niczego więcej nie byłby w stanie w swej aparycji zmienić. Salon optyczny „Vision” biedził się już nad stosownymi szkłami kontaktowymi, a o jego dłonie miał się zatroszczyć pewien zdolny chirurg któremu, za podobne sprawki, odebrano w przeszłości prawo wykonywania zawodu. Swą fizys Gas zamierzał po znajomości powierzyć Toni Atkins - jakby nie było charakteryzatorce wytwórni „Pinky & Pinky”. Na tym ostatnim posunięciu spodziewał się zaoszczędzić nieco grosza, bowiem zaliczka otrzymana na napisanie skryptu „Ostatniego kontraktu Judasza” topniała w zastraszającym tempie. Wysokość opłat które, wchodząc w rolę Iskarioty, musiał uiścić za takie usługi, jak więzienie nuncjusza czy stosowny kamuflaż swej osoby, była zaskakująco nieprzyjemna. Dla odprężenia, pomyślał o boskim ciele Sheili Murphy. Boskie ciało, przy pomocy wprawiającego je w ruch móżdżku, zajęte było właśnie, na zasadzie wzajemności, osobą Gaspara Romeo Homera. Polegało to na tym, iż miss Murphy, nieświadoma faktu, że od tego właśnie momentu historii, Gas przestał istnieć dla świata pod własną postacią, wieszała w myśli na chudej posturze niespiesznego zalotnika, kolejnego zdechłego psa. Gdyby scenarzysta mógł ją teraz widzieć, być może zachwiałby się mocniej, w swym postanowieniu napisania „Ostatniego kontraktu Judasza”, niźli pod wpływem umoralniającej perswazji nuncjusza Ochoyi - i rzucił wszystko dla krótkiego pobytu w jej ramionach. Sheila była zniewalająca. Ubrana - czy raczej rozebrana -do przezroczystego negliżu, składającego się z filigranowych fig oraz sięgającej pępka koszulki, rozsiewała w promieniu 4,75 metra wokół siebie (odległość gwarantowana atestem „Hamburg-Sex Herzogtum”) zapach specjalnych, podniecających samców, perfum „Biały Nosorożec” firmy Orlovsky Corp. Jedyny, jak na razie, efekt tej chemicznej wojny, stanowiły pełne pożądania, stłumione jęki, wydawane przez stłoczonych ciasnotą pomieszczenia, trzech żołnierzy Rodziny Gambino, dochodzące ze znajdującej się w bezpośredniej strefie rażenia, bo przylegającej do jej sypialni, garderoby. Miłosne owe stęknięcia przypominały Sheili odgłosy budzącej się ze snu dżungli ze stałych filmów o Tarzanie, z Johnym Weismuellerem w roli głównej. Trochę ją to śmieszyło, a trochę jej imponowało, w związku z czym, tym bardziej była zła, iż Gas wzgardził jej wdziękami - bez względu na to, że i tak nie miałby żadnych szans, by się nimi nasycić. Sheila nie wiedziała, czemu papa Gambino zapragnął porwać tego mięczaka Homera. Wcale jej to nie interesowało. Zastępująca aktorce rozum intuicja, poparta obejrzanymi w życiu filmami, podpowiadała jej, iż takie głupiątka, jak ona, nie powinny o nic pytać ludzi pokroju Joe’ go „Big” Gambino, jeżeli chcą żyć oraz cieszyć się bez skrępowania ich wymiernymi łaskami. Sheila wierzyła niezachwianie, że Joe ma zawsze rację i choć dąsała się czasem, iż ten nie chce użyć swych wpływów, by załatwić jej jakąś rolę u Moralesa albo Svedenborga, to jednocześnie podejrzewała, że kryje się za tym jakiś wyższy porządek rzeczy. Taka była jej prywatna religia i, wyznając ją, nigdy jeszcze źle na tym nie wyszła. Jeżeli teraz wściekała się na opieszałość Gaspara, to przecież nie w nadziei przeżycia, jakichś nieprawdopodobnych uniesień w jego rachitycznych ramionach, lecz obawiała się słusznie, iż niezadowolony don Gambino ją będzie obwiniał o fiasko operacji „Biały Nosorożec”. Może nawet dojść, aposteriori (skądś znała to słowo) do mniemania, iż nie jest dosyć pociągająca i porzuci ją, skoro takie byle co, taki chłystek jak Gaspar Romeo Homer, nie połakomił się na nią! Na Sheili, pod negliżem, ścierpła skóra. Ze zdenerwowania, od zapachu „Białego Nosorożca” oraz znaczących stęknięć dobiegających zza drzwi garderoby, zaczęło ją mdlić, i „Nie, nie”, pocieszała się, stosując autotrening wedle zaleceń z terapeutycznej kasety dr Lwa Altwatera. „To niemożliwe, Joe za bardzo za mną przepada, a temu durniowi, Gasowi, musiało coś wypaść. Widziałam przecież, jakie robił maślane oczy na mój widok. Nie śliniłby się tak i nie przychodził dzień w dzień na plan >Elektrycznych bananów< tylko po to, żeby oglądać Tonię! Wiem, że dostał mój list i że się szykował na spotkanie... Ale dlaczego nie dał znać, iż nie przyjdzie? Porwał go kto? Ha, ha, to by dopiero było śmieszne, gdyby ktoś go sprzątnął sprzed nosa Gambino! A w ogóle, to co ten gryzipiór zrobił się nagle taki ważny? Joe nie zajmowałby się osobiście byle mydłkiem. Może coś jest w tym Gasie, kto wie? Już tyle razy do niego dzwoniłam, ale spróbuję jeszcze raz, niech chłopaki zaświadczą, że starałam się jak mogłam... Może też tyrknąć Dojoe’go, bo gotów sobie pomyśleć, że my tu wszyscy doskonale bawimy się bez niego...” Sheila wykręciła numer Gaspara i po chwili uzyskała połączenie. Kiedy jednak westchnęła z zadowoleniem, jej oczom ukazała się Tonia, usiłująca doprowadzić się do normalnego wyglądu po wyczerpującym dniu zdjęciowym. - A.... a... a.... - powiedziała niezbyt inteligentnie, zaskoczona Sheila. - Jak się masz, złotko? Bardzo jesteś zmęczona? Ledwo żywa Tonia przybrała pokerową minę i udało się jej nawet przekonywująco wzruszyć ramionami. - Bywało gorzej, kochanie - odparła, zabierając się do odklejania sztucznych rzęs, dzięki czemu grymas bólu na jej twarzy wyglądał na naturalną reakcję, wywołaną przez nazbyt mocno trzymający żel. Tak naprawdę, Tonia z trudem siedziała na obolałym tyłku. - To świetnie - zawyrokowała Sheila udając, iż wierzy w zapewnienia koleżanki. - Pomyślałam sobie właśnie, że może wpadlibyście z Gasern do mnie? Co o tym sądzisz, złotko? Kobiecy instynkt Toni, rozwinięty wcale nie gorzej niż u jej rozmówczyni (którego działanie spotęgował jeszcze widok zwiewnego negliżu tamtej), podpowiedział jej niemal wszystko na temat genezy zaproszenia. - Gasa nie ma w domu - rzekła sucho. - Nie wiem, kiedy będzie. - Nie zostawił żadnej wiadomości? - zatroszczyła się miss Murphy tonem najlepszej przyjaciółki. - To może przyjedź sama, a Gaspar do nas dołączy? Myśl o czającym się za kulisami zdarzeń i czekającym na wyniki papie Gambino, dodawała Sheili skrzydeł podczas kolejnych prób zwabienia Homera do własnego domu; była gotowa nawet spowodować porwanie wraz z nim i Toni (co za tym idzie: doprowadzić do tego, iż Jose Koslovsky musiałby niechybnie sam wsadzić sobie do dupy „Elektryczne Banany”, gdyby nadal upierał się przy kręceniu tego filmu), byle tylko Joe nie miał podstaw do zwątpienia w jej lojalność. - Przyjeżdżajcie razem, albo niech Gas zjawi się później! - dodała szybko Sheila. - Pa, złotko! Panna Murphy przerwała momentalnie połączenie, mając nadzieję, że potraktowanej równie obcesowo Toni, nie przyjdzie do głowy odrzucić zaproszenia. Idąc za ciosem, połączyła się z fortecą Gambino. - Joe, kotku - zaszczebiotała na widok ponurej gęby mafiosa. - On jeszcze nie przyszedł, ale to nie moja wina. Tonia także nic nie wie. Jakby się pod ziemię zapadł, wiesz? Chyba nie gniewasz się na swoją rybkę? Co, żarłaczu? Koto-żarłacz Gambino, miał taką minę, jakby był zły na cały świat. Dokładniej mówiąc: tak właśnie było. - Szukamy go - mruknął. - Mój syn, Vincence. plecie bzdury. Czy wiesz coś, mała, o nuncjuszu papieskim, niejakim Hernandesie-Ochoy? Według tego durnia, mego syna. oni mają coś ze sobą... Oczy Sheili zrobiły się okrągłe jak stare, srebrne dolarówki. - ...wspólnego. Ale co, tego się już nie dowiesz od tego domowego schizofrenika. I nawet w gębę nie ma komu dać! - don Gambino poskarżył się kochance tonem dziecka, które zamiast wymarzonej strzelby, znalazło pod choinką „Mały katechizm”. Sheila znała tylko jedno lekarstwo na ten stan duszy. - Może przyjedziesz do mnie? - zasugerowała, starając się, by jej głos pulsował matczyną czułością, obiecując jednocześnie wszelkie wyuzdania znane cywilizowanemu światu; usłyszała gdzieś bowiem, iż Włosi cierpią często na kompleks „Madonny i ladacznicy”. Joe nie był łatwym rozmówcą. - Do diabła z tym! - zdenerwował się. - Wiesz przecież, że dziś są imieniny Marii Dolores! Gdyby nie to, sam dopadłbym tego gnojka. Ale w takiej chwili nie mogę opuścić rodziny! „Do diabła z twoją rodziną!”, pomyślała Sheila. która podziwiała zawsze, iż Gambino potrafi - gdy zechce - wypowiedzieć to słowo przez duże „r”. Joe umiał to, oraz parę innych jeszcze rzeczy, o jakich Sheila nie miała najmniejszego pojęcia. Kiedy został sam, Wielki Gambino zastanowił się nad sytuacją. Tak naprawdę, wcale nie było mu spieszno do gości oraz do Marii Dolores. Jego najstarsza córka była tłustą, głupią krową, wokół której kręciło się apatycznie kilku dalszych kuzynów - a i to jedynie, ze względu na jego pozycję capo di tutti capi, gdyż mieli nadzieję - wraz z bladym tyłkiem donny Marii - zyskać jakiś tłusty kąsek w imperium Rodziny i w ten sposób awansować w jej hierarchii. Sam Joe patrzył na to przez palce. Interesował go wyłącznie los najmłodszej z dziewcząt, Tiny, która już w piętnastej wiośnie życia zapowiadała się na przedsiębiorczą osóbkę, o wielkiej urodzie ciała oraz umysłu. W chwilach, kiedy miał czas zastanawiać się nad tym, był średnio kontent ze swojej familii (tej z małej litery) - spośród trzech córek, dwie uważał z udane, syn zaś stanowił okaz zupełnego braku porozumienia chromosomów jego oraz Palomy Bianci Monticapri, prawowitej małżonki don Gambino. Prawdę mówiąc, Joe był nawet zadowolony z fanfonu Sheili; dzięki niemu mógł się na chwilę schronić w zacisze swego gabinetu. Przemyśliwał nawet, czy nie wykorzystać go jako pretekstu, pozwalającego mu się ulotnić w nie cierpiących zwłoki sprawach Rodziny. W jego zaprawionym w strategicznym myśleniu mózgu, kiełkowało postanowienie porwania Toni, by - w razie fiaska poszukiwań Gaspara Romeo Homera - mieć na niego haczyk i jakiś przetargowy atut w ręku. Podejrzliwość kazała mu przewidywać, iż Homer przewąchał jakoś czyhające nań niebezpieczeństwo - Joe zamierza) go po prostu zabić, w co, ze zrozumiałych względów, nie wtajemniczył Sheili - i teraz się ukrywa. Gambino zdecydował się w jednej chwili. Wyszedł z gabinetu, przemaszerował przez ogarnięte imieninowym zgiełkiem pokoje, cmoknął zdawkowo w czoło żonę oraz Marię Dolores i skinąwszy na kilku goryli, ruszył do wyjścia... ...szczęście w nieszczęściu Toni polegało na tym, że powodowana ambicją nie przyznawania się, jak dalece obmierzło jej robienie kariery gwiazdy filmowej dzięki arcydziełu pt. „Elektryczne banany” postanowiła, mimo bólu i zmęczenia, udać się do Sheili. Drugi motor jej postępowania stanowiła mocna chęć niedopuszczenia do tego, by Gas znalazł się tam bez niej. Kiedy więc była charakteryzatorka oczekiwała bezskutecznie na taksówkę, Gambino dotarł wraz ze swoją armią do mieszkania Gaspara Romeo Homera. Nie czyniąc sobie wiele ceregieli z zamkami, bojówka wdarła się do wewnątrz, by zastać jedynie, wykonany na lustrze, fluoroscencyjną szminką, napis, zapraszający nieobecnego wciąż Gasa do Sheili. Gambino zmełł przekleństwo w ustach. Czuł się jak wąż pożerający własny ogon, bowiem to właśnie telefon usiłującej przyjść mu z pomocą Sheili, pokrzyżował teraz jego plany, wywołując Tonie z domu. Zdemolowawszy z nudów i dla wprawy apartament, szwadron śmierci ruszył do mieszkania miss Murphy. Na postoju taksówek o mało nie potrącili jakiejś wymalowanej kurewki tak bardzo pragnącej podwiezienia, iż niemal wlazła im pod koła; i nie domyśliwszy się w owej lafiryndzie Toni, pognali dalej. Machającą rozpaczliwie, w stronę każdego zbliżającego się pojazdu, dziewczynę wypatrzył, wracający od Fung Fu Johnsona Gas, zapakował ją do auta, i mimo jej głośnych sprzeciwów, zawrócił w stronę domu. Gaspar pragnął znaleźć się teraz sam na sam z Tonia, ale wyłącznie dla jej charakteryzatorskich umiejętności. Kiedy trzymające się na jednym zawiasie drzwi odsłoniły przed nimi skrywaną tajemnicę, Tonia wyrzekła tylko dwa słowa. I to po francusku, gdyż lekcji makijażu udzielała jej w przeszłości niejaka mademoiselle Denis Fabian. - Mon Dieu! - wykrzyknęła z wystudiowanym spokojem, który przyszedł jej o tyle łatwo, iż za wszystkie sprzęty, nadające się teraz wyłącznie na opał, zapłacił był Gas. Gaspara Romeo Homera, zazwyczaj tak niezwykle elokwentnego, ogarnęła niema zgroza. Jakkolwiek wielokrotnie opisywał i umieszczał w swych scenariuszach podobne obrazy, to jednak tak bliskie zetknięcie się sztuki z realnym życiem, przyprawiło go o lekki stupor. Milczący i chmurny, chodził po pobojowisku niczym Achilles, poszukujący ciała swego druha serdecznego, Patroklosa. - No, powiedzże coś wreszcie! - nie wytrzymała podniecona Tonia. - Przecież to niesamowite, nie uważasz? To chyba jest jeden z tych wypadków, kiedy wzywa się policję?! I, nie czekając na pozwolenie czy jakikolwiek inny odzew ze strony ukochanego, zaczęła przeraźliwie piszczeć. Gas, jakby dźgnięty w tyłek rozżarzoną pochodnią, skoczył ku niej i zatkał jej usta dłonią. Tonia ugryzła go. Gas krzyknął. Puścił dziewczynę i zapadła cisza, przerywana tylko ich przyśpieszonymi ze zdumienia oraz przestrachu, oddechami. - Gas, kochanie - powiedziała ze sztucznym spokojem Tonia - czy możesz mi wyjaśnić, co się tutaj dzieje? - Teraz już nic - odparł z przynoszącą mu chlubę logiką, Gaspar Romeo Homer. - Resztę potem ci wyjaśnię. Zmywajmy się, zanim oni tu wrócą. Nie pytaj kto - zastrzegł się szybko, widząc, że panna Atkins otwiera szeroko usta pełne Pytań pomocniczych, i pociągnął opierającą się charakteryzatorkę w stronę windy. - Czy pojedziemy do Sheili? - zapytała Tonia, gdy już siedzieli w samochodzie, a Gas rozglądał się na boki z miną zająca, słyszącego wokół odgłosy nagonki. - Tam w żadnym wypadku! Radziłbym ci, na przeciąg Pewnego czasu, zanim sprawy jakoś się nie ułożą, skreślić ją z listy znajomych. Od tej chwili musisz zresztą diametralnie zmienić swoje życie - żadnego filmu, żadnych kumpli, żadnego łażenia po mieście. Ukrywasz się, i już! - Kiedy mnie się to nie podoba! - zaprotestowała Tonia, zapominając pod wpływem ducha przekory, iż jeszcze nie tak dawno temu, chciała posłać do wszystkich diabłów Jose Koslovsky’ego, wraz z naręczem jego „Elektrycznych bananów”. - Co tu się wyprawia? W co ty wdepnąłeś, Gas? - W nic takiego. Po prostu piszę nowy scenariusz... - Czy nie masz wrażenia, kochanie, że nieco się zagalopowałeś? Że twoje postaci są zanadto żywe i prawdziwe? One biorą się za ciebie, Gas! - Możliwe, ale dzięki temu nikt nie powie, że są papierowe czy celuloidowe! - A nie obawiasz się - zaryzykowała nieśmiało Tonia -że możesz nie dożyć do premiery? Gas zmarkotniał. Zastanowił się. Bardzo poważnie. Tak, jak w jego mniemaniu, problem ów zasługiwał na to - w końcu, nikogo bardziej od niego samego, nie mogła obchodzić odpowiedź na podobne pytanie. Jedyna trudność polegała na tym, iż nie był pewien, czy to on jest najwłaściwszym człowiekiem do jej udzielenia. - Obawiam się - przyznał niechętnie. - Ale masz rację, tkwię w tym na tyle głęboko, że zależy to nie tylko ode mnie. Jeżeli jednak mi pomożesz, chyba nie będzie tak źle. - Ja???!! - zakrzyknęła miss Atkins tonem, przynoszącym jej chlubę jako aktorce dramatycznej oraz znamionującym, iż pragnęłaby być w tej chwili o tysiące mil stąd. - A co ja mam z tym wspólnego? - Za chwilę się przekonasz - Gas uprzejmie udał, że nie dosłyszał niedwuznacznej Toninej intonacji. - A gdzież my jesteśmy? Gaspar Romeo Homer nie odpowiedział. Zatrzymał samochód przed otaczającymi domostwo Fung Fu Johnsona zasiekami i dawał światłami umówione znaki. Po chwili usłyszał sygnał wolnego wjazdu. Tonia, wprowadzona do jadalni państwa Johnson, stanęła jak wmurowana. Była właśnie pora kolacji i miejsce przy stole-lotniskowcu zajmowały cztery żony Fung Fu wraz ze swym przychówkiem. Zazwyczaj, pod wieczór dyscyplina w pododdziale słabła nieco, toteż harmider był taki, że obcasy szpilek miss Atkins wrosły w podłogę, a sama Tonia wpatrywała się w rodzinne panopticum z ustami szeroko rozwartymi z podziwu oraz przerażenia. Szesnaście par oczu odwzajemniało to spojrzenie, spoglądając na Tonie z zaciekawieniem oraz z wyższością, wynikającą z przewagi liczebnej. Zaległa znacząca cisza: wszyscy zastanawiali się, może z wyjątkiem dziecka Mu o nieustalonej płci - co to wszystko znaczy. W tym czasie spocony z emocji Homer, załatwiał na górze, tj. w kompanijnej kancelarii, przyjęcie Toni, w stopniu starszego szeregowego, na etat sanitariuszki plutonu. Jako zawołany praktyk, przewidując możliwe kłopoty, od których niewolne są nawet najbardziej karne wojska, Fung Fu Johnson opierał się temu, wywodząc szereg istotnych zastrzeżeń - wśród których wysokość żołdu, jaki Gas winien by wpłacać na utrzymanie nowej rekrutki, nie był wcale najpośledniejszy. Sama zainteresowana nie wiedziała co się święci za jej plecami i dopiero wezwana do kancelarii poznała całą prawdę na temat swego losu. Fung Fu, człek doświadczony w obcowaniu z kobietami, usunął się dyskretnie poza zasięg Toninej furii, zastrzegając sobie jednocześnie prawo do odszkodowania za ewentualne zniszczenia mienia wojskowego, na jakie składały się małe i lekkie przedmioty zdatne do miotania przez płeć słabą - jako to: kompanijny kałamarz, książka rozkazów, maszyna szyfrująca, proporczyk pododdziału i temu podobne duperele. Kiedy, skutkiem zmęczenia, złość Toni wygasła, Gas mógł Wreszcie przystąpić do przedstawiania swoich racji. Zaczął od tego, że w zasadzie wszystko dobrze się składa i idzie według najlepszej jego myśli - Tonia nie ma potrzeby żałować swego odosobnienia oraz utraconej w związku z tym roli w „Elektrycznych bananach”, skoro ma właściwie pewny angaż u Moralesa w „Ostatnim kontrakcie Judasza”. (Panna Atkins pozwoliła sobie wyrazić obiekcję, iż warunkiem sine quo. non, jest - jak się wyraziła - by niejaki Gaspar Romeo Homer, osobnik wielce odrażający, pożył dostatecznie długo, aby scenariusz ów napisać). Po zapewnieniu, iż tak się niezawodnie stanie (dalipan, Gas sam nie wiedział, skąd czerpał owo przekonanie, ze strachu chyba?), w dwóch zdaniach, z niejaką nonszalancją mającą maskować zakłopotanie, Gaspar nakreślił charakter wzajemnych stosunków pomiędzy nim, a reprezentującym interesy watykańskie nuncjuszem, kardynałem mniejszym, Martinem Hernadesem-Ochoyą. Prześliznąwszy się z dezynwolturą, ponad niewartym wzmianki faktem uwięzienia tegoż w Johnsonowej piwnicy, upewnił Tonie, iż jest z korzyścią tak dla jej kariery, jak i zbawienia duszy (w tym miejscu miss Atkins nie była pewna, czy rozumie właściwie powyższe słowa, a Gas-erudyta niczego jej nie wyjaśnił), pozostanie jej czas jakiś w domostwie będącym jego, Gaspara, kwaterą główną prowadzonej operacji. Tutaj Tonia odpocznie oraz zregeneruje siły życiowe, nadszarpnięte wspólnie przez Sheilę Murphy i Anthony’ego McCovalla, i - co najważniejsze - dzięki swemu niepowtarzalnemu talentowi (Gas uciekł się do tego, grubymi nićmi szytego, pochlebstwa), upodobni Gaspara (oraz nauczy go tej sztuki) do nuncjusza Ochoyi. Panna Atkins odparła, iż stanie się to wyłącznie po jej trupie. (Na co, rzeczony Homer, w krótkich słowach, wyjaśnił jej nielogiczność, kryjącą się w powyższym sformułowaniu). Tonia odpowiedziała mu, gdzie ma logikę całego świata i jeżeli tylko Gas ma ochotę, to może tam zajrzeć. Gaspar Romeo Homer zadeklarował taką chęć, w związku z czym dowiedział się dalej, co poborowa Atkins sądzi o nim samym, o jego rodzicach i kilku pokoleniach przodków. Z wywodu wynikało w sposób niezbity, że zaraz po zejściu z drzewa tej małpy, co bezpośrednio dała początek rodowi Gasa. jego antenatami po mieczu byli sodomici, zasię po kądzieli - dziwki. Gaspar, nakazawszy poborowej, by nie dziwiła się, iż tytułować go tutaj będą majorem Holderem (jeszcze lepiej by było, gdyby sama tak czyniła), wręczył jej mundur sanitariuszki wraz z białą opaską z czerwonym krzyżem i parcianą torbę z medykamentami, po czym, dokonawszy taktycznego odwrotu, schronił się w męskiej latrynie, by w spokoju przemyśleć możliwe kontrposunięcia Wielkiego Joe, grającego najwyraźniej w przeciwnej drużynie. Papiści zwierali szeregi przeciwko mocom zła, korzystając z takich aniołów, jak zbrojne zastępy Rodziny Gambino. Powodowany obawą, podobnie jakby to uczynił niemal każdy na jego niewygodnym miejscu. Gaspar przeceniał wszechwiedzę oraz potencjał przeciwnika. W tej samej chwili, kiedy on szukał porady w towarzystwie muszli klozetowej, zdesperowany don Gambino, po krótkiej wizycie u Sheili, przesłuchiwał na okoliczność rozwoju najbliższych wypadków, swego syna Vincence. Synalek bełkotał bez ładu i składu, bowiem z okazji imienin Marii Dolores, dano mu coś mocniejszego do picia. Zaczym podchmielił sobie. - ...widzę, ...widzę - mamrotał nieszczęsny Vincence. - ...widzę, ...widzę - Cóż widzisz, durniu? - pytał zniecierpliwiony ojciec, nie okazując żadnego szacunku dla swego domowego medium. Czasami był przekonany, że z przebiegłością daną kalekom ku przetrwaniu, młody Gambino łże po prostu jak z nut, pragnąc za wszelką cenę utrzymać swą uprzywilejowaną pozycję w rodzinie. - ...widzę płótno... białe... lekko brudne, kremowe..., nie, może zżółkłe... tak, leży na nim człowiek, krwawi... ale śmieje się... głośno, do rozpuku... nie wiem z czego, wokół jest pusto... chociaż nie... dostrzegam teraz zasieki z drutu kolczastego, pole minowe... jest aktywne, a mimo to ktoś po nim idzie... nie dotyka ziemi stopami... to kobieta, bardzo wymalowana... ubrana jest w polowy strój sanitariuszki, ale nagie piersi kołyszą się pomiędzy szelkami jej białej spódni-cy-fartucha... na ramieniu niesie zieloną, parcianą torbę z wymalowanym na niej czerwonym krzyżem... zbliża się do rannego, klęka przy jego głowie, pochyla się... daje mu swą pierś do ssania... z boku nadchodzi ksiądz... czarna, sutanna purpurowa szarfa... to kardynał... w kapeluszu... wyklina tych dwoje, trzymając na głową krucyfiks... po chwili ręka mu opada, jest zdziwiony, bo ranny, którego obrażenia zabliźniły się dzięki interwencji siostry Antoniny, to on sam, albo ktoś do niego bliźniaczo podobny... kardynał rzuca swój krucyfiks i kapelusz... krzyż wbija się w ziemię, zakwita, płonie... sanitariuszka opuszcza ozdrowionego... podchodzi do duchownego i oddalają się objęci w pół... rekonwalescent wstaje ze swego całunu, na którym, w tajemniczy sposób, powstał odcisk jego ciała... wyjmuje z popiołu nietknięty ogniem krucyfiks i gorący jeszcze, wiesza sobie na szyi... odchodzi w przeciwną stronę niż tamci, ciągnąc za sobą płótno... ktoś za nim woła: Judaszu! Odwraca się... nie ma nikogo, pustka... odchodzi... nie widzę... nie widzę..., gdzieś daleko następuje wybuch... ktoś wyleciał w powietrze na polu minowym... nie wiem kto... nie widzę... - Starczy - zdecydował zniechęcony tata Gambino i poklepał wyczerpanego proroka po policzku. - Pomieszałeś Ewangelię z moimi marzeniami... Przy okazji: to nie Judasz był tym, którego ukrzyżowali i zmartwychwstał. Zapamiętaj to sobie, Vincence! - Tak, tato... - No, dobra... Idź do gości, czy gdzie tam chcesz, tylko nie pij już więcej. To ci szkodzi. - Dobrze, tato. Pozostawiony samemu sobie, Joe „Big” Gambino starał się przez chwilę ujednoznacznić pytyjską wieszczbę syna. W zrozumieniu przepowiedni przeszkadzała mu, jak i poprzednio, owa księża osoba, pętająca się uparcie w centrum zapowiadanych wydarzeń. Być może Vincence widział w swych rojeniach Bartolomeusa - jeżeli zdolny był zamienić rolami Judasza z Chrysaisem, to tym snadniej mógł pomylić papieża z kardynałem! Co prawda, Bartolomeus był Murzynem, ale z kolei czarny kolor sutanny pojawiał się w stroju owej postaci... to mogłoby się zgadzać. A więc ksiądz to papież. Cóż dalej? Sanitariuszka z gołym biustem uosabia zapewne nowotestamentową Weronikę (tę od chusty), która na Golgocie, ocierała twarz, dźwigającego krzyż Jezusa, lub też Marię Magdalenę, wspominaną przez ewangelie Marka oraz Jana, jako tę, która przyszła do grobu Chrystusa. Strój topless to nic innego, jak wynik erotomańskich snów Vincence (muszę pamiętać, by poświęcić trochę uwagi jego edukacji seksualnej. Psychicznie chorzy mają podobno dużo większe potrzeby w tym względzie; mogłaby to dodatkowo wziąć na siebie Sheila!), albo też zdecydowanie miał wskazywać na Marię Magdalenę, kobietę wcześniej wszeteczną. Ale co z tego wynika dla mnie? Nic. Półgoła kobieta oddala się z papieżem... Cóż to może symbolizować? Pojęcia nie mam. Potem Jezus-Judasz wstaje i również odchodzi. Z Całunem. Judasz to ten gryzipiór Homer. Znika z moim Całunem! A to co znaczy? Po pierwsze, iż Całun Turyński zmieni właściciela, gdyż to nie Bartolomeus zabiera go ze sobą; to już dobrze. Po co jednak ta wymiana półnagiej dziwki na krucyfiks? I dlaczego Bartolomeus ma być bliźniaczo podobny do Gaspara Romeo Homera? I najważniejsze: KTO wylatuje w powietrze? Jeżeli papież, to znaczy, że zamach się uda; jeżeli Judasz - to nie. Że też ten mój idiota nie widzi nigdy najważniejszych rzeczy! Chociaż może to nie jest jego wina. Widocznie wszystkie wektory prekognizji znajdują się w stanie równowagi, w związku z czym kształt przyszłości nie jest dostatecznie wykrystalizowany, ergo - nie może być widoczny. Ktoś ginie, i tyle. No, dobrze, ale ja jestem tak samo mądry (czy raczej głupi), jak wprzódy! I jeszcze ten Całun - nie wiadomo, czyją własnością się staje. Mamma mia! Oszaleć można! Don Gambino zdążył się już bardzo przywiązać do myśli, że relikwia spocznie w jego prywatnym skarbcu; uważał bowiem, iż podobnie, jak Arka Przymierza noszona przed wojskami Izraelitów i czyniąca je niezwyciężonymi w boju, tak Całun Turyński, w roli sztandaru bojowego Rodziny Gambino, pozwoli mu pokonać te żółte psy, Szi Wai... Było dobrze po północy, kiedy oskar Akido Yazumi ocknął się z transu. Noriko, jasnowidzka i telepatka w jednej osobie, zniknęła już sprzed kamery - nad wyspami japońskimi oraz świętą Fuji-jamą wstawał dalekowschodni świt. Na płowiejącym niebie gwiazdy stopniowo traciły swój blask. Oskar przeciągnął się i uśmiechnął z zadowoleniem - wszystko zdawało się iść nad podziw dobrze, aczkolwiek finał wielkiej rozgrywki pozostawał wciąż nieznany. Ale też od niego, między innymi, zależało, by przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Pamiętając o wskazówce Noriko, postanowił przejrzeć przed snem „Hollywood News”, w którym był jednym z udziałowców. Po krótkim wertowaniu gazety wiedział już, co mu przystoi czynić. Kodeks samurajów, bushido, zezwalał na to mówiąc: Jeżeli nie możesz pokonać wroga siłą, użyj podstępu”. EPIZOD XIII W dzień czterdziestu męczenników, Bartolomeus obudził się w podłym nastroju. Nie było to wcale czymś nadzwyczajnym, gdyż odkąd został obrany papieżem rzadko czuł się szczęśliwy. Jak sięgał pamięcią, niewątpliwie najlepszym okresem jego życia było dzieciństwo spędzone w Ogden, stan Utah. Zachodnie wiatry przynosiły sól znad Wielkiej Pustyni Słonej i równie Wielkiego oraz Słonego Jeziora, co powodowało, iż zwłoki w Ekumenicznym Domu Pogrzebowym jego ojca, trzymały się zawsze nad podziw dobrze. Pomimo ostrych zakazów, dzieci państwa Mosbych uwielbiały się bawić na zapleczu rodzicielskiego przedsiębiorstwa - tam, gdzie wedle życzeń nieutulonych w żalu bliskich, myto, patroszono, balsamowano, podmalowywano i retuszowano bądź spopielano ich drogich zmarłych. Zapach formaliny, spirytusu oraz palącego się tłuszczu powodował, po dziś dzień, lubieżne rozchylanie się szerokich, afrykanerskich nozdrzy Jego Świątobliwości, będąc mu niezwykle miłym, poprzez przypomnienie niefrasobliwych lat młodości. Jakkolwiek prawdą było, że jego starszy brat lubił w okresie swego dojrzewania wymykać się po godzinach pracy do zamkniętego zakładu, gdy znajdowało się w nim ciało jakiejś młodej samobójczyni czy topielicy, to jednak z równą sprawiedliwością trzeba stwierdzić, że samego Joshuy nigdy nie pociągały podobne ekscesy. Nie bez kozery będzie dodać, że brat przyszłego papieża umarł na zakażenie wywołane trupim jadem - przypadłość uleczalną, gdyby tylko pierworodny państwa Mosbych nie wstydził się tak bardzo i na czas przyznał się do swej dolegliwości. Od tej właśnie śmierci, rozpoczął się powolny i nieuchronny upadek Ekumenicznego Domu Pogrzebowego oraz rodziny Mosbych, a także zwyczaj obsługiwania w tym przybytku najbliższych. Niedługo potem, do swego syna dołączyła Mrs Elizabeth Mosby - osoba słabego zdrowia, nadszarpniętego jeszcze przez trzy porody oraz przedwczesną śmierć ukochanego syna. Nie chcąc doczekać także widoku Joshuy na marach, odeszła pewnego ranka w milczeniu. Można powiedzieć, iż owe dwa zgony zakończyły okres bezrefleksyjnej szczęśliwości w życiu przyszłego papieża Bartolomeusa. „Turpistyczne dzieciństwo” pozostawiło na jego duszy pewien stygmat - Ojciec Święty uwielbiał pogrzeby. W Nowym Watykanie uroczystości funeralne nie odbywały się nazbyt często, gdyż jądrowa klątwa muzułman spowodowała, iż przy życiu pozostali, oraz doszli do głosu, młodsi stażem i wiekiem hierarchowie Kościoła. Młodsi, a co za tym idzie obdarzeni lepszym refleksem - nie opadł bowiem jeszcze atomowy pył, a spora dziura powstała w ziemi w miejscu Watykanu, świeciła nadal w nocnych ciemnościach niczym wejście do piekielnych czeluści, kiedy - wzorem pierwszych chrześcijan - zebrało się w katakumbach pod Rzymem konklawe kardynałów, o średniej wieku grubo poniżej 40 lat. Jedynym okazem kopalnym, który dołączył do ekipy zasiedlającej nową Stolicę Apostolską, okazał się cudownie ocalony sekretarz poprzedniego papieża. Brat Hilary już dawno przekroczył wiek emerytalny, ale Bartolomeus czekał na jego naturalne odejście z dwóch przyczyn - po pierwsze, nie miał po prostu odwagi go oddalić; a po wtóre, „młodzież” Nowego Watykanu zapomniała w euforii o wydzieleniu odpowiedniego miejsca na stworzenie hospicjum. Bartolomeus bliski był podjęcia tej decyzji, lecz za nic w świecie nie chciał czynić wrażenia, iż robi to wyłącznie ze względu na swego sekretarza - ów nie wybaczyłby mu tego nigdy. Zatem papież mocno postanowił w duchu, iż skonstruowanie ram prawnych dla powołania hospicjum będzie pierwszym rozstrzygnięciem, jakie zapadnie po śmierci brata Hilarego. I owóż słowo ciałem się stało - sekretarz, tak jak żył ostatnio na przekór Bartolomeusowi, tak i na złość jemu umarł w najmniej odpowiednim momencie, kiedy zajęty był pracą nad Wielkopiątkową homilią papieża. Przygotowania do Świąt szły pełną parą, na biurkach kancelarii papieskiej piętrzyły się stosy życzeń oraz korespondencji z całego świata - swoje przybycie, w duchu ekumenicznego pojednania, zapowiedzieli patriarchowie innych wyznań oraz religii. Prezesi rad nadzorczych chrześcijańskich enklaw ekonomicznych, dobijali się o prawo uczestnictwa w nabożeństwach wielkopostnych i wypadało każdemu z nich przyznać - wedle rangi, znaczenia oraz stanu wzajemnych stosunków z Księstwem Nowowatykańskim - należne miejsce w byłej hali parkingowo-manewrowej Parku Maszynowego NATO, zwanej teraz - per analogiam - Aulą św. Piotra (przy czym podobieństwo do Placu zwiększała spora ilość dźwigających strop kolumn, przypominających te, zaprojektowane przez Berniniego). Kardynałowie oraz biskupi - sami lub ciągnąc dla dodania sobie powagi ogony wiernych - dopraszali się łaski pielgrzymki i otrzymania identyfikatora, ozdobionego złotymi literami IHS. Zaś Brat Hilary, mając to wszystko za nic, spoczywał bezczelnie i sztywno na marach w prywatnej kaplicy Bartolomeusa, i ani palcem nie kiwnął, by przyjść temu ostatniemu z jakąkolwiek pomocą. Papież był jednocześnie tyleż zasmucony, co i przerażony. Właściwym byłoby stwierdzić, iż ów żal w dużej części wypływał z przestrachu, bowiem przyzwyczajony do wydawania bratu Hilaremu poleceń, które na niższych szczeblach hierarchii kancelaryjnej materializowały się zgoła cudownie, czuł się teraz niczym pozostały przy życiu współmałżonek, opuszczony nagle, po półwieczu wspólnej mordęgi, przez znienawidzonego i dzięki temu nieodzownego towarzysza życia. Na gwałt potrzebował zatem nowego sekretarza i chociaż wcześniej wydawało mu się, iż uwolnienie się od wiecznie obrażonej, gderliwej i zrzędzącej postaci brata Hilarego przyniesie mu ulgę, to w tej chwili nie dostrzegał pośród młodych duchem oraz ciałem księży nikogo, kto by był zdolny podołać obowiązkowi znoszenia i realizowania jego kontrowersyjnych decyzji i ulegania kaprysom. Papież nie przyznawał się do tego przed sobą, lecz w dużej mierze wybór nowego sekretarza paraliżowała obawa, że ktoś, nie tak wiekowy jak śp. i Campinelli, będzie śmiał się w kułak z nieroztropnych pomysłów nieomylnego namiestnika boskiego na Ziemi i dodatkowo rozgłaszał je, krytykując przy tym zawzięcie. Brat Hilary mógł był uczynić za życia wszystko, co Bartolomeusowi było niemiłe - był w stanie sarkać, krzywić się, zarzucać mu w oczy, iż błądzi, ale - nigdy, przenigdy - nie pozwoliłby sobie na ośmieszanie bądź osądzanie jego osoby oraz zdania wobec postronnych. Przed nimi stał murem za Bartolomeusem bez względu na to, jak dalece osobiście nie aprobował jego polityki. I papież przyzwyczaił się do tego, jak do czegoś zupełnie naturalnego. Tym bardziej, brakowało mu teraz złośliwej niezgody Hilarowej. Bez śniadania, Bartolomeus udał się do swej kaplicy na poranne modły. Na środku pomieszczenia leżała, na katafalku, trumna z ciałem sekretarza. Przez chwilę papież znowu poczuł się niczym w rodzinnym Domu Pogrzebowym „Mosby & Sons”. Ukląkł na samotnym klęczniku i mając przed oczyma przezroczyste, plastikowe pudło, zawierające doczesne szczątki brata Hilarego, bardziej modlił się do niego, niż do Boga. Szukał porady; ale czy to jego pacierze były nie dosyć żarliwe, czy też zagniewana dusza brata sekretarza zajęta była sprawami meldunkowymi, podczas wprowadzania się do Niebios i nie miała dlań czasu - dosyć na tym, iż nie spłynęło nań żadne objawienie ponad ideę, by w trapiącej go kwestii zdać się na Middle Power Prophetic Computer. Pokrzepiony tym wątłym światełkiem, mrugającym doń z otaczającej go ciemności, począł szybować myślą to tu, to znów tam, przebierał pośród wspomnień, jak w paciorkach różańca - co jedno brał, to zdawało się najpierw chłodne niczym nowy koralik nagrzewający się dopiero od palców klepiącego pacierze, by już po chwili dorównać ciepłotą trzymającej je dłoni, na koniec - opuszczone - ponownie ostygnąć. Bartolomeus nie mógł się nigdy zdecydować, czy siedem lat spędzonych przez niego w enklawie Czerwonego Smoka powinien zaliczyć do lat tłustych, czy chudych. Jeżeli chodzi o sprawy doczesne, to opływał wówczas we wszystko niczym pączek w maśle, lecz gdy zapytać o ducha - to pobyt tam zakończył się całkowitym fiaskiem. Ale nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni, powiada Pismo, przeto zachowując w tajemnicy swe wspomnienia papież strzegł pilnie by nikt - pragnąc wymierzyć mu sprawiedliwość wedle własnej miarki - nie narażał się na srogie wyroki boskie. Przed sobą samym nie musiał jednak niczego ukrywać, ani udawać, iż nie pamięta co czynił. A było tak: jako biskup pomocniczy, czarnoskóry Joshua Mosby wylądował był w Tsziengmai nad rzeką Ping w Syjamie. Chrześcijan w okolicy było dokładnie tylu, co ginących tygrysów bengalskich, ale ze względu na gospodarcze rewolucje oraz ideologiczne przewartościowania, Watykan uznał tę placówkę za strategiczną - stąd miała promieniować światła, społeczna i ekonomiczna, nauka Kościoła. Stosunki polityczno-gospodarcze w Azji południowo-wschodniej były - jak zawsze - skomplikowane. Nowy Porządek Ekonomiczny, zwany dalej na północy, Nowym Ekonomiczeskim Pariadkiem, w skrócie NEP, doprowadził do powstania Tybetańskiej Wspólnoty Ekonomiczno-Wyznaniowej, inaczej Buddalandu, i powrotu dalajlamy do Lhasy. Chrześcijaństwo oraz buddyzm - ten ostatni pod postacią lamaizmu, brarninizmu i kilku jeszcze -izmów - walczyły o podporządkowanie sobie Enklaw Chińskich: Enklawy Dobrych Ludzi z Syczuanu, Ping-Pong Corporation czy Yellow River Entertainment Group. Starania obu stron były tym bardziej zawzięte, iż doliną Brahmaputry, zakręcającej ostro wokół Nancza Barwa, podążał, pod prąd rzeki, do świętej Lhasy, islam z Bangladesz-Harrison Comp. Zadaniem biskupstwa z Tsziengmai było wedrzeć się klinem w głąb Wyżyny Tybetańskiej i udaremnić te zakusy poprzez postawienie zapory ze Słowa Pańskiego na linii Mekongu. Ściślej - to biskup pomocniczy miał się wedrzeć i postawić. Plan był jasny, prosty i w miarę zrozumiały, ale częściowo zawiodła realizacja - to znaczy, biskup pomocniczy Joshua Mosby wdarł się, lecz niczego nie postawił, bowiem zaraz na wstępie eskapady jego samolot, którym zmierzał do Paoszen, zestrzelono - omyłkowo - na pograniczu chińsko-birmańskim. Mocno poturbowany biskup, dostarczony został przez usłużnych Birmańczyków do przypominającego latyfundium gospodarstwa rolnego, prowadzonego przez osiadłego w tych stronach Japończyka. Ciż sami przyjaźni krajowcy, rozebrali migiem samolot na części, a pewnie uczynili to samo i z pilotem. Co zrobili z jego ciałem, tego Bartolomeus nigdy się nie dowiedział, ale - by być w zgodzie z prawdą - trzeba powiedzieć, iż nie dociekał zanadto, by nie musieć potem żałować swej ciekawości. Metalowy ptak został przerobiony na łyżki, garnki, broń palną oraz sieczną, podeszwy do butów, biżuterię, armaturę bimbrowni, wentylator w miejscowym barze, dostarczył także dzieciom miejscowych wieśniaków, całego szeregu politechnicznych zabawek. Uprzejmy gospodarz, podejmujący z musu, co prawda - lecz expedite - biskupa pomocniczego, zwał się Akido Yazumi i przebywał w tej głuszy, starając się uprawą nieznanej Joshuy rośliny, zarobić na wykupienie tylu akcji „Sony Inc.”, by dało mu to stanowisko oficjalnego przedstawiciela tej firmy w którejkolwiek z azjatyckich enklaw. Zasiewy Yazumi biskup ocenił jako tytoń - po wysuszeniu dawało się toto palić, co krajowcy czynili nader chętnie i często, a dym pachniał nad wyraz przyjemnie. Nawet wolnego od nałogów Bartolomeusa brała chętka, by popróbować go czasem. Przykuty do łóżka biskup, nie mógł machać do przelatujących od czasu do czasu, poszukujących go (żywego lub umarłego) samolotów, z nudów opowiedział więc swą historię goszczącemu go Japończykowi. Akido Yazumi, choć przecież nie chrześcijanin, zaproponował by właśnie tu, na jego rozległych plantacjach, leżących wszak w bezpośredniej bliskości Mekongu, powstała pierwsza Warownia Pańska. Nie znając prawdziwych pobudek kierujących pomysłodawcą, acz z góry uznając je za szlachetne, Joshua Mosby zgodził się z ochotą. Niebagatelną rolę w podjęciu tej decyzji stanowiło podniesienie przez Yazumi pewnej koincydencji zdarzeń - wedle tej interpretacji, katastrofa samolotu biskupa miała być znakiem niebios. Joshua Mosby napisał zatem w tej sprawie pismo do swego przełożonego, biskupa sufragana w Tsziengmai i poprosił uczynnego opiekuna o jego wyekspediowanie, co też tamten z gotowością podjął się uczynić. Jeszcze o kulach, biskup rączo zabrał się do pracy. Raz, dwa, stanął z bambusa dom misyjny, a z paru ocalałych części duraluminiowego poszycia niezastąpionego samolotu, miejscowy majster-klepka sporządził kielich, monstrancję i tabernakulum - wszystko podług ścisłych wskazówek Joshuy. Jedynym punktem spornym pomiędzy biskupem a jego nowym zborem było to, iż neofici upierali się, by zamiast ławek wyposażyć dom misyjny w - wyściełane liśćmi bananowca -miejsca do leżenia. Chciał nie chciał, trzeba było uszanować tubylcze zwyczaje, zwłaszcza iż frekwencja w misji była nadspodziewanie wysoka. Zaraz po pracy schodzili się robotnicy Yazumi, układali wygodnie na posłaniach, zapalali fajki i słuchali w milczeniu dobrej nowiny, którą obwieszczał im ogarnięty ewangelizacyjnym zapałem Joshua. Nareszcie tutaj, mając wielkie audytorium, mógł bez skrępowania pofolgować swoim zapędom i w całej rozciągłości przedstawić własną egzegezę Pisma Świętego. Stworzenie świata przyrównane zostało do złożenia kapitału zakładowego - praprzyczyny wszelkiego interesu. Adam i Ewa: pierwsi akcjonariusze. Zerwanie jabłka z drzewa Wiadomości Złego i Dobrego: skorzystanie z nieoficjalnych źródeł informacji, w celu spekulowania na giełdzie (wąż to symbol przebiegłego wywiadu gospodarczego). Wygnanie z Raju - pierwsza upadłość. Zabójstwo Abla przez Kaina - spór o dywidendę. Ofiara Abrahama z Izaaka - próba ratowania przedsiębiorstwa przed plajtą, drogą uzyskania odszkodowania za własnoręcznie podpaloną fabrykę. Potop - krach na giełdzie. Sen Jakuba o drabinie - zapowiedź hossy. Historia Józefa w Egipcie - próba opanowania nowych rynków zbytu. Mojżesz - uzdrowiciel gospodarki, twórca New Dealu. Dziesięcioro Przykazań - ustawy antymonopolowe, i tak dalej... Nawracani zdawali się słuchać chętnie, zaś biskup Mosby - czy to od kłębiącego się pod powałą z liści palmowych, dymu, czy też widząc nieodpartą logikę oraz słuszność swoich wywodów - popadał w ekstazę. I wszyscy byli zadowoleni. Także Akido Yazumi, bowiem dzięki osobie kaznodziei, jego budząca od czasu do czasu podejrzenia władz plantacja, awansowała do statusu miejsca uprawiania kultu religijnego, w związku z czym zniżce uległ podatek gruntowy oraz od wynagrodzeń - pracownicy z pól „tytoniowych” zostali przeszeregowani i zakwalifikowani jako „wykonujący nieodpłatne zajęcia na rzecz wspólnoty wyznaniowej”, bądź „osoby produkujące przedmioty kultu”. Biskup pomocniczy Mosby dwoił się i troił - sprawując funkcję szefa placówki misyjnej stał się w krótkim czasie wspólnikiem Akido Yazumi i miał moc pracy biurowej oraz organizacyjnej. Jego nazwiskiem sygnowana była większość dokumentów handlowych, a stemple misji ozdabiały paki „tytoniu”, co zwalniało je z cła oraz kontroli. Oczywiście, i tak większość towaru zabierały niewielkie, prywatne samoloty, wodujące przy przystani na Mekongu - i tym transakcjom nie towarzyszyły żadne faktury, żadne podpisy ani znaki firmowe. W nawale pracy, Joshua Mosby nie zapominał o wysyłaniu do Tsziengmai, raz na kwartał, sążnistych raportów o postępach swej misyjnej działalności; ponieważ jednak w tamtych rejonach poczta nie funkcjonowała zbyt sprawnie (a to z powodu wielkiego podobieństwa oznakowań jej samolotów do awionetek policyjnych, przez co listonosze padali często łupem działek przeciwlotniczych, należących do - jak to wyjaśnił Joshuy uprzejmy Akido Yazumi - odradzającej się w dżungli partyzantki komunistycznej), przeto biskup nigdy nie doczekał się odpowiedzi. Dowództwo Paranormalnej Komunistycznej Partyzantki Lewego Brzegu Mekongu oraz Komunistyczna Armia Syjamskiego Frontu Wyzwolenia Kotów Syjamskich informują P.T. Użytkowników, iż na czas tradycyjnych, bratobójczych walk w okresie wiosennego wylewu rzeki, zamykają dla żeglugi akweny nr 2, 3 i 5. Walki potrwają do pierwszego, zauważalnego opadnięcia wód. Za możliwe niedogodności serdecznie przepraszamy. Szef Połączonych Sztabów gen. Mao „Cne" Dżugaszwili Nie przeszkadzało mu to wszakże, ani nie zwalniało z obowiązku dalszego prowadzenia ekonomicznej ewangelizacji. Zajęty nawracaniem, leczeniem porannych boli głowy (wywoływanych przez gęsty dym tytoniowy walący z fajek jego wiernych, których wciąż przybywało), prowadzeniem wielkiego latyfundium, Josh ani spostrzegł, jak minęło siedem lat, podczas których przeprowadził i spisał Pełną Nową Egzegezę Biblii, przekonując do swych poglądów około dwóch tysięcy birmańskich oraz chińskich wieśniaków. Czas mu było pomyśleć o ich ochrzczeniu: by uświetnić ową niecodzienną uroczystość, oraz pochwalić się swymi wynikami przed zwierzchnością, Joshua Mosby, uznany przez świat za zmarłego, wysłał kolejny list do swego sufragana i to korzystając nie z zawodnej poczty, lecz usług pewnego tubylca, wybierającego się pieszo do Tsziengmai na wesele krewnej. Po zaledwie miesiącu wędrówki, dzielny ten człowiek dotarł na miejsce i ludzie małej wiary dowiedzieli się o sukcesie zapomnianego biskupa pomocniczego. Za sprawą ludzkiego telegrafu bez drutu, wiadomość ta, lotem błyskawicy, wróciła do Akido Yazumi, który pomilczawszy nad nią chwilę, przepisał całość majątku na dwóch pierwszych z brzegu wieśniaków, po czym kazał oblać naftą i podpalić własne zabudowania, dom misyjny, magazyny oraz uprawy „tytoniu”. W tym stanie ducha spaliłby pewnie i wielebnego Mosby’ego, gdyby ten nie bawił przypadkiem w rym czasie, nad brzegiem Mekongu, Poszukując najlepszego miejsca do odprawienia zbiorowego chrztu, metodą wielkiego swego poprzednika, Jana. Tak oto, biskup pomocniczy wrócił - rozczarowany nieco faktem, iż jego niedoszli chrześcijanie przepadli w dżungli niczym duchy - na łono Kościoła oraz cywilizacji. Po kilku latach przekonał się, iż przez cały czas pracy misyjnej spore sumy pieniędzy zasilały jego konto w Banku Ambrosiano. Działo się tak zresztą i nadal, gdyż podpisane niegdyś i złożone w pewnym notariacie pod palmą pełnomocnictwo miało ciągle swą moc, czyniąc go udziałowcem odbudowanego przez Akido Yazumi przedsiębiorstwa. Choć od tamtej pory nie widział nigdy więcej na oczy obecnego oskara Hollywoodu, Bartolomeus stał się tak zwanym cichym wspólnikiem, obracając otrzymywane pieniądze na zbożne cele. Obaj budowali własne imperia i osiągnęli szczyty - Akido Yazumi dochrapał się najpierw przedstawicielstwa „Sony” na terenie „Hyundai Corp.”, co było tylko odskocznią do tego, by po wykupieniu 13% akcji „Sony Incorporation” (względna większość) zostać wybranym na jej prezesa. Po zawładnięciu przez „Sony” 51% papierów wartościowych Autonomicznego Księstwa Hollywood, stał się jego oskarem. Bartolomeus, na skutek szeregu korzystnych dlań zbiegów okoliczności (wśród których niepoślednią rolę odegrał atomowy atak Bractwa Muzułmańskiego na Watykan oraz zła pozycja finansowa Państwa Kościelnego, torujące razem drogę jego nowej wykładni Pisma Świętego i jemu osobiście), awansował skromnie, za potrzebą chwili, na Piotrowy stolec. I oto teraz, po latach, przebiegające bezkonfliktowo, niczym dwie szyny tego samego toru, losy jego i oskara Yazumi miały się spleść, powodując tragiczną katastrofę. Liczba ani lista ofiar nie były jeszcze nikomu znane, lecz finał przybliżał się z prędkością pędzącego ekspresu „Hokkaido”. Papież przeżegnał się i wstał z klęczek. Jego żarliwe życzenia nie ożywiły brata Hilarego, zaczym Bartolomeus udał się do Sekcji Cudów Kontrolowanych. Ciekaw był, czy brat Marek przeprogramował ponownie, na jego polecenie MPPC, gdyż kolokwializm języka oraz poufałość przejawiana przez komputer w roli Humphreya Bogarta, zaczęła go drażnić. Zwłaszcza w tych trudnych, pierwszych dniach po ostatecznym odejściu jego sekretarza. W sekcji powitał papieża roztrzęsiony programista i zielony napis na ekranie maszyny: PODAJĘ ODPOWIEDŹ NA WSZELKIE PYTANIA: WIEM, ŻE NIC NIE WIEM. MPP COMPUTER MPP COMPUTER MPP COMPUTER - To twoja wina! - krzyknął zrozpaczony zakonnik, nie licząc się zupełnie z dostojeństwem Bartolomeusowej osoby, jako głowy Kościoła. - Zwariował przez te ciągłe zmiany osobowości; teraz to schizofrenik, a nie jasnowidz! I co ja teraz będę robił, co? - Niech się brat nie denerwuje - powiedział spokojnie papież. - Każdy prorok jest po części świrnięty! A brata mianuję swoim osobistym sekretarzem. To też uczciwa robota... EPIZOD XIV Jasnowidz Wasilko był zdenerwowany. Działo się tak zawsze, ilekroć Joe „Big” Gambino, wzywał go do siebie przez umyślnego. Wasilko zawdzięczał ów zaszczyt przypadkowi -mieszkał po sąsiedzku i przeklina) w duszy dzień, kiedy zaabsorbowany innymi sprawami, nie zbadał dokładnie propozycji pośrednika handlu nieruchomościami, zachwalającego mu stary dom z czerwonej cegły, stojący w spokojnej dzielnicy. Cena była przystępna. John Demianowicz Wasilko obejrzał tonącą w zieleni okolicę, budynek z zewnątrz i od środka - i spodobało mu się. Podpisał umowę, zapłacił i wtedy dopiero zaczęły się jego kłopoty. Posesja obok, okazała się być rezydencją rodziny Gambino, zaś dzielnica - podobnie jak ocean - spokojna była tylko wtedy, gdy Wielki Joe nie prowadził jakiejś mafijnej wojny. Nie raz i nie dwa, obudzony przez silne przeczucie wiszącej nad nim katastrofy, jasnowidzący Wasilko, zmuszony był w popłochu opuszczać swe domostwo, i kryć się w parku aż do rana, kiedy to działania wojenne z reguły ucichały. Prekognizja w rodzinie Wasilki dziedziczna była po mieczu, a pierwszy raz ujawniła się w 1923 roku u jego pradziada. Wasyla Wasylewicza Wasilki, gdy do mieszkania antenata w Saratowie nad Wołgą zapukała w nocy Cze-ka. - Czy tu mieszka Wasilij Wasiljewicz Wasilko? - zapytał, zaciągając śpiewnie, głęboki, cerkiewny bas. - Niet - odparł tknięty złym przeczuciem pradziad i wyskoczy} przez okno; a owo wrażenie czającego się za jego plecami nieszczęścia podążało za nim cały czas i opuściło go dopiero na nabrzeżu portowym w Nowym Jorku, gdzie wysiadł po długim rejsie z Odessy. Pradziad Wasilko pozostawił był w Saratowie żonę oraz dzieci, ale nigdy niczego nie dowiedział się o ich losie. Po jakimś czasie, w myśl królującej w jego nowej ojczyźnie, zasady „New łife, new wife”, ożenił się i spłodził nowe dzieci, spośród których synowie byli, tak jak i on, obdarzeni zdolnością. jasnowidzenia. Obecnie Wasilko IV zażywał nawet w tej dziedzinie pewnej sławy, która zwróciła na niego oczy don Gambino. John Demianowicz nie lubił współpracy z jego synem, bowiem schizoidalny umysł młodego człowieka powodował na jego synapsach jakiś przykry rezonans i na przeciąg kilku dni po takim seansie, jasnowidz stawał się roztrzęsiony, płaczliwy, nerwowy i niezdolny do pracy. Szczęściem dla niego, w które nie mógł zgoła uwierzyć, został tym razem wezwany jedynie, jako konsultant, mający zweryfikować opowiedzianą mu przez Joe Gambino wizję, będącą wcześniej udziałem Vincence. O tym jednak przekonał się dopiero po kwadransie rytualnych podrygów. - Witaj, don Gambino! - powiedział drżącym z entuzjazmu głosem, zrewidowany i wpuszczony do gabinetu bossa mafii, Wasilko. - Jak zdrowie? Wielki Joe wstał ze skórzanego fotela, postąpił krok naprzód i rozwarł szeroko ramiona. Na Johnie Demianowiczu ścierpła skóra, ale mężnie dał się pochwycić w objęcia i sam przytulił się do ojca chrzestnego. Strach opuścił go na chwilę; ośmielił się nawet tak dalece, że lekkimi poklepywaniami po plecach Gambino. odpowiadał na takie same czułości z jego strony. Wreszcie tamten odsunął go od siebie na wyciągnięcie ramion i przyjrzał się zestresowanemu gościowi równie badawczo, co synowi marnotrawnemu, wracającemu pod rodzicielskie skrzydła bez grosza przy duszy. - No co, Wasziłko, znowu się spotykamy?! - Tak, don Gambino... - wystękał John Demianowicz i usiadł, bo nogi się pod nim ugięły. - To dla mnie zaszczyt... Tej nocy Wasilce śniło się, iż walczył z boa dusicielem - teraz już wiedział dlaczego. Sekretarz czy też goryl Gambino, człowiek, którego John Demianowicz bał się najbardziej na świecie, nalał mu czerwonego wina do kryształowego kieliszka. - Za naszą pomyślność - zaproponował Joe. Wasilko upił łyk trunku ze wstrzemięźliwością godną buddyjskiego mnicha. - Śmiało - zachęcił go z uśmiechem Gambino. - To sycylijskie wino z plantacji mego wuja. Takiego nie zatruwam. John Demianowicz zaczerwienił się, wypił duszkiem alkohol i pokraśniał jeszcze mocniej. Goryl uzupełnił ubytek płynu. Dopiero teraz don Gambino przystąpił do interesu. Gestykulując szeroko, dodając własną interpretację oraz wzywając na pomoc wszystkich katolickich świętych, opowiedział jasnowidzącemu wizję Vincence ze wszelkimi szczegółami, po czym poprosił o jej fachową wykładnię. Z wielkiej radości, iż nie będzie musiał młodego wariata widzieć na oczy, Wasilko nie wyjaśnił mafioso, iż taka egzegeza prekognizji post factum, to jakby ktoś trupa kroił, żeby się dowiedzieć co denat by porabiał gdyby żył, tylko, rączo zabrał się do pracy. Po pierwsze, odrzucił stanowczo pogląd, iż postać księdza symbolizuje Bartolomeusa. Wasilko uznał, że ów prałat odchodzący z półnagą sanitariuszką, to nie kto inny, tylko nuncjusz papieski, Martin Hernandes-Ochoya, który w bliżej nieokreślony sposób oraz dla nieznanych powodów, pomaga Gasparowi Romeo Homerowi w jego planach. (Tak John Demianowicz zinterpretował fakt fizycznego podobieństwa pomiędzy oboma mężczyznami). Co do gołego biustu sanitariuszki, to jasnowidz gotów był się zgodzić z don Gambino, że Vincence trzeba zaprowadzić do gabinetu seksuologa albo do burdelu - lub do obu tych miejsc na raz. Co się zaś tyczy zasieków i pola minowego, to najpewniej przedstawiają one trudności, jakie przyjdzie pokonać zamachowcowi, by zrealizować zbrodniczy plan targnięcia się na Bartolomeusową osobę. John Demianowicz Wasilko, jako zwolennik baszkinizmu, sekciarskiego poglądu odrzucającego Trójcę Świętą, sakramenty, boskość Chrystusa, grzech pierworodny, autorytet Ojców Kościoła, kult obrazów oraz świętych, za to pogardzającego krzyżem jako narzędziem męki oraz zalecającego studiowanie Pisma Świętego (pozwalając jednocześnie rozumieć je jak się komu żywnie podoba), nie był w najmniejszym stopniu poruszony tym, że jakiś facet, tworzący materiał wyjściowy do produkcji fantomatycznej fikcji, zamierza zrobić kęsim drugiemu, reprezentującemu i szerzącemu fikcję światopoglądową. Jednak wrażenie, jakie czyniło to na don Gambino podpowiedziało mu i oświeciło go - jak wiek wcześniej jego pradziada - że nadchodzący okres, należy przeczekać gdzieś w bezpiecznym miejscu. Po powrocie do siebie spakował natychmiast manatki i tylnym wyjściem udał się na przedterminowy urlop do enklawy Bahama Tourist S.A., zawieszając swą praktykę na czas nieokreślony. Wielki Joe natomiast, w towarzystwie trzech ochroniarzy, wybrał się z niezapowiedzianą wizytą do nuncjusza Ochoyi. Nie znał jeszcze osobiście purpurata, ale zwyczajem katolickiego kraju swych przodków, nie szedł z pustymi rękami -miał dla nuncjusza i gałązkę oliwną, i miecz - na wypadek, gdyby okazało się, że ów rzeczywiście coś knuje przeciwko Bartolomeusowi. Gambino, człowiek wierzący tradycyjnie, a zatem przywiązany jedynie do symboli kultu, co droższe mu były od Istoty jaką reprezentowały, przekonany był mocno, iż awans w hierarchii kościelnej osiąga się tymi samymi metodami, które królują w jego środowisku. Z tego też względu spiskowanie Ochoyi z Homerem, nie wydało mu się wcale niemożliwe. Kiedy jego goryl zadzwonił do drzwi mieszkania nuncjusza, Gaspar kończył właśnie upodobniać się do nieobecnego gospodarza. Za półtorej godziny miał samolot do Zjednoczonych Europejskich Enklaw Ekonomicznych i nic nie było mu bardziej nie na rękę, jak czyjeś odwiedziny. Kiedy w dodatku na ekranie wizjera zobaczył, kogo to bogi przywiały w jego progi, przeżegnał się odruchowo, zapominając, że jest ateistą, po czym pożegnał się z życiem. Chociaż nie znał historii Wasyla Wasylewicza Wasilki, to podobnie jak on w 23 roku, zapragnął momentalnie wyskoczyć przez okno. Kłopot leżał tylko w proporcjach! Na początku zeszłego wieku zabudowę Saratowa nad Wołgą, stanowiły przeważnie, drewniane, jednopiętrowe domy, podczas gdy kawalerka Ochoyi znajdowała się, marnie licząc, dwieście metrów nad ziemią. Gaspar omiótł czujnym spojrzeniem mieszkanie i zdrętwiał - na tapczanie leżała otwarta walizka pełna rozmaitej broni, jaką wypożyczył był z rekwizytorni wytwórni filmowej. Przy pomocy tych gadżetów, zamierzał sprawdzić możliwość przemycenia śmiercionośnego żelastwa w pobliże samego Bartolomeusa. Przekonany, iż trzymanie bandy Gambino za drzwiami, nie rozwiąże na dłuższą metę jego problemów, a tylko je skomplikuje - zwłaszcza, jeśli wspomnieć na to, co zastał po ich wizycie w swoim własnym domu - Gaspar ..zażył śmiałości jako lew nielękliwy” i zdecydował się otworzyć. - Kto tam? - zapytał, żeby zyskać na czasie. - Joe Gambino - odparł Joe Gambino. - Chciałbym porozmawiać chwilę z księdzem kardynałem. - Czy to ważne? Nie spowiadam o tej porze... Mówiąc te słowa Gas zaczął otwierać drzwi, by okazać swą dobrą wolę oraz dlatego, iż głos zapiał mu nieco ze zdenerwowania. Poruszając się krótkimi skokami i zachowując niczym żołnierze zdobywający miasto metodą dom po domu, najpierw wtargnęli trzej goryle. Dopiero kiedy drobiazgowo sprawdzili całe mikroskopijne wnętrze kawalerki, podparli plecami trzy ściany pokoju, okno pozostawiając dlaczegoś niepilnowane. Gas starał się na nie nawet nie patrzeć. - Nie znamy się jeszcze - Gambino wkroczył do pokoju i wyciągnął na powitanie dłoń. - Ładnie ksiądz mieszka, choć trochę ciasno. Mogę usiąść? - Oczywiście - Gaspar przełknął ślinę i zakrzątnął się nerwowo, czyniąc honory domu. Sutanna plątała mu się między nogami, a on zastanawiał się jednocześnie nad tym, czy primo, wyjdzie cało z tych nieprzewidzianych opałów, secundo, czego może chcieć ten zbir Gambino oraz tertio, jak ta scena będzie wyglądać w scenariuszu (trzeba koniecznie dodać jakieś perypetie wokół pełnej broni walizki, zanotował w myśli), wreszcie radował się, z tak niesłychanie prawdziwego climaxu w filmie. Gambino, człowiek niejednego interesu, postanowił zacząć od wyciągnięcia gałązki oliwnej. - Nie sądzę, by ksiądz kardynał wiedział, iż jestem przyjacielem papieża Bartolomeusa. Bardzo dobrym przyjacielem - podkreślił z naciskiem, który Gasa wprawił w nerwowy dygot; scenarzysta zastanawiał się rozpaczliwie, co powinien odpowiedzieć na takie dictum. - Ojciec Święty to wielki człowiek - wydukał nieśmiało Gambino skinął głową i przymknął oczy; sięgnął przy tym do wewnętrznej kieszeni marynarki. „Teraz”, przeleciało przez głowę Gaspara Romeo Homera. „Teraz mnie rozwali!” Omal się nie roześmiał na widok dwóch białych kopert -jednej uczciwie pękatej, drugiej podejrzanie chudej - które mafioso wyjął zamiast spodziewanej broni. - Wiem, że nasz Święty Kościół - ciągnął z namaszczeniem Joe - a także ksiądz kardynał osobiście, przeżywa pewne trudności. Chciałbym zatem wspomóc pańskie zbożne działania, w związku z czym pozwolę sobie wręczyć stosowną ofiarę... Załączam także list do Jego Świątobliwości. - Stokrotne dzięki, synu - powiedział Gas ochłonąwszy. - Twoja troska o jedynie słuszną wiarę, oraz twój czyn, przynoszą ci chlubę. Gdyby inni myśleli podobnie, inaczej wyglądałby świat! Wspomnę Ojcu Świętemu o godnej pochwały postawie jego przyjaciela. - Pozdrów go księże kardynale, pozdrów serdecznie od jego druha Joe „Big” Gambino. On się ucieszy. Gaspar odetchnął z ulgą - a więc tylko o to chodziło, o zwykły kurtuazyjny gest. Z radości nie pomyślał nawet, skąd mafioso wie o jego wyprawie do Nowego Watykanu - wszak prawdziwy nuncjusz Ochoya nie wybierał się tam wcale. - Złóż mu najserdeczniejsze życzenia świąteczne, księże kardynale - kontynuował Gambino spokojnie. Tym spokojniej, iż był doskonale świadom, o której jego rozmówca ma lot. - Szczególnie życz mu dobrego zdrowia i wielu lat życia! - Zrobię wszystko, by oddać pańską troskę o jego pomyślność - zapewnił „nuncjusz”, spoglądając ostentacyjnie na zegarek. - Właśnie - troska! - ożywił się Gambino. Otworzył szeroko oczy i wzrokiem głodnego krogulca zapatrzył się na Gasa, któremu serce najpierw załopotało. a potem stanęło nagle w piersi. - Chciałbym przy okazji zapytać księdza, co go łączy z niejakim Gasparem Romeo Homerem, podrzędnym scenarzystą filmowym? Zna go ksiądz dobrze? Gaspar Romeo Homer, podrzędny scenarzysta filmowy, zapragnął z całej duszy nie mieć o sobie samym najmniejszego pojęcia. Odruchowo chciał się wyprzeć jakiejkolwiek znajomości, ale w erupcji wywołanego przez instynkt samozachowawczy jasnowidzenia, zdołał się w ostatniej chwili opamiętać. Skoro mafioso pytał o taką rzecz, to najpewniej znał skądś odpowiedź, albo przynajmniej się jej domyślał. Serce Gasa ruszyło ze zdwojoną energią i przed oczyma Wielkiego Joe, duchowny pokraśniał niczym piwonia. - Pppprzelotnie... - wyjąkał. - Tttylko ppprzelotnie... Poznaliśmy się na party u oskara Yazumi, a potem odwiedził mnie raz czy dwa... Nie jest to jednak człowiek, z którym pragnąłbym utrzymywać jakiekolwiek kontakty! - Dlaczego? - zapytał don Gambino przekonany, że zapłacił dostatecznie dużo, by należała mu się odpowiedź. -Czyż nie jest obowiązkiem księdza kardynała zajmować się zbłąkanymi owieczkami? - To bezbożnik, a nie owieczka! - Gas wybuchnął pod swoim adresem, świętym oburzeniem. - Czy dasz wiarę synu, że pod pozorem pisania scenariusza jakiegoś tam filmidła, ma on stworzyć plan zamachu na Ojca Świętego?! A kiedy otworzyłem mu oczy na fakt, iż jest narzędziem w ręku szatana, podły ten człowiek wyśmiał moje obawy, potem stwierdził, iż kariera jest dlań droższa ponad wszystko inne, a wreszcie poprosił mnie o pomoc! Uwierzysz, synu?! Mnie, kardynała!!! A poza tym, on nie należy do mojej parafii. - I co mu ksiądz odpowiedział? W imieniu nieobecnego nuncjusza, Gaspar Romeo Homer zamrugał w zdumieniu oczami i przeżegnał się, dochodząc w tej chwili do wniosku, iż minął się z powołaniem - powinien był zostać reżyserem, grającym we własnych filmach. - I ty też, synu? - zapytał. - Ty także powątpiewasz we mnie i uważasz, iż mógłbym dać inną odpowiedź ponad tę, by ze wzgardą odrzucić podobną niegodziwość?! Czy ty także... - Przepraszam - burknął Gambino, przerywając ten potok oburzenia Homerowego. - Tak tylko zapytałem... W końcu najwięksi zapierali się swego Pana, vide apostoł Piotr... Ale co było dalej? - Nic - Gaspar wzruszył ramionami. - Nie widziałem już więcej tego złego człowieka... Jeżeli w ogóle można go nazwać człowiekiem! To bestia, ot co! - A nie wie ksiądz czasem, gdzie by go można było znaleźć? - indagował mafioso bez specjalnej nadziei, że trafi tą drogą na wymykającego mu się wciąż scenarzystę. - O to nie mnie należy pytać - odrzekł Gaspar z niespodziewaną trafnością sądu - tylko oskara Yazumi, albo tę jego charakteryzatorkę, grającą w sprośnych filmach i żyjącą z nim bez sakrament ślubu! Słyszałem też - dodał szarżując - że ostatnio interesował się niejaką Sheilą Murphy, także występującą w obscenicznych obrazach... - Taaak... - powiedział złowieszczo don Gambino, podrażniony w ten niewyszukany sposób. - A co ksiądz kardynał powie na to, że w wizji mego syna Vincence, którego chrzcił sam Ojciec Święty (jak zresztą wszystkie moje oficjalne dzieci), działa ksiądz ręka w rękę z tym gryzipiórem? Patrząc głęboko w oczy Gasa, Wielki Joe przysunął do siebie kopertę z „ofiarą”. - To potwarz! - rzekł Gaspar godnie i równie stanowczo przyciągnął z powrotem daninę. Jego mózg pracował na pełnych obrotach (primo, secundo itp.), rejestrując całą scenę na potrzeby filmu, troszcząc się o pieniądze, które mu były w tej chwili opatrznościowym darem niebios, zastanawiając się czy zdążą (on, mózg, i noszący go Gas) na samolot i wreszcie - czy wyjdą cało z tej miłej pogwarki. - Sugeruje ksiądz - syknął Joe - że mój biedny Vincence... - Skończmy tę rozmowę! - rzekł energicznie Homer wstając. Schował kopertę z pieniędzmi do specjalnej, wewnętrznej kieszeni sutanny i przygładził przyodziewek. - To do niczego, mój synu, nie prowadzi - kontynuował zbierając manatki, wkładając czarny, żałobny kapelusz, uganiając się za czarnymi rękawiczkami, ustawiając obok siebie, w wojskowym ordynku, walizki: od najmniejszego nesesera po wielką, wypchaną wszelką bronią walizę z miechami. Modląc się, by ta nie otwarła się sama z siebie, niczym w kiepskim filmie, zadał w ten sposób, definitywnie, kłam jego następnym słowom. - Nie planowałem, nie planuję i nie będę planował zamachu na życie Jego Świątobliwości, Bartolomeusa. Nie widzę też powodu, by tłumaczyć się z tego, przed kimkolwiek postronnym. Uczyniłem ten wyjątek wyłącznie dla ciebie, synu, jedynie przez wzgląd na łączące cię z Ojcem Świętym więzy przyjaźni. Wierzę, że jego dobro szczerze leży ci na sercu i rozumiem, iż tym były spowodowane twe pytania oraz niewybredne - że użyję tego słowa -insynuacje pod moim adresem. A teraz, jako, że zabrałeś mi wiele czasu, odwieź mnie na lotnisko, abym osobiście mógł przekazać papieżowi Bartolomeusowi, jak bardzo troszczysz się o jego życie! Kończąc tę tyradę, Gaspar miał już na grzbiecie czarną jesionkę i stanął nieruchomo, a wyniośle, opierając złączone dłonie na rączce również czarnego parasola - dawał jasno do zrozumienia, iż uważa za oczywiste, że wyniesienie bagaży należy do goryli Gambino. Co też się stało. Trzeci z rosłych facetów ugiął się nieco pod największym sakwojażem i stęknął. - To są brewiarze do poświęcenia - wyjaśnił Gas, sprawdzając po trzy razy czy dobrze zamknął drzwi, chociaż i tak można je było wybić, wraz z futryną, jednym kopniakiem. Z pełnymi honorami, „nuncjusz” odwieziony został na lotnisko Inglewood w samą porę, by dokonać odprawy paszportowej. Jako dyplomaty najbardziej pokojowego księstwa na świecie, nie dotyczyły go korowody z celnikami, choć ci, widząc jego eskortę, zdradzali wyraźną ochotę, by mu zajrzeć tu i ówdzie. Dopiero po drugiej stronie bariery Gas miał okazję odsapnąć i otrzeć pot z czoła. Dygotał cały wewnątrz, więc zaciskał zęby, żeby nie dzwonić nimi na całą poczekalnię. - Denerwuje się ksiądz? - zagadnęła go z troską, ale i z nadzieją w głowie pulchna niewiasta, co do której nabrał natychmiast brzydkiego podejrzenia, iż nie opuści go aż do Fumicino. - Nie ma potrzeby, w tym samolocie lecą prawie wyłącznie pielgrzymi, więc nic złego stać się nie może. Opatrzność boska będzie nad nami czuwać, nie sądzi ksiądz? - Tak, oczywiście... - bąknął niezbyt przekonująco Gas-Judasz, posyłając w myślach wszystkich pątników, gdzie pieprz rośnie. A nawet jeszcze dalej! - Ja co roku latam do Grobu Pańskiego w Nowym Watykanie - pochwaliła się jejmość. - To takie romantyczne, nie sądzi ksiądz? - Zapewne... - Trzy lata temu to już myślałam, że całkiem nie wrócę. Nad oceanem samolot wpadł w burzę. Leciał z nami wówczas pastor ewangelicki, który zaintonował zbiorowe modły. I co ksiądz myśli? Pomogło, mimo że to nie był katolik i podróżował z własną żoną, córką i dwoma synami! - Zdumiewające! - wybełkotał przerażony Homer i przekonany głęboko, iż odprawienie mszy polowej na pokładzie pikującego do morza odrzutowca pasażerskiego, przekracza nieco jego siły, zaczepił przechodzącą stewardesę. - Przepraszam, córko, jaką pogodę ma lot 1074 do Rzymu? Z wysokości swych obcasów, dziewczyna spojrzała na Gasa jak na czarnego karalucha. - Nie wiem - odparła. - Lecę do Kalkuty. A poza tym, nie jest pan moim ojcem! - Widzi ksiądz? - upewniła się jejmość, jakby miała do czynienia ze ślepym grajkiem. - Do czego to doszło?! Do Kalkuty taka leci, a obcasy ma jak Himalaje! I dziwić się tutaj, że samoloty spadają i się rozbijają. Łup, cup i po wszystkim! Nie sądzi ksiądz? - Tak, tak - potwierdził Gas z udręką w głosie. Zaczął rozpinać jesionkę, bo biły nań siódme poty. Na widok jego kardynalskiej szarfy, pulchna pisnęła w ekstazie i przytknęła teatralnym gestem dłoń do ust, by stłumić dalsze jęki zachwytu. - To ci heca! - powiedziała tonem daleko młodszej od siebie kobiety, która stwierdziła nagle, iż jej partner seksualny został wyposażony przez naturę daleko bardziej bogato, niźli to sobie wcześniej roiła. - Prawdziwy kardynał! Patrzcie państwo! Zaraz wszystkich zawołam! - Nie, nie - poprosił słabym głosem Gaspar i opadł na ławkę; w tej chwili wizyta Joe „Big” Gambino i jego bandy, wydała mu się miłą popołudniową herbatką we czworo i wręcz zatęsknił za nimi. Nie wiedział, że właśnie w tej chwili, na powracającego do swej fortecy Wielkiego Joe czekała niespodzianka, w postaci genetyka z ogłoszenia. Genetyk był mały i łaciaty - niestarannością swej postury przypominał monstrum Frankensteina czy niechlujnie zszytą piłkę do rugby. Gdzieniegdzie odstawała na nim skóra, łuszcząc się płatami, a miejscami błyszczała napięta, jakby jej nieco brakowało. W tych partiach była ohydnie niemowlęce różowa - niczym odrost po oparzeniu czy transplantacji. O jego indochińskiej przeszłości dobitnie świadczyło to, że w większości był żółty i jedno oko miał skośne. - Pan Joe „Big” Gambino? - zapytał. - Przysłano mnie tutaj z baru u Freda. - Tak, to ja - potwierdził na swoje nieszczęście Joe, który nie znał anegdoty o pradziadzie Wasilki z Saratowa nad Wołgą. - Masz jakieś referencje? - Mam! - wrzasnął „genetyk”. - Od samego oskara Yazumi! Po czym przyskoczył do don Gambino i mimo tego, iż obstawa wpakowała mu w plecy kilka magazynków pocisków kalibru czterdzieści pięć, odgryzł Wielkiemu Joe głowę, a w chwilę potem eksplodował, zabijając resztę obecnych. Jasnowidzący Wasilko powrócił do domu, kiedy przeczytał o tym zdarzeniu w „Bahama News Report”. Od razu przekonał się, że wcześniejsze przeczucie nie omyliło go - na poduszce swego łóżka znalazł kastet, który wymieciony podmuchem z sąsiedniej posesji rozbił okno i byłby mu strzaskał głowę, gdyby nie był jej wcześniej wywiózł na wyspy. Nie chcąc zwracać na siebie nadmiernej uwagi, ani tym bardziej przeszkadzać pogrążonej w żałobie R/rodzinie zmarłego, nie poszedł zwrócić go, do nieco zrujnowanej willi w sąsiedztwie, tylko ukrył w piwnicy, a po krótkim namyśle spakował resztę swych rzeczy i wyprowadził się do hotelu, z mocnym postanowieniem wystawienia domu na sprzedaż. EPIZOD XV Tonia Atkins, była charakteryzatorka wytwórni „Pinky & Pinky”, była gwiazda filmu „Elektryczne banany” (oraz była dziewczyna tego bydlaka Gaspara Romeo Homera, jak o sobie - i o nim! - myślała) nad wyraz źle się czuła w nowej dla siebie roli, pomocniczej służby medycznej plutonu, dowodzonego przez starszego sierżanta, Fung Fu Johnsona. Jedne jej kłopoty nie zdążyły się jeszcze skończyć wieczorem, gdy już zaczynały się poranne. Po pierwsze - pobudka. Najstarszy syn, owoc miłości Fu i pierwszej żony, Mercedes, piastował stanowisko sygnalisty pododdziału. Nieznośny ten szczeniak, bezczelny dwunastolatek zwany Gonzo (od dźwięcznego imienia Gonzago), miał nakazane trąbić z całych sił w środku nocy, czyli o szóstej trzydzieści rano. Była to pora, kiedy prawdziwe gwiazdy ekranu kładły się dopiero spać. Tonia nie była jeszcze prawdziwą gwiazdą, chociaż ani przez chwilę nie wątpiła, że nią zostanie - zaczym dla treningu przed owym odległym na razie, lecz nieuchronnym niczym termin płacenia podatków, momentem życia, zwykła była sypiać pomiędzy drugą w nocy, a dwunastą w południe. Kiedy więc po raz pierwszy pod nowym dachem, usłyszała słoniowy ryk sygnałówki, doszła do jedynie słusznego w tych warunkach wniosku, że to dźwięki trąb Sądu Ostatecznego. W związku z powyższym nie wstała, kalkulując sprytnie, iż w takim razie na pewno o niej nie zapomną, a też nie ma co się pchać do pierwszego szeregu, pomiędzy największych grzeszników, bowiem można, przez zwykłą jurydyczną pomyłkę, załapać wysoki wyrok. Sędziowie, nie zmęczeni jeszcze, będą srożsi. Wszak nie od dziś wiadomo, że wyrywny dwa razy traci! Jakież jednak było zdziwienie i rozczarowanie Toni. gdy do jej pokoju, zwanego teraz szumnie Pomieszczeniem Ambulatoryjnym, zamiast spodziewanego archanioła Gabriela, ścigającego maruderów z ognistym mieczem w garści, wpadł z okrzykiem służbisty, sygnalista Gonzo i bezceremonialnie zdarł z niej szary, wojskowy koc. Tonia Atkins zwykła była sypiać nago. Gonzo miał dwanaście lat i do tej pory widywał nagie, jedynie swe młodsze siostry. Tonia nie była jego młodszą siostrą. Tonia nie była nawet jego starszą siostrą. Sygnalista Gonzo rozdziawił gębę. - Zjeżdżaj stąd, gówniarzu! - zadysponowała Tonia, przykrywając się ponownie pledem. Ignorując złoty blask słońca za oknem, dodała: - Bawić się będziesz w dzień, a teraz daj pospać! Gonzo postał chwilę, zamknął usta i wyszedł. Tonia nie zdążyła nawet ułożyć się wygodnie, gdy do ambulatorium, sycząc niczym mokra, rozzłoszczona raca, wtargnął sam starszy sierżant. - Sanitariuszka Atkins! - ryknął. - Powstań! Baczność! Tonia cisnęła w niego płaską jak naleśnik poduszką, ale zrozumiawszy, iż niedaleko pada jabłko od jabłoni, czyli iż grozi jej kolejny strip-tease, wstała posłusznie owinięta pledem po pachy. - Za niesubordynację - zarządził Fung Fu - kara trzech PPK. A teraz wymarsz na zaprawę fizyczną. Obowiązujący strój wypisany jest na tablicy rozkazów! I wyszedł. - Co to jest pepeka? - zapytała Tonia drzwi. - Choćby jedno małe, malusieńkie pepeka? Na wywieszonej w korytarzu tablicy stało, iż powyżej piętnastu stopni Celsjusza ćwiczącemu przysługują szorty, T-shirt oraz sportowe obuwie. Natomiast battle-dres, czapka, wojskowe buciory i katana na podpince, dopiero poniżej minus dwudziestu, co w Autonomicznym Księstwie Hollywood było możliwością wirtualną jedynie i przewidywaną na wypadek operowania pododdziału w warunkach arktycznych. Tonia nie wyfasowała jeszcze od kwatermistrza niezbędnego stroju, w związku z czym zjawiła się na porannej zaprawie fizycznej w intensywnie cytrynowych figach i czarnym biustonoszu - co zaniepokoiło nawet Vierę Pankratowną - najładniejszą oraz najmłodszą z żon. Jej interwencja u dowódcy jednostki była błyskawiczna i skuteczna - raz na zawsze Tonia została zwolniona z ćwiczeń gimnastycznych. To był jej pierwszy i jedyny sukces. Dziesięć minut, oferowane jej przez regulamin na toaletę poranną, uznała za barbarzyńskie nieporozumienie. W tak krótkim czasie była w stanie - jedynie - zmyć twarz mleczkiem kosmetycznym i przykleić jedną sztuczną rzęsę. W końcu, jako charakteryzatorka, najlepiej znała się na tym, co musi rano zrobić ze sobą trzydziestoletnia kobieta, jeżeli chce przypominać swoje własne zdjęcie sprzed trzech lat - a nie Charltona Hestona, od miesiąca przebywającego na Planecie Małp! Piętnaście minut, przeznaczone w porządku dnia na ubranie się, posłanie łóżka i „przeprasowanie go” blatem taboretu, już po tygodniu wystarczało jej na zrobienie podkładu pod dzienny makijaż i uszminkowanie ust. Make-up kończyła kosztem śniadania, a pierwszy posiłek jadała po kryjomu, w czasie przewidzianym na „przygotowanie się do zajęć”. Fung Fu Johnson, jedynie przez wzgląd na osobę majora Holdera, którego Tonia była protegowaną (czyli mając na uwadze własną karierę wojskową), przymykał oczy na te drobne uchybienia regulaminowe. Z wyraźnym trudem, trzeba to przyznać, przeklinając w duchu oraz obawiając, by zły przykład nie spowodował, iż niesubordynacja wkradnie się w dalsze, zdrowe szeregi. Wszak na to, by były one nadal karne, a wszystko w jego plutonie funkcjonowało z precyzją charakteryzującą działanie celownika laserowego, poświęcił wiele trudu i sił. Tymczasem dyscyplina stopniowo rozprzęgała się! Żeński personel wojskowy ogarnęła nagle i w sposób początkowo niewytłumaczalny dla starszego sierżanta, prawdziwa epidemia, na którą składały się bóle głowy, zębów oraz brzucha, kolki, skurcze jelit i inne przypadłości gastryczne, otarcia, odparzenia, skaleczenia, zapalenia spojówek, wysypki, egzemy - jednym słowem, wszystko, no prawie wszystko! Wszelkie owe przykre dolegliwości, wymagały niezwłocznej konsultacji medycznej oraz interwencji ze strony sanitariuszki. Sam Fung Fu Johnson, znużony nieco monotonią swego pożycia małżeńskiego, rad byłby wpaść od czasu do czasu do ambulatorium, by zasięgnąć porady w sprawie obłożonego języka czy poskarżyć się na odciski piechura, ale zwykle bywał odprawiany z kwitkiem spod drzwi, za którymi odbywało się badanie pacjentek. Dopiero wywiad, w osobie dziewięcioletniej Sharon „Mamby” Johnson, przekupionej obietnicą awansu, pozwalającego jej rozkazywać o rok starszemu bratu, doniósł, iż tak naprawdę za białymi drzwiami odbywa się tajny, przyśpieszony kurs makijażu. Karom, jakie spadły na uczestniczki oraz organizatorkę kompletów, nie było końca. ZOMZ, czyli zakaz opuszczania miejsca zakwaterowania, objął sto procent żeńskiego stanu oddziału (przy tej okazji wyjaśniło się, że dziecko Mu, o enigmatycznej do tej pory płci, także jest przyszłą kobietą, a Fung Fu, zakazując, na wszelki wypadek, dwuletniej istocie samodzielnego oddalania się, postanowił zgnieść zarazę obrzydliwej cywilności w samym zarodku), zaś ilość Prac Poza Kolejnością (PPK) zaordynowana Toni, pozwalała sądzić, iż była charakteryzatorka oraz gwiazda filmowa, wypracuje w rodzinie Johnsonów niezłą emeryturę. Dodatkowym obostrzeniem, zarządzonym w rozkazie dziennym szesnaście łamane na siedem, była konieczność zgłaszania się, potrzebujących pierwszej medycznej pomocy, najpierw do dowódcy pododdziału, w tym wypadku do samego starszego sierżanta Fung Fu Johnsona, w celu zaopiniowania przez niego, czy przypadek istotnie kwalifikuje się do interwencji ambulatoryjnej. Tylko wówczas można było liczyć, iż zostanie się wpisanym do książki chorych. Proste, niczym lufa armatnia, kryterium, wedle którego każda dolegliwość mniej poważna od zawału serca, otwartego złamania kończyny czy niespodziewanego porodu, takiej pomocy nie wymaga, dokonało istnego cudu ozdrowień pośród żołnierzy oraz podoficerów - skuteczniejszego, niźli kropienie wodą z Lourdes. Zajęcia przedpołudniowe, na które, przy bezdeszczowej pogodzie (a taka panowała zawsze), pododdział uczęszczał do tak zwanego ogródka wojskowego, znajdującego się za domem na dwuarowym poligonie, wygospodarowanym pomiędzy okrywającymi ściany workami z piaskiem, a pierwszą linią min i zasieków, polegały na wykładach z taktyki ogólnej, taktyki specjalnej (pod tym terminem kryło się poznawanie sprzętu bojowego npla), musztry oraz nauki regulaminów służby wewnętrznej i wartowniczej. Doskonalenie tych dwóch ostatnich elementów wyszkolenia, odbywało się w zasadzie na okrągło, bowiem w zawiłościach wojskowego ceremoniału, polegającego na roztrząsaniu subtelnych kwestii kto, komu, po co, w jakich waamkach oraz w jaki sposób oddaje honory, gubiła się nie tylko świeżo zmobilizowana sanitariuszka. Tonia, doprowadzona do ostateczności niemożnością przeniknięcia tej niepochwytnej wiedzy, zaproponowała, iż nikomu i w żadnej sytuacji nie będzie „walić w dach”, ale też, na warunkach wzajemności, od nikogo tego nie będzie wymagać. Odpowiedzią na ten projekt racjonalizatorski była kolejna PPK, polegająca na dodatkowym dyżurze w kuchni. Raz w tygodniu odbywał się dzień poligonowy. W mundurach polowych oddział ćwiczył czołganie na trzy sposoby, okopywanie się do pozycji leżąc, klęcząc i stojąc, strzelanie, rzut granatem zaczepnym i obronnym, pokonywanie przeszkód terenowych, walkę wręcz - a także, staczał małe bitwy na pozorowanym polu walki. Po południu, w myśl popularnego w militarnych kręgach hasła, głoszącego że: „obiad zjedzony, dzień zaliczony”, następował czas wolny. Pracowały tylko służby, ale ponieważ do obsadzenia stanowisk podoficera dyżurnego, jego pomocnika, plutonu awaryjnego i drużynki skrobiącej w kuchni ziemniaki, potrzeba było tylu ludzi, ile liczył stan osobowy jednostki, przeto czas wolny był nim tylko w teorii. Ze względu na zdecydowanie żeński charakter pododdziału, łaźnia przysługiwała codziennie, a w dni upalne oraz poligonowe - dwa razy. Mały capstrzyk, dotyczący żołnierzy do lat dwunastu, grano o dwudziestej; średni, do lat 16 - godzinę później; główny - o dwudziestej drugiej. Przepustki - jeżeli kogoś akurat nie obowiązywał ZOMZ -były na czas: sobota po południu do północy; niedziela od śniadania do dwudziestej pierwszej. W wypadku obowiązywania podwyższonego stopnia gotowości bojowej, który, ze względu na obecność pod stropem piwnicy nuncjusza papieskiego, Fung Fu ogłosił zaraz po ustaniu ZOMZ-u wichrzycielek, przepustki cofano w ogóle lub ograniczano do zaledwie 30% stanu osobowego jednostki. Wart dziennych w zasadzie nie wystawiano, a jedynie od humoru starszego sierżanta zależało, czy ktoś w nocy musiał sterczeć w punkcie obserwacyjnym urządzonym na dachu domostwa, co zwykle kończyło się uśnięciem nieszczęśnika na posterunku (albo częściej - nieszczęśniczki), na niewygodnym siodełku strzelca, poczwórnie sprzężonego działka przeciwlotniczego. Piwnice, zwane Bunkrem nr l, stanowiły wyłączną domenę Fung Fu Johnsona, tam bowiem mieściły się magazyny MPS (Materiałów Pędnych i Smarów), MAB ( Magazyny Amunicji i Broni), MOU (Magazyny Odzieży i Umundurowania), MO (Magazyn Ogólny, czyli szwarc, mydło i powidło), a także najważniejszy z logistycznego punktu widzenia - MŻŚST (Magazyn Żywności Świeżej, Skondensowanej i Trwałej). Oprócz tego, w podziemiu znajdował się areszt, zasiedlony jednoosobowo przez nuncjusza papieskiego, kardynała mniejszego, Martina Hernandesa-Ochoyę. Na trop tego ostatniego Tonia wpadła po dwóch dniach, odbywania swego przeszkolenia wojskowego, zapędziwszy się do Bunkra nr l w poszukiwaniu zaginionego członka pododdziału, trzyletniego szeregowego Kima, pseudo Malec. Na Malcu ciążyło poważne podejrzenie o dezercję, ponieważ nie stawił się ani na obiedzie, ani na popołudniowym apelu. Wiedziona odgłosami ożywionej rozmowy, Tonia znalazła nuncjusza Ochoyę i swoim zwyczajem pisnęła na jego widok, zapominając momentalnie, po co tutaj przyszła. Wbrew oczekiwaniom (w jej mniemaniu oczywistym, gdyż nie sposób nie ucieszyć się widokiem ładnej, znajomej buzi, gdy siedzi się w karcerze), Ochoya nie uradował się nadmiernie ze spotkania. Zanim przyszła, oddawał się szerzeniu dobrej nowiny wśród autentycznych pogan (w tej roli występował Kim, któremu dla przyrodzonej chudości udało się przecisnąć pomiędzy prętami krat do celi) i zajęcie, z jakim Malec chłonął każde słowo, powodowało, iż kardynałowi mniejszemu rosło serce. Skłaniał się nawet do poglądu, iż - być może - to sama Opatrzność powodowała tak swymi narzędziami - oskarem Yazumi, Gasparem Romeo Homerem czy w końcu Fung Fu Johnsonem - by on mógł pozyskać dla Kościoła tę jedną, małą duszyczkę. Możliwe, że i Bartolomeus miał zginąć z rąk zamachowców po to tylko i dlatego, żeby Kim Johnson zajął kiedyś w przyszłości jego miejsce - wszak niezbadane są wyroki boskie, a przecież większa radość w Niebie z jednego nawróconego grzesznika, niźli ze stu sprawiedliwych. Trzyletni Kim nie zasługiwał prawdopodobnie na miano wiarołomcy, w pierwotnym tego słowa znaczeniu, ale na pewno, z militarystycznego punktu widzenia starszego sierżanta, podpadał pod miano dezertera oraz zdrajcy. To, czego Tonia stała się mimowolnym świadkiem, stanowiło najczystszej wody dywersję, szerzoną przez jeńca wojennego przy pomocy czwórjęzycznego wydania Biblii z obrazkami. - Co pan tutaj robi? - zapytała niemądrze Tonia, przerywając krzewienie Słowa Bożego wśród duchowego Aborygena. Głupotę pytania usprawiedliwiało zaskoczenie, jakim był dla niej widok zamkniętego w Johnsonowej piwnicy, nuncjusza papieskiego, poznanego na party u oskara. - Siedzę - odparł kwaśno Ochoya. Ostatnie wypadki w znakomity sposób wpłynęły na zwięzłość oraz klarowność stylu jego wypowiedzi. - Powinna pani o tym wiedzieć, skoro występuje pani w służbowym stroju moich prześladowców. - Prześladowców? Ja też jestem tutaj więźniem... - Już wierzę - skrzywił się z powątpiewaniem nuncjusz. - Przecież to właśnie pani przyjaciel zamknął mnie tutaj. - Gas? - A poza tym, jak pani widzi, nie dostałem munduru... - Szeregowy Malec! - powiedziała Tonia, która wcale nie była aż tak głupia, jak się to czasem patrzącym na nią wydawało. - Marsz na górę! Masz się zameldować do karnego raportu. No już, biegiem marsz! Mały Kim posłuchał jej polecenia, choć, znikając za rogiem korytarza, pomachał do Ochoyi i mrugnął, co miało znaczyć, że przyjdzie tu jeszcze bez względu na okoliczności. W nuncjuszu serce stopniało tak dalece, że stał się łaskawszy nawet dla Toni. - Teraz - powiedziała sanitariuszka Atkins - możemy porozmawiać. Nie za długo, bo może się wydać podejrzane, że nie wracam razem z tym gówniarzem. Niech pan posłucha - przy najbliższej okazji proszę się poskarżyć Johnsonowi na jakąś dolegliwość, żebym mogła tu w miarę legalnie zachodzić. .. Tylko co by tu wymyślić? Zna się pan na medycynie? - Tak - potwierdził kardynał, którego cała wiedza przyrodnicza sprowadzała się do asystowania przy porodach jego wielam. - Może bóle brzucha? - zasugerował. - To na nic - skrzywiła się Tonia. - Ale właściwie, po co to wszystko? - zaniepokoił się nuncjusz. - Mnie tu dobrze samemu... - Mam! - dziewczyna plasnęła się dłonią w czoło. - Ciśnienie! Będę je panu mierzyć dwa lub trzy razy dziennie, tylko proszę się użalać na szum w uszach, bóle w skroniach i palpitacje serca. - Co to są palpitacje serca? - chciał wiedzieć, znający się jak wielama na medycynie, nuncjusz, ale sanitariuszka zniknęła szybciej, niż do końca sformułował swą kwestię. Ochoya został sam i chociaż pomysł Toni wcale nie przypadł mu do gustu (nie wiedział bowiem, co by mogło dlań dobrego z niego wyniknąć, gdyż nie czuł w sobie tej upartej woli, napędzanej przez sprężynę ambicji oraz czynu, która kazała Milady uwieść Feltona, gdy była więziona w zamku jej szwagra, lorda Wintera), to jednak poskarżył się Johnsonowi, podczas jego obchodu na „palpitacje”. Starszy sierżant spojrzał na niego takim wzrokiem, iż więźniowi najpierw cała krew odpłynęła z twarzy, po czym równie gwałtownie wróciła na swoje miejsce, zabarwiając ją pięknie na kolor piwonii. Serce nuncjusza szarpnęło się w wąskiej klatce piersiowej, tłukąc o żebra z taką energią, iż pacjent - przekonany, że oto doświadcza owych sławetnych „palpitacji”, - uspokoił się i stał się nawet bezczelny. Z całą pewnością siebie, na jaką było go stać, wytrzymał miażdżący wzrok Fu, co, w niedługi - zgodny z planem - czas potem, sprowadziło Tonie wraz z ciśnieniomierzem. - Zuch! - pochwaliła go sanitariuszka. - Będzie z pana tęgi konspirator! - Mów mi Martin - zaproponował kardynał, nie umiejąc długo się gniewać, ani chować urazy. - Co się stało z tym malcem? - Dostał trzy PPK - wyjaśniła Tonia zwięźle, niczym stary wiarus. - To boli? - Jego tak, bo musi pomagać w kuchni przy zmywaniu i wycieraniu talerzy... Nuncjusz odetchnął z ulgą, choć z drugiej strony nie był wcale pewien, czy dla utrwalenia neofickiego zapału Kima, nie byłaby wskazana odrobina mąk fizycznych. Uznał wszakże w duchu, że mogłoby to być jeszcze przedwczesne i przynieść skutek wręcz odwrotny - trzeba raczej pozwolić ognikowi wiary rozgorzeć na dobre, by byle PPK nie zdołało go nazbyt prędko zgasić. - Proszę podwinąć rękaw - poleciła sanitariuszka tonem nie znoszącym sprzeciwu. Nuncjusz uczynił, co kazała. - Dalej nie wiem - odezwał się, kiedy Tonia dotykała jego przedramienia jakimś aparatem - czemu mam zawdzięczać twoje cykliczne wizyty? - Ciśnienie w normie - dziewczyna poklepała Ochoyę PO barku, gestem frontowej siostry miłosierdzia pocieszającej żołnierza, któremu dopiero co odjęto nogę. - Myślę, że już, jak moglibyśmy stąd uciec - dokończyła szeptem. - Uciec?! - przeraził się nuncjusz, wspomniawszy na misyjną pracę nad Kimem. - Kiedy mnie tu wcale dobrze! Przyzwyczaiłem się. Dostaję trzy posiłki dziennie i... - ...i mam jednego wiernego! - dokończyła za niego Tonia. - Tu cię boli! Złapany na niewinnym kłamstwie, duchowny spuścił skromnie oczy. - Martin - powiedziała Tonia ciepło. - Ja cię rozumiem. Nareszcie masz co robić. Odkąd przybyłeś do naszego Księstwa, pierwszy raz poczułeś się potrzebny. Robisz to, co umiesz i do czego masz powołanie. Ty chcesz nawracać, tak jak ja pragnę grać, a Gas napisać ten swój cholerny scenariusz, przez który oboje tu siedzimy. I właśnie po to, żeby grać, chcę się stąd wydostać. A ty jesteś mi do tego potrzebny. Przecież nie tylko Gaspar ma prawo realizować swoje dążenia. - Ja zostaję - uparł się kardynał. - Ostrzegam cię - jeżeli będziesz mnie zmuszać do ucieczki, to wydam cię Fung Fu! Nie pozwolę ci zepsuć zadania, które sama Opatrzność postawiła przede mną! Tonia oniemiała! Po raz pierwszy zetknęła się z tak ciężkim przypadkiem klinicznym, jakim jest więzień nie pragnący wolności. Co prawda, całe jej doświadczenie życiowe składało się z obejrzanych filmów, ale czyż phan-movie nie było niejednokrotnie realniejsze od rzeczywistości? Zresztą, nawet jeżeli nie, to z pewnością było ciekawsze. - A życie papieża? - wybełkotała po chwili. - Już nic dla ciebie nie znaczy? Przecież Gas zamknął cię tutaj, bo chciałeś mu przeszkodzić w jego planach. Nie pamiętasz? - Pamiętam - Ochoya skinął głową. - Myliłem się wówczas... tak sądzę. Może istotnie z całego tego zamieszania powstanie tylko film i nic więcej? A Bartolomeus jest złym człowiekiem - zamienił Kościół w jeszcze jedno biuro maklerskie, gdzie sprzedaje się i kupuje. On zdobywa coraz więcej akcji oraz pieniędzy, nie wyznawców. Niedługo nazwa Nowego Watykanu będzie się kojarzyć wyłącznie ze sferą wielkich interesów i finansów, a godło papieskie stanie się jeszcze jednym prawnie zastrzeżonym znakiem towarowym, na wzór Pepsi-Coli, Philipsa czy BMW! Oczywiście, nie mógłbym spojrzeć sobie w oczy w lustrze ani nazwać się chrześcijaninem! gdybym, wydawszy na papieża taki werdykt, godził się na jego - czy jakiegokolwiek innego człowieka - śmierć. Okazało się jednak, że komputer jasnowidzący w Nowym Watykanie zwariował i najprawdopodobniej wszystkie owe podejrzenia, zamachy oraz knowania były wymysłami chorej na wojenne urojenia maszyny. Wszak Watykan odziedziczył ją po militarystach z NATO. Nic zatem nie stoi na przeszkodzie, bym dokończył tutaj zbożnego dzieła, zaszczepiając w tym małym człowieczku prawdziwą wiarę. Pewnie nie wiesz, ale Chrystus najbardziej ukochał właśnie dzieci - są najwdzięczniejszym materiałem do kształtowania. - Bartolomeus też był kiedyś takim dzieckiem - podsunęła szybko Tonia, chcąc zbić nuncjusza z pantałyku. - Jego też ktoś uformował kiedyś, na wasz obraz i podobieństwo. - Bluźnisz... - Mnie wolno, ale tobie? Czy mam ci powtórzyć, co przed chwilą zaledwie mówiłeś o swoim Ojcu Świętym? Wszak nieomylność papieska stanowi jeden z dogmatów wiary, a ty go zakwestionowałeś. Osądziłeś Bartolomeusa i skazałeś. A wreszcie, umyłeś ręce jak Piłat twierdząc, iż masz na głowie ważniejsze sprawy: zadanie osobiście wyznaczone ci przez Opatrzność. A więc przez Boga. Jesteś prorokiem? Skąd wiesz, czy to właśnie nie teraz i nie przeze mnie, działa przeznaczenie mówiąc ci, byś uciekał i ratował swego zwierzchnika? Co? Kto ci dał prawo decydowania o tym, która dusza jest ważniejsza? - Dusza Bartolomeusa jest stracona... - Ty? Ty to mówisz? Dochodzę do wniosku, iż jesteś wtórnym poganinem, Martinie Hernandesie-Ochoyo, kardynale mniejszy i nuncjuszu papieski, a ja członkinią zakonu Sióstr Klarysek! Więc nie uciekniesz? - Nie - Ochoya przełknął ślinę. - Ale jeżeli wiesz jak to uczynić - pomogę ci... Tonia zamrugała oczami. - Zrobisz to? Na pewno? Nuncjusz skinął głową. - Fajny z ciebie chłopak - sanitariuszka poderwała się na tyle szybko, żeby tylko więzień nie zdążył się rozmyślić. - Przy następnej wizycie powiem ci, co masz robić. Cześć! Plan ucieczki Toni nie był jeszcze w pełni skonkretyzowany. Właściwie można powiedzieć, że w ogóle go nie było. Istniała tylko chęć, która pojawiła się nagle, wraz z wiadomością, iż Rodzina Joe „Big” Gambino, za sprawą fałszywego genetyka-homunkulusa z wszczepioną bombą w brzuchu, okryła się żałobą. Zamach przypisywano powszechnie klanowi Szi Wai, z którym drogi zmarły miał konflikt interesów. Rzecznik prasowy klanu złożył publiczne oświadczenie, iż łączenie Szi Wai z tą tragedią jest niewłaściwe, gdyż zwaśnione strony obowiązywało zawieszenie broni, a Chińczyk nie złamie słowa danego wrogowi. W imieniu głowy klanu, Bezzębnego Węża, rzecznik posunął się do złożenia kondolencji wdowie oraz ocalałej z pogromu części rodziny Gambino. Jednym słowem, zamiast rozproszyć narosłe podejrzenia, całym swym wystąpieniem oraz zachowaniem utwierdził wszystkich w przekonaniu o winie Szi Wai. Chociaż rodzina Gambino straciła zupełnie jaja (jedynym mężczyzną, który przeżył zamach w dobrej kondycji, okazał się Vincence, przebywający podczas dramatycznych zdarzeń w burdelu pod opieką swego seksuologa, dr Miniflory Vaginy), to ostrożni do przesady Szi Wai dostarczyli wieniec pogrzebowy nie osobiście, tylko przez wyspecjalizowaną w podobnych usługach firmę. Nie obyło się przy tym bez przykrych w takiej chwili incydentów, polegających na badaniu dostarczonych kwiatów na okoliczność ich ewentualnej mięsożerności, umiejętności odurzania i trucia oraz zdolności jedliny do samozapłonu i wybuchania. Wszystkich tych rewelacji Tonia dowiedziała się, z pracującego na okrągło w jadalni Johnsonów odbiornika holowizyjnego - bowiem tą drogą starszy sierżant czerpał wiedzę na temat sytuacji politycznej świata oraz stanu wzajemnych napięć międzyenklawowych, co wydestylowane potem, w formę rozkazów dziennych, wpływało na koszarowe życie jego oddziału. Jednak ostatnimi czasy, najważniejsze wydarzenie dla małej wojskowej społeczności, stanowiły zbliżające się obchody szesnastej rocznicy powołania Fung Fu do czynnej służby wojskowej. Dzień ten był postanowiony, rozkazem dowódcy, świętem jednostki, zaś data, uwidoczniona na jej sztandarze uroczyście wówczas wyprowadzanym. Jest oczywiste, iż jubileuszu wydalenia Johnsona z tejże służby nie fetowano, a o samym fakcie nie wspominano w kronice oddziału nawet półgębkiem. Fung Fu był nadal żołnierzem - i wszystko na ten temat, dupki! Tonia liczyła, że obchody - skromniejsze zapewne tym razem, ze względu na podwyższony stopień gotowości bojowej - mogą stanowić znakomitą okazję do ucieczki. Jak jednak rzecz miałaby być przeprowadzona w praktyce, tego dziewczyna nie potrafiła sobie nawet wyobrazić. Nie było przecież co marzyć o takim szczęśliwym zaćmieniu Johnsonowego umysłu, o IQ wyższym od 99, by wyłączył pole minowe w ogródku - święto miało się zresztą odbywać w „koszarach”. Tonia, przyzwyczajona przez kilkuletnie pożycie ze specjalizującym się w wynajdowaniu wszelkich możliwych nieprawdopodobieństw Gasem, odkryła w końcu jedyny realny sposób potajemnego oddalenia się z jednostki. Skoro jej wiara -mimo deklarowanej wcześniej chęci zasilenia sobą Zakonu Klarysek - była zbyt mizerna, by dziewczyna mogła przejść przez pole minowe bosą stopą, a brak czasu, sił oraz wytrwałości stał na przeszkodzie wykopania pod zasiekami tunelu, należało przeto nad nimi przeskoczyć bądź przelecieć. Tonia postanowiła skonstruować lotnię. To znaczy - ona miała dostarczyć plan oraz materiał, a zbudowanie „maszyny” było zadaniem nuncjusza Ochoyi, nudzącego się w swojej samotni, kiedy jego nowy wyznawca trwał na służbie. Schemat lotni dziewczyna wynalazła w należącej do Fung Fu Johnsona książce, zatytułowanej „Wyposażenie oddziałów specjalnych”. Jako materiał posłużyć miały aluminiowe rurki z polowego, sztabowego namiotu sierżanta oraz płótno, wyszabrowane ze znalezionego w piwnicy spadochronu. Robiąc swoje „wykroje” Tonia miała nadzieję, że nikt nie będzie nigdy zmuszony skorzystać z paraszutu, gdyż po wycięciu potrzebnego jej kawałka jedwabiu resztę upchnęła byle jak do plecaka - i spadochron wyglądał na -w każdej chwili - zdatny do użycia. To, co swoimi przystosowanymi jedynie do modlenia się oraz kropienia wodą święconą dłońmi, sprokurowal nuncjusz, przypominało zepsuty parasol i mogło postawić włosy na głowie nieustraszonego mistrza świata w lotniarstwie sportowym. Tonia nie była mistrzem świata. Prawdę powiedziawszy, nie była także nieustraszona. Nigdy też nie leciała na lotni, za to (znowu z filmów) doskonale wiedziała, jak to się robi. Należało przebiec kilka kroków z wzniesionym ponad głowę urządzeniem, odbić się i podskoczyć - albo - zeskoczyć z czegoś, co wystaje nieco ponad otaczający teren. Było to nadzwyczaj proste i zrozumiałe, nawet dla zwykłej charakteryzatorki, która złożone zależności pomiędzy siłą nośną a grawitacją, zamierzała poskromić, startując z dachu fortecy Fung Fu Johnsona. Tego, że może wylądować dokładnie na środku pola minowego, nie brała jakoś pod uwagę - przecież wystarczy się tylko mocno odbić! Ochoya był niezwykle dumny ze swojej konstrukcji. W czasach szkolnych cierpiał męki za sprawą zajęć, zwanych pracami ręcznymi - połączenie dwóch desek „na jaskółczy ogon”, czy przylutowanie opornika do płytki, wydawało mu się rzeczą zupełnie niedościgłą. Tymczasem jego lotnia przypominała nieco swym kształtem rysunek w książce i nuncjusz wyjmował często urządzenie spod łóżka i popatrywał na swe dzieło z ojcowskim uwielbieniem, ubolewając przy tym bardzo, iż z racji uwięzienia nie będzie mu dane podziwiać inauguracyjnego lotu Toni. Nie wątpił przy tym ani przez chwilę, że przy pomocy tak doskonałej konstrukcji będzie to awiacja skuteczna i udana. Oraz piękna. Oczekiwane niecierpliwe przez Tonie i kardynała rocznicowe obchody, rozpoczęły się zaraz po śniadaniu od uroczystego apelu. Oddział wystąpił w mundurach galowych, z szafy w holu wyprowadzono sztandar, a dowódca wygłosił okolicznościowe przemówienie, kreśląc w nim szlak bojowy jednostki, uwypuklając jej zasługi, przewagi oraz zwycięstwa -było to nieprzerwane pasmo sukcesów, głównie na polu intendentury, gdyż wystąpienie przerodziło się w podsumowanie roku finansowego. Tyle a tyle zakupiono sprzętu, amunicji, worków z piaskiem; ograniczono spożycie słodyczy, a zaoszczędzone środki zużyto na cele operacyjne wywiadu wojskowego (pod tym eufemizmem kryło się kupno nowego telewizora oraz diety delegacyjne Fung Fu Johnsona, gdy szedł „na miasto” posłuchać, co ludzie gadają). W najbliższym czasie dowództwo planowało zakup działającego w podczerwieni systemu wczesnego ostrzegania - miało to być możliwe dzięki podrośnięciu ostatniego rocznika poborowych i związanemu z tym spadkowi zużycia pieluch, zasypek, odżywek oraz oliwki Johnson Baby” (to nikt z rodziny). Później nastąpiły zwyczajowe w takich razach awanse. Za zdyscyplinowanie, wzorową służbę i wybitne zdolności dowódcze, Fung Fu Johnson mianował się do stopnia sierżanta sztabowego; cztery żony zostały plutonowymi, a cała reszta awansowała o jeden stopień w hierarchii wojskowej. Dzięki temu prostemu zabiegowi, wzajemne zależności summa summarum, nie uległy zmianie. Tonia, jako element niepewny i siejący zamęt, nadal była tylko starszym szeregowym. Rozkaz zatwierdził sierżant sztabowy Fung Fu Johnson, a kontrasygnować miał major Holder, gdy tylko powróci ze swej niebezpiecznej misji. Potem odbył się bankiet, wydany przez świeżo awansowanego dowódcę. Właśnie z tym punktem porządku dziennego Tonia wiązała swe nadzieje. Kiedy wieczorem okazało się, że jedynymi przytomnymi są nieletni poborowi, charakteryzatorka pożegnała się z nuncjuszem tak wylewnie, iż ten mąż niezłomny spurpurowiał swoim zwyczajem po korzonki włosów, po czym w asyście dopuszczonego do spisku Kima wyniosła lotnię na dach. Od strony drogi, na której planowała zakończyć swe podniebne akrobacje, wiał lekki wietrzyk burzący jej włosy. Znajdując się w stanie miłego oszołomienia, Tonia przebiegła po kalenicy dachu z wdziękiem córki linoskoczka i z lotnią u ramion, rzuciła się w ciemny przestwór nocy oraz przeznaczenia. Ciemność i przeznaczenie przyjęły ją łagodnie w swoje objęcia, aluminiowy stelaż jęknął, poszycie załopotało, a dziewczyna podkurczywszy nogi, przepłynęła w powietrzu ponad zasiekami i ogrodzeniem cottage’u Johnsonów. Lotnia, źle wyważona i z jakiegoś powodu niesymetryczna, skręcała ciągle w prawo, skutkiem czego, Tonia, w galowym mundurze Pomocniczych Służb Medycznych, wylądowała na środku pobliskiego skrzyżowania, obok stacji benzynowej. - To nocne ćwiczenia - wyjaśniła pompiarzowi. - Gdzie tu jest telefon? EPIZOD XVI W roli nuncjusza papieskiego, Gaspar Romeo Homer lotu spędził w toalecie, drugie 48%, w pomieszczeniu medycznym pięciopokładowego jeta, symulując dolegliwości żołądkowe i ukrywając się w ten sposób przed rozentuzjazmowanymi oraz żądnymi jego obecności pielgrzymami. Pozostałe 4% podróży przypadało na start i lądowanie, które przeżył przypięty jak się patrzy do fotela. Podczas nieobecności prałata, poznana przezeń w poczekalni lotniska Inglewood jejmość, prowadziła zbiorowe modły w intencji jego ozdrowienia. Litanie owe były na tyle skuteczne, iż stewardesa, zajmująca się Gasem w izolatce, mrugała doń porozumiewawczo podczas lądowania i mając na twarzy wypieki, oblizywała co chwilę pełne, karminowe usta. Przy wyjściu, pod pozorem wręczania reklamówki „Aero-Fiat Airlines”, podała mu wizytówkę ze swoim rzymskim adresem oraz zastrzeżonym numerem fantaxu. Pobłogosławiwszy co bardziej namolnych pielgrzymów, Gas odzyskał swe walizy, zapakował je do taksówki i kazał się wieźć na Stazione Termini. Tam, w toalecie, by przestać być tak znacznym w tłumie, przebrał się w zwykły czarny garnitur z koloratką i jął się rozpytywać o najlepsze połączenia do Nowego Watykanu. Możliwości dostania się tam było kilka, ale Gas zdecydował się na szybką kolej Rzym-Pescara. W Popoli należało się przesiąść w kierunku L’Aguila, skąd, do ukrytej pod masywem Corno Grandę Stolicy Apostolskiej, odchodziły specjalne autokary. Podróż, przeważnie w górzystym krajobrazie Abruzji, gdzie znajdują się najmniej cywilizowane zakątki Włoch, zapowiadała się na ładnych parę godzin, więc Gaspar, pragnąc zachować w najbardziej decydującym momencie swej eskapady trzeźwość umysłu, wynajął na dworcu skrytkę, by się w niej przespać i wypocząć po trudach przelotu. Nie dane mu było jednak zrealizować do końca ów nieskomplikowany plan, albowiem obudzono go przedwcześnie, za sprawą jakiegoś domorosłego jasnowidza, który ostrzegł policję, iż w jednym z boksów sypialnych została podłożona bomba, mogąca rozwalić cały świat. Rozespanych pasażerów, niektórych boso i w piżamach, wyciągano z dźwiękościennych komórek przypominających aluminiowy plaster miodu i ewakuowano do podziemnego schronu, przy czym dyplomatyczny paszport Ochoyi, po raz kolejny ocalił Gasparową walizę pełną broni. Bomby nie udało się znaleźć, ale Gas nie wrócił już do pościeli - ostami incydent (wskazujący niedwuznacznie, iż to on sam został postrzeżony jako ładunek, zdolny wysadzić świat w powietrze), uznał za poważne ostrzeżenie i, nie mieszkając, zdecydował się ruszyć w dalszą drogę. Doszedł przy tym do wniosku, że nie ma najmniejszej potrzeby dźwigać całej tej zbrojowni. W intymnej samotności kolejnej toalety, przepakował się do najmniejszego nesesera, zabierając tylko wielofunkcyjnego „Tytana 500”: poręczną krócicę, mogącą razić promieniem lasera, niewielkimi rakietami, pociskami klasycznymi bądź gumowymi oraz gazem obezwładniającym. Broń wyposażona była w komputerowo-laserowy celownik. Gas dorzucił jeszcze kilka granatów rozbłyskowo-ogłuszających, sposobnych do torowania sobie w tłumie drogi odwrotu, oraz ciemne okulary i zatyczki do uszu, zabezpieczające użytkownika przed ich działaniem. Resztę wolnego miejsca w walizeczce, by bagaż duchownego nie grzechotał nieprzystojnie, niczym torba hydraulika Drupiego, wypełnił przypadkowymi częściami garderoby - i był gotów. Szybki pociąg, jak wszystko w starzejących się Zjednoczonych Europejskich Enklawach Ekonomicznych - czy to była Camorra-Neapol S.A., Juventus-Bayern Sport Verein czy Tivoli Entertainment Group - wyglądał na zmurszały niczym Forum Romanum i wił się krętą, górską magistralą z zapałem, zdychającej na anewryzm serca, dżdżownicy. Gas, podobnie tęgi przyrodnik co nuncjusz Ochoya, nie wykluczał, że glista może mieć serce, a co za tym idzie - zamknięty układ krwionośny. Prawda wyglądała zgoła inaczej, co nie miało wszakże żadnego znaczenia ani dla Gaspara, ani dla Ochoyi, ani Bartolomeusa wreszcie. Było to istotne tylko i wyłącznie dla dżdżownicy - i nikogo więcej. W pociągu Gas rozłożył przed sobą, zakupiony na dworcu egzemplarz „Osservatore Romano”, na użytek współtowarzyszy podróży, udając zagłębionego w nim, aż po końce odstających uszu. Tak naprawdę, oglądał bacznie przewijające się za oknem otoczenie, dokonując wstępnej dokumentacji plenerów do filmu. W istocie, krajobraz Abruzji odpowiadał raczej nakręceniu kolejnego spaghetii-westernu. Z okien wagonu widać było bezgłośne doliny, olbrzymie, nieokiełznane płaskowyże oraz opuszczone przez mieszkańców wioski w górach, gdyż ten graniczący z Apeninami region, najbardziej znany był z tych, co porzucili te miejsca - z osoby poety Dante Gabriela Rossettiego, gwiazdora filmowego Alana Ladda, czy poprzedniczki Clarissy van Delf, niejakiej Madonny - piosenkarki, której przodkowie wyjechali z miasteczka Pacentro, by lepszego losu szukać na Wyspach Brytyjskich i w Ameryce. Dla Gasa wszystko to miało swoje znaczenie: sceneria na zewnątrz, współpasażerowie czy wygląd przedziału. Arcydzieło filmowe - w końcu nie tylko jego zdaniem! - powstawało wówczas, kiedy fikcję wymieszało się z realnością we właściwych proporcjach. Recepta była nadzwyczaj prosta, zaś problem leżał w tym, że nikt nie wiedział ile wynoszą owe „właściwe proporcje”. Największym twórcom kina udawało się zaledwie zbliżyć do nich, a i to wyłącznie w sposób intuicyjny. Ryanowi LaQuirrze, na przykład, nie zdarzało się to nigdy. Od osoby tegoż, leniwa myśl Gasparową powędrowała do Toni Atkins. Wyobraził sobie, jak dziewczyna musi go lżyć na wszelkie możliwe sposoby za zgotowany jej los. Mylił się nieco w swych przypuszczeniach, ale to nie była jego wina -o czym przekonał się zresztą dużo później. Od Toni, naturalną koleją rzeczy, Gas przeskoczył do Sheili i ich nieskonsumowanej randki - zastanawiał się, czy będzie mógł jeszcze kiedyś do tej kwestii powrócić, albo czy nie powinien uznać, iż piękna włoska stewardesa wykonała z nawiązką to, czego spodziewał się po kochance Joe Gambino. I znów Gaspar nie wiedział tego, że dziewczyna przewidując słusznie, iż po nagłej śmierci jej protektora zostanie wyzuta momentalnie ze wszelkich majętności, jakie - tak w sferze dóbr materialnych, jak i nacisków mających wpływ na dalszy rozwój jej kariery - zawdzięczała nieboszczykowi, zaoferowała się na stałe Jose Koslovskyvemu, reżyserowi pornograficznych gniotów, w których jeszcze niedawno grała i homoseksualiście, co dawało jej dużą swobodę poczynań. Od Sheili, Gas przeniósł się - już nieco sennie - ku nuncjuszowi Ochoyi. Ten miał się również gorzej niż wprzódy, cierpiał bowiem podwójnie - fizycznie i psychicznie. Ta druga tortura była dlań nawet stokroć gorsza, tyczyła bowiem zawiedzionych, czy też raz na zawsze złamanych nadziei. Oto mały Kim nie wykazał się wytrwałością godną pierwszych chrześcijan i wzięty po ucieczce Toni na przesłuchanie trzeciego stopnia, wyznał ojcu jak na spowiedzi, iż to piwniczny więzień zmajstrował dla niej lotnię. Na skutek tej judaszowej zdrady, kardynał został skazany na ścisły karcer - to była męka fizyczna. A od nuncjusza, był już tylko mały mentalny krok do jego szefa, Bartolomeusa. Pozbawiony swego niezastąpionego sekretarza, papież męczył się właśnie potężnie nad swą Wielkopiątkową homilią, usiłując w udręce oderwać się od własnej Ekonomicznej Egzegezy Pisma Świętego i stworzyć coś o miłości, Bogu, Synu Człowieczym, śmierci, nadziei, odkupieniu, zmartwychwstaniu i zbawieniu wiecznym, amen. Chwilami zdawało mu się, że dla kogoś, kto całe życie zarządzał, administrował, organizował, wtrącał się en gros, w prywatne oraz intymne sprawy wiernych, zbierał świętopietrze i obracał na giełdach całego świata mniej lub bardziej wartościowymi papierami - najczęściej podejrzanymi - jest to zadanie ponad siły. Następnym na liście Gasa był już tylko on sam - Gaspar Romeo Homer. Skąd się wziął? Z Brooklyn Jewish Import-Export Company. Było coś takiego dawno temu w Ameryce, przed Jedenastym Wielkim Kryzysem, tym samym, który zrujnował starego Mosby’ego, ojca Bartolomeusa. Gas naprawdę nazywał się Daniel C. Shapiro. Czy w tej sytuacji trzeba jeszcze dodawać że był Żydem? Będąc Żydem jest się instytucją! Rodząc się, Żyd, staje się jednocześnie członkiem państwa, narodu i gminy! Dobry Amerykanin mógł być baptystą, mormonem, anglikaninem. katolikiem i kim tam jeszcze chciał. Natomiast dobry Żyd, mógł być tylko i wyłącznie Żydem! Jako za życia, tak i po śmierci! Gaspar przestał wierzyć w żydowskiego Boga w wieku lat pięciu. Ponieważ inne religie miały takie samo prawo do istnienia jak judaizm, doszedł przeto do wniosku, iż innych bogów - po prostu - nie ma. Mając lat dwanaście, zaczął wierzyć w Nieistniejącego Boga! Dwa lata później, kiedy powinien poddać się obrzędowi bar mewy, został sierotą i jego wiara w Nie Istniejącego Boga umocniła się. Dużo czytał. Ponieważ nie zdradzał żadnych przydatnych talentów, jako to do organizacji i zarządzania, prawa handlowego, marketingu, spekulacji giełdowych na najmniejszą choćby skalę, czy też w końcu, do zwykłego geszeftu i robienia pieniędzy, zaś wysoki IQ zamknął przed nim drogę kariery wojskowej, jego opiekunowie, wujostwo Rosenbladt, posłali go - za namową cadyka - do sponsorowanej przez United Artists Inc. szkoły „pisania uciesznych historyjek”, jak mawiał na nią wuj Mosze. Tam Gas przyjął swój obecny pseudonim artystyczny, co uczynił zresztą na wyraźną prośbę wujostwa. Imię Gaspar pochodziło od Gasparone - legendarnej, tytułowej postaci z operetki Milloecknera, której libretto przeczytał z wypiekami na twarzy, gdy miał cztery lata. Drugie przybrane imię oraz nazwisko dowodziły, że z czasem wyrobił mu się smak literacki. Jego praca maturalna, scenariusz pełnometrażowego filmu fabularnego pt. „Pragnę uwieść Fanny Hill”, uzyskała w szkole trzecią lokatę. Zdobywcy trzech pierwszych miejsc mieli zagwarantowany roczny kontrakt w United Artists; zatem bez żadnego żalu Gaspar wyjechał do Autonomicznego Księstwa Hollywood. Przez pierwszy rok, na mocy obowiązującej umowy, do UA należała każda linijka tekstu, która wyszła spod jego ręki. Niestety, kiedy kontrakt wygasł, to nikt nie chciał podpisać z nim nowego. Mógł wracać do domu, by od zamiatania sklepu wujostwa: „Towary Mieszane, Rosenbladt i Synowie”, rozpocząć praktykę handlową. Pewnie zrobiłby to, gdyby miał gdzieś „swój” dom, ale skoro wypadało mu w życiu stale mieszkać kątem i przymierać głodem, to wolał robić to tu, w Hollywood, gdzie przymierało się ładniej. No i, było tutaj zdecydowanie cieplej. Po półtora roku przymierania, Gas miał gotowy nowy scenariusz, którego zwyczajowo nikt nie chciał kupić. Autor, obudzony w środku nocy, był w stanie wyrecytować w dwudziestu pięciu słowach całą fabułę, rozwijając na zamówienie słuchacza kluczowe wątki. Tekst opowiadał o trudnym dzieciństwie żydowskiego chłopca, i nazywał się: „W poszukiwaniu Nie Istniejącego Boga”. Pewien niezależny producent filmowy, wchodzący dopiero na rynek, zainteresował się tematem. Kazał zmienić zakończenie, w miejsce Nie Istniejącego Boga wstawić postać, wyimaginowanej przez bohatera, aryjskiej blond piękności, studentki z protestanckiego college’u, a całą akcję przenieść do ZEEE, w czasy okupacji niemieckiej. Wówczas Gas zawahał się - nikt nie chciał pisać dla niezależnych producentów, zwłaszcza początkujących, bowiem mieli oni zwyczaj płacić obietnicami udziału w zyskach, a tych nie bywało z tej prostej przyczyny, że równie zwyczajowo bankrutowali po pierwszym filmie i ich interes (ale bez zobowiązań), przejmował kolejny wchodzący i niezależny. Gas poszedł na kompromis. Zakończenie uległo zmianie, miejscem akcji została Europa, zaparł się tylko w kwestii wymiany Nie Istniejącego Boga, głównej idei filmu, na erotyczne rojenia wieku dojrzewania. Producent, i tak święcie przekonany o czającym się fiasku przedsięwzięcia, machnął ręką, materiał nakręcono oraz zmontowano w trzynaście dni i niespodziewanie, na Podziemnym Festiwalu Filmów Alternatywnych, otrzymał on nagrodę. Za scenariusz. Zgodnie z dotychczasowym porządkiem rzeczy, niezależny producent splajtował, Gas nie dostał ani grosza, a o żadnym z występujących w obrazie aktorów oraz o jego reżyserze już nigdy więcej nie usłyszał. Za to jeden z jurorów zwrócił się do niego z propozycją, by Gaspar napisał dla niego reklamówkę maści na odciski. Filmik pokazywał zakonnika w sandałach oraz habicie, ciągnącego z całych sił za sznur od dzwonu. Dzwon urywał się, spadał na bose palce braciszka, po czym odbijał się od nich jak piłka. Błysk, z rozjaśnienia ukazywało się pudełko inkryminowanej maści. Koniec. Gaspara ponownie nagrodzono za scenariusz, tym razem na festiwalu filmów reklamowych w Krakowie, zorganizowanym na terenie Polmos-Solidarity S.A. Teraz droga do kariery stanęła przed nim otworem. To znaczy: nadal mógł pisać, nie dostając za to ani grosza zaliczki, ale osiągnął chociaż tyle, że przed wyrzuceniem ich do kosza, jego teksty przeglądano pobieżnie. Najwyraźniej zaczęto się z nim liczyć. Procedura w tych sprawach obowiązywała taka że, zanim jakakolwiek wytwórnia fantomatyczna zdecydowała się zakupić czyjkolwiek scenariusz, przechodził on przed odsiew na kolejnych sitach, którymi byli tak zwani „czytacze”. Im wytwórnia bardziej się ceniła, tym poziomów czytaczy było więcej, a ten, kogo tekst dotarł przed trzecią ich grupę, zwykł był już wysoko nosić głowę. Po kilku latach i Gas począł zadzierać łeb, niczym ponosząca kobyła, aż wreszcie sprzedał pierwszy tekst, z którego etatowi scenarzyści zrobili całkiem przyzwoity skrypt, z którego z kolei powstał znośny film, oceniony na około 1,5 rambo. Wtedy łowcy „młodych” talentów z „Sony-Columbia-Mosfilm Pictures” zdecydowali się zaryzykować i wytwórnia podpisała z Gasem pięcioletni kontrakt, zobowiązujący go do dostarczania czterech scenariuszy pełnometrażowych filmów rocznie. Na zadany temat. Owa jednozdaniowa recepta przychodziła co kwartał przez fantax. Jednak najczęściej zdarzało się, że kilku facetów pisało wypracowania zawierające ten sam motyw przewodni, a spece, którzy za samo czytanie treatmentów dostawali dziesięć razy więcej forsy niż Gas za pisanie, wybierali to, co uznawali za nadające się do przeróbki przez rasowego scenarzystę - zarabiającego z kolei, dziesięć razy więcej niż oni. Gas nie miał w zasadzie pretensji do tych wszystkich gości. Wiedział, że gdyby jemu tyle płacono, robiłby dokładnie to samo. Życie prywatne Homera, w czasie mozolnego przebijania się na filmowy areopag, sprowadzało się zasadniczo do życia seksualnego, zawężonego do szeregu mniej lub bardziej przypadkowych potyczek łóżkowych (i nie tylko, gdyż miejscem erotycznych ekscesów bywały garderoby, atelier, publiczne toalety, biurka, samochody, wanny, windy oraz jeden raz - dach drapacza chmur podczas burzy z piorunami!), ze script-girls, statystkami, charakteryzatorkami, specjalistkami od castingu fantomarycznych filmów porno oraz głupimi gęsiami z prowincjonalnych enklaw Środkowego Zachodu, pragnącymi tą drogą zdobyć pozycję w show-businessie. Tonia nie należała do tego typu zdobyczy. Była sąsiadką Gasa w pewnym ponurym domiszczu, etatowo udzielającym schronienia walczącym o byt pracownikom przemysłu fantomatycznego. Jedyną zaletę przytuliska stanowił fakt, iż czynsze nie były tam pobierane zbyt skrupulatnie ani regularnie. Gas i Tonia mieszkali drzwi w drzwi, ale ze względu na to, iż gnieździli się przy końcu korytarza, sypialnie obu mieszkań przylegały do siebie - co czasami bywało żenująco kłopotliwe, gdyż ich łóżka nieomal stykały się ze sobą, oddzielone zaledwie cienką, gipsową ścianką. Po pewnym czasie Gaspar przesunął tapczan w drugi kąt pokoju - co nie miało żadnego znaczenia dla wystroju „salonu”, był to bowiem jedyny mebel w pomieszczeniu - a co Tonia, pozbawiona płynących zza przepierzenia dźwiękowych doznań, zinterpretowała błędnie jako stan seksualnej abstynencji sąsiada. Kiedy Gas sprzedał swój pierwszy scenariusz, urządził przyjęcie na koszt producenta filmu, za jedyne zresztą pieniądze, jakie od niego dostał. Party było huczne, przybyli nań wszyscy nie zaproszeni mieszkańcy domu i kiedy wreszcie, po dwóch dobach, Gas zwalił się do łóżka, to znalazł w nim Tonie, której mieszkanie oraz posłanie zajęte było przez jakąś obcą grupę wzajemnej adoracji. Dopiero następnego dnia po południu, gdy otworzył kaprawe, zaropiałe od pijaństwa i hantu oczy, zobaczył z bliska swą sąsiadkę. W jakiś czas później, nie pytając nikogo o zgodę, przebili pomiędzy swymi sypialniami przejście i zestawili razem tapczany. Siebie właściwie także nie indagowali w tej kwestii - jakoś samo tak wyszło. A jeszcze później, kiedy Gas podpisał nowy kontrakt, przeprowadzili się - nadal razem. I tak to trwało, aż do chwili, kiedy przed Gasem stanęła szansa napisania dla samego Moralesa „Ostatniego kontraktu Judasza”. I oto, z niezwykłą w tych czasach prędkością trzydziestu mil na godzinę rozwijaną przez dychawiczny pociąg, gwiżdżący co chwilę dziarsko (jednak od nadmiaru fantazji maszynisty szybkości nie przybywało), Gaspar Romeo Homer przybliżał się do punktu zwrotnego przy końcu drugiego aktu swego scenariusza. W tym szczytowym momencie, tytułowy Judasz miał osiągnąć - lub nie - swój cel; po czym następowało rozwiązanie wszystkich wątków oraz koniec męczarni scenarzysty, reżysera, aktorów i widzów. Jednakże, przed wielkim finałem, należało jeszcze spiętrzyć przed bohaterem ostatnie trudności, które ten winien pokonać w sposób co najmniej spektakularny. Rzeczywiste problemy okazały się tymczasem wielce prozaiczne: wiozący Gasa pociąg spóźnił się okrutnie do L’Aguila i ostatni autobus z pielgrzymami odjechał już w siną dal Gran Sasso, najwyższego masywu Apenin, gdzie w Statto delia Citta del Nuovo Yaticano, wyrosłym u podnóża wznoszącego się na wysokość 2912 metrów npm. Corno Grandę, czekał na nuncjusza Ochoyę pokój, zarezerwowany w hotelu Jan Paweł II”. L’Aguila nie miało ani jednego wolnego łóżka, co było tym dziwniejsze, iż nikt nie spał. Mieszkańcy i wszyscy przyjezdni, uwięzieni wzorem Gasa lub zamierzający spędzić w miasteczku Święta, wylegli na ulice. Na pierwszy rzut oka, L’Aguila wydało się Gasowi miastem posępnym. Ponury, szary kamień z jakiego je wzniesiono, pochłaniał nawet najsilniejsze promienie słońca, tworząc atmosferę teutońskiej wręcz surowości. Nic w tym dziwnego, skoro założył je w 1242 roku cesarz niemiecki, Fryderyk II, ściągając tutaj ludność z 99 okolicznych wiosek Abazji. Każda ze społeczności wybudowała swój własny kościół, rynek oraz dzielnicę. W drodze z dworca do centrum Gas przechodził obok, upamiętniającej ten fakt, średniowiecznej fontanny o 99 wodotryskach; w nocy zaś, miał się przekonać, iż zegar na ratuszu bije 99 razy. Po licznych trzęsieniach ziemi nawiedzających tę okolicę, L’Aguila nie mogło się już pochwalić wszystkimi kościołami - pozostały jednak dwa najwspanialsze: Duomo i Świętego Bernardyna - ale i tak to, co się działo na ulicach, przypominało Gasowi opis mediewalnych misteriów Anno Domini 1000, kiedy, wraz z jego kresem, spodziewano się nadejścia końca świata. Na każdym skrzyżowaniu płonęły wielkie ogniska, a brukowane granitowymi kocimi łbami uliczki, przemierzały hordy obdartych i zawodzących biczowników. Świst rzemieni i łkania bólu grzesznych dusz słychać było wszędzie, niczym szum morza na plaży. Na wielu placach - Piazza del Duomo, Piazza Battaglione Alpini, Piazza Annunziata czy Piazza Santa Maria Paganica - stały krzyże z przytroczonymi doń ochotniczymi Dismosami, Gestasami i Jezusami. Podle nich, rozgrywały się nowotestamentowe sceny rzucania monet o szaty zbawicieli, tłoczyli się brodaci Józefowie z Arymatei z białymi całunami, rzymscy żołnierze wyciągali w górę włócznie z kapiącymi winnym octem gąbkami, tu i ówdzie niesiono belki i zakładano cierniowe korony. W cieniu małych uliczek oraz eleganckich promenad, jak Corso Vittorio Emanuele, Corso Federico II, Yalle di Collemaggio, Via San Bernardino, Via Bafille czy Via XX Settembre, liczne sekty heretyków czyniły to, co lubiły i uważały za słuszne. I tak na przykład: ABELOCI adoptowali publicznie dzieci i powstrzymywali się od posiadania własnych. ADAMICI na odwrót - rżnęli się z antonionami na każdym skwerze i w każdym parku. ADWENTYŚCI, wzrok mając zwrócony w niebiosa, wypatrywali rychłego nadejścia Pańskiego. ANGELICI ganiali wokół, z białymi skrzydłami z piór gołębic, przyczyniając harmideru, furkotu i wrzasku, gdy im kto pióra one dla pustych figli wyrywał. BEGARDZI wyzuwali siebie i innych z bogactw doczesnych, co też nie zawsze szło bez oporu. BONOZJANIE zaprzeczali głośno i na każdym rogu dziewictwu Maryji, a takoż czynili wynajęci przez nich heroldowie CHRYSTOMACHOWDE przeciwili się w ogóle osobie Chrystusa. EBIONICI darli publicznie listy św. Pawła. ENTUZJAŚCI modlili się jak najęci. FANTAZJAŚCI - miast krzyży z drewna z uwiązanym doń człowiekiem - wyświetlali fantomatyczne projekcje tegoż, by dać wyraz swej idei, co się do tego sprowadzała, iż ciało Jezusa było pozornie jeno rzeczywiste. FOSARIANIE siedzieli w zrujnowanej fosie XVI-wiecznego zamku, zbudowanego przez Hiszpanów (obecnie Museo Nationale d’Abruzzo) i nikt nie wiedział, co tam czynili HERAKICI ostentacyjnie lekceważyli wszelkie obchody, nie wierząc w zmartwychwstanie ciała ERIWIGIANEE szczycili się swą nieśmiertelnością. KAPTURNICY, obok adamitów, demonstrowali wspólnotę swych żon. LEWELLERZY podejmowali kolejną próbę założenia Królestwa Bożego na Ziemi. MAZDEIŚCI walili się po gębach aż huczało, by pokazać dowodnie walkę dobra ze złem. NOWACJANffi rozdawali przechodniom spisy swych świętych, jedynie właściwych. OFICI - czciciele węża-uwodziciela - wyglądali niczym Laokoon, pozujący wraz z familią Agesandrosowi Polidorosowi i Atenodorosowi, i wybierali się z pielgrzymką na południe, do Cocullo, gdzie w pierwszy czwartek maja odbywa się jeden z najdziwniejszych obrządków w Europie, polegający na udrapowaniu figury miejscowego świętego żywymi wężami, a następnie obnoszeniu jej w procesji ulicami miasteczka. PERFEKCJONIŚCI sprzedawali swą własną kompilację Biblii i „Kapitału” Marksa. PRYSCYLIANEE układali horoskopy. SUPRALAPSARIANIE, głoszący że Bóg, już przed popełnieniem przez Adama grzechu pierworodnego, zdecydował, kto będzie zbawiony, a kto potępiony, sprzedawali, po przystępnej cenie, spis onych, komputerowo sporządzony. WILHELMICI obwozili w małym wózku po Via Porta Bazzano - od kościoła Santa Maria di Collemaggio do bramy -dziewczynkę, będącą kolejną inkarnacją Wilhelminy z Mediolanu, która ogłosiła, iż jest wcieleniem Ducha Świętego. Sekta Ekstrawagandystów Dnia Minus Pierwszego ogłasza nabór do koedukacyjnego klasztoru kontemplacyjnego pod wezwaniem Świętej Minuskuły. Kandydaci winni spełniać następujące warunki: wiek poniżej 25 lat, przyjemna aparycja, łatwość nawiązywania stosunków międzyludzkich, skłonność do melancholii, gotowość do zrezygnowania z codziennych przykrości. Bliższe informacje w sieci Internet oraz America Online. Wszyscy ci ludzie - i ci wierzący ortodoksyjnie, i ci schizmatycznie - czynili taki wrzask oraz zamieszanie, że Gas zaczął się zastanawiać, czy nie wyjąć z walizki swego „Tytana 500”, nie przywiesić granatów u paska i nie zacząć ganiać pomiędzy ciżbą, krzycząc, iż jest kolejnym Juda z Kariotu pragnącym - z braku nieobecnego Zbawiciela - zamordować papieża? Zaraz jednak odrzucił ten pomysł, dostrzegł bowiem innych, niespotykanie spokojnych ludzi - pomiędzy kłębiącymi się szaleńcami przechadzała się, ramię w ramię z karabinierami, gwardia papieska. Miny ich świadczyły dobitnie, iż na służbie nie mają zbyt wybujałego poczucia humoru i Gas nabrał przekonania, że nie jest to najwłaściwszy moment na publiczne zakładanie sekty iszkarianów. Nie chcąc więcej zwracać na siebie uwagi, na Via Cimino wszedł dla pozoru do najbliższego hotelu, którym okazał się zajazd pod wezwaniem Świętego Franciszka z Asyżu i bez przekonania zapytał o wolny pokój. Postanowił zaryzykować i przedstawił się jako kardynał mniejszy, Martin Hernandes-Ochoya. Skutek był piorunujący: natychmiast otrzymał klucz od schowka na miotły pod schodami, dokąd migiem wstawiono łóżko polowe. Efekt tej nocy był taki, że Gas nie zmrużył w ogóle oka, bowiem przez cały czas - w górę i w dół - chodzili schodami niespokojni pątnicy, nierzadko dzwoniąc łańcuchami. Za to rano, kiedy wyłonił się ze swej pakamery, był jedynym gościem na śniadaniu i jednym z pięciu zdolnych utrzymać się na nogach pasażerów, którzy z Dworca Autobusowego, znajdującego się nieopodal Castelo, odjechali w stronę Nowego Watykanu pierwszym porannym autobusem. Był to pamiętający czasy drugiej wojny światowej, stary fiat, prostopadłościenny do obrzydliwości i dzwoniący szybami oraz luźnymi blachami poszycia na każdym wyboju. Trzeba dodać, że z nich głównie składała się droga, wiodąca ku masywowi Grań Sasso. Granicę Księstwa Nowego Watykanu wyznaczały dwa anioły, wyciosane z białego marmuru w manierze postkubizmu religijnego. Stały one po dwóch stronach szosy, na kształt bramy bez zwieńczenia, a gdy wzrok podróżnego sięgnął dalej wzdłuż zakurzonej drogi, spotykał, wznoszące się tarasowało na zboczu Corno Grandę, budynki, ponad którymi ziała czernią, otwarta paszcza, prowadzącego do Bartolomeusowej siedziby, tunelu. Wrota sezamu - kilkunastometrowej grubości metalowa płyta, przypominająca z tej odległości zwykły luk okrętowy - była opuszczana hydraulicznymi siłownikami na wzór zwodzonego mostu. Do niego, niczym mrówki, sunęły uparcie strumyki pątników i znikały w groźnych jego wątpiach. Rzężąc spracowanymi mechanizmami, autokar czołgał się pod górę z mozołem zdychającego mastodonta. Gaspar nie wyobrażał sobie tej drogi gdyby pojazd miał komplet - czy raczej w tych warunkach, nadkomplet - pasażerów. Wreszcie, wyzionąwszy resztki swego benzynowego ducha, autobus zatrzymał się na placu postojowym. Choć Gaspar już dawno z niego wysiadł, stojący w słońcu pojazd drżał jeszcze na całym ciele z wysiłku. Od tej chwili Judasz musiał być maksymalnie skoncentrowany. Począwszy od wyjścia z parkingu, obserwowanego przez siostry zakonne, wręczające każdemu przybyłemu plan Statto delia Citta del Nuovo Yaticano (na którym wnętrze schronu - zaraz za Aulą św. Piotra, gdzie papież miał wygłosić Wielkopiątkową homilię - kończyło się przerywaną linią, sugerującą zaledwie, że dalej także coś jest), aż do pancernych wrót, pątnikom przyglądali się Szwajcarzy w strojach anachronicznych jak wprzódy, za to zamiast halabard, dzierżący szybkostrzelne pistolety maszynowe „Wilhelm Tell 2000”. Selekcja pielgrzymów, dokonywana sprawnie na podstawie prezentowanych przez nich dokumentów, odbywała się już po drodze. Holograficzna płytka identyfikacyjna, nadesłana Ochoyi z Watykanu, smakowana była przez laserowe odtwarzacze wszystkich bramek i posterunków, a konsularny paszport nuncjusza powodował, że jego okaziciel kierowany był wciąż na prawo, trafiając w coraz rzadsze strumienie wiernych. Wreszcie przed Judaszem pozostały już tylko jedne rozstaje - dla hierarchów młodszych i starszych. Gas wszedł w tę pierwszą bramkę. Siedzący w pomalowanej na biało i złoto budce Szwajcar, wepchnął, po raz nie wiadomo który, identyfikator w szczelinę nienasyconego aparatu i zapatrzył się na wyniki. - Proszę zbliżyć lewe oko do obiektywu, księże kardynale - polecił. Cichy szum oświecił Gasa, że aparat sfotografował tęczówki jego szkieł kontaktowych. Linie papilarne to już była zwykła formalność, potem trzeba było oddać do prześwietlenia bagaż. Gas wiedział, iż w stanie rozłożonym, „Tytan 500” daje obraz staroświeckiego przybornika do golenia - z dwoma metalowymi pojemnikami (jednym na „pędzel”, czyli kolbę, drugim na „mydło” w sztyfcie - w istocie tłumik), z miseczką do rozrabiania tegoż mydła (w rzeczywistości był to bęben z miniaturowymi pociskami rakietowymi), z lusterkiem w obudowie (celownik) oraz samą maszynką ścinającą zarost (lufa oraz zamek „Tytana”). Granaty wykonano w całości z plastiku i ukształtowano jak cytryny - były nawet różnej wielkości. - Dziękuję - powiedział cerber, który wiedział najwyraźniej, iż są jeszcze na świecie mężczyźni golący się w tak starożytny sposób. Pot, powstrzymywany przez Gasa siłą woli, popłynął mu teraz ciurkiem po plecach do spodni. Mokrą dłonią ujął uchwyt walizeczki i pomaszerował w głąb tunelu, który tylko z rozsłonecznionej dali, mógł się wydawać czarną czeluścią. Strop ukryty był pod hologramem wygwieżdżonego nieba, a z dołu, zza pancernego szkła, sączyło się światło lamp, wskazujących dawniej kierunek marszu kompaniom wojsk i pojazdów. Pielgrzymi, już posegregowani i oddzieleni od siebie przezroczystymi ściankami, by się na powrót nie wymieszali, przeszli gęsiego ponad sto metrów, poganiani przez unoszące się w powietrzu holograficzne wersety z Nowego Testamentu, zapowiadające mękę oraz zmartwychwstanie Pańskie, aż dotarli od serca Nowego Watykanu - mierzącej dwieście na dwieście metrów Auli Świętego Piotra - w przeszłości placu postojowego oraz manewrowego pojazdów pancernych i ciężarowych, samolotów rozpoznawczych oraz śmigłowców NATO. Strop wznosił się tutaj na wysokości czterech pięter, ale dzięki fantomatyce zmieniono obraz pomieszczenia tak, by przypominał plac dawnej bazyliki, pod wezwaniem patrona rybaków. Gaspar dotarł do sektora kardynałów mniejszych, znalazł przysługujące mu miejsce i ciężko usiadł. Judasz był u celu, ale jakoś nie cieszyło go to. Zawsze pokonywanie przeciwności, sprawiało mu więcej frajdy, niż otrzymana nagroda. Teraz, dla fasonu, należało jeszcze złożyć „Tytana” - i fertig. Można wracać do Hollywood, spisać wszystko i przyprawiwszy do smaku (wątek miłosny, może jakaś zakochana zakonnica, perypetie, możliwość, iż Judasz zostanie przez nią zdradzony?), położyć skrypt na biurku oskara Yazumi. A potem już tylko czekać na fortunę, sławę i zaszczyty. Judasz począł się rozglądać za toaletą - służba porządkowa natychmiast wskazała mu drogę. Gasowi wydała się podejrzana spora ilość księży po cywilnemu, znikających z podobnymi do jego neseserami w kabinach, którzy pojawiali się po chwili z podejrzanie wypchanymi kieszeniami marynarek. Kiedy i on wrócił na swoje miejsce, także jego kieszeń mocno odstawała. W głębi auli włączono hologram ołtarza i poczęli się tam snuć alumni, podłączający mikrofony, poprawiający coś i przestawiający z miejsca na miejsce liturgiczne przedmioty. Uwagę Gasa zwróciła jednak dalsza część sali, oddzielona od publiczności, jakąś przejrzystą kurtyną. Nie wyglądało to na kuloodporne szkło ani plastik, raczej przypominało obraz tego, jak w filmach fantastycznych przedstawiano dawniej pole siłowe - coś co nie istniało, ale było niezbędne, w każdym szanującym się obrazie spod znaku SF. Wcześniej, w początkach kina fantomatycznego, „zasłoną” taką odgradzano przestrzeń odbiornika fanwizji lub stwarzano wrażenie istnienia „ekranu” w fantomatycznym kinie, by widzowie - dla większej stąd ułudy - czuli się oddzieleni od postaci aktorów. Potem okazało się to zgoła niepotrzebne, jeszcze później przyszedł czas na eksperymenty rodem z teatralnego happeningu, gdy fantom Reginalda III schodził z ekranu, albo żywy aktor grał pomiędzy holograficznymi zjawami. Judasz musiał sprawdzić, co się za tym kryło. Licząc się z możliwością, iż ochrona (na pewno jest tam jakaś, dedukował) zgarnie go w pobliżu kurtyny, schował ponownie złożonego „Tytana” do walizeczki i postawił ją na krześle. Spodziewał się, iż znajduje się pośród ludzi uczciwych, przestrzegających przykazań bożych i w związku z tym zastanie ją po powrocie. Bez żadnych przeszkód dotarł przed pierwszy rząd purpuratów, samych zasuszonych w wierze starców, kręcących na boki głowami, osadzonymi na czerwonych, chudych jak u kondora, szyjach. Popatrywali na siebie, bez przerwy potakując komuś bezgłośnie. Przed nimi znajdowała się niewysoka, metalowa barierka, niczym przed klatką w zoo, a za nią, na końcu nawy głównej, wznosił się ołtarz. Gas udał, iż potknął się niespodzianie i trzymany przez niego w dłoni różaniec, wyprysnął szerokim łukiem poza barierkę. By nikt go nie ubiegł, Gaspar odzyskał momentalnie równowagę i jednym sprężystym przerzutem ciała znalazł się po drugiej stronie. Wyciągnął przed siebie dłoń, a ta bez trudu przeniknęła przez zasłonę, znikając z jego oczu. EPIZOD XVII Zrobił krok naprzód, przechodząc przez przejrzystą kurtynę. Nikt go nie gonił. Nikt nawet - widział to, oddychając głośno z emocji - nie zainteresował się jego wtargnięciem w te zaklęte rewiry. Wokół, po jego stronie, nie było nikogo - żadnych widzianych wcześniej alumnów, ani fantomatycznego ołtarza. Otaczały go: gołe, betonowe ściany, szary strop, podparty żelbetowymi filarami, walające się żelastwo, rdzewiejący transporter opancerzony z przestrzeloną granatem ppanc. burtą i śladami dawnego okopcenia, stalowy hełm z oderwanym paskiem, blaszane, dwustulitrowe beczki po olejach i paliwach, kurz, rozjeżdżone oponami w brunatne rozgwiazdy, tłuste plamy na betonie, ogniwo gąsienicy czołgu, wybebeszone oliwkowo- zielone skrzynki po amunicji, białe, zatarte linie na podłożu, wyznaczające drogi ruchu pojazdów i miejsca ich parkowania, kierujące do różnych wyjść napisy na ścianach, oszarowe grafitti, operujące wielobarwnymi kolażami genitaliów obu płci. Odwrócił się. Za zasłoną widział tłum prałatów, księży i pielgrzymów. Służby porządkowe. Powiewające papieskimi chorągiewkami stada sióstr zakonnych. Widział nawet opuszczone przez siebie miejsce i stojący na siedzeniu składanego krzesła neseser. Uszczypnął się! Zabolało! Uznawszy ów kruchy argument na rzecz realności za przekonujący, rozejrzał się zastanawiając, co począć dalej? Wracać? Bez sensu! Nie po to zaszedł tak daleko - czy raczej głęboko - by w ostatniej chwili zrejterować. Gdzieś tam, w głębi betonowego gmachu, czekał na niego Baitolomeus. Gaspar był tego pewny równie mocno, jak i faktu, że nie wiedział skąd owo przekonanie czerpie? Wszak wokół ziało pustką. I ciszą. Nagle, jakby na przekór temu, posłyszał musicam sacrum, muzykę organową. Wydawała się cicha i stłumiona, ale gdzieś tam, u niewiadomego swego źródła, musiała być wzniosła i potężna. Nawet tutaj czuło się jej moc. Obróciwszy głowę, Gaspar nastawił radary swych odstających uszu i ruszył w jej kierunku. Szedł i szedł przez opustoszałą halę i zdawało mu się, że pomieszczenie nie ma końca. Przypominało to podniesiony do niewyobrażalnej potęgi podziemny garaż, lub opuszczoną fabrykę, w której produkowano zbędny czas. Mijał całe rzędy betonowych filarów, na których samoświecącą farbą wymalowano mniej lub bardziej zrozumiałe napisy. Niegdysiejsza styczność z Fung Fu Johnsonem pozwalała mu teraz domyślać się znaczenia niektórych z nich. „Do punktu dezaktywacyjnego”. „DPŻ”. „Kantyna”. „Gl. Dow.” „PKT”. Odręcznie napisana kartka: „Uwaga! W czarnych pojemnikach wyłożono trutkę na szczury. Kwatermistrz”. Dotarł wreszcie do stalowej grodzi, za którą korytarz ciągnął się usłużnie w głąb schronu i masywu Corno Grandę. Pusta przestrzeń odbijała jego kroki zwielokrotnionym echem, muzyka organowa stała się donośniejsza, choć nie natrętna jeszcze, a wokół siebie Gas wyczuwał delikatny ruch powietrza, które zdawało się falować w tę i z powrotem. Kiedy trwała faza „z powrotem”, jakoś trudniej się oddychało. Jakby atmosfera ulegała rozrzedzeniu. Gaspar nie wiedział, jakim przyczynom przypisać ma owo zjawisko. Z bocznego korytarza wypadła nagle grupa młodych księży, z trudnością nadążająca za jakimś przełożonym w rozwianej pośpiechem sutannie. Wydawał w biegu, na lewo i prawo, polecenia, a ci co je otrzymali, mówili krótko: „Dei Gloriam”, „Ku chwale Pana”; po czym zawracali w miejscu i śpieszyli w rozmaite odnogi korytarzy, by spełnić rozkazy. Im bardziej Gaspar zagłębiał się w meandry Stolicy Apostolskiej, tym postaci owych przybywało. Trzaskały drzwi pokoi, gwizdały pośpieszne windy. Ruch i harmider panował taki, jakby w Enklawie Pentagon Ltd. ogłoszono Czerwony Alarm. Zmieniły się także, otaczające Gaspara napisy. „Do Sekcji Chórów Anielskich”, przeczytał z niedowierzaniem; „Do Sekcji Cudów Kontrolowanych” zostało przekreślone czarną farbą, a pod spodem ktoś domalował na czerwono trzy szóstki -znak, że wdały się tam siły szatana. „Exortex, Sp. Z.o.o., 200 m za rogiem”. „Kaplica Sykstyńska, rekonstrukcja fantomatyczna. Zwiedzanie codziennie od 10 do 18.”. „Sekcja nasluchu elektronicznego i inwigilacji dusz”. „Wydział Anty-antykoncepcyjny”. „Departament Siedmiu Grzechów Głównych” - nad jego wejściem wisiał stosowny obraz Boscha - postać Chrystusa, otoczona koncentrycznymi promieniami i siedmioma trapezoidalnymi kwaterami, jako całość tworzącymi tondo. Dwoje drzwi po przeciwnych stronach korytarza zdobiły tabliczki: „Advocatus Dei, Jurum Doktor Jan Nepomucen Świętoszek” i „Advocatus Diaboli, Philosophiae Doctor, Jan Maria Rokita”. Środkiem biegła, wymalowana na podłodze biała linia demarkacyjna, a na niej leżała krzyżem jakaś zakapturzona postać w habicie. Kiedy Gaspar mijał pokutnika, ten usiłował schwycić go za kostkę, ale tylko skrobnął żółtymi szponami po lakierowanym trzewiku Ochoyi. „Departament d/s Walki z Herezją” zajmował spory kwartał pomiędzy czterema przecinającymi się ciągami komunikacyjnymi, i rozbity był na zespoły do walki z kacerstwem słownym (najmniejszy), audio-wizualnym, informatycznym i fantomatycznym (najobszerniejszy). (Obok, nieco w ukryciu, znajdował się Wydział Wewnętrzny - czyli służący do zwalczania sekciarstwa w samym Departamencie d/s Walki z Herezja). Dalej korytarz rozszerzał się znacznie, tworząc obszerną salę. Na wysokościach a pod krucyfiksem, wisiała olbrzymia tablica elektroniczna, na której wyświetlano kursy papierów wartościowych. Ni mniej, ni więcej, była to Giełda Watykańska, ze względu na Wielki Piątek nieczynna, choć komputery giełdowe cały czas prowadziły milczące operacje handlowe. „Dei Gloriam!” „Na chwałę Pana!” Od Giełdy, korytarze rozchodziły się gwiaździście, kierując chętnych ku Pinakotece II, Musei e Gallerie Pontificie, Apartamentom Borgiów, papieskiemu Obserwatorium Radioastronomicznemu, Radiowo-Telewizyjnej Stacji Satelitarnej, Castel Gandolfo Duo i Zespołowi Sportowo-Rekreacyjnemu im. św. Alberto Tomby. Gaspar postał chwilę przed tablicą świetlną, śledząc kursy rozmaitych akcji. Po zdjęciu klątwy z Autonomicznego Księstwa Hollywood, notowania Sony-Columbia-Mosfilm Pictures wzrosły nieznacznie, co sprawdził jedynie powodowany lokalnym patriotyzmem, gdyż nie zainwestował w nie nigdy, ani jednego dolara. Zastanowił się, czy korzystając z okazji nie zwiedzić Muzeum Watykańskiego (wszak nigdy więcej nie będzie miał podobnej sposobności), ale przypomniał sobie, że w dniu takim jak dzisiejszy, na pewno jest ono zamknięte. Zastanowił się, gdzie mógłby znaleźć Bartolomeusa. Teoretycznie, papież powinien był przebywać właśnie tam, skąd Gaspar nadchodził - w Auli św. Piotra. Jednak wszystko wskazywało na to, iż to tylko jego obraz będzie tam transmitowany z jakiegoś innego miejsca. Skąd? Z apartamentów papieża? Z Bazyliki Laterańskiej? Z prywatnej kaplicy? Jak do niej dotrzeć? Wędrując po omacku, Gas dotarł do zatłoczonego skrzyżowania dwóch tuneli, z których każdy miał po dwa pasy ruchu w każdą stronę. Jeden z nich był najwyraźniej odcinkiem zamierzonej autostrady, którą przebito niegdyś masyw Corno Grandę, ale nigdy jej nie wybudowano. Drugi, wydrążony z nieco mniejszym rozmachem, stanowił wewnętrzną magistralę schronu. Przemieszczały się nimi elektryczne riksze z białymi baldachimami ocieniającymi pasażerów, a ich ruchem kierował młody braciszek, stojący po środku tego galimatiasu na okrągłym podwyższeniu i rześko wymachujący ku pojazdom złotym pastorałem. Narażając się na rozjechanie, Gas przedarł się do niego i pociągnął regulirowszczika za rękaw habitu. Zdziwiony faktem, że ktoś pod jego bokiem, śmiał złamać przepisy ruchu drogowego oraz naruszyć nietykalność cielesną stróża porządku, watykański policjant odwrócił zagniewaną twarz. Na widok koloratki Gasa wypogodził ją jednak. Mimo wszystko czuł się w obowiązku upomnieć intruza. - Nie powinien ksiądz tu przychodzić. To niebezpieczne. - Eeee... Przepraszam, padre, ale zabłądziłem. Mam prywatny list do Ojca Świętego, od jego przyjaciela z lat młodzieńczych, ale nie wiem, jak trafić pod wskazany adres. Jestem tu pierwszy raz... Nie mając wcale pojęcia, iż to przesyłka zza grobu, Gaspar wyjął pismo Joe „Big” Gambino celem okazania. Tamten obejrzał kopertę, a tymczasem korek pojazdów, wstrzymanych w swym ruchu w każdą z czterech stron świata, narastał. Rozbrzęczały się wściekle rowerowe dzwonki riksz. - Cicho, tam! - wrzasnął padre i machnął pastorałem jak batutą. Tumult ucichł. - Pójdzie ksiądz tędy - wskazał Gasowi kierunek prostopadły do tego, z którego Homer by} nadszedł - i po minięciu trzech przecznic, skręci w prawo. Będzie tam winda, zwykle nieczynna. Obok znajdują się schody. Trzeba się wdrapać pięć pięter. Jeżeli winda działa, to nie ma sprawy. Szwajcarom ksiądz powie, że ja go przysłałem. - A jak się ojciec nazywa? - Szymon Słupnik - odparł tamten i wrócił do kierowania mchem. Otrzymane wskazówki doprowadziły Gasa do drzwi windy. Nie wiedzieć, czy za sprawą wiszącego nad nią krzyża i modłów jej użytkowników, czy dzięki Zakonowi Braci Inżynierów i Mechaników, którzy opiekowali się wszelkimi urządzeniami technicznymi Nowego Watykanu, winda działała. Gaspar wszedł do wnętrza wraz z kilkoma niezwykle podekscytowanymi zakonnicami, które wysiadły na trzecim piętrze, udając się z pielgrzymką do fantomatycznego Grobu Pańskiego, którego obraz, via satelita, transmitowano z Terra Sancta Entertainment Group. Na piątym piętrze drzwi rozsunęły się. Gaspar zrobił krok naprzód, po czym od najbliższego Szwajcara dostał momentalnie w łeb elektrycznym kijem-samobijem. Gas ujrzał niebo gwiaździste nad sobą i zemdlał. Kiedy przyszedł do siebie, stwierdził kilka rzeczy na raz: primo - że głowa boli go tak, jakby tęgą śrubą skręcano mu ją w średniowiecznej machinie tortur; secundo - iż metalowymi obejmami, rodem z filmów o Jamesie Bondzie, przytroczony jest za ręce i nogi do jakiegoś mebla, który ze wszystkiego najmniej nadawał się do siedzenia; tertio - że ma przed sobą obraz Ribeiy „Męczeństwo św. Bartłomieja”, którego oryginał powinien wisieć w madryckim Prado. Apostołujący w Azji Mniejszej i Indiach Bartłomiej, vel grecko-aramejski Bartolomeus, zaznał w końcu w Armenii obdarcia ze skóry i ukrzyżowania, co tak plastycznie oddawało malowidło. Gas poczuł mdłości, opanował je wysiłkiem woli, przełknął ślinę i wyostrzył wzrok. Przed sobą ujrzał biurko, a na nim zawartość swoich wybebeszonych kieszeni - w tym list od Joe Gambino, napoczętą paczkę wibrujących prezerwatyw, którą przełożył z rozpędu ze swojego stroju godowego, przygotowanego na spotkanie z boską Sheilą Murphy, płytkę identyfikacyjną oraz dwa małe pudełeczka, zawierające zapasowe szkła kontaktowe. No, to jestem ugotowany, pomyślał i wzniósł oczy do nieba. Natrafił niestety na widok oskórowanego świętego na krzyżu, od czego wcale nie zrobiło mu się raźniej na duszy. Dzisiaj już chyba tego nie robią, stwierdził z nadzieją, przypominając sobie jednocześnie znane przysłowie, iż „nadzieja ojcem głupich”. Bezgłośne pytanie pozostało bez odpowiedzi. Jako neurastenik, Gaspar pogrążał się coraz głębiej w swoim prywatnym męczeństwie, kiedy skrzyp otwieranych za jego plecami drzwi, przywołał go do rzeczywistości. Nie mogąc obrócić głowy, czekał, aż przybysz sam pojawi się w zasięgu jego wzroku. Co też się stało. Za biurkiem usiadł postawny Murzyn w liturgicznych szatach papieskich. Bartolomeus zdjął z głowy tiarę i postawił ją na blacie. Pogmerał coś przy opasującej go szarfie, odetchnął głęboko z ulgą i rozejrzał się w charakterystyczny sposób, znamionujący wieloletniego urzędnika, sprawdzającego swoje włości. Gaspar mrugnął nerwowo. Nie zwracając na niego uwagi, papież wziął list od Joe Gambino, spojrzał nań pod światło i otworzył, rozrywając z jednego boku kopertę. Chwilę czytał, potem odłożył kartkę na biurko. Zapatrzył się na Gasa. - Joe Gambino nie żyje - powiedział. - Napisał o tym do... Ojca Świętego? - zapytał głupio Gaspar. Tłumaczyła go tylko sytuacja, w jakiej się znalazł. Bartolomeus nie odpowiedział i w sekundowym olśnieniu Homer zrozumiał, dlaczego. - Przepraszam - mruknął usprawiedliwiająco. - Miałem ciężki dzień. Można wiedzieć, jak to się stało? - Nieważne. Istotne, że za tym morderstwem kryje się oskar Yazumi, pański szef. Gaspar otworzył szeroko oczy. Potem, jako człowiek świadom podobnych scen dziejących się w filmach, zagrał pokerowo. - Ma Jego Świątobliwość na to dowody? Bartolomeus wzruszył ramionami. - Nikt ich nie ma. Po prostu wiem i kwita. Przyjrzał się uważnie scenarzyście i dodał: - Wiem także, że zginął jeszcze ktoś, kogo pan zna. Przekona się pan, że mówiłem prawdę. Na wszelki wypadek Gaspar nie podejmował tematu, bojąc się, że za jasnowidzeniem Bartolomeusowym stoi objawienie zesłane nań z Nieba lub równie enigmatyczna wyrocznia jakiegoś nawiedzonego proroka. - I co dalej? - zapytał zamiast tego. - To dobre pytanie - rzekł papież prostując się w swoim fotelu i zakładając ręce za głowę. - Sam chciałbym znać na nie odpowiedź. Tej akurat mi nie dano. Ale pan, przybywając tutaj by mnie zabić, lub utorować drogę prawdziwemu mordercy, musiał mieć jakiś pomysł, co? - Tylko taki, by po uroczystościach w Auli Św. Piotra wrócić do domu i napisać scenariusz - zapewnił go Gaspar. - Wszak przyszedłem tu bez żadnej broni, nawet bez tych atrap wypożyczonych z wytwórni filmowej. - Wiem. Zbadaliśmy także i pana oraz prześwietliliśmy dokładnie. Na okoliczność samowybuchu. Gaspar zmilczał dyplomatycznie. Bartolomeus zabębnił palcami po blacie biurka. - Panie Shapiro - powiedział. - Osobiście nic do pana nie mam, jakkolwiek nie pochwalam ani tego co robi pan, ani całe zamieszkiwane przez pana Księstwo. To chyba zrozumiałe. Z raportów prawdziwego kardynała Ochoyi (mam nadzieję, iż jest zdrów i cały), wiem o panu co nieco. Z całą pewnością nie jest pan najgorszym z ludzi, a już na pewno lepszym od mojego byłego przyjaciela, Joe „Big” Gambino, który w przywiezionym przez pana liście prosi mnie, bym za przysługę, jaką miał mi wyświadczyć, obdarował go Całunem Turyńskim! Papież przerwał by sprawdzić, czy jego rozmówca pojął całą „niestosowność” propozycji mafiosa. Gaspar skinieniem głowy dał znak, że w dostatecznym stopniu orientuje się w tych subtelnych kwestiach. - Opatrzność jednak sama rozwiązała ten problem i pokarała bluźniercę - ciągnął Bartolomeus. - Nie zamierzam wdawać się tutaj w roztrząsanie zawiłych kwestii, czy narzędzie, którym się w tym celu posłużyła, było stosowne, czy nie. Życie pokaże. Być może pan tego nie wie, panie Shapiro, ale jestem pragmatykiem i ekonomistą - w związku z czym, do wielu spraw podchodzę w sposób bulwersujący sporą liczbę osób z mego otoczenia. Największym mym osiągnięciem jest Ekonomiczna Egzegeza Pisma Świętego, w której jasno wykładam zasady gospodarki światowej od zarania dziejów. - Ale... - odważył się zaprotestować Gas, pełen obaw, iż zanosi się na równie długi wykład. Papież uśmierzył jego lęki podniesieniem dłoni. - Ale - podjął sam za Gaspara - jest coraz więcej takich jak pan ludzi, którym nie jest potrzebna żadna egzegeza, a w skrajnym wypadku nawet i samo Pismo. Czytał je pan? - I owszem - odparł Homer. Doszedł do wniosku, że jego męczeństwo ma polegać na odbyciu jeszcze jednej dysputy teologicznej, jakby nie dość mu było tych dwóch, przeprowadzonych z Ochoyą. Możliwe też, iż Bartolomeus, z pozycji siły, zamierza go nawracać. - Czy muszę tego słuchać? - szarpnął się w swych okowach. - Związany? - Mogę pana uwolnić - nie odpowiedział wprost na jego pytanie Bartolomeus. - Ostrzegam jednak, że mam stopień mistrza w kilku rodzajach wschodnich walk. To jak? Bartolomeus nacisnął jakiś przycisk na biurku, coś pstryknęło i po chwili Gaspar rozcierał zdrętwiałe nadgarstki. Do kostek krępował się sięgnąć. - A zatem, skoro zna pan Biblię - rzekł papież - to musi pan wiedzieć, że pierwsze jej zdanie brzmi: „Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię”. To pierwsza kwestia Pięcioksięgu, zwanego przez was Torą, czyli Prawem; po grecku Pentateuch. Uczył się pan tego w chederze? Gaspar skinął głową. - Widzi pan - ciągnął Bartolomeus - rzecz w tym, że stworzenie świata przyrównałem do złożenia kapitału zakładowego - początku wszelkiej przedsiębiorczości. Żeby coś powstało i działało, żeby ruszyć jakikolwiek interes, trzeba mieć na to najpierw środki. Prawda? Mogą to być własne zasoby lub pochodzące z banku, z prywatnych pożyczek, ze złożenia się kilku czy kilkunastu akcjonariuszy, z darowizny, z fundacji utworzonej w celu ich zdobycia, a nawet z kradzieży czy innej formy przestępczości - wszak legalny z pozoru biznes, można założyć jako pralnię brudnych pieniędzy. - Nie od dziś się mówi, że wszechświat powstał i istnieje na kredyt - wtrącił się Gas. - Tak twierdzi kosmologia. - Właśnie - ożywił się Jego Świątobliwość. - W swojej egzegezie potykam się o ten sam problem, nad którym łamią sobie głowy ostatni żywi naukowcy. To znaczy - skąd Bóg wziął środki? - Mnie Jego Wielebność pyta? - zdziwił się Gaspar. -Ja nie wierzę w Boga, a raczej dufam w Nieistniejącego Stwórcę, czemu dałem wyraz w swym debiutanckim scenariuszu. Poza tym - scenarzysta wykonał jakiś nieokreślony gest -Bóg jest ponoć wszechmocny. Czyż nie? Wszechstronny uczony z rodowodem po noblistach - matka otrzymała nagrodę w dziedzinie literatury vaginalnej, ojciec zaś z fizyki, chemii i genetyki militarnej (pośmiertnie) - przyjmie dobrze płatną pracę w handlu, od stopnia kierownika stoiska wzwyż. Opanowane biegle jedenaście oficjalnych języków zachodniej części enklawy Los Angeles S.A. oraz rachunek krakowianowy. Wysoce rozwinięte myślenie abstrakcyjne, przydatne w kontaktach z Urzędem Skarbowym. Oferty nr 3518903. - I owszem. O ile jednak skłonny jestem uznać istnienie wirtuujących elektronów, czy innego drobnego śmiecia, o tyle wirtuujący wszechświat nie zyskuje jakoś mojej wielkiej wiary. To zwykła kwestia skali - łatwiej przyjmiemy, że ktoś znalazł na ulicy jednego centa, niż milion dolarów. Chyba zgodzi się pan ze mną? - Jest wszechmocny - przypomniał Gaspar. - Czy to naprawdę ja muszę utwierdzać w wierze Waszą Świątobliwość? Jestem agnostykiem, ateistą i czym tylko kto chce! - Dlatego z panem rozmawiam. Prawdę wykuwa się w starciu z odmiennymi poglądami. Prześledźmy zatem, dla porządku, wszelkie możliwe źródła, z jakich Bóg mógł uzyskać kapitał zakładowy. Chyba nie śpieszy się panu? - Teraz już nie. - Dziękuję. Widzi pan, o rzeczy, o której chcę z panem mówić, Pismo milczy. Nie mogę też rozmawiać o tym w kręgu swych współpracowników, bo ci, na pierwsze słowa, najchętniej usmażyliby mnie na stosie. Wszak dobieram się tutaj do najbardziej podstawowego aksjomatu, co do którego, jeden z moich poprzedników wyznał w 1981 roku, iż nie widzi nic złego we współczesnej kosmologii, a teorię Wielkiego Wybuchu uważa nawet za interesującą. Stwierdził jednak przy tym, że należy nakreślić linię demarkacyjną, której to linii nauce przekroczyć nie wolno. Ostrzegł fizyków przed zbyt dogłębnym badaniem przyczyn oraz sposobu powstania wszechświata i przypomniał im, że roztrząsanie tych problemów zastrzeżone jest wyłącznie dla teologów. Według niego, każda hipoteza naukowa dotycząca powstania świata, choćby i taka jak ta, która zakłada istnienie pierwotnego atomu dającego początek całemu światu fizycznemu, pozostawia problem narodzin wszechświata otwarty. Nauka nie może samodzielnie rozwikłać tej zagadki. Do tego potrzebna jest wiedza, która jest ponad fizyką i astrofizyką - zwana metafizyką. Ponad wszystko bowiem, niezbędna jest wiedza, która wywodzi się z objawienia Boga. - Trochę to wykrętne - powiedział Gas. - Dotąd wam wolno badać, a stąd dotąd - wara! Możecie sobie rozwikływać tajemnicę istnienia wszechświata wstecz, od teraz do dziesiątej sekundy po Wielkim Wybuchu, ale wcześniej nie, bo w czasie „O” możecie się natknąć na Boga, a to już jest nasza działka. Poza tym, natura sama postawiła ograniczenie tego typu - nie ma czasu krótszego niż czas Plancka, czyli 10 do minus 43 sekundy. Dalej, czy też „wcześniej”, posunąć się już nie da. - Otóż to. Nie istnieje też długość mniejsza od 10 do minus 35 metra. Zgadza się to z sensualizmem Berkeleya, który całe życie walczył z koncepcją wielkości nieskończenie małych. Zatem to, co Bóg zainwestował w nasz Wszechświat, nie mogło trwać krócej, ani być mniejsze, od tych granicznych wartości Plancka. Wracam do pytania - skąd Bóg to wziął? Najprościej byłoby powiedzieć, że wyjął z własnej kieszeni -wszak to mniej niż chwilkę trwająca drobina, taki paproch wytrzepany ze szwu podszewki, gdzie wszędy pełno kurzu, okruchów tytoniu i innego byle czego - tyle, że o niemal nieskończonej gęstości. Wygrzebał toto, ustawił w pustce (której nota bene jeszcze nie było!), dmuchnął czy pstryknął palcami - i oto stało się! Błysk, wybuch i drobina - tracąc gęstość skutkiem nieposkromionej, zachłannej żądzy rozprzestrzenia się, trwając już dobre kilkanaście miliardów lat - ekspanduje, tworząc jednocześnie przestrzeń. Ale też taki strzał, jak i nabój, musiał być nad wyraz precyzyjnie skalibrowany - kruszyna nie mogła być ani za duża, ani za mała, lecz w sam raz, energii wyzwolonej też musiało być „akurat” - żeby się wszechświat za szybko nie zwinął z powrotem, bo wtedy nie było by czasu na jego ostygnięcie do tego stopnia, by wytworzyły się warunki sprzyjające powstaniu życia i ludzi. Bardzo to wszystko było chytrze wykombinowane - twierdzi nauka. Ja się zaś pytam, panie Shapiro - wyjął to Bóg z kieszeni? A może pożyczył? Jeśli tak, to od kogo? Może istnieje gdzieś, poza naszym wszechświatem - w metawszechświecie, zawierającym, podobnych naszemu, kosmosów bez liku - jakiś bank kredytowy - powiedzmy Pierwszy Pangalaktyczny Bank Spółdzielczy S.A., z siedzibą w Nadprzestrzeni, gdzie poszczególni bogowie mogą zaciągać pożyczki na budowę własnego kosmosu. Nie kłóci się to nawet z głoszonym przez nas monoteizmem: w jednym wszechświecie jest jeden bóg. W naszym, nasz. Kłócą się z nim natomiast wersje tego typu, iż kapitał zakładowy pochodził ze „zrzutki” większej liczby akcjonariuszy czy fundatorów - wszak mając swój wkład w stwórczym dziele, byliby także - stosownie do swych udziałów - kilku czy kilkunastoprocentowymi bóstwami. Pogląd, że kosmos powstał na skutek jakichś przestępczych machinacji, odrzucam ze zrozumiałych względów. Jakkolwiek idea, iż nasz wszechświat to pralnia brudnych pieniędzy, literacko jest wielce pociągająca, zwłaszcza jeżeli się bliżej przyjrzeć temu, jak dzisiaj funkcjonuje boskie dzieło - my, ludzie. Człowieka mógłby tylko usprawiedliwić błąd popełniony u zarania sprawczej działalności, jakiś grzech pra-pierworodny - coś jak owe „brudne pieniądze”, skażone w powiciu, z których tym samym, nic dobrego nie wyrośnie. Myślę, że dla pana jest to pociągający pomysł. Może pan to wykorzystać, panie Shapiro, w swoich scenariuszach. - Dziękuję - bąknął Gaspar. - Nie ma sprawy - jak mówił mój komputer jasnowidzący, kiedy jeszcze się do mnie odzywał. A więc, „na początku stworzył Bóg niebo i ziemię” i zrobił to na kredyt. Nie wiadomo tylko, skąd go wziął. Myślę, że jeszcze długo tego nie odkryjemy. - Uważam, że to już zostało rozstrzygnięte - sprzeciwił się Gaspar. - Według mnie Boga nie ma, albo kryje się poza stałymi Plancka - tam, gdzie już nie dostrzeżemy mędrca szkiełkiem i okiem. Jeśli wyobrazić sobie, że wszechświat pulsuje nieustannie pomiędzy dwoma skrajnościami: Wielkim Wybuchem, i Wielkim Krachem - to nie posiada początku i końca. Ergo - nikt go nie stworzył! Jest samoistny! Jedyny! Koniec, kropka! I druga możliwość, na którą jestem gotów się zgodzić: że to właśnie Wszechświat jest Bogiem, który istnieje bez początku i końca. Jest tym praatomem, praziarnem, z jakiego wszystko się wzięło, wybuchło, zakotłowało, rozprężyło, a potem, po następnych miliardach lat, skurczywszy się gdy początkowej energii wybuchu nie stanie, wróci do stanu owej kosmicznej, supergęstej drobiny, z jakiej powstał -po czym znowu wybuchnie, gdy go własna, niezmierzona gęstość ponownie do tego przymusi. A że przymusi, to niemal pewna, boż niemożliwa jest nieskończona gęstość. 10 do minus 43 sekundy wcześniej, przed jej osiągnięciem, wybuchnie. Bum! W tej postaci wszystko się zgadza: Bóg tworzy niebo i ziemię (bo jest nimi), zmieniając tylko - z częstotliwością raz na miliardy lat, a może nawet na ich setki lub tysiące (wszak teraz, po osiemnastu miliardach, nadal się rozszerza i nie wiedzieć, jak długo to jeszcze potrwa) - swą postać. Bóg, Wasza Wielebność, byłby wówczas wszędzie. Tak, jak tego chce Pismo - we mnie, w gwieździe Arktur i w każdym centymetrze sześciennym kosmicznej pustki. Jest wszechobecny, przenika całą swoją kreację, od krańca do krańca, będąc jednocześnie i Twórcą, i Dziełem, co stanowi najdoskonalszą jedność. W tym też rozumieniu jest wszechmocny -w ramach stworzonych przez siebie samego praw (którymi jest!), może absolutnie wszystko i to z mocą niewyobrażalnie wielką. Nie od parady Tora znaczy - Prawo. Na takiego wszechobecnego, wszechprzenikającego Boga jestem w stanie przystać, gdyż byłby On tak doskonale wtopiony we wszystko, że jednocześnie wcale by Go nie było, jako zbyt powszechny i uniwersalny. Zaklęty w jony, miony, kwanty, kationy, promieniowanie reliktowe. Będący mgławicami, gwiazdami, czarnymi dziurami, kwarkami, polami elektromagnetycznymi, oddziaływaniami silnymi i słabymi. Pikający ku nam pulsarami i kwazarami. Jest meteorytami, słonecznymi erupcjami i wirowaniem planet. Skręca się w lewo spiralami DNA. Przyjmujemy Go w bezustannej komunii - jedząc, pijąc i oddychając Nim. To jest Bóg - wszechogarniający i wszechobojętny na wszystko. Pulsuje leniwie w przestrzeni, którą jednocześnie jest, tworzy i wypełnia. Kiedy kurczy się do materialnego punktu, nie ma nic poza Nim. Gdy rozpręża się na miliardy lat świetlnych w każdą stronę, też jest jeden i oprócz Niego nie istnieje nic więcej. Nie występuje „pusta”, nie związana z Nim, przestrzeń, On jest przestrzenią, i kiedy zwija się, przestrzeń też zanika. Wszechświat ma wtedy średnicę 10 do minus 35 metra i trwa w tym stanie przez 10 do minus 43 sekundy - po czym ponownie wybucha! - Oto mamy stworzenie świata według Daniela C. Shapiro, vel Gaspara Romeo Homera - podsumował Bartolomeus. - Bardzoś to sprytnie wywiódł, mój drogi, ale dla ciebie Bogiem są stałe Plancka i praatom. Nie ma w tym wszystkim miejsca dla Ducha Świętego. - Nawiązując do cytowanych przez Waszą Świątobliwość słów jego poprzednika, wygłoszonych w Watykanie w 1981 roku, podczas konferencji zaproszonych przez Kościół kosmologów, to właśnie Duch Święty powinien stanowić przedmiot dociekań teologów - i tu zgadzam się na postawienie linii demarkacyjnej. Kosmologia pozostawi Ducha matafizykom, Kościół nie będzie wściubiał nosa do badań nad początkiem wszechświata. To chyba uczciwy układ? - Uczciwszy byłby taki, o jakim mówił Teilhard de Chardin. „Wierzę, iż rozdział pomiędzy nauką a religią zakończy się na drodze syntezy, a nie analizy”. W myśl tego, cośmy tu powiedzieli, moja Ekonomiczna Egzegeza Pisma Świętego stwierdzałaby, iż to Bóg, sam w sobie, stanowił kapitał zakładowy przedsięwzięcia, jakim jest kosmos. Jest też, Bóg, całym owym przedsiębiorstwem, wprawianym w ruch przez Ducha Świętego i obejmującym przepływy twardego i miękkiego promieniowania gotówki, czarne dziury krachów giełdowych, potoki informacji meteorytów, świetlne łącza i magistrale przesyłu danych, kwitnące interesy mgławic i olbrzymie rynki zbytu, nie zagospodarowanej jeszcze przestrzeni kosmicznej. Oto synteza nauk: ekonomii oraz fizyki, i ...religii; Kosmologiczno-Ekonomiczna Egzegeza Biblii! Po godzinach przerabiam skwarki na kwarki, z materiałów własnych lub powierzonych. Naprawdę tanio!!! 1237 Sunset Boulevard, willa „Hochsztapler". - Skoro Jego Świątobliwość tak uważa... - wzruszył ramionami Gas, nie do końca porwany wizją, roztaczaną przed nim, przez porwanego wieszczym zapałem Bartolomeusa. Papież nerwowo zabębnił palcami po blacie biurka. - Mam też inny pogląd, ale o tym za chwilę. Proszę mi powiedzieć, jaki też jest ten wasz Saszeńka, tfu!, Masturbanni? Gaspar otworzył szeroko oczy ze zdumienia, ale odpowiedział bez chwili zwłoki. - Kopnięty. - Tylko tyle? - Uważam, że wystarczy jedno słowo, by go scharakteryzować. - Pan śni, panie Shapiro? Pan Shapiro otworzył oczy jeszcze szerzej. - Oczywiście... A Wasza Wielebność? - Nnnie... wydaje mi się... - Ja, gdybym nie miał snów, nie mógłbym tworzyć. To chyba oczywiste? - Tak, tak.. - potwierdził Bartolomeus tonem, który świadczył, iż jest pochłonięty zupełnie czymś innym. Nagle przeszedł na bardziej familiarną formę kontaktu. - Widzisz, synu, ja śnię na jawie jeden straszny sen: że nas nie ma. - Mnie i Jego Świątobliwości? - upewnił się Gaspar. - Nie przypisujmy sobie zbyt wielkiego znaczenia -żachnął się Bartolomeus. - Nas wszystkich. Całego wszechświata. Krótko mówiąc - że nie ma niczego. - Hmm... - zaryzykował Gaspar rzeczową, naukową uwagę. - A tak konkretniej? - Widzisz. Leibniz twierdził, iż istniejemy wyłącznie pod postacią monad, który to termin zaczerpnął od nieszczęśnika Bruna, spalonego przez nas na stosie, a owe monady były dlań nierozdzielnymi składnikami świata, jedynymi „prawdziwymi atomami”. Każda z nich stanowiła zamknięty kosmos, a stosunek między nimi polegać miał wyłącznie na wzajemnym postrzeganiu. Najniższe monady mają spostrzeżenia niedoskonałe i nieświadome, a jedynie Bóg, monada doskonała, widzi wszechświat z doskonałą jasnością. Berkeley, drogą wytyczoną potem przez Lock’a, poszedł jeszcze dalej - twierdził, iż poza spostrzeżeniami nic nie ma. Esse estpercicpi. Istnieć, znaczy być postrzeganym. Rzeczy, które byłyby różne od spostrzeżeń, stanowiłby tylko fikcje umysłu. Jeżeli materia ma być substancją istniejącą niezależnie od spostrzeżeń - to na pohybel materii. Jeżeli ciała są częściami tak pojętej materii - no, to nie ma i ciał. „Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię”, mówi Pismo. Ale wszak można to i tak powiedzieć: „Na początku włączył Bóg aparaturę VR i powstało niebo i ziemia...” - Ccco...? - zająknął się Gaspar. - No, chyba wiesz, Danielu, o czym mówię? Wszak to twoja działka. Kręcicie filmy, w których za pomocą komputerów stwarzacie wirtualne dekoracje: domy, drzewa, mieszkania, dżungle, dinozaury, rakiety, inne planety, słowem wszystko, co tylko wyobraźnia podpowie. Tak naprawdę, nie ma tego inaczej, jak za sprawą kreujących obraz impulsów. A ponieważ On jest jedynym Widzem w kinoteatrze „Wszechświat”, więc niepotrzebny Mu cały przemysł fantomatyczny. Jemu dosyć komputera, gogli i rękawic. Co to jest program komputerowy, hę? Gaspar zmilczał dyplomatycznie. - Słowo! A co mówi Ewangelia według św. Jana? „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, a Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Wszystko przez nie powstało, a bez niego nic nie powstało, co powstało. W nim było życie, a życie było światłością ludzi. A światłość świeci w ciemności, lecz ciemność jej nie przemogła.” Nic ująć, nic dodać! To nawet zbieżne z twoją prywatną kosmologią -u ciebie Bóg stanowi wszechświat wylęgły z praatomu, a wszechświat ów jest Bogiem. W Wulgacie czytamy, że Bóg był Słowem, a Słowo Bogiem. Z niego wszystko się wzięło. A więc mamy Słowo - Algorytm Całego Universum, scenografii, w której żyjemy. „I rzekł Bóg: Niech się stanie światłość. I stała się światłość.” Co to znaczy? Bóg nacisnął klawisz z napisem „Power” i włączył Niebieski Komputer. Popłynął prąd do mikroprocesora Genezis, zawirował twardy dysk metagalaktyki, zatętniły życiem pamięci operacyjne, śmignęły po łączach elektrony, a Bóg zaczął włączać programy, aż wreszcie uruchomił ten ostatni i najważniejszy - Universum 6.0. „Oddzielił tedy Bóg światłość od ciemności.” Co zrobił? Założył na swój boski nos okulary VR i dalejże kierować dziełem stworzenia. Jest wszechmocny, może zbudować co tylko zechce. Ogranicza Go wyłącznie jego wyobraźnia, a ta jest nieograniczona. Wystarczy się rozejrzeć wokoło! Spojrzeć w najmocniej dalekosiężne teleskopy, zapuścić żurawia w najbardziej wścibskie mikroskopy. Czegóż tam nie ma?!! A on siedzi, patrzy, kombinuje i manipuluje. Z naszego punku widzenia, trwa to już osiemnaście miliardów lat. Zbudował iście imponującą scenografię, której tajniki - przy pomocy religii i nauki - mozolnie badamy. - A więc istniejemy jednak? - Niekoniecznie. Możliwe, że nie inaczej, niż jako strumienie bitów. Wszak i wy, filmowcy, kreujecie nie istniejące stwory lub „ożywiacie” dawno zmarłych aktorów, którzy nadal „grają” w waszych obrazoburczych dziełach. Czyż nie tego dokonał Morales w swoim ostatnim filmie, „reanimując” Woody’ego Allena? Dlaczegóż to Bóg miałby być głupszy od Moralesa i jego scenarzystów? Robicie różne eksperymenty -żywi aktorzy grają pomiędzy fantomami i na odwrót. Czyż Bóg, mając najdoskonalszy program komputerowy, nie zrobiłby tego lepiej? Tak dobrze, byśmy czuli, cierpieli, kochali, głodowali? By nam się zdawało, że mamy wolną wolę? Byśmy śnili i tworzyli? Krótko mówiąc - by się nam roiło, że istniejemy obiektywnie i materialnie? Tak naprawdę, ponad wszelką wątpliwość? Oczywiście, że potrafiłby to sprawić. Wszak Jemu i komputer zbędny. To, co powiedziałem poprzednio, to tylko metafora - Jemu dosyć i samego Programu. Albo sam jest Najdoskonalszym Programem. „Na początku było Słowo, a Słowo ciałem się stało i mieszkało między nami.” Ewangelia według Jana, 1,14. - Czyli - powiedział Gaspar zdrętwiałymi nagle ustami - Biblia i wszystko inne, co wiemy - a co, jak się nam zdaje, służy opisaniu Universum - to ów Algorytm Świata widziany przez nas, jego przedmioty od wewnątrz? Jesteśmy produktami Programu, który na swój niedoskonały sposób postrzegamy, usiłujemy badać oraz zapisywać dla siebie i potomnych? Czy On wie o tym? Pozwala na to tylko, czy wręcz powoduje nami? - Tego nikt nie wie - Bartolomeus wzruszył ramionami. - Jeżeli Program obdarzył nas wolną wolą, to możemy robić coś na własną rękę, ale w granicach przez ten Algorytm określonych. Być może mamy tyle wolności, co elektron kręcący się w kółko w cyklotronie. Gdyby zapytać Go o to, to by powiedział, że skręca cały czas w prawo, bo taka jego wola i ochota! - Ja się nie zgadzam! - wybuchnął Gaspar dziecinnym protestem. - To... to niemoralne i już! - To tylko pewien pogląd - Bartolomeus położył płasko na biurku dłonie i rozcapierzył palce. - Nie upieram się przy nim. Poza tym - czy to coś zmienia? Jeżeli Program jest tak doskonały, że czujemy to co czujemy - to przeżywamy to naprawdę. Gdy nas zranić, odbieramy to jako ból. Kiedy ktoś umiera - to umiera i już. Amen, szlus. Może wrócić jako mniej doskonała monada, która dla nas jest tylko majakiem i fantomem grającym w filmie, wykreowanym za sprawą naszych komputerów. Bóg, monada najdoskonalsza, pielęgnuje swój wszechświatowy ogród: piele grządki, wyrywa chwasty, walczy z nornicami, strzyże i podlewa. Zsyła życiodajny deszcz lub zabójczy grad. My tylko postrzegamy takie zjawiska, nie widząc kierujących nimi mechanizmów. Kiedy siedzisz przed monitorem komputera, Danielu, nie śledzisz, ani nawet nie znasz, zjawisk rozgrywających się w mikroprocesorze wówczas, gdy naciśniesz jakiś klawisz. Nawet nie interesuje cię to. Dla ciebie ważny jest efekt, który widzisz. Możesz go opisać i wydrukować. Tak samo my opisujemy to co widzimy z boskiej działalności - rejestrujemy skutki Programu, a nie sam Algorytm. Z tej strony patrząc, nigdy go nawet nie poznamy, tak jak elektron nie przeniknie tajemnicy sprowadzającej się do tego, skąd się bierze pole magnetyczne, każące mu cały czas skręcać w jedną stronę. Widzimy przestrzeń, w której wirujemy, ale nigdy nie zbadamy uzwojenia elektromagnesu. Idąc po nitce do kłębka, nie trafimy do zasilającego zwojnice źródła prądu. Ono znajduje się poza naszym kosmosem. - Więc..? - Więc pozostaje się nam modlić, by Bogu nie znudziła się jego zabawka! Z naszego punktu widzenia, zajmuje się nią już niewyobrażalnie długo, ale cóż my możemy wiedzieć o Jego czasie? Dla Niego może to być osiemnaście minut zaledwie. W każdej chwili może nacisnąć „Reset”, wyłączyć Program i zdjąć okulary VR. A wtedy... - Co wtedy? - zapytał odruchowo Gaspar, chociaż znał odpowiedź. Bartolomeus pstryknął palcami. - Ot, i wszystko. Możliwe też, że rację miał Locke: Bóg stworzył świat, czyli uruchomił Program, ale się nim nie interesuje. Algorytm działa, lecz Boga nie obchodzi to, czy ktoś postępuje dobrze czy źle; czy przeprowadza staruszkę przez ulicę, czy ją okrada. Albo jedno i drugie jednocześnie. Takie sprawy powinniśmy regulować sami, w ramach pozostawionego nam luzu. Zapadło milczenie. - Jest pan wolny, panie Shapiro - przerwał je Bartolomeus. - Nie zrobił pan nic złego. Na razie. Może pan wracać do siebie i napisać swój scenariusz. Widział pan i słyszał wszystko, co jest panu potrzebne. Morales będzie mógł nakręcić kolejny film, a ja obłożę wasze Księstwo następną klątwą. Przedstawienie musi trwać. Możliwe też, że nie będzie żadnego filmu, a swoim przybyciem miał pan zamaskować mchy prawdziwego Judasza. Wielki Piątek nie skończył się jeszcze... EPIZOD XVIII* Po drodze na miejsce kaźni Gestas czul się jak sparaliżowany: prawie nic nie docierało do niego. Na dziedzińcu sądowym widział, jak przez mgle, Płowego Jacka, którego karabinierzy tłukli kolbami po głowie, pluli na niego, a potem klękali przed nim, mówiąc: „Bądź pozdrowiony, Reżyserze świata”. Na jego oczach, wszystkie otaczające ich manekiny przemieniły się w żywych ludzi, a ustawione na górze imitacje kaktusów i palm - w prawdziwe zarośla i drzewa. Dopiero gdy zawiesili go na drzewie, przybijając gwoździami jego ręce i nogi, zrozumiał, że znowu stal się drugorzędnym statystą - jednym z manekinów. A gdy i tamtego przybili do krzyża, rozdzielili szaty jego, rzucając o nie losy. I umieścili nad jego głową napis: „Ten jest Płowy Jack - Reżyser świata”. Po czym usiedli i pilnowali go tam. A ci którzy przechodzili mimo, bluźnili mu, kiwali głowami swymi i mówili: - Inszych ratował, a siebie nie może- zauważył jeden. - Zstąp teraz z drzewa - szydził drugi. - Ty który mógłbyś rozwalić Nowy Watykan i w trzy dni umiałbyś go zbudować, ratuj siebie samego, jeśli jesteś synem Bożym, i zstąp z krzyża. Korytarze były opustoszałe i nie tak jasne, jak wprzódy. Wszystko to przypominało plan filmowy po ostatnim klapsie. Sionce już się zniżało nad Nagą Górą, a góra ta otoczona była podwójnym łańcuchem straży, l kiedy zaczęła się czwarta godzina kaźni, wbrew wszelkim oczekiwaniom, pomiędzy dwoma kordonami karabinierów nie było już ani jednego człowieka. Sionce przepaliło tłum i popędziło go z powrotem do Jeruszalaim. Za łańcuchem dwu kompanii policyjnych, zostały tylko dwa, nie wiedzieć czyje, psy, które przybłąkały się na wzgórze. Ale i te, znużone upałem, położyły się, wywiesiły ozory i ciężko ziajały, nie zwracając najmniejszej uwagi na zielonogrzbiete jaszczurki, jedyne żywe stworzenia, które nie bały się słońca i śmigały pomiędzy rozpalonymi kamieniami i jakimiś wijącymi się po ziemi roślinami o wielkich kolcach. Pozostawiony samemu sobie, Gaspar nie bardzo wiedział, w którą stronę zwrócić swe kroki. Korytarz, na którym się znalazł po opuszczeniu papieskiej rezydencji, nosił nazwę Via Dolorosa, i ciągnął się od domyślnego domu Piłata, do równie niewidocznej Golgoty. W tej chwili Gas stal przy Stacji Męki Pańskiej, gdzie f automatyczny film odtwarzał bezgłośnie i bez końca tę samą scenę: Chrystusa upadającego pod Krzyżem. Gaspar ruszył w stronę kolejnego ruchomego obrazu, postanawiając dotrzeć do samego końca Kalwarii. Korytarz wznosił się nieco i zakręcał, a kiedy Gas wyłonił się zza ostatniego załomu muru, to przekonał się, że na wzgórzu wszystko pozostało jak było, tyle tylko, że przygasły punkty płonące na piersiach karabiniera. Słońce świeciło w grzbiety skazańców, których twarze skierowane były ku Jeruszalaim. Wtedy Lewita zawołał: - Przeklinam ciebie, Boże! Mrużąc oczy Lewita czekał na ogień, który spadnie z nieba i porazi go. Nic takiego się nie stało, więc Lewita z zaciśniętymi powiekami nadał wykrzykiwał uwłaczającą i szyderczą przemowę do niebios. Krzyczał, że jest najzupełniej zawiedziony, krzyczał także, że są także jeszcze inni bogowie i inne religie. Tak. Inny Bóg nie dopuściłby do tego, by takiego człowieka jak Płowy Jack, spalało na słupie słońce. - Byłem w błędzie!- krzyczał zupełnie zachrypnięty Lewita. - Ty jesteś Bogiem zła! A może Twoje oczy całkiem już przesłonił dym z ofiarnych ołtarzy świątyni, a Twoje uszy nie słyszą już niczego, prócz dźwięku trąb kapłanów? Nie jesteś wszechmogący! Jesteś Bogiem nieprawości! Przeklinam ciebie, Boże łotrów, opiekunie zbójców, natchnienie zbrodniarzy! - Dufał w Widzu, to niechże go teraz wybawi - rzekł karabinier pełniący nadał wartę. Od najbliższego słupa dobiegała ochrypła bezsensowna piosenka. Muchy i słońce sprawiły, że wiszący na nim Gestas, pod koniec trzeciej godziny kaźni zwariował. Teraz śpiewał cicho coś o winoroślach, a okręcona zawojem głowa kiwała mu się z rzadka, wtedy muchy leniwie podrywały się z jego twarzy, by niebawem powrócić. Dismos na drugim słupie cierpiał bardziej niż dwaj pozostali, ponieważ nie stracił przytomności i często, miarowo rzucał głową to w lewo, to w prawo, tak by uchem uderzać o ramię. Kiedy Gaspar Romeo Homer dotarł do końca Via Crucis, pociemniało wokół jeszcze bardziej. Ponure, w kolorze surowego betonu ściany zdawały się wysysać resztki światła z otoczenia. A od szóstej godziny do godziny dziewiątej ciemność zaległa całą ziemię. Lewita otworzył oczy i zobaczył, że, czy to pod wpływem jego klątw, czy też z jakiegoś innego powodu, świat się zmienił. Słońce zniknęło, nie doszedłszy do morza, w którym tonęło co wieczora. Pochłonęła je groźna, nieubłagana chmura burzowa, nadciągająca niebem od zachodu. Na jej krawędziach kipiała już biała piana, czarny i dymny jej brzuch przeświecał żółto. Chmura warczała i od czasu do czasu wysypywały się z niej ogniste nici. Piątek, 13 kwietnia. Słońce wzeszło o 5.44, zajdzie o 19.32. Prognoza pogody: po wschodzie słońca gdzieniegdzie występować będą lokalne mgły. Około południa, temperatura wyniesie 35 stopni Celsjusza, i będzie się utrzymywać do wczesnych godzin popołudniowych, kiedy pod wpływem niżu znad Zatoki Perskiej, nastąpi nagły spadek ciśnienia. Możliwość wystąpienia burz i porywistych wiatrów. Pod wieczór możliwe rozpogodzenie. Noc stosunkowo chłodna. Nie dotarli tu żadni pątnicy. Był sam. Karabinierzy odchodzili, to było oczywiste. Lewita osłaniał się ramieniem przed bijącym w twarz kurzem, spluwał i starał się wyobrazić sobie, co też może znaczyć, że policja zamierza odejść. A około dziewiątej godziny zawołał Płowy Jack, donośnym głosem: Eli, Eli, larta sabachtami! Co znaczy: Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił? Ktoś z liczby tych, co jeszcze tam stali, podbiegi do drzewa i szepnął: - Widza ten woła. I zaraz nadbiegł jeden karabinier, wziął gąbkę, włożył na bagnet automatu i dał mu pić. - Pij - powiedział oprawca. Nasycona wodą gąbka zatknięta na ostrzu wzniosła się ku wargom Płowego Jacka. W oczach skazańca rozbłysła radość, przypadł do gąbki i chciwie jął wysysać wilgoć. Od sąsiedniego słupa dał się słyszeć głos Dismosa: - Niesprawiedliwość. Jestem takim samym zbójcą, jak on! Chmura kurzu okryła szczyt wzgórza, zrobiło się znacznie ciemniej. Oprawca zdjął gąbkę z ostrza bagnetu. - Sław wielkiego hegemona! - szepnął uroczyście i lekkim ruchem dźgnął Płowego Jacka w serce. Krew pociekła mu po brzuchu, dolna szczęka zadrżała nerwowo, głowa opadła. Ale Płowy Jack znowu zawołał donośnym głosem: „ Widzu! W twoje ręce polecam ducha mego!”, i skonał. Ciemność, która nadciągnęła znad Morza Śródziemnego, okryła, znienawidzone przez oskara, Jeruszalaim. Zniknęły wiszące mosty, łączące świątynię ze straszliwą wieżą Antoniusza, otchłań zwaliła się z niebios i pochłonęła skrzydlatych bogów ponad hippodromem, pałac Hasmonejski wraz z jego strzelnicami, bazary, karawanseraje, zaułki, stawy. Wszystko pożarła ciemność, która przeraziła wszystko, co żyło w samym Jeruszalaim i w jego okolicach. W tym momencie pod kolumnadą Auli św. Piotra, równie pustej jak wtedy, gdy wtargnął do niej przez przezroczystą kurtynę, znajdował się tylko jeden człowiek - Gaspar Romeo Homer, który zrobił teraz krok przed siebie, a silne ręce braci porządkowych złapały go pod ramiona i przeciągnęły z powrotem na stronę „realnego” świata. A kiedy, po stosownym zamieszaniu, wrócił na swoje miejsce do śmiercionośnego nesesera, siedzenie obok zajmował stareńki, siwiuteńki niczym gołąb, kardynał mniejszy. Kontrast pomiędzy jego wiekiem, a szarżą, był tak wielki, że Gas momentalnie poczuł doń sympatię i zaufanie- ten człowiek musiał nieźle podpadać przez całe życie kościelnej hierarchii. Musiał też mnóstwo wiedzieć. - Wiesz, drogi kardynale - powiedział do niego Gaspar, wskazując ołtarz, wydający się stąd realniejszym niż kiedykolwiek był, ten prawdziwy, w starym Watykanie i w prawdziwej Bazylice Piotrowej - wydaje mi się, że tam, po drugiej stronie, ukaże się tylko fantom Bartolomeusa. Powinniśmy chyba wszyscy, jak tu jesteśmy, wstać i pójść w głąb schronu, za tę „kurtynę”, by poszukać Prawdy...? Staruszek zwrócił w stronę Gasa spokojną, przyjazną światu twarz. - A to po co? - wymamlał, jakby przepraszająco bezzębnymi ustami. - Skąd wiesz synu, że to właśnie MY jesteśmy po właściwej stronie Zasłony? Skąd wiesz, czy nie było i tak, że atomowy atak muzułman zniszczył cały świat, a naprawdę ocalał tylko Watykan? * W rozdziale wykorzystano fragmenty następujących tekstów: Adam Wiśniewski- Snerg, „Według Łotra”, WL, 1978; Michał Bułhakow, „Mistrz i Małgorzata”, Czytelnik 1987 oraz Biblii w wydaniu Brytyjskiego i Zagranicznego Towarzystwa Biblijnego, W-wa 1975. EPIZOD XIX W niedzielę, w dzień Zmartwychwstania Pańskiego, stadion Los Angeles Bears wypełniony był po brzegi. Trzystutysięczna widownia falowała, wrzeszcząc potępieńczo w oczekiwaniu na zapowiedziane atrakcje: mecz pomiędzy Silicon Valley Team, a, prowadzącym w lidze Enklaw Północnoamerykańskich, zespołem Mobil Oil, konkurs największych biustów, podczas którego, zbliżenia panienek kandydujących do zaszczytnego tytułu „The biggest Tits of the Universe”, pokazywane być miały w formie holograficznych fantomów, lewitujących swobodnie ponad koroną stadionu na wzór aniołów zbiegłych z nieba, walkę w stylu wolnoamerykańskim pomiędzy czarnoskórym wojownikiem Washingtonem Irvingiem, z jego tresowanym gorylem o imieniu Irving Washington, pokaz mody letniej (cieszący się zdecydowanie najmniejszym zainteresowaniem, ale producent tejże należał do sponsorów całego przedsięwzięcia) oraz na występ grupy postrockowej „Umieraj z nami”. Wielebny Paracelsus, jako gwiazda „Resurrection Rodeo”, wystąpić miał na samym końcu wielkiego show. Tymczasem sto lśniących chromem chłodni, zawierających sto dobrze zachowanych i wybranych losowo z przepastnej kostnicy miejskiej zwłok, oczekiwało cierpliwie za jedną z piłkarskich bramek boiska. Budząca grozę, zaciekawienie oraz nadzieję najbliższych, kostka o wymiarach 10 na 10 na 3 metry, umieszczona na platformie ciągnika naczepowego, oświetlana była wirującymi, jak na dancingu, kolorowymi reflektorami. Superczułe termometry śledziły wzrost temperatury, podnoszonej przez równie superczułe termostaty, wyprodukowane przez Philips-Polam Co., jedna setna stopnia na jedną minutę. Proces podgrzewania umarlaków trwał już od dawna i ze względu na możliwe opóźnienia w programie igrzysk, wielebny Paracelsus miał zastrzeżone w kontrakcie prawo momentalnego przerwania dowolnego przedstawienia i przystąpienia do wykonywania swego rutynowego cudu, na obejrzenie którego, rodzinom przyszłych zmartwychwstańców przysługiwał darmowy wstęp na trybunę honorową. Pośród stu szczęśliwców, wylosowanych do wskrzeszenia, wielu nie miało rodzin, albo nic nie wiedziało o swoich najbliższych - takoż krewni o nich. Jedną z takich osób, obok dwójki narkomanów, którzy wcale nie chcieliby być ożywieni, gdyby ich ktoś wcześniej o to zapytał, obok przysłanego w plastikowym worku żołnierza Piechoty Kosmicznej zmarłego na atak serca, spowodowany widokiem jego przełożonego eksplodującego w próżni, zostawionego tam przez niego za zamkniętymi drzwiami na skutek nieuwagi, oraz obok młodej topielicy, o której tylko tyle było wiadomo, iż w wieku 11 lat nie była już dziewicą - a więc jedną z takich osób była charakteryzatorka z wytwórni filmów fantomatycznych „Pinky & Pinky”, próbująca także swych sił jako aktorka - Tonia Atkins. Po jej brawurowym skoku z kalenicy dachu Johnsonowej fortecy, szczęście odwróciło się od niej. Ze stacji benzynowej zaholofonowała natychmiast do Jose Koslovsky’ego, by go powiadomić, że bez żadnej zwłoki może wracać na plan zdjęciowy. Jakież było jej rozczarowanie, kiedy ujrzała przed sobą nie kogo innego, tylko Sheilę Murphy, pół-wdowę po Joe Gambino, ubraną w męską koszulę i zajadającą fistaszki. - Cześć, złotko - powitała ją Sheila najniewinniej w świecie, choć równie zaskoczona widokiem Toni. - Gdzieś ty się podziewała tyle czasu? Nie masz pojęcia, co się nawyprawiało! Jose nie kręci już „Elektrycznych bananów”, produkcja spadła z planu. Zamiast tego, został asystentem asystenta Moralesa! Wyobrażasz to sobie? Nie tylko ty masz teraz u niego chody! Zgodnie z przewidywaniem Sheili, Tonia poczuła się zdruzgotana tą wiadomością i widziała jak na dłoni, że miss Murphy znowu spadła na cztery łapy, podczas gdy ona została bez protektora, bez roli i bez mieszkania, jeżeli nie liczyć zdemolowanego locum Gaspara. - Miałaś jakieś wieści o Gasie? - zapytała, by cokolwiek powiedzieć. - Nie, przepadł bez śladu jak i ty. Myślałam, że jesteście razem... - Myliłaś się zatem - stwierdziła kwaśno Tonia i przerwała połączenie. Teraz już najszybciej jak mogła, oddaliła się z dzielnicy zamieszkiwanej przez zmilitaryzowaną rodzinę-jednostkę Johnsonów i, z braku innych możliwości, wróciła do mieszkania Gaspara. Najpierw sprawdziła, że na fantomatycznej sekretarce nie ma żadnych wiadomości, a potem zabrała się za próbę usunięcia śladów zniszczeń i uporządkowania pola bitwy. Cały czas rozmyślała przy tym, co ma ze sobą począć. Do „Pinky & Pinky” nie miała zamiaru wracać. „Elektryczne banany” rozwiały się jak sen złoty (należałoby raczej powiedzieć, że zgniły). Tak samo Gaspar (rozwiał się, a nie zgnił, miała nadzieję!). Tonia usiadła, a potem zaczęła płakać. W życiu nie pozwalała sobie często na taki luksus, gdyż jako charakteryzatorka wiedziała doskonale, co z wymakijażowaną twarzą trzydziestoletniej kobiety mogą zrobić łzy. Potrafią ją zrujnować, mianowicie. Po pierwsze, oczy robią się czerwone, tak jak i ich obwódki. Rozmazuje się tusz do rzęs, pozostawiając na policzkach, zależnie od użytego koloru, różnobarwne smugi. W przypadku sztucznych rzęs, puszcza klej, w związku z czym odlepiają się one w kącikach oczu. Widok kobiety mrugającej czymś takim nie należy do najprzyjemniejszych. Po drugie, płynące łzy żłobią w pokrywających twarz kremach, pudrze i pastelach głębokie kaniony, które nie mają nic wspólnego z malowniczością rzeki Kolorado. Po trzecie, czerwienieje nos, który na dodatek staje się zasmarkany. Jednym słowem - okropność! W tej jednak konkretnej chwili Tonia miała powód, by się nad sobą trochę poużalać i pomazać. Kiedy miała trzy lata, zaplanowała swoje życie zgoła inaczej, po czemu miała wszelkie dane. Urodziła się w rodzinie WASP-ów - białych protestantów anglo-saksońskiego pochodzenia, w United Manhattan Artists Group. Matka, Barbie Atkins, de domo Waxton- Paxton. jako plastyczka zdobyła nieśmiertelność w historii sztuki, tworząc witraże, gdzie zamiast szkła używała skrzydełek much, pszczół, ciem, motyli i innego latającego plugastwa, które ku utrapieniu rodziny trzymała w domu, w zajmujących połowę mieszkania klateczkach. Drugą część lokalu stanowiła jej pracownia, gdzie owady były usypiane eterem i pozbawiane skrzydełek. Po czym oprawiała je w silikon i komponowała z nich miłe dla oka wzory. Dzieło jej życia - rozeta witrażowa o średnicy 5 metrów w kościele pod wezwaniem Borysa Dierżamordcy - zajęło jej trzy lata życia i pochłonęło hekatombę owadzich ofiar. Ojciec, Garry Atkins, był równie utalentowanym człowiekiem. Pisarzem! Stworzył nowy gatunek narracji, polegający na zadawaniu samych pytań. Czytelnik, odpowiadając na nie, konstruował fabułę opowieści. W jego utworach znak zapytania stał nawet przy słowie „koniec”. Z powodu panoszenia się w domu Barbie wraz z jej insektami, pracował głównie w mieście, chodząc od wydawnictwa do wydawnictwa, i zadając po drodze, do magnetofonu, nieprzerwany strumień pytań. Swoją metodę pisarską nazwał „chodziarstwem literackim z przeszkodami”. Niekiedy dawała ona znać o sobie, dzięki pojawianiu się w tekście pytań w rodzaju: „Przepraszam, która godzina?”, Jak dojść do 135 Wschodniej?”, lub „Kiedy pan wyda moją książkę?” W związku z takim charakterem pracy Garry’ego, Tonia -spłodzona przez niego w okresie, kiedy cierpiąc na zapalenie strun głosowych, nie mógł zadawać pytań (pisać, jako genialny analfabeta, tak naprawdę nie umiał) - wyrosła wśród motyli Barbie Atkins. Mając trzy lata nauczyła się wyrywać muszkom skrzydełka, co spowodowało, iż postanowiła zostać biologiem łowieckim. Na urodziny dostała więc kasetę filmową: „Zwierzęta łowne świata”, z której wynikało niezbicie, iż największym okazem nadającym się do upolowania, w okresie przypuszczalnego absolutorium studentki Antoniny Atkins, będzie zdziczały kot domowy, felis domestica, pustoszący stepowiejące obszary Europejskich Enklaw Ekonomicznych. Mimo to, z zapałem przynoszącym jej chlubę, Tonia wytrwała w swym postanowieniu, aż do pierwszego roku studiów. Wcześniej, w okresie szkoły podstawowej i college’u, starała się poznać zwyczaje wszelkich zwierząt „łownych”, występujących na Manhattanie. Na całe tygodnie przepadała w miejskich kanałach, gdzie obserwowała myszy, szczury, dzikie morskie świnki oraz drapieżne chomiki, zbiegłe z domowych terrariów węże, białe aligatory (które „wyblakły”, rozmnażając się od wielu pokoleń w ciemności ścieków), spuszczone z wodą w klozetach piranie, mieczyki i inny wodny drobiazg. Największe odkrycie jej wypraw stanowił, uznany za wymarłego, żółw z Galapagos. Niestety, znaleziska nie udało się przetransportować na powierzchnię, gdyż bydlę urosło zbyt znacznie, by się zmieścić w wąskich przełazach i przepustach miejskiego systemu kanalizacyjnego. Za to, na skutek żywienia się jej właściciela odpadkami ze ścieków, skorupa żółwia świeciła radioaktywnie w ciemności, stanowiąc źródło światła dla mieszkających tam grup bezdomnych. Wraz z tym, jak żółw przemieszczał się w ograniczonym zakresie, na jaki pozwalały jego gabaryty, ludzie przenosili się za nim. Ze względu na podobieństwo jego skorupy do witrażowych abażurów lamp. Tonia nazwała go „Tiffany”. Na pierwszym roku biologii, kiedy z zadowoleniem kroiła żaby wzdłuż i w poprzek, jeden z kolegów zaproponował jej udział w amatorskim, studenckim przedstawieniu teatralnym. Młodzi zapaleńcy wystawiali sztukę pt. „Samotnik”, napisaną przez nowoczesnego dramaturga, scenarzystę oraz pisarza, Mike’a Yablonsky’ego. Utwór był na trzy osoby: genialnego poetę Samotnika, który leżał w łóżku, nic nie mówił przez cały czas, a potem, w finale, wieszał się, czego nikt nie zauważał - ani odwiedzająca go nadal Dziwka (w tej roli Tonia Atkins), ani Przyjaciel (kreowany przez przyjaciela Toni). Przedstawienie odniosło niespodziewanie sukces tak wielki, że przez tydzień szło w profesjonalnym, off-broadwayowskim teatrzyku „Ananas”. Na premierze obecni byli państwo Atkins, gorąco oklaskujący swą córkę. Choć zdawałoby się, że jest uodporniona, Tonia połknęła bakcyla teatru i ciężko się rozchorowała - wszelkie symptomy świadczyły, iż pragnie zostać aktorką. Rzuciła studia przyrodnicze, a podjęła trud wykreowania się na gwiazdę. Studio aktorskie Lee Strasberga udzielało jej przez dwa lata stosownych porad, między innymi ucząc jej, przy pomocy mademoiselle Denis Fabian, sztuki makijażu - tak, na wszelki wypadek. Po ukończeniu nauki, Tonia grywała tu i ówdzie w efemerycznych przedstawieniach, ale ponieważ do teatru chodzili już wyłącznie zboczeńcy - wszyscy nieprzystosowani, wrażliwi, neurastenicy, melancholicy, onaniści, intelektualiści i nieroby - przeto doszła do jedynie słusznego wniosku, iż jej miejsce jest w Hollywood. Pożegnawszy ojca, matkę, o których od tej pory nie słyszała więcej, opuściła Manhattan i wraz z wielką rzeszą stanowych miss, absolwentek studiów aktorskich oraz dziewczyn-mam-przewrócone-w-głowie, przybyła do Fabryki Snów. Fabryka Snów wcale nie spała, tylko pracowała gorączkowo nad produkcją stu tysięcy fan-filmów rocznie. Zdawać by się mogło, iż przy takiej ich ilości, każdy znajdzie zatrudnienie. I tak też się stało: Tonia dostała pracę charakteryzatorki w wytwórni „Pinky & Pinky”. Potem rozpoczęła poszukiwanie agenta. Jej pierwszy agent przerżnął ją na biurku, zanim zdążyła wyjąć swoje hologramy, czy cokolwiek opowiedzieć o sobie - od zdjęć wolał widocznie naturę. Po czym oświadczył, że nie będzie jej agentem, bo Tonia ma za mały biust. Miała do wyboru - poddać się operacji plastycznej albo poszukać nowego agenta. Wybrała to drugie rozwiązanie jako tańsze. Poza tym, jej piersi i tak miały rozmiar nr 5. Drugi agent miał odmienne preferencje seksualne. Mając na uwadze jej zoologiczne doświadczenia, obiecał jej rolę w „Nowych przygodach Calineczki”, w których andersenowska bohaterka, zaznawała przyjemności z innymi niż kret czy polna mysz zwierzątkami. Zanim jednak doszło do podpisania kontraktu, został aresztowany za seksualne molestowanie i uwiedzenie kota swej sąsiadki. Jak wykazało śledztwo, kobietą ową powodowała zazdrość. Trzeci agent Toni był z pozoru normalny. Szydło wyszło z worka dopiero wówczas, kiedy zaczął ją namawiać, by raczej pozostała przy zawodzie charakteryzatorki. No, ten miał za swoje! Czwarty agent Toni... I tak dalej. Przez kilka lat Tonia pracowała jako wizażystka, co było tym bardziej przykre, iż charakteryzowała nie kogo innego, jak AKTORKI oraz AKTORÓW! Zaś ona pozostawała w sztucznym świetle garderób, w zapachach pudrów, szminek, lakierów i mazideł, pośród kurzu peruk oraz sztucznych bród i wąsów, w bezliku fałszywych brodawek, blizn, gumowych masek, soczewek kontaktowych, pasteli, miotełek, cieni, kredek i ołówków. Podczas zabiegów, jakich na nich dokonywała, aktorzy zaglądali jej nachalnie w dekolt, nieostrożnie strząsając tam popiół z, trzymanych dla fasonu cały czas w ustach, papierosów, zaś aktorki o odmiennych preferencjach (nie gustujące także i w kotach), nagminnie wkładały jej ręce pod spódnicę. Od czasu do czasu umawiała się z jednymi, drugimi lub wszystkimi na raz, ale te doznania nie były w stanie zaspokoić jej ambicji zostania aktorką. A potem poznała tego niewydarzonego Gasa, co do którego jej się zdawało, iż ma on przed sobą przyszłość. A nawet PRZYSZŁOŚĆ. Wszak przyjęcie, na którym się spotkali, wydał z okazji sprzedaży swego pierwszego scenariusza niezależnemu producentowi. Jej uczucia wobec Homera były jak najbardziej dwoiste - z jednej strony miał stanowić windę, którą Tonia chciała wjechać na filmowy parnas, z drugiej rozczulała ją i rozbrajała jego życiowa nieporadność, zdająca się niweczyć w zarodku wcześniej wyrażone pragnienie. Party u oskara, które zdawało się świadczyć, iż sprawy ich obojga biorą pożądany obrót, zaowocowało czymś zgoła przeciwnym -utratą przez Tonie roli w „Elektrycznych bananach”, zmobilizowaniem jej w charakterze sanitariuszki jednostki wojskowej Johnsonów, a w końcu i przepadnięciem Gasa w wirze rozpętanych przez niego samego zdarzeń. O tym, co jeszcze mogło się stać, wolała nie myśleć. Jej rozpacz była tak wielka, że zwróciła na siebie uwagę jasnowidzącej Noriko z dalekiej Japonii, o której istnieniu dziewczyna nawet nie wiedziała. Noriko wczuwała się jakiś czas w dochodzące ją wrażenia, a potem zesłała na Tonie mocny sen, podczas którego charakteryzatorka najpierw nie usłyszała, że ktoś wchodzi do zrujnowanego mieszkania, a potem nie poczuła ukłucia zastrzyku sprowadzającego nań sen śmiertelny - w związku z czym Antoinette Atkins, biała, lat trzydzieści, panna, zawód - aktualnie bez zawodu - figurowała w raporcie policyjnym jako jeszcze jedna ofiara przedawkowania narkotyków. Jej ciało znaleziono w pustym, zdemolowanym i zamkniętym od wewnątrz mieszkaniu niejakiego Gaspara Romeo Homera, scenarzysty filmowego, którego aktualnego miejsca pobytu policji nie udało się na razie ustalić. Śledztwo trwało. Cudotwórca, wielebny Paracelsus - prawdziwe imię i nazwisko Ariel W. Jobb, lat 69, trzynasta żona, pięćdziesięcioro troje dzieci - nic nie wiedział ani o Toni, ani o pozostałych 99 przypadkach. Święty już za życia, koncentrował się w swojej dźwiękoszczelnej garderobie na kołach, przypominającej ciężarową chłodnię do przewozu wołowiny. Pożyteczne to urządzenie pomagało mu w uchylaniu się od płacenia alimentów - dzięki niemu nie posiadał stałego adresu. Na kilku małych telewizorkach miał podgląd tego, co się aktualnie działo na płycie stadionu; głównie jednak śledził postępy w rozmrażaniu jego królików doświadczalnych oraz pilnował służby reanimacyjne, by wynajęci ze stanowego szpitala lekarze oraz sanitariusze nie rozleźli się po okolicy znudzeni długim oczekiwaniem na cud, a za to zwabieni licznymi atrakcjami. Także pośród trzystu tysięcy spoconych, wrzeszczących, żrących lody, fistaszki, pop- corn, czekoladki, „Marsy”, „Sneakersy” i wszelkie inne świństwa, jakie tylko zdolny jest wymyślić człowiek w swym nieposkromionym pędzie do samozagłady indywidualnej oraz gatunkowej; wśród całujących się, pieprzących w toaletach, kłócących się, pijących piwo, colę, sprit, fantę, seven up i inne powodujące powolne rozpuszczanie się jelit trucizny; wśród czkających, palących papierosy, zażywających hant, szukających wolnych kibli, znajomych dziewczyn do przerżnięcia na miejscu lub na wynos, chłopaków do poderwania; wśród załatwiających swe małe interesy, grających na trąbkach, strzelających na wiwat z dziecinnych pistoletów, kręcących korbami przenośnych syren alarmowych, śpiewających dla zachęty: „I łomem, i łomem, i łomem go w jaja!”; krótko - pośród trzystu tysięcy bawiących się szampańsko i korzystających z należnej im rozrywki ludzi nie było nikogo, kto znałby Tonie Atkins osobiście i czekał na jej zmartwychwstanie z kubkiem gorącego cola-cao. Nazwiska wylosowanych szczęśliwców wyświetlane były w powietrzu bez chwili przerwy, co budziło olbrzymie gwizdy, kiedy kolorowe litery przesłaniały obrazy zbliżeń brodawek piersiowych młodych samic gatunku „homo sapiens”, walczących o zaszczyty. Znający Tonie ludzie czekali na jej wskrzeszenie przed odbiornikami fanvizji - Sheila Murphy leżąca, z Koslovskym w łóżku jego kawalerki i rozpamiętująca czasy, kiedy pomieszczenie tej wielkości było graciarnią w jej apartamencie; rodzina Johnsonów, skupiona wokół stołu w jadalni (sierżant sztabowy zastanawiał się, czy jego komando nie powinno na powrót porwać Toni, gdy ta tylko się ocknie); a także nuncjusz papieski, Martin Hernandes- Ochoya, któremu wspaniałomyślny Fung Fu ustawił fanvizor w korytarzu piwnicy, poza zasięgiem nie mogącego go wyłączyć więźnia. Johnson przekonany był, iż w Wielką Noc uraduje kardynała tym pogańskim widowiskiem. Natomiast Gaspar Romeo Homer, nie wiedząc o całym zamieszaniu, leciał w stronę domu powtarzając sobie cały czas w myślach: jestem, jestem, jestem..., i szczypiąc się od czasu do czasu. Po rozmowie ze stareńkim kardynałem mniejszym, Gas dołączał powoli do wyznawców Kościoła Nieistniejącego Człowieka, którego mesjaszem zamierzał ogłosić Reginalda III Saszeńkę. Doktryna nowego wyznania była prosta i chwytliwa: wszystko jest ułudą. W Hollywood powinno się to przyjąć nadspodziewanie dobrze. Gaspara gnębiło tylko jedno -nie wiedział po której stronie szyby się znajduje. Mecz pomiędzy Silicon Yalley, a Mobil Oil zakończył się wynikiem 1:3, konkurs o największy biust i tytuł „The biggest Tits of the Universe” zdobyła sprzedawczyni z działu konfekcji męskiej u Woolwortha, Patty Simmons, lat dziewiętnaście. 70 cali w biuście, 26 w talii i 36 w biodrach. Miss Simmons miała od tej pory zapewniony dostatni byt. Wolnoamerykanka pomiędzy człowiekiem a gorylem, zakończyła się obustronnym nokautem, a pokaz mody letniej stanowiło 30 panienek, u których najbardziej ściągało wzrok coś w rodzaju abażurów secesyjnych lamp na głowach, mających chronić przed szkodliwymi skutkami dziury ozonowej. Postrockersi z „Die with us” musieli bisować, chociaż nikt poza nimi specjalnie tego nie pragnął, ale show - na skutek przedwczesnego knoc-downu Irvinga Washingtona i Washingtona Irvinga -wyprzedził nieco terminarz imprezy i zwłoki dochodziły dopiero do wymaganych parametrów. Platformę z chłodnią ustawiono na środku płyty boiska, zespół wydarł sobie spod serca ostatni rozpaczliwy akord i nagle zgasły wszystkie światła. Na opustoszałą estradę wszedł wielebny Paracelsus, prowadzony samotnym, niczym człowiek w tłumie, reflektorem. Inne halogenowe zimne światło oblało metaliczną kostkę, zawierającą w sobie setkę dobrze zachowanych zwłok. Paracelsus czekał. Był to niepozorny mężczyzna o wyglądzie przedsiębiorcy pogrzebowego - blady w świdrującym go bezpardonowo świetle, ubrany w egzystencjalny czarny golf i takiż garnitur z modnym znów melonikiem. Wielebny popatrywał na naręczny komputer pokazujący mu, co dzieje się w chłodni. Wreszcie cudotwórca wzniósł ręce do nieba, reflektor zgasł i stała się wówczas widoczna, otaczająca małego człowieczka, aura niebieskawej barwy, która rosła i rosła, wciąż zwiewna na brzegach, ale tuż przy jego czarnym stroju świecąca wręcz acetylenowym blaskiem. Na wielkim fantogramie widać było pot, zraszający rzęsiście niskie czoło Paracelsusa -moc wydatkował ogromną. Nawet uniósł się nieznacznie ponad deski estrady i z wysiłku oraz towarzyszącego mu napięcia, już nie opadał. Chwiał się w powietrzu, a z jego nozdrzy oraz uszu wypływał siwy dym. Wypełniony po brzegi stadion wstrzymał oddech, ludzie mdleli, kieszonkowcy kradli na potęgę. Z wyciągniętych rąk i rozczapierzonych palców wskrzesiciela strzeliły z cichym trzaskiem zielone błyskawice. Oblały chłodnię, oplotły ją i sycząc złośliwie opłynęły kilkakrotnie, nie mogąc ujść do ziemi poprzez założoną specjalnie izolację. Po czym powoli rozpłynęły się w powietrzu. Mały człowieczek jeszcze dwukrotnie wykrzesał z siebie zielone płomienie i ostatecznie wyczerpany opadł na scenę -jego prywatna służba reanimacyjna złapała go pod ramiona i wywlokła za kulisy. Tymczasem stadion, wstrzymujący z napięcia oddech, zaczynał się dusić pomału, a nic więcej nie następowało - błyszcząca skrzynia jak stała, tak stała na środku murawy. I nagle, kiedy niedowiarkowie już, już otwierali usta, aby zaczerpnąć powietrza i zakrzyknąć: „Zdrada! Kłamca! Złodziej! Oddajcie nam nasze pieniądze!!”, odskoczył automatyczny rygiel jednej z bocznych szuflad. Na zewnątrz wyjechała metalowa trumna, siłowniki zestawiły zmartwychwstańca na ziemię, wprost w objęcia lekarzy. Stadion zawył jednym głosem, przekrzykując spikera podającego imię i nazwisko pierwszego wskrzeszonego oraz to, iż dostaje on dodatkową nagrodę w wysokości.... Trzaskały następne rygle, zespoły medyczne krzątały się jak w ukropie, potykając się i przeszkadzając sobie wzajemnie. Na żołnierza Piechoty Kosmicznej czekała już Żandarmeria Wojskowa, by aresztować go pod zarzutem nieumyślnego spowodowania śmierci przełożonego; dwójkę młodocianych narkomanów wzięto ciupasem na przymusowy odwyk, a młodą topielicę na badania psychiatryczne. Dziecku, które zamiast witamin zjadło środki nasenne, szczęśliwi rodzice od razu dali w tyłek. Nikt nie zważa) na wrzaski pijaczka, zamarzniętego na śmierć trzy dni temu, gdy umościł się na noc na sałacie w przechowalni warzyw, a krzyczącego teraz, że już nigdy więcej nie wypije whisky z lodem! O niejaką Tonie Atkins stoczyły walkę dwie bojówki - jedna pod wodzą nieustraszonego sierżanta sztabowego Fung Fu Johnsona, który jednak przybył był na stadion - i druga, też składająca się z Azjatów. Zamieszanie wokół jej osoby spowodowało, że Tonia bez najmniejszych przeszkód trafiła do szpitala, a później do domu. Jej nowym, silnym postanowieniem, było wstąpić do zakonu Klarysek. A potem na stadionie zgasło światło, bo ktoś zbyt późno wysadził w powietrze miejską elektrownię. Szczęściem dla Gasa, lotnisko Inglewood miało własny system zasilania, dzięki czemu samolot wylądował bezpiecznie w przewidzianym czasie. Awaria prądu pozwoliła natomiast zbiec z miejsca odosobnienia nuncjuszowi Ochoyi - elektromagnetyczny zamek jego celi sam się usłużnie otworzył i krata odskoczyła zachęcająco, zapraszając prałata do wyjścia. Pole minowe „zdechło”, a w „koszarach” nie było żywego ducha - wszyscy zdolni do noszenia broni zostali zmobilizowani i wysłani na front działań. Nuncjusz pomaszerował przed siebie w noc, najeżoną krzykami ludzkich bestii, wyzwolonych z mroków ich umysłów przez wszechwładnie panującą ciemność i korzystających z tej osłony dla mordów oraz grabieży. Kardynał niósł przed sobą w jednej ręce krucyfiks, a w drugiej czwórjęzyczne wydanie Biblii z obrazkami dla dzieci. O dziwo, po kilku godzinach, bez trudu i przygód, doszedł do domu, gdzie z powodu unieruchomienia wind musiał się wdrapać po ciemku na swoje 73 piętro. Gaspar Romeo Homer dotarł natomiast do siebie rano dnia następnego - bał się nocy, a poza tym obsługa lotniska, powiadomiona o tym co się dzieje w enklawie, nie wypuszczała podróżnych z budynku dworca lotniczego. Rankiem pojawiły się taksówki oraz autobusy - niektóre z powybijanymi szybami i nieco nadpalone - i Gas pojechał do domu. Tonia, której powoli mijała chęć zostania klaryską, ucieszyła się na jego widok, zapominając o wszystkim, co przez niego przecierpiała. - Żyjesz, Gas - powiedziała przytulając go mocno. - Ja też znowu żyję... I rozpłakała się. - Ja chyba także - potwierdził Gaspar. Był nieogolony i ponury. Siadł zaraz do komputera i napisał najkrótszy scenariusz świata, który zapakował do koperty i zaadresował do oskara Akido Yazumi, Sony-Columbia- Mosfilm Pictures, w miejscu. Tekst brzmiał tak: „Ostatni kontrakt Judasza” by Gaspar Romeo Homer Zawodowy zabójca, Judasz, nie przyjął swego ostatniego zadania, ponieważ ofiara, papież Bartolomeus, realnie nie istnieje. My zresztą, chyba także nie,.. EPIZOD XX Boso, w białym kimonie przepasanym złotą szarfą, oskar Akido Yazumi siedział przed widokiem świętej Fuji-jamy. Od wiecznych śniegów, okrywających białym całunem szczyt krateru i oświetlonych światłem wschodzącego słońca, w pomieszczeniu panował różowosrebrny blask. Yazumi trwał nieruchomo, wpatrzony przed siebie, ale nie odczuwał zwykłej przyjemności z powodu oglądania rodzimego krajobrazu. Opanował go raczej nastrój łagodnej melancholii. Jak zwykle oczekiwał na Noriko, której postać wyłoniła się nagle zza rogu ściany pomieszczenia tak blisko kamery stojącej na odległej od wybrzeży Kalifornii wyspie Honsiu, że nawet nieporuszony zwykle Yazumi drgnął nieznacznie. Wskazywało to na najwyższy stopień wzburzenia oskara. - Witaj, Yazumi sań - powiedziała Noriko zmęczonym głosem. - Wiem, co zamierzasz zrobić... Do stwierdzenia tego nie trzeba było posiadać talentów osiemnastego wcielenia jasnowidzącej Sati z Edo, wyroczni rodu Ashikaga, a dość było spojrzeć na oskara, którego dłonie spoczywały nieruchomo, obejmując lekko błyszczącą złowieszczo klingę obnażonego samurajskiego miecza. Oręż pozostawał bezrobotny w rodzinie Yazumi od trzech pokoleń, a sławny byt z tego, że na planie „Siedmiu Samurajów” posługiwał się nim sam Toshiro Mifune. Dziadek oskara Yazumi był pomocnikiem garderobianego wielkiego aktora i wszedł w posiadanie miecza w niewyjaśnionych do końca okolicznościach. Pierwszą rzeczą, jaką ze swej sterowanej cyfrowo kołyski firmy Myama zobaczył ojciec oskara, oczywiście Toshiro Yazumi, był wiszący mu nad głową miecz Mifune. Nie pozostało to bez wpływu na jego rozwój emocjonalny - ojciec oskara wyrósł na mężczyznę lękliwego i hipochondrycznego, poszukującego w związku z tym bezpieczeństwa w ramionach licznych kobiet. Wiele też razy budził się w nich w nocy z krzykiem na ustach, kiedy tylko przyśnił mu się przeklęty miecz, przeklęty Toshiro Mifune, czy jakakolwiek scena z „Siedmiu samurajów”, który to przeklęty film musiał w dzieciństwie wielokrotnie obejrzeć. Dziadek, noszący nie wiedzieć dlaczego imię Leon, zmarł na atak apopleksji, gdy dowiedział się, iż jego jedyny syn postanowił zostać designerem w wąskiej specjalności, jaką było komputerowe projektowanie fantomatycznych ikeban. Spośród dostępnych rodzajów sztuki bukieciarstwa japońskiego, Toshiro wybrał wywodzący się z XI wieku abstrakcyjny, linearny styl rikka, obejmujący 7 do 11 linii, gardząc prostszym ikenobo, ograniczającym się do trzech linii, symbolizujących niebo, ziemię i człowieka. Nowsze, dwudziestowieczne prądy: nageire, obejmujący formy swobodne, czy krajobrazowy i naturalistyczny styl moribana - nie interesowały go zbytnio, choć czasem, na specjalne zamówienie, naginał się do ich wymagań Leon Yazumi przekonany, iż pomimo licznych kochanek jego syn ma skłonności homoseksualne, zrozumiał tylko tyle, iż Toshiro pragnie być pedałem. Kiedy spopielono Leona, jego syn wstawił urnę z tatusiem i miecz do składziku na tyłach tekturowego domku i po raz pierwszy w życiu odetchnął pełną piersią. Miał wówczas 58 lat. Kiedy minęła przepisowa żałoba, ojciec oskara zmienił urzędowo swoje imię, ustatkował się, ożenił, spłodził małego Akido, po czym stosując się do rodzinnej tradycji, zmarł na atak serca, kiedy dowiedział się, że jego z kolei syn - znalazłszy kiedyś prochy dziadka i przeklęty miecz Toshiro Mifune - postanowił zostać samurajem; a z braku takowych, choćby i zawodnikiem sumo. Akido spopielił tatusia, urnę wstawił do składziku, zabrał śmiercionośną broń, pożegnał matkę i podążył drogą miecza. Droga ta zbliżała się właśnie do kresu. Przymknięciem oczu oskar dał znać jasnowidzącej, że intuicja nie zawiodła jej. Noriko wyglądała na zasmuconą i przedwcześnie postarzałą - co w jej sytuacji, 113-letniej kobiety udającej małą dziewczynkę, nie było niczym nadzwyczajnym. - Nie udało się - zazgrzytał oskar po japońsku. - Wszyscy już wiedzą, że to ja kryję się za śmiercią Joe Gambino. Klan Szi Wai, na który usiłowałem zrzucić winę za to, wydał na mnie wyrok. Dali mi czas do jutra, rozumiesz? - Rozumiem, Yazumi sań - szepnęła Noriko. Oskar wyprostował się, zaciskając mocniej dłonie na ostrzu miecza. Honor samuraja, którym zawsze się czuł, podpowiadał jedną drogę. Drogę miecza. Oddany jej był niewidomy masażysta i szermierz Zatoichi, bohater około trzydziestki filmów; XVII-wieczny rycerz Musahi Miyamoto z serialu wyreżyserowanego przez Tomu Uchidę, czy „47 wiernych samurajów”, przeniesionych z teatru Kabuki i nakręconych przez Inagakiego dla uczczenia powstania Toho, największej japońskiej wytwórni filmowej. - Czy... - zapytał oskar. - Nic już nie może odmienić ścieżki twego przeznaczenia - odparła jasnowidząca Noriko na nie zadane pytanie. - Sam ją wybrałeś, Yazumi san. - Wiesz, co stanie się potem? - Tak. Gaspar Romeo Homer, kiedy ochłonie na dobre, napisze jednak scenariusz, a Morales - nieświadom powodujących tobą przy zamawianiu tekstu motywów - nakręci go. Film okaże się wielkim sukcesem. Odbierając nagrodę Akademii Filmowej - jeden za scenariusz, a jeden za reżyserię - podniosą twoje wielkie zasługi w powstaniu tego obrazu. Papież Bartolomeus obruszy kolejną klątwę na Hollywood, ale to już będzie zmartwienie kolejnego oskara. Słowem - generalnie wszystko zostanie po staremu... Aha, Tonia Atkins i ów Homer będą mieli córkę, którą nazwą Fatamorgana; zaś piętnastoletnia Tina, córka Gambino, zostanie pierwszą w historii Rodziny żeńską capo di tutti capi. Oskar skinął głową. - Odejdź, Noriko. Chcę zostać sam. Po krótkim wahaniu, jasnowidząca usunęła się poza zasięg kamery. Yazumi pozostał chwilę nieruchomy, a potem zdjął jedną dłoń z ostrza miecza i przyciskiem w fotelu wyłączył fantomatyczny obraz Fuji-jamy. Pod sufitem zapłonęły lampy, ukazując pustą i zakurzoną przestrzeń, maskowaną do tej pory przez nostalgiczny, kiczowaty obrazek. Akido Yazumi oddychał płytko, jakby miał go powalić atak astmy. Wstał, odwiązał złoty pas, złożył go, ucałował i położył na dywanie. Ukląkł składając razem bose stopy i rozchylił poły białej kurty; czubek nagiego miecza, którego rękojeść aż po jelec wsunął pomiędzy dwa fotele, oparł na nagim brzuchu. Oboma rękami schwycił najbliższe podłokietniki, wstrzymał oddech i napiął mięśnie ramion oraz brzucha. Miecz czekał. Był gotów. Oskar Akido Yazumi trwał w tej pozycji jakiś czas. Aż wreszcie zgasło światło... THE END Director Jean-Paul Morales Story by Gaspar Romeo Homer Production Sony-Mosfilm-Columbia Pictures Cast: G.R. Homer/Judasz Daniel C. Shapiro Bartolomeus Joshua Mosby Oskar Akido Yazumi Nuncjusz Martin Hernades-Ochoya MafiOSO Joe „Big” Gambino Syn Vincenze Gambino Kochanka Sheila Murphy Jasnowidz John Demianowicz Wasilko Sierżant Fung Fu Johnson I żona Mercedes Johnson-Benz II żona Malina Johnson IV żona Yiera Pankratowna Gonzales Jasnowidzka Noriko Piosenkarka Clarissa van Delf Reginald III Aleksander F. Moskowskij Sekretarz Hilary Luiggi Campinelli Reżyser Jose Koslowsky Scenarzysta Ryan LaQuirra Nawracany Kim Johnson Special GuestStar Middle Power Prophetic Computer Make up Tonia Atkins Color by PhanColor 1996