Tydzień czarów ROZDZIAŁ 1 Wiadomość brzmiała: KTOŚ W TEJ KLASIE UPRAWIA CZARY. Napisana drukowanymi literami, zwykłym niebie- skim długopisem, pojawiła się między wypracowaniami z geogra- fii, które poprawiał pan Crossley. Każdy mógł ją napisać. Pan Cros- sley z zatroskaniem potarł swój ryży wąs. Popatrzył na pochylone głowy uczniów klasy II y i zastanowił się, co powinien zrobić w tej sprawie. Postanowił nie pokazywać wiadomości dyrektorce. Pewnie to zwykły kawał, a panna Cadwallader nie miała zbyt wielkiego po- czucia humoru. Wiadomość należało pokazać zastępcy, panu Went- worthowi. Ale kłopot polegał na tym, że syn pana Wentwortha uczęszczał do klasy II y -mały chłopczyk siedzący z tyłu, który nie wyglądał na swoje lata, nazywał się Brian Wentworth. Nie. Pan Crossley postanowił poprosić autora wiadomości, żeby się przy- znał. Wyjaśni, jakie to poważne oskarżenie, a resztę pozostawi su- mieniu sprawcy. Pan Crossley odchrząknął, żeby przemówić. Kilkoro uczniów z nadzieją uniosło głowy, ale pan Crossley już się rozmyślił. To była pora pamiętników, a pamiętników nie wolno przerywać, chy- ba że z ważnych i pilnych powodów. W Wieloborze bardzo surowo przestrzegano tej zasady. W Wieloborze bardzo surowo przestrzegano wielu zasad, ponie- waż była to rządowa szkoła z internatem dla sierot po czarownicach i dzieci z innymi problemami. Pamiętniki miały pomagać dzieciom w rozwiązywaniu tych problemów. W założeniu były ściśle prywatne. Codziennie przez pół godziny każdy uczeń miał powierzać pamięt- nikowi swoje osobiste myśli i nic innego się nie działo, dopóki wszy- scy nie skończyli. Pan Crossley popierał ten pomysł z całego serca. Ale w rzeczywistości pan Crossley rozmyślił się z powodu okropnego podejrzenia, że wiadomość mogła być prawdziwa. Ktoś w II y mógł uprawiać czary. Tylko panna Cadwallader wiedziała dokładnie, kto w II y jest sierotą po czarownicy, ale pan Crossley przypuszczał, że było takich wiele. W innych klasach pan Crossley czuł dumę i zadowolenie ze swojej pracy nauczyciela. W II y ni- gdy. Tylko dwoje uczniów dawało mu powód do dumy: Teresa Mullett i Simon Silverson. Oboje byli wzorowymi uczniami. Resz- ta dziewczynek fatalnie wlokła się w ogonie, aż do tej bezmyślnej gaduły Estelli Green czy tępej kluchy Nan Pilgrim, która wyraźnie odstawała. Chłopcy dzielili się na grupki. Niektórzy mieli dość roz- sądku, żeby brać przykład z Simona Silversona, ale równie wielu skupiało się wokół złego chłopca Dana Smitha, a jeszcze inni po- dziwiali wysokiego Hindusa Nirupama Singha. Albo byli samotni- kami, jak Brian Wentworth czy ten niemiły Karol Morgan. W tym miejscu pan Crossley spojrzał na Karola Morgana, a Karol Morgan odwzajemnił mu się jednym z tych paskudnych, po- nurych spojrzeń, z których słynął. Karol nosił okulary, które zwięk- szały moc paskudnego spojrzenia, i ćwiczył je na panu Crossleyu niczym podwójną wiązkę laserową. Nauczyciel pospiesznie odwró- cił wzrok i znowu zaczął się martwić wiadomością. Klasa II y stra- ciła nadzieję, że zdarzy się coś interesującego, i wróciła do swoich pamiętników. 2(5 jWyździ0rnikai9Si, napisała Teresa Mullett okrągłym, anioł- kowatym pismem. ?zej khx>ie Ltoó uprawia cza ru Jhn Crwdeu tak-powiedział. Chce, zebu ta oooba óię nrzyznala, Dzisiaj rano jw/w Wentworth cŁonficŁowal moją robótkę na drutach i żartował tobie z niei Me odzipkala/m, ni aż do lunchu. Sótdla Grwn też zaczęła robić f 0 0 0 0 ma drutach Ale z niej ncunuga Jfa/n filarim dzisiaj rano nie ti/miala wejóćpio Unie i ma na imię Dulcunea Wózyótkie dęz nwj &nunLu&nm. 2Q. 10.81. Pan Crossley właśnie rozmawiał z nami bardzo poważnie, napisał bardzo poważnie Simon Silverson, o przestępcy w naszej klasie. Dołożę wszelkich starań, żeby oddać tę osobę w ręce sprawiedliwości. Jeśli ich nie złapiemy, mogą oskarżyć nas wszystkich. Oczywiście to jest ściśle poufne. Nan Pilgrim jesł czarownicą, napisałDan Smith. To nie jesł prywatna myśl, bo pan Crossley sam nam powiedział. Ja łeż myślę, że ona jesł czarownicą. Naweł ma imię po słynnej czarownicy, ale nie znam pisowni. Mam nadzieję, że będziemy mogli popatrzeć, jak ją spalą. Pan Crossley rozmawiał z nami o poważnych oskarżeniach, napisała Estella. A panna Hodge kazała nam oskarżać się nawzajem. Trochę się bałam. Mam nadzieję, że to wszystko nieprawda. Biedny Misiek zrobił się okropnie czerwony, kiedy zobaczył pannę Hodge, ale ona znowu go zlekceważyła. Podczas gdy wszyscy pisali mniej więcej to samo, cztery osoby w klasie napisały coś zupełnie innego. Nirupam napisał: Dzisiaj bez komentarza. Nawet nie chcę my- śleć o głównym stole. 42 Brian Wentworth, obojętny na wszystko, opisywał trasę auto- busem z Timbuktu do Uttar Pradesh, uwzględniając roboty drogo- we w niedzielę. Nan siedziała przez dłuższą chwilę, zastanawiając się, co napi- sać. Rozpaczliwie chciała zrzucić z piersi ciężar dzisiejszego dnia, ale początkowo nie wiedziała, jak to zrobić bez osobistych uwag. Wreszcie napisała z płomiennym oburzeniem: Nie wiem, czy II y jest przeciętną klasą, ale to jest tak. Klasa dzieli się na chłopców i dziewczynki, z niewidzialną linią pośrodku, i ludzie przekraczają tę linię tylko wtedy, kiedy nauczyciele im każą. Dziewczynki dzielą się na prawdziwe dziewczynki (Teresa Mullett) i imitacje (Estella Green). I mnie. Chłopcy dzie-ląsię na prawdziwych chłopców (Simon Silverson), łobuzów (Daniel Smith) i nieprawdziwych chłopców (Nirupam Singh). I Karola Morgana. I Briana Wentwortha. Jesteś prawdziwym chłopcem albo dziewczynką kiedy nikt się z ciebie nie śmieje. Jeśli jesteś nieprawdziwy albo jesteś imitacją masz prawo do istnienia pod warunkiem, że robisz, co ci każą prawdziwi albo łobuzy. Jesteś mną albo Karolem Morganem na zasadzie, że wszystkie dziewczynki są lepsze ode mnie i wszyscy chłopcy są lepsi od Karola Morgana. Wolno im przekraczać niewidzialną linię, żeby to udowodnić. Każdemu wolno przekraczać niewidzialną linię, żeby dokuczać Brianowi Wentworthowi. W tym miejscu Nan zrobiła przerwę. Dotąd pisała niemal jak opętana, zupełnie jak podczas lunchu. Teraz musiała się zastano- wić nad Brianem Wentworthem. Co takiego było w Brianie, że stał jeszcze niżej od niej? Brian ma kłopoty częściowo dlatego, napisała, że jest synem pana Wentwortha, jest mały, ruchliwy i denerwujący. Druga część polega na tym, że Brian jest naprawdę dobry w wielu rzeczach 43 i często jest na pierwszym miejscu, więc powinien być prawdziwym chłopcem zamiast Simona Silversona. Ale SS jest taki pewny, że to on jest prawdziwy, że przekonał nawet Briana. To jeszcze nie to, pomyślała Nan, ale prawie trafiła w sedno. Resztę opisu II y oceniła jako arcydzieło. Tak ją to ucieszyło, że niemal zapomniała o swoich nieszczęściach. Karol napisał: Wstałem, Ostałem, WSTAŁEM! Wyglądało to tak, jakby zerwał się o świcie, co bynajmniej nie miało miejsca, ale tak bardzo nienawidził dzisiejszego dnia, że musiał jakoś się wyładować. Moje buty do biegania zakopały się u> płatkach kukurydzianych. Było mi bardzo ąorąco, kiedy bieąałem dookoła boiska, a na dodatek jadłem tunchprzy ąłóWnym stote. Nie tubie ryioWeąo pud-dinąu. Mieliśmy sport z panną Hodąe i puddinąiem ryżowym i zostało jeszcze sto tat do końca dnia. I to jest mniej więcej podsumowanie, pomyślał. Po dzwonku pan Crossley pospiesznie zebrał zeszyty, które sprawdzał, żeby zdążyć do pokoju nauczycielskiego, zanim panna Hodge stamtąd wyjdzie. I wytrzeszczył oczy. Pod stosem zeszytów leżała następna wiadomość, napisana tym samym niebieskim dłu- gopisem i takimi samymi drukowanymi literami jak pierwsza. Brzmiała: CHA CHA! MYŚLAŁEŚ, ŻE SIĘ PRZYZNAM. PRAWDA? I co ja mam teraz zrobić? -pomyślał pan Crossley. ROZDZIAŁ 4- Po zakończeniu lekcji jak zwykle wszyscy się rozbiegli. Teresa i jej przyjaciółki, Delia, Heather, Debora, Julia i pozostałe, popędziły do świetlicy dla młodszych dziewczynek i zajęły tam kaloryfery, żeby na nich siedzieć i robić na drutach. Estella i Karen pospiesznie zajęły chłodniejsze kaloryfery w korytarzu i usiadły na nich, żeby rozpocząć własne robótki. Simon zaprowadził swoich przyjaciół do laboratoriów, gdzie pomagali sprzątać, wzbogacając jego kolekcję odznak honoro- wych. Dan Smith zostawił swoich przyjaciół, żeby grali w piłkę bez niego, ponieważ miał zajęcie w zagajniku: podglądał starszych chłopców spotykających się tam ze starszymi dziewczętami. Ka- rol niechętnie powlókł się do szatni, żeby znowu szukać swoich kolców. Nan równie niechętnie poszła do gabinetu pana Wentwortha. Ktoś był u pana Wentwortha, kiedy dotarła na miejsce. Słysza- ła głosy i widziała dwie zamazane sylwetki za obluzowaną szybą 45 w drzwiach. Nie miała nic przeciwko temu. Im dłużej odwlecze się spotkanie, tym lepiej. Więc kręciła się po korytarzu prawie przez dwadzieścia minut, aż przechodzący dyżurny zapytał ją, co tutaj robi. - Czekam na rozmowę z panem Wentworthem -wyjaśniła Nan. Potem oczywiście, żeby udowodnić to dyżurnemu, musiała za- stukać do drzwi. - Wejść! -zagrzmiał pan Wentworth. Uspokojony dyżurny poszedł dalej korytarzem. Nan podniosła rękę, żeby otworzyć drzwi, ale zanim zdążyła, drzwi otworzył pan Wentworth we własnej osobie i z gabinetu wyszedł pan Crossley, nieco zaczerwieniony i chichoczący z zakłopotaniem. - Dalej mógłbym przysiąc, że jej tam nie było, kiedy odkłada- łem książki -powiedział. - Ach, ale ty przecież nie zaglądałeś, Haroldzie -odparł pan Wentworth. -Nasz dowcipniśwłaśnie na to liczył. Zapomnij o tym, Haroldzie. A więc jesteś, Nan. Zabłądziłaś po drodze? Wchodź. Pan Crossley już wychodzi. Wrócił za biurko i usiadł. Pan Crossley wahał się przez chwilę, nadal czerwony, po czym zbiegł po schodach, zostawiwszy otwarte drzwi. Kiedy Nan je zamknęła, zobaczyła, że pan Wentworth wpa- truje się w trzy kartki leżące na biurku, jakby się bał, że go ugryzą. Zauważyła, że jedną pokrywało pismo panny Hodge, a dwie pozo- stałe to były zwykłe świstki zapisane niebieskimi drukowanymi li- terami, ale za bardzo się bała o własną skórę, żeby się przejmować jakimiś kartkami. -Wyjaśnij swoje zachowanie przy głównym stole -zażądał pan Wentworth. Ponieważ Nan nie potrafiła wymyślić żadnego wyjaśnienia, od- powiedziała żałosnym szeptem, wbijając wzrok w klepki parkietu: - Nie potrafię, proszę pana. -Nie potrafisz? -zapytał pan Wentworth. -Zepsułaśapetyt lordowi Mulke bez żadnego powodu! Powiedz mi coś innego. Wy- tłumacz się. 46 Nieszczęsna Nan umieściła stopę dokładnie w jednej klepce. - Nie wiem, proszę pana. Po prostu tak powiedziałam. - Nie wiesz, po prostu tak powiedziałaś-powtórzył pan Went- worth. -Czy to znaczy, że nie wiedziałaś, co mówisz? Nan wiedziała, że to ironia. Ale jednocześnie wydawała się praw- dą. Starannie ustawiła drugą stopę na klepce parkietu leżącej uko- śnie do pierwszej i stanęła niepewnie, palcami stóp do wewnątrz, zastanawiając się nad odpowiedzią. - Nie wiedziałam, co powiem za chwilę, proszę pana. - Dlaczego? -zapytał pan Wentworth. - Nie wiem -powtórzyła Nan. -To było jak... jak opętanie. - Opętanie! -krzyknął pan Wentworth. Tak samo zwykle krzyczał tuż przedtem, zanim rzucił w kogoś kredą. Nan cofnęła się odruchowo. Zapomniała jednak, że ustawiła stopy palcami do wewnątrz -straciła równowagę i usiadła ciężko na podłodze. Z dołu widziała zdumioną twarz pana Wentwortha, wyglądającą znad krawędzi biurka. - Co ty wyprawiasz? -zapytał. - Proszę nie rzucać we mnie kredą! -zawołała Nan. W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi i Brian Went- worth wetknął głowę do pokoju. - Już jesteś wolny, tato? - Nie -burknął pan Wentworth. Obaj popatrzyli na Nan siedzącą na podłodze. - Co ona robi? -zapytał Brian. - Mówi, że jest opętana. Wyjdź i wróć za dziesięć minut -po- lecił pan Wentworth. -Wstawaj, Nan. Brian posłusznie zamknął drzwi i odszedł. Nan dźwignęła się na nogi. To było prawie równie trudne, jak wspinaczka po linie. Zastanowiła się przelotnie, jak to jest mieć ojca nauczyciela, ale głównie zaprzątały ją obawy, co jej zrobi pan Wentworth. Przybrał swoją najbardziej udręczoną, zmartwioną minę i znowu wpatrywał się w trzy kartki na biurku. 47 - Więc myślisz, że jesteś opętana? -zapytał. - Och nie -zaprzeczyła Nan. -Mówiłam tylko, że to było po- dobne. Wiedziałam z góry, że zrobię coś okropnego, ale nie wie- działam, co zrobię, dopóki nie zaczęłam opisywać jedzenia. Potem chciałam przestać, ale jakoś nie mogłam. - Często masz takie napady? -zapytał pan Wentworth. Nan chciała już zaprzeczyć z oburzeniem, kiedy przypomniała sobie, jak rzuciła się na Briana z miotłą czarownicy dokładnie w ten sam sposób, zaraz po lunchu. I wiele, wiele razy impulsyw- nie pisała różne rzeczy w pamiętniku. Ponownie ustawiła stopę na klepce parkietu i cofnęła ją pospiesznie. - Czasami -wymamrotała tonem winowajcy. -Czasami... kiedy jestem na kogoś zła... zapisuję swoje myśli w pamiętniku. - I piszesz też listy do nauczycieli? -zagadnął pan Wentworth. - Nie, skądże -zaprzeczyła Nan. -Po co? - Ale ktoś w II y napisał wiadomość dla pana Crossleya -oznaj- mił pan Wentworth. -Oskarżył kogoś z klasy, że jest czarownicą. Poważny, zmartwiony wyraz twarzy pana Wentwortha sprawił, że Nan wreszcie zrozumiała. Więc dlatego pan Crossley wygłosił tę przemowę, a potem był u pana Wentwortha. Oni myśleli, że to Nan napisała wiadomość. - To niesprawiedliwe! -wybuchnęła. -Jak mogą myśleć, że napisałam tę kartkę, i jednocześnie nazywać mnie czarownicą! Tylko dlatego, że mam na imię Dulcynea! - Mogłaś odwracać od siebie podejrzenia -wytknął jej pan Wentworth. -Gdybym cię zapytał wprost... - Nie jestem czarownicą! -zawołała Nan. -I nie napisałam tej kartki. Założę się, że to Teresa Mullett albo Simon Silverson. Obo- je są urodzonymi donosicielami! Albo Daniel Smith -dodała. - Ja nie stawiałbym na Dana -zaoponował pan Wentworth. -Nie sądzę, żeby on umiał pisać. Słysząc ironię w jego głosie, Nan uświadomiła sobie, że niepo- trzebnie wymieniła Teresę i Simona. Podobnie jak wszyscy inni, 48 pan Wentworth uważał ich za prawdziwą dziewczynkę i prawdzi- wego chłopca. - Przecież ktoś mnie oskarżył -powiedziała z goryczą. - No, wierzę ci na słowo, że nie napisałaś tej kartki -powie- dział pan Wentworth. -A następnym razem, kiedy poczujesz, że cościę opętało, weź głęboki oddech i policz do dziesięciu, inaczej wpakujesz się w poważne kłopoty. Sama rozumiesz, że nosisz bar- dzo niefortunne imię. W przyszłości musisz zachować wielką ostroż- ność. Jak to się stało, że nazwano cię Dulcynea? To po Arcycza- rownicy? - Tak -przyznała Nan. -Pochodzę od niej. Pan Wentworth zagwizdał. - I jesteś również sierotą po czarownicy? Na twoim miejscu nie opowiadałbym o tym nikomu. Osobiście podziwiam Dulcyneę Wilkes za próby powstrzymania prześladowań czarownic, ale bar- dzo nieliczni myślą jak ja. Trzymaj język za zębami, Nan... i nigdy więcej nie opisuj jedzenia w obecności lorda Mulke. Teraz zmykaj. Nan niezdarnie wyszła z gabinetu i popędziła w dół po schodach. Z oburzenia aż jej się ćmiło w oczach i ledwie widziała, dokąd idzie. - Za kogo on mnie bierze? -mamrotała do siebie. -Wolała- bym się przyznać, że pochodzę od Huna Attyli albo... albo od Guya Fawkesa. Albo kogokolwiek. W tym samym czasie pan Towers, który stał nad Karolem da- remnie szukającym swoich kolców w szatni chłopców, wreszcie stłumił długie ziewnięcie i zostawił Karola samego. - Przynieś mi je do pokoju nauczycielskiego, kiedy je znaj- dziesz -polecił. Karol usiadł na ławce, sam wśród czerwonych szafek i zielo- nych ścian. Spojrzał ze złością na śliską szarą podłogę i trzy futbo- lowe buty nie do pary leżące w kącie. Popatrzył na bezimienne czę- ści ubrania wiszące na wieszakach. Wciągnął w nozdrza zapach potu i brudnych skarpetek. - Nienawidzę wszystkiego -oznajmił. 4 -Tydzień czarów 49 Szukał już wszędzie. Dan Smith znalazł naprawdę sprytną kry- jówkę na te buty. Karol mógł je znaleźć tylko wtedy, gdyby Dan sam mu powiedział, gdzie je schował. Karol zacisnął zęby i wstał. - No dobrze. Więc go zapytam -burknął. Jak wszyscy inni wiedział, że Dan podgląda w zagajniku star- szych uczniów. Dan tego nie ukrywał. Poprosił wuja o przysłanie lornetki, żeby mieć lepszy widok. A zagajnik zaczynał się tuż za rogiem szatni. Karol pomyślał, że może zaryzykować szybki wy- pad, nawet gdyby pan Towers nagle wrócił. Prawdziwe ryzyko sta- nowili seniorzy w zagajniku. Wokół zagajnika biegła niewidzialna linia, całkiem jak ta, którą opisywała Nan pomiędzy chłopcami a dziewczynkami w II y. Każ- dy młodszy uczeń przyłapany przez starszego w zagajniku dostał- by porządne baty. Ale przecież, pomyślał Karol, wychodząc, Dan też nie jest seniorem. To powinno pomóc. Zagajnik stanowił nieporządną gęstwinę ogromnych, wiecznie zielonych krzewów, rosnących wśród wilgotnej trawy. Prawie już suche buty Karola znowu przemokły, zanim znalazł Dana. Odszu- kał go całkiem szybko. Ponieważ wieczór był chłodny i trawa mo- kra, w zagajniku znajdowały się tylko dwie pary seniorów, obie w najbardziej wydeptanym miejscu, po dwóch stronach wielkiego laurowego krzewu. Aha! -pomyślał Karol. Podkradł się do lauru i wetknął twarz pomiędzy mokre, lśniące liście. Dan siedział w środ- ku, wśród suchych gałęzi. - Dan! -syknął Karol. Dan oderwał lornetkę od oczu i obrócił się gwałtownie. Na wi- dok twarzy Karola wychylonej spomiędzy liści, wbijającej w niego najpaskudniejsze dwulufowe spojrzenie, wyraźnie doznał ulgi. - Zjeżdżaj! -szepnął. -Wyczaruj się stąd! - Co zrobiłeś z moimi kolcami? -zapytał Karol. - Możesz mówić szeptem? -szepnął Dan. Zerknął nerwowo pomiędzy liśćmi na najbliższą parę seniorów. 50 Karol również ich widział. Bardzo wysoki, chudy chłopiec i bardzo gruba dziewczyna -znacznie grubsza od Nan Pilgrim -chyba niczego nie usłyszeli. Karol widział palce chudego chłopaka zagłębiające się w tłuszczu, kiedy obejmował dziewczynę. Zdziwił się, że komuś sprawia przyjemność dotykanie czy nawet oglądanie tego całego tłuszczu. - Gdzie schowałeś moje kolce? -szepnął. Ale Dan miał to w nosie, dopóki seniorzy niczego nie słyszeli. - Nie pamiętam -odszepnął. Za krzakiem chudy chłopiec nachylił twarz do twarzy tłustej dziewczyny. Dan wyszczerzył zęby. - Widzisz? Mieszają rasę. Ponownie przyłożył lornetkę do oczu. Karol odezwał się trochę głośniej: - Powiedz mi, gdzie wsadziłeś moje kolce, bo krzyknę, że tu jesteś. - Wtedy się dowiedzą, że ty też tu jesteś-odszepnął Dan. -Mówiłem ci, spadaj! - Nie pójdę, dopóki mi nie powiesz -oświadczył Karol. Dan odwrócił się do niego plecami. - Nudzisz mnie. Karol doszedł do wniosku, że nie ma wyjścia, musi krzyknąć i zaalarmować seniorów. Zanim zebrał się na odwagę, druga para seniorów wyskoczyła zza krzaka. - Hej! -zawołał chłopiec. -W tym krzaku siedzą jacyś junio- rzy. Sue słyszała ich szepty. - Racja! -zawołali chudy chłopak i gruba dziewczyna. I cała czwórka seniorów rzuciła się na krzak. Karol wydał pisk przerażenia i uciekł. Za plecami słyszał trzask gałęzi, szelest liści, stękanie, sapanie i bardzo niecenzuralne pogróż- ki dwóch seniorek. Miał nadzieję, że złapią Dana. Ale mimo tej na- dziei wiedział, że Danowi się upiekło. Karol znajdował się na otwar- tym terenie, to jego zobaczyli seniorzy i jego gonili. Wyskoczył 51 z zagajnika z całą czwórką depczącą mu po piętach. Przyciskając palec do nosa, żeby mu nie spadły okulary, w pełnym biegu skręcił za róg szkoły. Przed sobą miał tylko długi mur i otwartą przestrzeń. Od drzwi szkoły podstawowej dzieliło go dobre sto metrów. Jedynym bliż- szym schronieniem były otwarte drzwi szatni dla chłopców. Karol wpadł w nie bez namysłu. I wyhamował z poślizgiem, kiedy zrozu- miał, że zrobił z siebie głupka. Stopy seniorów już dudniły za ro- giem, a jedynym wyjściem z szatni były otwarte drzwi, przez które wbiegł. Mógł tylko stanąć za tymi drzwiami i przykleić się do ścia- ny z nadzieją. Stał rozpłaszczony i przerażony, wdychając zapach brudnych skarpetek i wilgoci, starając się nie sapać, kiedy cztery pary stóp zatrzymały się za drzwiami. - Tam się schował -usłyszał głos grubej dziewczyny. - Nie możemy tam wejść. To szatnia dla chłopców -powie- działa druga dziewczyna. -Wy dwaj go wyciągnijcie. Dwaj zdyszani chłopcy odchrząknęli i dwie pary ciężkich bu- tów załomotały w drzwiach. Chudy chłopiec, sądząc z odgłosów, dotarł do środka pomieszczenia. Jego głos zahuczał wśród betono- wych ścian. - Gdzie on się podział? - Pewnie stoi za drzwiami -zagrzmiał drugi głos. Drzwi się odsunęły. Karol skamieniał na widok starszego chłop- ca. Był potężny. Górował nad Karolem jak wieża. Miał nawet za- czątki wąsów. Karol zadrżał z przerażenia. Lecz małe złe oczka wysoko nad wąsem spojrzały na wskroś przez Karola, jakby widziały tylko podłogę i ściany. - Nic -powiedział senior. -Nikogo nie ma. - Widocznie dobiegł do drzwi szkoły -stwierdził chudy chło- piec. - Cwany mały czarownik! -prychnął pierwszy. I ku absolutnemu zdumieniu Karola dwaj chłopcy wymaszero- wali z szatni. Na dworze rozległy się gniewne okrzyki dwóch dziew- 52 cząt, po czym cała czwórka się oddaliła. Drżący Karol stał w miej- scu jeszcze przez dobrą chwilę po ich odejściu. Był pewien, że to podstęp. Ale pięć minut później wciąż nie wracali. Widocznie zda- rzył się cud! Karol podreptał na środek szatni zastanawiając się, jaki cud może sprawić, że potężny senior patrzy przez ciebie na wylot. Teraz na- brał pewności, że starszy chłopiec wcale nie udawał. Naprawdę nie widział Karola. - Więc jak to się stało? -zwrócił się Karol do bezimiennych wiszących ubrań. -Magia? Zamierzał to wymówić pogardliwym tonem, jakby już machnął ręką na całą sprawę. Ale jakoś mu nie wyszło. Kiedy to powiedział, ogromne, straszne podejrzenie, narastające niemal niezauważalnie w jego umyśle niczym nadchodzący ból głowy, owładnęło nim z całą mocą niczym już dojrzała migrena. Karol znowu zaczął się trząść. - Nie -powiedział. -To nie to. To było coś innego! Lecz skoro podejrzenie już zaistniało, należało je rozwiać na- tychmiast, teraz, kompletnie. - No dobrze -powiedział Karol. -Udowodnię to. Znam spo- sób. I tak nienawidzę Dana Smitha. Pomaszerował do szafki Dana i otworzył ją. Popatrzył na upchnięty w środku kłąb butów i ubrań. Przeszukiwał już tę szafkę dwa razy. Przeszukał dwukrotnie wszystkie szafki. Miał już potąd przeszukiwania szafek. Wyjął buty z kolcami Dana, wziął po jed- nym do każdej ręki i cofnął się na środek szatni. - Teraz -powiedział do butów -znikajcie. Postukał butem o but, jedną kolczastą podeszwą o drugą, żeby dobrze go zrozumiały. - Znikajcie -powtórzył. -Abrakadabra. Nie widząc efektów, cisnął oba buty w powietrze, żeby dać im jeszcze jedną szansę. - Hej, presto -powiedział. 53 Oba buty znikły. Karol zagapił się na miejsce, gdzie je widział po raz ostatni. - Ja nie chciałem -powiedział zaskoczony. -Wracajcie. Nic się nie stało. Żadne buty się nie pojawiły. - No dobrze -ustąpił Karol. -Może jednak chciałem. Potem bardzo delikatnie, niemal z szacunkiem, zamknął szafkę Dana. Podejrzenie znikło. Ale zastąpiła je pewność tak ciężka i przy- tłaczająca, że Karol aż się zgarbił pod jej brzemieniem. Był cza- rownikiem. Będzie ścigany jak czarownica, której pomógł, i spalo- ny jak tamten grubas. To będzie bolało. To będzie straszne. Bardzo, bardzo się bał... tak bardzo, że czuł się już jak martwy, zimny, cięż- ki, prawie niezdolny oddychać. Próbując wziąć się w garść, zdjął okulary, żeby je przetrzeć. Wtedy spostrzegł, że kuli się na podłodze obok szafki Dana. Pod- niósł się z trudem. Co powinien zrobić? Może najlepiej od razu z tym skończyć, pójść prosto do panny Cadwallader i wyznać wszyst- ko? To wydawało się okropne, ale Karol nie potrafił wymyślić nic innego. Poczłapał do drzwi i wyszedł na lodowaty wieczór. Zawsze wiedział, że jest zepsuty. Teraz miał dowód. Czarownica pocało- wała go, bo wiedziała, że też jest zły. Teraz zło tak w nim urosło, że należało je wyplenić. Nie będzie sprawiał żadnych kłopotów in- kwizytorom, tak jak niektóre czarownice. Zresztą i tak pewnie widać w nim czarownictwo. Ktoś już zauważył i napisał donos. Nan Pilgrim oskarżyła go o sprowadze- nie tych wszystkich ptaków wczoraj na muzyce. Karol pomyślał, że widocznie zrobił to nieświadomie, tak jak przed chwilą zrobił się niewidzialny dla seniorów. Zastanawiał się, jak silne są jego czary. Czy czarownik jest tym silniejszy, im bardziej zepsuty? Praw- dopodobnie. Ale silny czy słaby, każdego i tak palą. Trafił w samą porę na jesienne stosy. Zbliżało się już Halloween. Zanim legalnie uznają go za czarownika, nadejdzie piąty listopada i taki będzie koniec. 54 Nie wiedział, że można czuć taki strach i bezradność. Myśląc i myśląc, otępiały z przerażenia, Karol powlókł się do pokoju panny Cadwallader. Stanął przed drzwiami i czekał, nie mając nawet odwagi zapukać. Mijały minuty. Drzwi się otworzyły. Widząc mglisty prostokąt światła, Karol uzbroił się wewnętrznie. - Więc ich nie znalazłeś? -zapytał pan Towers. Karol podskoczył. Chociaż nie rozumiał, co pan Towers tutaj robi, powiedział: - Nie, proszę pana. - Nic dziwnego, skoro zdjąłeś okulary do szukania -burknął pan Towers. Karol drżącymi rękami nałożył okulary. Były lodowato zimne. Widocznie trzymał je w ręku, odkąd je zdjął, żeby przetrzeć. Teraz widział, że stoi przed pokojem nauczycielskim, nie przed gabine- tem panny Cadwallader. Dlaczego? Ale przecież mógł się równie łatwo przyznać panu Towersowi. - Proszę pana, zasługuję na karę. Ja... - Dostaniesz za to karny punkt -oznajmił zimno pan Towers. -Nie lubię chłopców, którzy się płaszczą. Więc albo zapłacisz za nową parę butów, albo co wieczór napiszesz pięćset linijek do koń- ca semestru. Przyjdź do mnie jutro rano i powiedz, co postanowi- łeś. A teraz wynoś się stąd. Zatrzasnął drzwi pokoju nauczycielskiego przed nosem Karo- la. Karol stał i patrzył. Pan Towers dał mu trudny wybór. I karny punkt. Ale dzięki niemu Karol otrząsnął się z przerażenia. Poczuł rumieniec na twarzy. Jaki był głupi! Przecież nikt nie wiedział, że Karol jest czarownikiem. Instynkt mu o tym powiedział i zaprowa- dził go do pokoju nauczycielskiego zamiast do gabinetu panny Cad- wallader. Ale tylko szczęśliwy przypadek uchronił go przed wy- znaniem prawdy panu Towersowi. Nie powinien więcej tak głupio postępować. Dopóki trzymał język za zębami i nie robił żadnych czarów, był całkowicie bezpieczny. Prawie się uśmiechał, spiesząc na kolację. 55 Ale nie mógł przestać o tym myśleć. W kółko i w kółko pod- czas całej kolacji. Czy naprawdę był taki zepsuty? Czy mógł cośna to poradzić? Czy wystarczy po prostu nie robić czarów? Czy moż- na gdzieś pójść i zostać odczarowanym, jak ubranie wyprane na sucho? Jeżeli nie i jeżeli go wykryją, czy należy uciekać? Dokąd uciekały czarownice, kiedy już przebiegły przez cudze ogrody? Czy można jakoś zapewnić sobie bezpieczeństwo? - Och, czary! -krzyknął ktoś obok niego. -Zostawiłem książ- kę w świetlicy! Karol podskoczył i zawibrował jak szkolny gong na sam dźwięk tego słowa. - Nie przeklinać -ostrzegł dyżurny. Potem Teresa Mullett zawołała z końca stołu, nie całkiem szy- derczo: - Nan, zrobisz dla nas cościekawego i cudownego? Wiemy, że potrafisz. Karol znowu podskoczył i zabrzęczał. - Nie, nie potrafię -odparła Nan. Ale Teresa i Delia Martin nie dawały za wygraną. - Nan, na głównym stole leżą piękne banany. Sprowadzisz je do nas zaklęciem? - Nan, mam ochotę na lody. Wyczaruj trochę. - Nan, czy naprawdę czcisz diabła? Za każdym razem, kiedy mówiły coś takiego, Karol podskaki- wał i brzęczał. Chociaż wiedział, że to dla niego bardzo korzystne, jeśli ludzie uważają Nan za czarownicę, miał ochotę wrzasnąć na dziewczyny, żeby przestały. Poczuł wielką ulgę, kiedy w połowie kolacji Nan zerwała się i wypadła z jadalni. Nan poszła prosto do opustoszałej biblioteki. Bardzo dobrze, pomyślała. Skoro wszyscy i tak ją oskarżają, przynajmniej mogła to wykorzystać i zrobić coś, co zawsze chciała zrobić, ale nigdy przedtem nie miała odwagi. Zdjęła z półki encyklopedię i poszuka- ła Dulcynei Wilkes. Co dziwne, opasły tom sam otworzył się na tej 56 stronie. Wyglądało na to, że sporo osób w Wieloborze interesowało się Arcyczarownicą. Jeśli tak, wszystkich spotkało takie samo roz- czarowanie jak Nan. Prawa przeciwko czarom były tak surowe, że większość informacji o słynnej przodkini Nan usunięto. Hasło było raczej krótkie. WILKES, DULCYNEA. 1760-1790. Osławiona czarownica, znana jako Arcyczarownicą. Urodzona w Steeple Bumpstead w hrabstwie Essex, przeniosła się do Londynu w 1781 roku, gdzie wkrótce stała się znana ze swoich nocnych lotów na miotle wokół katedry św. Pawła i Parlamentu. Miotły wciąż nazywane są czasami kucykami Dulcynei. Dulcynea odegrała wiodącą rolę w Powstaniu Czarownic w 1789 roku. Została aresztowana i spalona razem z innymi przywódcami. Podobno kiedy płonęła, ołów na dachu katedry św. Pawła roztapiał się i spływał z kopuły. Jej kukły nadal palono w każdą rocznicę aż do 1845 roku, kiedy zaprzestano tych praktyk ze względu na wysoką cenę ołowiu. Nan westchnęła i odstawiła encyklopedię na miejsce. Kiedy za- brzmiał dzwonek, powoli wróciła do klasy, żeby wykonać pracę przy- dzieloną w ciągu dnia. W Wieloborze nazywano to powinnością, nikt nie wiedział, dlaczego. Nan zjawiła się, kiedy wszyscy już byli na miejscu. Klasę wypełniało trzaskanie podręczników uderzających o głowę Briana Wentwortha i pisk Briana. Lecz hałas umilkł, kiedy Nan weszła, co wskazywało, że pan Crossley wszedł za nią. - Karol Morgan -powiedział pan Crossley. -Pan Wentworth chce cię widzieć. Karol gwałtownie wyrwał się myślami z kręgu tańczących pło- mieni. Jak we śnie wstał i poczłapał przez korytarze i wahadłowe drzwi do tej części szkoły, gdzie znajdowały się prywatne pokoje nauczycieli mieszkających na miejscu. Przedtem tylko raz był w pokoju pana Wentwortha. Musiał wyrzucić z myśli obrazy sto- sów, żeby odczytać nazwiska na drzwiach. Przypuszczał, że pan 57 Wentworth wezwał go z powodu tych nieszczęsnych butów. Prze- klęty Dan Smith, niech go czar! Zapukał do drzwi. - Wejść! -zawołał pan Wentworth. Siedział w fotelu, paląc fajkę. Gęsty dym wisiał w powietrzu. Karol zdziwił się, jak nędznie wygląda pokój pana Wentwortha. Fo- tel był wytarty. Kapcie pana Wentwortha miały dziury w podeszwach i spoczywały na równie dziurawym dywaniku przed kominkiem. Lecz gazowy płomień na kominku buzował wesoło i w pokoju było roz- kosznie ciepło w porównaniu z resztą szkoły. - Ach, Karol. -Pan Wentworth odłożył fajkę do popielniczki, która wyglądała jak pierwsze dzieło Briana na zajęciach z garncar- stwa. -Karolu, dzisiaj po południu powiedziano mi, że możesz być czarownikiem. ROZDZIAŁ 5 W szatni Karol myślał, że już bardziej nie można się bać. Teraz odkrył, że się mylił. Słowa pana Wentwortha uderzyły w niego jak seria potężnych ciosów. Pod tymi ciosami Karol poczuł, że się rozpuszcza i spada gdzieś daleko, daleko w dół. Najpierw runął w otchłań tak mdląco głęboką, że cały jego umysł stał się jednym przeraźliwym wrzaskiem. Potem poczuł, że wznosi się aż pod su- fit. Obskurny pokój kołysał się i rozmazywał, ale Karol mógł przy- siąc, że teraz patrzy na niego z góry. Zdawało mu się, że wrzesz- cząc, wisi pod sufitem i widzi czubek własnej głowy oraz lekko łysiejący czubek głowy pana Wentwortha i dym unoszący się z fajki w popielniczce. Co jeszcze bardziej go przeraziło. Widocz- nie podzielił się na dwie części. Pan Wentworth musiał to zauwa- żyć. Ku jego zdziwieniu część, która nadal stała na wytartym dywa- nie, odpowiedziała panu Wentworthowi całkiem normalnie. Usłyszał 59 własny głos, w którym brzmiała akurat odpowiednia porcja zdzi- wienia i niewinności: - Kto, ja? Ja nie jestem czarownikiem, proszę pana. - Nie mówiłem, że jesteś, Karolu -odparł pan Wentworth. -Mówiłem tylko, że ktoś tak powiedział. Z relacji, którą otrzyma- łem, wynika, że miałeśpubliczną awanturę z Nan Pilgrim i podczas kłótni wspomniałeś o dżdżownicach, zdechłych myszach oraz kil- ku innych nieprzyjemnych rzeczach. Część Karola stojąca na dywanie odpowiedziała z oburze- niem: - No tak. Aleja tylko powtórzyłem to, co ona powiedziała przy lunchu. Pan tam był. Nie słyszał pan, co ona wygadywała? Tymczasem część Karola unosząca się pod sufitem dziękowała wszelkim szczęśliwym gwiazdom opiekującym się czarownikami, że pan Wentworth akurat siedział naprzeciwko Nan przy głównym stole. - Słyszałem -potwierdził pan Wentworth. -Od razu rozpo- znałem twoje źródło. Ale mój informator twierdził, że recytowałeś zaklęcie. - Wcale nie, proszę pana -zaprotestowała część Karola stoją- ca na dywanie. - Ale tak to brzmiało -oświadczył pan Wentworth. -W na- szych trudnych czasach nigdy za wiele ostrożności, Karolu. Chyba lepiej ci wyjaśnię całą sytuację. Sięgnął po fajkę, żeby mu pomogła w wyjaśnieniach. Fajka, jak to fajki, w międzyczasie zgasła. Pan Wentworth zapalił zapałkę, pyknął parę razy, zapalał następne zapałki i znowu pykał. Przysło- wie, że nie ma dymu bez ognia, chyba dotyczyło głównie fajek. Pan Wentworth zużył dziesięć zapałek, zanim zapalił fajkę. Karol patrzył na niego i wreszcie mu zaświtało, że pan Wentworth wcale nie uważa go za czarownika. I chyba nie spostrzegł, że chłopiec się rozdwoił. Może Karol tylko sobie wyobraził, że jego część zawisła pod sufitem, bo zwyczajnie wpadł w panikę. 60 Na tę myśl poczuł, że jego część wisząca pod sufitem powoli opada w stronę części normalnie stojącej na dywanie. Zanim pan Wentworth zaryzykował ponowne odłożenie fajki, którą przycisnął pudełkiem zapałek, Karol ponownie stał się jednością. Nadal cały drżał z przerażenia, to prawda, ale nie doświadczał już takich dziw- nych uczuć. - A więc, Karolu -zaczął pan Wentworth -wiesz, że czarowa- nie zawsze było nielegalne. Ale prawdą jest również, że prawa prze- ciwko czarownicom nigdy nie były tak surowe jak obecnie. Oczy- wiście słyszałeś o Powstaniu Czarownic w 1789 roku, pod wodzą Arcyczarownicy Dulcynei Wilkes? Karol kiwnął głową. Wszyscy wiedzieli o Dulcynei. Zupełnie jakby go zapytano, czy słyszał o Guyu Fawkesie. - Na swój sposób -ciągnął pan Wentworth -było to uczciwe powstanie. Czarownice protestowały przeciwko ich prześladowa- niu i paleniu. Dulcynea argumentowała całkiem rozsądnie: to nie ich wina, że takie się urodziły i nie chcą ginąć za coś, na co nie mogą nic poradzić. Obiecywała, że czarownice będą używać swo- ich mocy tylko do czynienia dobra, jeśli ludzie przestaną je palić. Wiesz, Dulcynea wcale nie była takim okropnym potworem, jak ją przedstawiają. Była młoda, ładna i bystra... ale miała bardzo wybu- chowy temperament. Kiedy ludzie nie zgodzili się, żeby nie palić czarownic, straciła cierpliwość i rzuciła kilka potężnych, gwałtow- nych zaklęć. To był błąd. Sprawił, że ludzie śmiertelnie przerazili się czarów i kiedy powstanie stłumiono, zapłonęło mnóstwo sto- sów i wydano kilka bardzo surowych praw. Ale ty o tym wiesz. Karol ponownie kiwnął głową. Wprawdzie uczono go, że Dul- cynea była starą złą wiedźmą i w dodatku głupią, ale reszta się zga- dzała. - Ale -podjął pan Wentworth, celując fajką w Karola -może nie wiesz, że tuż przed twoim urodzeniem miało miejsce jeszcze jed- no, znacznie gorsze powstanie. Zdziwiony? Tak myślałem. Staran- nie je wyciszono. Przewodzące mu czarownice nie były sympatyczne, 61 a ich celem było przejęcie władzy w kraju. Wszyscy główni konspi- ratorzy byli cywilnymi urzędnikami albo generałami, a przywódca był ministrem gabinetu. Wyobrażasz sobie, jak to wszystkich przera- ziło i zaszokowało. - Tak, proszę pana -przyznał Karol. Teraz już prawie przestał się bać. Przyłapał się na tym, że pró- buje sobie wyobrazić premiera jako czarownika. Interesujący po- mysł. Pan Wentworth włożył fajkę do ust i gwałtownie wydmuchnął kłąb dymu. - Ministra spalono na Trafalgar Square -oznajmił. -A parla- ment uchwalił Nadzwyczajny Akt Antyczarowy, żeby ostatecznie wytępić czarownice. Ten akt, Karolu, obowiązuje do dziś. Daje on inkwizytorom ogromną władzę. Mogą aresztować każdego na pod- stawie zwykłego podejrzenia o czary... nawet dzieci w twoim wie- ku, Karolu. - W moim wieku? -powtórzył ochryple Karol. - Tak. Czarownice dalej się rodzą -stwierdził pan Wentworth. -Odkryto, że rodzina ministra wiedziała, że jest czarownikiem, odkąd skończył jedenaście lat. Od tamtej pory przeprowadzono wiele badań na czarownicach. Istnieje sto różnych rodzajów wykrywa- czy czarownic. Lecz większość badań dotyczyła zagadnienia, kie- dy czarownice po raz pierwszy wchodzą w posiadanie mocy, i wy- daje się, że większość czarownic zaczyna w twoim wieku, Karolu. Więc obecnie inkwizytorzy wyjątkowo pilnie obserwują szkoły. A szkoła taka jak nasza, gdzie co najmniej połowa uczniów to sieroty po czarownicach, natychmiast przyciąga ich uwagę. Rozumiesz? - Nie, proszę pana -zaprzeczył Karol. -Dlaczego pan mi to mówi? - Ktoś myślał, że recytujesz zaklęcie -przypomniał mu pan Wentworth. -Zastanów się, chłopcze! Gdybym przypadkiem nie wiedział, co naprawdę mówisz, już byłbyś aresztowany. Więc mu- sisz zachowywać szczególną ostrożność. Rozumiesz teraz? 62 - Tak, proszę pana -przyznał Karol. Znowu obleciał go strach. - Więc zmykaj z powrotem do powiności -polecił pan Went- worth. Karol odwrócił się i poczłapał po wytartym dywanie. - Aha, Karolu! -zawołał pan Wentworth. Karol obejrzał się. -Dostajesz karny punkt, żeby ci przypominał, że masz uważać. Karol otworzył drzwi. Dwa karne punkty jednego wieczoru! Jeśli ktoś dostał trzy karne punkty w tygodniu, zgłaszał się do panny Cadwallader i czekały go poważne kłopoty. Dwa karne punkty! Oba za coś, co nie było jego winą! Karol obejrzał się, zamykając drzwi, i skierował pełną moc swojego naj paskudniej- szego dwulufowego spojrzenia na pana Wentwortha. Kipiał ze złości. Poczłapał korytarzem do wahadłowych drzwi, wciąż kipiąc. Wahadłowe drzwi obróciły się, kiedy do nich dotarł, i ku jego zdu- mieniu weszła przez nie panna Hodge. Panna Hodge nie mieszkała w szkole. Jak Estella szybko wykryła i ogłosiła publicznie, panna Hodge mieszkała w miasteczku ze starym ojcem. Zwykle wieczo- rami nie było jej w szkole. - Karol! -zawołała panna Hodge. -Dobrze się składa! Roz- mawiałeś z panem Wentworthem? Karol nawet się nie zastanawiał, skąd panna Hodge o tym wie. Doświadczenie go przekonało, że nauczyciele zawsze wiedzą o wiele za dużo. - Tak -przyznał. - Więc powiedz mi, w którym pokoju on mieszka -zażądała panna Hodge. Karol wskazał pokój i naparł ramieniem na wahadłowe drzwi. Zaledwie jednak przecisnął się na drugą stronę, kiedy drzwi po- nownie się obróciły i ponownie pojawiła się panna Hodge. - Karolu, czy jesteś pewien, że pan Wentworth jest u siebie? Nie odpowiedział, kiedy pukałam. - Siedział przy kominku -odparł Karol. 63 - Więc chyba zapukałam do niewłaściwych drzwi -stwierdzi- ła panna Hodge. -Czy możesz mi pokazać? Nie masz nic przeciw- ko? Tak, mam coś przeciwko, pomyślał Karol. Westchnął i zawró- cił za panną Hodge. Panna Hodge wydawała się cieszyć z jego to- warzystwa, co trochę go dziwiło. Panna Hodge właśnie sobie myślała, jakie ma szczęście, że spo- tkała Karola. Przez całe popołudnie układała plany. I doszła do wniosku, że kolejnym i najwłaściwszym ruchem w kierunku poślu- bienia pana Wentwortha będzie złożenie mu wizyty i impulsywne odwołanie oskarżenia przeciw Karolowi. Zawsze to przykro pomy- śleć, że ktoś zostanie spalony, nawet jeśli Karol miał najbardziej złe oczy ze wszystkich znanych jej chłopców. Przedstawi się jako osoba wielkoduszna. I teraz nawet przyprowadzi ze sobą Karola na dowód, że nie życzy mu źle. Karol spojrzał na nazwisko pana Wentwortha na drzwiach i zdzi- wił się, jakim sposobem panna Hodge pomyliła pokoje. - Och -powiedziała panna Hodge. -Więc to właściwe drzwi. Tu jest jego nazwisko. Zapukała raz i drugi, i już miała rozkoszną wizję romansu z panem Wentworthem nabierającego rumieńców, kiedy razem pró- bują chronić Karola przed prześladowaniami inkwizytorów. Lecz z pokoju nie dobiegła żadna odpowiedź. Zakłopotana panna Hodge odwróciła się do Karola. - Może on zasnął -podpowiedział Karol. -Tam było ciepło. - Otworzymy drzwi i zajrzymy do środka? -zapytała panna Hodge z lekkim drżeniem. - Niech pani zajrzy -zaproponował Karol. - Nie, ty zajrzyj -poprosiła panna Hodge. -Na moją odpowie- dzialność. Karol westchnął i po raz drugi tego wieczoru otworzył drzwi pokoju pana Wentwortha. Zimny przeciąg dmuchnął im dymem w twarze. W pokoju panowała ciemność, rozjaśniona tylko słabym 64 blaskiem stygnącego gazowego kominka. Nawet on zniknął, kiedy panna Hodge władczym gestem zapaliła światło i stanęła na środ- ku, odpędzając dłonią dym. - Ojej, ojej -powiedziała, rozglądając się dookoła. -Ten czło- wiek potrzebuje kobiecej ręki. Na pewno tutaj był, Karolu? - Dosłownie przed chwilą -zapewnił Karol. Ale zaczynało go ogarniać przerażenie. Wszystko wyglądało tak, jakby pan Wentworth nigdy nie istniał. Karol podszedł do wy- tartego miejsca na dywanie przed kominkiem i pomacał palenisko. Było jeszcze gorące. Fajka pana Wentwortha leżała w ceramicznej popielniczce i również była ciepła, ale stygła w lodowatym powie- trzu napływającym przez otwarte okno. Może, pomyślał Karol z nadzieją, pan Wentworth po prostu poczuł się zmęczony i poszedł do łóżka. Naprzeciwko, za powiewającymi okiennymi zasłonami, znajdowały się drzwi, które prawdopodobnie prowadziły do sypialni. Panna Hodge śmiało podeszła i otworzyła te drzwi. To była szafa wypchana szkolnymi książkami. - Tędy nie wyszedł -stwierdziła panna Hodge. -Nie wiesz, czy on ma sypialnię tu obok w korytarzu? - Na pewno -odparł Karol. Wiedział jednak, że pan Wentworth nie wyszedł na korytarz. Gdyby opuścił swój pokój, musiałby go zobaczyć albo Karol otwie- rający wahadłowe drzwi, albo panna Hodge przepychająca się obok Karola w drugą stronę. Istniało tylko jedno wytłumaczenie. Karol popatrzył „złym wzrokiem" na pana Wentwortha. Zmierzył go swo- im najpaskudniejszym spojrzeniem. I ten wzrok spowodował znik- nięcie pana Wentwortha, podobnie jak zniknęły kolce Dana. Właś- nie coś takiego nazywano Złym Okiem. - Myślę, że nie ma sensu czekać -rzuciła z niezadowoleniem panna Hodge. -No dobrze. Mogę z nim porozmawiać jutro. Karol aż nazbyt chętnie wyszedł z pokoju. Aż nazbyt chętnie towarzyszył pannie Hodge do drzwi, gdzie zostawiła swój rower. Rozmawiał z nią bardzo uprzejmie przez całą drogę. Dzięki temu 5 -Tydzień czarów 65 nie musiał myśleć, co zrobił. Liczył też, że jeśli będzie rozmawiał naprawdę miło i zajmująco, panna Hodge nie zorientuje się, że to Karol ostatni widział pana Wentwortha. Rozmawiali o poezji, futbolu, rowerach, psie woźnego i ogro- dzie pana Hodge'a. W rezultacie panna Hodge wsiadła na rower i odjechała przekonana, że Karol Morgan jest bardzo miłym chłop- cem, kiedy go bliżej poznać. Tym lepiej, że zamierzała odwołać oskarżenia przeciwko niemu. Nauczyciel, powiedziała sobie, za- wsze powinien starać się poznać swoich uczniów. Karol wydał potężne westchnienie ulgi i poczłapał dalej, zgar- biony pod nowym brzemieniem winy. Zanim dotarł do klasy, pra- wie wszyscy skończyli już pracę i gromadnie wychodzili na próbę chóru. Karol został w klasie sam oprócz Nan Pilgrim, która wi- docznie się guzdrała. Oczywiście nie rozmawiali ze sobą, ale żadne z nich wiele nie zrobiło. Nan rozmyślała posępnie, że gdyby na- prawdę była czarownicą jak Dulcynea Wilkes, nie obchodziłoby jej, co gadają inni. Karol rozmyślał o panu Wentworcie. Najpierw ptaki na muzyce, a teraz pan Wentworth. Niewidzial- ność dla seniorów nie liczyła się, bo nikt o tym nie wiedział. Naj- bardziej przerażało Karola, że ciągle robił czary niechcący, przez przypadek. Gdyby tylko potrafił się powstrzymać, miałby jeszcze szansę. Panna Hodge zapewniłaby mu alibi w sprawie pana Went- wortha, gdyby był dla niej miły. Ale jak się powstrzymać przed rzucaniem czarów? - To był okropny dzień -powiedziała Nan, pakując się przed wyjściem. -Cieszę się, że już prawie koniec. Karol popatrzył na nią, zastanawiając się, skąd wiedziała. Po- tem też się spakował i wyszedł. Dręczyła go silna obawa, że dzi- siejszy dzień jeszcze wcale się dla niego nie skończył. Słyszał, że inkwizytorzy zwykle przychodzą w nocy. Więc mogli przyjść po niego, jak tylko ktoś odkryje, że pan Wentworth zniknął. Karol myślał o panu Wentworcie przez cały czas, kiedy się mył. Ogólnie biorąc, nawet lubił pana Wentwortha. Fatalnie się czuł z jego po- 66 wodu. Może powstrzymałby się przed zrobieniem tego znowu, na przykład panu Crossleyowi albo komuś innemu, gdyby bez prze- rwy myślał, jak to jest się spalić. To na pewno boli. „To boli, kiedy się palisz", powtarzał sobie podczas rozbierania. „To boli, kiedy się palisz". Kładąc się do łóżka, dygotał nie tylko z zimna panującego w długiej, po spartańsku urządzonej sypialni. Briana Wentwortha znowu pobito kilka łóżek dalej. Brian kulił się na swoim łóżku i osłaniał rękami głowę, a Simon Silverson z przyjaciółmi okładali go poduszkami. Śmiali się, ale wcale nie żartowali. - Lizus! -krzyczeli. -Chwalipięta! Lizus! Aż do tej pory Karol zawsze się cieszył, że mieszka w tej sy- pialni, a nie w następnej z Nirupamem, gdzie rządził Dan Smith i jego kumple z II x i II z. Teraz miał ochotę wymknąć się i spędzić noc w świetlicy dla młodszych chłopców. Wrzaski Briana -gdyż Brian nigdy nie przyjmował lania w milczeniu -wciąż przerywały posępne medytacje Karola i przypominały mu, co zrobił z ojcem Briana. Tak mu dokuczyły, że o mało sam nie wstał z łóżka i nie przyłączył się do bicia, po prostu żeby rozładować napięcie. Tym- czasem jednak odkrył powód napaści. Pan Brubeck poprosił, żeby Brian zaśpiewał solo na szkolnym koncercie, i Brian niemądrze się zgodził. Wszyscy wiedzieli, że tylko Simon ma prawo śpiewać solo. W takim razie bicie Briana oznaczało podlizywanie się Simo- nowi. Tego Karol nie zamierzał robić. Powrócił do swoich despe- rackich rozmyślań. Nie widział żadnego sposobu, żeby utrzymać w sekrecie zniknięcie pana Wentwortha. Ale istniała szansa, że nikt się nie połapie, że to sprawka Karola. Więc gdyby tylko wymyślił jakiśniezawodny, ogniotrwały sposób, żeby nie rzucać czarów nie- chcący -to jest to! Ogniotrwały. „To boli, kiedy się palisz". Karol wstał z łóżka. Odczepił okulary od poręczy, założył je na nos i poczłapał w kierunku poduszkowej bitwy. - Czy mogę pożyczyć alarmową świecę na pięć minut? -zwró- cił się głośno do Simona. 67 Simon oczywiście był opiekunem sypialni. Przerwał okładanie Briana i przybrał oficjalną minę. - Świece są tylko na wypadek alarmu. Po co ci potrzebna? - Zobaczysz, jak ją dostanę -odparł Karol. Simon zawahał się, rozdarty pomiędzy ciekawością a naturalną skłonnością, żeby nigdy nikomu nic nie dawać. - Najpierw musisz mi powiedzieć, do czego ci potrzebna. Nie mogę ci dać świecy bez powodu. - Nic ci nie powiem -oświadczył Karol. -Dawaj i już. Simon zastanowił się. Liczne doświadczenia z Karolem nauczyły go, że jeśli Karol Morgan nie chciał czegośpowiedzieć, nic na świe- cie nie mogło go do tego zmusić, ani poduszki, ani chińskie tortury. Ciekawość coraz mocniej go dręczyła, na co właśnie Karol liczył. - Jeśli dam ci świecę -powiedział tonem świętoszka -to zła- mię reguły. Należy mi się odszkodowanie za ryzyko, sam rozumiesz. Dokładnie tego Karol się spodziewał. - Czego chcesz? -zapytał. Simon uśmiechnął się wdzięcznie, kalkulując, jak bardzo Ka- rolowi zależy. - Twoje kieszonkowe co tydzień do końca semestru -zażądał. -Co ty na to? - Za dużo -ocenił Karol. Simon odwrócił się i znowu podniósł poduszkę. - Przyjmujesz albo nie -rzucił. -To moja ostateczna oferta. - Przyjmuję -burknął Karol, nienawidząc Simona. Simon odwrócił się do niego ze zdumieniem. Spodziewał się, że Karol albo zaprotestuje, albo przestanie nalegać. Jego przyjacie- le zagapili się na Karola, równie zdumieni. Co więcej, przez chwilę żaden z nich już nie bił Briana. Działo się coś naprawdę dziwnego. Nawet Brian gapił się na Karola. Dlaczego komuś aż tak zależy na świecy? - No dobrze -powiedział Simon. -Przyjmuję twoją ofertę, Ka- rolu. Ale pamiętaj, że obiecałeś przy świadkach. Więc lepiej zapłać. 68 - Zapłacę -obiecał Karol. -Co tydzień, kiedy pan Crossley daje nam pieniądze. A teraz daj mi świecę. Simon zakrzątnął się sprawnie, wyjął spod blezera kółko z klu- czami i otworzył szafkę wiszącą na ścianie, gdzie trzymano aptecz- kę i świecę. Jeśli zdarzy się cud, pomyślał Karol, i nie przyjdą po mnie inkwizytorzy, wpakowałem się w prawdziwe kłopoty. Żadne- go kieszonkowego aż do Gwiazdki. To znaczy, że nie będzie mógł zapłacić za nowe kolce. Będzie musiał codziennie napisać pięćset linijek dla pana Towersa. Ale w gruncie rzeczy nie wierzył, że zo- stanie tutaj długo. Powiadano, że inkwizytorzy zawsze znajdują cza- rownice, choćby nie wiadomo co. Simon włożył mu do ręki świecę, nie zapaloną, osadzoną w bia- łym emaliowanym lichtarzu. Karol popatrzył na świecę. Podniósł wzrok i zobaczył, że Simon i inni chłopcy, nawet Brian, szczerzą zęby. - Zapomniałeś poprosić o zapałki -wytknął mu Simon. Karol spojrzał na niego. Złym wzrokiem. Bardziej niż złym. Jeszcze nigdy na nikogo nie patrzył tak paskudnie. Miał nadzieję, że Simon skurczy się i zniknie na miejscu. Ale Simon tylko zrobił krok do tyłu. I nadal zachował wyniosłą minę. - Dam ci zapałki za darmo -powiedział. -Wliczone w cenę. Rzucił Karolowi pudełko zapałek. Karol postawił lichtarz na podłodze. Pod czujnym wzrokiem wszystkich chłopców potarł zapałkę i zapalił świecę. Uklęknął obok. „To boli, kiedy się palisz", pomyślał. „To boli, kiedy się palisz". Wyciągnął palec i włożył do małego żółtego płomienia. - Dlaczego to robisz? -zapytał Ronald West. Karol nie odpowiedział. Przez sekundę myślał, że płomyk go nie sparzy. Wydawał się tylko ciepły i wilgotny. Potem nagle zrobił się gorący i rzeczywiście bardzo zabolało. Bolało, jak Karol się spodziewał, całkiem inaczej niż wtedy, kiedy się skaleczył czy ude- rzył. Ból był znacznie gorszy, ostry i tępy jednocześnie, aż nerwy wibrowały w całym ramieniu i plecy pokryły się gęsią skórką. 69 Wyobraź sobie coś takiego na całym ciele, pomyślał. „To boli, kiedy się palisz". Drugą ręką objął nadgarstek pierwszej i przytrzy- mał mocno, żeby nie mógł wyciągnąć palca z ognia. „To boli, kie- dy się palisz". I bolało. Aż pot mu wystąpił pod oczami. - To pewnie wyzwanie albo zakład -usłyszał głos Simona. -Co to jest? Powiedz mi, bo zabiorę świecę. - Zakład -rzucił Karol na odczepnego. „To boli, kiedy się palisz. To boli, kiedy się palisz". Powtarzał w kółko te słowa w myślach, jakby chciał je wypalić na mózgu -albo na tej części, która robiła czary. „To boli -och, jak boli! -kiedy się palisz". - Niektórzy ludzie -zauważył Simon -zakładają się o strasz- nie głupie rzeczy. Karol zignorował go i próbował utrzymać nieruchomo drgają- cy palec. Palec samodzielnie usiłował wyskoczyć z płomienia. Zrobił się czerwony, z białą obrączką wokół tej czerwieni. Karol słyszał dziwny dźwięk, jakby cichutkie syczenie przysmażanej skóry. Po- tem nagle nie mógł dłużej wytrzymać. Gwałtownie cofnął palec i zdmuchnął świecę. Obserwujący go chłopcy wydali westchnienie ulgi, jakby wszyscy wstrzymywali oddech. - Przypuszczam -burknął niezadowolony Simon, odbierając od Karola świecę -że zarobisz na tym zakładzie więcej pieniędzy, niż jesteś mi teraz winien. - Nie, nie zarobię -zaprzeczył szybko Karol. Obawiał się, że Simon zażąda również tych pieniędzy. Simon był w stanie powie- dzieć panu Crossleyowi o świecy, gdyby Karol nie zapłacił. -Nic nie dostanę. Założyłem się, że całkiem sobie spalę palec. W korytarzu pojawił się dyżurny i krzyknął: - Gasić światło! Koniec rozmów! Karol wrócił do łóżka, ssąc poparzony palec i modląc się, żeby teraz potrafił się powstrzymać od przypadkowego czarowania. Ję- zykiem wyczuł wielki, gąbczasty bąbel wyrastający pomiędzy pierwszym a drugim stawem palca. Bolało coraz mocniej. 70 Simon odezwał się w ciemności: - Zawsze wiedziałem, że Karol Morgan to wariat. Co za głu- pota! Ronald West powiedział: - Czego można wymagać od zwierząt? - Zwierzęta mają więcej rozumu -zauważył Geoffrey Baines. - Karol Morgan -podsumował Simon -to niższa forma życia. Te komentarze trwały przez jakiś czas. Mogli rozmawiać cał- kiem bezpiecznie, bo w sąsiedniej sypialni zawsze panował hałas. Karol leżał i czekał, aż skończą. Wiedział, że nie zaśnie. I nie za- snął. Dużo później, kiedy Simon i jego przyjaciele już dawno umil- kli, kiedy dwaj dyżurni i opiekun już dawno uciszyli chłopców w sąsiedniej sypialni, Karol leżał sztywno jak kłoda, wpatrując się w cienie. Był wystraszony... przerażony. Lecz przerażenie zmieniło się w ponury odległy lęk, który odtąd miał mu towarzyszyć bez prze- rwy, do końca życia. Załóżmy, że jakimś cudem inkwizytorzy nie przyjdą. Wówczas przez wszystkie nadchodzące lata, każdego dnia, w każdej minucie Karol będzie się bał, że przyjdą. Zastanawiał się, czy można się do tego przyzwyczaić. Miał nadzieję, ponieważ na razie pragnął wyskoczyć z łóżka i przyznać się, po prostu żeby z tym skończyć. Co powiedziałby Simon, gdyby Karol nagle krzyknął: „Jestem czarownikiem!" Pewnie pomyślałby, że Karol zwariował. Dziwne, że Simon nie zniknął. Karol ssał palec i zastanawiał się nad tym. Z pewnością dostatecznie nienawidził Simona. Pana Wentwortha właściwie nie nienawidził... najwyżej tak, jak się nienawidzi każ- dego nauczyciela, który daje ci niezasłużony karny punkt. Może czary muszą być trochę kliniczne, żeby działać, jak należy. Potem Karol pomyślał o swoich innych kłopotach. Dwa kar- ne punkty jednego dnia. Brak butów do biegania. Brak pieniędzy. Pięćset linijek codziennie. I to wszystko bez jego winy! Zresztą to 71 również nie jego wina, że urodził się czarownikiem. To było takie niesprawiedliwe! Żałował, że na domiar wszystkiego czuje się winny z powodu pana Wentwortha. „To boli, kiedy się palisz". Od tego miejsca myśli Karola nieco się rozbiegły. Później uświa- domił sobie, że widocznie zasnął. Ale zapadł tylko w płytką, nie- spokojną drzemkę, podczas której myśli wciąż wirowały mu w gło- wie niczym kółka zepsutej maszyny, której nie można wyłączyć. I wcale nie wiedział, że zasnął. Zdawało mu się, że usiadł w łóżku po dokładnym przemyśleniu całej sprawy. Wszystko było oczywiste. Był czarownikiem. Nie ośmielił się ujawnić. Zatem musiał znowu użyć czarów, żeby go nie odkryto. Innymi słowy, powinien pójść w jakieś prywatne miej- sce, na przykład do toalety na dole, i wywołać z nicości najpierw pana Wentwortha, a potem swoje buty do biegania. ROZDZIAŁ (5 Karol wstał. Pamiętał, żeby założyć okulary. Nawet ułożył po- ściel tak, żeby wyglądała, jakby ktoś leżał w łóżku. Widział to w słabym świetle docierającym z korytarza. Korzystając z tego światła, przekradł się obok śpiących tobołków pozostałych chłop- ców. Wyśliznął się na korytarz, który w porównaniu z sypialnią wydawał się jasny jak w dzień. Z następnej sypialni dochodziły hałasy. Karol słyszał szelesty i głuche stuknięcia, a potem chichoty stłumione w pośpiechu. Przy- stanął. Sądząc po odgłosach, urządzano tam kolejną ucztę o pół- nocy. Stukały deski podłogi, które podnoszono, żeby się dostać do ukrytych zapasów jedzenia. Nie najlepsza pora do nocnych wę- drówek. Gdyby dyżurny usłyszał hałas, przyłapałby również Ka- rola. Lecz korytarz pozostał pusty. Po chwili Karol odważył się ru- szyć dalej. Przemknął przez korytarz i zszedł w czarną otchłań be- tonowych schodów. Było zimno. Kaloryfery, i tak zawsze chłodne, 73 zakręcano na noc. Chłód, który kąsał bose stopy Karola i prze- nikał przez piżamę, całkiem go rozbudził. Karol zastanawiał się, czy to ból palca nie pozwolił mu zasnąć. Palec pulsował teraz równomiernie. Karol przyłożył go do lodowatej ściany i wymacu- jąc stopami kolejne zimne stopnie, próbował zaplanować dalsze działania. Oczywiście najważniejsze było odzyskanie pana Went- wortha -jeśli mu się uda. Ale potrzebował również butów do bie- gania. - Poćwiczę na butach -wymamrotał Karol. -Jeśli je odzy- skam, spróbuję z panem Wentworthem. Doczłapał do końca schodów i skręcił w lewo, w stronę toa- let. Znajdowały się za skrzyżowaniem korytarzy, na końcu. Właś- nie zbliżał się do skrzyżowania, kiedy poprzeczny korytarz wy- pełnił się mętnym, ruchomym światłem. W półmroku zamajaczy- ła jakaś postać, wymachująca ogromną latarką. Ruchomy snop światła uchwycił małe białe stworzenie, drepczące za postacią. Woź- ny i jego pies robili obchód, żeby pilnować toalet przed wanda- lami. Karol zawrócił i na palcach umknął w drugą stronę. Korytarz wkrótce wypełnił się piskliwym ujadaniem, przenikliwym jak zgrzyt kredy po tablicy. Pies go usłyszał. Karol pobiegł. Za plecami sły- szał krzyk woźnego: - Kto tam?! Woźny z hałasem nadciągał korytarzem. Karol przyspieszył kro- ku. Minął schody, licząc, że woźny pomyśli, że uciekł na górę, i biegł dalej z wyciągniętymi przed siebie ramionami, aż natrafił na waha- dłowe drzwi. Uchylił je ostrożnie, prześliznął się na drugą stronę i przytrzymał skrzydło drzwi, żeby nie stuknęło o framugę i nie zdradziło go. Potem czekał z nadzieją. Nic z tego. Woźny nie dał się nabrać. Plama światła rozkwitła na szklanej tafli drzwi. Cienie poręczy schodów przesunęły się po niej i znikły, a światło nabierało mocy w miarę, jak woźny się zbli- żał. 74 Karol puścił drzwi i znowu pobiegł, tupiąc po ciemnych koryta- rzach, aż zabrakło mu tchu i całkiem zabłądził. Pozbył się woźnego, ale sam się zgubił. Potem skręcił za róg i zamrugał w pomarańczowym blasku odległej ulicznej latarni, wpadającym przez okno. Obok okna zobaczył wyraźnie drzwi świetlicy młodszych chłopców. Nawet w tym nikłym świetle rozpoznał ślady kopniaków na dole drzwi i pękniętą szybę na górze, gdzie Nirupam Singh próbował uderzyć Dana Smitha i chybił. Poczuł się jak w domu. Istniały gorsze miejsca do uprawiania magii, pomyślał. Otworzył drzwi i wśliznął się do środka. W słabym świetle ktoś odwrócił się do niego gwałtownie. Karol odskoczył do drzwi. Pisnął. Druga osoba też pisnęła. - Kim jesteś? -zapytali jednocześnie. Potem Karol znalazł wyłącznik. Przesunął go w górę, a potem znowu w dół jednym szybkim ruchem. To, co zobaczył, sprawiło, że oparł się o drzwi, oszołomiony i oślepiony przez zielone mrocz- ki. Drugą osobą był Brian Wentworth. Już samo to było dziwne. Ale co jeszcze dziwniejsze, w tym krótkim rozbłysku światła Karol wyraźnie zobaczył, że Brian płacze. Brian, jak dobrze wiedziano, nigdy nie płakał. Wrzeszczał, piszczał i skomlał o litość, kiedy go bili, ale nigdy nie widziano, żeby uronił chociaż jedną łzę. Karol bardzo szybko przeszedł od zdumienia do przerażenia. Ponieważ wyraźnie musiało się zdarzyć coś nadzwyczajnego, żeby doprowa- dzić Briana do płaczu -więc widocznie Brian odkrył, że jego oj- ciec zniknął w tajemniczy sposób. - Zszedłem na dół, żeby wszystko naprawić -powiedział Ka- rol ze skruchą. - A co ty możesz zrobić? -zapytał z ciemności głos Briana, zachrypły i zgrubiały od płaczu. -Tylko dlatego jesteś lepszy ode mnie, że patrzysz na ludzi „złym wzrokiem" i zostawiają cię w spo- koju. Chciałbym mieć takie paskudne spojrzenie. Wtedy przestali- by się ciągle do mnie przyczepiać i ciągle mnie bić! Znowu zaczął płakać głośnymi, urywanymi szlochami. Karol słyszał, jak płacz przesuwa się na środek świetlicy, ale z początku 75 nie widział Briana przez te zielone mroczki. Jakoś nie mógł uwie- rzyć, że Brian tak się przejmował biciem. Tak często go bito, że musiał się już dawno przyzwyczaić. Po chwili dostrzegł, że Brian przykucnął na środku betonowej podłogi. Karol podszedł i kucnął obok niego. - Tylko o to ci chodzi? -zapytał ostrożnie. - Tylko! -powtórzył Brian. -Tylko o to! Co jeszcze mają mi zrobić? Poszatkować na kawałki czy jak? Czasami żałuję, że tego nie zrobili. Wtedy bym nie żył. Nie musiałbym znosić tych męczar- ni dzień po dniu, godzina po godzinie! Nienawidzę tej szkoły! -Ja też -przyświadczył Karol z uczuciem. Wypowiedzenie tych słów sprawiło mu ogromną przyjemność, ale nie pomogło skie- rować rozmowy na temat zniknięcia pana Wentwortha. Wziął głę- boki oddech dla odwagi. -Ee... widziałeś swojego ojca? Brian przerwał mu niemal z krzykiem. - Oczywiście, że widziałem się z moim magicznym ojcem! Chodzę do niego prawie codziennie i proszę, żeby pozwolił mi stąd odejść. Dzisiaj po południu też poszedłem go poprosić. Zapytałem, czemu nie mogę chodzić do szkoły Forest Road jak Stefan Towers, i wiesz, co mi odpowiedział? Że Forest Road to prywatna szkoła i nie stać go na nią. Nie stać go! -powtórzył Brian z goryczą. -Pytam ciebie: czemu go nie stać, jeśli pana Towersa stać? Na pew- no zarabia dwa razy więcej od pana Towersa. Założę się, że ma pensję niewiele mniejszą niż panna Cadwallader. I mówi, że go nie stać! Karol zastanowił się. Przypomniał sobie wytarty dywan i dziu- ry w kapciach pana Wentwortha. Tak wyglądała bieda. Albo skąp- stwo, pomyślał. Co na nowo obudziło w nim poczucie winy. Po zniknięciu pana Wentwortha Brian będzie musiał zostać na zawsze w Wieloborze. - Ale widziałeś ojca od tamtego czasu? -zapytał. - Nie -odparł Brian. -Powiedział, żebym nie przychodził do niego skomleć. 76 I znowu zaczął płakać. Więc Brian jeszcze nie wiedział. Karol poczuł ogromną ulgę. Miał jeszcze czas, żeby sprowadzić pana Wentwortha z powrotem. Ale w ten sposób tylko sprawi, że Brian dalej będzie nieszczęśliwy. Zdumiewało to Karola. Brian zawsze wydawał się taki odporny i dziarski, jakby wcale się nie przejmował. Brian znowu mówił wśród szlochów: - Cokolwiek robię, zawsze na mnie napadają. Nic nie poradzę, że mój ojciec jest tutaj nauczycielem! Nic nie poradzę, że jestem dobry w różnych rzeczach! Nie prosiłem pana Brubecka, żeby po- zwolił mi wystąpić solo. On sam chciał. Ale oczywiście ten ma- giczny Simon Silverson uważa, że to on powinien śpiewać. Tego najbardziej nie znoszę -rzucił gwałtownie. -Że każdy robi, co mu każe Simon Silverson. - Ja też go nienawidzę -wyznał Karol. -Z całego serca. - Och, to nieważne, co czujemy -burknął Brian. -Słowo Si- mona jest prawem. To jak w tej zabawie... no wiesz, kiedy musisz robić różne rzeczy, jeśli ci powiedzą: „Simon mówi". A kim on jest? Nadęty... - Palant -podchwycił Karol -podlizujący się nauczycielom... - Ze złotymi włosami i świętoszkowatą miną. Taki zadowolo- ny z siebie. - Właśnie -przyświadczył Karol. -Kopnie cię w tyłek i pa- trzy tak, jakby to była twoja wina, że noga mu się podniosła. Podobała mu się ta rozmowa. Ale przestała się podobać, kiedy Brian powiedział: - Dzięki, że ich powstrzymałeś dzisiaj wieczorem, kiedy mnie bili. Co ci strzeliło do głowy, żeby spalić sobie palec? No, na Simo- nie Silversonie można polegać, że oskubie cię z forsy za zwykłą świecę! -Zawahał się na sekundę i dodał: -Powinienem chyba zwrócić ci połowę. Karol ledwie się powstrzymał, żeby nie odskoczyć. To byłoby bardzo niegrzeczne. Ale co miał teraz robić? Brian najwyraźniej 77 myślał, że Karol zszedł na dół, żeby go pocieszyć. Pewnie spodzie- wał się, że w przyszłości Karol zostanie jego przyjacielem. No, za- służyłem sobie na to, pomyślał Karol. Taka jest nagroda za patrze- nie Złym Okiem na cudzych ojców. Ale niezależnie od pana Wentwortha, niezależnie od faktu, że Brian był najgorszy z najgor- szych w II y, nawet niezależnie od faktu, że Karol nie lubił Briana, wiedział, że teraz nie może się z nikim zaprzyjaźnić. Był czarowni- kiem. Każdy jego przyjaciel również mógł zostać aresztowany. - Nie musisz mi niczego zwracać -oświadczył. -Nic mi nie jesteś winien. Brian przyjął to z widoczną ulgą. - Więc zamiast tego coś ci powiem! -zawołał. -Mam już do- syć tej szkoły. Jeśli ojciec mnie stąd nie zabierze, ucieknę. - Dokąd? -zapytał Karol. Jakiś czas temu sam myślał o ucieczce, ale odrzucił ten pomysł, ponieważ nie miał dokąd uciekać. - Nie mam pojęcia -wyznał Brian. -Po prostu odejdę. - Nie bądź głupi -ostrzegł Karol. Przynajmniej raz mógł się zachować jak przyjaciel. -Musisz to zaplanować, jak należy. Jeśli po prostu odejdziesz, wyślą za tobą psy tropiące i sprowadzą cię z powrotem. I wymierzą ci karę. -Ale ja zwariuję, jeśli tutaj zostanę! -zawołał histerycznie Brian. Potem zamyślił się na chwilę, szczękając zębami. -Chyba znalazłem sposób. Teraz już obaj dygotali. W świetlicy było zimno. Karol zastana- wiał się, jak namówić Briana, żeby wrócił do łóżka i zostawił go samego. Nic nie wymyślił. Więc dalej kulili się na betonowej pod- łodze, dopóki za pękniętymi drzwiami nie rozległo się nagle lekkie tupanie. Obaj podskoczyli. - Pies woźnego -szepnął Karol. Brian zachichotał. - Głupi zwierzak. Wygląda całkiem jak robótka na drutach Teresy. 78 Karol, zanim zdołał się powstrzymać, wybuchnął piskliwym śmiechem. - Naprawdę! Naprawdę! - Zamknij się! -syknął Brian. -Woźny idzie! Rzeczywiście przez pękniętą szybę w drzwiach przeświecało mętne światło latarki. Pies za drzwiami zaczął wściekle ujadać. Wiedział, że tam są. Brian i Karol zerwali się z podłogi i uciekli przez drugie drzwi. Zaledwie zamknęły się za nimi ze stuknięciem, pęknięte drzwi otwo- rzyły się i pusta świetlica rozbrzmiała echem zajadłego szczekania. Karol bez słowa pobiegł w jedną stronę, a Brian w drugą. Dokąd uciekł Brian, tego Karol nie wiedział. Za nim otworzyły się drugie drzwi. Usłyszał tupot drobnych nóżek. Przytrzymał okulary na nosie i zmykał co sił w nogach. Zupełnie jak wtedy z seniorami w zagajniku. Dlaczego wszyscy go ścigają? Śmierdział czarami czy co? Znalazł drzwi prowadzące na zewnątrz, ale zamknięte na klucz. Biegł przed siebie. Słyszał, jak daleko z tyłu woźny wrzeszczy na psa, żeby wracał. Pies się zawahał. Karol, teraz już przerażony, przy- spieszył i wpadł w pierwsze napotkane drzwi. Za drzwiami wyczuł wielką, zimną przestrzeń. Ostrożnie zrobił kilka kroków i ze szczękiem uderzył stopą w rząd stalowych krze- seł. Zamarł w miejscu i czekał, aż go nakryją. Początkowo słyszał tylko pulsowanie krwi w uszach. Potem skądś z daleka doleciało do niego ujadanie. Pies chyba zgubił trop. Jednocześnie Karol odkrył, że wysoko ponad krzesłami widzi słabe zarysy wielkich okien. Zna- lazł się w szkolnej auli. Przyszło mu do głowy, że nie znajdzie lepszej okazji. Lepiej na- tychmiast wywołać swoje buty. Nie... mniejsza o buty. Pan Went- worth był znacznie pilniejszy. Sprowadzi pana Wentwortha, a kiedy pan Wentworth się pojawi, może Karol wtrąci słówko za Brianem. Dopiero wtedy Karol uświadomił sobie, że nie ośmieli się spro- wadzić z powrotem pana Wentwortha. Nawet jeśli pan Wentworth 79 nie wiedział, kto spowodował jego zniknięcie, dowiedziałby się natychmiast, gdyby wrócił i ujrzał Karola. - Na płonące czarownice! -jęknął Karol. -Czemu o tym nie pomyślałem? Pies, niezbyt daleko, znowu zaszczekał. Ścigany i niezdecydo- wany Karol, szurając nogami, przesunął się do przodu i wpadł na więcej krzeseł. Znalazł się w prawdziwym labiryncie krzeseł. Sta- nął i próbował się zastanowić. Nadal mogę odzyskać buty, pomyślał. Powie, że lunatykował ze zmartwienia o swoje buty, kiedy woźny go znajdzie. Niepewnie podniósł oba ramiona. Pies wyraźnie znowu się zbliżał. - Buty -powiedział Karol pospiesznie, głosem zachrypłym ze strachu, zimna i zmęczenia. -Buty. Przyjdźcie do mnie. Hej, pre- sto. Abrakadabra. Buty, mówię! Pies znajdował się już prawie za drzwiami auli. Karol wykonał gesty przyciągania, a potem skrzyżował ręce na piersi. - Buty! Coś, co sądząc po odgłosie mogło być butem, upadło na krzesło obok niego. Pomimo psiego ujadania Karol uśmiechnął się rado- śnie. Następny but upadł po drugiej stronie. Karol wyciągnął ręce i szukał ich po omacku. Dwa następne spadły mu na głowę. Jeszcze kilka plasnęło o podłogę u jego stóp. Teraz wszędzie dookoła sły- szał spadające buty. Zupełnie jakby lunął na niego deszcz butów. A pies drapał teraz do drzwi i ujadał. Gumowy kalosz, sądząc po dotyku, uderzył go w ramię. Karol odwrócił się i ruszył pomię- dzy krzesłami, potykając się o tenisówki, piłkarskie korki i sznuro- wane buciki, spadające wokół niego coraz gęściej. Woźny dotarł już niemal do drzwi. Karol widział blask latarki prze- świtujący przez szybę. Pomógł mu znaleźć drogę. Ponieważ Karol wiedział, że teraz nie wykręci się żadnymi bzdurami o lunatykowaniu, musiał stąd uciekać, i to szybko. Brnął wśród zamieci kłapiących bu- tów, przedzierał się pomiędzy rzędami krzeseł, aż dotarł do bocznej ściany i skoczył w drzwi, którymi zwykle wchodzili nauczyciele. 80 Za tymi drzwiami ogarnęła go nieprzenikniona ciemność. Przy- puszczał, że znalazł się w pokoju nauczycielskim, ale nie miał pew- ności. Potykając się, z rękami wyciągniętymi przed sobą, półprzy- tomny z przerażenia, przewrócił się o stołek. Kiedy się pozbierał, przypomniała mu się druga czarownica, która przechodziła przez ogród. Powinienem pomyśleć o niej wcześniej, powiedział sobie, kiedy wpadł na stos książek. Mówiła, że nie można czarować, kie- dy się jest przestraszonym. Miała rację. Coś poszło bardzo źle tam w auli. Widocznie, pomyślał Karol, wyplątując się z jakiegośpłasz- cza, potrzebne jest skupienie i zimna krew, żeby czarować, jak na- leży. Och, dzięki niebiosom! Znalazł drzwi. Karol skoczył w drzwi i znalazł się niedaleko głównych scho- dów. Popędził w górę. Biegnąc, namacał kciukiem wielki, bolesny pęcherz na palcu i potarł go delikatnie. Co za marnotrawstwo! Co za strata pieniędzy! Oparzony palec chyba niczego go nie nauczył. A oto piękna, zapraszająca, zielona nocna lampka w korytarzu pro- wadzącym do sypialni. Już niedaleko. Karol nie pamiętał, jak się położył do łóżka. Ostatnia świa- doma myśl dotyczyła Briana -czy wrócił, czy też od razu wyko- nał plan ucieczki. Kiedy brzękliwy dzwonek wyrwał Karola ze snu o poranku, wydawało mu się, że spędził noc na podłodze sypial- ni obok łóżka Briana. Ale nie. Leżał we własnym łóżku. Okulary wisiały zaczepione na poręczy. Zaświtała mu nadzieja, że nocne wydarzenia tylko mu się przyśniły. Lecz zanim jeszcze rozbudził się na tyle, żeby usiąść i ziewnąć, sypialnie wypełniły oburzone głosy. - Nie mogę znaleźć moich butów! - Hej, gdzie się podziały wszystkie buty? - Moich kapci też nie ma! Karol zdołał usiąść i usłyszał, jak Simon mówi: - Zostałeś teraz złodziejem butów, Brian? Po czym niedbale, dobrodusznie trzepnął go po głowie, jakby sądził, że Briana nie stać na taką inicjatywę. Brian klęczał na łóżku 6 -Tydzień czarów 81 i wydawał się równie zaspany jak Karol. Nie odpowiedział Simo- nowi ani nie spojrzał na Karola. W sąsiedniej sypialni też zginęły buty. A po korytarzu szedł jakiś senior, krzycząc: - Hej! Podwędziliście nam buty? Wszyscy się złościli. Wszyscy myśleli, że to jakiś głupi żart. Karol miał tylko nadzieję, że dalej będą tak myśleć. Wszyscy mu- sieli wyjść bez butów i ślizgali się w skarpetkach. Buty Karola rów- nież zniknęły -cieszył się, że był taki przezorny -i właśnie nacią- gał drugą parę skarpetek, kiedy w korytarzu gruchnęła plotka. Jak na plotkę była dość tajemnicza. Nikt nie wiedział, skąd się wzięła. - Musimy zejść do auli. Tam są wszystkie buty. Karol przyłączył się do ślizgającego biegu w kierunku auli. Na dole do tłumu dołączyły wszystkie dziewczynki, również w skar- petkach, również zmierzające do auli. Naturalnie drzwi auli okupo- wali seniorzy. Wszyscy z niższych klas wysypali się na dziedzi- niec, żeby zajrzeć do środka przez okna. I wszyscy w pierwszej chwili skamienieli ze zgrozy. W szkole z sześcioma setkami uczniów jest mnóstwo butów. Co najmniej tysiąc dwieście, gdyby każdy miał tylko jedną parę. Ale w Wieloborze każdy musiał mieć specjalne buty niemal do każ- dego zajęcia. Należało więc dodać do tej liczby tenisówki, kolce, korki, buty treningowe, pantofle do tańca, pantofle gimnastyczne, zapasowe buty, buty wizytowe, buty do hokeja, wellingtony i kalo- sze. W ten sposób liczba butów szybko przekroczy dziesięć tysięcy. A jeśli doda się do tego wszystkie buty personelu: charaktery- styczne pantofle panny Cadwallader z obcasami jak szpulki; eks- traszerokie obuwie kucharki; podkute buciory dozorcy; ręcznie ro- bione zamszowe półbuty pana Crossleya; półbuty z dziurkami pana Brubecka; szesnaście par szpilek pielęgniarki; czyjeś purpurowe futrzane botki; i nawet stare buty do konnej jazdy, nie wspominając o wielu innych, otrzyma się naprawdę imponującą liczbę. Krzesła w auli ginęły pod monstrualną górą obuwia. 82 Wśród ogólnego zdumienia rozległ się głos Teresy: - Jeśli ktoś nam zrobił kawał, nie uważam tego za zabawne. Skarpetki mam całkiem zabłocone! Włożyła puszyste błękitne nocne skarpetki na szkolne podkola- nówki. Potem rozpętało się coś w rodzaju wolnej amerykanki. Ludzie pchali się drzwiami i oknami, ślizgali się na stosach butów, chwy- tali buty, które rozpoznali jako swoje -albo byle jaką parę w odpo- wiednim rozmiarze. Dopóki nie zagrzmiał potężny głos: -WYJŚĆ! WSZYSCY WYJŚĆ! ZOSTAWCIE TUTAJ TE BUTY! Karol został odepchnięty do tyłu przez znacznie powolniejszy tłum wychodzący z auli i musiał wyciągnąć szyję, żeby zobaczyć, kto krzyczał. To był pan Wentworth. Karol tak się zdumiał, że zatrzymał się i pozwolił, żeby jakiś wir zepchnął go na bok tuż przed drzwiami auli. Stamtąd wyraźnie widział, jak pan Wentworth obchodzi do- okoła stertę butów. Nosił zwykły niechlujny garnitur, ale stopy miał bose. Poza tym wyglądał całkiem normalnie. Za nim chodził pan Crossley w jaskrawożółtych skarpetkach i pan Brubeck z wielką dziurą na lewej pięcie. Za nimi szedł woźny. Za woźnym oczywi- ście dreptał pies woźnego, manifestacyjnie próbując unieść tylną nogę nad stertą butów. - Nie wiem, kto to zrobił! -protestował woźny. -Ale wiem, że jacyśludzie przez pół nocy kręcili się po budynku. Pies prawie jed- nego złapał, właśnie tutaj w auli. - Czy pan wszedł do środka i sprawdził pomieszczenie? -za- pytał pan Wentworth. - Drzwi były zamknięte -odparł woźny. -Myślałem, że na klucz. Pan Wentworth odwrócił się od niego z niesmakiem. - Ktoś tutaj ciężko pracował przez całą noc -powiedział do pana Crossleya -a ten nawet nie zajrzał! 83 - Myślałem, że jest zamknięte na klucz -powtórzył woźny. - Och, zamknij się pan! -warknął pan Wentworth. -I weź stąd psa, żeby nie sikał na ten but. To pantofel panny Cadwallader. Karol wyśliznął się na korytarz i starał się utrzymać w przy- zwoitych proporcjach szeroki uśmiech na twarzy. Panu Wentwor- thowi nic się nie stało. Widocznie zeszłej nocy jednak wymknął się do łóżka, kiedy panna Hodge pytała Karola o drogę. A co jeszcze lepsze, wszyscy myśleli, że buty pojawiły się w auli w całkiem naturalny sposób. Karol miał ochotę tańczyć i śpiewać. Ale obok pojawił się Dan Smith. Karol trochę się opamiętał. - Hej -powiedział Dan. -Seniorzy cię złapali wczoraj wie- czorem? - Nie, uciekłem -odparł Karol niedbale. - Musiałeśszybko przebierać nogami! -burknął Dan, ale w jego ustach to była pochwała. -Nie wiesz, kto zrobił ten numer z buta- mi? -zapytał, pokazując głową w stronę auli. Karol z największą rozkoszą powiedziałby, że to on, i obserwo- wał szacunek rosnący na twarzy Dana. Ale nie był aż taki głupi. - Nie -odparł. -Ja wiem -oznajmił Dan. -Założę się, że to czarownica z naszej klasy. Pan Wentworth pojawił się w drzwiach auli. Tłum wypełniają- cy korytarz uciszył się, posykując. - Śniadanie będzie spóźnione -ogłosił pan Wentworth z bar- dzo udręczonym wyrazem twarzy. -Nie możecie wymagać od personelu kuchennego, żeby pracował bez butów. Wszyscy macie iść do klas i tam czekać. Tymczasem nauczyciele i sześcioklasiści rozłożą wszystkie buty na głównym dziedzińcu. Kiedy was zawo- łają... dopiero wtedy, zrozumiano?... wyjdziecie klasami i odszuka- cie swoje buty. Teraz wszyscy wyjdą. Szósta klasa zostaje. Skłębiony tłum niechętnie opuścił korytarz. Karol był tak zado- wolony z siebie, że zaryzykował i uśmiechnął się do Briana. Ale Brian sennie wpatrywał się w ścianę i nic nie zauważył. Nie drgnął 84 i nawet nie wrzasnął, kiedy Simon z roztargnieniem trzepnął go po głowie. - Gdzie jest Nan Pilgrim? -zapytał Simon ze śmiechem. -Zrobiła się niewidzialna? Nan schodziła ludziom z oczu. Ukrywała się w korytarzu na górze, obok łazienek dziewcząt. Stamtąd miała doskonały widok na dziedziniec pokryty niezliczonymi rzędami obuwia oraz panie z kuchni, drepczące na palcach wzdłuż rzędów w pończochach i szukające swoich roboczych butów. To jej nie rozbawiło. Delia Martin, przyjaciółka Teresy, i Karen Grigg, przyjaciółka Estelli, dały już wyraźnie do zrozumienia, że uważają to za sprawkę Nan. Fakt, że te dwie zwykle nie rozmawiały ze sobą ani z Nan, tylko pogar- szał sytuację. ROZDZIAŁ 7 było gotowe, zanim klasę II y wezwano, żeby od- nalazła swoje buty. Teresa musiała przejść przez korytarze w swoich błękitnych nocnych skarpetkach. Do tej pory zrobiły się całkiem czarne, co ogromnie ją zirytowało. Śniadanie było tak spóźnione, że odwołano apel. Zamiast tego panna Cadwallader stanęła przed głównym stołem, z twarzą ściągniętą niezadowole- niem i jedną stopą wyraźnie przemoczoną, i wygłosiła krótką mo- wę. - Ktoś w tej szkole zrobił wybitnie głupi kawał -oznajmiła gniewnie. -Sprawcy niewątpliwie uważają go za bardzo zabawny, ale do tej pory z pewnością zrozumieli, jak głupio i niehonorowo postąpili. Chcę, żeby teraz zachowali się honorowo. Chcę, żeby przyszli do mnie i się przyznali. I chcę, żeby każdy, kto coś wie albo podejrzewa w tej sprawie, postąpił równie honorowo i powie- dział mi o tym. Będę w swoim gabinecie przez cały poranek. To wszystko. 86 - Co jest honorowego -zapytał głośno Nirupam, kiedy wszy- scy wstali -w skarżeniu na innych? Tym sposobem wyświadczył Nan przysługę, świadomie lub nie- chcący. Nikt w II y nie chciał zasłużyć na miano skarżypyty. Nikt nie poszedł do panny Cadwallader. Zamiast tego wszyscy wyszli na dziedziniec, gdzie mżył teraz drobny lodowaty deszcz, i chodzi- li wzdłuż rzędów wilgotnego obuwia, szukając swoich butów. Nan również musiała pójść. - O, patrzcie! Idzie Arcyczarownica Dulcynea! -zawołał Si- mon. -Dlaczego zabrałaś też własne buty, Dulcyneo? Myślałaś, że to będzie wyglądało bardziej niewinnie, co? A Teresa powiedziała: - Doprawdy, Nan! Zniszczyłam sobie skarpetki! To nie jest zabawne! - Zrób teraz coś zabawnego, Nan -zaproponowała Karen Grigg. - Pospieszcie się! -krzyknął pan Crossley spod osłony gan- ku. Każdy natychmiast zaczął gorliwie oglądać buty. Oprócz Bria- na. Brian po prostu wędrował przed siebie, wpatrując się w prze- strzeń. W końcu Nirupam znalazł jego buty i wepchnął w zwiotcza- łe ramiona Briana. - Dobrze się czujesz? -zapytał go Nirupam. - Kto? Ja? O tak -odpowiedział Brian. - Na pewno? Jakoś dziwnie zezujesz jednym okiem -zauwa- żył Nirupam. - Zezuję? -powtórzył z roztargnieniem Brian i odszedł. Nirupam gniewnie odwrócił się do Simona: - Chyba uderzyłeś go w głowę o jeden raz za dużo. Simon roześmiał się trochę nieszczerze. Nirupam był od niego o głowę wyższy. - Bzdura! W jego głowie nie ma się co zepsuć. - No, lepiej uważaj -ostrzegł go Nirupam i powiedziałby wię- cej, ale przerwał mu gniewny okrzyk Dana Smitha. 87 - Ktoś za to oberwie! -wrzeszczał Dan z wściekłą miną, bar- dzo blady po wczorajszej nocnej uczcie. -Dostanę go, nawet jeśli to zaczarowany senior! Ktoś mi rąbnął buty do biegania! Nigdzie nie mogę ich znaleźć. -Poszukaj dokładnie jeszcze raz! -zawołał pan Crossley z ganku. Fakt pozostawał faktem. Dan szukał we wszystkich rzędach, podobnie jak Karol, aż skarpetki im przemokły i włosy ociekały wilgocią, ale nie znaleźli ani kolców Karola, ani Dana. Tymczasem pozwolono również I x, z i y zabrać swoje buty, zanim deszcz cał- kiem je rozmoczy, i na dziedzińcu pozostały tylko trzy futbolowe korki nie do pary, buty do jazdy konnej i para odblaskowych zielo- nych trampek, do których nikt się nie przyznawał. Dan wciąż wygłaszał straszliwe pogróżki, toteż Karol cieszył się, że Dan nie posądzał go o jakiś związek z tą sprawą. Ale to oznaczało, że Karol musiał pójść do pana Towersa i wy- znać, że nadal nie znalazł swoich butów do biegania. Miał już tego dość, kiedy stał ociekając deszczem przed drzwiami pokoju nauczy- cielskiego. Po tylu kłopotach! - Naprawdę szukałem, proszę pana -zapewnił pana Towersa. Pan Towers zerknął na mokre włosy Karola i okulary upstrzone kroplami wilgoci. -Każdy może stanąć na deszczu -oświadczył. -Płacisz za nowe czy piszesz linijki? - Piszę -odparł Karol z zaciętą miną. - Więc zostajesz po lekcjach co wieczór aż do Gwiazdki -oznaj- mił pan Towers z widoczną przyjemnością. -Czekaj. Cofnął się do pokoju nauczycielskiego i wrócił, niosąc grubą starą książkę. -Masz -powiedział i wręczył książkę Karolowi. -Co wie- czór przepisz z niej pięćset linijek. To ci pokaże, jaki naprawdę powinien być uczeń. Kiedy wszystko przepiszesz, dam ci drugą część. Karol stanął przed pokojem nauczycielskim i obejrzał książkę. Nosiła tytuł: Największy zuch w szkole. Cuchnęła stęchlizną. W środ- ku stronice były wystrzępione i pożółkłe. Pierwsza linijka tekstu brzmiała: „Ale bycza zabawa! -wykrzyknął Watts Młodszy. -Dzi- siaj po południu robimy młyn!" Karol przeniósł wzrok na obrzmiały, przezroczysty i bezuży- teczny bąbel na palcu i poczuł się fatalnie. - Zaczarowane piekło -burknął. - Dzień dobry, Karolu -powiedziała panna Hodge, lekkim kro- kiem zmierzając w stronę pokoju nauczycielskiego, świeżutka i ni- czego nieświadoma. -To wygląda na ładną starą książkę. Cieszę się, że wreszcie poważnie zabrałeś się do czytania. Ciężkie dwulufowe spojrzenie Karola wprawiło ją w najwyż- sze zakłopotanie. Co za zmienny chłopiec! -pomyślała, starannie zdejmując płaszcz przeciwdeszczowy. Ponownie się zdumiała, kiedy w pokoju nauczycielskim zastała spore zamieszanie oraz stertę obu- wia na środku. Na szczęście zobaczyła również pana Wentwortha, który właśnie wychodził w pośpiechu. Panna Hodge zastąpiła mu drogę. - Och, panie Wentworth, chcę przeprosić za to oskarżenie Ka- rola Morgana. Postąpiłam bardzo wielkodusznie, pomyślała, chociaż Karol przed chwilą tak na mnie popatrzył. Uśmiechnęła się wspaniało- myślnie do pana Wentwortha. Ku jej irytacji pan Wentworth rzucił tylko: „Miło mi to sły- szeć" i dość niegrzecznie odsunął ją na bok. Ale przecież miał tyle na głowie, pomyślała panna Hodge, kiedy pan Crossley opo- wiedział jej z przejęciem o butach. Nie żywiła urazy do pana Wentwortha. Pozbierała książki -z nieznanych przyczyn rozsy- pane po całej podłodze -i wyszła na następną lekcję angielskiego do II y. Zjawiła się, kiedy Simon Silverson trzymał wysoko w górze Największego zucha w szkole. 89 -Posłuchajcie tego! -zawołał. -„Pęczniejąc z dumy, Watts Młodszy spojrzał w oczy swego jedynego prawdziwego przyjacie- la. Oto był chłopiec, który nie miał sobie równych, czysty ciałem i duchem..." Teresa i Delia wyły ze śmiechu, kryjąc twarze w swoich robót- kach. Karol miał w oczach mord. - Doprawdy, Simonie! -skarciła go panna Hodge. -To niego- dziwie z twojej strony. Simon popatrzył na nią ze zdumieniem. Wiedział, że nigdy nie popełnił żadnego niegodziwego uczynku. - Ale, Karolu -dodała panna Hodge -sądzę, że dość niefor- tunnie wybrałeś sobie lekturę. Po raz drugi tego dnia Karol skierował na nią paskudne spojrze- nie. Panna Hodge aż się wzdrygnęła. Doprawdy, gdyby nie wie- działa, że w gruncie rzeczy Karol jest miłym chłopcem, to spojrze- nie kazałoby jej poważnie pomyśleć o Złym Oku. Nirupam podniósł długie ramię. - Czy dzisiaj też będziemy odgrywać sztuki? -zapytał z na- dzieją. - Nie, nie będziemy - zaprzeczyła nader stanowczo panna Hodge. -Wyjmijcie podręczniki poezji. Lekcja i reszta poranka wlokły się ospale. Teresa skończyła dru- gi niemowlęcy bucik i nabrała oczka na kaftanik. Estella zrobiła całkiem sporo czepeczka. Brian przestał gapić się w ścianę i naj- wyraźniej dostał gwałtownego napadu pracowitości. Za każdym razem, kiedy ktoś na niego spojrzał, gryzmolił wściekle w zeszy- cie. Karol siedział i dumał. Własne odczucia trochę go dziwiły. Teraz już wcale się nie bał. Całkiem spokojnie przyjmował fakt, że jest czarownikiem. W końcu nikt nic nie zauważył. Wszyscy myśleli, że czarownicą jest Nan Pilgrim, z powodu jej imienia, co w pełni odpowiadało Karolowi. Najdziwniejsze jednak, że przestał się przejmować czarownikiem, którego widział na stosie. 90 Próbował go sobie przypomnieć, z początku ostrożnie, potem zuchwale, kiedy się zorientował, że już się tym nie gryzie. Potem pomyślał o czarownicy, która przelazła przez mur. Żadne z tych wspomnień już mu nie sprawiało przykrości. Należały do przeszło- ści; odeszły. Zupełnie jakby ząb go bolał i nagle przestał. Z nowym poczuciem spokoju Karol zrozumiał, co jego umysł od dawna pró- bował mu przekazać: że on też wyrośnie na czarownika. Teraz, od- kąd wiedział, przestało go to dręczyć. Potem, żeby sprawdzić, czy się przestraszy, pomyślał o inkwi- zytorach. „To boli, kiedy się palisz", powtórzył w myślach i popa- trzył na swój nabrzmiały bąbel. Jednak czegoś się nauczył. Tego: Nie daj się złapać. Dobrze, pomyślał Karol. I zajął się planowaniem, co zrobi Si- monowi Silversonowi. Dan Smith w drugiej kolejności, ale Simon zdecydowanie pójdzie na pierwszy ogień. Co mógł zrobić Simono- wi, żeby sobie odbić kieszonkowe prawie z całego semestru? Trud- na sprawa. To musi być coś dostatecznie złego, ale bez żadnego związku z Karolem. Początkowo utknął w miejscu. Chciał stwo- rzyć dzieło sztuki. Chciał, żeby Simon cierpiał. Chciał, żeby wszy- scy o tym wiedzieli, ale nie wiedzieli, że to sprawka Karola. Co mógł zrobić? Ostatnią lekcją przed lunchem był codzienny WF. Dzisiaj z ko- lei chłopcy ćwiczyli w sali gimnastycznej. Musieli również wspi- nać się po linach. Karol usiadł przy drabinkach i udawał, że zawią- zuje trampek. W przeciwieństwie do Nan potrafił wspiąć się po linie, jeśli chciał, ale nie chciał. Chciał siedzieć i obmyślać zemstę na Simonie. Simon oczywiście jako jeden z pierwszych znalazł się pod sufitem. Zobaczył Karola i krzyknął coś z góry. W rezultacie ktoś z II z podszedł i szturchnął Karola w plecy. - Simon mówi, żebyś przestał się obijać. - Simon mówi, tak? -mruknął Karol. Wstał. Doznał natchnienia. Zainspirowało go coś, co Brian po- wiedział wczoraj wieczorem. Ta zabawa, „Simon mówi". Załóżmy, 91 że to nie zabawa. Załóżmy, że wszystko, co Simon powie, napraw- dę się spełnia. W najgorszym przypadku to będzie bardzo zabawne. W najlepszym ludzie mogą nawet pomyśleć, że Simon jest czarow- nikiem. Karol wspiął się po linie. Podciągał się zręcznie, dokładnie i powoli, żeby dalej myśleć. Oczywiście nie mógł stanąć obok Si- mona, żeby rzucić na niego zaklęcie. Ktoś by zauważył. Ale in- stynkt podpowiadał Karolowi, że tego rodzaju czarów nie można rzucać na odległość. To zbyt silna, zbyt osobista magia. Żeby bez- piecznie wykonać swój plan, potrzebował czegoś, co nie było sa- mym Simonem, ale należało do niego tak nieodłącznie, że zaklęcie rzucone na tę rzecz podziała również na samego Simona -potrze- bował kawałka Simona. Jakie ruchome części miał Simon? Zęby, paznokcie, włosy? Przecież nie podejdzie do Simona i nie wyrwie mu garści włosów! Zaraz. Włosy. Simon czesał się dzisiaj rano. Przy odrobinie szczę- ścia trochę włosów zostało na jego grzebieniu. Karol radośnie zsunął się po linie -tak szybko, że znowu sobie przypomniał, że to boli, kiedy się palisz. Musiał dmuchać na dłonie dla ochłody. Po lunchu nadejdzie odpowiednia chwila. Wtedy mógł się wśliznąć do sypialni. Nan również miała plany na tę porę. Przy lunchu zdołała się wymknąć Karen Grigg i Delii Martin, ponieważ usiadła przy stole ze znacznie starszymi dziewczynami, które jakby jej nie zauważa- ły. Górowały nad nią i rozmawiały o własnych sprawach. Jedzenie było niemal równie okropne jak wczoraj, ale Nan nie miała ochoty go opisywać. Miała raczej ochotę umrzeć. Potem przyszło jej do głowy, że jeśli ktoś z II y powie nau- czycielowi, że Nan jest czarownicą, umrze całkiem niedługo. Wte- dy zrozumiała, że wcale nie pragnie śmierci. Od razu poczuła się lepiej. Przecież nikt jeszcze nie poszedł na skargę do nauczycie- la. „To tylko ich zwykła głupota -powiedziała sobie Nan. -Do 92 świąt o wszystkim zapomną. Muszę tylko schodzić im z oczu do tej pory". Zgodnie z tym, po lunchu Nan wymknęła się na górę, żeby zno- wu zaczaić się w korytarzu obok łazienek dziewcząt. Lecz Karen Grigg miała ją na oku. Ona i Teresa pojawiły się przed Nan w kory- tarzu. Nan odwróciła się do ucieczki i zobaczyła, że Delia i inne dziewczynki nadchodzą z drugiej strony. - Wejdźmy do łazienki -zaproponowała Teresa. -Chcemy cię o coś zapytać, Nan. Nan domyślała się, że czeka ją ciężka próba. Przez chwilę wa- hała się, czy nie zaatakować bykiem Teresy i Karen, żeby się uwol- nić. Ale wieczorem dopadną ją w sypialni. Lepiej to mieć za sobą. - OK -rzuciła i bez pośpiechu weszła do łazienki, jakby wcale jej nie zależało. Niemal w tej samej chwili Karol zakradał się do sypialni chłop- ców. Łóżka stały niczym rzędy opustoszałych lodowców, białe, czyste i zimne, każde z białą szafeczką obok. Karol pospieszył do szafki Simona. Zamknięta na klucz. Simon cierpiał na przymus za- mykania. Nawet przy zegarku nosił mały kluczyk, żeby go zamy- kać na nadgarstku. Karol jednak nie pozwolił się zniechęcić. Władczo wyciągnął rękę do zamkniętych drzwiczek. - Grzebień -powiedział. -Abrakadabra. Grzebień Simona wysunął się z białej drewnianej powierzchni niczym ryba wypływająca z mleka i wskoczył Karolowi prosto do ręki. Pięknie. Co jeszcze lepsze, pomiędzy zębami grzebienia tkwi- ły trzy złociste, kręcone włosy Simona. Karol zdjął je starannie. Przytrzymał włosy dwoma palcami lewej ręki i starannie przesunął je między kciukiem i palcem wskazującym prawej dłoni. Z góry na dół. I jeszcze raz. Od końca do końca. - Simon mówi -szepnął do nich. -Simon mówi, Simon mówi. Cokolwiek Simon powie, to prawda. 93 Po jakiejśminucie, kiedy powtórzył to wystarczająco wiele razy i miał przeczucie, że czar powinien zadziałać, starannie nawinął włosy z powrotem na grzebień. Nie zamierzał zostawić żadnych dowodów świadczących przeciwko niemu. Właśnie skończył, kie- dy Brian powiedział za jego plecami: - Potrzebuję twojej pomocy, Karolu. Karol podskoczył, jakby Brian do niego strzelił. Nachylił się w panice, żeby ukryć grzebień, i z rozpaczliwym pośpiechem po- pchnął go w stronę szafki. Ku jego zdumieniu grzebień wsunął się do środka, tym razem nie jak ryba -raczej jak grzebień wpychany w drzwi -ale w końcu przeszedł. - Czego chcesz? -zapytał niegrzecznie Karol. - Zaprowadź mnie do pielęgniarki w izbie chorych -poprosił Brian. W szkole panowała zasada, że uczeń, który poczuł się chory, musiał znaleźć innego ucznia, żeby zaprowadził go do pielęgniarki. Wprowadzono ten przepis, ponieważ przedtem do izby chorych ciąg- le się pchali zdrowi uczniowie, żeby sobie załatwić zwolnienie na popołudnie. Pomysł polegał na tym, że nie można oszukać przyja- ciół. Nie bardzo się sprawdzał. Na przykład Karen zabierała Estellę Green do pielęgniarki co najmniej dwa razy w tygodniu. Na ile Karol mógł stwierdzić, Brian wyglądał jak zwykle, dziarski i różowy. - Moim zdaniem nie wyglądasz na chorego - oświadczył. Chciał znaleźć Simona i sprawdzić, czy zaklęcie działa. - Co powiesz na to? -zapytał Brian. Ku zdumieniu Karola nagle zbladł. Zagapił się na ścianę pu- stym wzrokiem, z jednym okiem lekko zezującym do środka. - To jest to -oznajmił. -Nie wyglądam jak zahipnotyzowany? - Wyglądasz, jakbyś oberwał po głowie -odparł brutalnie Ka- rol. -Niech Nirupam cię zaprowadzi. - Opiekował się mną rano -wyjaśnił Brian. -Chcę mieć moż- liwie jak najwięcej świadków. Pomogłem ci wczoraj w nocy. Teraz ty mi pomóż. 94 - Wcale mi wczoraj nie pomogłeś-zaprzeczył Karol. - Właśnie że tak -upierał się Brian. -Poszedłeś spać na pod- łodze obok mojego łóżka. Położyłem cię do twojego łóżka. Nawet zawiesiłem okulary na poręczy. I popatrzył znacząco na Karola. Karol odwzajemnił spojrzenie. Brian był taki mały i chudy, aż nie chciało się wierzyć, żeby kogoś podniósł i położył do łóżka. Ale wierzył czy nie, Karol zdawał sobie sprawę, że nie ma wyboru. Brian przyłożył mu nóż do gardła. Wiedział, że Karol wstawał w nocy. Przyłapał go z grzebieniem Simona w ręku. Karol nie ro- zumiał, dlaczego Brian chce iść do pielęgniarki, ale to już jego sprawa. - No dobrze -ustąpił. -Zaprowadzę cię. W łazience po drugiej stronie dziedzińca dziewczynki skupiły się wokół Nan. - Gdzie jest Estella? -zapytała Teresa. - Pilnuje za drzwiami -odparła Karen. -Nic więcej nie chcia- ła zrobić. - O co wam chodzi? -rzuciła agresywnie Nan. - Chcemy, żebyś zrobiła jakiś czar -oznajmiła Teresa. -Tutaj, żebyśmy mogły zobaczyć. Żadna z nas jeszcze nigdy nie widziała czarów. A wiemy, że ty umiesz czarować. No, śmiało. Nie wydamy cię. Pozostałe dziewczynki przyłączyły się: - Zgódź się, Nan. Nikomu nie powiemy. Łazienka była miejscem publicznym. Stało tam sześć wanien w szeregu. Dziewczynki napierały na Nan, która cofnęła się pomię- dzy dwie wanny. Najwyraźniej o to im chodziło. Delia powiedziała: - Teraz dobrze. Heather powiedziała: - Wyjmijcie ją. Karen pochyliła się i wyciągnęła spod wanny po lewej stronie starą miotłę dozorcy. Julia i Debora chwyciły ją i położyły w poprzek 95 na wannach, żeby zagradzała drogę Nan. Nan popatrzyła na miotłę i na dziewczynki. - Chcemy, żebyś na nią wsiadła i latała -wyjaśniła Teresa. - Wszyscy wiedzą, że czarownice latają na miotłach -dodała Karen. - Prosimy cię grzecznie -zakończyła Teresa. Typowe podwójne myślenie Teresy, stwierdziła gniewnie Nan. Wcale nie prosiła grzecznie. Uśmiechała się szyderczo. Ale gdyby później ją zapytano, odpowiedziałaby z całkowitym przekonaniem, że była bardzo uprzejma. - Jeśli się nie zgodzisz, i tak możemy udowodnić, że jesteścza- rownicą -ostrzegła uprzejmie Teresa. - Tak, wszyscy wiedzą, że czarownice nie toną - parsknęła Delia. -Można je trzymać pod wodą i nie umierają. Na ten sygnał Karen przechyliła się i włożyła zatyczkę do naj- bliższej wanny. Heather odkręciła kran z zimną wodą, tylko trochę, żeby pokazać Nan, że nie żartują. - Wiecie doskonale -broniła się Nan -że nie jestem czarow- nicą i nie umiem latać na miotle. To tylko pretekst, żeby mi doku- czać! - Dokuczać? -zdziwiła się Teresa. -Kto komu dokucza? Pro- simy cię bardzo grzecznie, żebyś polatała na miotle. Za jej plecami woda z kranu ciurkała do wanny. - Możesz sprowadzić tutaj znowu te wszystkie buty, jeśli wo- lisz -zaproponowała Delia. -Wszystko nam jedno, co zrobisz. - Ale coś musisz zrobić -oświadczyła Karen. -Inaczej we- źmiesz długą, głęboką, zimną kąpiel w ubraniu. Nan tak się zdenerwowała, że przełożyła jedną nogę przez mio- tłę, żeby dosięgnąć Karen. Na ten widok Teresa podskoczyła z ra- dości i zachichotała. - Och, ona będzie latać! Reszta dziewczynek przyłączyła się do niej. 96 - Ona poleci na miotle! Leć, Nan! Bardzo czerwona Nan stanęła okrakiem nad miotłą i wyjaśniła: - Nie będę latać. Nie potrafię latać. Wiecie, że nie umiem. Pa- trzcie. Popatrzcie na mnie. Siedzę na miotle. Nierozsądnie usiadła, co okazało się tak niewygodne, że musia- ła szybko się podnieść. To ogromnie rozbawiło widownię. Jeszcze bardziej rozgniewana Nan zawołała: - Jak mam latać na miotle?! Nie umiem nawet wspiąć się po linie! Wiedziały o tym. Pokładały się ze śmiechu, kiedy do łazienki wpadła Estella, wołając: - Chodźcie popatrzeć, chodźcie popatrzeć! Zobaczcie, co robi Simon Silverson! Dziewczynki popędziły galopem do drzwi, żeby wyjrzeć przez okna w korytarzu. Nan usłyszała okrzyki: - Wielkie nieba! Tylko popatrzcie! Po czym nastąpił kolejny masowy galop na dziedziniec. Nan, pozostawiona samej sobie, tkwiła okrakiem nad miotłą opartą na dwóch wannach. - Dzięki niebiosom! -powiedziała najpierw. Mało jej już bra- kowało do płaczu. -Głupie dziewuchy! -dodała następnie. -Jak- bym mogła na tym latać?! Wystarczy spojrzeć! -Szturchnęła mio- tłę. -Zwykła stara miotła! Potem spostrzegła, że woda wciąż ciurka do wanny za jej ple- cami. Przechyliła się do tyłu i na bok i zakręciła kran. Właśnie ten moment wybrała stara miotła, żeby wznieść się ostro do sufitu. Nan zapiszczała. Nagle zawisła głową w dół nad wanną pełną zimnej wody. Miotła zatoczyła się lekko pod jej ciężarem, ale wciąż się wznosiła, kołysząc się dokładnie nad wanną. Nan z całej siły zgięła nogi na sękatym kiju i wplotła palce jednej ręki w prze- rzedzony wiecheć gałązek. Miotła dotarła do sufitu i ustawiła się 7 -Tydzień czarów 97 poziomo. Nan nie miała miejsca, żeby wdrapać się na kij, nawet gdyby dysponowała potrzebnymi mięśniami. Od wiszenia do góry nogami krew łomotała jej w uszach, ale Nan nie odważyła się pu- ścić. - Przestań! -pisnęła do miotły. -Proszę! Miotła nie zwróciła na to uwagi. Po prostu kontynuowała uro- czysty, koślawy, chwiejny lot dookoła łazienki, z Nan uczepioną desperacko pod spodem i zerkającą ze strachem na twarde, białe kafelki daleko w dole. - Dobrze, że to się nie stało, zanim one wyszły! -wysapała. -Na pewno wyglądam jak idiotka! Zaczęła się śmiać. Wyglądała tak głupio. - Opuść się na dół -poprosiła miotłę. -Ktośmoże tu wejść. Miotła chyba wzięła to sobie do serca. Wzdrygnęła się lekko i lotem pikowym poszybowała w kierunku podłogi. Gdy tylko pod- łoga zbliżyła się dostatecznie, Nan chwyciła kij obiema rękami i spróbowała odczepić nogi. Błąd. Miotła ponownie uniosła się ostro w górę i zawisła na wysokości, skąd Nan nie odważyła się spaść. Ale ręce jej się zmęczyły i musiała coś zrobić. Wijąc się i wykręca- jąc, w windowała się na górę i położyła mniej więcej równo na sę- katym kiju. Dysząc, zaczepiła stopy o pęk gałązek. Z góry widziała rząd wanien. Co teraz powinna zrobić? Ta miotła chyba się uparła, żeby słu- żyć za wierzchowca. Wydawała się trochę smutna. Kiedyś, dawno temu latano na niej i odtąd tęskniła za swoją czarownicą. -No to w porządku -powiedziała do niej Nan. -Teraz na- prawdę boję się na tobie latać. Nie rozumiesz? To nielegalne. Ale jeśli przyrzeknę, że polecimy razem dzisiaj w nocy, pozwolisz mi zejść? Miotła jakby się zawahała -dosłownie i w przenośni. - Przysięgam -jęknęła Nan. -Posłuchaj, coś ci powiem. Za- nieś mnie przez korytarz do naszej sypialni. Przynajmniej trochę 98 się przelecisz. Potem schowasz się na szafie z tyłu. Nikt cię tam nie zobaczy. A ja obiecuję, że wyjmę cię w nocy. Co ty na to? Chociaż miotła nie umiała mówić, wyraziła zdecydowane „tak!" Odwróciła się i zanurkowała w drzwi łazienki radosnym ślizgiem, od którego Nan zrobiło się niedobrze. Potem pomknęła korytarzem. Nan musiała zamknąć oczy, żeby nie widzieć migających ścian. Miotła wykonała mrożący krew w żyłach skręt do sypialni. Tam zahamowa- ła tak gwałtownie, że Nan znowu mało nie zawisła głową w dół. - Widzę, że będę musiała cię wyszkolić -wysapała. Miotła wierzgnęła z oburzeniem. - To znaczy ty będziesz musiała mnie wyszkolić -poprawiła się pospiesznie Nan. -Zjedź teraz na dół. Muszę z ciebie zsiąść. Miotła zachybotała pytająco. - Przecież obiecałam -przypomniała Nan. Wówczas miotła grzecznie opadła na ziemię i Nan mogła zejść. Nogi miała miękkie jak galareta. Zaledwie zsiadła, miotła upadła bez życia na podłogę. - Biedactwo! -zawołała Nan. -Rozumiem. Potrzebujesz jeźdź- ca, żeby się poruszać. No dobrze. Położę cię na szafie. W ten sposób straciła pierwszą manifestację zaklęcia: „Simon mówi". Karol również tego nie widział. Żadne z nich nie wiedzia- ło, w jaki sposób Simon odkrył, że wszystko, co mówił, stawało się prawdą. Karol zostawił Briana z termometrem w ustach, wpatrzo- nego zezem w ścianę, i poczłapał z powrotem na dziedziniec, gdzie zastał podniecony tłumek skupiony wokół Simona. Początkowo pomyślał, że błysk u stóp Simona to odbicie słońca w kałuży. Ale mylił się. Był to stos złotych monet. Inni uczniowie podawali Simonowi pensówki, kamienie i su- che liście. Do każdej z tych rzeczy Simon mówił: - To jest złota moneta. To jest następna złota moneta. -Kiedy się znudził, powiedział: -To jest rzadka złota moneta. To są złote suwereny. To jest dublon... 99 Karol przepchnął się przez tłum i patrzył z głębokim niesma- kiem. Na Simonie można polegać, że wszystko obróci na swoją korzyść! Złoto z brzękiem spadało na stos. Simon pewnie już został milionerem. Z donośnym tupotem przybiegły dziewczynki. Teresa, z ro- bótką zawieszoną w woreczku na ramieniu, przepchnęła się do przodu i stanęła obok Karola. Tak się zdumiała na widok stosu złota, że przekroczyła niewidzialną linię i odezwała się do Simo- na: - Jak ty to robisz, Simon? Simon parsknął śmiechem. Zachowywał się jak pijany. - Czego dotknę, zmienia się w złoto! -oznajmił. Oczywiście to natychmiast stało się prawdą. -Jak ten król z bajki. Popatrz. Sięgnął po robótkę na drutach. Teresa z oburzeniem zabrała ro- bótkę i jednocześnie odepchnęła Simona. W rezultacie Simon do- tknął jej ręki. Robótka upadła na ziemię. Teresa wrzasnęła i wyciągnęła przed siebie rękę, a potem znowu wrzasnęła, bo ręka zrobiła się za cięż- ka, żeby ją utrzymać. Opadła na spódnicę; błyszcząca dłoń ze zło- tego metalu na końcu zwykłego ludzkiego ramienia. W pełnej przerażenia ciszy Nirupam powiedział: - Musisz bardzo uważać na to, co mówisz, Simon. - Dlaczego? -zapytał Simon. - Bo wszystko, co powiesz, staje się prawdą -wyjaśnił Niru- pam. Simon najwyraźniej nie pojmował w pełni zakresu swojej mocy. - To znaczy -powiedział -że wszystko, czego dotknę, nie zmienia się w złoto. Natychmiast to stało się prawdą. - Sprawdzimy -powiedział. Pochylił się i podniósł robótkę Teresy. Nadal pozostała robótką na drutach w ubłoconym woreczku. 100 - Odłóż to! -zażądała Teresa słabym głosem. -Pójdę do pan- ny Cadwallader. - Nie, nie pójdziesz -zaprzeczył Simon i to również było praw- dą. Popatrzył na woreczek z namysłem. -Ta robótka -oznajmił -to są dwa małe pieski woźnego. Worek zaczął wyrywać mu się z rąk. Simon czym prędzej upu- ścił go z brzękiem na stos złota. Worek podskoczył. Z wnętrza do- biegło piskliwe ujadanie i zawzięte drapanie. Jeden mały piesek- -bucik wydostał się na wolność, a zaraz po nim drugi. Na maleń- kich nóżkach zbiegły ze sterty złota i pomknęły w tłum. Wszyscy pospiesznie ustępowali im z drogi. Potem patrzyli, jak dwa maleń- kie białe pieski biegną i biegną coraz dalej przez dziedziniec. Teresa zaczęła płakać. - To była moja robótka, ty bestio! - I co z tego? -odparł Simon ze śmiechem. Teresa podniosła swoją złotą rękę z pomocą drugiej i uderzyła go metalową dłonią. Głupio się zachowała, bo ryzykowała złama- nie ręki, ale z pewnością osiągnęła skutek. Prawie znokautowała Simona, który usiadł ciężko na swoim stosie złota. - Au! -powiedziała Teresa. -Mam nadzieję, że bolało. - Wcale nie -zaprzeczył Simon i wstał z uśmiechem, oczywi- ście wcale nie obolały. Teresa zaatakowała go ponownie obiema rękami. Simon usko- czył w bok. - Nie masz jednej złotej ręki -powiedział. Tam, gdzie znajdowała się złota dłoń Teresy, powstała nagle pustka. Ramię kończyło się różowym okrągłym nadgarstkiem. Te- resa popatrzyła na nie. - Jak mam robić na drutach? -zapytała. - To znaczy -poprawił się Simon -masz dwie zwykłe ręce. Teresa spojrzała na swoje dwie absolutnie zwykłe ludzkie ręce i wybuchnęła dziwnym, sztucznym śmiechem. 101 - Niech ktoś go zabije dla mnie! -zawołała. -Szybko! Nikt nie zgłosił się na ochotnika. Wszyscy byli zbyt wstrzą- śnięci. Delia wzięła Teresę za rękę i odprowadziła łagodnie. Roz- legł się dzwonek na popołudniowe lekcje. - To wspaniała zabawa! -zawołał Simon. -Od tej chwili cał- kowicie popieram czary. Karol poczłapał do klasy, zastanawiając się, jak odczynić za- klęcie. ROZDZIAŁ 8 Simon spóźnił się na lekcję. Zabezpieczał swoją górę złota. - Przykro mi, panie profesorze -powiedział do pana Cross- leya. I rzeczywiście było mu przykro. Łzy stanęły mu w oczach z tej przykrości. - Nie szkodzi, Simonie -pocieszył go pan Crossley i wszyscy musieli spojrzeć na Simona z głębokim współczuciem. Z takim jak Simon nigdy nie wygrasz, pomyślał rozgoryczony Ka- rol. Każdy inny do tej pory wpakowałby się w poważne kłopoty. Jakie to wkurzające, że nikomu nawet nie przyszło do głowy, żeby oskar- żyć Simona o czary. Zamiast tego ciągle spoglądali na Nan Pilgrim. Nan czuła mniej więcej to samo wobec Teresy. Teresa zjawiła się dziesięć minut po Simonie, bardzo blada i siąkająca nosem, pro- wadzona troskliwie przez Delię. Natychmiast wzbudziła prawie tyle współczucia co Simon. Nan usłyszała, jak Delia szepce z oburze- niem do Karen: 103 - Dała jej tylko aspirynę i odesłała z powrotem! Po tym, przez co przeszła, powinna chociaż się położyć! A przez co ja przeszłam? -zapytała w duchu Nan. Nie, tylko Tere- sa miała prawo do wyjątkowych względów, podobnie jak Simon. Nan usłyszała całą historię od Estelli. Estella zawsze gotowa była gadać w klasie, a szczególnie teraz, kiedy Karen przyłączyła się do przyjaciółek Teresy. Robiła na drutach pod ławką niemowlę- cy czepeczek i szeptała jak najęta. Zresztą nie tylko ona. Pan Cross- ley ciągle wołał o ciszę, ale szepty i szelesty nie ustawały. Na ławce Nan ciągle pojawiały się liściki. Pierwszy był od Dana Smitha. Zrób mi ło samo, co Simonowi, i będę na zawsze twoim przyjacielem. Większość liścików zawierała podobne prośby, wszystkie peł- ne szacunku. Ale jeden się różnił. Spotkaj się ze mną po lekcjach za szkołą. Myślę, że potrzebujesz pomocy, a ja mogę ci poradzić. Nie był podpisany. Nan zastanawiała się nad nim. Widziała już to pismo, ale nie mogła sobie przypomnieć, do kogo należało. Zgoda, potrzebowała pomocy. Teraz naprawdę była czarowni- cą. Nikt oprócz czarownicy nie potrafił latać na miotle. Wiedziała, że znalazła się w niebezpieczeństwie i powinna umierać ze strachu. Ale wcale się nie bała. Czuła się silna i szczęśliwa, szczęście i siła wzbierały gdzieś głęboko w jej wnętrzu. Ciągle sobie przypomina- ła, jak wybuchnęła śmiechem, kiedy latała dookoła łazienki, wi- sząc na miotle, i jak instynktownie rozumiała, czego chce miotła. Ta przygoda, chociaż mrożąca krew w żyłach, sprawiła jej wielką przyjemność. Zupełnie jakby Nan objęła w posiadanie własne dzie- dzictwo. - Oczywiście Simon zawsze twierdził, że jesteś czarownicą -szepnęła Estella. To nieco ochłodziło radość Nan. Niewątpliwie w II y działał ktoś inny, kto z jakiegoś idiotycznego powodu sprawił, że spełniało się każde słowo Simona. Na pewno to jeden z przyjaciół Simona. Całkiem możliwe, że Simon już pod działaniem zaklęcia powie- 104 dział, że Nan jest czarownicą. Więc oczywiście stała się czarow- nicą. Nan nie chciała w to uwierzyć. Przecież była czarownicą. Z wła- snej woli. Pochodziła z długiej linii czarownic, sięgającej wstecz jeszcze przed samą Dulcyneę Wilkes. Czuła, że ma prawo być cza- rownicą. W międzyczasie pan Crossley usiłował prowadzić w II y lekcję geografii. Dotarł do punktu, gdzie o mało się nie poddał, i ukarał wszystkich zatrzymaniem po lekcjach. Zacisnął zęby i spróbował po raz ostatni. Zauważył, że zamieszanie skupiało się wokół Simo- na, z drugim mniejszym ośrodkiem wokół Nan, więc postanowił to wykorzystać, zadając Simonowi pytania. - Zatem na geografię Finlandii znaczny wpływ wywarła ostat- nia epoka lodowcowa. Simonie, co się dzieje podczas epoki lodow- cowej? Simon oderwał się od marzeń o złocie i sławie. - Jest bardzo zimno -oznajmił. Lodowaty przeciąg dmuchnął po klasie i wszyscy zaszczękali zębami. -I robi się coraz zimniej -dodał Simon niemądrze. Temperatura w klasie błyskawicznie spadła. Oddechy uczniów zamieniały się w parę. Szyby okienne zaszły mgłą i niemal natych- miast zamarzły w lodowe wzory. Pod kaloryferami zaczęły wyra- stać sople. Szron pobielił ławki. Rozległ się chór jęków i narzekań, a Nirupam syknął: - Uważaj! - To znaczy robi się bardzo gorąco -poprawił się Simon. Zanim pan Crossley zdążył się zdziwić, dlaczego tak mu zim- no, mróz zastąpiła tropikalna spiekota. Szron stopniał na szybach. Sople, dzwoniąc, odpadły z kaloryferów. Przez chwilę w klasie pa- nowało miłe ciepło, dopóki nie wyparowała zamarznięta woda. Wytworzyła się gęsta, parująca mgła. W półmroku uczniowie z tru- dem chwytali oddech. Niektórzy poczerwienieli, inni pobledli; pot spływał po czołach, zwiększając wilgotność powietrza. 105 Pan Crossley przyłożył rękę do czoła i pomyślał, że chyba zła- pał grypę. W klasie nagle zrobiło się ciemno. - Niektóre teorie podają, że epoka lodowcowa rozpoczęła się od gwałtownego ocieplenia -powiedział niepewnie. - Ale ja mówię, że jest normalnie, jak na tę porę roku -powie- dział Simon, rozpaczliwie próbując ustabilizować temperaturę. Natychmiast temperatura się unormowała. Klasa powróciła do zwykłego stanu niedogrzania, chociaż pozostało trochę wilgoci. Pan Crossley poczuł się lepiej. - Przestań wygadywać bzdury, Simonie! -rzucił z gniewem. Simon nie mógł uwierzyć, że grożą mu poważne kłopoty. Spróbo- wał zbagatelizować całą sprawę w typowy dla siebie wyniosły sposób. - Ależ, panie profesorze, przecież nikt nie ma pojęcia o epoce lodowcowej. - Zaraz się przekonamy -oświadczył złowrogo pan Crossley. I oczywiście nikt nic nie wiedział. Kiedy pan Crossley poprosił Estellę o opisanie epoki lodowcowej, jednocześnie sam się zasta- nawiał, dlaczego pyta o coś, co nigdy nie istniało. Nic dziwnego, że Estella miała taką głupią minę. Nauczyciel odwrócił się znowu do Simona. - Czy to jakiś żart? Co ty sobie myślisz? - Ja? Nic nie myślę -odparł Simon obronnym tonem. Z kata- strofalnym rezultatem. Ach! Tak już lepiej! -pomyślał Karol, obserwując kompletną pustkę malującą się na twarzy Simona. Widząc, jak oczy Simona robią się szkliste i szczęka opada, Teresa z krzykiem zerwała się na nogi. - Powstrzymajcie go! -wrzasnęła. -Zabijcie go! Zróbcie coś z nim, zanim wymówi następne słowo! - Siadaj, Tereso -polecił pan Crossley. Teresa nadal stała. - Nie uwierzy pan, co on już zrobił! -krzyknęła. -Niech pan teraz spojrzy na niego. Jeśli on powie chociaż słowo w tym stanie... 106 Pan Crossley spojrzał na Simona. Chłopiec chyba teraz udawał idiotę. Co się stało wszystkim? - Przestań robić idiotyczne miny, Simonie -skarcił go pan Cross- ley. -Nie jesteś taki głupi. W głowie Simona panowała teraz idealna próżnia. A ludzie w tym stanie zwykle podchwytują i powtarzają zasłyszane słowa. - Nie taki głupi -wybełkotał Simon. Pustkę na jego twarzy uzupełniła głęboka chytrość. Może to i lepiej, pomyślał Karol. Teresa bez wątpienia miała sporo racji. - Niech pan do niego nie mówi! -krzyknęła Teresa. -Nie ro- zumie pan? Każde słowo, które on wypowie! I... -okręciła się na pięcie i wycelowała palec w Nan -...to wszystko jej wina! Przed lunchem Nan zadrżałaby przed oskarżycielskim palcem Teresy i ugięłaby się pod ostrzałem spojrzeń. Lecz od tamtej pory latała na miotle i wszystko się zmieniło. Spojrzała pogardliwie na Teresę. - Co za bzdury! -powiedziała. Pan Crossley musiał się z nią zgodzić. - Nie bądź śmieszna, Tereso -burknął. -Kazałem ci usiąść. I żeby wyładować złość, kazał Teresie i Simonowi zostać go- dzinę po lekcjach. - Godzinę! -wykrzyknęła Teresa i usiadła z hukiem, kipiąc oburzeniem. Natomiast Simon zachichotał przebiegle. - Myśli pan, że mnie pan załatwił, co? - Owszem, tak myślę -powiedział pan Crossley. -Niech bę- dzie półtorej godziny. Simon otworzył usta, żeby cośjeszcze powiedzieć. Lecz wów- czas zainterweniował Nirupam. Nachylił się do Simona i szepnął: - Jesteśbardzo sprytny. Sprytni ludzie trzymają język za zębami. Simon powoli kiwnął głową, przekonany o własnej niezmier- nej mądrości. I, ku rozczarowaniu Karola, najwyraźniej zastosował się do rady Nirupama. 107 - Wyjmijcie pamiętniki -polecił ze znużeniem pan Crossley. Przynajmniej będzie trochę spokoju, pomyślał. Uczniowie wyjęli pamiętniki. Otworzyli na dzisiejszej dacie. Wzięli do rąk pióra. I wówczas nawet ci, którzy wcześniej tego nie spostrzegli, uświadomili sobie, że nie ośmielą się prawie nic napi- sać. Co za rozczarowanie! Wreszcie zdarzyło się coś interesujące- go i każdy miał mnóstwo do opowiedzenia, ale prawie nic z tego nie nadawało się dla oczu panny Cadwallader. Uczniowie obgryzali obsadki, wiercili się, drapali po głowach i gapili się w sufit. Najbardziej żałosne miny mieli ci, którzy zamie- rzali prosić Nan o natychmiastową sławę albo zdolność zmieniania wszystkiego w złoto, albo inne korzyści. Gdyby opisali jakieś czary, które Nan rzekomo zrobiła, zostałaby aresztowana za uprawianie magii i w ten sposób zabiliby kurę, która znosi złote jajka. Nan Pilgrim wcale nie jesł czarownicą, napisał Dan Smith po długim namyśle. Trochę go bolał żołądek po wczorajszej nocnej uczcie i dlatego trudno mu się myślało. Nigdy nie sądziłem, że naprawdę jesł czarownicą, tylko że pan Crossley sobie żartuje. Dzisiaj rano ktoś nam zrobił kawał, porządnie się napracował, żeby rąbnąć wszystkim buty, a potem ktoś mi rąbnął kolce i to mnie wkurzyło. Pies woźnego nasikał... Tutaj Dan przerwał, bo przypomniał sobie, że panna Cadwalla- der również to przeczyta. Znowu mnie poniosło, pomyślał. Dzisiaj bez komentarza, napisał szybko Nirupam. Ktoś tu szuka guza. Nie mam pretensji o dzisiejsze popołudnie, ale buty były głupie. Odłożył pióro i zasnął. Nie spał przez pół nocy, bo zajadał drożdżówki ze schowka pod podłogą. Zniózczylami óobie ókurpetki poskarżyła się Teresa swoim okrągłym anielskim pismem. Straciła/m m nobótkę. Dzióini truło ckrrynmie. Me chcę cŁa/rżyć i wiem. że Sknon SiLeroon nie ńot rurzy zdrowych zmy- 108 n itraktup mnie nieip^runiedłówie, a Sótella Creen zamsze myóU, że wie nalepięj, chociaż nie potraci utrzymać robótki wczyótoóci. ?idmnin/rha też była nie-mra-wiedbowa. Odedała mnie z a/ypi/ryną i pozwoliła 3rianowi Wentwor-thowi dę położyć, ap byłam, naprawdę chora. Już niady nie powiem ani ólowa do Man fiłarim Większość uczniów, chociaż brakowało im elokwencji Teresy, zdołała wreszcie cośnaskrobać. Ale troje wciąż siedziało, wpatru- jąc się w puste kartki. Byli to Simon, Karol i Nan. Simon był bardzo sprytny. Przebiegły. Cała ta sprawa wydawa- ła mu się mocno podejrzana. Próbowali go przyłapać. Najbezpiecz- niej i najsprytniej będzie nie zdradzać niczego na piśmie. Tego był pewien. Z drugiej strony nie powinien pokazywać wszystkim do- okoła, jaki się zrobił sprytny. To by dziwnie wyglądało. Powinien napisać przynajmniej jedną rzecz. Więc po ponad półgodzinnym głębokim namyśle napisał: Pieski. To mu zabrało pięć minut. Potem rozsiadł się wygodnie, zado- wolony, że wszystkich nabrał. Karol utknął, ponieważ po prostu nie miał szyfru na większość rzeczy, które dzisiaj się wydarzyły. Wiedział, że musi coś napisać, ale im bardziej wytężał umysł, tym więcej dostrzegał trudności. W końcu o mało nie zasnął jak Nirupam. Wziął się w garść. Myśl! No, nie mógł napisać na początku „Wstałem", bo dzisiejszy dzień był niemal przyjemny. I nie mógł napisać „Nie wstałem", bo to nie miało sensu. Ale powinien wspo- mnieć o butach, bo wszyscy inni tak zrobią. I mógł napisać o Si- monie pod kryptonimem ziemniaków. Pan Towers też otrzyma wzmiankę. Dopiero przed samym dzwonkiem Karol wszystko sobie po- układał. Pospiesznie nagryzmolił: 109 Wszystkie nasze buty poszły na sport. Myślałem o ziemniakach z włosami zwisających na linie. Mam sport z niedobrą książką. Kiedy pan Crossley kazał uczniom odłożyć pamiętniki, Karol przypomniał sobie coś jeszcze i pospiesznie zanotował. Już nigdy nie będzie mi ąorąco. Nan nic nie napisała. Siedziała, uśmiechała się do pustej kartki i nie czuła żadnej potrzeby, żeby cokolwiek opisywać. Kiedy za- dźwięczał dzwonek, w geście dobrej woli zanotowała datę: 30 października. Potem zamknęła pamiętnik. Kiedy tylko pan Crossley wyszedł z klasy, Nan została otoczo- na. Zasypano ją pytaniami i żądaniami. - Dostałaś mój list? -wrzeszczeli uczniowie. -Możesz tak zrobić, że kiedy dotknę pensa, zmieni się w złoto? Tylko pensy. - Możesz zrobić, żeby włosy mi się kręciły jak Teresie? - Możesz spełnić moje trzy życzenia za każdym razem, kiedy powiem „guzik"? - Chcę mieć wielkie mięśnie jak Dan Smith. - Możesz nam sprowadzić lody na kolację? - Potrzebuję szczęścia na resztę życia. Nan spojrzała na Simona, zgarbionego przebiegle i rzucającego idiotycznie chytre spojrzenia na Nirupama, który go pilnował. Jeśli to Simon odpowiadał za zmiany, w każdej chwili mógł powiedzieć coś, co odbierze jej magiczną moc. Nan nie chciała uwierzyć, że to sprawka Simona, ale cokolwiek zrobiło z niej czarownicę, nie za- mierzała składać pochopnych obietnic. - Teraz nie ma czasu na czary -zwróciła się do rozwrzesz- czanego tłumu. A kiedy jej słowa wywołały lawinę narzekań i błagań, zawołała: -To trwa wiele godzin, nie rozumiecie?! Nie wystarczy tylko mamrotać zaklęcia i warzyć dekokty. Trzeba zbie- rać dziwne zioła i recytować jeszcze dziwniejsze inkantacje, 110 0 świcie i przy pełni księżyca, zanim w ogóle można zacząć. 1 nawet wtedy czar nie zawsze działa, jak trzeba. Najczęściej trze- ba latać w kółko nad dymiącymi ziołami przez całą noc i śpiewać niewymownie słodkim głosem, zanim cokolwiek się stanie. Teraz rozumiecie? Całkowita cisza nagrodziła tę improwizację. Znacznie ośmie- lona Nan dodała: - Poza tym co takiego zrobiliście, żebym miała się dla was narażać? - Istotnie, co? -zapytał pan Wentworth za jej plecami. -Co właściwie się tutaj dzieje? Nan obróciła się gwałtownie. Pan Wentworth stał dokładnie na środku klasy i prawdopodobnie słyszał każde słowo. Wszyscy wo- kół niej wymykali się z powrotem na swoje miejsca. - To było moje przemówienie na szkolny koncert -wyjaśniła Nan. -Myśli pan, że się spodoba? - Widzę możliwości -przyznał pan Wentworth. -Ale musisz jeszcze nad nim popracować, żeby lepiej brzmiało. Wyjmijcie książ- ki do matematyki. Nan opadła na swoje miejsce, osłabła z ulgi. Przez jedną okrop- ną chwilę myślała, że pan Wentworth każe ją aresztować. - Mówiłem, książki do matematyki, Simonie -powiedział pan Wentworth. -Dlaczego patrzysz na mnie z tą okropnie chytrą miną? Czy to takie dziwne żądanie? Simon zastanowił się nad tym pytaniem. Nirupam i kilku in- nych uczniów podciągnęło nogi, gotowi skoczyć i zakneblować Simona w razie potrzeby. Teresa ponownie zerwała się z ławki. - Panie Wentworth, jeśli on powie jeszcze słowo, wychodzę! Niestety, zwróciła na siebie uwagę Simona. - Ty -powiedział Simon do Teresy -śmierdzisz. - Jednak coś powiedział -zauważył pan Wentworth. -Tereso, wyjdź i stań na korytarzu z karnym punktem za złe zachowanie. Simon dostanie następny, a reszta odbędzie lekcję. 111 Teresa, czerwona na twarzy jak jeszcze nigdy, pobiegła do drzwi. Nie zdążyła jednakże prześcignąć obrzydliwego smrodu, który ciąg- nął się za nią i wypełniał klasę. - Fuj! -powiedział Dan Smith. Ktoś go kopnął i wszyscy popatrzyli nerwowo na pana Wentwor- tha, czekając, czy też poczuje smród. Lecz jak to się często zdarza z palaczami fajki, pan Wentworth miał węch gorzej niż przeciętny. Dopiero po pięciu minutach, podczas których napisał wiele rzeczy na tablicy i powiedział jeszcze więcej, chociaż w obecnym stanie II y nie zdołała im poświęcić należnej uwagi, zwrócił się do Estelli: - Estello, odłóż ten szary worek z robótką i otwórz okno, do- brze? Trochę tutaj śmierdzi. Czy ktoś podłożył cuchnącą bombę? Nikt nie odpowiedział. Pomysłowy Nirupam podsunął Simo- nowi liścik z poleceniem: Powiedz, że tutaj nie śmierdzi. Simon przesylabizował wiadomość. Przeanalizował ją dokład- nie, przechylając głowę na bok. Wiedział, że gdzieś tu tkwił ha- czyk. Więc chytrze postanowił nic nie mówić. Na szczęście dzięki otwartemu oknu, chociaż klasę wyziębiło niemal do temperatury epoki lodowcowej Simona, smród stopnio- wo wywietrzał. Lecz nic nie mogło wywietrzyć Teresy, która stała na korytarzu, cuchnąc ściekiem, śmietnikiem i zepsutym śledziem aż do końca popołudniowych lekcji. Kiedy przebrzmiał dzwonek i pan Wentworth opuścił klasę, wszyscy stęknęli z ulgi. Nikt nie wiedział, co Simon jeszcze powie. Nawet Karol odczuwał napięcie. Musiał przyznać, że skutki tego czaru całkiem go zaskoczyły. Tymczasem Delia i Karen razem z większością przyjaciółek Teresy postanowiły bronić jej honoru. Otoczyły Simona. - Zabierz od niej natychmiast ten smród -zażądała Delia. -To nie jest śmieszne. Dręczysz ją przez całe popołudnie, Simonie Sil- versonie! Simon zaczął się namyślać. Nirupam skoczył tak szybko, że prze- wrócił ławkę, i próbował zatkać Simonowi usta. Ale nie zdążył. 112 - Wszystkie dziewczyny -powiedział Simon -śmierdzą. Rezultat był prawie nie do wytrzymania. Podobnie jak wrzask, który podniosły dziewczynki. Tylko nieliczne szczęściary jak Nan, które już wyszły z klasy, uniknęły strasznego losu. Koniecznie na- leżało coś zrobić. Większość uczniów albo się dławiła, albo śmier- działa. A Simon powoli otwierał usta, żeby powiedzieć cośjeszcze. Nirupam przestał podnosić swoją ławkę i chwycił Simona za ramiona. - Możesz przełamać zaklęcie -powiedział do niego. -Mogłeśje przerwać od razu, gdybyś miał trochę rozumu. Ale ty jesteś chciwy. Simon popatrzył na Nirupama z powoli narastającym oburze- niem. Zarzucono mu głupotę. Jemu! Otworzył usta. - Nic nie mów! -krzyknęli wszyscy wokół niego. Simon rozejrzał się po znajomych twarzach, próbując odgad- nąć, co ukrywają. Nirupam nim potrząsnął. - Powtarzaj za mną -zażądał i kiedy tępe, chytre oczka Simo- na zatrzymały się na nim, powiedział powoli i wyraźnie: -Wszyst- ko, co powiedziałem dzisiaj po południu, to nieprawda. No dalej. Powiedz to. - Powiedz to! -wrzasnęli wszyscy. Otępiały umysł Simona nie potrafił się obronić przed tym wrza- skiem. Poddał się. - Wszystko, co powiedziałem dzisiaj po południu, to niepraw- da -powtórzył posłusznie Simon. Smród natychmiast znikł. Cała reszta prawdopodobnie też się cofnęła, ponieważ Simon znowu stał się sobą. Prawie nie pamiętał dzisiejszego popołudnia. Od razu jednak zauważył, że Nirupam za wiele sobie pozwala. Ze zdumieniem i irytacją stwierdził, że Niru- pam opiera mu ręce na ramionach. - Puszczaj! -zawołał. -Zabieraj się stąd! Czar nadal działał. Nirupam musiał puścić Simona i odsunąć się, ale natychmiast wrócił. Ponownie chwycił kolegę za ramiona i spojrzał mu głęboko w oczy niczym wielki ciemny hipnotyzer. 8 -Tydzień czarów 113 - Teraz powiedz: Wszystko, co powiem w przyszłości, to nie- prawda. Simon zaprotestował. Miał wielkie plany na przyszłość. - Słuchaj no! -zaczął. I oczywiście Nirupam posłuchał. Za- wisł wzrokiem na wargach Simona, który zamrugał i protestował dalej: -Przecież zawalę wszystkie egzamiii...iny! Głos mu się załamał w żałosnym pisku, kiedy zorientował się, co powiedział. Ponieważ Simon uwielbiał zdawać egzaminy. Zbie- rał piątki i szóstki równie gorliwie, jak honorowe odznaki. I właś- nie sam położył temu kres. - Dokładnie -zgodził się Nirupam. -Teraz musisz to powie- dzieć. Wszystko, co powiem... - No dobra. Wszystko, co powiem w przyszłości, to nieprawda -burknął zrzędliwie Simon. Nirupam puścił go z westchnieniem ulgi i znowu zabrał się do podnoszenia ławki. Wszyscy odetchnęli. Karol odwrócił się ze smut- kiem. No cóż, wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. - O co chodzi? -zapytał Nirupam ustawiający swoją ławkę, kiedy dostrzegł przygnębienie na twarzy Karola. - O nic -odparł Karol. -Ja tylko... zostaję za karę po lekcjach. -Potem w znacznie lepszym humorze odwrócił się do Simona: -Ty też! Simon zareagował oburzeniem. - Co? Nigdy w życiu nie zostałem ukarany! Wyjaśniono mu, że to nieprawda. Całkiem sporo osób zadzi- wiająco chętnie przekazało Simonowi szczegółową relację, jak to zrobił z siebie kretyna i dostał półtorej godziny kozy od pana Cross- leya. Simon przyjął to bardzo źle i wypadł z klasy jak burza, mam- rocząc pod nosem. Karol zamierzał poczłapać za Simonem, ale Nirupam złapał go za ramię. - Usiądź w ostatniej ławce -poradził. -W środku są komiksy, na półce pod spodem. 114 - Dzięki -powiedział Karol. Nieprzyzwyczajony do życzliwości, tak się zdziwił tym gestem, że o mało nie zapomniał zabrać ze sobą okropnej książki pana To- wersa. Powlókł się w stronę starego laboratorium, gdzie odbywano kary, i wkrótce znalazł się za Teresą Mullett. Teresa kroczyła w kierunku laboratorium z miną tragicznie pokrzywdzonej, otoczona tłumem przyjaciółek, do których dołączyła Karen Grigg. - To tylko godzina -pocieszała ją Karen. - Cała godzina! -wykrzyknęła Teresa. -Nigdy nie wybaczę Miśkowi Crossleyowi! Mam nadzieję, że panna Hodge kopnie go w szczękę! Żeby nie iść przez cały czas za orszakiem Teresy, Karol w poło- wie drogi skręcił na dziedziniec i ruszył przez miejsce, które za- wsze nazywano „na tyłach". Był to trawiasty teren, niegdyś stano- wiący drugi dziedziniec. Później jednak wybudowano tam nowe laboratoria, bibliotekę i czytelnię, sterczące z trawy pod dziwnymi kątami, toteż cały obszar zmienił się w labirynt zygzakowatych tra- wiastych pasaży, gdzie z niewiadomych powodów zawsze hulał przenikliwy wiatr. Uczniowie chodzili tam tylko w poszukiwaniu ustronnego miej- sca. Toteż Karol niezbyt się zdziwił, widząc spacerującą tam Nan Pilgrim. Przygotował się, żeby przechodząc, zmierzyć ją „złym wzrokiem". Ale Nan pierwsza obdarzyła go bardzo nieprzyjaznym spojrzeniem i skręciła za róg biblioteki. Cieszę się, że to nie Karol Morgan do mnie napisał, pomyślała Nan, kiedy Karol minął ją bez słowa. Nie chcę od niego żadnej pomocy. Znowu przespacerowała się na ostrym wietrze, rozmyślając, czy w ogóle potrzebowała pomocy. Nadal czuła w swoim wnętrzu sil- ną, pewną czarodziejską moc. Cudowne uczucie. Jakby śmiech bul- gotał we wszystkich myślach. Nie wierzyła, że to wyłącznie zasłu- ga Simona. Z drugiej strony nikt nie wiedział lepiej od Nan, jak 115 szybko ulatnia się wewnętrzna pewność siebie. Zwłaszcza jeśli wyśmiewa cię ktoś taki jak Teresa. Nadchodziła druga osoba. Tym razem Brian Wentworth. Ale przemknął po drugiej stronie pasażu, ku uldze Nan. Nie sądziła, żeby Brian mógł komukolwiek pomóc. I -dzisiaj to miejsce cie- szyło się niezwykłą popularnością -teraz z drugiej strony nadszedł Nirupam Singh, wyraźnie zadowolony z siebie. - Zdjąłem czar z Simona Silversona -powiedział do Nan. -Kazałem mu powiedzieć, że wszystko, co powiedział, to niepraw- da. - Dobrze -mruknęła Nan. Znowu skręciła za róg biblioteki. Czy to znaczy, że nie była już czarownicą? Szturchnęła stopą liście i szeleszczące papierki, które wiatr naniósł do rogu. Mogła się sprawdzić, gdyby spróbowała je zmienić w coś innego. Ale Nirupam poszedł za nią. - Nie, zaczekaj -powiedział. -To ja wysłałem ci list. Nan poczuła się ogromnie skrępowana. Udawała, że bardzo ją zainteresowały zeschłe liście. - Nie potrzebuję pomocy -burknęła niegrzecznie. Nirupam uśmiechnął się i oparł o ścianę biblioteki, jakby się opalał. Nirupam ma silną osobowość, pomyślała Nan. Chociaż słoń- ce świeciło słabo i żółto, a wiatr miotał w kółko papierkami, Ni- rupam wygrzewał się tak przekonująco, że Nan prawie poczuła ciepło. - Wszyscy myślą, że jesteś czarownicą -powiedział. - No bo jestem -odparła Nan, ponieważ sama chciała się upew- nić. - Nie powinnaś się przyznawać -pouczył ją Nirupam. -Ale to bez różnicy. Tak czy owak, to tylko kwestia czasu, zanim ktoś po- skarży na ciebie pannie Cadwallader. - Na pewno? Przecież wszyscy chcą czegośode mnie -oświad- czyła Nan. 116 - Nie Teresa -przypomniał Nirupam. -Poza tym nie możesz zadowolić wszystkich. Prędzej czy później ktośsię rozzłości. Wiem o tym, bo mój brat próbował zadowolić wszystkich służących. Ale jeden podejrzewał, że mój brat daje więcej innym służącym, więc zawiadomił policję. I mojego brata spalono na ulicach Delhi. - Przykro mi... nie wiedziałam -bąknęła Nan. Zerknęła ukradkiem na Nirupama. Ma profil jak pyzaty jastrząb, pomyślała. Wyglądał rozpaczliwie smutno. - Moją matkę też spalono, bo próbowała go ratować -ciągnął. -Dlatego mój ojciec przyjechał do tego kraju, ale tu jest tak samo. Co chciałem ci powiedzieć: słyszałem o podziemnej służbie ratun- kowej czarownic w Anglii. Pomagają oskarżonym czarownicom w ucieczce, jeśli zdążysz się skontaktować z miejscowym oddzia- łem, zanim się zjawią inkwizytorzy. Nie wiem, dokąd odsyłają lu- dzi ani kogo pytać, ale Estella wie. Jeśli cię oskarżą, poproś o po- moc Estellę. - Estellę? -powtórzyła Nan. Pomyślała o łagodnych brązowych oczach Estelli i miękkich kręconych włosach, o irytującej paplaninie Estelli i jeszcze bardziej irytującym małpowaniu Teresy. Nie wierzyła, że Estella może ko- muś pomóc. - Estella jest dość miła -oznajmił Nirupam. -Często tutaj przy- chodzę, żeby z nią porozmawiać. - To znaczy Estella rozmawia z tobą -poprawiła Nan. Nirupam wyszczerzył zęby. - Ona rzeczywiście dużo gada -przyznał. -Ale pomoże. Mó- wiła mi, że cię lubi. Żałowała, że ty jej nie lubisz. Nan wytrzeszczyła oczy. Estella? To niemożliwe. Nikt nie lubił Nan. Ale teraz sobie przypomniała, że Estella nie dołączyła do dziewczynek grożących, że ją utopią w łazience. - No dobrze -powiedziała. -Zapytam ją. Dzięki. Ale jesteś pewien, że mnie oskarżą? Nirupam kiwnął głową. 117 - Widzisz, to jest tak. WII y są jeszcze co najmniej dwie osoby uprawiające czary... - Dwie? -zdziwiła się Nan. -To znaczy wiem, że jest jeszcze jedna. To oczywiste. Ale dlaczego dwie? - Mówiłem ci -powiedział Nirupam -że mam doświadczenie z czarownicami. Każda ma własny styl. To jak charakter pisma. I mówię ci, że nie ta sama osoba sprowadziła ptaki na muzyce i zaczarowała dzisiaj Simona. To dwa całkowicie odmienne podej- ścia do życia. Ale obie te osoby muszą wiedzieć, że bardzo głupio postąpiły, bo w ten sposób się zdradziły, więc obie będą chciały zwalić winę na ciebie. Może właśnie jedna z nich cię oskarży. Więc musisz bardzo uważać. Zrobię, co do mnie należy, i uprzedzę cię, jeśli usłyszę o jakichś kłopotach. Wtedy musisz poprosić Estellę o pomoc. Teraz rozumiesz? - Tak, i jestem ci strasznie wdzięczna -powiedziała Nan. Z żalem stwierdziła, że nie odważy się w nic zmienić zeschłych liści. I pomimo obietnicy, którą dała starej miotle, nie powinna już na niej latać. Ogarnął ją strach. Jednak wciąż czuła w środku roze- śmianą, bulgoczącą pewność siebie, chociaż teraz nie mogła być niczego pewna. Uważaj! -ostrzegła się w duchu. Chyba zwariowa- łaś! ROZDZIAŁ 9 Stare laboratorium służyło teraz głównie jako miejsce odbywa- nia kary. Nadal jednak unosił się tam słaby zapach dawnej nauki, pozostałość po pokoleniach nieudanych eksperymentów. Karol wśliznął się do popękanej ostatniej ławki i oparł okropną książ- kę pana Towersa o kikut starej rury gazowej. Komiksy leżały na dolnej półce, tuż pod miejscem, gdzie ktoś przez wiele pracowi- tych godzin wyrył na pulpicie napis: Cadwallader to zołza. Pozo- stali uczniowie siedzieli z przodu. W większości byli z I x albo I z i chyba nie wiedzieli o komiksach. Wszedł Simon. Karol rzucił mu spojrzenie średniej mocy, że- by odstraszyć go od tylnych ławek. Simon z wyniosłą miną usiadł w samym środku środkowej ławki. Dobrze. Potem wszedł pan Wentworth. Niedobrze. Pan Wentworth ostrożnie niósł parujący kubek kawy, na który wszyscy obecni patrzyli z niemą zazdroś- cią. Dlaczego to musiał być pan Wentworth! -pomyślał Karol z urazą. 119 Pan Wentworth ostrożnie postawił kubek z kawą na nauczyciel- skim stole i rozejrzał się, żeby sprawdzić, kto odbywa karę. Wyda- wał się zdziwiony, widząc Simona, i bynajmniej niezdziwiony, wi- dząc Karola. - Ktoś potrzebuje papieru do przepisywania? -zapytał. Karol potrzebował. Podszedł razem z pierwszoklasistami i otrzy- mał plik starych arkuszy egzaminacyjnych. Arkusze były zapisane tylko po jednej stronie, więc Karol przypuszczał, że to rozsądne wykorzystać drugą stronę na przepisywanie linijek. Ale jednocze- śnie w ten sposób jakby umyślnie pokazywano uczniom, że marnu- ją tutaj czas. Marnują zmarnowany papier. A podczas wydawania papieru Karol zorientował się, że pan Wentworth jest w najgorszym możliwym nastroju. Bardzo niedobrze, pomyślał Karol, siadając z powrotem w ostat- niej ławce. Ponieważ, chociaż nie zastanawiał się nad tym specjal- nie, już dawno zdecydował, że użyje czarów do skopiowania okrop- nej książki pana Towersa. Po co być czarownikiem, jeśli nie można tego wykorzystać? Ale musiał zachować ostrożność, kiedy pan Wentworth był w takim nastroju. Drzwi się otworzyły. Wkroczyła Teresa, otoczona tłumem stron- niczek. Pan Wentworth zmierzył je wzrokiem. - Wejdźcie -powiedział. -Tak się cieszę, że wszystkie tutaj dotarłyście. Siadaj, Delio. Znajdź sobie miejsce, Karen. Heather, Debora, Julia, Teresa i reszta na pewno zmieszczą się obok Simo- na. - My nie mamy kary, panie profesorze -zaprotestowała Delia. - Tylko odprowadzamy Teresę -wyjaśniła Debora. - Po co? Czy ona nie zna drogi? -zapytał pan Wentworth. -No, teraz wszystkie macie karę... - Ale panie profesorze! Przyszłyśmy tylko... - ...chyba że wyjdziecie w tej chwili -dokończył pan Went- worth. 120 Przyjaciółki Teresy znikły. Teresa popatrzyła gniewnie na Si- mona, zajmującego ławkę, w której sama by usiadła, i starannie wybrała miejsce na końcu następnej ławki. - To wszystko twoja wina! -szepnęła do niego. - Ugryź się! -burknął Simon. Trochę szkoda, pomyślał Karol, że Nirupam przełamał zaklęcie „Simon mówi". Zapadło milczenie, posępne, niespokojne milczenie ludzi, któ- rzy woleliby być gdzie indziej. Pan Wentworth otworzył książkę i sięgnął po kawę. Karol zaczekał, dopóki pan Wentworth nie wy- dawał się pogrążony w czytaniu. Potem wyjął długopis. Przesunął po nim dwoma palcami, tak jak to robił z włosami Simona, tam i z powrotem. Pisz linijki, pomyślał. Przepisz pięćset linijek z tej książki. Pisz linijki. Potem z wielkimi oporami przepisał pierwsze zdanie: - Ale bycza zabawa! - wykrzyknął Watts Młodszy. - Dzisiaj po południu robimy młyn! -żeby pokazać długopisowi, co ma robić. Potem ostroż- nie go wypuścił. A długopis nie tylko stanął o własnych siłach, ale zaczął pracowicie pisać. Karol ustawił książkę pana Towersa tak, żeby zasłaniała gry- zmolący długopis. Następnie z westchnieniem satysfakcji wyjął jeden z komiksów i rozsiadł się równie wygodnie, jak pan Went- worth. Pięć minut później trafił w niego grom z jasnego nieba. Długopis spadł i potoczył się po podłodze. Komiks został wy- rwany z rąk Karola. Straszliwy ból przeszywał prawe ucho. Karol podniósł wzrok -zamglony, ponieważ okulary zwisały mu z lewe- go ucha -i zobaczył górującego nad sobą pana Wentwortha. Ucho go bolało od bezlitośnie miażdżącego uścisku nauczyciela. - Wstawaj! -rozkazał pan Wentworth, ciągnąc Karola za ucho. Karol z konieczności wstał. Pan Wentworth poprowadził go za ucho, z głową niewygodnie przechyloną, na środek pokoju. W połowie 121 drogi okulary spadły Karolowi z drugiego ucha. Prawie nie miał serca ich ratować. Złapał je tylko odruchowo. Miał niemal pew- ność, że wkrótce nie będzie ich potrzebował. Na środku klasy widział słabo, ale dostatecznie wyraźnie, jak pan Wentworth jedną ręką wpycha komiks do kosza na śmieci. - To cię oduczy czytać komiksy podczas odbywania kary! -warknął nauczyciel. -Teraz pójdziesz ze mną. Nadal trzymając Karola za ucho, poprowadził go do drzwi. W progu odwrócił się do klasy. - Jeśli któreś z was chociaż piśnie, kiedy mnie nie będzie -ostrzegł -dostanie podwójną karę codziennie aż do świąt. Po tych słowach wywlókł Karola za drzwi. Pociągnął Karola przez kryty pasaż. Potem puścił jego ucho, chwycił go za ramiona i zaczął potrząsać. Karol nigdy dotąd nie przeżył takiego potrząsania. Przygryzł sobie język. Myślał, że zła- mie sobie kark. Myślał, że rozpadnie się na kawałki. Ścisnął lewą dłoń w prawej, żeby się nie rozlecieć -i poczuł, że okulary przełamują się na pół. No to koniec. Ledwie mógł oddy- chać, kiedy pan Wentworth wreszcie go puścił. - Ostrzegałem cię! -krzyknął z gniewem. -Wezwałem cię do swojego pokoju i umyślnie cię ostrzegłem! Jesteś kompletnie głu- pi? Ile jeszcze trzeba cię straszyć? Czy nie przestaniesz, dopóki nie znajdą cię inkwizytorzy? - Ja... -wyjąkał Karol. -Ee... Nigdy nie widział, żeby pan Wentworth był taki wściekły. Pan Wentworth mówił dalej lekko podniesionym głosem, znacz- nie bardziej przerażającym od krzyku. - Trzy razy... trzy razy dzisiaj, o ile mi wiadomo, użyłeś cza- rów. I Bóg wie, ile razy, o których nie wiem. Czy sam chcesz się zdradzić? Czy w ogóle masz pojęcie, jak ryzykujesz? Jak głupio się popisujesz? Wszystkie buty w szkole dzisiaj rano... - To.. to był błąd, panie profesorze -zasapał Karol. -Ja... ja tylko próbowałem znaleźć swoje kolce. 122 - Żeby marnować czary na taką głupotę! -prychnął pan Went- worth. -A potem, jakby ci było mało tej publicznej manifestacji, rzucasz jeszcze zaklęcie na Simona Silversona! - Skąd pan wie, że to ja? -zapytał Karol. - Jedno spojrzenie na twoją twarz, chłopcze. Co więcej, sie- działeś tam i pozwalałeś, żeby oskarżano tę nieszczęsną Nan Pil- grim. Moim zdaniem to wyjątkowo podłe i samolubne! A teraz jesz- cze to! Przepisywać linijki, kiedy każdy mógł cię zobaczyć! Masz szczęście, chłopcze, tyle ci powiem, wielkie szczęście, że nie sie- dzisz teraz na posterunku policji i nie czekasz na inkwizytora. Za- służyłeśsobie na to. Prawda? -Znowu potrząsnął Karolem. -Praw- da? - Tak, panie profesorze -przyznał Karol. - I to cię czeka -zagroził pan Wentworth -jeśli jeszcze raz się wygłupisz. Masz zapomnieć o czarowaniu, rozumiesz? Zapomnieć o magii. Spróbuj zachowywać się normalnie, jeśli rozumiesz, co to znaczy. Ponieważ obiecuję ci, że jeśli jeszcze raz to zrobisz, czeka- ją cię prawdziwe kłopoty. Czy to jasne? - Tak, panie profesorze -potwierdził Karol. - Teraz wracaj tam i pisz, jak należy! Pan Wentworth popchnął przed sobą Karola jedną ręką. Karol czuł, że ta ręka trzęsie się z gniewu. Chociaż przestraszony, był z tego zadowolony. Ledwie coś widział bez okularów. Kiedy pan Wentworth wepchnął go z powrotem do starego laboratorium, Ka- rol widział tylko wielką rozmazaną plamę. Ale czuł, że wszyscy na niego patrzą. W powietrzu gęsto krążyły myśli: „Dobrze, że nie padło na mnie!" - Wracaj na swoje miejsce! -rozkazał pan Wentworth i moc- nym pchnięciem uwolnił Karola. Karol wymacał drogę wśród pływających barwnych plam. Te koślawe białe kwadraty to pewnie książka i stary arkusz egzamina- cyjny. Ale pamiętał, że długopis upadł na podłogę. Jak miał go zna- leźć w tym stanie, nie mówiąc już o pisaniu? 123 - Co tak stoisz? -warknął na niego pan Wentworth. -Nałóż okulary i wracaj do pracy! Karol podskoczył ze strachu. Odruchowo zanurkował do ławki i jednocześnie założył za uszy oprawkę okularów. Świat wskoczył na miejsce. Karol zobaczył długopis leżący niemal pod nogami i pochylił się, żeby go podnieść. Ale przecież, pomyślał zanurzony pod ławką, okulary były pęknięte? Sam słyszał okropny ostateczny trzask. Zdawało mu się, że poczuł, jak się rozpadły. Pospiesznie podniósł rękę i pomacał okulary -nie miało sensu ich zdejmowanie i oglądanie, bo wtedy nic nie zobaczy. W dotyku wydawały się całe. Nieuszkodzone. Albo się pomylił, albo trzasnął tylko plastik, nie metal w środku. Znacznie uspokojony Karol usiadł prosto z długopisem w ręku. I wytrzeszczył oczy na to, co długopis napisał samodzielnie. Dz/s/a/' (fhtts uryfcrzyfcnął młyn Młodszy fycza pa za6au>a ro-famyałepołudniu... i tak dalej, przez pełne dwie strony. Do nicze- go. Pan Towers na pewno zauważy. Karol westchnął i zaczął pisać od nowa. Może rzeczywiście powinien skończyć z czarami. Nic mu nie wychodziło, jak trzeba. W konsekwencji reszta wieczoru upłynęła raczej spokojnie. Karol siedział w ławce i pocierał kciukiem obrzmiały pęcherz na palcu. Nie chciał skończyć z czarami, ale wiedział, że nie odważy się więcej czarować. Czuł taki żal zmieszany ze strachem, że sam się sobie dziwił. Simon również wydawał się przygaszony. Brian Wentworth wrócił i siedział, gryzmoląc pracowicie, z jednym okiem wciąż lekko zwróconym do wewnątrz, ale widocznie Simon chwi- lowo stracił ochotę, żeby go bić. A przyjaciele Simona brali z niego przykład. Nan również zachowywała milczenie, ostrzeżona przez Niru- pama, lecz chociaż usiłowała przemówić sobie do rozsądku, nie mogła się pozbyć tej bąbelkującej wewnętrznej pewności. Towa- rzyszyła jej w sypialni tej nocy. Nie znikła pomimo zaczepek Delii, Debory, Heather i pozostałych, które jak zwykle zaczęły swoje. 124 - Z tym zaklęciem Simona to już przesadziłaś! - Naprawdę, Nan, wiem, że cię prosiłyśmy, ale powinnaś naj- pierw pomyśleć. - Popatrz, co zrobił Teresie. I przez niego straciła swoją ro- bótkę. A Nan zamiast kulić się albo przepraszać jak zwykle, powie- działa: - Co wam zajarzyło w tych małych ślicznych główkach, że to moje zaklęcie? - Bo wiemy, że jesteś czarownicą -odparła Heather. - Oczywiście -przyznała Nan. -Ale skąd wiecie, że jestem tylko jedna? Pomyśl, Heather, zamiast tylko otwierać swoje różo- we usteczka i wypuszczać strumień słów. Mówiłam wam, rzuce- nie zaklęcia wymaga czasu. Mówiłam wam o zbieraniu ziół, lata- niu w kółko i recytowaniu, prawda? I jeszcze opuściłam łapanie nietoperzy. To trwa wieki, nawet na szybkich nowoczesnych mio- tłach, bo nietoperze świetnie robią uniki. Byłyście ze mną w łazien- ce i wszędzie przez cały ostatni tydzień, więc wiecie, że nie miałam czasu łapać nietoperzy ani zbierać ziół, i widziałyście, że nic nie mamrotałam ani nie recytowałam. Rozumiecie teraz? To nie by- łam ja. Widziała, że je przekonała, ponieważ wszystkie wyglądały na mocno rozczarowane. Heather mruknęła: „A mówiłaś, że nie umiesz latać na tej miotle!", ale nie dodała nic więcej. Nan była zadowolo- na. Zamknęła im gęby i nie straciła swojej reputacji jako czarow- nicy. Wszystkim oprócz Karen. Karen została świeżo przyjęta do gro- na przyjaciółek Teresy, toteż wypełniała ją gorliwość. - No, uważam, że powinnaś teraz rzucić zaklęcie -oświadczy- ła. -Teresa straciła buciki, które robiła na drutach przez wiele go- dzin, więc przynajmniej możesz je odzyskać. - Żaden kłopot - zapewniła niedbale Nan. - Ale czy Teresa chce, żebym spróbowała? 125 Teresa skończyła zapinać piżamę i odwróciła się, żeby wyszczot- kować włosy. - Ona nie zamierza próbować, Karen -powiedziała. -Wsty- dziłabym się, gdybym odzyskała buciki w taki sposób! - Gasić światło -powiedziała dyżurna od drzwi. -Czy to któ- rejś z was? Woźny je znalazł w koszyku swojego psa. Podniosła do góry dwa puszyste szare maleństwa z dziurkami. Kiedy Teresa poszła odebrać swoje buciki, pozostałe spojrzały na Nan takim wzrokiem, aż zaczęła żałować, że powiedziała im tyle niemądrych rzeczy. I nawet nie wiem na pewno, czy wciąż jestem czarownicą, pomyślała, kładąc się do łóżka. Na przyszłość będę trzymała język za zębami. A ta miotła zostanie na szafie. Wszystko jedno, co jej obiecałam. Dokładnie w środku nocy obudziło ją szturchanie. Nan w pół- śnie odsunęła się dalej i jeszcze dalej, aż ocknęła się w trakcie spa- dania z łóżka. Rozległ się szybki szum. Coś, co tylko niewyraźnie majaczyło w półmroku, śmignęło nad nią, a potem zanurkowało pod nią. Nan rozbudziła się całkowicie dwa metry nad podłogą, zgięta wpół na miotle, z głową zwisającą po jednej stronie, a noga- mi po drugiej. Sękaty kij uciskał ją boleśnie. Niemniej Nan zaczęła się śmiać. Jednak jestem czarownicą! -pomyślała radośnie. - Postaw mnie na ziemi, ty kłamczucho! -szepnęła. -Po pro- stu chciałaś wzbudzić współczucie, dlatego udawałaś, że potrzebu- jesz jeźdźca. Postaw mnie i lataj sobie sama! W odpowiedzi miotła uniosła się pod sufit. Łóżko Nan wyglą- dało stamtąd jak mały zamazany prostokąt. Wiedziała, że nie trafi, gdyby spróbowała zeskoczyć. - Ty uparciuchu! -syknęła. -Wiem, że obiecałam, ale to było przedtem... Miotła sugestywnie przesunęła się w stronę okna. Nan poczuła nie- pokój. Okno było otwarte, ponieważ Teresa wierzyła w dobroczynne działanie świeżego powietrza. Nan wyobraziła sobie, jak leci nad noc- nym krajobrazem, zwisając z miotły w samej piżamie. Skapitulowała. 126 - No dobrze, polecę na tobie. Ale pozwól mi najpierw zejść i zabrać jakieś koce. Nie polecę tak! Miotła okręciła się i spikowała z powrotem na łóżko. Nan prze- rzuciła nogi przez kij i wylądowała z podskokiem na materacu. Miotła nie ufała jej ani trochę. Unosiła się nad nią, kiedy Nan ścią- gała z łóżka różowe szkolne koce. Gdy tylko się nimi owinęła, mio- tła dla pewności wsunęła się pod nią i znowu śmignęła aż pod sufit. Nan poleciała do tyłu. O mało znowu nie zawisła pod spodem. - Ostrożnie! -szepnęła. -Daj mi się usadowić. Miotła chybotała się niecierpliwie, kiedy Nan próbowała złapać równowagę i usiąść wygodnie. Nie ośmieliła się zbyt długo maru- dzić. Te wszystkie szepty i szumy przeszkadzały dziewczynkom. Kilka z nich kręciło się i mamrotało z irytacją. Nan próbowała usiąść na miotle, ale przewracała się na boki. Zaplątała się w koce. Wreszcie po prostu opadła twarzą w dół i znowu położyła się na brzuchu, oku- tana kocami, ze stopami zaczepionymi o wiecheć gałązek. Zanim jeszcze zdążyła się wygodnie ułożyć, miotła śmignęła do okna, szturchnięciem otworzyła je szerzej i wyleciała na ze- wnątrz. Panowały tam egipskie ciemności. Noc była zimna, mżył drobny deszczyk. Nan krzywiła twarz od mżawki i próbowała przy- wyknąć do dużych wysokości. Miotła posuwała się dziwnym szar- panym lotem, niezbyt przyjemnym dla kogoś leżącego na brzuchu. Nan powiedziała, żeby zająć czymś myśli: - Więc tak to jest, kiedy romantyczne marzenia się spełniają? Zawsze sobie wyobrażałam, jak lecę na miotle w ciepłą letnią noc, moja sylwetka rysuje się na tle ogromnego księżyca i słowik śpie- wa na całe gardło. A popatrz na nas! Miotła pod nią drgnęła. Pewnie wzruszyła ramionami. - Tak, chyba nie stać nas na nic lepszego -westchnęła Nan. -Ale jakoś nie czuję się wspaniale, a w dodatku zmokłam. Założę się, że Dulcynea Wilkes siedziała na swojej miotle z wdziękiem, pewnie bokiem, z długimi włosami falującymi na wietrze. A skoro mieszkała w Londynie, na pewno nosiła elegancką jedwabną suknię 127 z mnóstwem koronkowych halek wystających u dołu. Wiedziałaś, że pochodzę od Dulcynei Wilkes? Drżenie pod nią mogło oznaczać przytaknięcie. Ale mogło rów- nież wyrażać rozbawienie wywołane tym kontrastem. Nan odkryła, że teraz widzi w ciemnościach. Spojrzała w dół i struchlała. Miotła wydawała się bardzo krucha jak na taką wyso- kość. Wznosiła się coraz wyżej przez cały czas, kiedy Nan gadała, toteż kanciaste budynki szkolne znajdowały się teraz daleko w dole i z boku. Dokładnie pod nimi rozciągał się blady kwadrat boiska, a dalej Nan widziała całe miasteczko, wypełniające pobliską dolinę. Wszystkie domy były ciemne, rozdzielone pomarańczowymi łańcu- chami ulicznych latarń. Pomimo zacinającej mżawki Nan sięgała wzrokiem aż do czarnego Lasu Wielobór na wzgórzu naprzeciwko. - Lećmy nad lasem -zaproponowała. Miotła ruszyła z kopyta. Jak się przyzwyczaić, to naprawdę przy- jemne uczucie, powiedziała sobie stanowczo Nan, mrugając od deszczu. Sekretny cichy lot. Miała to we krwi. Trzymała koniec kija obu rękami i próbowała nakierować go na miasteczko. Ale miotła miała inny pomysł. Chciała okrążyć miasteczko. W rezulta- cie leciała bokiem, lekko zarzucając. - Lećmy nad domami -poprosiła Nan. Miotła wstrząsnęła się tak gwałtownie, że mało jej nie zrzuciła. Nie. - Ktoś może spojrzeć do góry i nas zobaczyć -zgodziła się Nan. -No dobrze. Znowu wygrałaś. Uparciuch. Przyszło jej do głowy, że marzenia o lataniu na tle ogromnego księżyca w pełni to w rzeczywistości kompletna romantyczna bzdu- ra. Żadna czarownica przy zdrowych zmysłach nie zrobiłaby tego z obawy, że zobaczą ją inkwizytorzy. Tak więc w gęstniejącej mżawce przemknęły nad polami i nad główną szosą. Najpierw pojedyncze krople kapały na twarz Nan z pomarańczowej mgiełki, którą tworzyły światła ulicznych latarń. Potem, kiedy dotarły do Lasu Wielobór, wilgoć wypływała wprost 128 z ciemności i przynosiła ze sobą zapach jesiennych liści i grzybów. Lecz nawet ciemny las nie jest całkiem czarny w nocy. Nan widzia- ła jaśniejsze sylwetki drzew, wciąż okrytych pożółkłymi liśćmi, i dostrzegała nawet mgłę snującą się nad drzewami jak dym. Zresz- tą to chyba był prawdziwy dym. Nan wyraźnie czuła zapach ogni- ska. Wilgotnego, dymiącego ogniska. Nagle straciła ochotę na gadanie. - Słuchaj, to chyba nie stos czarownic? Jeśli już po północy, to zaczęło się Halloween, prawda? Te słowa chyba zdenerwowały miotłę. Zahamowała z szarpnię- ciem. Przez sekundę koniec kija przechylał się w dół, jakby miotła zamierzała lądować. Nan musiała mocno się przytrzymać, żeby nie zsunąć się głową na dół. Potem miotła zaczęła dosłownie lecieć do tyłu, chybotliwie wymachując wiechciem gałązek, aż stopy jeźdź- ca fruwały na boki. - Przestań! -zawołała Nan. -Zaraz się pochoruję! Wiedziała, że czasami razem z czarownicą palono jej miotłę. Toteż nie zdziwiła się, kiedy miotła zawróciła, byle dalej od zapa- chu dymu, i statecznie ruszyła z powrotem w stronę szkoły, jakby przez cały czas miała taki zamiar. - Mnie nie nabierzesz -powiedziała Nan. -Ale możesz wra- cać, jeśli chcesz. Jestem cała mokra. Miotła kontynuowała stateczny i mokry lot wysoko nad polami i główną szosą, dopóki w dole nie pojawiła się ponownie blada płaszczyzna boiska. Nan właśnie pomyślała, że już za chwilę znaj- dzie się w łóżku, kiedy miotle nagle coś strzeliło do głowy -jeśli to możliwe w przypadku miotły. Zanurkowała zawrotne piętnaście me- trów w dół i nabrała szybkości. Nan znalazła się sześć metrów nad boiskiem, spychana do tyłu przez gwałtowne przyspieszenie. Cze- piała się kija i krzyczała, żeby miotła stanęła. Ale żadne prośby nie odnosiły skutku. Miotła pędziła dalej. -No wiesz! -wysapała Nan. -Jesteśnajbardziej samowol- nym stworzeniem na świecie! Stój! 9-Tydzień czarów 129 Deszcz siekł ją w twarz, ale nadal widziała coś przed sobą. Coś ciemnego odcinało się na tle trawy, całkiem spore coś, za duże jak na miotłę, chociaż również leciało, unosiło się nad boiskiem. Mio- tła pędziła w jego stronę. Zbliżywszy się, Nan zobaczyła, że to coś było płaskie pod spodem, z ludzką sylwetką na wierzchu. Robiło się coraz większe. Nan doszła do wniosku, że to może być tylko dywanik, na którym ktoś siedzi. Ciągnęła i szarpała za rączkę, ale żadne wysiłki nie mogły powstrzymać miotły. Miotła radośnie zrównała lot z ciemnym przedmiotem. Rzeczy- wiście to był człowiek na niedużym dywanie. Miotła obleciała go dookoła, merdając wiechciem tak mocno, że Nan przygryzła sobie język. Szturchała dywanik, ocierała się o niego i podskakiwała, rzu- cając jeźdźcem na wszystkie strony. Dywanik wydawał się równie zadowolony ze spotkania. Trzepotał, marszczył się i falował tak, że siedzący na nim człowiek przetaczał się tam i z powrotem. Nan skurczyła się i przywarła do miotły z nadzieją, że dla tego czarow- nika na dywanie wygląda po prostu jak zwój koców. Ale baraszkowanie miotły i dywanu zirytowało czarownika. - Nie umiesz jeszcze panować nad tą rzeczą? -warknął. Nan skurczyła się jeszcze bardziej. Przygryziony język utrud- niał jej mówienie, z czego niemal się ucieszyła. Rozpoznała ten głos. Należał do pana Wentwortha. - I mówiłem ci, Brian, żebyśnigdy nie latał podczas roku szkol- nego -ciągnął pan Wentworth. Nie doczekawszy się odpowiedzi, dodał: -Wiem, wiem. Ale ten przeklęty dywanik sprzed kominka co noc domaga się latania. Coraz gorzej! -pomyślała Nan. Pan Wentworth wziął ją za Bria- na. Więc widocznie Brian jest... Rozpaczliwym szarpnięciem od- wróciła miotłę od dywanu. Z jeszcze większym wysiłkiem skiero- wała ją w stronę szkoły. Kopiąc ją mocno gołymi stopami, zmusiła do dalszego lotu. Dopiero kiedy trochę się oddaliła, zaryzykowała spojrzenie do tyłu i szepnęła: - Przepraszam. 130 Miała nadzieję, że pan Wentworth nadal bierze ją za Briana. Pan Wentworth zawołał coś za nią, kiedy miotła niechętnie od- latywała, ale Nan nawet nie próbowała tego zrozumieć. Nie chciała wiedzieć. Nadal ledwie wierzyła własnym oczom i uszom. Poza tym musiała skupić całą uwagę na kierowaniu miotłą, która wciąż stawiała opór. Leciała nad boiskiem ponuro i marudnie, co nieod- parcie kojarzyło się Nan z Karolem Morganem, ale przynajmniej leciała. Nan ucieszyła się, widząc, że jednak potrafi nią kierować, kiedy trzeba. Miotła zrobiła szczególnie pokazowy wysiłek, żeby unieść Nan do okna sypialni. Niemal jęknęła. Możliwe, że nie całkiem uda- wała. Wszystkie różowe szkolne koce Nan przemokły na wylot i z pewnością teraz sporo ważyły. Ale Nan przypomniała sobie, jaką komedię odegrała miotła po południu, i postanowiła nie oka- zywać litości. Ponownie zabębniła stopami w kij. Miotła wzniosła się w ciemną deszczową noc, w górę i w górę wzdłuż ściany, aż dotarła do uchylonego okna sypialni. Nan ramieniem pomogła sze- rzej otworzyć okno, a potem runęła jak długa na podłogę. Co za ulga! -pomyślała. Ktoś szepnął: - Położyłam suche koce na twoim łóżku. Nan o mało nie zemdlała. Po chwili, kiedy doszła do siebie, stoczyła się z miotły i uklękła wśród przemoczonych koców. Nie- wyraźna postać w regulaminowej szkolnej piżamie stała przed nią lekko pochylona, toteż Nan dostrzegła kędzierzawe włosy. Heather? Nie, nie bądź głupia! Estella. - Estella? - Cii! -szepnęła Estella. -Pomóż mi zanieść te koce do su- szarki. Nie możemy tutaj rozmawiać. - Ale miotła...? -szepnęła Nan. - Odeślij ją. Dobry pomysł, stwierdziła Nan, jeśli tylko miotła posłucha. Podniosła ją, strząsając mokre koce, i zaniosła do okna. 131 - Leć do szopy dozorcy -nakazała surowym szeptem i silnie popchnęła miotłę za okno. Wiedziała, jakie z niej ziółko, więc nie zdziwiłaby się, gdyby miotła upadła z hałasem na bruk. Ale posłuchała rozkazu, ku za- skoczeniu Nan -a przynajmniej odleciała w deszczową noc. Estella taszczyła już naręcze koców do drzwi. Nan podeszła na palcach, żeby jej pomóc. Razem zaciągnęły koce przez korytarz do pamiętnej łazienki. Tam Estella zamknęła drzwi i śmiało zapaliła światło. - Nic się nie stanie, jeśli nie będziemy gadać za głośno -za- pewniła. -Strasznie mi przykro... Teresa się obudziła, kiedy ścieli- łam twoje łóżko. Musiałam jej powiedzieć, że zachorowałaś. Powie- działam, że poszłaśdo klopa, bo znowu cię zemdliło. Zapamiętasz, jeśli ona jutro cię zapyta? - Dzięki -powiedziała Nan. -To miło z twojej strony. Obu- dziłam cię, kiedy wychodziłam? - Tak, ale głównie przez trening -odparła Estella. Otworzyła dużą szafkę do suszenia pościeli. -Jeśli poskładamy te koce i poło- żymy z tyłu, nikt ich nie znajdzie przez całe tygodnie. Może nawet wyschną do tej pory, chociaż przy szkolnym ogrzewaniu nie można na to liczyć. Trochę to trwało. Musiały wyjąć sterty bladoróżowych suchych koców przechowywanych w suszarce, poskładać ciężkie mokre koce, wsadzić je jak najgłębiej, a potem włożyć z powrotem wszyst- kie suche koce, żeby je zasłoniły. - Czemu powiedziałaś, że trening cię obudził? -zapytała Nan w trakcie pracy. - Trening do podziemnej trasy ucieczki czarownic -wyjaśniła Estella. -Moja mama należała do podziemia, a ja jej pomagałam. Od razu sobie skojarzyłam, kiedy usłyszałam, jak wychodzisz... chociaż zwykle budziło mnie raczej czyjeś wejście. Wiedziałam, że wrócisz przemoczona i będziesz potrzebowała pomocy. Mama tak mnie wychowała, żebym zawsze myślała o takich rzeczach. 132 Czarownice przylatywały do nas na miotłach przez całe noce, bie- daczki. Najczęściej równie mokre jak ty... i oczywiście dużo bar- dziej wystraszone. Przytrzymaj koc podbródkiem. To najlepszy sposób, żeby go złożyć. - Dlaczego mama wysłała cię do tej szkoły? -zapytała Nan. -Pewnie bardzo jej pomagałaś. Jasna twarz Estelli posmutniała. - To nie ona mnie wysłała, tylko inkwizytorzy. Przeprowadzili wielką kampanię i rozbili cały oddział naszej organizacji. Złapali moją mamę. Teraz siedzi w więzieniu za pomaganie czarownicom. Ale -łagodne brązowe oczy Estelli spojrzały poważnie na Nan -proszę, nie mów nikomu. Nie chcę, żeby ktoś o tym wiedział. Po- wiedziałam tylko tobie jednej. ROZDZIAŁ 1O Następnego ranka Brian Wentworth nie wstał z łóżka. Simon rzucił w niego poduszką, ale Brian nawet nie drgnął. - Pobudka, wstawaj, Brian! -zawołał Simon. -Rusz się, bo skotłujemy ci łóżko! Brian wciąż się nie ruszał, więc Simon podszedł do niego. - Zostaw go w spokoju -odezwał się Karol. -On wczoraj cho- rował. - Jak sobie życzysz, Karolu -zapewnił Simon. -Twoje słowo jest dla mnie rozkazem. I zerwał pościel z łóżka. Briana nie było w łóżku. Zamiast niego na prześcieradle leżały w rzędzie trzy poduszki, artystycznie uformowane tak, żeby przy- pominały kształt ludzkiego ciała. Wszyscy zebrali się dookoła i wy- trzeszczali oczy. Ronald West nachylił się i zajrzał pod łóżko -jak- by myślał, że Brian tam się chowa -i wyprostował się z kartką w ręku. 134 - Macie -powiedział. -Widocznie wypadło z pościelą. Patrz- cie! Simon wyrwał mu papier. Wszyscy wyciągali szyje i przepy- chali się, żeby też zobaczyć. Wiadomość napisana drukowanymi literami, zwykłym niebieskim długopisem, brzmiała: CHA CHA! MAM BRIANA WENTWORTHA W SWOJEJ MOCY. PODPISANO: CZAROWNICA. Lekkie napięcie na twarzy Simona ustąpiło miejsca świątobli- wej trosce. Od razu się zorientował, że zniknięcie Briana nie ma z nim nic wspólnego. - Nie będziemy panikować -obwieścił. -Niech ktoś wezwie dyżurnego. Natychmiast wybuchło zamieszanie. Głosy paplały, plotki na- rastały. Karol sprowadził pana Crossleya, bo nikt inny nie pomy- ślał, żeby coś zrobić. Pan Crossley i dyżurni wchodzili i wychodzi- li, wypytując wszystkich, kiedy ostatnio widzieli Briana. Uczniowie z innych sypialni tłoczyli się w drzwiach i wygłaszali komenta- rze. Każdy miał coś do powiedzenia, ale nie wynikło z tego nic po- żytecznego. Wiele osób zauważyło, że poprzedniego dnia Brian był blady i zezował. Ktoś przypomniał, że Brian zachorował i poszedł do pielęgniarki. Kilka innych osób opowiadało, że później Brian wrócił i był bardzo zajęty pisaniem. Wszyscy przysięgali, że wie- czorem Brian jak zwykle położył się spać. Na długo przedtem, zanim pan Crossley rozszyfrował wśród zamętu te informacje, Karol ukradkiem zbiegał ze schodów. Czuł się źle. Aż do wczorajszej nocy przypuszczał, że Brian próbował doprowadzić do tego, żeby go usunięto ze szkoły. Teraz wiedział lepiej. Brian uciekł, tak jak zapowiedział. I posłuchał rady, której Karol mu udzielił w środku nocy: zatarł za sobą ślady. Ale co mu podsunęło pomysł, żeby oskarżyć czarownicę? Czyżby sprawiły to 135 buty i widok Karola mamroczącego nad włosami z grzebienia Si- mona? Karol mocno podejrzewał, że właśnie tak było. Kiedy przepychał się pomiędzy chłopcami w korytarzu, ze wszyst- kich stron słyszał słowa „czarownica" i „Nan Pilgrim". Świetnie, do- póki ciągle oskarżają Nan. Ale jak długo? Karol spojrzał na swój opa- rzony palec, kiedy schodził po schodach. Przezroczysty, wypełniony płynem bąbel jeszcze bardziej urósł. „To boli, kiedy się palisz". Karol pokonał resztę drogi szaleńczym galopem. On również pamiętał, że Brian bez przerwy gryzmolił podczas powinności. Chyba zapisał całe tomy. Jeśli w tych tomach znalazło się chociaż jedno słowo o Karolu Morganie, zamierzał dopilnować, żeby ludz- kie oko tego nie zobaczyło. Przemknął przez korytarze i wpadł do klasy, ziejąc ze zmęczenia. Pulpit Briana był otwarty. Pochylał się nad nim Nirupam. Na widok Karola nie okazał żadnego zdziwienia. - Brian był bardzo elokwentny -oznajmił. -Chodź i zobacz. Za podniesionym pulpitem Nirupam ułożył w rzędzie sześć ze- szytów, każdy otwarty na podwójnej stronie zapełnionej pospiesz- nymi niebieskimi gryzmołami. Ratunku, ratunku, ratunku, ratunku, przeczytał najpierw Karol. Czarownica patrzy na mnie Złym Okiem. HA POMOC. Ciągnie mnie, nie wiem dokąd. HA POMOC. W głowie misie mąci. Jestem zmuszany do bezimiennych czynów. RATUNKU. Świat robi się szary. Zaklęcie działa. Ratunku... I tak dalej, przez całe dwie strony. - To jakiś tasiemiec! -zawołał Karol. - Wiem -przyznał Nirupam, otwierając zeszyt Briana do fran- cuskiego. -Tutaj też jest pełno. - Czy on wymienia nazwiska? -zapytał Karol z napięciem. - Na razie nie -uspokoił go Nirupam. Karol nie zamierzał uwierzyć mu na słowo. Przejrzał każdy ze- szyt po kolei i odczytał bazgroły. Ratunku. Dzikie śpiewy i okropne zapachy wypełniają mi uszy. HA POMOC. Czuję, że ODCHODZĘ. Wola czarownicy jest silna. Muszę byćposłuszny. Szare 136 mamrotanie i straszliwe słowa. HA POMOC. Moja dusza jest wleczona z TIM-BUKTU do ZAGRODY. To znaczy do zagłady. Na pomoc... I tak się ciągnęło przez sześć zeszytów. Dostatecznie dużo było słów napisanych drukowanymi literami, żeby Karol nabrał pewno- ści, że to Brian napisał notatkę znalezioną pod jego łóżkiem. Później przeczytał resztę zeszytów Briana, kiedy Nirupam skoń- czył je przeglądać. Wszędzie znalazł to samo. Ku jego uldze Brian nie wymieniał żadnych nazwisk. Ale na samym spodzie leżał jesz- cze pamiętnik Briana. - Jeśli napisał coś konkretnego, to tylko tam -stwierdził Niru- pam, podnosząc pamiętnik. Karol również po niego sięgnął. W razie konieczności gotów był wyrwać go z rąk Nirupama za pomocą czarów. A może lepiej sprawić, żeby wszystkie litery znikły? Ale czy się odważy na jedno albo drugie? Ręka mu się zawahała. Kiedy tak się zastanawiał, usłyszał na korytarzu głos pana Cross- leya. Obaj chłopcy gorączkowo wepchnęli zeszyty z powrotem do ławki Briana i zatrzasnęli pulpit. Pobiegli do własnych ławek, usie- dli, wyjęli zeszyty i udawali, że pilnie kończą ćwiczenia z poprzed- niego dnia. - Chłopcy, powinniście już iść na śniadanie -powiedział pan Crossley, kiedy wszedł do klasy. -Ruszajcie. Musieli wyjść, nawet nie zerknąwszy na pamiętnik Briana. Ka- rol zastanawiał się, dlaczego Nirupam wydaje się taki rozczarowa- ny. Ale za bardzo martwił się o siebie, żeby się przejmować uczu- ciami Nirupama. W korytarzu przed jadalnią minął ich pospiesznie pan Went- worth, z miną jeszcze bardziej udręczoną niż zwykle. W jadalni krążyła plotka, że właśnie przyjechała policja. - Tylko zaczekajcie -powiedział Simon znaczącym tonem. -Inkwizytor będzie tutaj przed obiadem. Zobaczycie. Nirupam wśliznął się na miejsce obok Nan. 137 - Brian napisał we wszystkich swoich zeszytach, że czarowni- ca rzuciła na niego urok -mruknął do niej. Nan i bez tego widziała, że wpadła w kłopoty. Karen i Delia już kilka razy ją zapytały, co zrobiła Brianowi. A Teresa dodała, nie patrząc na Nan: - Niektórzy po prostu nie mogą zostawić ludzi w spokoju. - Ale nie wymienił żadnych nazwisk -wymamrotał Nirupam, również nie patrząc na Nan. Brian nie potrzebował wymieniać nazwisk, pomyślała rozpacz- liwie Nan. Każdy go w tym wyręczy. A jeśli to nie wystarczy, Es- tella wiedziała, że Nan w nocy latała na miotle. Rozejrzała się za Estellą, ale Estella wyraźnie jej unikała. Siedziała przy innym sto- le. Wówczas resztki wewnętrznej pewności siebie opuściły niedo- szłą czarownicę. Po raz pierwszy w życiu nie miała apetytu na śnia- danie. Niewiele lepiej było z Karolem. Cokolwiek próbował zjeść, wielki pęcherz na palcu ciągle mu przeszkadzał. Pod koniec śniadania rozeszła się następna plotka: policja po- słała po psy tropiące. Wkrótce potem zjawiła się panna Hodge i zastała szkołę pogrą- żoną w chaosie. Nie od razu dowiedziała się, co zaszło, ponieważ nigdzie nie mogła znaleźć pana Crossleya. Wreszcie, kiedy panna Phillips jej powiedziała, panna Hodge była zachwycona. Brian Wentworth zniknął! Oczywiście, pomy- ślała szybko panna Hodge, to bardzo smutne i niepokojące, ale dało jej znakomity pretekst, żeby znowu zainteresować sobą pana Went- wortha. Wczoraj spotkało ją wielkie rozczarowanie. Kiedy pan Went- worth tak niedbale odrzucił jej wielkoduszne przeprosiny w spra- wie Karola Morgana, nie potrafiła wymyślić żadnego innego spo- sobu, żeby go nakłonić do małżeństwa. Ale teraz miała doskonałą okazję. Pójdzie do pana Wentwortha i okaże mu serdecznie współ- czucie. Podzieli jego smutek. Jedyna trudność w tym, że nigdzie nie mogła znaleźć pana Wentwortha, podobnie jak pana Cross- 138 leya. Chyba obaj byli razem z policją w gabinecie panny Cadwalla- der. Kiedy wszyscy wyszli do holu na apel, zobaczyli policyjną fur- gonetkę na dziedzińcu. Wyskoczyło z niej kilka dorodnych owczar- ków niemieckich, z różowymi językami wywieszonymi spomię- dzy wielkich białych kłów, jakby psy nie mogły się już doczekać, żeby coś upolować. Kilka twarzy zbladło. Rozbrzmiały liczne nerwowe chichoty. - Nie szkodzi, jeśli psy nic nie znajdą -dał się słyszeć głos Simona. -Inkwizytor po prostu przesunie swoim wykrywaczem czarownic po wszystkich w klasie i w ten sposób znajdzie czarow- nicę. Ku uldze Nan Estella przepchnęła się przez szereg i stanęła obok. - Estella...! -zaczęła gwałtownie Nan. - Nie teraz -szepnęła Estella. -Zaczekaj na hymn. Ani pan Wentworth, ani panna Cadwallader nie zjawili się na apelu. Pan Brubeck i pan Towers, którzy zajęli ich miejsca na ho- norowych krzesłach, niczego nie wyjaśnili. Żaden z nich nie wspo- mniał również o Brianie, co tylko zwiększyło powagę sytuacji. Pan Towers wybrał swój ulubiony hymn. Ku rozpaczy Nan był to: Ten, kto jest waleczny. Przy tym hymnie Teresa zawsze zerkała na Nan i chichotała, kiedy dochodzili do „wskakuj na konia". Nan musiała zaczekać na Teresę, zanim ośmieliła się odezwać do Estelli. Dzi- siaj, pomyślała, chichot Teresy był jeszcze bardziej złośliwy niż zwykle. - Estella -szepnęła Nan, gdy tylko wszyscy rozpoczęli drugą zwrotkę. -Estella, chyba nie myślisz, że wyleciałam... no wiesz, wczoraj w nocy... z powodu Briana. Przysięgam, że nie dlatego. - Wiem -odszepnęła Estella. -Zresztą po co komu Brian? - Ale wszyscy myślą, że to przeze mnie! Co ja mam robić? -syknęła Nan. - Na drugiej lekcji jest WF. Wtedy ci pokażę -obiecała Es- tella. 139 Karol również szeptał pod osłoną hymnu do Nirupama: - Co to są wykrywacze czarownic? Czy działają? - Maszyny w czarnych skrzynkach - odszepnął Nirupam do swojego śpiewnika. -I zawsze znajdują czarownicę. Pan Wentworth również mówił o wykrywaczach czarownic. Więc, pomyślał Karol, jeśli plotka jest prawdziwa i przed obiadem zjawi się tutaj inkwizytor, dzisiaj nastąpi koniec Karola Morgana. Karol nienawidził Briana. Samolubne bydlę. Tak, zgadza się, Karol też był samolubny, ale Brian był jeszcze gorszy. Teraz pozostało mu tylko jedno, czyli ucieczka. Ale psy tropiciele praktycznie wy- kluczały ten sposób. Kiedy weszli do klasy, zobaczyli, że zabrano ławkę Briana. Karol spojrzał ze zgrozą na puste miejsce. Odciski palców! -pomyślał. Nirupam zrobił się całkiem żółty. -Zabrali ją, żeby dać do powąchania psom -wyjaśnił Dan Smith. Dodał z namysłem: -Szkolą je, żeby rozdzierały ludzi na strzępy, te policyjne psy. Ciekawe, czy rozszarpią też Briana, czy tylko czarownicę. Karol spojrzał na bąbel na palcu i uświadomił sobie, że nie tyl- ko spalenie boli. W pierwszej chwili chciał uciekać podczas prze- rwy. Potem postanowił wyjść podczas WF-u, czyli drugiej lekcji. Żałował, że musi odsiedzieć jeszcze całą lekcję. Ta lekcja ciągnęła się bez końca. I co chwila pod oknami prze- chodzili policjanci z psami na smyczach. Chodzili tam i z powro- tem. Dokądkolwiek uciekł Brian, wyraźnie nie mogli natrafić na jego trop. Do tej pory ręce Nan tak się trzęsły, że ledwie mogła utrzymać długopis. Dzięki doświadczeniom ostatniej nocy wiedziała dokład- nie, dlaczego Brian nie zostawił zapachu. To ta dwulicowa miotła. Widocznie wywiozła dokądś Briana, zanim jeszcze obudziła Nan. Na pewno. Nan mogła dokładnie pokazać policji miejsce, gdzie przebywał Brian. To nie stos czarownic wywęszyła nad Lasem Wie- lobór wczorajszej nocy. To było obozowe ognisko Briana. Miotła 140 zaniosła ją prosto na miejsce, a potem uświadomiła sobie swój błąd. Dlatego tak się przestraszyła i próbowała odlecieć tyłem. Nan tak się rozzłościła na Briana za obarczenie jej winą, że miała wielką ochotę ujawnić miejsce jego pobytu. Ale wtedy zdra- dziłaby, że sama jest czarownicą, i wpakowałaby w kłopoty pana Wentwortha. Och, co ten Brian narobił! Nan miała tylko nadzieję, że Estella wymyśli jakiś sposób ratunku, zanim ktoś ją oskarży, a ona zacznie oskarżać Briana i pana Wentwortha. Tuż przed końcem lekcji psy widocznie złapały jakiś zapach. Kiedy dziewczynki szły do szatni dookoła budynku szkolnego, żeby się przebrać na WF, nie widziały ani jednego policjanta czy psa. Kiedy szereg dziewcząt mijał zagajnik, Estella delikatnie wzię- ła Nan za ramię i pociągnęła w krzaki. Nan pozwoliła się zacią- gnąć. Nie wiedziała, czy czuła większą ulgę, czy strach. Było tro- chę za wcześnie, żeby zastać w krzakach seniorów, ale z pewnością ktoś może je zauważyć? - Musimy pójść do miasteczka -szepnęła Estella, kiedy prze- ciskały się wśród mokrych gałęzi. -Do domu Stara Brama. - Dlaczego? -zapytała Nan, przepychając się za Estellą. - Ponieważ -odpowiedziała Estella -tam jedna pani kieruje miejscowym oddziałem trasy ucieczki czarownic. Wyszły na trawę obok wielkiego laurowego krzewu. Nan prze- niosła wzrok z wystraszonej twarzy Estelli na jej schludny blezer i szkolną spódnicę. Potem spojrzała na własne pulchne kształty. Chociaż dziewczynki tak się różniły, obie nosiły mundurki Szkoły Wielobór. - Ale jeśli ktoś nas zobaczy w miasteczku, doniosą o tym pan- nie Cadwallader. - Miałam nadzieję -wyznała Estella -że potrafisz nas prze- brać w zwykłe ubrania. Nan uświadomiła sobie, że oprócz latania na miotle nigdy w ży- ciu nie robiła żadnych czarów. Nie miała pojęcia, jak się zmienia ubranie. Ale Estella liczyła na nią i czas naglił. Czując się okropnie 141 głupio, Nan uniosła obie drżące dłonie i wyrecytowała pierwsze słowa przypominające zaklęcie, które jej przyszły do głowy. Ele, mele, turku, burku Wyskakujemy z mundurków! Wokół niej coś zawirowało. Estellę otoczyła nagle zawierucha jakby ze skrawków szmat. Granatowych szmatek, potem ciemnych szmat. Szmatki osiadły jak spalony papier, przywarły do Estelli i przyczepiły się również do Nan. I po sekundzie obie dziewczynki były ubrane jak czarownice, w długie czarne powłóczyste suknie, spiczaste kapelusze i tak dalej. Estella zakryła usta obiema rękami, żeby powstrzymać się od chichotu. Nan parsknęła śmiechem. - To się nie nadaje! Spróbuj jeszcze raz! -zachichotała Estella. - Jak chcesz się ubrać? -zapytała Nan. Oczy Estelli rozbłysły. - W strój do konnej jazdy -szepnęła tęsknie. -Z czerwonym swetrem, proszę. Nan ponownie wyciągnęła ręce. Teraz, kiedy się przekonała, co potrafi, czuła się całkiem pewnie. Hogo, pogo, pluskwa, wesz, Ubierz się tak, jak chcesz! Znowu rozpętała się zawierucha szmat. Wokół Estelli zaczęła się od czerni i pojaśniała bardzo obiecująco do bladego brązu oraz czer- wieni. Wokół Nan zrobiło się różowo. Kiedy zamieć opadła, Estella wyglądała bardzo ładnie i zgrabnie w bryczesach, czerwonym pulo- werze i dżokejce. Pokazywała szpicrutą na Nan i parskała bezsilnie. Nan spojrzała na siebie. Widocznie najbardziej chciała wyglą- dać tak, jak wyobrażona Dulcynea Wilkes podczas lotów na miotle nad Londynem. Nosiła lśniącą, różową, jedwabną balową suknię. 142 Szeroka spódnica zamiatała mokrą trawę. Obcisły różowy stanik odsłaniał ramiona. Suknia miała koronkowe rękawy i z przodu błę- kitne kokardki. Nic dziwnego, że Estella się śmiała! Różowy je- dwab stanowczo nie pasował do osoby tak pulchnej jak Nan. Dla- czego różowy? -pytała samą siebie. Pewnie skojarzyło jej się ze szkolnymi kocami. Wyciągnęła już ręce, żeby spróbować jeszcze raz, kiedy usły- szała Karen Grigg wołającą za krzakami: - Estella! Estella! Gdzie jesteś? Panna Phillips chce wiedzieć, dokąd poszłaś! Estella i Nan rzuciły się do ucieczki. Strój Estelli idealnie się nadawał do przedzierania przez krzaki. Strój Nan -wręcz przeciw- nie. Zdyszana, z trudem gramoliła się za Estellą. Woda z mokrych liści ciągle oblewała jej nagie ramiona. Rękawy krępowały jej ru- chy. Spódnica owijała się wokół nóg i zaczepiała o krzaki. Na sa- mym końcu zagajnika suknia zahaczyła o gałąź i rozdarła się z ta- kim trzaskiem, że Estella odwróciła się przerażona. -Zaczekaj! -wysapała Nan. Wyszarpnęła spomiędzy gałęzi różową spódnicę i oddarła całą dolną część. Owinęła gołe ramiona oderwanym kawałkiem jak szalem. -Teraz lepiej. Potem już łatwo dotrzymywała kroku Estelli. Wymknęły się na szkolny podjazd, przebiegły po nim i wyszły za żelazną bramę. Nan chciała się zatrzymać na drodze i zmienić różową suknię na coś innego, ale tuż za bramą jakiś człowiek zamiatał chodnik. Przestał zamiatać i zagapił się na dwie dziewczynki. Trochę dalej szły dwie panie z torbami na zakupy, które jeszcze bardziej się gapiły. Nan spuściła głowę w krańcowym zażenowa- niu, kiedy je mijała. Strzępki podartego różowego jedwabiu zwisa- ły jej wokół nóg i przywierały do bladobłękitnych pończoch, na które widocznie wymieniła swoje skarpety. Do kompletu wyposa- żyła się w różowe baletki. - Wpadniesz do mnie na lekcję baletu, jak już wrócisz ze szkółki jeździeckiej? -powiedziała głośno i desperacko do Estelli. 143 -Może. Ale boję się twojego nauczyciela tańca -odpowie- działa Estella, dzielnie podejmując rolę. Minęły panie z zakupami, ale dalej na drodze było więcej ludzi. Im bardziej zbliżały się do miasteczka, tym więcej osób spotykały. Zanim dotarły do pierwszych sklepów, Nan wiedziała, że nie zdoła pozbyć się różowej balowej sukni. - Wyglądasz bardzo ładnie. Naprawdę -pocieszała ją Estella. - Wcale nie. To jak koszmarny sen -jęknęła Nan. - W moich koszmarach nie mam na sobie żadnego ubrania -wyznała Estella. Wreszcie dotarły do dziwacznego zamku z czerwonej cegły, zwanego Starą Bramą. Estella, blada i zdenerwowana, zaprowadzi- ła Nan po schodach na ganek pod spiczastym daszkiem. Nan pociąg- nęła dużą rączkę dzwonka wiszącą obok łukowatych drzwi. Potem stały pod daszkiem i czekały, coraz bardziej zdenerwowane. Przez długi czas myślały, że nikt im nie otworzy. Wreszcie, pra- wie po pięciu minutach, drzwi otworzyły się bardzo powoli, z nie- miłosiernym skrzypieniem. Zgrzybiała staruszka, oparta na lasce, patrzyła na gości z lekkim zdumieniem. Estella była tak zdenerwowana, że zaczęła się jąkać. - D-droga ucieczki w-w imię D-Dulcynei -wykrztusiła. - Ojej! -zawołała stara pani. -Moje drogie, tak mi przykro. Inkwizytorzy rozbili tutejszą organizację kilka lat temu. Gdyby nie mój wiek, siedziałabym teraz w więzieniu. Co tydzień mnie spraw- dzają. Nie odważę się nic zrobić. Stały i patrzyły na nią w krańcowej konsternacji. Staruszka zobaczyła ich miny. - Jeśli to naprawdę ważne -powiedziała -mogę wam dać za- klęcie. Nic więcej nie wymyślę. Chcecie? Ponuro kiwnęły głowami. - Więc zaczekajcie chwilę, aż je zapiszę -poleciła staruszka. Zostawiła drzwi otwarte i pokuśtykała do stolika pod ścia- ną ciemnego starego westybulu. Otworzyła szufladę i wygrzebała 144 kartkę papieru. Znalazła długopis. Potem popatrzyła na dziewczyn- ki. - Wiecie, moje drogie, żeby nie przyciągać uwagi, powinny- ście wyglądać, jakbyście zbierały na dobroczynność. Mogę uda- wać, że wypisuję wam czek. Czy któraśz was potrafi stworzyć pusz- kę na datki? - Ja mogę -zaofiarowała się Nan. Ze strachu i napięcia niemal straciła głos. Musiała odchrząknąć. Nie ośmieliła się wymawiać zaklęć, stojąc na progu starego domu, nad ruchliwą ulicą. Po prostu z nadzieją pomachała drżącą ręką. Natychmiast ciężar pociągnął jej rękę w dół. Ogromna puszka na datki zwisała jej z ramienia, a następna dyndała na ramieniu Estelli. Obie były wielkie jak puszki farby. Obie miały wymalowa- ne na boku wielkie czerwone krzyże i brzęczały donośnie przy każ- dym nerwowym ruchu. - Tak lepiej -oceniła stara pani i bardzo powoli zaczęła pisać. Olbrzymie puszki rzeczywiście ułatwiły dziewczynkom cze- kanie. Przechodnie oczywiście przyglądali się im ciekawie, ale większość uśmiechała się, widząc puszki. A Nan i Estella stały w drzwiach dość długo, ponieważ stara dama nie tylko pisała bar- dzo powoli, ale również wciąż do nich zagadywała. - Czy któraśz was zna Dębową Furtę?! -zawołała. Obie po- kręciły głowami. -Szkoda. Musicie tam pójść, żeby to powiedzieć. To krąg drzew tuż pod lasem. Lepiej narysuję wam mapę. Rysowała powoli. Potem zawołała: - Nie wiem, dlaczego nazywa się Dębowa! Każde drzewo w tym kręgu to buk. Jeszcze później zawołała: - Teraz zapisuję, jak po winny ście to wymawiać! Dziewczynki wciąż stały na ganku. Nan zaczęła się zastana- wiać, czy stara pani w rzeczywistości nie jest sprzymierzeńcem in- kwizytorów i celowo je tutaj zatrzymuje. Wreszcie staruszka zło- żyła papier i poczłapała z powrotem do frontowych drzwi. 10 -Tydzień czarów 145 - Proszę, moje drogie. Żałuję, że nie mogę zrobić dla was wię- cej. Nan wzięła kartkę. Estella zdobyła się na sztuczny promienny uśmiech. - Strasznie dziękujemy -powiedziała. -Jak ten czar działa? - Nie wiem dokładnie -odparła stara pani. -Przekazywano go w mojej rodzinie do użycia w razie nagłej potrzeby, ale nikt jeszcze go nie użył. Słyszałam, że jest bardzo potężny. Jak wielu starych ludzi, staruszka mówiła dość głośno. Nan i Estella oglądały się nerwowo przez ramię w stronę ulicy, ale nikt chyba nie słyszał. Podziękowały uprzejmie starej pani i kiedy zamknęła drzwi, ze znużeniem zeszły po schodach, dźwigając ogromne puszki na datki. - Lepiej go użyjmy -zaproponowała Estella. -Teraz nie mam odwagi wrócić. ROZDZIAŁ 11 Karol biegł wokół boiska w stronę szopy dozorcy. Miał na- dzieję, że jeśli ktoś go zobaczy, pomyśli, że to trening WF-u. Z tego powodu przebrał się w kuse błękitne szorty do biegania, zanim się wymknął. W wolnej chwili, zakładał, mógł przemienić szorty w dżinsy czy cokolwiek. Teraz jednak najważniejsze to do- paść tej starej obszarpanej miotły, która poprzedniego dnia służyła dziewczynom do dręczenia Nan Pilgrim. Jeśli ją znajdzie, zanim tamci zauważą jego nieobecność, odleci na niej i żaden pies na świecie nie wytropi jego śladu. Dotarł do szopy, stojącej za kuchennym ogrodem. Podkradł się do drzwi. W tej samej chwili Nirupam podkradł się z przeciwnej stro- ny, również w błękitnych szortach, i wyciągnął długie ramię do skobla. Obaj wytrzeszczyli oczy. Przez głowę Karola przemknę- ły rozmaite rzeczy do powiedzenia, od wyjaśnienia, że po prostu ur- wał się z WF-u, po oskarżenie Nirupama o porwanie Briana. 147 W końcu nic nie powiedział. Tymczasem Nirupam już podniósł sko- bel. - Zamawiam miotłę! -zawołał Karol. - Tylko jeśli są dwie -odparł Nirupam, żółty ze strachu. Otworzył drzwi i zanurkował do szopy. Karol skoczył za nim. W szopie nie było nawet starej miotły. Były doniczki, wiadra, stary walec, nowy walec, cztery sztuki grabi, dwie łopaty, motyka i stary mop tkwiący w wiadrze. To wszystko. - Kto ją zabrał?! -zawołał Karol dzikim głosem. - Nikt jej nie odniósł -wyjaśnił Nirupam. - A niech to czary! -jęknął Karol. -Co teraz zrobimy? - Użyjemy czegoś innego -odparł Nirupam. -Albo pójdzie- my piechotą. Chwycił najbliższą łopatę i stanął nad nią okrakiem, zginając długie silne nogi. - Leć -rozkazał łopacie. -No dalej, leć, niech cię czary! Nirupam miał dobry pomysł, stwierdził Karol. Czarownik z pew- nością potrafiłby zmusić każdą rzecz do latania. - Moim zdaniem grabie będą latały lepiej -powiedział, ale sam szybko chwycił mop. Mop był taki stary, że przykleił się do wiadra. Karol musiał oprzeć stopę o krawędź wiadra i ciągnąć, żeby go oderwać. Sporo zmywaka zostało w wiadrze. Karol zdobył kij zakończony wystrzę- pionym szarym kikutem. Stanął nad nim okrakiem. Podskoczył. - Leć! -rozkazał mopowi. -Szybko! Nirupam odrzucił łopatę i złapał motykę. Razem rozpaczliwie skakali po całej szopie. - Leć! -sapali. -Leć! Na swój starczy, opieszały, niemrawy sposób mop wykonał roz- kaz. Chybotliwie wzniósł się w powietrze na jakiś metr i ruszył do drzwi. Nirupam zajęczał rozpaczliwie, ale wtedy motyka również wystartowała nagłym zrywem, jakby nie chciała zostać z tyłu. Ni- rupam śmignął obok Karola, wywijając potężnymi nogami. 148 - To działa! -wysapał triumfalnie i wykonał następny kangu- rzy sus w stronę kuchennego ogrodu. Uczniowie nie mieli wstępu do kuchennego ogrodu, ale tędy prowadziła chyba najbardziej dyskretna droga ucieczki. Karol prze- leciał za Nirupamem przez bramę i nad żwirowaną ścieżką. Obaj próbowali zapanować nad swoimi wierzchowcami. Mop kiwał się i zataczał jak zgrzybiały staruszek, który ledwie się wlecze w po- wietrzu. Motyka albo skakała jak kangur, albo przechylała się i cią- gnęła metalowy koniec po ścieżce. Nirupam musiał podkurczyć nogi, żeby nie zostawiać śladów na ziemi. Męczeńsko przewracał oczami. Ciągle wyprzedzał Karola albo zostawał z tyłu. Kiedy dotarli do muru na końcu ogrodu, oba narzędzia się zatrzymały. Mop zatoczył się w powietrzu. Motyka zgrzytnęła metalem o żwir. - Nie mogą się wznieść tak wysoko, żeby przelecieć na drugą stronę -powiedział Karol. -I co teraz? Podróż mogła się tutaj zakończyć, gdyby nie pies woźnego, któ- ry węszył w kuchennym ogrodzie i nagle wykrył ich zapach. Popę- dził do nich po długiej ścieżce, ujadając. Motyka i mop poderwały się jak spłoszone koty. Przefrunęły nad murem, niosąc trzymających się kurczowo chłopców, i pomknęły nad polami. Pędziły w stronę głównej szosy, mop kiwając się, motyka opadając i wlokąc koniec po ziemi. Prawie zawadzały o żywopłoty i mijały drzewa o włos. Nie zwolniły, dopóki nie oddzieliły się trzema polami od psa woźnego. - Widocznie one nie cierpią tego psa tak samo jak my -wydy- szał Nirupam. -To ty rzuciłeś to zaklęcie „Simon mówi"? - Tak -przyznał Karol. -To ty sprowadziłeś ptaki na muzyce? - Nie -zaprzeczył Nirupam ku wielkiemu zdziwieniu Karola. -Zrobiłem tylko jedną rzecz, w tajemnicy, ale nie odważę się zo- stać, jeśli inkwizytorzy sprowadzą wykrywacz czarownic. Zawsze cię tym załatwią. - Co zrobiłeś? -zaciekawił się Karol. - Pamiętasz tę noc, kiedy wszystkie nasze buty przeniosły się do auli -powiedział Nirupam. -No więc tej nocy mieliśmy ucztę. 149 Dan Smith kazał mi podnieść deski w podłodze i wyjąć jedze- nie. Mówi, że nie mam prawa być taki duży i taki słaby -ciągnął z urazą -i nienawidzę go za to. Kiedy podniosłem deski, znala- złem buty do biegania z kolcami, schowane razem z jedzeniem. Zmieniłem te buty w ciasto czekoladowe. Wiedziałem, że Dan jest taki żarłoczny, że zje wszystko sam. I zjadł. Z nikim się nie po- dzielił. Może zauważyłeś, że następnego dnia czuł się raczej nie- swojo. Tamtego dnia tyle się wydarzyło, że Karol jakoś nie zwrócił uwagi na samopoczucie Dana. Nie miał serca wyjaśniać, ile kłopo- tów narobił mu Nirupam. - To były moje kolce -oznajmił ze smutkiem. Zachwiał się na mopie, poruszony wizją żelaznych kolców wędrujących przez układ trawienny Dana. -On chyba ma strusi żołądek! - Kolce zmieniły się w wisienki -wyjaśnił Nirupam. -Pode- szwy zmieniły się w bitą śmietanę. Buty jako całość stały się tak zwanym bawarskim tortem. W tym momencie dotarli do głównej szosy i zobaczyli dachy samochodów migające za żywopłotem. - Musimy zaczekać na przerwę w ruchu -oświadczył Karol. -Stój! -rozkazał mopowi. - Stój! -krzyknął Nirupam do motyki. Żadne z narzędzi nie zwróciło najmniejszej uwagi na te rozka- zy. Ponieważ Karol i Nirupam nie odważyli się opuścić nóg, żeby nie zostawić śladów dla psów, nie mieli jak się zatrzymać. Bezrad- nie pozwolili się przenieść nad żywopłotem. Na szczęście droga biegła w niewielkim zagłębieniu, a oni nabrali dostatecznie dużej wysokości, żeby się zmieścić nad dachami rozpędzonych samocho- dów. Nirupam gorączkowo podkurczał potężne nogi. Karol usiło- wał robić to samo. Klaksony trąbiły. Zza szyb spoglądały na nich twarze, rozwścieczone i ubawione. Karol nagle zrozumiał, jak śmiesznie muszą wyglądać: obaj w kusych błękitnych szortach, on sam kiwający się na brudnym 150 starym mopie, Nirupam podskakujący w powietrzu jak konik po- lny, z udręczonym wyrazem twarzy. Klaksony wciąż dźwięczały, kiedy przelecieli nad żywopłotem po drugiej stronie drogi. - Ratunku! -jęknął Nirupam. -Lećmy do lasu, szybko, zanim ktoś wezwie policję! Las Wielobór zaczynał się już za następnym wzgórzem i na szczę- ście panika jeźdźców udzieliła się wierzchowcom. Mop i motyka przyspieszyły. Karol o mało nie spadł od kołysania i drgań. Motyka pomagała sobie, wbijając mocno metalowy koniec w ziemię, toteż Nirupam podskakiwał jak na żabiej lasce, skowycząc przy każdym wstrząsie. Klaksony wciąż trąbiły na drodze, kiedy najpierw Niru- pam, potem Karol dotarli do lasu i zanurkowali pomiędzy drzewa. Do tej pory Nirupam tak daleko wysunął się w przód, że Karol myślał, że go zgubił. I bardzo dobrze, stwierdził. Bezpieczniej ucie- kać w pojedynkę. Ale mop miał inne zdanie. Po chwili wahania, jakby stracił trop, wystartował ponownie z największym rozma- chem. Karol obijał się o pnie drzew i ocierał o kłujące poszycie. Wreszcie został przeciągnięty przez pokrzywy. Wrzasnął. Nirupam również wrzasnął, tuż za pokrzywami. Motyka zrzuciła go w gąszcz jeżyn i radośnie śmignęła w stronę starej wytartej miotły, która stała oparta po drugiej stronie zarośli. Na ten widok mop cisnął Karola w pokrzywy i również ruszył w kierunku miotły, podrygując zalotnie. Wyglądał całkiem jak dzia- dek na randce. Karol i Nirupam pozbierali się z kwaśnymi minami. Nadsłuchi- wali. Kierowcy na drodze chyba znudzili się naciskaniem klakso- nów. Chłopcy rozejrzeli się. Za podskakującą motyką i podrygują- cym mopem zobaczyli porządnie zbudowane obozowe ognisko. Obok ogniska, ukryty w jeżynach, stał mały pomarańczowy namiot. A przed namiotem stał Brian Wentworth, piorunując ich wzrokiem. - Liczyłem, że przynajmniej jednego z was aresztują -powie- dział. -Zjeżdżajcie stąd! Chcecie, żeby mnie złapali? 151 - Nie, nie chcemy! -odparł gniewnie Karol. -My... Hej, słu- chajcie! Gdzieś wyżej na wzgórzu, w gęstwie lasu, pies szczeknął krótko, z podnieceniem i nagle zamilkł. Ptaki, łopocząc skrzydłami, podry- wały się z drzew. Wyczulone uszy Karola słyszały również rytmicz- ne szuranie, jakby ciężkich stóp maszerujących przez poszycie. - To policja -oznajmił. - Wy głupcy! Sprowadziliście ich do mnie! -rzucił Brian roz- paczliwym szeptem. Złapał starą miotłę, tkwiącą pomiędzy mopem a motyką, do- siadł jej jednym wypraktykowanym skokiem i odleciał nad jeży- nami. - To on wywołał ptaki na muzyce -oświadczył Nirupam i chwy- cił motykę. Karol wskoczył na mopa i obaj polecieli za Brianem, trzęsąc się i podskakując wśród jeżyn i niskich drzew. Karol trzymał głowę spuszczoną, ponieważ gałęzie szarpały go za włosy, i myślał, że Nirupam ma rację. Te ptaki pojawiły się w samą porę, żeby urato- wać Briana przed śpiewaniem. A papuga wołająca „kuku!" była dokładnie w stylu Briana. Doganiali miotłę, nie z własnej woli, ale dlatego, że motyka i mop stanowczo nie chciały się z nią rozstawać. Widocznie spędzi- ły razem wiele lat w szopie dozorcy i darzyły się wzruszającym przywiązaniem, pomyślał Karol z irytacją. Ani on, ani Nirupam żadnym sposobem nie potrafili skierować narzędzi w inną stronę. Wkrótce Brian przemykał pomiędzy drzewami ledwie kilka me- trów przed nimi. Odwrócił się i zmierzył ich wściekłym wzrokiem. - Zostawcie mnie w spokoju! Zepsuliście mi ucieczkę i przez was straciłem namiot. Odejdźcie! - To przez motykę i mopa -sprostował Karol. - Policja szuka ciebie, nie nas -wysapał Nirupam. -Czego się spodziewałeś? Przecież zginąłeś. 152 - Nie spodziewałem się, że dwóch kompletnych idiotów wpad- nie do lasu i ściągnie mi na głowę policję -warknął Brian. -Cze- mu nie zostaliście w szkole? - Jeśli nas tutaj nie chciałeś, nie trzeba było wypisywać tych bzdur, że czarownica rzuciła na ciebie urok -wyjaśnił Karol. -Dzisiaj przyjeżdża inkwizytor, z twojego powodu. - Przecież sam mi tak poradziłeś-odparł Brian. Karol otworzył i zamknął usta, bo odebrało mu mowę z oburze- nia. Tymczasem zbliżyli się do skraju lasu. Za zasłoną żółtych lesz- czynowych liści Karol dostrzegł zielone pola i ponownie spróbo- wał zawrócić mopa. Jeśli wylecą z lasu, natychmiast zostaną zauważeni. Ale mop uparcie podążał za miotłą. Kiedy przeciskali się wśród giętkich leszczynowych gałęzi, Nirupam wy dyszał ciężko: - Powinieneśsię cieszyć, że masz przy sobie przyjaciół, Brian. Brian roześmiał się histerycznie. - Przyjaciół! Nie chcę żadnego z was za przyjaciela, nawet gdyby mi dopłacali! Wszyscy w II y śmieją się z was! Ledwie to powiedział, w lesie za nimi wybuchło zgiełkliwe uja- danie psów. Jakiś głos krzyknął cośo namiocie. Najwyraźniej poli- cja znalazła obozowisko Briana. Miotła Briana przyspieszyła i śmi- gnęła nad polem. Karol i Nirupam przeszorowali przez gąszcz leszczynowych witek, bo motyka i mop próbowały dotrzymać tem- pa towarzyszce. Podrapani i bez tchu, wyskoczyli nad polem w miejscu, gdzie ściana lasu zwracała się do miasta. Brian wyprzedzał ich, lecąc szyb- ko i nisko w dół, w stronę kępy drzew rosnących na środku pola. Motyka i mop popędziły za nim. - Wiem, że Brian jest wredny, ale zawsze przedtem myślałem, że to przez jego sytuację -wyrzucił z siebie Nirupam urywanym głosem, kiedy motyka skakała jak kangur przez pole. Karol nie odpowiedział od razu, ponieważ nie miał pewności, czy charakter danej osoby można oceniać oddzielnie od sytuacji. 153 Zastanawiał się, jak powiedzieć coś takiego, siedząc na chwiejnym, trzęsącym mopie, trzymając się jedną ręką, a drugą przytrzymując okulary. Tymczasem Brian dotarł do kępy drzew i zniknął wśród nich. Ponownie usłyszeli jego głos, piskliwy i zdenerwowany, bu- dzący echo w zagajniku. - Czy Brian chce na nas sprowadzić policję? -wysapał Niru- pam. Obaj obejrzeli się przez ramię, spodziewając się policjantów z psami nacierających od skraju lasu. Niczego nie zobaczyli. W następnej chwili przedzierali się wśród niskich bukowych gałę- zi, pokrytych liśćmi czerwonymi jak marchewka. Mop i motyka zahamowały z szarpnięciem. Karol spuścił na ziemię poparzone pokrzywami nogi i stanął na wietrznej polance, otoczonej przez pnie barwy cyny. Popatrzył na Estellę Green, której brakowało tyl- ko konia. Popatrzył na Nan Pilgrim w obszarpanych różowych je- dwabiach, którą miotła obskakiwała i obtańcowywała przymilnie. Obok nich stał wściekły Brian. - No, sami popatrzcie! -zwrócił się do Karola i Nirupama. -Zwalacie się tutaj całym tłumem! Czemu nie pozwolicie mi spo- kojnie uciec? - Niech ktoś uprzejmie zamknie gębę Brianowi -powiedziała Estella z wielką godnością. -Właśnie zamierzamy wypowiedzieć zaklęcie, które ocali nas wszystkich. - Te drzewa nazywają się Dębowa Furta -wyjaśniła Nan i przy- gryzła sobie policzek od środka, żeby nie parsknąć śmiechem. W życiu nie widziała czegoś tak zabawnego jak Nirupam na moty- ce. A mop Karola Morgana przypominał zgrzybiałego emeryta go- niącego resztką sił. Ale wiedziała, że ona i Estella wyglądają rów- nie śmiesznie, a jednak chłopcy ich nie wyśmiewali. Brian wciąż narzekał. Nirupam wypuścił motykę, która rado- śnie przyskoczyła do miotły, i mocno zacisnął długą brązową rękę na ustach Briana. - Zaczynajcie -powiedział. 154 - I pospieszcie się -dodał Karol. Nan i Estella znowu pochyliły się nad swoim trzepoczącym świstkiem papieru. Stara pani napisała tylko jedno słowo trzy razy na samej górze. Niżej, jak obiecała, wypisała drżącymi drukowa- nymi literami, jak wymawiać to słowo: KRES-TO-MAN-CZI. Pod spodem dopisała: Idźcie do Dębowej Furty i wymówcie słowo trzy razy Resztę kartki wypełniała bardzo niewyraźna mapa. Estella i Nan wymówiły słowo chórem trzy razy: - Chrestomanci, Chrestomanci, Chrestomanci. - To wszystko? -zapytał Nirupam i zdjął rękę z twarzy Briana. - Ktoś was okantował! -zawołał Brian. -To nie jest żadne zaklęcie! Wtem jakby potężny podmuch wiatru uderzył w kępę drzew. Wszędzie dookoła gałęzie zakołysały się i zaskrzypiały. Szelest liści wypełnił powietrze. Opadłe pomarańczowe liście poderwa- ły się z ziemi i zawirowały wokół dzieci, coraz szybciej dookoła, jakby wewnątrz zagajnika znajdował się środek trąby powietrznej. Po czym nagle zapadła cisza. Liście zawisły nieruchomo w powie- trzu, otaczając wszystkich. Nikt nie widział niczego prócz liści, nikt nie słyszał żadnego dźwięku. Potem bardzo powoli dźwięki powró- ciły. Rozległ się delikatny szelest, kiedy zawieszone liście opadły z powrotem na ziemię. Tam, gdzie przedtem wisiały, stał mężczy- zna. Wydawał się całkowicie oszołomiony. Po pierwsze uniósł rę- ce i przygładził sobie włosy, czego bynajmniej nie potrzebowały, ponieważ wiatr nie wzburzył ich w najmniejszym stopniu. Były gładkie, czarne i lśniące jak świeża smoła. Przygładziwszy włosy, nieznajomy poprawił wykrochmalone białe mankiety koszuli i wy- prostował idealnie prosty jasnoszary krawat. Potem starannie ob- ciągnął bladoliliową kamizelkę i równie starannie strzepnął nieist- niejące pyłki z pięknej gołębioszarej marynarki. A podczas tych czynności spoglądał kolejno na każde z piątki dzieci z narastają- cym zdumieniem. Brwi unosiły mu się coraz wyżej. 155 Wszyscy poczuli się głęboko zakłopotani. Nirupam próbował schować się za Karolem, kiedy nieznajomy popatrzył na jego kuse błękitne szorty. Karol próbował wśliznąć się za Briana. Brian pró- bował dyskretnie strzepnąć błoto z kolan swoich dżinsów. Oczy nieznajomego przeniosły się na Nan. Były to bystre czarne oczy, nie tak oszołomione, jak reszta twarzy mężczyzny, i pod ich spoj- rzeniem Nan poczuła, że wolałaby nie mieć na sobie żadnego ubra- nia niż podartą różową balową suknię. Nieznajomy spojrzał na Es- tellę, jakby widok Nan sprawiał mu zbyt wielką przykrość. Nan również zerknęła na Estellę. Estella, poprawiwszy dżokejkę, wpa- trywała się z uwielbieniem w przystojną twarz nieznajomego. Tego tylko nam brakowało! -pomyślała Nan. Widocznie nie- znajomy należał do tego rodzaju mężczyzn, w jakich Estella na- tychmiast się zakochiwała. Więc nie tylko nie zapewnili sobie bez- pieczeństwa, ale w dodatku wywołali jakiegoś wystrojonego gogusia, a na domiar złego odtąd prawdopodobnie nie mogli liczyć na rozsądek Estelli. - A niech mnie! -wymamrotał nieznajomy. Teraz gapił się na miotłę, motykę i mop, które pląsały razem jak na balu seniorów. -Stanowczo uważam, że powinniście odejść -powiedział do nich. Wszystkie trzy narzędzia znikły z lekkim świstem. Mężczyzna odwrócił się do Nan. - Co my tutaj robimy? -zapytał z lekkim wyrzutem. -I gdzie jesteśmy? ROZDZIAŁ 12 Pies zaszczekał zajadle na wzgórzu. Wszyscy oprócz nieznajo- mego podskoczyli. - Chyba musimy już iść, proszę pana -powiedział grzecznie Nirupam. -To był policyjny pies. Szukają Briana, ale teraz szukają chyba nas wszystkich. - Co mogą wam zrobić, kiedy was znajdą? -zapytał niezna- jomy. - Spalą nas -odparł Karol i odruchowo potarł kciukiem na- brzmiały pęcherz na palcu. - Widzi pan, wszyscy jesteśmy czarownicami oprócz Estelli -wyjaśniła Nan. - Więc pozwoli pan, że pana opuścimy... -ciągnął Nirupam. - Jakież to barbarzyńskie -stwierdził nieznajomy. -Według mnie będzie znacznie lepiej, jeśli policjanci i psy po prostu nie zo- baczą tej kępy drzew, gdzie jesteśmy, prawda? 157 Rozejrzał się z roztargnieniem, żeby zobaczyć, jak zareagują na jego pomysł. Wszyscy patrzyli na niego z powątpiewaniem, a Brian z jawną pogardą. - Zapewniam cię -zwrócił się nieznajomy do Briana -że jeśli wyjdziesz na pole i spojrzysz, nie zobaczysz żadnych drzew, tak jak policja. Jeśli nie wystarczy ci słowo czarodzieja, idź i sam zo- bacz. - Jakiego czarodzieja? -burknął niegrzecznie Brian. Ale oczywiście nikt nie odważył się wyjść spomiędzy drzew. Czekali i ciarki im chodziły po plecach, podczas gdy głosy policjantów powoli się zbliżały. Wreszcie rozległy się tuż za drzewami. - Nic -powiedział policjant. -Niech wszyscy wracają i skon- centrują się na lesie. Hills i MacIver, wy dwaj zejdźcie na dół i zo- baczcie, dlaczego ci kierowcy koło żywopłotu machają. Reszta za- bierze psy z powrotem do namiotu i zacznie stamtąd jeszcze raz. Potem głosy się oddaliły. Wszyscy nieco odetchnęli, a Nan na- wet poczuła nadzieję, że nieznajomy jednak im pomoże. Ale wtedy znowu zaczął narzekać. - Czy teraz któreś z was mi powie, gdzie jesteśmy? -zapytał. - Obok Lasu Wielobór -wyjaśniła Nan. -W hrabstwie Hert- ford. - W Anglii, Wyspy Brytyjskie, świat, układ słoneczny, Droga Mleczna, wszechświat -dodał Brian pogardliwie. - Ach tak -powiedział nieznajomy. -Ale który? Brian wytrzeszczył oczy. - Chodzi mi o to -podjął cierpliwie nieznajomy -czy nie wie- cie przypadkiem, który to świat, galaktyka, wszechświat, et cetera. Istnieje ich nieskończona liczba i dopóki się nie dowiem, który to jest, trudno mi będzie wam pomóc. Karol poczuł się bardzo dziwnie po tych słowach. Pomyślał o przestrzeni kosmicznej i wyłupiastookich potworach, i żołądek podjechał mu do gardła. Zafascynowany, zmierzył wzrokiem ele- gancką marynarkę przybysza i próbował ocenić, czy zmieściłaby 158 się pod nią dodatkowa para ramion. W żadnym wypadku. Niezna- jomy zdecydowanie był istotą ludzką. - Tak naprawdę pan nie jest z innego świata? -zapytał Karol. - Owszem, jestem -odparł nieznajomy. -Z innego świata, pełnego ludzi jak wy, który biegnie obok tego. Istnieją miliardy światów. Więc który to jest? Większość z nich wiedziała tyle, że świat to po prostu świat. Wszyscy mieli tępe miny oprócz Estelli. Estella odezwała się nie- śmiało: - Istnieje jeszcze jeden świat. To ten, do którego ratownicy czarownic wysyłają czarownice dla bezpieczeństwa. - Ach! -Mężczyzna odwrócił się do Estelli, która zarumieniła się gwałtownie. -Opowiedz mi o tym bezpiecznym świecie. Estella pokręciła głową. - Nie wiem nic więcej -szepnęła zdruzgotana. - Więc podejdźmy do tego inaczej -zaproponował przybysz. -Opowiedzcie mi wszystkie wydarzenia, które doprowadziły do tego, że mnie wezwaliście... - Więc pan nazywa się Chrestomanci? -przerwała mu Estella nabożnym szeptem. - Tak, zwykle tak mnie nazywają -potwierdził przybysz. -Więc to ty mnie wezwałaś? Estella przytaknęła. - Też mi zaklęcie! -rzucił szyderczo Brian. Brian wyraźnie postanowił nie pomagać w żaden sposób. Mil- czał z wyższością, kiedy reszta relacjonowała wydarzenia, które doprowadziły do obecnego spotkania. Nikt nie powiedział Chrestomanciemu całej prawdy. Pod po- gardliwym wzrokiem Briana wszystko i tak brzmiało jak stek kłamstw. Nan nie wspomniała o swoim spotkaniu z panem Went- worthem na latającym dywaniku. Uważała, że to raczej szlachetnie z jej strony, zważywszy na zachowanie Briana. Nie wspomniała również o swoich opisach jedzenia, chociaż Karol ją wyręczył. 159 Z drugiej strony Karol nie czuł potrzeby, żeby wspominać o za- klęciu „Simon mówi". Nirupam opowiedział o tym Chrestoman- ciemu, ale jakoś zapomniał dodać, że Dan Smith zjadł buty Karola. A kiedy wszyscy skończyli, Chrestomanci spojrzał na Briana. - Kolej na twoją opowieść -powiedział uprzejmie. Była to bardzo potężna uprzejmość. Wszyscy myśleli, że Brian nic nie powie, ale on opornie zaczął mówić. Najpierw przyznał, że sprowadził ptaki na lekcji muzyki. Potem oświadczył, że Karol poradził mu w nocy, żeby uciec ze szkoły i zatrzeć za sobą ślady, oskarżając czarownicę. Podczas gdy Karol wciąż jąkał się ze zło- ści, Brian zimno wyjaśnił, że i tak następnego ranka odkrył, że Karol jest czarownikiem, więc kazał mu się zaprowadzić do pielęgniarki, żeby sama mogła zobaczyć skutki Złego Oka. Na koniec z jeszcze większymi oporami wyznał, że to on napisał anonimowy donos do pana Crossleya, od którego wszystko się zaczęło. Potem, jakby coś sobie przypomniał, odwrócił się do Nan. - A ty ciągle kradłaś moją miotłę, co? - Wcale nie twoją. To szkolna miotła -sprostowała Nan. Jednocześnie Karol mówił gniewnie do Chrestomanciego: - To nieprawda, że radziłem mu, żeby oskarżył czarownicę! Chrestomanci wpatrywał się rozmarzonym wzrokiem w koro- ny buków i sprawiał wrażenie, że nie słucha. - Sytuacja jest zupełnie niemożliwa -oświadczył. -Chodźmy wszyscy odwiedzić tę starszą panią, która kierowała służbą ratow- niczą czarownic. Wszyscy uznali to za znakomity pomysł. Najwyraźniej starusz- ka mogła ich uratować, gdyby tylko chciała. Zgodzili się ochoczo. Tylko Nirupam bąknął: - Ale policja... - Oczywiście niewidzialni -powiedział Chrestomanci. Nadal widocznie myślał o czym innym. Odwrócił się i ruszył pomiędzy buki, a wtedy wszyscy nagle znikli. Widać było tylko szeleszczący krąg jesiennych buków. 160 - No chodźcie -powiedział głos Chrestomanciego. Przez jakąś minutę panowało nieopisane zamieszanie. Zaczęło się od Nan, która założywszy, że nie posiada ciała, weszła prosto na drzewo. Pozostała jednak równie materialna jak zawsze i porząd- nie się walnęła. - Och, przepraszam! -powiedziała do drzewa. Pozostali jakoś przecisnęli się pod niskimi gałęziami i znaleź- li się na polu. Tam przede wszystkim zobaczyli poniżej dwa samo- chody, zaparkowane niemal w żywopłocie, których pasażerowie przechylali się przez żywopłot i rozmawiali z dwoma policjanta- mi. Ciągle pokazywali do góry na las, więc widocznie opisywali, jak zobaczyli dwie czarownice przelatujące nad szosą na motyce i mopie. Wszyscy wpadli w panikę. Pospiesznie rzucili się w drugą stro- nę, do miasteczka. Ale jak tylko ruszyli, zobaczyli, że przed nimi nikogo nie ma, więc zatrzymali się, żeby zaczekać na pozostałych. Potem usłyszeli czyjś głos z przodu i pobiegli, żeby go dogonić. Ale oczywiście nie widzieli tej osoby. Wkrótce nikt nie wiedział, gdzie są inni ani co dalej robić. - Może -przemówił z powietrza głos Chrestomanciego -po- winniście wszyscy wziąć się za ręce? Widzicie, nie mam pojęcia, gdzie jest Stara Brama. Wszyscy z wdzięcznością wyciągnęli ręce. Nan odkryła, że trzy- ma za rękę Briana i Karola Morgana. Nigdy nie myślała, że nadej- dzie czas, kiedy to jej sprawi przyjemność. Estella tak manewro- wała, żeby wziąć za rękę Chrestomanciego, co wyszło na jaw, kiedy szereg raźno ruszył w dół ścieżką prowadzącą do miasteczka. Głos Estelli rozległ się z przodu, ćwierkający w odpowiedzi na pytania Chrestomanciego. Jak tylko przestało im grozić, że ktoś ich usłyszy, Chrestomanci zaczął zadawać mnóstwo pytań. Pytał, kto jest premierem i jakie są najważniejsze państwa, i co to jest EWG, i ile było wojen świato- wych. Potem zadawał pytania z historii. Wkrótce wszyscy udzielali 11 -Tydzień czarów 161 mu odpowiedzi z pewnym poczuciem wyższości, ponieważ wyda- wało się wręcz niesamowite, ilu rzeczy nie wiedział Chrestomanci. Słyszał o Hitlerze, chociaż poprosił Briana, żeby ten odświeżył mu pamięć, ale miał bardzo mętne pojęcie o Gandhim czy Einstei- nie i nigdy nie słyszał o Walcie Disneyu ani o reggae. Nie słyszał też o Dulcynei Wilkes. Nan opowiedziała o Dulcynei i dodała z wielką dumą, że należy do jej potomków. Dlaczego to mówię? -pomyślała z nagłym niepokojem. Wcale nie wiem, czy bezpiecznie jest z nim rozmawiać! A jednak jak tyl- ko o tym pomyślała, zaczęła rozumieć powody swojego zachowa- nia. Chodziło o to, w jaki sposób Chrestomanci zadawał pytania. Nan przypomniał się okres, kiedy ciągle dostawała wysypki i ciot- ka zabrała ją do bardzo ważnego specjalisty. Specjalista nosił bar- dzo elegancki garnitur, chociaż bynajmniej nie tak piękny jak Chre- stomanciego, i zadawał pytania w ten sam sposób, żeby dotrzeć do symptomów choroby. Wspomnienie tego specjalisty napełniło Nan wielką nadzieją. Jeśli się potraktowało Chrestomanciego, pomimo jego roztargnie- nia i elegancji, jako specjalistę próbującego rozwiązać ich proble- my, wówczas można uwierzyć, że ten człowiek może im pomóc. Z pewnością był silnym i doświadczonym czarownikiem. Może na- kłoni starszą panią, żeby ich odesłała w jakieś bezpieczne miejsce. Kiedy ścieżka zaprowadziła ich na ruchliwe ulice miasteczka, Chrestomanci przestał zadawać pytania, ale Nan wiedziała, że na- dal szukał symptomów. Wszyscy musieli się zatrzymać, kiedy oglą- dał ciężarówkę zaparkowaną obok supermarketu. Była to zwykła ciężarówka z marką Leylanda z przodu i reklamą fasolki Heinza na boku, ale Chrestomanci mruknął: „Dobry Boże!", jakby naprawdę się zdziwił, zanim ich pociągnął, żeby zajrzeć przez okna super- marketu. Potem holował ich tam i z powrotem przed kilkoma samocho- dami. Napędził im porządnego stracha. Okna samochodów, dekle 162 i szyby supermarketu pokazywały słabe, mgliste odbicia całej szóst- ki. Kupujący mogli coś zauważyć w każdej chwili. Wreszcie Chrestomanci pozwolił Estelli odprowadzić się dalej, aż do obskurnej pasmanterii, gdzie chyba nikt nic nie kupował. - Od jak dawna macie dziesiętną walutę? -zapytał. Kiedy mu odpowiadali, mgliste odbicie w szybie pasmanterii pokazało jego wysoką sylwetkę pochyloną nad paczkami rajstop i wyblakłą błękitną nylonową koszulą nocną. - Z czego są zrobione te pończochy? -zapytał. - Oczywiście z nylonu -warknął Karol. Zastanawiał się, czy nie puścić ręki Nan i nie uciec. Estella, która czuła to samo, uwiesiła się na dłoni Chrestoman- ciego i pospiesznie zaprowadziła wszystkich do Starej Bramy. Za- ciągnęła ich po schodach na ganek i nacisnęła dzwonek, zanim Chrestomanci zdążył zadać następne pytanie. - Nie trzeba było niepokoić staruszki -zauważył Chrestoman- ci. Po tych słowach łukowy ganek rozpłynął się wokół nich. Zna- leźli się w staroświeckim salonie, pełnym małych stoliczków na- krytych serwetkami z frędzelkami i zastawionych rozmaitymi ozdób- kami. Starsza pani właśnie sięgała po laskę i próbowała dźwignąć się z fotela, mamrocząc coś w stylu: „Utrapienie dzisiaj z tymi go- śćmi!" Chrestomanci zrobił się widoczny, wysoki, elegancki i jakoś bardzo na miejscu w tym staroświeckim salonie. Estella, Nan, Ka- rol, Nirupam i Brian również się pojawili i wyglądali tak nie na miejscu, jak tylko to możliwe. Starsza pani opadła z powrotem na fotel i wytrzeszczyła oczy. - Przepraszamy panią za najście -zaczął Chrestomanci. Starsza pani obdarzyła go promiennym uśmiechem. - Co za wspaniała niespodzianka! -zawołała. -Nikt nie poja- wiał się w ten sposób od lat! Proszę mi wybaczyć, że nie wstaję. 163 Ostatnio bardzo dokucza mi artretyzm w kolanach. Czy napijecie się herbaty? - Nie chcemy sprawiać kłopotu szanownej pani -odparł Chresto- manci. -Jak rozumiem, jest pani strażniczką jakiejś drogi przejścia. - Owszem -przyznała starsza pani z powątpiewającą miną. -Jeśli wszyscy musicie z niej skorzystać, widocznie musicie, ale to zajmie wiele godzin. Widzicie, przejście jest w piwnicy, ukryte przed inkwizytorami pod siedmioma tonami węgla. - Zapewniam, że nie zamierzamy żądać od pani przerzucania węgla -powiedział Chrestomanci. Nie, pomyślał Karol, patrząc na jego białe mankiety. To my będziemy przerzucać węgiel. - Pragnę tylko wiedzieć -ciągnął Chrestomanci -który świat znajduje się po drugiej stronie przejścia. - Nie widziałam go -odparła z żalem starsza pani. -Ale za- wsze zakładałam, że to świat dokładnie taki jak nasz, tylko bez czarów. - Dziękuję pani. Zastanawiam się... -mruknął Chrestomanci. Znowu wydawał się niezwykle roztargniony. -Co pani wiadomo o Dulcynei Wilkes? Czy przed nią było tu wiele magii? - Arcyczarownica? Wielkie nieba, tak! -powiedziała starsza pani. -Wszędzie tutaj były czarownice na długo przed Dulcyneą. Myślę, że to Oliver Cromwell ustanowił pierwsze prawa przeciw- ko czarownicom, ale może zaczęło się wcześniej. Ktoś mi kiedyś powiedział, że Elżbieta I chyba była czarownicą. Wie pan, przez ten sztorm, który zatopił hiszpańską Armadę. Nan patrzyła, jak Chrestomanci słucha i potakuje. Widocznie znowu zbierał symptomy. Westchnęła i zastanowiła się, czy powin- na się zgłosić do przerzucania węgla. Chrestomanci również lekko westchnął. - Szkoda -powiedział. -Miałem nadzieję, że Arcyczarow- nica stanowi klucz do tutejszych problemów. Może Oliver Crom- well? 164 - Niestety, nie jestem historykiem -oświadczyła stanowczo starsza pani. -I nie znajdzie pan wielu ludzi, którzy wiedzą więcej. Historia czarownic jest zakazana. Wszystkie te książki spalono daw- no temu. Karol, który niecierpliwił się nie mniej od Nan, wtrącił się w tym miejscu. - Pan Wentworth wie mnóstwo o historii czarownic, ale... - Tak! -wpadła mu w słowo Nan. -Jeśli pan naprawdę chce wiedzieć, może pan tutaj wezwać pana Wentwortha. On też jest czarownikiem, więc to nic nie szkodzi. Po tych słowach uświadomiła sobie, że Brian piorunuje ją wzro- kiem niemal dorównującym standardom Karola Morgana i że sam Karol wpatruje się w nią dziko. - To prawda -oświadczyła. -Przecież wiesz, Brian. Spotka- łam go wczoraj w nocy, jak latał na dywanie sprzed kominka, i myślał, że jestem tobą na miotle. To wszystko wyjaśnia, pomyślał Karol. Tamtej nocy, kiedy pan Wentworth zniknął, po prostu wyleciał na spacer. Okno było szero- ko otwarte i teraz Karol przypomniał sobie wyraźnie gołe miejsce przed gazowym kominkiem, gdzie przedtem leżał wytarty dywa- nik. To wyjaśniało również ten moment w klasie, kiedy myślał, że pękły mu okulary. Rzeczywiście pękły i pan Wentworth naprawił je czarami. - Nie możesz zamknąć tej swojej jadaczki?! -wrzasnął wściek- le Brian do Nan. Wskazał Chrestomanciego. -Skąd wiemy, że on jest bezpieczny? Przecież mogłaś wywołać samego diabła! - Och, pochlebiasz mi, Brianie -powiedział Chrestomanci. Starsza pani wydawała się wstrząśnięta. - Cóż za niemiła sugestia -zwróciła się do Briana. -Czy nikt ci nie mówił, że diabeł, w jakiejkolwiek postaci się pojawia, nigdy nie jest doskonałym dżentelmenem? W przeciwieństwie do pana... ee... pana? Spojrzała na Chrestomanciego z uprzejmie uniesionymi brwiami. 165 - Chrestomanci, proszę pani -przedstawił się. -Co mi przy- pomina. Zechce pani mi powiedzieć, jak to się stało, że podała pani Estelli i Nan moje nazwisko? Starsza pani parsknęła śmiechem. - Więc to było to zaklęcie? Nie zdawałam sobie sprawy. Prze- kazywano je w mojej rodzinie od czasów mojej prababki, ze ścisły- mi instrukcjami, że wolno go użyć tylko w nagłej potrzebie. A te dwie biedulki wpadły w takie kłopoty... ale nigdy nie uwierzę, że pan ma tyle lat, drogi panie. Chrestomanci uśmiechnął się. - Nie. Brian z przykrością usłyszy, że to zaklęcie miało przy- wołać jednego z moich poprzedników. A więc. Idziemy? Najwy- raźniej musimy pójść do waszej szkoły i skonsultować się z panem Wentworthem. Wszyscy wytrzeszczyli na niego oczy, nawet starsza pani. Po- tem, kiedy dotarło do nich, że Chrestomanci nie zamierza przepro- wadzić ich przez piwnicę z węglem do bezpiecznego miejsca, wy- buchł ogólny protest. Brian, Karol i Nan zawołali: - O nie! Prosimy! Starsza pani powiedziała: - Czy to nie jest zbyt ryzykowne? W tej samej chwili Nirupam przypomniał: - Przecież mówiłem panu, że do szkoły przyjedzie inkwizytor! A Estella dodała: - Nie możemy po prostu zostać tutaj, kiedy pan pójdzie poroz- mawiać z panem Wentworthem? Chrestomanci przeniósł wzrok z Estelli na Nirupama i Nan, potem na Karola i Briana. Wydawał się zaskoczony i bynajmniej nieroztargniony. W salonie zrobiło się bardzo cicho, złowrogo i nie- miło. - O co tu chodzi? -zapytał Chrestomanci tak łagodnie, że wszy- scy zadrżeli. -Przecież was zrozumiałem. Wasza piątka wywróciła 166 szkołę do góry nogami. Z pewnością sprawiliście mnóstwo kłopo- tów nauczycielom i policji. Odrywacie mnie od nader ważnych spraw i wzywacie z daleka w sposób, który bardzo utrudni mi po- wrót. Po czym chcecie zwyczajnie odejść i zostawić innym ten ba- łagan, którego narobiliście. Tego chcecie? - Ja pana nie wzywałem -burknął Brian. - To nie nasza wina -bronił się Karol. -Wcale nie prosiłem, żeby być czarownikiem. Chrestomanci popatrzył na niego z lekkim, lodowatym zdzi- wieniem. - Czyżby? -powiedział w taki sposób, że Karol zastanawiał się przez chwilę, czy rzeczywiście jakoś nie wpłynął na swój los. -I dlatego uważasz, że twoje kłopoty dają ci prawo, żeby wciągać tę panią w znacznie gorsze kłopoty z inkwizytorami? Czy tak wszy- scy myślicie? Nikt nie odpowiedział. - Lepiej już pójdziemy -powiedział Chrestomanci -jeśli zno- wu weźmiecie się za ręce. Wszyscy usłuchali bez słowa. Chrestomanci wziął za rękę Bria- na, ale zanim wyciągnął drugą rękę do Estelli, złożył pocałunek na żylastej, guzowatej dłoni starszej pani. Staruszka była zachwyco- na. Mrugnęła radośnie do Nan nad gładką głową Chrestomanciego. Nan nawet nie zdobyła się na uśmiech. - Prowadź, Estello -polecił Chrestomanci, prostując się i uj- mując dłoń Estelli. Wszyscy znowu zrobili się niewidzialni. I w tej samej chwilce znaleźli się na ulicy. Estella ruszyła w stronę Szkoły Wielobór. Gdyby prowadził ktoś inny, pomyślał Karol, mogliby skierować szereg gdzie indziej -gdziekolwiek indziej -bo Chrestomanci i tak by się nie zorien- tował. Lecz Estella zaprowadziła ich prosto do szkoły i wszyscy posłusznie powlekli się za nią, zbyt załamani i zastraszeni, żeby 167 stawiać opór. Tylko jeden Brian protestował. Za każdym razem, kiedy w pobliżu nie było innych ludzi, rozbrzmiewał jego głos po- wtarzający, że to niesprawiedliwe. „Po co go sprowadzałyście, dziew- czyny?" -pytał w kółko. Kiedy przeszli przez szkolną bramę i człapali po podjeździe, Brian przestał protestować. Estella zaprowadziła ich do głównych paradnych drzwi, używanych tylko przez rodziców albo gości w rodzaju lorda Mulke. Przed drzwiami stały zaparkowane na żwi- rze dwa policyjne samochody, na szczęście puste. W pobliżu niko- go nie było. W tym momencie, z ostrym zgrzytem żwiru, Brian podjął roz- paczliwą próbę ucieczki. Sądząc po odgłosach i reakcji Estelli, szu- kającej po omacku Nan i Nirupama, Chrestomanci natychmiast rzu- cił się w pogoń. Trzy łupnięcia, grzechocząca fontanna kamyków i Chrestomanci nagle pojawił się obok najbliższego policyjnego wo- zu. Stał na pozór sam, ale prawe ramię miał sztywno zgięte i lekko drgające, jakby na jego końcu szarpał się niewidoczny Brian. - Radzę wam wszystkim, trzymajcie się blisko mnie -powie- dział Chrestomanci jakby nigdy nic. -Pozostaniecie niewidzialni tylko w promieniu dziesięciu metrów ode mnie. - Sam potrafię zrobić się niewidzialny -oznajmił głos Briana spod gołębioszarego łokcia Chrestomanciego. -Ja też jestem cza- rownikiem. - Całkiem możliwe -zgodził się Chrestomanci. -Ale tak się składa, że ja nie jestem czarownikiem. Jestem czarodziejem. A oprócz innych różnic czarodziej jest dziesięć razy silniejszy od czarowni- ka. Kto teraz stoi na końcu szeregu? Karol. Karolu, zechcesz wejść po schodach i nacisnąć dzwonek? Karol poczłapał do drzwi, holując za sobą pozostałych, i naci- snął dzwonek. Nie pozostało mu nic innego. Drzwi otworzyła niemal natychmiast szkolna sekretarka. Chre- stomanci stał przed nią na pozór sam, w gołębioszarym garniturze bez jednej zmarszczki, z idealnie gładką fryzurą, i uśmiechał się 168 miło. Trudno było uwierzyć, że jedną ręką przytrzymuje Briana, drugą rękę ściska Estella, a za nim tłoczą się jeszcze trzy osoby. Skłonił się lekko. - Moje nazwisko Chant -powiedział. -Chyba się mnie spo- dziewacie. Jestem inkwizytorem. ROZDZIAŁ 13 zadrżała. Rozpłynęła się w uprzejmościach. Całe szczęście, bo inaczej mogła usłyszeć pięć stłumionych okrzy- ków w powietrzu wokół Chrestomanciego. -Och, proszę wejść, panie inkwizytorze -zaprosiła gościa wylewnie. -Panna Cadwallader oczekuje pana. Strasznie mi przy- kro... chyba źle nam podano pana nazwisko. Przekazano nam, że mamy się spodziewać pana Littletona. -Całkiem słusznie -powiedział uprzejmie Chrestomanci. -Littleton jest regionalnym inkwizytorem. Ale centralny urząd za- decydował, że sprawa jest zbyt poważna jak na zasięg regionalny. Jestem okręgowym inkwizytorem. - Och! -wyjąkała sekretarka, całkowicie pokonana. Wpuściła Chrestomanciego do środka i poprowadziła przez wyłożony kafelkami hol. Chrestomanci kroczył za nią powoli i dostojnie, dając wszystkim mnóstwo czasu, żeby wśliznęli się do holu. Poszli za nim na paluszkach po kafelkowej podłodze. 170 Sekretarka szeroko otworzyła drzwi do gabinetu panny Cadwalla- der. - Pan Chant, panno Cadwallader. Okręgowy inkwizytor. Chrestomanci wszedł do gabinetu jeszcze wolniej, ciągnąc Bria- na i prowadząc Estellę. Nan i Nirupam wepchnęli się za nimi, a Karol ledwie zdążył się przypłaszczyć do framugi drzwi, kiedy sekretarka wycofała się z szacunkiem. Nie chciał znaleźć się poza kręgiem niewidzialności. Panna Cadwallader wybiegła gościowi na spotkanie z niezwy- kłym u niej przejęciem i podała mu rękę. Reszta dzieci usłyszała, jak Brian odskoczył z tupotem, kiedy Chrestomanci go puścił. - Och, dzień dobry, panie inkwizytorze! - Dzień dobry, dzień dobry -mruknął Chrestomanci. Znowu wydawał się jakiś nieobecny. Rozejrzał się z roztargnieniem po pokoju, ściskając dłoń panny Cadwallader. -Ładny ma pani gabi- net, panno.. ee... Cudwollander. Mówił prawdę. Pewnie dlatego, że panna Cadwallader musiała de- monstrować urzędnikom rządowym i rodzicom, jaką dobrą szkołą jest Wielobór, otoczyła się luksusem. Dywan wyglądał jak bujna szkarłat- na trawa. Fotele przypominały purpurowe mięciutkie chmurki. Na gzymsie kominka stały marmurowe rzeźby, na ścianach wisiało ze sto obrazów w pozłacanych ramach. Barek miał wbudowaną lodówkę i na wierzchu ekspres do kawy. Sprzęt hi-fi zajmował prawie całą ścianę. Karol spojrzał tęsknie na ogromny telewizor, ozdobiony lalecz- ką w krynolinie. Zdawało mu się, że minęły lata, odkąd oglądał telewizję. Nan gapiła się na biblioteczkę pełną jaskrawych nowych książek. Większość wyglądała na kryminały. Nan marzyła, żeby obejrzeć je z bliska, ale nie ośmieliła się puścić rąk Nirupama i Karola z obawy, że już ich nie odnajdzie. - Tak się cieszę, że się panu podoba, panie inkwizytorze -za- gruchała panna Cadwallader. -Mój pokój jest całkowicie do pana dyspozycji, jeśli zamierza pan tutaj przesłuchiwać dzieci. Zakła- dam, że chciałby pan przesłuchać kilku uczniów z II y? 171 - Wszystkich uczniów z II y -odparł Chrestomanci ze śmier- telną powagą -i prawdopodobnie również wszystkich nauczycieli. Pannie Cadwallader mocno zrzedła mina. - Być może będę musiał przesłuchać wszystkich w tej szkole, zanim skończę -ciągnął Chrestomanci. -Zostanę tutaj tak długo, jak trzeba... nawet przez kilka tygodni... żeby dogłębnie zbadać tę sprawę. Po tych słowach panna Cadwallader wyraźnie zbladła. Nerwo- wo splotła dłonie. - Czy to naprawdę takie poważne, panie inkwizytorze? To tyl- ko chłopiec z drugiej klasy, który zniknął w nocy. Tak się składa, że jego ojciec jest tu wicedyrektorem, dlatego jeszcze bardziej się martwimy. Wiem, że powiedziano panu, że chłopiec zostawił sporo zapisków oskarżających czarownicę, że go uprowadziła, ale w mię- dzyczasie policja zawiadomiła nas telefonicznie, że znaleźli w le- sie obóz i wykryli tam zapach tego chłopca. Nie uważa pan, że całą sprawę można wyjaśnić bardzo szybko i łatwo? Chrestomanci ponuro pokręcił głową. - Mnie również poinformowano o faktach, panno... ee... Ki- dwelly. Chłopiec nadal się nie znalazł, prawda? W takich sprawach nigdy za wiele ostrożności. Podejrzewam, że ktoś z II y wie o tym więcej, niż wam się zdaje. Do tej pory niewidzialni słuchacze odczuwali coraz większą ulgę. Gdyby panna Cadwallader wiedziała, że oprócz Briana zagi- nęły jeszcze cztery inne osoby, z pewnością przyznałaby rację in- kwizytorowi. Ale po jej następnych słowach słuchacze zadrżeli. - Musi pan najpierw przesłuchać dziewczynkę nazwiskiem Teresa Mullett, panie inkwizytorze, i wtedy pan się przekona, że sprawę można od razu wyjaśnić. Teresa należy do naszych dobrych uczennic. Przyszła do mnie na przerwie i powiedziała, że czarow- nicą jest prawie na pewno niejaka Dulcynea Pilgrim. Dulcynea nie jest dobrą uczennicą, panie inkwizytorze, stwierdzam z przykro- ścią. Wpisy w jej pamiętniku często bywają zbyt swobodne i kry- 172 tyczne. Ona wszystko kwestionuje i żartuje sobie z poważnych spraw. Jeśli pan sobie życzy, przyślę panu pamiętnik Dulcynei i sam pan zobaczy. - Zamierzam przeczytać wszystkie pamiętniki w II y -oznaj- mił Chrestomanci -w odpowiednim czasie. Ale czy to wszystko, co pani ma do przekazania, panno... ee... Collander? Nie mogę uznać dziewczynki za czarownicę tylko na podstawie plotek i kilku żar- tów. To nieprofesjonalne. Nie ma pani innych podejrzanych? Na przykład nauczyciele... - Wszyscy nasi nauczyciele są poza podejrzeniem -oświad- czyła panna Cadwallader bardzo stanowczo, chociaż głos jej trochę drżał. -Ale II y jako klasa nie jest. To smutny fakt dla naszej szko- ły, panie inkwizytorze, że pewną liczbę dzieci przysłano tu jako sieroty po czarownicach, których rodziców lub jednego rodzica spalono. Najwięcej takich jest w II y. Szczególnie polecam pana uwadze Nirupama Singha, którego brata spalono, Estellę Green, której matka siedzi w więzieniu za pomaganie czarownicom w uciecz- ce, oraz Karola Morgana, który jest prawie równie nieznośny jak ta Pilgrim. - Dobry Boże! Cóż za niezdrowa sytuacja! -zawołał Chresto- manci. -Widzę, że muszę natychmiast wziąć się do pracy. - W takim razie zostawiam panu mój pokój, panie inkwizyto- rze -oświadczyła łaskawie panna Cadwallader. Najwyraźniej już opanowała wcześniejsze przejęcie. - Och, nie chcę pani sprawiać kłopotu -odparł Chrestomanci równie łaskawie. -Czy pani zastępca ma gabinet, z którego mógł- bym skorzystać? Pod wyniosłymi manierami panny Cadwallader dała się dostrzec olbrzymia ulga. - Tak, istotnie ma gabinet, panie inkwizytorze. Cóż za znakomi- ty pomysł! Osobiście zaprowadzę pana do pana Wentwortha, od razu. Panna Cadwallader wyprysnęła z pokoju, niemal zbyt uradowa- na, żeby nadal zachowywać się wyniośle. Chrestomanci zlokalizował 173 Briana tak łatwo, jakby go widział, wziął go za ramię i ruszył za nią. Pozostała czwórka musiała gorączkowo przebierać nogami, że- by nie zostać w tyle. Żadne z nich nie chciało się spotkać z panem Wentworthem. Prawdę mówiąc, po słowach panny Cadwallader każdy z nich pragnął tylko wymknąć się i znowu spróbować uciecz- ki. Ale gdyby odeszli dalej niż na dziesięć metrów od Chrestoman- ciego, natychmiast staliby się widoczni -w jeździeckim stroju, kusych błękitnych szortach i różowym jedwabiu -dla panny Ca- dwallader i każdej innej osoby znajdującej się w pobliżu. To wy- starczyło, żeby wytrwale dreptali na palcach przez korytarze i po schodach. Panna Cadwallader zabębniła w oszklone drzwi gabinetu pana Wentwortha. - Wejść! -rozległ się głos w środku. Panna Cadwallader szeroko otworzyła drzwi i wykonała zapra- szający ruch w stronę Chrestomanciego. Chrestomanci z roztargnie- niem kiwnął głową i ponownie wykonał powolne, imponujące wej- ście, z lekkim szuraniem, kiedy przeciągał przez drzwi opierającego się Briana. To dało pozostałym mnóstwo czasu, żeby wśliznąć się do środka obok panny Cadwallader. - Zostawię teraz pana z panem Wentworthem, panie inkwizy- torze -odezwała się panna Cadwallader od progu. Na te słowa pan Wentworth podniósł wzrok znad planu lekcji. Kiedy zobaczył Chrestomanciego, zbladł i wstał powoli, z głęboko udręczoną miną. - Panie Wentworth -powiedziała panna Cadwallader -to jest pan Chant, okręgowy inkwizytor. Zapraszam obu panów do moje- go gabinetu przed lunchem na kieliszek sherry. Potem, najwidoczniej przekonana, że zrobiła już dosyć, panna Cadwallader zamknęła za sobą drzwi i odeszła. - Dzień dobry -powiedział uprzejmie Chrestomanci. - D-dzień dobry -zająknął się pan Wentworth. Ręce mu się trzęsły, papiery na biurku szeleściły. Przełknął głośno. -Nie... nie 174 zdawałem sobie sprawy, że istnieją okręgowi inkwizytorzy. Nowe stanowisko, tak? - Och, więc nie macie okręgowych? -zdziwił się Chrestoman- ci. -Co za szkoda. Myślałem, że to brzmi tak imponująco. Skinął głową. Wszyscy nagle zrobili się widoczni. Nan, Karol i Nirupam próbowali się chować jedno za drugim. Brian szarpał się wściekle, żeby uwolnić ramię z uścisku czarodzieja, a Estella zno- wu wisiała na drugiej ręce Chrestomanciego. Puściła go pospiesz- nie i zdjęła dżokejkę. Ale pan Wentworth najwyraźniej tego wszyst- kiego nie zauważył. Cofnął się pod okno, przenosząc spojrzenie z Chrestomanciego na Briana. Teraz wydawał się gorzej niż udrę- czony: wydawał się przerażony. - Co się dzieje? -zapytał. -Brian, w coś ty się wpakował? - W nic -burknął Brian z irytacją. -On nie jest inkwizytorem. Jest jakimś czarodziejem czy coś takiego. Nie ja go tutaj sprowa- dziłem. - Czego on chce? -zapytał gwałtownie pan Wentworth. -Nie mam niczego, żeby mu dać! - Mój drogi panie -powiedział Chrestomanci -niechże pan spróbuje się uspokoić. Pragnę tylko pańskiej pomocy. Pan Wentworth przywarł plecami do okna. - Nie wiem, o co panu chodzi! - Owszem, wie pan -oświadczył łagodnie Chrestomanci. -Ale pozwoli pan, że wyjaśnię. Jestem Chrestomanci. Ten tytuł przynależy do mojego stanowiska, a moja praca to kontrolowanie czarów. Mój świat, jak się zdaje, znajduje się w lepszym położe- niu od waszego, ponieważ czary nie są tam nielegalne. W istocie jeszcze dzisiaj rano przewodniczyłem zebraniu Komitetu Wal- purgii, podczas ostatnich przygotowań do uroczystości Hallo- ween, kiedy zostałem dość nagle wezwany przez tych pańskich uczniów... - Czy dlatego pan nosi takie piękne ubranie? -zapytała z uwiel- bieniem Estella. 175 Wszyscy trochę się skrzywili z wyjątkiem Chrestomanciego, który zdawał się uważać pytanie za całkowicie rozsądne. - No, nie całkiem, szczerze mówiąc -odpowiedział. -Lubię być dobrze ubrany, ponieważ mogę zostać gdzieś wezwany w każdej chwili, tak jak wy mnie wezwaliście. Ale muszę wyznać, że kilka razy spro- wadzono mnie w szlafroku, pomimo wszelkich moich starań. Ponownie spojrzał na pana Wentwortha, jakby oczekiwał, że wicedyrektor już się uspokoił. - Z tym konkretnym wezwaniem są poważne problemy -oświad- czył. -Wasz świat pod wieloma względami zboczył na manowce. Dlatego zależy mi na pańskiej pomocy. Niestety, pan Wentworth bynajmniej nie odzyskał spokoju. - Jak pan śmie do mnie mówić w ten sposób! -krzyknął. -To czysty szantaż! Nie otrzyma pan ode mnie żadnej pomocy! - To nierozsądne, proszę pana -powiedział Chrestomanci. -Te dzieci są w wielkich kłopotach. Pan sam jest w takich samych kłopotach. Cały wasz świat jest w jeszcze większych kłopotach. Proszę, niech pan spróbuje zapomnieć, że boi się pan od lat, o sie- bie i o Briana, i niech pan wysłucha pytań, które panu zadam. Lecz pan Wentworth wydawał się niezdolny do rozsądnego myślenia. Nan patrzyła na niego ze smutkiem. Zawsze uważała go za takiego silnego człowieka. Teraz straciła złudzenia. Podobnie jak Karol. Pamiętał rękę pana Wentwortha na swoim ramieniu, po- pychającą go z powrotem do klasy. Myślał, że ta ręka drżała z gnie- wu, ale teraz zrozumiał, że trzęsła się ze strachu. - To podstęp! -upierał się pan Wentworth. -Pan próbuje wy- ciągnąć ze mnie zeznanie. Wykorzystuje pan Briana. Pan jest in- kwizytorem! Dokładnie po tych słowach rozległo się lekkie pukanie do drzwi i weszła radosna panna Hodge. Właśnie odbyła z II y lekcję angiel- skiego -ostatnią aż do następnego wtorku, na szczęście! Natural- nie zauważyła, że teraz oprócz Briana brakuje czterech innych osób. Początkowo zakładała, że wszyscy są przesłuchiwani przez inkwi- 176 zytora. Należeli do najbardziej oczywistych podejrzanych. Ale po- tem ktoś w pokoju nauczycielskim wspomniał, że inkwizytor jesz- cze nie przyjechał. Panna Hodge natychmiast się zorientowała, że właśnie takiego pretekstu potrzebuje, żeby pójść do pana Wentwor- tha i okazać mu współczucie z powodu Briana. Weszła, nie czeka- jąc na zaproszenie, żeby pan Wentworth znowu jej nie uciekł. Przez chwilę pokój wydawał się pełen ludzi, a biedny zdener- wowany pan Wentworth krzyczał na kogoś, kto jednak chyba był inkwizytorem. Inkwizytor rzucił pannie Hodge nieobecne spojrze- nie i poruszył ręką, tylko troszeczkę. Po czym w pokoju oprócz panny Hodge zostali tylko inkwizytor i pan Wentworth. Ale panna Hodge wiedziała, co zobaczyła. Myślała o tym, kiedy wygłaszała swoją kwestię. - Och, panie Wentworth, niestety, znikły jeszcze cztery osoby z IIy. I te wszystkie cztery osoby przebywały w tym pokoju, co panna Hogde widziała na własne oczy. W dodatku tak dziwacznie ubrane. I Brian też tutaj był. Więc plan nie wypalił. Pan Wentworth wpraw- dzie był zdenerwowany, ale nie opłakiwał Briana. Co znaczyło, że panna Hodge albo musi wymyślić inny sposób, żeby przyciągnąć jego zainteresowanie albo wykorzystać posiadaną przewagę. Do- mniemany inkwizytor uprzejmie przysunął jej krzesło, żeby usia- dła. Gładki łajdak. Panna Hodge zignorowała krzesło. - Zdaje się, że przeszkadzam w sabacie czarownic -rzuciła wesoło. Mężczyzna trzymający krzesło uniósł brwi, jakby pomyślał, że zwariowała. Bardzo gładki łajdak. Pan Wentworth powiedział nie- co zdławionym głosem: - To jest okręgowy inkwizytor, panno Hodge. Panna Hodge roześmiała się triumfalnie. - Panie Wentworth! Oboje wiemy, że nie ma czegoś takiego jak okręgowy inkwizytor! Czy ten osobnik panu przeszkadza? Jeśli 12-Tydzień czarów 177 tak, natychmiast idę do panny Cadwallader. Chyba ma prawo wie- dzieć, że w pańskim gabinecie jest pełno czarownic. Chrestomanci westchnął i z roztargnieniem ruszył do biurka pana Wentwortha, gdzie machinalnie wziął do ręki plan lekcji. Pan Went- worth śledził go wzrokiem, jakby Chrestomanci bardzo mu prze- szkadzał, ale odparł tonem rezygnacji: - Nie ma absolutnie żadnej potrzeby zawiadamiać panny Cad- wallader, panno Hodge. Panna Cadwallader od lat wie, że jestem czarownikiem. Zabiera większość mojej pensji za to, że nikomu nie powiedziała. - Nie wiedziałam, że pan...! -zaczęła panna Hodge. Nie zda- wała sobie sprawy, że pan Wentworth też jest czarownikiem. To zmieniało postać rzeczy. Uśmiechnęła się z jeszcze większym trium- fem. - W takim razie proponuję panu przymierze przeciwko pannie Cadwallader, panie Wentworth. Ożeni się pan ze mną i razem ją pokonamy. - Ożenić się z panią? -Pan Wentworth z widocznym przeraże- niem wytrzeszczył oczy na pannę Hodge. -O nie. To niemożliwe. Nie mogę... Głos Briana odezwał się z powietrza: - Nie chcę jej na matkę! Chrestomanci podniósł wzrok znad planu lekcji. Wzruszył ra- mionami. Brian pojawił się po drugiej stronie pokoju, równie prze- rażony jak pan Wentworth. Panna Hodge znowu się uśmiechnęła. - Więc miałam rację! -powiedziała. - Panno Hodge -zaczął pan Wentworth, siląc się na spokojny i rozsądny ton -przykro mi, że panią rozczaruję, ale nie mogę się z nikim ożenić. Moja żona ciągle żyje. Aresztowano ją jako cza- rownicę, ale udało jej się uciec przez czyjś ogród i dotrzeć do służ- by ratunkowej czarownic. Więc sama pani rozumie... -No to niech pan udaje, że ją spalono -warknęła panna Hodge, bardzo rozgniewana. Czuła się oszukana. Podeszła do biur- 178 ka pana Wentwortha i wzięła słuchawkę telefonu. -Albo zgodzi się pan ze mną ożenić, albo dzwonię na policję w pana sprawie. Na- tychmiast. - Nie, proszę...! -jęknął pan Wentworth. - Mówię poważnie -oświadczyła panna Hodge. Próbowała podnieść słuchawkę. Słuchawka jakby się przykle- iła. Panna Hodge szarpnęła nią gniewnie. Telefon brzęczał i dzwo- nił, ale nawet nie drgnął. Panna Hodge rozejrzała się i zobaczyła, że Chrestomanci patrzy na nią z zainteresowaniem. - Niech pan przestanie! -rozkazała. - Najpierw mi pani powie jedną rzecz -odparł Chrestomanci. -Wcale się pani nie przestraszyła, kiedy znalazła się pani w pokoju pełnym czarownic. Dlaczego? - Oczywiście, że się nie boję -fuknęła panna Hodge. -Lituję się nad czarownicami. Teraz niech mi pan łaskawie pozwoli za- dzwonić na policję w sprawie pana Wentwortha. Oszukiwał wszyst- kich od lat! - Ale, moja droga młoda damo -wytknął jej Chrestomanci -pani również oszukiwała. Tylko osoba, która sama jest czarownicą, zachowuje się tak jak pani. Panna Hodge odpowiedziała mu hardym spojrzeniem. - Nigdy w życiu nie rzuciłam żadnego zaklęcia -oświadczyła. - Lekka przesada -sprzeciwił się Chrestomanci. -Rzuciła pani jedno małe zaklęcie, żeby nikt się nie dowiedział, że pani jest cza- rownicą. Dlaczego o tym nie pomyślałem? -zastanawiał się Karol, wi- dząc narastający strach i konsternację w twarzy panny Hodge. Był zaszokowany. Nie mógł się pogodzić z myślą, że jego drugą cza- rownicą była prawdopodobnie matka Briana. Panna Hodge jeszcze raz szarpnęła słuchawkę. Bez rezultatu. - No i dobrze -powiedziała. -Nie boję się pana. Może pan zepsuć wszystkie telefony w szkole, ale nie powstrzyma mnie pan. Pójdę i opowiem wszystkim o panu, panu Wentworcie, Brianie 179 i pozostałej czwórce, jeśli pan Wentworth natychmiast nie zgodzi się ze mną ożenić. Zacznę chyba od Harolda Crossleya. Zrobiła ruch w stronę drzwi, jakby zamierzała wyjść. Najwy- raźniej nie żartowała. Chrestomanci westchnął i dotknął jednym palcem planu lekcji, który trzymał w ręku. Palec bardzo dokładnie i precyzyjnie trafił w środek jednego z prostokątów oznaczonego: Panna Hodge II y. I panna Hodge zniknęła. Telefon brzęknął i już jej nie było. W tej samej chwili Nan, Estella, Nirupam i Karol znowu stali się widocz- ni. Wiedzieli jednak, że panna Hodge nie zrobiła się po prostu nie- widzialna zamiast nich. W pokoju została po niej pustka, lekki prze- ciąg zaszeleścił papierami na biurku pana Wentwortha na dowód, że naprawdę odeszła. - Coś takiego, żeby ona była czarownicą! -wykrzyknął Niru- pam. -Gdzie ona jest? Chrestomanci sprawdził plan lekcji. - Ee... chyba w następnym wtorku. Do tego czasu powinniśmy rozwikłać tę fatalną sytuację. Chyba że będziemy mieli strasznego pecha. -Spojrzał na pana Wentwortha. -Czy teraz jest pan gotów, żeby nam pomóc? Ale pan Wentworth opadł na swój fotel za biurkiem i zakrył twarz rękami. - Nigdy mi nie powiedziałeś, że mama uciekła -zwrócił się do niego Brian oskarżycielskim tonem. -I nigdy nie wspomniałeś ani słówkiem o pannie Cadwallader. - A ty nigdy mi nie powiedziałeś, że zamierzasz obozować w lesie -odparł ze znużeniem pan Wentworth. -O Boże! Skąd ja teraz wezmę nauczyciela na zastępstwo? Muszę kogośznaleźć, żeby poprowadził lekcje za pannę Hodge dzisiaj po południu. Chrestomanci usiadł na krześle, które wcześniej wysunął dla panny Hodge. - Nigdy nie przestaje mnie zdumiewać -oznajmił -jak ludzie wiecznie się przejmują nieistotnymi rzeczami. Drogi panie, czy pan 180 sobie zdaje sprawę, że zostanie pan spalony razem z pańskim sy- nem i czwórką pańskich uczniów, jeśli czegoś nie zrobimy? A pan się martwi o plan lekcji. Pan Wentworth uniósł udręczoną twarz i spojrzał gdzieś obok Chrestomanciego. - Jak ona to robiła? -zapytał. -Jak ona sobie radzi? Jak panna Hodge może być nauczycielką i wcale nie używać czarów? Ja ich używam bez przerwy. Jak inaczej mogę mieć oczy z tyłu głowy? -Jedna z wielkich tajemnic naszych czasów -zgodził się z nim Chrestomanci. -Teraz proszę posłuchać. Pan chyba się orien- tuje, że oprócz tego świata istnieje co najmniej jeszcze jeden. Po- dobno macie w zwyczaju wysyłać tam zbiegłe czarownice. Zakła- dam, że pańska żona tam jest. Natomiast może pan nie wiedzieć, że to są tylko dwa z ogromnej liczby światów, bardzo różniących się od siebie. Sam pochodzę z jednego z tych światów. Ku uldze wszystkich obecnych pan Wentworth słuchał uważ- nie. - Chodzi panu o światy alternatywne? -zapytał. -Spekulowa- no na ten temat. Możliwe światy, przeciwstawne światy i tak dalej. Twierdzi pan, że one są rzeczywiste? - Równie rzeczywiste jak pan -zapewnił go Chrestomanci. Nirupam bardzo się tym zainteresował. Skulony na podłodze, obok pięknie wyprasowanych spodni Chrestomanciego, powiedział: - Myślę, proszę pana, że one się biorą z wielkich wydarzeń historycznych, kiedy coś może się skończyć na dwa sposoby. Naj- łatwiej to zrozumieć na przykładzie wojny. Obie strony nie mogą wygrać, więc każda wojna tworzy dwa różne światy i w każdym zwycięża inna strona. Weźmy bitwę pod Waterloo. W naszym świe- cie Napoleon przegrał, ale natychmiast od naszego świata oddzielił się inny, w którym Napoleon wygrał bitwę. - Dokładnie tak -potwierdził Chrestomanci. -Tamten świat uważam za dość męczący. Wszyscy tam mówią po francusku i krzy- wią się na mój akcent. Dziwne, ale tam mówią po angielsku tylko 181 w Indiach, gdzie są bardzo brytyjscy i jedzą pudding z melasą na deser po curry. - To mi się podoba -oświadczył Nirupam. - Są różne gusty -mruknął Chrestomanci, wzdrygając się lek- ko. -Ale, jak sami zobaczycie, wielką różnicę pomiędzy tymi dwo- ma światami wywołał fakt wygrania lub przegrania bitwy pod Wa- terloo. I taka jest zasada. Zadziwiająco drobna różnica zawsze zmienia nowy świat niemal nie do poznania. Z wyjątkiem waszego świata, gdzie się obecnie znajdujemy. Spojrzał na pana Wentwortha. - Właśnie dlatego potrzebuję pańskiej pomocy. W tym świecie coś poszło bardzo źle. Fakt, że czary są tutaj nadzwyczaj pospolite i nielegalne, powinien wywołać taką samą różnicę, jak w moim świecie, gdzie czary są równie pospolite, ale całkowicie legalne. Ale nie wywołał. Estello, może ty nam opowiesz o świecie, dokąd służba ratownicza wysyła czarownice. Estella podniosła na niego rozpromieniony, pełen uwielbienia wzrok z miejsca, gdzie siedziała na podłodze ze skrzyżowanymi nogami. - Starsza pani powiedziała, że jest całkiem jak ten, tylko bez czarów -oznajmiła. - I w tym cały kłopot -oświadczył Chrestomanci. -Znam dość dobrze tamten świat, ponieważ mam młodą podopieczną, która stam- tąd pochodzi. A odkąd tutaj jestem, odkryłem, że wydarzenia histo- ryczne, samochody, reklamy, towary w sklepach, pieniądze... wszyst- ko, co zdążyłem sprawdzić, jest dokładnie takie samo, jak w świecie mojej podopiecznej. A tak nie powinno być. Nie mogą istnieć dwa światy tak podobne do siebie. Pan Wentworth słuchał teraz dość uważnie. Zmarszczył brwi. - Jak pan myśli, co poszło źle? ANan pomyślała: Więc on jednak badał symptomy! Chrestomanci rozejrzał się dookoła roztargnionym, nieobecnym wzrokiem, zanim powiedział: 182 - Wybaczcie mi, ale wasz świat nie powinien istnieć. Wszyscy wytrzeszczyli na niego oczy. -Mówię poważnie -ciągnął Chrestomanci przepraszającym tonem. -Często się zastanawiałem, dlaczego w świecie mojej pod- opiecznej jest tak mało czarów. Teraz widzę, że wszystkie zebrały się w tym świecie. Coś... nie wiadomo co... sprawiło, że wasz świat oddzielił się od tamtego i zabrał ze sobą całą magię. Ale zamiast oddzielić się czysto, z jakiegośpowodu pozostał częściowo złączo- ny z pierwszym światem, dlatego prawie niczym się nie różni. Myślę, że nastąpił jakiś wypadek. Nie powinniście żyć w cywilizowanym świecie, gdzie palą czarownice. Jak mówiłem, taki świat nie powi- nien istnieć. Więc, jak próbuję przez cały czas panu wyjaśnić, pa- nie Wentworth, pilnie potrzebuję krótkiego kursu historii czarów, żeby odkryć, jaki wypadek tutaj się zdarzył. Czy królowa Elżbie- ta I była czarownicą? Pan Wentworth pokręcił głową. - Nikt nie wie na pewno. Ale czary nie stanowiły takiego pro- blemu za jej panowania. Wtedy czarownice to były głównie stare wiejskie kobiety. Nie... nowoczesna magia rozpoczęła się dopiero w jakiś czas po śmierci Elżbiety. Wielki rozwój nastąpił około 1606 roku, kiedy zapłonęły pierwsze oficjalne stosy. Pierwszy edykt o czarach wydano w 1612 roku. Oliver Cromwell wydał następne. Ogółem powstały trzydzieści cztery ustawy o czarach do roku 1760, kiedy Dulcynea Wilkes... W tym miejscu Chrestomanci podniósł rękę, żeby go powstrzy- mać. - Dziękuję panu. Wiem o Arcyczarownicy. Powiedział mi pan to, co chciałem wiedzieć. Obecny stan czarów zaistniał dość nagle po roku 1600. To znaczy, że wypadek, którego szukamy, zdarzył się właśnie w tamtym okresie. Nic się panu nie kojarzy? Pan Wentworth dość ponuro pokręcił głową. - Nie mam pojęcia. Ale.. załóżmy, że pan wie, co pan wtedy zrobi? 183 - Jedno z dwóch - odparł Chrestomanci. - Albo całkowicie oderwiemy ten świat od drugiego, czego nie uważam za dobry po- mysł, ponieważ wtedy na pewno spalą was wszystkich... Wszyscy zadrżeli, a Karol odruchowo potarł kciukiem bąbel na palcu. - Albo -ciągnął Chrestomanci -co jest znacznie lepszym roz- wiązaniem, możemy połączyć ten świat z tamtym, do którego na- prawdę należy. - Co się wtedy stanie z nami? -zapytał Karol. - Nic wielkiego. Po prostu wtopicie się spokojnie w ludzi, któ- rymi naprawdę jesteście w tamtym świecie -wyjaśnił Chresto- manci. Wszyscy zastanawiali się nad tym przez chwilę. - Czy naprawdę można to zrobić? - zapytał pan Wentworth z nadzieją. - No -powiedział Chrestomanci -można, o ile się dowiemy, co spowodowało rozszczepienie. To wymaga silnej magii. Ale prze- cież mamy Halloween i na pewno, zwłaszcza w tym świecie, wo- kół krąży mnóstwo swobodnej magii, z której możemy czerpać. Tak. Na pewno to się da zrobić, chociaż nie będzie łatwe. - Więc zróbmy to -zaproponował pan Wentworth. Pod wpływem tego pomysłu jakby doszedł do siebie. Wstał. Zmierzył surowym spojrzeniem strój dojazdy konnej, błękitne szor- ty i dżinsy, z niedowierzaniem zatrzymał wzrok na obszarpanej ró- żowej balowej sukni. - Jeśli wasza banda myśli, że może się tak pokazać w klasie -dodał. Znowu zachowywał się jak nauczyciel. - Ee, może oprócz Briana -wtrącił szybko Chrestomanci. - Będziecie mieli mnóstwo czasu w kozie, żeby się zastanowić nad sobą -zakończył pan Wentworth. Nan, Estella, Karol i Nirupam pospiesznie gramolili się z pod- łogi. Gdy tylko wstali, odkryli, że znowu mają na sobie szkolne mundurki. Rozejrzeli się za Brianem, ale nigdzie go nie zobaczyli. 184 - Znowu jestem niewidzialny! -powiedział ze wstrętem głos Briana. Chrestomanci się uśmiechał. - Nieźle, szanowny panie -pochwalił pana Wentwortha. Pan Wentworth wydawał się zadowolony. Odwzajemnił się Chrestomanciemu całkiem przyjaznym uśmiechem, kiedy zaganiał całą czwórkę do drzwi. - Dlaczego Brian może zostać niewidzialny? -poskarżyła się Estella, kiedy pan Wentworth prowadził ich z powrotem do klasy. - Ponieważ dzięki niemu Chrestomanci ma pretekst, żeby tutaj zostać jako inkwizytor -szepnął Nirupam. -Niby będzie spraw- dzał, co czarownica zrobiła z Brianem. - Ale nie mówcie Brianowi -ostrzegł Karol, kiedy dotarli do drzwi klasy. -On wszystko zepsuje. Już taki jest. Zresztą nie wiedział, czy sam nie zepsułby wszystkiego, gdyby miał szansę. Nic się nie zmieniło. Nadal tkwił w kłopotach po uszy. ROZDZIAŁ 14- Pan Wentworth otworzył drzwi i wprowadził czwórkę uczniów do klasy, wśród ciekawskich spojrzeń i szeptów. - Przepraszam, ale musiałem zabrać tych czworo -zwrócił się do pana Crossleya, który właśnie prowadził lekcję. -Przygotowa- liśmy mój gabinet na użytek inkwizytora. Pan Crossley chyba uwierzył mu bez żadnych wątpliwości. Klasa II y, sądząc po minach, poczuła się okropnie zawiedziona. Spodziewali się aresztowania całej czwórki. Ale zrobili, co tylko mogli. - Pan Towers szuka was dwóch -szepnął Simon karcącym to- nem do Nirupama i Karola. Teresa ostrzegła Estellę: - Panna Phillips cię szukała. Nan miała szczęście. Panna Phillips nigdy o niej nie pamiętała, jeśli nie musiała. 186 Wrócili tak późno, że do lunchu zostało tylko parę minut lekcji. Kiedy zabrzmiał dzwonek, Karol i Nirupam wmieszali się w naj- gęstszy tłum. Żaden nie chciał, żeby pan Towers ich zobaczył. Ale Karol jak zwykle miał pecha. Pan Towers pełnił dyżur przy drzwiach jadalni. Karol doznał wielkiej ulgi, kiedy przemknął obok pana Towersa, nie zwróciwszy jego uwagi. Nirupam szturchnął Karola, kiedy usiedli po modlitwie. Chre- stomanci siedział obok panny Cadwallader przy głównym stole, z miną uprzejmą i nieobecną. Wszyscy wyciągali szyje, żeby na niego spojrzeć. Krążyła plotka, że jest okręgowym inkwizytorem. - Takiemu lepiej nie nastąpić na odcisk -zauważył Dan Smith. -Od razu widać, że ten jego senny wygląd to tylko mydlenie oczu. - Wygląda na mięczaka -odparł Simon. -Ja mu się nie dam zastraszyć. Karol też wyciągnął szyję, żeby popatrzeć. Wiedział, o co cho- dziło Simonowi, ale do tej pory zdążył się przekonać, że nieobecna mina Chrestomanciego jest zwodnicza, jak podejrzewał Dan. Pan Wentworth także zasiadał przy głównym stole. Karol zastanawiał się, gdzie jest Brian i co zje na lunch. Odwrócił się z powrotem do stołu i usłyszał, jak Teresa mówi: - On tak super wygląda, aż mi się słabo robi! Ku ogólnemu zaskoczeniu Estella zerwała się na nogi, przechy- liła się przez stół i spiorunowała wzrokiem Teresę. -Tereso Mullett! -zawołała. -Tylko spróbuj się zakochać w tym inkwizytorze, to zobaczysz! On jest mój. Ja go pierwsza poznałam i ja go kocham! Więc nawet nie próbuj! Przez chwilę nikt się nie odzywał. Teresa była zbyt zdumiona, żeby choćby zachichotać. Wszyscy tak się przyzwyczaili do cichej i spokojnej Estelli, że ten gwałtowny wybuch nawet dyżurnemu odebrał mowę. Podczas tej chwili milczenia wyjaśniło się, w jaki sposób Brian zamierza zjeść lunch. Karol i Nirupam poczuli, że coś niewidzial- nego odpycha ich na boki. Obu szturchnęły niewidzialne łokcie, 187 kiedy niewidzialne ciało wcisnęło się na ławkę pomiędzy nimi, po czym usiadło. - Musicie mi pozwolić, żebym jadł z waszych talerzy -szep- nął głos Briana. -Mam nadzieję, że nie dadzą gulaszu. Na szczęście Simon przerwał milczenie akurat w tej chwili. Powiedział szyderczym, podejrzliwym tonem: - Co tak długo trwały te przygotowania dla pana inkwizytora Mięczaka? Ze spojrzeń, jakimi ich obrzucono, Nan wyczytała, że nikt nie uwierzył ani przez chwilę w wyjaśnienie pana Wentwortha. Wi- działa, że większość niemal domyślała się prawdy. Ratunku! -za- wołała w duchu. - No, musieliśmy przeciągnąć mnóstwo elektrycznych przewo- dów do gabinetu -zaimprowizowała szybko. -On potrzebuje silne- go światła, żeby świecić ludziom w twarze. W ten sposób ich łamie. - Nie stosuje elektrowstrząsów? -zapytał z nadzieją Dan. - Możliwe -przyznała Nan. -Widzieliśmy dużo gołych kabli i jakby hełm z wystającymi elektrodami. Karol go podłączył. Karol zna się na elektryczności. -I co jeszcze? -zapytał Dan bez tchu. Z przejęcia całkiem zapomniał, że rozmawia z dziewczyną. - Wszystkie ściany są zasłonięte czarnymi draperiami -zmy- ślała dalej Nan. -Estella i ja to zrobiłyśmy. Właśnie wtedy podano lunch. Zapiekanka ziemniaczana. Szczę- śliwie się złożyło dla Briana, który nie śmiał użyć noża ani widel- ca, ale mniej szczęśliwie dla Karola i Nirupama. Obaj stęknęli z oburzenia, kiedy wielkie półkoliste kawałki znikły z ich talerzy. Brian wziął od każdego pełną garść. Jeszcze bardziej się rozzłości- li, kiedy grudki ziemniaków zaczęły spadać na podłogę między nimi. - Nie marnuj jedzenia! -warknął Nirupam. - Nie możesz trafić do ust? -syknął gniewnie Karol. - Nie, bo nie widzę swoich rąk -odszepnął Brian. -Sam spró- buj, jak jesteś taki mądry! 188 Podczas gdy szeptali, Dan niezmordowanie wypytywał Nan, która musiała wymyślać coraz więcej inkwizytorskiego sprzętu do gabinetu pana Wentwortha. - Tak, widzieliśmy takie rzeczy z małymi chromowanymi śrub- kami -mówiła. -Chyba masz rację... to zgniatacze palców. Ale niektóre były takie duże, że zmieściłaby się cała ręka albo noga. Wątpię, czy on poprzestanie na palcach. Nirupam szturchnął Briana w niewidzialny bok. - Słuchaj uważnie! -szepnął. -To wszystko musi tam być, kiedy on wezwie Dana. - Nie jestem kretynem -odburknął Brian z pełnymi ustami. -I oczywiście były różne inne rzeczy, które musieliśmy po- wiesić na ścianach -ciągnęła Nan. -Kajdanki wszelkich rozmia- rów... Ogarnęło ją natchnienie, pomysły napływały nieprzerwanym stru- mieniem. Po prostu nie mogła przestać. Karol zaczął się zastana- wiać, czy jeden mały gabinet mógł pomieścić wszystkie rzeczy, któ- re opisywała -lub chociaż połowę, którą Brian zdoła zapamiętać. Na szczęście Estella, zbyt zajęta wgapianiem się w Chresto- manciego, żeby jeść, wywołała nagle dywersję, krzycząc: - Patrzcie, patrzcie! Panna Cadwallader używa tylko widelca, a on używa widelca i noża! Och, jaki on dzielny! Nirupam skorzystał z tej okazji, żeby zamknąć Nan usta. Prze- szył ją złowrogim spojrzeniem i oznajmił głośno: - Chyba zdajecie sobie sprawę, że inkwizytor przesłucha każ- dego z nas bardzo dokładnie, jak tylko lunch się skończy. Chociaż Nirupam zamierzał tylko ostrzec Nan, te słowa wywo- łały niespokojną ciszę. Zadziwiająca liczba uczniów straciła apetyt na tartę z melasą, którą podano po ziemniaczanej zapiekance. Niru- pam wykorzystał również tę sposobność. Wziął trzecią i czwartą dokładkę i podzielił się z Brianem. Zaraz po lunchu nadszedł pan Wentworth i ustawił całą II y w alfa- betycznym porządku. Niespokojna cisza zmieniła się w przestraszoną 189 ciszę. Sądząc po twarzach reszty uczniów, strach był zaraźliwy. Nawet seniorzy mieli nietęgie miny, kiedy wyprowadzano II y. Klasa pomaszerowała na górę i ustawiła się w połowie na korytarzu, w połowie na schodach, podczas gdy pan Wentworth wszedł do swojego gabinetu, żeby zawiadomić Chrestomanciego, że wszyst- ko gotowe. Stojący na początku kolejki widzieli, że falista szyba w drzwiach była teraz czarna jak noc. Potem okazało się, że Chrestomanci pragnie ich przesłuchiwać w odwrotnym porządku alfabetycznym. Wszyscy musieli masze- rować w górę i w dół po schodach, żeby Heather Young i Ronald West znaleźli się na początku kolejki zamiast Geoffreya Bainesa i Debory Clifton. Wykonali tę zamianę bez zwykłego marudzenia i narzekania. Nawet Karol, całkowicie przekonany, że maszerowali tylko po to, żeby Chrestomanci zdążył zainstalować wszystkie wy- mysły Nan, czuł się nieswojo, milczał i wciąż pocierał kciukiem pęcherz na palcu. Heather i Ronald byli bladzi ze strachu. Dan Smith -teraz trzeci w kolejce, odkąd zabrakło Briana -zapytał Nirupama natarczywym szeptem: - Co on z nami zrobi? Nirupam nie miał pojęcia. Nawet nie wiedział, czy Chresto- manci naprawdę zamierza ich przesłuchiwać. Spróbował zrobić zło- wieszczą minę. - Zobaczysz. Twarz Dana przybrała barwę sera. Chrestomanci nie przesłuchiwał każdego ucznia równie długo. Heather zniknęła w gabinecie niemal na wieczność i wyszła równie przestraszona jak przedtem. Ronald wszedł tylko na minutę i wy- szedł zza zaciemnionych drzwi uspokojony. Przechylił się przez Dana i Nirupama, żeby szepnąć do Simona: - Bez żadnych problemów! - Od razu wiedziałem -skłamał wyniośle Simon. -Cisza! -zagrzmiał pan Wentworth. -Następny... Daniel Smith. 190 Dan Smith również zniknął nie na długo, ale nie wyszedł z miną świadczącą o braku problemów. Twarz miał barwy raczej zsiadłego mleka niż sera. Nirupam zniknął na znacznie dłużej, niż Karol czy Nan się spo- dziewali. Wyszedł pochmurny i zdenerwowany. Za nim wszedł Si- mon. Znowu czekanie bez końca. W międzyczasie rozbrzmiał dzwo- nek na popołudniowe lekcje, a potem jak zwykle pospieszny tupot nóg. Cisza, która nastąpiła po dzwonku, trwała tak długo, że każdy co do jednego uczeń II y poczuł się jak wyrzutek. Wreszcie Simon wyszedł. Twarz miał dziwnego koloru. Nie chciał rozmawiać z żad- nym z przyjaciół, którzy wychylali się z kolejki i pytali, co się sta- ło. Po prostu krokiem lunatyka podszedł do ściany, oparł się o nią i zagapił w przestrzeń. To nikomu nie poprawiło humoru. Nan zastanawiała się, co Chrestomanci robi uczniom w gabinecie. Zanim trzy dziewczynki, które dzieliły ją od Simona, wyszły z przesłuchania równie wstrzą- śnięte jak Heather Young, Nan tak się bała, że nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Ale przyszła jej kolej. Musiała tam wejść. Powłó- cząc nogami, przekroczyła czarne drzwi. W środku stanęła i wytrzeszczyła oczy. Chrestomanci rze- czywiście sporo się napracował, kiedy II y maszerowała w górę i w dół po schodach. Cały gabinet pana Wentwortha był obwieszo- ny czarnymi draperiami. Czarny dywan, którego Nan zapomniała wymienić, pokrywał parkiet podłogi. Na ścianach wisiały błysz- czące na czarnym tle kajdanki, pętle, festony łańcuchów, bicze -kilku rodzajów oraz kot o dziewięciu ogonach. W jednym kącie stała duża puszka opatrzona etykietką: benzyna. biuro okręg. INKW. UŻYWAĆ TYLKO DO TORTUR. Sam Chrestomanci był ledwie widoczny za silnie świecącą lam- pą, która nieprzyjemnie kojarzyła się Nan z oświetleniem stołu operacyjnego. Snop światła padał na biurko pana Wentwortha, okryte czarną draperią, na której leżały, niczym na wystawie jubilera, lśniące zgniatacze palców oraz inne niesympatyczne przedmioty. 191 Znajdował się tam również okablowany hełm, do którego prowa- dził pęk gołych przewodów sypiących błękitnymi iskrami. Za tym wszystkim spoczywał stos opasłych czarnych ksiąg. - Czy Brian o niczym nie zapomniał? -zapytała niewyraźna sylwetka Chrestomanciego. Nan zaczęła się śmiać. - Nie wspominałam o dywanie ani o benzynie! - Brian zaproponował dywan. A ja pomyślałem, że ten kąt wygląda trochę goło -przyznał Chrestomanci. Nan wskazała stos czarnych ksiąg. - Co to jest? - Zamaskowane plany lekcji -wyjaśnił Chrestomanci. -Och... rozumiem, o co ci chodzi. To oczywiście ustawy parlamentu i edykty o czarach, podręczniki tortur i Poradnik wykrywania czarownic. Żaden inkwizytor nie rusza się bez ich na krok. Nan słyszała śmiech w jego głosie. - Oskarżam pana -powiedziała -że pan się dobrze bawi, kie- dy tamci za drzwiami trzęsą się ze strachu. - Przyznaję się do winy. Chrestomanci wyszedł zza biurka w krąg światła. Niedbale od- sunął na bok pęk iskrzących drutów -jakośnie poraziły go prądem -i usiadł na okrytym czernią blacie. Teraz patrzył Nan prosto w twarz. Nagle odkryła, że nie może odwrócić wzroku. - Też cię oskarżam, że się dobrze bawisz -powiedział. - Tak, to prawda! -zawołała wyzywająco Nan. -Chyba po raz pierwszy, odkąd przyszłam do tej okropnej szkoły! Chrestomanci popatrzył na nią niemal z obawą. - Podoba ci się, że jesteś czarownicą? -Nan energicznie kiw- nęła głową. -I podoba ci się wymyślanie rzeczy i opisywanie ich... na przykład narzędzi tortur? -Nan ponownie przytaknęła. -Co ci się najbardziej podoba? - Och, bycie czarownicą -oświadczyła Nan. -To mi daje taką... no... taką pewność siebie. 192 - Opisz rzeczy, które dotąd wymyśliłaś i zrobiłaś jako czarow- nica -zażądał Chrestomanci. - No... Nan spojrzała na Chrestomanciego, oświetlonego z jednej strony silnym światłem lampy, a z drugiej migotaniem wyładowań na dru- tach, i sama się zdziwiła, jak niewiele zrobiła jako czarownica. Na dobrą sprawę tylko przeleciała się na miotle, ubrała Estellę w nieod- powiedni strój i stworzyła za duże puszki do zbierania datków. - Nie zdążyłam jeszcze dużo zrobić -wyznała. - Ale Karol Morgan miał tyle samo czasu i zgodnie z tym, co mi mówiono, wykazał znaczną pomysłowość -oznajmił Chresto- manci. -Czy teraz, kiedy jesteś czarownicą i nabrałaś pewności siebie, nie wydaje ci się, że wolisz opisywanie różnych rzeczy bar- dziej od czarów? Nan zastanowiła się nad tym. - Chyba wolę -powiedziała dość zdziwiona. -Gdybyśmy tyl- ko nie musieli tego robić w swoich pamiętnikach! - Dobrze -stwierdził Chrestomanci. -Chyba mogę ci obiecać jedną naprawdę dobrą sposobność do opisywania, która nie ma nic wspólnego z pamiętnikiem. Mówiłem ci, że ponowne połączenie tego świata z tamtym, do którego należy, będzie wymagało silnej magii. Kiedy znajdę sposób, będę potrzebował wszelkiej pomocy, żeby za- prząc całą magię istniejącą w tym świecie do dokonania zmiany. Kiedy nadejdzie czas, czy mogę na tobie polegać, że wszystko wyjaśnisz? Nan kiwnęła głową. To jej ogromnie pochlebiło i poczuła się odpowiedzialna. Chrestomanci dodał: - To chyba lepiej, że wolisz opisywać rzeczy. Obawiam się, że nie zostaniesz czarownicą, kiedy nadejdzie zmiana. Nan wytrzeszczyła na niego oczy. Nie żartował. - Wiem, że pochodzisz od Arcyczarownicy -ciągnął -ale ta- lenty nie zawsze dziedziczy się w takiej samej formie. Ty chyba otrzymałaś go jako talent do wymyślania i opisywania. Moja rada: 13-Tydzień czarów 193 trzymaj się tego, jeśli możesz. Teraz wymień jedną historyczną postać. Nan zamrugała na tę zmianę tematu. - Ee... Krzysztof Kolumb -bąknęła żałośnie. Chrestomanci wyjął mały złoty notesik i zdjął nakrętkę ze zło- tego ołówka. - Zechcesz wyjaśnić, kim był? -poprosił trochę bezradnie. Zdumiewające, że Chrestomanci nie wie najbardziej podstawo- wych rzeczy, pomyślała Nan. Bardzo uprzejmie opowiedziała mu 0 Krzysztofie Kolumbie, a Chrestomanci zapisał wszystko w swo- im złotym notesiku. - Godne podziwu -mamrotał, pisząc. -Czyste i wyraźne. W rezultacie Nan wyszła z gabinetu częściowo uradowana, że Chrestomanci uznał ją za dobrą w opisywaniu rzeczy, a częściowo zrozpaczona, że wkrótce już przestanie być czarownicą. Lance Os- good, przyjaciel Dana Smitha, który wchodził następny, uważnie się przyglądał twarzy Nan, ale nie mógł z niej wyczytać nic sensownego. Lance nie został długo w gabinecie. Podobnie Teresa Mullett, która była następna. Tymczasem Estella dotarła już do szczytu scho- dów, przy końcu kolejki. Wyciągnęła szyję, wypatrując oznak mi- łości na twarzy przechodzącej Teresy, ale Teresa wyglądała na roz- drażnioną i zbitą z tropu. Wszyscy odgadli, że inkwizytor nie potraktował Teresy z należytym szacunkiem. Delia szeptała o tym do Heather, kiedy Karol wszedł do gabinetu. Karol do tej pory zupełnie przestał się bać. Zdążył się przeko- nać, że Chrestomanci traktuje wszystkich dokładnie tak, jak zasłu- gują. Wyszczerzył zęby, kiedy zobaczył gabinet cały udrapowany na czarno, i podsunął okulary do góry na nosie, żeby przyjrzeć się przedmiotom wiszącym na ścianach. Chrestomanci wyglądał jak niewyraźna sylwetka za lampą 1 syczącymi drutami. - Aprobujesz? -zapytał. - Nieźle -przyznał Karol. -Gdzie jest Brian? 194 - Tutaj -powiedział głos Briana. Dwie pary kajdanek na czar- nej ścianie uniosły się i zabrzęczały. -Jak długo jeszcze? Już mi się magicznie znudziło, a pan doszedł dopiero do M. - Czemu pan go tutaj trzyma? -zapytał Karol Chrestomancie- go. Nadal przytrzymywał okulary palcem, żeby potraktować Bria- na swoim najgorszym dwulufowym spojrzeniem. - Mam swoje powody -odparł spokojnie Chrestomanci. Pomimo tego spokoju Karol poczuł się tak, jakby coś zimnego i śmiertelnie groźnego pełzało mu po plecach. - Chcę z tobą porozmawiać -ciągnął Chrestomanci tym sa- mym spokojnym tonem -o twoim zaklęciu „Simon mówi". Lodowaty chłód promieniujący z kręgosłupa ogarnął całe ciało Karola i zaległ ciężko w żołądku. Karol zrozumiał, że to nie żarty. - O co chodzi? -wymamrotał. - Nie rozumiem -podjął Chrestomanci tonem łagodnego zdzi- wienia, z jeszcze groźniejszym spokojem -jakim cudem zapomnia- łeś o tym zaklęciu. Jak mogło ci wypaść z głowy? Karol czuł się jak skuty lodem. Próbował rozbić lód za pomocą tupetu. - Nie było potrzeby, żeby panu mówić. To tylko zaklęcie... nie było ważne i Simon na to zasłużył! Zresztą Nirupam i tak je zdjął! - Bardzo cię przepraszam. Nie zdawałem sobie sprawy, że masz coś na swoją obronę -powiedział Chrestomanci. Trudno znieść taki sarkazm, a jeszcze trudniej, kiedy tego słu- cha ktoś taki jak Brian. Karol zgromadził amunicję do następnego zabójczego spojrzenia. Nie mógł jednak wycelować w Chrestoman- ciego, ukrytego za snopem światła, więc zamiast tego wymierzył w Briana. Albo raczej w kajdanki, gdzie powinien być Brian. - To nie było takie ważne -powtórzył. Chrestomanci wydawał się jeszcze bardziej zdumiony. - Nieważne? Mój drogi chłopcze, co jest nieważnego w za- klęciu, które może rozwalić świat? Oczywiście ty pewnie wiesz lepiej, ale ja odnoszę wrażenie, że Simon łatwo mógł palnąć jakieś 195 głupstwo... na przykład: „Dwa plus dwa równa się pięć". Gdyby to powiedział, wszystko związane z liczbami natychmiast by się roz- padło. A ponieważ wszystko można policzyć, wszystko by się rozpadło... ziemia, słońce na niebie, komórki w ciałach, wszystko, cokolwiek ci przyjdzie do głowy. Niewątpliwie twój umysł jest ponad to, ale ja osobiście uważam, że to dość ważne. Karol wpatrywał się zabójczym wzrokiem w kajdanki, żeby nie okazać, jak okropnie się czuje. A Brian słyszał każde słowo! - Nie wiedziałem... skąd miałem wiedzieć? Zresztą Simon sam się o to prosił. Zasłużył sobie. Na szczęście, pomyślał z ulgą, nikt nie wiedział, że w następnej kolejności Karol zamierzał coś zrobić Danowi Smithowi. - Simon na to zasłużył? -zdziwił się Chrestomanci. -Simon istotnie ma o sobie wygórowane mniemanie, ale... Brian, ty nam powiedz. Masz ego co najmniej równie wybujałe jak Simon. Czy ty lub Simon zasługujecie, żeby dostać w ręce taką władzę? - Nie -odparł nadąsany głos Briana. -Nie żeby zniszczyć świat. Karol zlodowaciał ze zgrozy na myśl o tym, czego o mało nie zrobił. Ale nie zamierzał się przyznać. - Nirupam zdjął czar -powiedział -zanim Simon naprawdę coś zrobił. - Widać, że Brian się uczy -zauważył Chrestomanci -w prze- ciwieństwie do ciebie, Karolu. Zakładam, że skoro magia jest tutaj zakazana, nikt cię nie poinformował, czego może dokonać ani jak jej używać. Ale powinieneś sam się tego domyślić. A ty wciąż nie myślisz. Nirupam wcale nie zdjął zaklęcia z Simona. On tylko je odwrócił. Teraz wszystko, co powie ten biedny chłopiec, staje się nieprawdą. Musiałem mu rozkazać, żeby trzymał język za zębami. - Biedny chłopiec?! -wykrzyknął Karol. -Chyba go pan nie żałuje! - Ja go żałuję -odezwał się głos Briana. -I gdybym nie był w izbie chorych, sam spróbowałbym zdjąć z niego czar. I zrobił- bym to lepiej od Nirupama! 196 - Tak więc, Karolu -podjął Chrestomanci -masz doskonały przykład, niezależnie od oceny, czy to słuszne, czy niesłuszne, dla- czego nie należy nic robić ludziom. Wszyscy teraz żałują Simona. A przecież nie tego chciałeś, prawda? -Nie. Karol spuścił wzrok na mgliście czarny dywan i z żalem posta- nowił przemyśleć jeszcze raz kwestię Dana Smitha. Tym razem zrobi to, jak należy. - Niech pan mu każe zdjąć zaklęcie z Simona -powiedział Brian. - Wątpię, czy on potrafi -odparł Chrestomanci. -To zatrwa- żająco silny czar. Karol widocznie posiada moc klasy co najmniej czarodzieja, żeby czegoś takiego dokonać. Karol wciąż wpatrywał się w dywan ze spuszczoną głową, żeby ukryć chełpliwy uśmieszek, który rozlewał mu się po twarzy. - Potrzebny będzie szereg wyjątkowych okoliczności, żeby zdjąć ten czar z Simona -ciągnął Chrestomanci. -Przede wszyst- kim Karol musi chcieć zdjąć czar. A on nie chce. Prawda, Karolu? - Nie -przyznał Karol. Myśl, że Simon musi trzymać gębę na kłódkę przez resztę ży- cia, sprawiła mu taką przyjemność, że nawet nie słuchał wyzwisk, którymi obrzucił go Brian. Podsunął palec pod lampę i podziwiał wzory, które mocne światło wydobywało z żółtej poduszki pęche- rza. Zostałem napiętnowany zepsuciem, pomyślał. Chrestomanci zaczekał, aż Brian wyczerpie swój zapas wyzwisk. Potem powiedział: - Przykro mi, że tak czujesz, Karolu. Wszyscy będziemy po- trzebowali twojej pomocy przy kierowaniu tego świata z powrotem tam, gdzie przynależy. Nie zmienisz zdania? - Nie po tym, jak pan naskoczył na mnie przy Brianie -burk- nął Karol. I dalej podziwiał swój pęcherz. Chrestomanci westchnął. - Obaj z Brianem jesteście siebie warci -stwierdził. -Ucznio- wie z Wieloboru zawsze wyrastają na czarownice, jak mi mówił 197 pan Wentworth, ale przedtem bez kłopotów powstrzymywał ich przed ujawnieniem się, aż doszło do ciebie i Briana. Brian tak bar- dzo chciał zwrócić na siebie uwagę, że gotów był dać się spalić... - Hej! -zaprotestował oburzony Brian. Więc Chrestomanci teraz miesza z błotem Briana, żeby było sprawiedliwie. Trochę za późno, pomyślał Karol. I tak nie pomogę. - Więc będzie musiał pomóc albo zostanie niewidzialny na resz- tę życia -ciągnął Chrestomanci. Zignorował oburzone, żałosne protesty Briana i zwrócił się do Karola. -Ty, Karolu, tak długo dusiłeś w sobie nienawiść do wszystkiego, aż twoje czary wypchnęły korek. Teraz musisz znowu je zdusić w sobie, bo inaczej zostaniesz spalony, albo musisz nam pomóc. Skoro masz taki wielki talent do czarowania, wydaje się pewne, że w twoim właściwym świecie będziesz miał równie wielki talent do czegoś innego, co ci przyj- dzie łatwiej. Więc co wybierasz? Stracić swoje czary? Karol przycisnął jednym palcem okulary i poprzez snop silnego światła wbił spojrzenie w Chrestomanciego. Pomyślał, że chyba nigdy nie nienawidził Simona ani Dana równie mocno, jak nienawidził Chrestomanciego. - Dalej będę czarować! I tyle! Mętna sylwetka Chrestomanciego wzruszyła ramionami poza kręgiem światła. - Czarownik to stosowne określenie dla ludzi, którzy rozrabia- ją tak jak ty. No dobrze. Teraz wymień mi jedną historyczną postać. - Kuba Rozpruwacz -warknął Karol. Złoty notesik błysnął w świetle. - Dziękuję ci -powiedział Chrestomanci. -Przyślij następną osobę, kiedy wyjdziesz. Karol odwrócił się i poczłapał do drzwi, a Brian znowu zaczął go wyzywać. -Brian -powiedział spokojnie Chrestomanci -ostrzegałem cię, że odbiorę ci głos, i tak zrobię, jeśli jeszcze się do kogoś ode- zwiesz. 198 Typowe! -pomyślał gniewnie Karol. Gwałtownie otworzył drzwi, kalkulując, jak mógłby się zemścić na Nan i Estelli za we- zwanie tutaj Chrestomanciego, i spojrzał prosto w twarz Delii Mar- tin. Widocznie wyglądał przerażająco, bo Delia zbladła. Nawet odezwała się do niego: - Jaki on jest? - Magicznie okropny! -oświadczył głośno Karol. Miał nadzie- ję, że Chrestomanci go usłyszał. ROZDZIAŁ 15 Reszta II y po kolei, szurając nogami, wchodziła do gabinetu. Niektórzy wychodzili bladzi, inni odprężeni. Estella wyszła promienna z zamglonym wzrokiem. - Doprawdy! -skomentowała Teresa. -Niektóre osoby...! Estella rzuciła jej spojrzenie wyrażające absolutną pogardę i podeszła do Nan. Otoczyła obiema rękami ucho Nan i wyznała wilgotnym szeptem: - On mówi, że tam, gdzie pójdziemy, moja mama nie będzie w więzieniu! - To dobrze! -ucieszyła się Nan i pomyślała z podnieceniem: A moja mama będzie wciąż żyła! Sam Chrestomanci wyszedł z gabinetu z Geoffreyem Baine- sem, który był ostatni, i wymienił znaczące spojrzenia z panem Wentworthem. Nan domyśliła się, że nie odkrył sposobu, żeby zmienić świat. Zauważyła, że obaj dorośli mieli zmartwione miny. 200 - Dobrze. Ustawić się w szeregu i z powrotem do klasy! -krzyk- nął pan Wentworth. Wydawał się taki udręczony i pogonił ich po schodach tak szyb- ko, że Nan wiedziała, że Chrestomanciego opuściło szczęście. Może w międzyczasie pojawił się prawdziwy inkwizytor. Kiedy II y ma- szerowała korytarzami, zabrzęczał dzwonek na zakończenie pierw- szej lekcji, co spotęgowało ogólne zdenerwowanie. Inne klasy mi- jały ich w pośpiechu, patrząc na nich ciekawie i z litością. Przyjaciele Simona wciąż próbowali nawiązać z nim rozmowę. Simon kręcił głową jak szalony i pokazywał na swoje usta. - On wie, kim jest czarownica, ale ma zamknięte usta -odgadł Ronald West. Słysząc to, Delia i Karen wysunęły się z szeregu i zrównały z Simonem. - Powiedz nam, Simon, kim jest czarownica -szeptały. -Ni- komu nie powiemy. Im bardziej Simon kręcił głową, tym bardziej nalegały. - Cisza! -warknął pan Wentworth. Uczniowie wtoczyli się do klasy. Czekał tam pan Crossley, któ- ry miał ich pilnować podczas pisania pamiętników. - Lepiej zrób sobie wolną godzinę, Harold - zwrócił się do niego pan Wentworth. Pan Crossley z zadowoleniem kiwnął głową i wyszedł do poko- ju nauczycielskiego w nadziei, że zastanie tam pannę Hodge. - Biedny Misiek -szepnęła Estella do Nan. -Nie wie, że ona jest w następnym wtorku. Ale i tak nie sądzę, żeby go przyjęła. Chrestomanci wszedł do klasy, ugrzeczniony i nieobecny. Nikt nie odgadłby z jego miny, że czas mu się kończy i ten człowiek pewnie denerwuje się tak samo, jak pan Wentworth. Odchrząknął, żeby zwrócić na siebie uwagę. Natychmiast zapadła cisza, skupio- na i całkowita. Pan Wentworth wydawał się nieco zazdrosny. - To przykra sprawa -oznajmił Chrestomanci. -Mamy wśród nas czarownicę. Ta czarownica rzuciła zaklęcie na Simona Silversona... 201 W klasie zaszeleściło, kiedy uczniowie oglądali się na Simona. Karol spoglądał groźnie. Simon wydawał się znowu niemal szczę- śliwy. Znalazł się na środku sceny, gdzie było jego miejsce. - Potem niestety -ciągnął Chrestomanci -ktoś pełen dobrych chęci nieudolnie usiłował przełamać czar i odwrócił go tyłem na- przód. -Nirupam wyglądał na chorego. -Nie możemy winić tej osoby, ale rezultat okazał się fatalny. To było bardzo silne zaklęcie. Wszystko, co Simon teraz powie, nie tylko się nie zdarza, ale nigdy się nie zdarzyło. Musiałem ostrzec Simona, żeby nie otwierał ust, dopóki nie zbadamy dogłębnie tej kwestii. Co powiedziawszy, Chrestomanci skierował roztargniony, nie- obecny wzrok na Karola. Karol odpowiedział swoim najpaskud- niejszym, najtwardszym spojrzeniem. Jeśli Chrestomanci myślał, że w ten sposób zmusi go do zdjęcia czaru, to się pomylił. Nato- miast Karol nie zauważył, że potem oczy Chrestomanciego prze- sunęły się w stronę Nan. Nikt inny tego nie zauważył, ponieważ trzy osoby podniosły ręce: Delia, Karen i Teresa. Delia zabrała głos w imieniu całej trójki: - Panie inkwizytorze, my panu powiedziałyśmy, kim jest cza- rownica. To Nan Pilgrim. Ławka Estelli przewróciła się z trzaskiem. Książki, zeszyty, pamiętnik i robótka poleciały na wszystkie strony. Estella stała po- środku bałaganu, czerwona z gniewu. - To nie Nan Pilgrim! -krzyknęła. -Nan nigdy w życiu niko- go nie skrzywdziła! To wy robicie ludziom krzywdę, bo stale roz- puszczacie plotki, ty, Teresa i Karen. Wstyd mi, że kiedyś przyjaź- niłam się z Karen! Nan zakryła rękami rozpaloną twarz. Estella zachowała się tro- chę zbyt lojalnie. - Postaw ławkę z powrotem, Estello -polecił pan Wentworth. Simon zapomniał się i otworzył usta, żeby wygłosić szyderczy komentarz. Chrestomanci tylko na niego zerknął. Usta Simona zamknęły się z kłapnięciem, oczy niemal wyszły z orbit. 202 I więcej Chrestomanci nie zajmował się tym incydentem. - Proszę wszystkich o uwagę -powiedział. Wszyscy natychmiast skupili uwagę. -Dziękuję. Zanim wymienimy nazwisko czarowni- cy, chcę, żebyście wszyscy mi podali nazwiska drugiej historycznej postaci. Ty z przodu zaczynasz... ee... hm... Tereso... ee... Fish. Każdy uczeń podał już jedno nazwisko. Każdy był przekonany, że inkwizytor rozpoznał czarownicę na podstawie podawanych na- zwisk. Oczywiście nie należało wymieniać żadnych nikczemników. Więc Teresa, chociaż obrażona na inkwizytora, że przekręcił jej nazwisko, namyślała się bardzo dokładnie. I jak to zwykle bywa, natychmiast przypomniała sobie wszystkich historycznych łajda- ków. Siedziała jak niemowa, odrzucając po kolei Burke'a i Hare'a, Crippena, Judasza Iskariotę, Nerona i Torquemadę, niezdolna wy- myślić nikogo dobrego. - No dalej... ee... Tatiano -zachęcił ją Chrestomanci. - Teresa - poprawiła go Teresa. I w przypływie natchnienia dodała: -To znaczy święta Teresa. Chrestomanci zapisał to w złotym notesiku i wskazał Delię. - Święty Jerzy -powiedziała Delia. - Nie istniał w żadnym świecie -sprzeciwił się Chrestomanci. -Spróbuj jeszcze raz. Delia wysiliła umysł i wreszcie wymieniła lady Godiwę. Wska- zujący palec Chrestomanciego przesuwał się po klasie i każdemu sprawiał ten sam kłopot. Korowód nędzników przesuwał się przez wszystkie umysły -Hun Attyla, Ryszard Trzeci, Lukrecja Borgia, Józef Stalin -a kiedy udawało im się wymyślić kogoś mniej podłe- go, zawsze byli to ludzie w rodzaju Anny Boleyn czy Galileusza, skazani na śmierć. Większość uczniów wolała tych także nie wymieniać, chociaż Nirupam, wiedząc, że Chrestomanci nie jest prawdziwym inkwizy- torem, zaryzykował i wymienił Karola Pierwszego. Prawie po każ- dym nazwisku Chrestomanci odwracał się do pana Wentwortha, który mu objaśniał, kim były wymienione osoby. Większość uczniów 203 II y nie rozumiała, dlaczego inkwizytor to robi, chyba żeby udo- wodnić wyższość umysłową pana Wentwortha, ale Nan pomyślała: On znowu zbiera symptomy. Dlaczego? Pewnie ktoś w historii jest bardzo ważny. Karol patrzył, jak palec Chrestomanciego kieruje się w jego stro- nę. Tak mnie nie dostaniesz! -pomyślał. - Święty Franciszek -powiedział. Palec Chrestomanciego po prostu przesunął się do Dana Smi- tha. Dan się zaciął. - Proszę pana, żołądek mnie boli. Nie mogę myśleć. Palec nadal wskazywał. - Och -stęknął Dan. -Ee... Dick Turpin. To wywołało westchnienie grozy w II y i niemal jęk rozczaro- wania, kiedy palec Chrestomanciego przesunął się na drugą stronę przejścia i wskazał Estellę. Estella zdążyła już podnieść swoją ławkę i pozbierać większość książek, ale kłębek wełny potoczył się kilka ławek dalej i rozwinął po drodze. Estella na kolanach zwijała wełnę, coraz bardziej szarą, więc nie zauważyła palca. Nan pochyliła się i szturchnęła ją. Estel- la podskoczyła. - Teraz moja kolej? Przepraszam. Guy Fawkes... czy ktoś już wymienił Guya Fawkesa? Wróciła do zwijania wełny. - Chwileczkę -powiedział Chrestomanci. Dziwna cisza zapa- dła w klasie. -Czy możesz mi opowiedzieć o Guyu Fawkesie? Estella ponownie podniosła wzrok. Wszyscy patrzyli na nią, zastanawiając się, czy jest czarownicą, ale Estella myślała tylko 0 swojej wełnie. - Guy Fawkes? Spalili go na stosie za wysadzenie w powietrze Parlamentu. - Wysadził w powietrze? -powtórzył Chrestomanci. Simon otworzył usta, żeby powiedzieć, że Estella ma rację, 1 szybko je zamknął. Estella przytaknęła. Kilka osób zawołało: 204 - Tak, proszę pana! Wysadził, proszę pana! Chrestomanci spojrzał na pana Wentwortha. Pan Wentworth powiedział: - W 1605 roku Guy Fawkes został przeszmuglowany do piw- nic Parlamentu z kilkoma beczkami prochu strzelniczego, żeby wysadzić w powietrze Parlament oraz króla. Ale chyba popełnił błąd. Proch wybuchł w nocy i zniszczył oba budynki Parlamentu, nikogo nie zabijając. Guy Fawkes wyszedł z tego bez szwanku, ale prawie natychmiast go schwytano. To brzmiało podobnie do innych fragmentów historii, które pan Wentworth przekazywał Chrestomanciemu, ale jakoś się różniło. Oczy Chrestomanciego błyszczały nietypowo, bardzo czarne i by- stre. Spojrzał prosto na Nan i powiedział: - Błąd, hę? To mnie nie dziwi. Ten Fawkes nigdy nie potrafił niczego zrobić, jak należy. Wskazał Nan. - Ryszard Lwie Serce -powiedziała Nan. I pomyślała: zna- lazł! Guy Fawkes sprawił, że nasz świat potoczył się inaczej. Ale dlaczego? Będzie chciał, żebym to opisała, a ja nie wiem, dlacze- go. Myślała i myślała, podczas gdy Chrestomanci zbierał od II y nazwiska, których już nikt nie potrzebował. Piąty listopada 1605 roku. Nan pamiętała tylko, co powiedziała jej matka kiedyś, dawno temu, zanim zabrali ją inkwizytorzy. Mama mówiła, że piąty listopada to był ostatni dzień Tygodnia Czarów. Tydzień Czarów zaczyna się w Halloween, a dzisiaj jest Halloween. Czy to pomoże? Musi pomóc, chociaż Nan nie wie- działa, w jaki sposób. Ale wiedziała, że ma rację i że Chrestomanci jednak znalazł odpowiedź, ponieważ miał taką spokojną, zadowo- loną minę, kiedy stał obok pana Wentwortha. - Teraz -oznajmił -zdemaskujemy czarownicę. Znowu przybrał roztargniony wyraz twarzy. Powoli wyjmował wąską złotą kasetkę z kieszeni gołębioszarej marynarki i jeśli teraz 205 na kogoś patrzył, to na Karola. Dobrze, pomyślała Nan. Daje mi czas do namysłu. A Karol pomyślał: No więc dobrze. Zdemaskuj mnie. Ale i tak ci nie pomogę. Chrestomanci podniósł do góry płaskie złote pudełeczko, żeby wszyscy je zobaczyli. - To -oznajmił -jest najnowszy nowoczesny wykrywacz cza- rownic. Patrzcie uważnie. Karol patrzył. Był niemal pewien, że wykrywacz czarownic to złota papierośnica. - Kiedy wypuszczę z ręki tę maszynę -ciągnął Chrestomanci -sama uniesie się w powietrze i wskaże wszystkich po kolei z wy- jątkiem Simona. Jest tak zaprogramowana, że kiedy wskaże cza- rownicę, zabrzęczy. Chcę, żeby wskazana czarownica podeszła i stanęła obok mnie. Uczniowie zagapili się na złoty prostokącik, przejęci i podnie- ceni. Rozległy się achy i ochy. Złoty przedmiot drgnął w dłoni Chre- stomanciego. Chrestomanci puścił go, a przedmiot zawisł w po- wietrzu, kołysząc się lekko. Karol spiorunował go wzrokiem. Zrozumiał. Brian. Niewidzialny Brian miał nosić przedmiot po kla- sie. Tego już za wiele! Jeśli Chrestomanci myślał, że pominie Ka- rola i zostawi całą zabawę dla Briana, to się ciężko rozczaruje. Podrygująca kasetka przekręciła się do góry nogami. Karol zo- baczył, że rozchyliła się lekko wzdłuż górnej krawędzi, jakby Brian zaglądał do środka, żeby sprawdzić, czy to naprawdę papierośnica. Naprawdę. Karol dostrzegł w środku białe papierosy. - Ruszaj -powiedział Chrestomanci do pudełeczka. Złote pudełeczko zatrzasnęło się tak głośno, że wszyscy podsko- czyli, i szybko podpłynęło do pierwszej ławki. Zatrzymało się na wysokości głowy Ronalda Westa. Wydało przenikliwy pisk. Wszy- scy znowu podskoczyli, włącznie z Ronaldem i złotym pudełecz- kiem. - Podejdź tutaj -rozkazał Chrestomanci. 206 Ronald, całkiem ogłupiały, wstał z ławki i chwiejnie poczłapał do Chrestomanciego. - Ja nigdy...! -próbował protestować. - Sam wiesz, że tak -uciął Chrestomanci. I zwrócił się do zło- tego pudełka: -Dalej. Pudełeczko trochę niepewnie popłynęło do Geoffreya Bainesa. Znowu zapiszczało. Chrestomanci skinął ręką. Geoffrey wyszedł z ławki, blady, lecz nie protestujący. - Skąd wiedziało? -zapytał lękliwie. - Nowoczesna technologia -wyjaśnił Chrestomanci. Tym razem złote pudełko ruszyło dalej bez ponaglania. Pisz- czało, przesuwało się i znowu piszczało. Jeden po drugim nieszczęśni uczniowie wstawali i wychodzili przed front klasy. Karol pomy- ślał, że to brzydka sztuczka. Chrestomanci próbował wyprowadzić go z równowagi. Pudełko zrównało się teraz z Lance'em Osgoodem. Wszyscy czekali, żeby zapiszczało. Czekali i czekali. Papierośnica wisiała obok Lance'a, aż dostał zeza od patrzenia na nią. Ale nic się nie stało. - Dalej -polecił Chrestomanci. -On nie jest czarownikiem. Pudełeczko podpłynęło do Dana Smitha. Tutaj zapiszczało naj- dłużej i najgłośniej. Dan zbielał na twarzy. - Zacierałem po sobie ślady! -zawołał. - Chodź tutaj -rozkazał Chrestomanci. Dan wstał powoli. - To niesprawiedliwe! Żołądek mnie boli. -Niewątpliwie na to zasługujesz -odparł Chrestomanci. - Sądząc po hałasie, używałeś czarów całkiem niedawno. Co zrobi- łeś? - Tylko schowałem parę butów do biegania -mruknął Dan. Nie patrzył na Karola, kiedy wlókł się przejściem. Karol rów- nież nie patrzył na Dana. Zaczynał rozumieć, że Chrestomanci wcale nie udaje, że uczniowie są czarownicami. 207 Do tej pory z przodu klasy zrobił się tłok. Pudełko ruszyło teraz do Nirupama. Nirupam na nie czekał. Zapiszczało jeszcze głośniej niż dla Dana. Jak tylko pisnęło, Nirupam wstał i wielkimi krokami pomaszerował na front klasy, żeby go nie pytano, jakie czary robił. Potem pudełko zbliżyło się do Karola. Hałas był ogłuszający. - Dobrze, dobrze! -burknął Karol. Poczłapał na front klasy. Więc Chrestomanci grał uczciwie, ale wciąż próbował dać Karolowi nauczkę poprzez dewaluowanie cza- rów. Karol rozejrzał się po innych uczniach stojących z przodu. Wiedział, że jego magia była najsilniejsza. I chciał ją zatrzymać. Nadal mógł dzięki niej mnóstwo dokonać. Nie chciał wtopić się w inny świat, nawet jeśli tam nie palono czarownic. Co do spa- lenia -Karol popatrzył na swój pęcherz -odkrył, że nawet lubi się bać; już się przyzwyczaił. W ten sposób życie robiło się intere- sujące. Tymczasem złote pudełeczko przepłynęło między ławkami za Karolem i wskazało na Delię. Zapadła cisza. Delia nie próbowała ukryć uśmieszku wyższości. Ale uśmieszek spełzł z jej twarzy, kiedy pudełeczko podpłynęło do Teresy. Wydało jeden cichy, wyraźny pisk. Teresa wstała oburzona. - Kto? Ja?! - Tylko bardzo skromna, trzeciorzędna czarownica -pocieszył ją Chrestomanci. Teresy to wcale nie pocieszyło. Jeśli już była czarownicą, po- winna przynajmniej być czarownicą pierwszej klasy. Tak czy owak, czuła się poniżona. Naprawdę się rozzłościła, kiedy pudełko przy- frunęło do Karen i nawet nie pisnęło. Ale zirytowała się również, kiedy pudełko zapiszczało dla Heather, Debory i wszystkich jej pozostałych przyjaciółek. Stała na środku klasy, szarpana sprzecz- nymi emocjami. Potem pudełeczko zapiszczało również dla Estelli. Teresa gniew- nie podrzuciła głową. Rozpromieniona Estella zerwała się na rów- ne nogi. 208 - Jak to dobrze! Jestem czarownicą! Jestem czarownicą! Wybiegła na środek z szerokim uśmiechem. - Niektóre osoby...! -prychnęła bez przekonania Teresa. Estella wcale się nie przejęła. Roześmiała się, kiedy pudełecz- ko zapiszczało głośno dla Nan. Nan podeszła do niej w zamyśleniu. - Chyba większość ludzi na świecie to czarownice -szepnęła do niej Estella. Nan kiwnęła głową. Wiedziała, że to prawda. Wiedziała, że to pasowało do wszystkich innych rzeczy, które odkrył Chrestomanci, ale wciąż nie potrafiła tego wyjaśnić. Na koniec w ławkach zostało tylko czterech osamotnionych uczniów. Wszyscy, nawet Simon, mieli rozczarowane i zasmucone miny. - To niesprawiedliwe! -oświadczyła Karen. - Przynajmniej nas nie spalą -zauważyła Delia. Chrestomanci skinął na pudełko. Przepłynęło pomiędzy ławka- mi i spoczęło w jego dłoni. Chrestomanci schował je z powrotem do kieszeni, mierząc wzrokiem tłum czarownic. Zignorował Karo- la. Machnął już na niego ręką. Spojrzał na Nan, a potem na pana Wentwortha, którego tłum przycisnął do drzwi. - No, Wentworth -powiedział. -To wygląda całkiem obiecu- jąco, prawda? Mamy tutaj sporo magii do wykorzystania. Proponu- ję, żeby teraz wykonać pchnięcie. Jeśli Nan jest gotowa wytłuma- czyć wszystkim... Nan bynajmniej nie była gotowa. Właśnie chciała to wyznać, kiedy drzwi klasy rozwarły się gwałtownie. Pan Wentworth został odepchnięty na bok. Na jego miejscu stanęła panna Cadwallader, wyprostowana i sztywna z gniewu. - Co wy wyprawiacie, II y? -zapytała. -Marsz na swoje miej- sca, i to już. Pan Wentworth stał za skrzydłem drzwi, blady i drżący. Wszy- scy popatrzyli niepewnie na Chrestomanciego. Znowu miał roz- targnioną minę. Więc wszyscy potulnie podreptali z powrotem do 14 -Tydzień czarów 209 swoich ławek. Tymczasem do klasy za panną Cadwallader weszły jeszcze trzy osoby. Panna Cadwallader spojrzała na Chrestomanciego z gniewnym triumfem. - Panie Chant -oświadczyła -pan jest oszustem. Oto praw- dziwy inkwizytor. Inkwizytor Littleton. Stanęła z boku i zamknęła drzwi, żeby wszyscy zobaczyli in- kwizytora. Inkwizytor Littleton był małym człowieczkiem w niebieskim garniturze w paski. Po obu jego stronach stali potężni mężczyźni w czarnych mundurach inkwizycji. Każdy z nich miał przy pasie kaburę z bronią, gumową pałkę i zwinięty bat. Na ich widok spa- rzony palec Karola skulił się i skrył w zwiniętej pięści jak wstydli- wy sekret. - Jeden ruch i każę pana zastrzelić! -warknął inkwizytor Little- ton do Chrestomanciego szorstkim głosem. Wbił w niego spojrzenie małych, wodnistych oczu, tkwiących w tępej twarzy upstrzonej jasnoczerwonymi żyłkami. Niebieski garnitur nie całkiem na niego pasował, jakby inkwizytor skurczył się i stwardniał w jakiś czas po jego zakupie, zahartowany w ogniu władzy. - Dzień dobry, inkwizytorze -powiedział uprzejmie Chresto- manci. -Trochę się pana spodziewałem. Zerknął przez ramię na Simona. - Kiwnij głową, jeśli mam rację -poprosił. -Czy powiedzia- łeś, że inkwizytor będzie tutaj przed lunchem? Simon kiwnął głową. Wydawał się zdruzgotany. Inkwizytor Littleton zwęził wodniste oczka. - Więc to przez czary samochód mi się zepsuł? -zapytał. -Wiedziałem! Zdjął z ramienia czarną skrzynkę zawieszoną na pasku. Wyce- lował ją w Chrestomanciego i przekręcił gałkę. Wszyscy zobaczyli gwałtowne drganie wskazówek na tarczach u góry. 210 - Tak myślałem -zgrzytnął inkwizytor Littleton. -To czarow- nik. Wysunął tępy podbródek w stronę pana Wentwortha. - Teraz dajcie mi tamtego. Jeden z potężnych mężczyzn sięgnął potężną dłonią i wyciąg- nął pana Wentwortha zza drzwi równie łatwo, jak kukłę wypchaną sianem. Panna Cadwallader zrobiła minę, jakby chciała zaprotesto- wać, ale zrezygnowała. Inkwizytor Littleton skierował czarną skrzynkę na pana Wentwortha. Zanim zdążył przekręcić gałkę, czarna skrzynka wyszarpnęła mu się z rąk. Wlokąc za sobą rozerwany pasek, przefrunęła od in- kwizytora do Chrestomanciego. - Myślę, że to był błąd, Brian -powiedział Chrestomanci. Obaj potężni mężczyźni wyciągnęli broń. Inkwizytor Littleton cofnął się i pogroził palcem Chrestomanciemu. Twarz miał purpu- rową, malowała się na niej dziwaczna mieszanina nienawiści, prze- rażenia i zadowolenia. - Patrzcie! -krzyknął. -On ma demona do usług! Och, teraz cię mam! Chrestomanci wydawał się niemal zirytowany. - Mój dobry człowieku -powiedział -to doprawdy bardzo igno- ranckie założenie. Tylko podrzędny czarodziej zniża się do wy- sługiwania demonami. - Nie jestem demonem! -zawołał piskliwy głos Briana. -Je- stem Brian Wentworth! Delia wrzasnęła. Potężny mężczyzna, który nie trzymał pa- na Wentwortha, wyraźnie się zdenerwował. Wytrzeszczając oczy ze strachu, podniósł broń obiema rękami i wycelował w czarną skrzynkę. - Rzuć to! -rozkazał Chrestomanci. Brian posłuchał. Czarna skrzynka pożeglowała w stronę okna. Potężny mężczyzna, całkiem ogłupiały, powiódł za nią lufą broni. Wystrzelił. Rozległ się straszliwy huk. Tym razem krzyknęło kilka 211 osób. Czarna skrzynka eksplodowała fontanną drutów i metalowych płytek, a z okna wyleciała połowa szyb. Strugi deszczu wpadły do środka. - Ty durniu! -zawołał inkwizytor Littleton. -To był mój naj- nowszy model wykrywacza czarownic! -Przeszył wzrokiem Chre- stomanciego. -Dobrze. Widziałem już dość tego plugastwa. Brać g°- Potężny mężczyzna włożył broń z powrotem do kabury i poma- szerował w stronę Chrestomanciego. Nirupam szybko wysunął dłu- gie ramię. - Chwileczkę. Proszę. Myślę, że panna Cadwallader też jest czarownicą. Wszyscy natychmiast spojrzeli na pannę Cadwallader. - Jak śmiesz, dzieciaku! -powiedziała, ale była równie blada, jak pan Wentworth. I w tym miejscu wkraczam ja, pomyślała Nan. Nie miała pew- ności, w jaki sposób, ale zerwała się z takim pośpiechem, że o mało nie przewróciła ławki jak wcześniej Estella. Wszyscy wytrzeszczyli na nią oczy. Nan poczuła się okropnie. Przez długą, długą chwilę stała jak słup, a cała jej pewność siebie odpłynęła. Ale wiedziała, że nie może po prostu znowu usiąść. Zaczęła mówić. - Chwileczkę - powiedziała. - Zanim cokolwiek zrobicie, muszę wam powiedzieć o Guyu Fawkesie. Bo to on sprawił, że wszyscy w tym świecie są czarownicami. Najważniejsze w Guyu Fawkesie było to, że nigdy niczego nie potrafił zrobić, jak należy. Chciał dobrze, ale nic mu się nie udawało... - Niech ta dziewczyna się zamknie! -zażądał inkwizytor Little- ton swoim szorstkim, władczym głosem. Nan spojrzała na niego nerwowo, a potem zerknęła na dwóch potężnych mężczyzn. Żaden z nich się nie poruszył. Co więcej, te- raz zauważyła, że wszyscy jakby zamarli dokładnie w tych pozy- cjach, które przybrali, kiedy wstała. Spojrzała na Chrestomancie- go. Wpatrywał się w przestrzeń nieobecnym wzrokiem i zdawało 212 się, że również nic nie robił, ale Nan nagle nabrała pewności, że jakimś sposobem zatrzymał wszystko w miejscu, żeby dać jej czas na wyjaśnienie. Poczuła się dużo lepiej. Przez cały czas, kiedy się rozglądała, mówiła dalej, opowiadała o spisku prochowym i jaki błąd popełnili konspiratorzy, wybiera- jąc Guya Fawkesa, żeby wysadził ładunek. Teraz zaczęła opowia- dać o innych światach. - Było strasznie dużo Guyów Fawkesów w strasznie wielu światach -usłyszała własny głos. -I w każdym był nieudaczni- kiem. Niektórzy ludzie już tacy są. Wiecie, istnieją miliony innych światów. Wielkie różnice powstają przez wielkie wydarzenia histo- ryczne, kiedy bitwa jest albo wygrana, albo przegrana. Obie rzeczy nie mogą się zdarzyć w jednym świecie, więc oddziela się nowy świat i odtąd toczy się inaczej. Ale istnieje mnóstwo drobniejszych zdarzeń, które też mogą się rozegrać na dwa sposoby, chociaż nie tworzą nowego świata. Pewnie każdy z was miał takie sny, całkiem jak wasze zwykłe życie, tylko że niektóre rzeczy są inne i w tych snach znacie przyszłość. No więc one się biorą stąd, że te inne światy, gdzie dwie rzeczy się zdarzają, rozchodzą się od naszego świata jak tęcze i jakby przepływają jeden w drugi... Nan stwierdziła, że podziwia własny opis. Miała teraz natchnie- nie. Mogła gadać godzinami. Ale to było bezcelowe, jeśli nie po- trafiła namówić reszty II y, żeby coś zrobili. Wszyscy tylko gapili się na nią. - Więc nasz świat powinien być tylko paskiem tęczy w innym właściwym świecie -ciągnęła. -Ale nie jest. I powiem wam, dla- czego, żebyśmy mogli coś na to poradzić. Mówiłam wam, że Guy Fawkes był nieudacznikiem. No więc kłopot w tym, że on to wie- dział. Dlatego bardzo się denerwował, bo chociaż raz chciał coś zrobić, jak należy, i wysadzić w powietrze Parlament. Ciągle wał- kował w głowie wszystkie rzeczy, które mogły pójść źle: ktośmoże go zdradzić albo proch będzie wilgotny, albo świeca mu zgaśnie, albo lont się nie zapali... przewidział wszystkie ewentualności, 213 wszystkie rzeczy, które tworzą paski tęczy w nie całkiem innym świecie. I w środku nocy tak się denerwował, że poszedł i zapa- lił lont, tylko żeby sprawdzić, czy się zapali. Nie pamiętał, że ten dzień, piąty listopada, to ostatni dzień Tygodnia Czarów, kiedy wszę- dzie dookoła jest tyle magii, że zdarzają się najdziwniejsze rze- czy... - Niech ktoś uciszy tę dziewczynę! -zażądał inkwizytor Little- ton. Karol aż podskoczył. Przez cały czas siedział i próbował zro- zumieć własne uczucia. Znowu czuł się rozdarty na dwoje, ale w środku, niewidocznie dla innych. W połowie był zwyczajnie przerażony, jakby pochowano go żywcem, w szczelnie zamkniętej trumnie. Druga połowa pałała gniewem, gniewem na Chrestoman- ciego, pannę Cadwallader, II y, inkwizytora Littletona -na wszyst- ko. Teraz, kiedy inkwizytor Littleton nagle odezwał się donośnym, zgrzytliwym głosem, Karol spojrzał na niego. Zobaczył małego człowieczka z głupią twarzą, w niedopasowanym niebieskim gar- niturze, który lubił aresztować czarownice. Karol przyłapał się na tym, że znowu wspomina swojego pierw- szego czarownika. Tłustego mężczyznę, który tak się dziwił, że go palą. I nagle zrozumiał powód tego zdziwienia. To dlatego, że ktoś tak pospolity, tak zwyczajnie głupi, jak inkwizytor Littleton miał władzę, żeby go spalić. I to było złe. - Och, ruszcie się wreszcie! -zawołała Nan. -Nie rozumie- cie? Kiedy Guy Fawkes zapalił lont, powstał nowy wachlarz tęczo- wych możliwości. W naszym właściwym świecie, do którego po- winniśmy należeć, lont powinien zaraz zgasnąć i Parlamentowi nic by nie groziło. Ale kiedy już zapalono lont, nocny stróż mógł go wywęszyć albo Guy Fawkes mógł go zalać wodą, albo mogło się zdarzyć to, co nas stworzyło. Guy Fawkes zadeptał lont, ale została jedna maleńka iskierka, która dalej się żarzyła i pełzła w stronę beczki z prochem... 214 -Mówiłem, zamknijcie gębę tej dziewczynie! -warknął in- kwizytor Littleton. Karol znowu był sobą. Przeniósł spojrzenie z inkwizytora na Chre- stomanciego. Chrestomanci już nie wyglądał tak elegancko. Garni- tur miał zmięty i pomarszczony, jakby zapadł się do wewnątrz, twarz bladą i mizerną. Karol widział krople potu na jego czole. I zrozumiał, że Chrestomanci olbrzymim wysiłkiem jakoś utrzymuje w bezruchu cały ten świat, żeby Nan zdążyła przekonać II y, żeby użyli swoich połączonych czarodziejskich zdolności i dokonali zmiany. Ale uczniowie wciąż siedzieli jak oniemiali. Dlatego inkwizy- tor Littleton znowu zabrał głos. Widocznie należał do tych ludzi, których bardzo trudno jest uciszyć, i Chrestomanci musiał go pu- ścić, żeby mieć siłę na przytrzymywanie wszystkiego innego. -Zamilkniesz wreszcie, dziewczyno! -warknął inkwizytor Littleton. - BUM! -powiedziała Nan. -Parlament wyleciał w powie- trze, ale bez ludzi w środku. Nic wielkiego, bo nawet Guy Fawkes nie zginął. Ale pamiętajcie, że to był Tydzień Czarów. Dlatego wy- buch był znacznie silniejszy, niż powinien. Odłupał od reszty świa- ta cały ten pas tęczy, gdzie obecnie jesteśmy, i całą najbliższą ma- gię, jak długą kolorową drzazgę. Ale nie oderwał jej całkowicie. Wciąż była połączona z resztą tęczy na obu końcach. I tak zostało do dzisiaj. I możemy ją przyłączyć z powrotem tylko wtedy, gdy zrobimy tak, jakby nigdy nie doszło do wybuchu. A ponieważ dzi- siaj jest Halloween i jeszcze więcej magii niż zwykle... Karol zobaczył, że Chrestomanci zaczyna drżeć. Wydawał się wyczerpany. W tym tempie nie zostanie mu ani odrobina sił, żeby przesunąć na miejsce drzazgę ich świata. Karol zerwał się na nogi. Chciał przeprosić. To oczywiste, że ktoś posiadający taką moc jak Chrestomanci łatwo mógł zniknąć, kiedy tylko zjawił się inkwizy- tor Littleton. Zamiast tego Chrestomanci został, żeby im pomóc. Ale przeprosiny mogły zaczekać. Karol wiedział, że musi coś zro- bić. I dzięki Nan dokładnie wiedział, co robić. 215 - Siadaj, chłopcze! -zgrzytnął inkwizytor Littleton. Karol nie zwrócił na niego uwagi. Zanurkował w przejście po- między ławkami i złapał Simona Silversona za przód blezera. - Simon. Powiedz, co zrobił Guy Fawkes. Szybko! Simon wytrzeszczył oczy na Karola. Pokręcił głową i wskazał na swoje usta. - Śmiało! Powiedz to, głupku! -zawołał Karol i potrząsnął Simonem. Simon nie otworzył ust. Bał się cokolwiek powiedzieć. To przy- pominało zły sen. - Powiedz, co zrobił Guy Fawkes! -wrzasnął na niego Karol. Przestał potrząsać Simonem i skierował na niego magię, żeby go zmusić do mówienia. Ale Simon tylko pokręcił głową. Nirupam zrozumiał, o co chodzi. - Powiedz to, Simon! -zażądał. I wtedy reszta II y zrozumiała, co Karol próbuje zrobić. Wszyscy wstali z ławek i krzyczeli na Simona: - POWIEDZ TO, SIMON! Krzyczał pan Wentworth. Pomagał mu głos Briana. Magia ude- rzała w Simona ze wszystkich stron, nawet Karen i Delia krzycza- ły. Nan przyłączyła się do krzyku. Pękała z dumy i radości. Doko- nała tego, tylko opisując, co się stało. To było równie dobre jak czary. - POWIEDZ TO, SIMON! -krzyczeli wszyscy. Simon otworzył usta. - On... och, odczepcie się! Okropnie się bał, co się stanie, ale kiedy już otworzył usta, ma- gia bijąca w niego okazała się zbyt mocna. - On... on... Guy Fawkes wysadził w powietrze budynki Parla- mentu. Wszystko natychmiast zaczęło falować. Zupełnie jakby świat zmienił się w ogromną kurtynę, zwisającą w fałdach, które marszczyły się i falowały. Fale przebiegły przez 216 ławki, okna, ściany i ludzi. Każda osoba została przenicowana. Rozciągali się i znowu marszczyli, aż mieli wrażenie, że rozpadają się na kawałki. Fale stały się tak silne i strome, że każdy mógł zaj- rzeć pomiędzy fałdy. Przez jedną chwilę na każdej fałdzie znajdowała się klasa, któ- rą wszyscy znali, z inkwizytorem i jego potężnymi pomocnikami na tej samej fałdzie co panna Cadwallader, a Chrestomancim na drugiej fałdzie obok nich. Wewnątrz fałd znajdowały się całkiem inne miejsca. Karol zorientował się, że jeśli zamierza przeprosić Chrestoman- ciego, powinien to zrobić natychmiast. Odwrócił się, żeby wygło- sić przeprosiny. Ale fałdy już się spłaszczyły i wygładziły, i nic nie było takie samo. ROZDZIAŁ 16 Bardzo pana przepraszam -powiedział jeden z chłopców. O dziwo, przeprosiny brzmiały szczerze. Pan Crossley wzdrygnął się i pomyślał, że chyba zasnął. Prze- szedł go dreszcz, o jakim mówią: „Ktośprzeskoczył przez mój grób". Podniósł wzrok znad zeszytów, które poprawiał. Woźny był w klasie. Jak on się nazywał? Miał zgrzytliwy głos i mnóstwo głupich poglądów. Littleton, właśnie. Littleton chyba sprzątał rozbite szkło. Pan Crossley był zdumiony, ponieważ nie pamiętał żadnego rozbitego okna. Ale kiedy spojrzał na okna, zobaczył w jednym nowo wstawioną szybę, z mnóstwem kitu i brudnych odcisków pal- ców. -Proszę bardzo, panie Crossley. Wszystko sprzątnięte -za- zgrzytał pan Littleton. - Dziękuję, Littleton -powiedział chłodno pan Crossley. 218 Jeśli pozwolić Littletonowi gadać, zostanie i sam poprowadzi lekcję. Pan Crossley patrzył, jak woźny zbiera swoje rzeczy i wy- cofuje się do drzwi. Dzięki niebiosom! - Dziękuję ci, Karolu -powiedział ktoś. Pan Crossley obrócił się gwałtownie i odkrył, że w klasie znaj- duje się ktoś całkiem obcy. Ten mężczyzna był wysoki i zmęczony, ubrany tak, jakby wybierał się na wesele. Pan Crossley pomyślał, że to szkolny inspektor, i zaczął uprzejmie się podnosić. - Och, proszę nie wstawać -powstrzymał go Chrestomanci. -Właśnie wychodzę. Podszedł do drzwi. Zanim wyszedł, obejrzał się na II y i powie- dział: - Gdyby któreśz was znowu mnie potrzebowało, niech prześle wiadomość przez Starą Bramę. Drzwi zamknęły się za nim. Pan Crossley znowu zabrał się do sprawdzania zeszytów. Szeroko otworzył oczy. Na stosie zeszytów leżała jakaśkartka. Wiedział, że wcześniej jej tam nie było. Wiado- mość napisana drukowanymi literami, zwykłym niebieskim długo- pisem, wywarła na panu Crossleyu dziwaczne wrażenie, że już kie- dyś ją widział. Dlaczego? Widocznie zdrzemnął się i cośmu się przyśniło. Tak. Teraz po zastanowieniu przypomniał sobie, że rzeczywiście miał przedziwny sen. Śniło mu się, że uczył w okropnej szkole z interna- tem, zwanej Wielobór. Z ulgą podniósł wzrok na pilnie pochylone głowy uczniów. Znajdował się, jak dobrze wiedział, w szkole ogólnej Dębowa Furta i wszyscy co wieczór szli do domów. Dzięki niebiosom! Pan Crossley za żadne skarby nie chciałby uczyć w szkole z internatem. Zawsze się było w pracy. Zastanowił się, kto napisał tę wiadomość. I kiedy wędrował spojrzeniem po klasie, przeżył chwilowy wstrząs. Brakowało wielu twarzy z jego snu. Pamiętał grupkę męczących dziewcząt: Teresa 219 Mullett, Delia Martin, Heather Jakaśtam, Karen Jakaś jeszcze inna. Żadnej tu nie było. Ani Daniela Smitha. Ach, ale... teraz pan Crossley sobie przypomniał. Dana Smitha nie powinno tu być. Był w szpitalu. Dwa dni temu głupi chłopak założył się, że zje garść pinesek. Najpierw nikt nie wierzył, że on to zrobił. Ale kiedy dyrektor, pan Wentworth, wsadził Dana do samo- chodu i zawiózł na prześwietlenie, okazało się, że ma w żołądku pełno pinesek. Co za idioci z tych chłopców! Kolejny idiotyzm ze snu pana Crossleya: śniło mu się, że panna Cadwallader była dyrektorką zamiast pana Wentwortha! Komplet- na bzdura. Pan Crossley doskonale wiedział, że panna Cadwallader prowadziła szkołę dla dziewcząt Stara Brama, gdzie nauczycielką była panna Hodge. No, pewnie dlatego śniła mu się Teresa Mullett i jej przyjaciółki. Widywał ich twarze gapiące się na niego z pierw- szego rzędu dziewcząt idących za Eileen Hodge. I teraz pan Crossley przypomniał sobie cośjeszcze, co prawie wyparło z jego myśli dziwny sen i tajemniczą wiadomość. Eileen Hodge wreszcie zgodziła się z nim umówić. Miał po nią wpaść w czwartek, ponieważ wyjeżdżała na przerwę semestralną. Wresz- cie do czegoś dochodził! Ale nawet przyjemne myśli o Eileen nie zagłuszyły niepokoju wywołanego przez sen i wiadomość. Dlaczego go obchodziło, kto napisał wiadomość? Spojrzał na Briana Wentwortha, siedzącego obok swojego najlepszego przyjaciela, Simona Silversona. Ci dwaj chichotali z czegoś. Wiadomość pewnie stanowiła jeden z dowci- pów Briana. Ale równie dobrze mogła należeć do jakiegoś prze- myślnego planu, uknutego przez Karola Morgana i Nirupama Sin- gha. Pan Crossley popatrzył na tych dwóch. Karol odwzajemnił spojrzenie pana Crossleya znad okularów i kartki, na której powinien pisać. Ile wiedział pan Crossley? Wy- pracowanie Karola nie posunęło się poza słowa: ffiersz na /fa/fo-u^een. Ani wypracowanie Nirupama. Na podłodze pomiędzy nimi 220 leżała para butów do biegania z kolcami i wypisanym nazwiskiem, które wprawiło ich w zdumienie: DAN SMITH. Obaj wiedzieli, że Dan nie miał żadnych butów do biegania. Oczywiście „Smith" to było pospolite nazwisko, ale... obaj walczyli z dziwnymi podwój- nymi wspomnieniami. Karol zastanawiał się zwłaszcza nad swoim wrażeniem ulgi i spokoju. Odczuwał wewnętrzną swobodę. Odczuwał również wy- raźny głód. Część pamięci podpowiadała mu, że to dlatego, że nie- widzialny Brian Wentworth zjadł mu połowę obiadu. Druga część sugerowała, że to dlatego, że klub szachowy zajął większość obia- dowej przerwy. I jeszcze jedna dziwna rzecz. Aż do tej chwili Ka- rol zamierzał zostać wielkim mistrzem szachowym. Teraz owe po- dwójne wspomnienia sprawiły, że zmienił zdanie. Ktoś-czyjego nazwiska nie mógł sobie dokładnie przypomnieć -zasugerował, że Karol ma bardzo silny talent do czegoś, ale na pewno nie do szachów. Może zamiast tego zostanie wynalazcą. W każdym razie część pamięci od klubu szachowego, która wyda- wała się ważniejsza, radziła mu, żeby wrócił do domu wcześniej i zjadł przynajmniej płatki kukurydziane, zanim je pochłonie jego siostra Bernadyna. - Guy Fawkes -mruknął Nirupam. Karol nie wiedział, czy Nirupam ma na myśli czary, czy pomysł Dana Smitha na przerwę semestralną. Zamierzali zbierać pieniądze na kukłę, używając Nirupama zamiast kukły. Nirupam w starym wózku Karola doskonale udawał długą, chudą, wiotką kukłę. Teraz obaj się zastanawiali, czy wystarczy im odwagi, żeby zrobić to same- mu, bez wsparcia Dana. - Dlaczego musiałeś się założyć z Danem, że nie zje pinesek? -szepnął Karol do Nirupama. - Bo nie myślałem, że zje! -odparł nadąsany Nirupam. Przez ten zakład miał mnóstwo nieprzyjemności ze strony pana Wentwor- tha. -Nie możemy wziąć Estelli i Nan, żeby mnie popychały? 221 - To dziewczyny -sprzeciwił się Karol. Ale zastanowił się nad tym pomysłem, kiedy podkreślał tytuł Wiersz na Halloween na czerwono, z kroplami krwi. Akurat te dwie dziewczyny się nadawały. Obrysowując tuszem ostatnią kroplę krwi, Karol zauważył pęcherz na swoim palcu. Pęcherz już się goił, bia- ły, spłaszczony i pusty. Karol starannie pomalował go czerwonym tuszem. Nie chciał tak szybko zapomnieć. Pan Crossley wciąż zastanawiał się nad wiadomością. To mógł być kolejny wybryk Nan Pilgrim. Nan jak zwykle, odkąd przyje- chała do tej szkoły z Essex na początku semestru, siedziała obok Estelli Green. Te dwie od razu się pokumały. To dobrze, bo Estella była trochę samotna, zanim zjawiła się Nan. Nan zerknęła na pana Crossleya i znowu spuściła wzrok na swój długopis wędrujący po papierze. Zafascynowana, przeczytała: I w tej części tęczy Guy Fawkes zadeptał lont, ale pozostała maleńka rozżarzona iskierka. Iskierka podpełzła aż do beczek z prochem. BUM! - Estella! Popatrz na to! Estella pochyliła się, spojrzała i wybałuszyła oczy. - Wiesz, co myślę? -szepnęła. -Kiedy dorośniesz i zostaniesz pisarką, będzie ci się zdawało, że wymyślasz książki, ale one wszyst- kie gdzieś tam będą prawdziwe. -Westchnęła. -Mój wiersz będzie o wielkim czarodzieju. Pan Crossley nagle zdziwił się, dlaczego martwi się tą wiado- mością. Przecież to tylko żart. Odchrząknął. Wszyscy z nadzieją podnieśli wzrok. - Ktoś-powiedział pan Crossley -chyba wysłał mi hallo- weenową wiadomość. I przeczytał kartkę: KTOŚ W TEJ KLASIE UPRAWIA CZARY. 222 Klasa II y uznała to za wspaniałą nowinę. Ręce wystrzeliły do góry w całej klasie niczym łodygi fasoli na grządce. - To ja, panie Crossley! - Panie Crossley, ja jestem czarownikiem! - Czy mogę być czarownicą, panie Crossley? - Ja, panie Crossley, ja, ja, ja!