Edward Guziakiewicz Ekscytoza Nowela science fiction Copyright © Edward Guziakiewicz All Rights Reserved Część pierwsza Część druga Część trzecia Część czwarta Część piąta 1 Impulsy pochodziły z peryferyjnego układu gwiezdnego, usytuowanego na dalekich obrzeżach potężnego imperium. To obejmowało setki przez wieki zbadanych i podbitych galaktyk. Kimi wyłowiła je z monotonnego kosmicznego szumu nie bez pewnej konsternacji i zażenowania. W monitorowanych przez nią częstotliwościach rzadko kiedy pojawiało się coś zajmującego, nie licząc kwitowanego skrzywieniem ust częstego kosmicznego śmiecia, w związku z czym jej żmudna praca należała do bezbarwnych i usypiających. Brakowało nawet efemerycznych śpiewających gwiazd. Subtelnym solarnym symfoniom ze skupieniem przysłuchiwano się w sąsiedniej sekcji. Teraz coś z cicha zakołatało w sprawnie działającym mechanizmie. – Siódemka do komputera – niepewnie wyjąkała. – Proszę o sprzężenie zwrotne! Sygnały były tak słabe, że z powodzeniem mogła je zignorować, nie odnotowując emisji w podręcznej neksotece. Mając już mentalną kontrolę nad terminalem, z lekka je wzmocniła, a na ekranie pojawiła się wybrzuszona pulsująca sinusoida. „Gdzieś daleko jakiś niewydarzony głupiec naruszył imperialne prawo!” – wykoncypowała, ze wzgardą wydymając wargi. Jednak nie zlekceważyła tej transmisji. Ktoś inny by się nią nie przejął, bagatelizując nikły przypadkowy przekaz – ale nie ona, Jenerekitka z krwi i kości. Ukradkiem zerknęła na Albrumutora, który z przymkniętymi oczyma posapywał przy sąsiednim stanowisku. Co rusz rozmywały mu się rysy twarzy. Nudy na pudy. Należał do zmiennokształtnych, ci zaś rozpływali się, kiedy zapadali w sen, a ich ciała obracały się w metaliczną niby-ciecz, do złudzenia przypominającą rtęć. Nie przepadała za jego podłym towarzystwem. No i nie znosiła, kiedy obrzydliwie skapywał na posadzkę. Fuj! Nic gorszego niż wdepnąć nogą w takie śliskie świństwo. Dalej leniwie czuwał Babtunor, który w przeciwieństwie do jej najbliższego sąsiada dbał o swój wygląd i zważał na to, jak wypadnie w oczach otoczenia. Właściwie był przystojny, o ile to słowo mogło tu cokolwiek znaczyć. Ale cóż z tego? Kanony piękna Geomonów z Szesnastej Galaktyki różniły się od jenarekickich. A poza tym przedstawiciele tego gatunku zwykle byli nosicielami. Kryli w swych ciałach długowieczne inteligentne symbionty, a to sprawiało, że trudno było o zażyłość. W gruncie rzeczy nie było wiadomo, z którym z nich się gada — z tym, którego miało się przed oczyma, czy z tym, który gnieździł się w środku. Żaden z poziewujących przy monitorach dotąd nie zauważył, że coś się stało. – Chyba mogłabym to jakoś wykorzystać – wyszeptała, czując natłok myśli. – Taka okazja szybko się nie powtórzy... – Zabiło jej mocniej serce, gdy uprzytomniła sobie, jaki numer może wywinąć. Miała opinię perfekcjonistki, jak prawie wszyscy reprezentanci jej dumnej rasy i nie cierpiała partactwa. Chłodno zastanowiła się nad atutami, główkując nad tym, czy nie podejmie za dużego ryzyka. Od dawna w czasie jej dyżurów w górnej konsoli nikt się nie palił do żadnej roboty. Nie było do czego. Tylko jak wyrwać się z marazmu bez narażania na szwank reputacji? Nie zniosłaby cierpkiego przytyku, że wystrzeliła na wiwat. Smutnawo obejrzała się za siebie i ciężkawo westchnęła. Potem z nagła dmuchnął jej wiatr w żagle. – Już... Nie bój się, głupia!.. – dodała sobie odwagi. Zdecydowanym ruchem wcisnęła pomarańczowy przycisk programu alarmowego. Czerwonego nie tknęła. Zawyło. – Koledzy, obudźcie się. Zgłaszam naruszenie bezpieczeństwa w kontrolowanym sektorze. Natrafiłam na zakazaną prawem emisję – z dumą obwieściła. – Przesyłam do centrum międzygalaktycznego polecenie włączenia dodatkowych echosond – podała do wiadomości, raptem urastając we własnych oczach. – Obowiązuje nadzwyczajny tryb postępowania! Dokumentnie zaskoczeni zerwali się z foteli, by niecierpliwie przyjrzeć się jej odkryciu. W ich oczach migotały złe błyski i chyba w pierwszej chwili przeszło im przez myśl, że Jenarekitka postradała zmysły. Dała plamę! No, ale nie mogli kazać jej wyłączyć tego wariactwa. Pomarańczowy alert nie miał wstecznego biegu. Coś tam migotało na jej ekranie i czy chcieli, czy nie, musieli ruszyć dupska i w piorunującym tempie zabrać się do ramowych analiz. I to godzinę przed końcem dyżuru. Najprawdopodobniej tracili czas, ale kogo to obchodziło. Siedzieli tam po to, żeby się zajmować takimi pierdołami. – Zaskorupiała formalistka! – warknął ze złością Albrumutor, ale Babtunor zaraz klepnął go ostrzegawczo w ramię. – Siedź cicho – syknął mu do ucha. – Po co się narażać?! Wpatrzona w ekrany, chyba tego nie słyszała. Z pozoru zachowała się dokładnie tak, jak to przewidywał regulamin. No, ale przepisy przepisami, a życie życiem! Doskonale wiedziała, że za jej wyskokiem kryły się względy natury osobistej. Jeżeli umiała to zamaskować przed tamtymi, to jednak nie przed sobą. Jej myśli powędrowały ku Mitosowi, który powinien był teraz wygrzewać miejsce, zajmowane przez Albrumutora. „Raz, dwa, trzy, gonisz ty!” Od kilkunastu dni nie zamieniła z nim ani słowa. Podły drań kluczył i lawirował. Zręcznie ją omijał, dbając o to, aby ich drogi się nie skrzyżowały. Nie był przedstawicielem jej gatunku, który cieszył się dosyć mocną pozycją w przeogromnym mocarstwie, a w ogóle trudno go było przypisać do jakiejkolwiek znanej w kosmosie rasy. Takich jak on w konfederacji galaktyk było tylko kilku i można ich było policzyć na palcach. – Popieprzone unikalne egzemplarze, szlag by to trafił – mruknęła z przekąsem. – I to bez możliwości powielenia! – Starała się o komitywę, ale bez skutku. I nie rozumiała, dlaczego jej się nie udawało. Pierwsza faza operacji polegała na skrupulatnym zbieraniu informacji o odkrytej anomalii – i tę miała już wkrótce za sobą. Zresztą tamci dwaj jej dopomogli. Kiedy wychodziła z szumem w głowie, wiedziała dokładnie tyle, ile chciała wiedzieć. Wychwyciła coś, co nazywało się ekscytozą. W śluzie mignęło seledynowe światło. – Ekscytoza – pieściła w myślach tę nazwę, czując, że niesie jej wybawienie. Cieszyła się nią jak malec. Wbijała ją sobie w pamięć, schodząc opadającym w dół korytarzem do przelotu. Znalazła się w kanale komunikacyjnym. Tam panował już zwykły codzienny ruch. – Eks-cy-to-za! Z rozkoszą powtórzyła to słowo jeszcze kilka razy, a potem już usiłowała się opanować i uspokoić. Transporter niósł ją do centrum. Nie dziwiła się fachowemu terminowi. Zakazany przekaz musiał się jakoś nazywać. Główkowała nad jego hipotetycznymi źródłami. Mogły emitować sztuczne nośniki świadomości, powstałe w wyniku zabiegów nadmiernie dociekliwych istot rozumnych. Eksperymenty naukowe podejmowano przecież w różnych zakątkach imperium, rzadko kiedy je skutecznie ekranując. Wszelako do nieoczekiwanej eksplozji psychicznej mogło dojść również w sposób przypadkowy, a tym samym całkowicie niezawiniony. Było jednak zdecydowanie za wcześnie, aby o tym jednoznacznie wyrokować. Po południu czasu miejscowego otrzymała potwierdzenie, że alarm był usprawiedliwiony. Spadł jej kamień z serca i mogła już oficjalnie nawiązać kontakt z Mitosem. Wróciła do sekcji i posłużyła się drogą służbową. Zgodnie z wymogami procedury czekało ją teraz kompletowanie zespołu interwencyjnego. I w tym całym zamieszaniu o to jej w gruncie rzeczy chodziło. Nieoczekiwanie zaproponowała mu spotkanie na dachu paroli, zamiast w przytulnych pomieszczeniach sekcji. To było ciut, ciut przewrotne z jej strony – zdradzała się bowiem przed nim z tym, że podejrzanie dobrze zna jego zamiłowania i doskonale wie, gdzie drań spędza wolny czas. Później zastanawiała się, czy wybrała odpowiednie miejsce i zaczynała żałować, że nie zdecydowała się na coś innego, mniej dziwacznego. Momentami brakowało jej oleju w głowie. Nie powinna była tam się pchać. Rzadko kiedy po pokryciu dysku szwendali się mieszkańcy paroli. A cóż tam mogło być ciekawego? Nic. Chyba, że kogoś zajmował widok płynących po niebie białych obłoków, ciemnych chmur deszczowych, burz z gwałtownymi wyładowaniami atmosferycznymi, czy rysujących się nisko w dole nizin i wyżyn dziewiczej planety bazy, której nikt nigdy nie skolonizował. Gdy pojawiła się przy umówionej burcie na górnej powłoce paroli, Mitos z niezwykłym skupieniem kontemplował zachód słońca. Barwiąca szkarłatem niebo ciemniejąca kula Rumulusa kryła się za poszarpaną linią horyzontu. Panowała błoga cisza. Na tej wysokości cały dzień wiał świszczący wiatr, jednak tuż przed zmierzchem ustawał. Łajdak wyczuł obecność agentki, ale nawet nie drgnął. Nie odwrócił się, żeby się upewnić. Myślami nieobecny i sterczący jak kołek, wydawał się ją ze wzgardą odpychać i wykoncypowała, że zapowiada się drętwa wymiana zdań. Nadawała na zupełnie innej fali. Mimo to uznała, że nie powinna bawić się w ceregiele i od razu dzielnie przeszła do rzeczy. Zaczęła tak, jakby powracała do toczonej przed chwilą rozmowy. – Nie mogę sobie uzmysłowić, który z wybitnych Styracydów odkrył to osobliwe zjawisko i dlaczego nazwał je właśnie ekscytozą – rzekła z dużą swobodą, jak to sobie zaplanowała, udając przy tym odrobinę konsternacji. – Ale może to nie jest ważne?.. – ustąpiła mu placu, pozostawiając prowokujący znak zapytania. Kreację sprytnie dobrała. Pasowała do okoliczności, mimo że Mitos – jak się orientowała – raczej za takimi arcydziełami nie przepadał. Przypominała dużą kroplę żywej cieczy o wysokim poziomie wewnętrznej organizacji. Ruchliwa powierzchnia mieniła się wszystkimi barwami tęczy. Unosiła się swobodnie w powietrzu, nie dotykając podłoża i leniwie tańcząc. Krótko mówiąc, upodobniła się do efemerycznych systyk złocistych, gatunku żyjącego na kilku gorących planetach w Dziewięćdziesiątej Szóstej Galaktyce. Skrzywił się, ale nie oderwał wzroku od zachodzącego słońca, które wydawało się działać na niego dziwnie hipnotycznie. W prymitywnych cywilizacjach oddawano cześć jaśniejącym na niebie ciałom niebieskim, uznając je za emanacje bóstw. – Chodzi ci o Remagnosa Wielkiego. Odkrycie ogłosił w 6592 roku – ochryple odpowiedział. – A potem z rozwagą pokiwał głową. – Masz rację – nieoczekiwanie zgodził się z Jenarekitką. – Nazwa nie jest ważna. Diabła tam! I cała ta wycyzelowana historyczna oprawa – kto, kiedy, z kim, w której galaktyce, i po co. Wystarczy, że nie traci się z oczu natury zjawiska. Był zabójczo przystojny i męski. Zezując na niego zza świetlistej zasłony po raz kolejny żałowała, że nie jest Jenarekitą. Stał pewnie na przypominającej z dala wielki dysk szarej płaszczyźnie paroli, dając Kimi do zrozumienia, że fascynuje go siła grawitacji. Rzadko który gatunek był od niej wolny. W przeciwieństwie do agentki pozwalał, by krążyły mu wokół głowy kryształy informacyjne. Odpowiadała mu obecność tych mikroskopijnych stworów, będących skrzyżowaniem wysoko rozwiniętej sztucznej inteligencji ze światem drobnych owadów z właściwym im instynktem przetrwania. Paradował z nimi wszędzie, gdzie się dało. Przeszło jej przez myśl, że to dowód samotności, bezradności i zagubienia. Chyba jeszcze się nie odnalazł w nowym dla siebie świecie. W takich momentach mu współczuła. Na krótką chwilę wyłoniła się z kropli cieczy, eksponując smagłą twarz. Chciała nakłonić Mitosa do współpracy i wykrzesać z niego choćby iskrę zapału. I ostro się do tego zabrała – ale ruszyła z niewłaściwej strony. – Natrafiłam, Mitosie – moim zdaniem – na rzadkie indywiduum, posiadające wybitne umiejętności psychokreatywne – dzieliła się z nim posiadaną wiedzą. – Wydaje mi się, że ktoś bezprawnie wtargnął na terytoria imperialne, a przyczaiwszy się dynamizuje nadmiernie otoczenie, wywierając niedopuszczalny wpływ na umysły istot rozumnych – składnie tłumaczyła. – A na co rozbuchana dynamika i chorobliwy postęp w naszej i tak nad miarę rozwiniętej cywilizacji? – zakończyła kolejnym prowokacyjnym pytaniem. Syknął, gdy usłyszał ostatnie zdanie i z nagła się odwrócił. Wystrzeliła na wiwat. Obrzucił ją niechętnym spojrzeniem, dopiero teraz ze zdumieniem odkrywając, że upodobniła się do świetlistych systyk. Samice tego gatunku miały przeźroczyste osłony, te jednak ciemniały, kiedy w pobliżu pojawiały się samce. Jeśli chciał ją lepiej widzieć, musiał się oddalić. Ruszyli powoli brzegiem paroli, mając wciąż przed sobą gasnące słońce. On stawiał wyważone kroki, ona swobodnie płynęła obok niego. – Eee... Nonsens. Nie sądzę... – wzgardliwie wzruszył ramionami. – Nie wierzył w szkodliwość takich oddziaływań i próbował podważyć tezę Kimi o rzekomym zagrożeniu. „Rozdmuchana dynamika? Chorobliwy postęp?” Chodziło o drobne zawirowania i fluktuacje o lokalnym zasięgu. Może debatował już z Albrumutorem i Babtunorem, a ci podzielili się z nim ich podłym punktem widzenia? – Galaktyki są dobrze chronione – ripostował. – Nikt nie jest w stanie niepostrzeżenie przedostać się przez nasze granice, a następnie coś chytrzyć i kombinować – burczał. – Miałby za swoje, gdyby się na coś takiego poważył... Chmara drobnych ptaków przefrunęła pod parolą. – Tak ci się tylko mówi, Mitosie – odcięła się. – Założono przed wiekami w okresie wielkich wojen, że bariery ochronne są niezawodne, to prawda – cierpliwie ciągnęła. – Ale cząstką tego założenia było mylne przeświadczenie, że próby przeniknięcia w głąb naszego imperium mogą podejmować jedynie rasy słabsze i mniej rozwinięte, czy też dysponujące uboższą techniką. To potknięcie metodologiczne, co dostrzegli już dawno nasi myśliciele. Czy nie sądzisz – zwróciła się do niego – że w kosmosie może znaleźć się cywilizacja, przewyższająca naszą poziomem rozwoju, a przy tym nie nastawiona wcale pokojowo? Krążące wokół głowy Mitosa kryształy przekazywały mu akurat jakieś informacje. Zatrzymał się więc, marszcząc brwi w skupieniu. To, co Kimi powiedziała, zabrzmiało idiotycznie. Już drugi raz przeholowała. „Któż to był? – pomyślał. – Aha, Molibanus Starszy, twórca logiki świetlanego paradoksu. Twierdził, że wszystkie kosmiczne szlaki wiodą do stolicy imperium, a z każdej nawet najbzdurniejszej tezy można wyprowadzić – drogą wnioskowania – szczytną pochwałę wielkości mocarstwa!” Szanującą się społeczność styracańską na pewno nie cechował kompleks niższości. Od stuleci pompatycznie uznawano, że powstałe imperium jest tworem najdoskonalszym we wszechświecie i jak dotąd nic nie było w stanie zachwiać tym pyszałkowatym przeświadczeniem. Parsknął z niechęcią. – A zatem mamy do czynienia z inwazją? Z początkiem nowej wojny po wiekach niebiańskiego pokoju w najważniejszych galaktykach? – rzucił z ironią. – Może jesteśmy od dawna inwigilowani, lecz o tym nie wiemy, a wróg skutecznie przeniknął nasze systemy zarządzania, dopiero teraz popełniając drobny błąd?.. Kropla cieczy poruszyła się jak uderzona i zaczęła zmieniać barwy. Drań zaczynał się z nią kłócić. Jenarekitka nie przypuszczała jednak, by jej partner umiał prawidłowo odczytać wysyłane sygnały. Nie znał przecież świetlnego języka systyk złocistych. Stali tuż przy krawędzi dysku, zerkając ciekawie w przepaść. Poszła za jego gniewnym spojrzeniem. Na błękitnym niebie znaczyły się już dwa księżyce, oba w nowiu, a wkrótce miał wzejść trzeci. Nie wiedziała, że często bywał na jednym z nich. Powierzchnia paroli była nagrzana słońcem. Materiał, z którego została wykonana, oddawał teraz ciepło do atmosfery przy akompaniamencie cichych i melodyjnych pogwizdywań. Zabarwione szkarłatem obłoki zachęcały kusząco do akrobacji, w których mistrzowie sportów powietrznych wydawali się górować nad ptakami i uskrzydlonymi gadami. Kilkunastu młodych śmiałków z przyczepionymi do kończyn miniaturowymi technograwami popisywało się w oddali. Tuż nad horyzontem znaczyły się zarysy sąsiedniej paroli i zapewne stamtąd przybyli. – Być może, przesadzam w ocenie tego zjawiska – niby ustępliwie rzekła Kimi, zmieniając nagle taktykę. Nie chciała, by skakał jej do oczu. – Ale skoro włączyłam już pomarańczowy program alarmowy, a ciebie zgłosiłam do tego zadania, nie pozostaje ci nic innego, jak zabrać się ochoczo do pracy... – podsumowała, perfidnie wbijając mu szpilę. W obliczu takiej argumentacji musiał ulec. Z żalem pożegnał w myślach ciągnący się pod parolą potężny masyw górski. Strzelające ku niebu majestatyczne szczyty pokrywała wieczna zmarzlina. Uwielbiał ten region geograficzny i kilka razy spłynął na dół, by odwiedzić dzikie przełęcze. Właśnie po jednym ze zboczy ruszyła śnieżna lawina i ta na chwilę przykuła jego uwagę. – Trudno – niechętnie mruknął. – Zdecydowałem się na pracę agenta sił imperialnych, więc muszę się wywiązywać z obowiązków – z samozaparciem wyłożył karty na stół. Popadł w chwilową zadumę. Wiedział o tym, że silnych oddziaływań telepatycznych nie wolno lekceważyć. Pochodzący z Szesnastej Galaktyki Euremerowie posługiwali się dawniej tą złośliwą bronią w walce z innymi gatunkami. Na orbitach planety, którą zamierzali podbić, umieszczali najpierw nośniki z dezorientującymi programami psychicznymi. Wywoływali zamieszanie, a gdy już doszło do zbiorowej histerii, a w jej rezultacie do całkowitej dezorganizacji życia społecznego, lądowali w swych krążownikach na powierzchni, przejmując władzę i narzucając obcym rasom swoje prawa. Zdecydowali się na powrót do paroli. Goniące wokół głowy Mitosa kryształy jakby czekały na tę chwilę. Wpadły natychmiast do ledwo widocznego otworu w płaszczyźnie dysku. Szare podłoże załamało się, a ciąg pola siłowego sprawił, że znaleźli się w windzie kanału komunikacyjnego. Rola bezpośredniego kontrolera przypadła w udziale Zelusowi, noszącemu imię Eukalipanusa. Kimi skrycie się ucieszyła, gdy się dowiedziała, że właśnie tego dostojnika desygnowano, by czuwał nad jej pochopnym przedsięwzięciem. Nie miał zadatków na kąśliwego i zgryźliwego starca. Wprawdzie należał do Najwyższej Rady, jednak z reguły nie wtrącał się do wyczynów podległych mu agentów i pozostawiał im wolną rękę. Nie chciało mu się jednak ruszyć tyłka i udać się do górnej konsoli, co dotąd było w zwyczaju – i zmuszeni byli oboje stawić się w jego prywatnych apartamentach. W szacownej osi paroli mieściły się najważniejsze instytucje. Wybrali się tam z duszą na ramieniu, święcie przeświadczeni, że ograniczy się do kurtuazyjnej rozmowy i że na tym się skończy. Nie nawykli do składania wizyt w takich wysokich progach. Rzecz oczywista, nie wierzyli w to, że ci, którzy tam wchodzą, czasami już nigdy nie wracają. To były brednie. Tak straszono zabiegających o promocję, w swej naiwności gotowych wziąć każdy bzdet za dobrą monetę. Członkowie Najwyższej Rady wcale nie byli tacy straszni. Jak starych znajomych przyjął ich poufale w zaciszu domowego niby- sanktuarium, dając tym samym subtelnie do zrozumienia, że darzy ich względami. To była sprzyjająca wróżba. Gdyby im się podwinęła noga, mogli liczyć na to, że stanie w ich obronie. Jak wszyscy Zelusowie, wyglądem przypominał sporawego pomarszczonego grzyba. Jego głowa rozszerzała się u góry, tworząc szeroki kapelusz. Duże brązowe oczy spoglądały otwarcie i szczerze. Pozwolił im usiąść. Przy ołtarzyku mocy paliła się wieczna lampka. – Mówicie zatem, że doszło do ekscytozy? – zapytał łagodnym śpiewnym głosem, który wydał się trochę nie pasować do jego topornej postury. Podciągnął szerokie rękawy purpurowej szaty. I nie czekając na potwierdzenie zaczął niespiesznie objaśniać – jakby po to, by udowodnić dwójce agentów, że przygotował się do pogawędki: ? Ekscytoza jest stanem niebezpiecznego pobudzenia, któremu ulega organiczne otoczenie emitującego obiektu, szczególnie zaś istoty o silnie rozwiniętym systemie nerwowym, takie jak my, podatne na różne koniunkturalne wpływy. Kto nie zabezpieczy się, może stracić kontrolę nad sobą i wyczyniać różne cuda. Odkąd wiemy, że te silne oddziaływania telepatyczne są uchwytne – między innymi – na poziomie subprzestrzennym, odtąd analizując źródła emisji uwzględniamy również obiekty bardzo odległe. Zdaje się, że Kimi na jeden taki trafiła... Jenarekitka milcząco przytaknęła. Faktycznie, Eukalipanus orientował się, co zaszło. Miała nadzieję, że Mitos nie będzie wtrącać się do wywodu członka Najwyższej Rady, ale się pomyliła. Dowcipniś, musiał się popisać. – Dlaczego niebezpiecznego? Ekscytoza nie zawsze jest groźna – jej partner parsknął niecierpliwie, zabierając głos w najmniej odpowiednim momencie. – Wszystko zależy od tego, ku czemu zmierza silnie emitujący obiekt. Niekiedy wchodzą w grę godne pochwały intencje... – zerknął na pobladłą Kimi, która zrobiła wielkie oczy i wreszcie ugryzł się w język. Nie należało przerywać członkowi Najwyższej Rady. To było niefortunne, jednak Eukalipanus nie poczuł się urażony. A jeżeli dotknął go ten afront, to starał się tego nie okazać. Cichutko się roześmiał, odsłaniając rzędy perłowych zębów, a jego kapelusz zaczął kiwać się na wszystkie strony. – He, he, he... Jaka szkoda, że nie tworzymy jaźni kolektywnej – zręcznie odbił piłeczkę. – Może wtedy nie skakalibyśmy sobie do oczu! Riposta była celna i jego rozmówca dziwnie się skurczył. Przed laty Mitos był przecież członem jaźni zespolonej, do czego wstydził się przyznawać. Przelewający się galaretowaty mózg wypełniał niecki zagubionej planety i tworzył jej gęste morza i oceany. Niemal cała aktywność tego zagubionego w kosmosie myślącego tworu o niewiadomym pochodzeniu wiązała się z kreacjami różnych wewnętrznych modeli rzeczywistości. Powstawały one i ginęły, niby pod ręką kapryśnego demiurga, dostarczając podniet pięciu przenikającym się monadom, których w ogóle nie zajmował świat zewnętrzny. Po interwencji Styracydów psychoczłony rozdzielono i nasycono wiedzą o kosmosie. Miał wystarczające predyspozycje psychiczne, by ostać się w międzygalaktycznej społeczności. Został oficjalnie wypromowany przez władze i nadano mu obywatelstwo. Pozostałe monady spotkał zresztą podobny los. – No tak. Wygłupiłem się. Przepraszam! – wydukał, godząc się z tym, że momentami brakuje mu taktu. Eukalipanus skinął łaskawie. Dysponował druzgoczącą przewagą i dobrze o tym wiedział. Złożył dłonie w geście, który miał wyrażać zastanowienie. – Wybierzecie się we dwoje do... Galaktyki Sto Siedemdziesiątej Piątej, by przyjrzeć się z bliska temu zjawisku – skwitował, nie mając już ochoty na kontynuowanie pouczającego wykładu. – I sądzę, że będzie to dla was wielce kształcąca wyprawa. Co mówię, ekscytująca wycieczka... – dodał z lekkim przekąsem, który tym razem odnosił się do Kimi. – Przypatrzycie się temu intruzowi, a potem zdacie mi relację – zakończył, dostojnie podnosząc się z miejsca i wygładzając dłonią fałdy szaty. – Szczegóły waszej strategii już mnie nie obchodzą. I oby nikt się na was nie skarżył, bo byłbym w kłopocie – przewidująco dorzucił. – No i żebyście sami nie wpadli w strefę wpływów tego maszkarona. Chyba wszystko jasne, nie uważacie?.. Zgodzili się z nim bez słowa, podnieśli się, ze czcią całując pierścień, który miał na placu i kłaniając się ceremonialnie. – Niech moc będzie z wami! – rzucił na obchodne. Podziękowali mu, a następnie z powagą opuścili aulolię. Odprowadził ich aż do wyjścia. 2 Dawno minęły czasy niemal legendarnych wypraw Styracydów. Ci przed wiekami z euforią ciągnęli z planety na planetę, z pasją penetrując rodzimy układ słoneczny i na wszystkich księżycach zakładając kolonie, by wreszcie w porywie sięgnąć fascynujących gwiazd, odległych o kilka, kilkanaście i kilkadziesiąt lat świetlnych. Trawiła ich gorączka podróży. Później doszło do wielkiego przełomu, związanego z erą superszybkich krążowników. Rozpoczęły się okrzyczane ekspedycje do sąsiednich galaktyk. Imperium rozrastało się, potężniało, toczyło zwycięskie wojny i wchłaniało słabsze cywilizacje. Czerń nieba podniecała triumfalnych zdobywców i dzielnych pogromców. Podbijanym ludom nieśli przesłanie o wielkości ich wyjątkowego gatunku. Ze stuleciami podbojów kosmicznych szlachetna rasa wyzbywała się stopniowo potrzeby ekspansji. Traciła impet. Starzała się, co nieuchronnie przekładało się na jej oficjalną doktrynę. Prorocy szerzyli zaskakujące poglądy na sprawy doczesne. Odwoływali się do prehistorycznych korzeni. W ich oczach Wszechświat był wszędzie taki sam – tworzyły go bezkresne mroźne pustki ze znaczącymi się tu i ówdzie ubogimi śladami życia organicznego. Dostojny mędrzec nie ruszał w drogę, nie pędził nigdzie na łeb na szyję, ale wiódł spokojny żywot w rodzinnym domu, w jego zaciszach oddając się medytacjom nad tym, co godziwe. – Wszystko jest marnością... – w zadumie szepnęła Kimi. Znała to miejsce, więc nie spodziewała się, by na mieszczącej się na samym dnie paroli quasi-stacji panował szczególnie ożywiony ruch. I nie omyliła się, bo wybierających się w podróż można było właściwie policzyć na palcach. Kilkunastu agentów w kombinezonach niegroźnej służby porządkowej kręciło się wokół czarnego prostokąta jednego z przejść i można się było domyśleć, że usilnie oczekują czyjegoś przybycia. To była zmyślna zasadzka. Pewnie czaili się na parającego się przemytem Sambitę, a szósty zmysł podpowiedział jej, że wkrótce ten oferma wpadnie im w łapy. Przy wylotach do najbardziej odległych galaktyk nie było właściwie nikogo, jeśli nie liczyć dwóch dumnych Geomonów. Sunął automat z bagażami. Przedstawiciele tej rasy pielgrzymowali raz do roku do miejsc, z których się wywodziły ich symbionty. Opuściła więc smętny hol, nie wiadomo dlaczego taki duży, i udała się w stronę pomieszczeń obsługi, mijając jeszcze po drodze trzech pokrytych gęstą szczeciną Rodontów i jedną uroczą Marokitkę. Tamtej ostatniej dyskretnie się przyjrzała, skrycie podziwiając jej niezwykłą kreację. Pierwszy raz taką widziała. W wypełnionym parującą błotnistą mazią niewielkim otoczonym balustradą basenie nurzał się stwór, przypominający alifaratana. Zmrużyła oczy i rozpoznała Sarofa. Ten, gdy tylko dostrzegł Kimi, szybko wydostał się na brzeg. Przeszedł przez kabinę oczyszczającą, która zmyła z niego smar. Skórę miał pomarańczowo-żółtą z charakterystycznymi czarnymi cętkami, łapy mocne, postawę wyprostowaną, a w razie potrzeby podpierał się sporawym ogonem. Przyjął pozycję prawie na baczność, zatrzymując się tuż przed nią zgodnie z wymogami regulaminu. Nie przestraszyła się jego smoczego pyska. – Miło mi, że tu zajrzałaś. Jestem do dyspozycji, Kimi. To dokąd tym razem? – z niekłamanym zainteresowaniem zapytał. – Pewnie jakieś ciekawe polowanko z nagonką? A może znowu ktoś komuś zwędził planetę i na kolanach błagają o waszą interwencję? Ich dyżury operacyjne zbiegały się ze sobą, więc znał jej czarowne imię. Trudno było nie pamiętać tych, którzy częstawo korzystali z ziejących czernią przejść nadprzestrzennych, wiodących ku odległym połaciom imperium. Peryferia mocarstwa nie wiadomo dlaczego kojarzyły się z chłodem, a przecież były tam też gorące planety. Agenci z górnej konsoli pojawiali się tu dosyć regularnie. Taką mieli niewdzięczną pracę. Tylko ich w gruncie rzeczy zajmowało to, co działo się na antypodach. Z punktu widzenia mieszkańca paroli nie było tam niczego godnego uwagi. – Eh, Sarofie, żeby tak!.. Na razie nigdzie nie lecę – wyprowadziła go z błędu. – Nic z tego. Czekam na mego miluśkiego partnera. Nad wyraz dobrze znasz tego kolesia, więc nie powinieneś się dziwić. Czy zdarzyło się, żeby się kiedyś nie spóźnił? – zapytała z wyrzutem, jakby to on był winien tego, że jej towarzysz jest taki, jaki jest. – Jeśli się nie pojawi, co jest wysoce prawdopodobne, odłożymy wypad na jutro. No i nikt tym razem – westchnęła – nie porwał żadnego globu... Był bardziej przystępny niż Mitos, życzliwy i miły, mimo odpychającego wyglądu, więc chwilę z nim pogawędziła, a potem opuściła zaplecze. Niestety, jej nieprzewidywalnego kompana nadal nie było widać. Bezmyślnie kręciła się po pustawych peronach i w następstwie tego zaczął się jej udzielać nastrój panującego tam przygnębienia. Agenci w kombinezonach służby porządkowej dawno znikli, ciągnąć ze sobą przerażonego Sambitę, który wpadł jak mucha w ich pajęcze sieci. Wolała sobie nie wyobrażać, co teraz tego biedaka czekało. Mogli go wypatroszyć, a jego mózg wlepić na pięćdziesiąt lat w system zarządzania mieszczącej się na jakimś zadupiu nikomu nie znanej kopalni. Kary za przemyt były okrutne. Miały odstraszać. Ziało nudą, a bezczynność była nie do zniesienia. – Zero! Ono było zawsze najdoskonalszą liczbą... – w pewnej chwili wyszeptała. – Dlaczego nie jestem zerem? Myliła się. Była zerem. Całkowicie zbędnym elementem w hierarchicznej układance zarządzania imperium. Nikt nigdy nie stukał palcem w ten sensor. Uprzytomniła to sobie z bólem, bezmyślnie wystając przy jednej ze ścian. I dobrze wiedziała dlaczego. Kult grup szybkiego reagowania dawno już wygasł, bowiem w czasach niebiańskiego pokoju światłemu mocarstwu nie byli potrzebni żadni dzielni wojownicy i bohaterscy obrońcy. Bez takich pionków jak ona z powodzeniem mogło się ono obyć. Winda grawitacyjna raptem wypluła kolejnego pasażera i zabiło jej mocno serce. – Jesteś, draniu! – uśmiechnęła się szeroko, choć sobie zaplanowała, że będzie wyniosła i oschła. Pojawił się i pojęła, że się nie pomyliła w swoich rachubach. Miała go teraz tylko dla siebie. Mitos był pełen energii i radości życia, a z dyżurującym przywitał się wylewnie. Depresja, którą poprzedniego dnia straszył Kimi na dachu paroli, znikła bez śladu. Widocznie potrzebował odmiany i dzięki niej ją znalazł. – I tobie kończy się już zapas cierpliwości, Sarofie? – żartobliwie go zapytał, nie bacząc na to, że Kimi go słucha. Uścisnął kordialnie jego prawicę. – Tak potwornie nudnej roboty chyba nie oczekiwaliśmy po promocji. Zakpiono sobie z nas, obiecując złote góry. I nici z tego. Miały być atrakcyjne posady. A co nam rzucono? Jakieś ochłapy. To kłamliwe i nikczemne imperium jest nie dla takich jak my... Puściła tę impertynencką wiązankę mimo uszu. Prali imperialne brudy. Nie interesowały ją kulisy polityki. Pamiętała, że Sarof był podobnie jak Mitos członem jaźni kolektywnej na Psyfarozie, zwanej też Sollari, zagubionej planecie w Trzysta Siedemnastej Galaktyce. Kiedyś więc wiele ich łączyło, a i później zapewne z racji wspólnych wspomnień nie mieli przed sobą żadnych tajemnic. Wyczuła, że swobodniej będzie im się gawędzić bez obecności niewygodnego świadka. A poza tym, wolała nie słyszeć, o czym sobie szepczą do ucha. Tak było bezpieczniej. Odeszła więc na chwilę, pozwalając, by się wygadali. Przystanęła na końcu długiego korytarza przed świecącymi na ścianach kolorowymi tablicami pierwiastków, występujących w przyrodzie. Pierwsza zawierała wszystkie, którymi dysponowała natura, natomiast druga i trzecia te, które stworzyli Styracydzi w swych laboratoriach naukowych. Znalazła wzrokiem sydon, z którego były zbudowane powłoki parol oraz pancerze statków kosmicznych, zastanawiając się nad tym, jak uzyskano tak wysoką twardość, odporność na uderzenia i przeciążenia grawitacyjne oraz wytrzymałość termiczną. Wróciła, gdy poczuła, że jest znowu potrzebna. – Dokąd więc tym razem się wybieracie? – zapytał życzliwie Sarof, trzymający po kumotersku łapę na ramieniu Mitosa. – Mamy odbyć podróż na planetę Meafluorię. To jest w Galaktyce Sto Siedemdziesiątej Piątej – wyjawiła. – Dzieje się tam coś, czemu powinniśmy się przyjrzeć z bliska. Sprawa z pozoru błaha – kątem oka zerknęła na partnera – ale nie na tyle, żebyśmy mogli ją zlekceważyć. Wiesz, te nasze regulaminowe zadania... Niespiesznie poprowadził ich do kabin teleportacyjnych, wybierając właściwy peron. Wyrecytowała mu z pamięci kod celu. Skorzystał z terminala ściennego, by wprowadzić dane. Błyskały światełka. – Brykacie tam oficjalnie czy incognito? – Incognito. – Ooo, to w takim razie w czasie emisji ulegnie zmianie wasz wygląd zewnętrzny. Czy jesteście do tego przygotowani? Podał im wyglądające jak żuki chipy podróżne. Mitos przyłożył maleńki procesor do przedramienia, a ten z nagła ożył i wtopił się pod skórę, nie zostawiając śladu. – A jak myślisz? – impulsywnie rzekła Kimi. – Przecież wiesz, że jako agenci jesteśmy po solidnym treningu sytuacyjnym. Potrafimy bez trudu wcielić się w rolę reprezentanta każdej znanej w naszym mocarstwie rasy... Niepotrzebnie to powiedziała. Przy Sarofie nie musiała się chełpić. – No, wiadomo, wiadomo... – uspokajająco odparował. – Ostrzegam, bo to należy do moich obowiązków. Nigdy nie śmiałbym wątpić w twoje umiejętności... – He, he... Umiejętności... – uszczypliwie zachichotał stojący za nim Mitos. – Hi, hi!.. – nieoczekiwanie zawtórował mu Sarof. Kpili sobie z niej w żywe oczy, ale się nie obraziła. – Dowcipnisie! – parsknęła. Raptem uświadomiła sobie, że Mitos pod jej chwilową nieobecność zdążył już obrobić jej tyłek. Jednak spłynęło to po niej jak woda po kaczce. Pewna siebie przystanęła na podeście kabiny, sprawdzając wzrokiem, czy partner znalazł się na sąsiedniej. Przeczuwała, że i tak będzie górą. Zabierali ze sobą odzienie i broń. Nie stchórzył, co zdarzało się początkującym agentom. W subiektywnym odczuciu transfer trwał nieledwie kilka sekund, ale mimo tego nie należał do szczególnie przyjemnych. – A zatem do zobaczenia – rzekła do Sarofa, starając się ukryć rosnące podniecenie. – O wszystkim z detalami ci opowiemy, kiedy wrócimy. Za każdym razem mu to obiecywała, lecz potem o tym zapominała. Ale nie miał o to do niej pretensji. Ze wszystkich stron otaczała go senna dżungla. Witała go leniwie, z cicha o czymś poszeptując. Było parno, a tu i ówdzie przy poszyciu znaczyły się obłoki gęstej mgły. Chmury komarów unosiły się nad pokrytymi kroplami rosy pierzastymi łodygami paproci. Przez nieuporządkowaną plątaninę lian i bluszczy o osobliwych kształtach liści i kwiatów z trudem przezierało blade światło słońca. Mokre pnie drzew pięły się ostro w górę, tworząc u szczytu ginące w półmroku sklepienie. Między rozrosłymi skrzypami jakaś niby-ćma rozpostarła ogromne skrzydła, a w chwilę później znikła w gęstwinie. Z zaniepokojeniem rozglądał się za Kimi, która powinna była wynurzyć się z czerni nadprzestrzeni tuż obok niego. Niestety, nigdzie jej nie ujrzał. Był sam w tej zamglonej głuszy jak palec. – Hej, hej, gdzie jesteś? – odważył się i zakrzyknął, składając zielone ręce w trąbkę. Nie miał pojęcia, w którą stronę wołać. – Gdzie cię poniosło? – zadarł się, świętokradczo naruszając sakralną ciszę tego dzikiego zakątka i niepokojąc kryjące się w półmroku demony. Ruchome pnącza zwracały się z zaciekawieniem w jego stronę kielichami kwiatów, zdając się go skrycie obserwować. Reagowały na hałas. Tu wszechpotężna przyroda kierowała się własnymi prawami i czuł, że powinien je respektować. ? Kiiii-miii! ? wrzasnął. – Odezwij się – domagał się, coraz bardziej podminowany. – Nie kryj się, idę cię szukać! ? Następnie sprawdził, czy jest uzbrojony. – Tuuu... – dżungla przyniosła mu z oddali przytłumioną odpowiedź. – Utknęłam ? chmurnie odkrzyknęła. ? Do diabła, chodź i pomóż mi! Błądził z wysiłkiem po niewielkiej polanie, tonąc po kolana w porośniętym zielonym mchem grząskim gruncie. Chlup, chlup! Mógł ją obejść. Przedarł się przez szeroki pas drobnych żółtych kwiatów, których ciągnące się łodyżki były wyposażone w ostre kolce. Zaszeleściło w pobliżu, choć nie było wiatru. Nieopodal niego zafalowały krzewy. – He, he, he! – roześmiał się, gdy rozgarnął zarośla. Agentka na dobre ugrzęzła. Nieporadnie próbowała wyplątać się z porostów. Zaborcze ziele nie chciało jej wypuścić. Szarpała się z przyczepnymi kłączami. – To scenka, godna uwiecznienia, trzeba mieć szczęście, żeby coś takiego zobaczyć – używał sobie, ale był rad, że ją odnalazł. – Siódemka wpadła w zieloną pułapkę. Należy o tym czym prędzej powiadomić Eukalipanusa ? kpił. ? Nie, złapać w kadr i pokazać we wszystkich parolach. – A gdy nieco ochłonął, dodał już z większą rozwagą: ? Wydaje mi się, że Sarof coś przeoczył. Ciepłe kluchy. Mógłby być bardziej skrupulatny i z większą uwagą sczytywać dane. Pomógł jej, podniosła się i otrzepała z traw, mchów i rozgniecionych cuchnących grzybów. Była odrobinę niższa niż przedtem, no i dawała po oczach wściekłą zielenią meafluoriańskiej skóry. Trochę się wstydziła nowej fizys. – Nie zapomnę mu tego... Co za podstępny drab, uważam, że zrobił to złośliwie ? wybąkała rozżalona. ? A i ty, Mitosie nie rób sobie ze mnie pośmiewiska! Próbował odgonić od siebie uparcie bzyczące owady, które nieustannie krążyły mu wokół głowy, dopóki nie pojął, że jego kryształom informacyjnym również przydano nowe wyrafinowane kształty. Mistyfikacja była doskonała – jak przystało na wszystko, co miało na sobie metkę imperium. – Tu jest przejście... – kornie pokazał. Podał jej dłoń, przeprowadzając przez barykadę z połamanych gałęzi. Jakaś gadzina miała tu niegdyś nocne legowisko. – Dzięki! ? odrzekła. Stanęła wreszcie przed nim w całej fluoriańskiej krasie. Oj, było co oglądać! Uszy miała spiczaste, nos zwisający jak trąbka, a na jej czole znaczyły się wypustki, które niechybnie pełniły rolę zmysłu powonienia. Natura na Meafluorii dobrała w taki sposób proporcje ciała, aby ono nieodparcie wywoływało pożądanie. Kimi również uważnie go lustrowała. Wreszcie wymownie zachichotała. Przez moment miał wrażenie, że agentka myli go z jakimś palącym się do spółkowania zgłodniałym tubylczym samcem, który w poszukiwaniu chętnej samicy nieomylnie trafił na tę bagnistą leśną polanę. – Co? Źle wyglądam? – zaniepokoił się, lustrując wzrokiem swój korpus i kończyny. Nie palił się do obłędnego tańca godowego. Przestała chichotać. – Na szczęście nie jesteśmy ociekającymi trującym śluzem ohydami, jak rabatynice na Aprobatarii – wyjaśniła ze swadą. – Okazale się prezentujesz, nie martw się – dodała pojednawczo. ? Przecież nie będziemy wiecznie tkwić na tej śpiącej planecie. Nieśpiesznie założyli skórzane stroje, które wyciągnęli z niezbędników, a gdy byli gotowi, Jenarekitka przejęła inicjatywę. – Czeka nas odrobina improwizacji ? oznajmiła, rozglądając się z namysłem dookoła. ? Musimy znaleźć drogę do naszej bazy. Ten łobuz, Sarof, wyrzucił nas obok punktu zerowego. Trzeba wziąć na to poprawkę. Nie zmienia to jednak faktu, że gdzieś tu nieopodal sytuuje się tubylczy gród, do którego mieliśmy trafić. Ani chybi mamy tę osadę pod nosem. Tylko z której strony? Przez jakiś czas szli na azymut. Półmrok dżungli powoli ustępował, a teren stawał się mniej grząski. Ubywało zwisających konarów, zaś korony drzew przepuszczały więcej słońca. Omijali zdradliwe kępy mchów, w które łatwo było się zapaść. – Miejmy nadzieję, że nie skompromitujemy się przed tutejszymi – z lekką zadyszką odnotował Mitos, gdy dojrzał wreszcie przed sobą wąską wydeptaną ścieżkę. Z przestrachem podskoczył, bo spod jego nóg wyprysł w panicznym lęku poruszający się zygzakiem niewielki, ale obrzydliwy jaszczur. W gęstwinie pewnie czaiły się podobne stwory. ? Nie jest groźny ? popisała się znajomością tutejszej fauny Kimi. Kryształy tworzyły dwa skupiska, jedno – przy Mitosie, a drugie – przy Jenarekitce. O ile w paroli nie musiała ona korzystać z ich pomocy, o tyle w czasie wypraw w kosmos powinna była nimi się posługiwać. Ich misje wymagały regulaminowych zabezpieczeń. Trakt, do którego rychło dotarli, okazał się brukowany. Biegł brzegiem lasu, prowadząc ku rysującym się w oddali murom grodu. Kiepsko ociosane, luźno ułożone kamienie stanowiły podłoże, po którym mogli poruszać się dużo szybciej niż w dżungli. Po drugiej stronie drogi grunt był zdradliwie podmokły, przechodząc w połyskujące w słońcu i porośnięte przy brzegach roślinnością stawy i jeziorka. – Nie jest tak źle. To niczego sobie planeta – orzekła Kimi, zatrzymując się na chwilę, żeby odsapnąć. ? Całkiem miła. ? Otarła pot z czoła. ? A rozumni na niej ponoć bezkonfliktowi i życzliwi. ? Z zaciekawieniem obejrzała się za siebie, słysząc jakieś hałasy. ? Pierwsze spotkanie z kosmitami ? palnęła. Z tyłu za nimi żałośnie pobekiwało juczne zwierzę z długim ryjem, popędzane przez dwójkę tubylców, odzianych podobnie jak agenci. Mitos obojętnie wzruszył ramionami. – Trochę za gorąco, jak na mój gust – odpowiedział. – Wolę chłodniejsze zakątki. Myślami umknął na dziewiczą Arę, z której właśnie przygnało ich przez gwiezdne bezdroża. Na tamtej pokrytej bujną roślinnością planecie, z jasnobłękitnym niebem zdobionym szarymi dyskami Styracydów, nie pojawił się w wyniku ewolucji żaden gatunek rozumny. Składając wizyty w uroczych górskich kotlinach i lądując w niewielkiej kapsule na zaśnieżonych przełęczach, mógł więc zachwycać się nią, w myślach brać ją w wyłączne posiadanie i w dojmującej samotności kontemplować jej piękno. W zasadzie Ara do nikogo nie należała i nikt nie ingerował w to, co się na niej działo. Natomiast Meafluoria nie była opustoszałym globem. Na kilka dni na niej zagościł, zmuszony do tego, by liczyć się z jej dysponentami. Fluorianie, Epimeryci i Mealanie czuli się jej faktycznymi suwerenami. Odwiedzał należące do nich ziemie. Oglądając się na podążających ich śladami dwójkę zielonych, w nagłym przebłysku uprzytomnił sobie, że w przeciwieństwie do nich nie ma prawdziwego domu i że bardzo mu brakuje pożegnanej na zawsze Psyfarozy. Przez uchyloną bramę weszli do miasta, przez nikogo o nic nie indagowani i wmieszali się w uliczną gawiedź. Mijani Fluorianie stroje mieli nieokazałe i odziewali się bez przepychu. Kobiety skromnie spuszczały oczy, widząc obcych, przyzwyczajone widocznie do tego, że tacy co rusz tu się kręcą, krzątając się wokół swoich spraw. Frontony budynków zdobiły płaskorzeźby z kamienia, a drzwi do domostw cieszyły oczy misterną plątaniną wzorów w drewnie. Tubylcy przywiązywali wagę do estetyki i piękna, co na pewno dobrze o nich świadczyło – ale nie znali jeszcze elektryczności, nie mówiąc o wiązaniach atomowych czy równaniach na pole grawitacji. Reprezentowali jedną z tych uboższych kulturowo cywilizacji, które rokowały na wejście do międzygalaktycznego imperium na prawach członka z głosem doradczym w Najwyższej Radzie nie wcześniej niż za kilka tysięcy lat. Daleko było tej planecie nawet do tego, by objąć ją programem promocji pojedynczych wybitnych osobowości. Willa Hagusa mieściła się w sporym ogrodzie i okalał ją solidny mur z dobrze spojonych ze sobą niby-cegieł. Zatrzymali się na moment przed na głucho zatrzaśniętą furtą. Nie zawieszono na niej kołatki. Kryształy nie miały jednak żadnego kłopotu z przemyślnie ukrytym zamkiem. Masywne drzwi ustąpiły i w kilka sekund wślizgnęli się na zastrzeżony teren, nie czekając na niczyje usilne zaproszenie. Hagus spodziewał się przybycia agentów, nie był więc zaskoczony tym, że dwoje obcych przełamało zabezpieczenia i raptem znalazło się w jego zadbanym ogrodzie. Jednak chyba nie trafili na sprzyjający moment, bo nie uradował się na ich widok. Wyglądał podobnie jak Sarof w stacji podróży nadprzestrzennych, gdyż również posługiwał się posturą alifaratana. Na widok przybyłych skrył się jednak we wnętrzu domostwa, jakby chciał umknąć przed nimi. Mitos zerknął ze zdziwieniem na Kimi, nie rozumiejąc zachowania strażnika Meafluorii. – Na moce styracańskich niebios – złowrogo mruknął. – To tak się wita gości z planety matki? Rychło jednak Hagus naprawił swój błąd. Powrócił, tyle tylko, że w zmienionej postaci. Podobnie jak Kimi i Mitos, był teraz do przesady zieloniutkim tubylcem. Górował nad nimi wiekiem i tuszą. Tak przygotowany, szeroko rozłożył ręce i wylewnie przywitał się z nimi. Czuło się jednak przez skórę, że za jego na niby serdecznością i życzliwością kryją się przewrotność i fałsz. Niedomówienia od samego początku wisiały w powietrzu, zwiastując nieuchronną burzę. Stali w cieniu sterczącej niczym maczuga wysokiej skały, odziani w szaty podróżne. Żółtawa pustynia ciągnęła się aż po horyzont, żar lał się z nieba, a oczy raził oślepiający blask słońca. Ta niewielka planeta od niedawna miała atmosferę, lecz nadal była bezludna. Ktoś zaczął ją zagospodarowywać, ale potem porzucił zaczęty projekt. Na odległym wzniesieniu znaczyły się zarysy przypominającej zamczysko z basztami surowej budowli. Wykonane z prawie przeźroczystego sydonu dwa niepokaźne pojazdy kosmiczne spoczęły nieopodal, oczekując na powrót gawędzących ze sobą dostojników. – Nie przypuszczam, żeby na Meafluorii doszło do czegoś niepokojącego, co uzasadniałoby to larum – nieśpiesznie cedził Eukalipanus, debatujący z Feoorontem, który już trzecią kadencję pełnił funkcję przewodniczącego Najwyższej Rady. – Zupełnie nie pojmuję, co się stało z tą zdyscyplinowaną agentką, Kimi. Była zawsze taka zrównoważona. Instrukcje instrukcjami, a regulamin regulaminem, jednak nikt przy zdrowych zmysłach nie wszczynałby alarmu z powodu jakiejś błahostki. To była ledwo uchwytna i przypadkowa emisja. Po co stawiała sekcję na nogi? Feooront był rdzennym Styracydą. Tylko tacy zresztą mogli kierować Radą. Przytaknął z namysłem. Mrużąc oczy, wpatrywał się w dal. – To fatalny skutek za daleko idących promocji – wykoncypował. – Weszło nam w krew wyróżnianie byle kogo. W okresie wielkich konfrontacji musieliśmy się wspierać na niższych rasach. To smutna prawda, trudno było swoich rzucać do walki. A stuletnia wojna też sporo nas kosztowała i teraz musimy za to płacić – podsumował. – Eh, ciężko wykorzenić stare nawyki. Wielu wypromowanym nie trafia do głowy, że dostali znacznie więcej niż mogły im zaoferować ich planety. Nie potrafią tego docenić i utyskują. Wydaje im się, że mają za mało. Co za pech. Nie rozumieją ducha styracańskiej kultury – raptem się zaperzył, zapominając na moment, kim jest. – Zachłanni i nienasyceni barbarzyńcy! – wyrwało mu się w zacietrzewieniu i wzburzeniu. Jeszcze chwilę sapał, tłumiąc rosnące podniecenie, potem poirytowanie przeszło mu jak ręką odjął. Był znowu panującym nad sobą i uderzającym dobrocią wysokim rangą dostojnikiem. Zelus gorliwie przytaknął. Poprawił nakrycie głowy, spoglądając na żółty piasek pod stopami. – Należało te prymitywne śmierdzące globy pozostawić ich losowi i nie wtrącać się w to, co na nich wyrabiano – cynicznie skonstatował. Jego rozmówca z przekąsem się roześmiał, bo z czymś zabawnym mu się to skojarzyło. – Niewykluczone, że wcześniej czy później powrócimy do szczytnych idei, które w zamierzchłej przeszłości głosił szlachetny Efemerydan. Zależało mu na tym, by powstało silne państwo, ale złożone tylko ze Styracydów. Sugerował, ażeby porzucić zamysł rozbudowywania i podtrzymywania rozległej federacji, a pozwolić, by we wszystkich skupiskach gwiazd potworzyły się niezależne od siebie i słabe ośrodki władzy. Eukalipanus znowu przytaknął. – Masz rację, wszakże na dłuższą metę takie rozwiązanie mogłoby okazać się niebezpieczne. Kto wie? – rzucił do swoich myśli. – A co by się stało, gdyby oni wszyscy sprzymierzyli się przeciw Styracydom? – pytanie było retoryczne, chociaż dotyczyło niebłahej kwestii. – A wracając do tych nadmiernie gorliwych agentów, Mitosa i Kimi, którzy przejawiają inicjatywę czy tego trzeba, czy nie... – zapytał. – Może by jakoś ostudzić ich zapały? Przewodniczący Rady się skrzywił. – Nie ma potrzeby – zawyrokował. – Ich dyżury bowiem i tak wkrótce się skończą. Potem wypada im znaleźć nowe mniej eksponowane zajęcia, aby nie mogli się więcej czupurnie popisywać. Trzeba ich odsunąć, ale dyskretnie. Wracali do pozostawionych pojazdów kosmicznych. – Obawiam się, Feooroncie, że promowani wcześniej czy później się zbuntują i że przyjdzie im ochota, by podyktować nam swoje prawa. Mogą rozsadzić od wewnątrz całe mocarstwo. Nie jest to wesoła perspektywa... – rzekł Zelus. – Stare cywilizacje, takie jak twoja czy moja, powinny się wspierać i trzymać się razem. Przewodniczący taktownie nie odpowiedział. Dotknął szczupłą dłonią nagrzanej pokrywy włazu. – Milutka ta planeta – roztropnie zauważył. – Dobre miejsce do wypoczynku i kontemplacji. Powinniśmy się tu częściej spotykać. – Potem dorzucił z namysłem: – Cichy alians Styracydów i Zelusów? Czemu nie. To warte przemyślenia. 3 Wieczór był ciepły, meafluoriańskie słońce skryło się za linią horyzontu, a po całym dniu, wypełnionym zajęciami, którymi chaotycznie zarzucił ich Hagus, chcący opóźnić nieuchronną katastrofę, dopiero teraz mogli w spokoju ducha zasiąść w przestronnej altanie i rozprostować nogi. Był najwyższy czas, by docisnąć śrubę wyślizgującemu się grubasowi i wymóc rozmowę o ekscytozie oraz o tym, co ją wywołało. Tamten niby to w ramach oficjalnego protokołu powitalnego przymusił ich w pierwszej kolejności do dokładnego obejrzenia sięgającej głęboko w ziemię bazy. Budynek tylko z pozoru wyszedł spod rąk miejscowych architektów – wznieśli go Styracydzi, a przy pomocy ukrytych w nim instalacji można było kontrolować nie tylko Meafluorię, ale i inne planety i księżyce. Z kolei naciągnął ich na zwiedzanie miasta. Przewidział rozmaite atrakcje, a w tym zawody w różnych dyscyplinach sportu. Kulminacyjnym punktem programu dnia były popisowe zapasy miejscowych osiłków. Kimi przez cały czas grała rolę bardzo oficjalnej i wręcz niedostępnej. Była zimna jak głaz, czym wprawiała tamtego w popłoch, a Mitos dawno jej takiej nie oglądał. Przyparty do muru Hagus podjął wreszcie niechciany temat. – Właściwie nie miałem powodu, by na tę dwójkę zwracać uwagę – zaczął niemrawo i mętnie. – W fakcie, że się w pobliżu pojawili, nie dostrzegłem niczego niepokojącego. Ot, wyszli z lasów – i tyle. Zatrzymali się w tych spokojnych stronach. Gdzieś tam sobie cichutko przycupnęli. I nikomu tu nie wchodzą w drogę... Kimi przestała kręcić nosem i Mitos mimochodem odnotował, że zsunęła się nagle z piedestału. – Dwójka? – zapytała z udawaną życzliwością. Zrobiła się raptem tak słodka, że można ją było przyłożyć do rany. To mu się nie spodobało. Pomyślał, że rozmowa z agentami tej rangi co oni powinna przebiegać nieco inaczej. Ich przybycie oznaczało przecież stan podwyższonej gotowości. – Dwoje – wydukał Hagus po chwili namysłu. – Są obcy, to znaczy na pewno nie są Meafluorianami. – A co ze sobą przytargali? Może nośnik z silnie emitującą inteligencją? – Kimi ciągnęła go za język. Hagus czuł się coraz bardziej nieswojo. Nie chciał mówić o niektórych rzeczach. Jego małe oczka czujnie spoglądały. – Myślę, że dojdę do tego, co to jest. Wiem, że chodzi wam o zdolności tego obiektu. Inaczej nie powiadamiałbym o tym zwierzchności na Arze. – Urwał i pociągnął ze szklanicy tutejszego piwa, którego oni jeszcze nie tknęli. – Tyle tylko – rozwodził się dalej – że nie sądziłem, iż w tej sprawie ktoś się osobiście pofatyguje do tego zaścianka. Nie było tu nikogo z Pierwszej Galaktyki przez kilka ostatnich kadencji – obłudnie się żalił. – Wszystko pozostawało na mojej głowie. Kogo tam mogło obchodzić, co tu się dzieje? Kimi gwałtownie się poruszyła. – Nie od ciebie uzyskaliśmy informację o ekscytozie. Zareagowałeś dopiero wtedy, kiedy otarło się o twe parszywe uszy, iż coś już wiemy! – znienacka zasyczała, porzucając rolę słodkiej idiotki. – Zaraz, zaraz, nie pojmuję – Mitos tarł w zamyśleniu czoło. – Do licha, nie są tubylcami? Nie pochodzą z Meafluorii? Na moce niebios, kim zatem są i skąd przybyli? – zaniepokoił się nie na żarty. – Czyżby spoza granic imperium?.. Hagus był zafrasowany, a jego wściekle zielona skóra jeszcze bardziej pozieleniała. Rozmowa w altanie nie przebiegała po jego myśli. Nie spodziewał się, że przybyli będą aż tak dociekliwi. Wiercili mu dziurę w brzuchu. Było widać, że musi się usprawiedliwić. – To moja wina – wydukał przepraszająco, uderzając się dłonią w piersi. – Moja, a raczej mojego poprzednika na Meafluorii, Gibausara. Chodzi o to, że ani on, ani ja nie udokumentowaliśmy w centrali, że tu, w pobliżu – w tej galaktyce – znajduje się nie zarejestrowana osobliwość kosmologiczna. Ot, taka sobie niewielka autogeniczna szczelina w przestrzeni. Jakoś tak wyszło. Niewielki bałagan. Tyle spraw na głowie, więc o takich drobnostkach się nie pamięta... – Otwarta czy zamknięta? – zapytała Kimi. Wydarła Hagusowi z gardła tę bezcenną informację i to ją wyraźnie ukontentowało. Nie na darmo przytelepała się na Meafluorię, skoro mogła usłyszeć o tym wstydliwym sekrecie byczącego się na niej darmozjada. Wygrzebała cenną perłę z jadła dla przydomowych gadzin. Już nikt nie mógł jej zarzucić, że się wygłupiła. Odprężyła się, a nawet uśmiechnęła się do Mitosa. Jej promienne oczy zdawały się mówić: „Widzisz? Warto było się poświęcić. A ty przecież nie miałeś ochoty!” Cóż, triumfowała. Dowiodła, że intuicja jej nie myli. – Nie, nie została zamknięta – niechętnie wyjawił Hagus, gdy tylko ustał atak konwulsyjnego kaszlu, który go dopadł. Znowu zamoczył usta w tutejszym piwie. – Nikt nie pomyślał o tym, żeby zasklepić ten mierny prześwit. Mój poprzednik, Gibausar, uznał, że tą drogą nic nie może niepostrzeżenie wedrzeć się w granice naszego wspaniałego państwa. Oby imperium trwało wiecznie! Co prawda tym samym coś tam przeoczył, ale mnie z kolei jakoś niezręcznie było wymądrzać się i mu to wytykać. Postawiłbym go w kłopotliwej sytuacji – dukał, pocąc się – gdybym to zgłosił. Od czasu do czasu jakieś śmieci przez tę szczelinę się przedostają! – wychrypiał. – Skandal – warknął Mitos, który zaangażował się emocjonalnie. – Tego nie będzie można ukryć. To granda. – Sprawa wyglądała poważnie. – Zaraz, zaraz... – coś sobie uprzytomnił. – A dokąd prowadzi ta szczelina?.. Hagus bezradnie złożył ręce. Wydawało się, że za chwilę padnie na kolana przed agentami z Pierwszej Galaktyki, by błagać o litość i wybaczenie. – Do przestrzeni kosmicznych, odległych od granic naszego imperium o wiele milionów lat świetlnych. Niczego tam nie ma, wierzcie mi. Szkoda fatygi. A przynajmniej niczego, co by mogło zainteresować tak światłych agentów jak wy. Nawet najmniejszych śladów wrogiej cywilizacji! Kimi nie była zaciekawiona dalszymi krętactwami Hagusa. Mieszał prawdy i półprawdy z kłamstwami. Robił uniki. To, co dotąd usłyszała, w zupełności jej wystarczało. Dyskretnie ziewnęła, przysłaniając sobie usta. Potem się podniosła. – Do obcych, którzy tu się napatoczyli, wyślemy kryształy informacyjne – zdecydowanie rozstrzygnęła. – Niech ustalą, co jest z tą ekscytozą. My zaś we troje – obwieściła z triumfem – spenetrujemy tę autogeniczną szczelinę. Obejrzeliśmy sobie bazę, zwiedziliśmy gród, przyglądaliśmy się pracom i rozrywkom zielonoskórych Fluorian; teraz zaś zajrzymy za kulisy teatru Hagusa, innymi słowy: przypatrzymy się temu, czego nie chciał nam pokazać. Sądzę, że będziemy mieć przednią zabawę. Strażnik planety otworzył szybko usta, jakby chciał zaprotestować, ale się nie odezwał. Miał pecha i przegrał z kretesem. Przygarbił się i wydawało się, że będzie potrzebować kostura, by podnieść się i tchórzliwie powlec za Kimi i za jej towarzyszem. Jego drugi dyżur na Meafluorii dobiegał już końca, a o pozostawienie go tu po pierwszym sam prosił zwierzchność na Arze. Nie spodziewał się, że na takim zadupiu ktoś go na czymś podejrzanym przyłapie i że nagle znajdzie się na równi pochyłej. Zsunęła się na niego lawina. Podążył za agentami, by zająć się przygotowaniami do podróży. Nie pojmował, co sprawiło, że pofatygowali się na takie odludzie. Szybko się z tym uporał, a na podeście, który wyłonił się spod ziemi, ujrzeli pojazd, gotowy do odlotu. Przypominał odwrócony spodek. Błysnęło przytłumione światło. W centralnych galaktykach tego typu środki transportu, nadające się do kosmicznych eskapad w obrębie kilkudziesięciu minut świetlnych, dawno już wyszły z użycia. Trafiły do lamusa. Na peryferiach sporo ich jednak pozostało. Tam się jakoś przydawały. – O, zgrozo! – rzekła do siebie Kimi, nie kryjąc zdziwienia. – Jak żyję, nigdy nie siedziałam w takim gruchocie. Nie zrezygnowała jednak z zaplanowanej wyprawy. Tajemnicza szczelina w przestrzeni, dziw natury, miała kształt wydłużonego trójkąta i wyglądała jak ślad po cięciu ostrym narzędziem do fechtunku. Można było sobie od biedy wyobrazić, że przed milionami lat kosmiczny gigant z nieznanego wymiaru trenował tu, zajmując się transfiguracjami wierzchniej warstwy wszechświata, tnąc przejścia i tworząc połączenia odległych stron. Kimi próbowała się otrząsnąć i odsunęła od siebie te obrazy. Grubas był zajęty pilotowaniem maszyny, a Mitos z uwagą śledził tor lotu. – Jakim cudem udało się wam ją odkryć? – zapytała. Oderwali się już od powierzchni Meafluorii, przebili się przez atmosferę i osiągnęli zamierzoną orbitę. Prześwit był ledwo widoczny, ale strażnik trafił nań bez trudu, a ich pojazd w oka mgnieniu dostał się do nieznanego gwiazdozbioru. Znaleźli się w wykonującej powolne obroty spiralnej galaktyce. Mieli przed sobą jedno z jej słońc, przeciętną żółtawą gwiazdę, usytuowaną w pobliżu wewnętrznego brzegu jednego z ramion spirali. Tuż pod nimi jaśniała obca planeta. – Złożyły się na to dwie przyczyny – tamten półgębkiem odpowiedział, gdy uporał się z manewrem przejścia. Poza granicami imperium czuł się pewniej, ale i tak było widać, że nawet na torturach nie zdradzi wszystkiego, co wie. – Systemy kontrolne na Meafluorii odnotowywały obecność meteorów niewiadomego pochodzenia, a Gibausar usiłował dociec, skąd pochodzą. A poza tym w lasach meafluoriańskich zalegały wraki różnych maszyn, których nie zbudowali tubylcy. To mu dawało do myślenia. Mitos oglądał z góry nową planetę. Była większa od Psyfarozy, a pod pewnym względem przypominała Arę. Zeszli na niższą orbitę i systemy nawigacyjne pokonującego przestrzenie pojazdu wyłowiły liczne małe satelity, służące głównie do celów naukowych i informacyjnych. – Sporo latającego złomu... – mruknął. – Nie są w stanie tego jakoś uporządkować? – zdziwił się. A potem zwrócił się do Hagusa: ? Zaskakujesz nas na każdym kroku. Ciekawie sobie poczynasz, nie zmienia to jednak w niczym faktu, że wikłasz się w niebezpieczną aferę. Zatem mieszkańcy tego globu już wielokrotnie odwiedzali Meafluorię? Włączyły się samoczynnie niezbędne zabezpieczenia i mogli wejść lotem ślizgowym w górne warstwy bogatej w azot i tlen atmosfery, całkowicie niewidoczni dla naziemnych systemów radarowych. – Od czasu do czasu przerzuca kogoś – wyjawił. – Ruchliwość tej szczeliny jest spora. Niekiedy więc obie planety, Gea i Meafluoria, niemal się stykają – tłumaczył zrezygnowanym głosem. – Jednakże temu niecodziennemu zjawisku nie towarzyszą żadne wyczuwalne oddziaływania grawitacyjne. Majestatycznie płynęli nad półkulą południową, oglądając sporawy kontynent, pokryty białymi lodowcami i wieczną zmarzliną. Planeta obfitowała w wodę. Mitosowi skojarzył się ten widok ze skrzącymi się w pogodne dni w słońcu zaśnieżonymi górami na Arze. – Jak Fluorianie i ich pobratymcy reagują na obcych? – zapytała Kimi. – Polują na nich, zabiją ich i pożerają, czy też obchodzą się z nimi bardziej humanitarnie? Odnotowują chyba ich obecność? Hagus odchrząknął. – No, nie, nigdy ich nie mordowali – głos miał nadal żałosny, choć starał się wywołać wrażenie, że nie przejmuje się klęską. – Nie wiedzieli, skąd oni pochodzą, a to sprawiało, że przyjmowali ich jak przybyszy z niebios, dar łaskawych bóstw. Respektowali święte prawo gościnności, silne u wszystkich plemion na Meafluorii. Okazywali im niezbędną pomoc, lecz jednocześnie zachowywali daleko posunięty dystans. Tamci w ich mniemaniu należeli do sfery sacrum. Byli więc nietykalni. Pojazd zmienił kierunek lotu i wkrótce pojawiły się pod nimi archipelagi wysp i wysepek. Zmierzali w stronę równika. – Nic tu po nas – rozstrzygnęła naraz Kimi. – Wracamy! Strażnik skwapliwie podporządkował się poleceniu. Chyba odetchnął z ulgą. Latający spodek zawrócił i pomknął w górę, by po pewnym czasie oddalić się od zamieszkałego globu. – Mam nadzieję – rzekł groźnie Mitos – że nigdy nie lądowałeś na tej planecie, nie ujawniałeś się przed istotami, które stworzyły na niej swoją cywilizację, ani nie ingerowałeś w ich życie? – Nie, nie lądowałem – odpowiedział potulnie. – Po co miałbym to czynić? Docierający na Meafluorię bladolicy sami dostarczali wielu informacji – objaśnił, starając się, by brzmiało to wiarygodnie. – A jak oni wyglądają? – zapytała Kimi. – Są humanoidami? – Najbardziej przypominają Terocypów z Dziewięćdziesiątej Drugiej Galaktyki. Ot, tacy sobie, mało oryginalni – ciągnął Hagus. – Są wyżsi od Fluorian, mają krótkie nosy i krótkie uszy, no i bardzo jasną cerę, chociaż nie wszyscy. Na tej planecie jest kilka ras, zróżnicowanych pod tym względem; między innymi są tam czarnoskórzy. – A jak przekraczają szczelinę? Czy o niej wiedzą? Oglądali teraz naturalnego satelitę Gei. Był martwy i pozbawiony atmosfery, a jego powierzchnia nosiła liczne ślady uderzeń meteorów. – Właściwie nie są świadomi tego, że mają do czynienia z osobliwością kosmologiczną. Tajemniczy obszar, w którym najczęściej dochodzi do zaginięć, nazywają Trójkątem Bermudzkim. To teren morski, rozciągający się między południową Florydą, wyspami Bermudami i wyspą Puerto Rico – bez kłopotu rzucał lokalnymi nazwami geograficznymi. – Znikają tam ich statki, a także maszyny latające, zwane samolotami. Ziemianie nie umieją tego wyjaśnić naukowo. Niemniej z dużym zainteresowaniem badają to zjawisko oraz wszystkie towarzyszące mu okoliczności. Takie jak gwałtowne burze z wyładowaniami atmosferycznymi, ściany mlecznej mgły czy zakłócenia w działaniu przyrządów nawigacyjnych i urządzeń elektrycznych. Szczelina jest dość ruchliwa, jak już wcześniej powiedziałem, więc styczne między ich a naszym światem pojawiają się w bardzo różnych miejscach. Czasami giną nawet ludzie z ulic dużych miast... Pojazd Hagusa dotarł do niewidocznego progu osobliwości i łagodnie wpłynął w prześwit. Ponownie zmieniła się mapa wszechświata. Znajdowali się znowu w obrębie imperium, widząc przed sobą jaśniejącą Meafluorię. – Nielicho nabroiłeś – Mitosowi nie mieściło się to w głowie. – Zachowywałeś się tak, jakby te strony były twoim prywatnym ranczem. Prawdopodobnie będziesz odpowiadać przed Najwyższą Radą z kanonu o ukrywaniu informacji o znaczeniu strategicznym dla imperium. Ostatnio publikowane instrukcje wyraźnie precyzują, co w tym zakresie jest dopuszczalne, a co nie. Nie powiesz, że ich nie wertowałeś. Na pewno skopią ci tyłek – snuł domysły, puszczając wodze fantazji. – Może zdegradują cię, odbiorą związane z promocją przywileje i skażą na banicję? Kimi milczała, a Hagus też już się nie odzywał. Nie chciał tych pogróżek komentować. Wbił wzrok w ekrany, jakby tam kryło się dla niego wybawienie. Agentowi nagle zrobiło się go żal. Przez krótką chwilę wyobrażał sobie, że jest na jego miejscu – i w rezultacie tego poczuł się sam jak zaszczute zwierzę. Niewyraźnie zamruczał pod nosem. Aż do lądowania małego pojazdu w ogrodzie Hagusa medytował nad tym, czy nie przesadził, rzucając groźnie brzmiące oskarżenia. Wina była winą, niemniej przy ocenie postępku strażnika planety należało wziąć pod uwagę okoliczności łagodzące. Pojazd osiadł na ledwo widocznym podeście, a potem szybko zapadł się pod ziemię, trafiając do hangaru bazy. Wydostali się windą na górę. Była ciepła noc i świeciły gwiazdy. Śpiewały meafluoriańskie ptaki. Odurzały słodkie zapachy kwiatów. Zamyślona Kimi zagapiła się na czarne niebo, na którym znaczył się sierp księżyca. – Nie przeholowałem z zarzutami? – zapytał jej partner. Obejrzała się i obojętnie wzruszyła ramionami. – To się jeszcze okaże. Zobaczymy, co nam przyniosły wysłane do obcych kryształy – powiedziała. – Chyba czas, by i to zbadać, nie sądzisz? Ściana lasu była coraz bliżej, znacząc się gęstwiną krzewów i strzelających w górę drzew. Mitos kroczył z powagą obok Kimi, wyobrażając sobie mimochodem, że jest Fluorianem, który wybrał się na przechadzkę ze swą żoną lub jedną z konkubin. Hagus ociężale ciągnął za nimi, nie mając wcale ochoty na spotkanie z bladolicymi. Wyglądał fatalnie i agenci domyślili się, że nie spał tej nocy. Zgodnie z danymi, których dostarczyły kryształy, w pobliżu fluoriańskiego miasta pojawiło się troje Ziemian. Byli to mężczyzna, kobieta i dziecko. To ono właśnie, stanowiąc źródło silnej emisji, zarejestrowanej aż na Arze, ściągnęło na Meafluorię agentów z Pierwszej Galaktyki. – Dziecko – mruknął do siebie Mitos. – Malec. Kilka razy w swym życiu oglądał bawiące się dzieci. W styracańskim imperium reprodukcja już dawno zniknęła z obszaru psychospołecznych zainteresowań. Owszem, powoływano do życia pojedynczych przedstawicieli różnych gatunków – w miarę tego, jak najstarsi decydowali się na ostateczne odejście. Posługiwano się najczęściej wybranymi technikami klonowania, kreując dorosłych osobników. Zasadniczo jednak podstawowym sposobem pozyskiwania nowych obywateli imperium była promocja wybitnych reprezentantów niżej stojących w rozwoju cywilizacji i ras. Dzieci oglądał Mitos podczas pojedynczych wypraw, związanych z pracą w siłach specjalnych. Niezmiernie go intrygowały, jednakże nie na tyle, by się mógł nimi dłużej zajmować. Przyjrzał się im poprzedniego dnia pod okiem Hagusa na Meafluorii, gdy zwiedzał miasto. – Co zrobimy z tym maluchem? – zapytał partnerki. Kimi się nie wahała. – Należy go odesłać na Ziemię – rozstrzygnęła. – A szczelinę zablokować. Przytaknął, godząc się bez sprzeciwu. Było to chyba jedyne możliwe do przyjęcia rozwiązanie. 4 Ta obrośnięta mchem pokrzywiona chałupa nie zasługiwała na miano domostwa. Czujący się tu jak u siebie Hagus zakrzyknął, a koczujący w rozsypującej się ruderze w panice poderwali się na nogi. Skrzypnęły chybocące się resztki drzwi i z półmroku niepewnie wynurzyło się dwoje bezbronnych Ziemian. Z przerażeniem przyglądali się tajemniczym zielonym istotom z innego świata. Posiwiały mężczyzna trzymał na ręku trzyletnią dziewczynkę o ogromnych oczach i ciemnych włosach. Kimi uczyniła kilka kroków do przodu. Mitos i Hagus pozostali jednak roztropnie z tyłu. Nie kwapili się do pogawędki z obcymi. To nie było łatwe zadanie. – A czyje to dziecko? – padło pierwsze, surowe pytanie. Młodziutka kobieta o sylwetce modelki, która kryła się dotąd za plecami starszego mężczyzny, wysunęła się, słysząc angielski jak z translatora i drżącym z przejęcia głosem wyznała: – Moje i Nicolasa Fishera! Na szczegółowe pytanie padła więc równie szczegółowa odpowiedź – tyle tylko, że niczego nie wnosząca do badanej sprawy. Żaden z agentów nie miał pojęcia, kim jest Nicolas Fisher. – Nie wiecie, że w naszym imperium nie ma miejsca dla kreatorów? – rzekła Kimi, obrzucając pełnym zgrozy wzrokiem maleńką Ziemiankę. Tej spodobała się kosmitka, żywcem przypominająca plastikową zabawkę z supermarketu – i ku zdziwieniu obecnych nieoczekiwanie wyciągnęła do niej rączki, darząc ją promiennym uśmiechem. Ożył świat bajek. – Nie pojmujemy, jak się tu znaleźliśmy – zaczął nieskładnie objaśniać starszy mężczyzna. Cedził słowa ostrożnie, jakby się obawiał, że nie zostanie zrozumiany. – Byliśmy na Czterdziestej Drugiej Ulicy i nagle zrobiło się ciemno jak oko wykol. W pierwszej chwili sądziłem, że dostałem wylewu. Tu jest jak na planie filmowym w Hollywood. Na raj to nie wygląda. Może wy nam zdradzicie, gdzie trafiliśmy? Postawił małą na trawie, a ta śmiało podeszła do zielonej kosmitki. Mitos nie dostosował się do powagi sytuacji. Drań parsknął tłumionym śmiechem. – To bez znaczenia. Nie jest ważne, gdzie jesteście – rzekła. – Zależy nam na tym, byście bezzwłocznie wynieśli się na Geę. Po to tu jesteśmy. Zaraz was stąd zabierzemy... Zerknęła surowo na Hagusa, który właściwie odczytał jej intencje. Miał za zadanie ściągnąć gruchota, którym już raz pokonali tajemniczą szczelinę w przestrzeni kosmicznej. – Mamy więc opuścić to miejsce? – skwapliwie upewniał się Ziemianin. – Pozostawiliśmy w tej chacie kilka naszych drobiazgów. Ze zrozumieniem skinęła głową. – Możecie je zabrać – powiedziała. I ulegając jakiemuś atawistycznemu odruchowi, wpatrującą się w nią z zachwytem dziewczynkę pogłaskała po głowie. Był to gest, którego natychmiast się powstydziła. Gdy Ziemianie ponownie wychylili się z rudery, ujrzeli przed sobą osiadający na trawie latający spodek. Mężczyzna cofnął się z wrażenia i otarł ręką zroszone czoło. – To UFO – wydukał, nie kryjąc oszołomienia. – Naprawdę porwali nas kosmici. Mitos, który stał tuż obok, dostrzegł reakcję Ziemianina. Przeszyła go nagle myśl, która powinna była przyjść mu do głowy znacznie wcześniej. Błogosławił styracańskie moce za chwilę olśnienia. – Znacie ten środek komunikacji? – zapytał młodziutką kobietę. Ta zarzuciła na ramię niewielką torbę na długim pasku. Poprawiła swe ciemne włosy, spoglądając na agenta z dużą nieufnością. Trzymała w ręku okulary przeciwsłoneczne. – A jak! Pewnie, że znamy. Latające spodki od dawna pojawiają się na Ziemi. Czasami lądują. A wtedy wysiadają z nich istoty takie jak wy. Zielone. Mitos zaniemówił. Omal nie zamienił się w słup soli. Potem zaś z nieskrywanym oburzeniem zwrócił się do Hagusa: – Na moce styracańskich niebios – zawołał, przechodząc na fluoriański. – To draństwo. Jak możesz nas tak bezczelnie oszukiwać? A więc od dawna urzędujesz sobie na tej planecie – zaczął się wściekać. – Starałem się jak mogłem, by jakoś cię usprawiedliwić i jak ostatni idiota szukałem okoliczności łagodzących. I po co? Naruszyłeś jeden z podstawowych kanonów naszego prawa. Nie wolno nikomu na własną rękę nawiązywać kontaktów z obcymi cywilizacjami. Jesteś skończony, łajdaku, rozumiesz? Skoń-czo-ny!.. Hagus zzieleniał do reszty. Tu już nie chodziło o szczenięce figle, które dawało się zatuszować. Gra szła o wysoką stawkę. Wyprostował się więc i z dumą zagrał w otwarte karty: – A co myślisz, palancie? – warknął. – Na Meafluorii jest potwornie nudno. Właściwie w całym imperium jest jak w starym, sypiącym się grobowcu. Jeżeli ktoś na własną rękę nie znajdzie dla siebie znośnego zajęcia, wykorkuje z nadmiaru wolnego czasu. I tylko taki cymbał jak ty może o tym nie wiedzieć – wyrzucił z siebie co miał na wątrobie. – Tylko naiwniacy sądzą, że promocja jest zaszczytem. Gówniane przywileje – walił prosto z mostu. – Też mi wyróżnienie – ironizował – tkwić w jakiejś popieprzonej paroli niby w zamkniętej puszce i obnosić się rolą agenta sił specjalnych!.. Uderzenie było frontalne i Mitos z wrażenia zaniemówił. W gruncie rzeczy nie uważał, by Hagus się mylił. Podobne utyskiwania słyszało się w różnych kręgach. Tyle tylko, że krytyczne opinie wyrażano oględnie. Mitos sam przecież formułował zbliżone sądy o imperium i panujących w nim stosunkach, zawsze jednak wobec zaufanych osób – nigdy publicznie i nigdy wobec przełożonych. Pytająco spojrzał na Kimi, ale ta nie zamierzała się wtrącać. Skrzywiła się tylko i obojętnie wzruszyła ramionami – dając do zrozumienia, że wcale jej nie zaskakuje taki punkt widzenia. Jednak w niczym nie usprawiedliwiał on nieostrożnego strażnika planety. Pyskować i pienić się – to jedno, a podejmować wyrachowane działania na szkodę imperium – to drugie. – Nie chciało ci się ruszyć dupy i wybrać ze mną na tę planetę, pamiętasz? – wtrąciła swoje trzy grosze. – A ja się rzadko mylę. Dwójka Ziemian nie wiedziała, o co w zacietrzewieniu spierają się kosmici. Mężczyzna niepewnie zbliżył się do pojazdu kosmicznego, który z bliska nie wyglądał groźnie. Przyjrzał się otwartemu wejściu, z wahaniem zaglądając do wnętrza. – Co za szajs – mruknął do siebie. – Żadna rewelacja. To taka sobie kosmiczna taksówka... – Wiesz, papciu? – przeszkodziła mu córka. – Oni mówią językiem, który przypomina japoński – szepnęła. – Dziwny jakiś. I bardzo szybki. Tamten nie chciał tego komentować. Wziął wnuczkę za rękę. – Jest szybki, bo się kłócą – mruknął jej przy uchu. – I to zajadle. Mój Boże, oby to się dla nas źle nie skończyło! Na prostokącie dachu jednego z licznych drapaczy chmur Manhattanu było wyjątkowo cicho i przytulnie, choć jednocześnie nawet tu dawał się we znaki sierpniowy upał. Lądowisko dla helikoptera oddzielała od miejsca, w którym pracował Fisher, mała oaza zieleni. Królowały kwitnące krzewy. Siedzący przy podręcznym komputerze nie korzystał z żadnych dostępnych tam przyjemności, ani z basenu z wodą o regulowanej temperaturze, ani z barku na kółkach, obficie zaopatrzonego w różne trunki. Nie zauważał nawet stojącej w zasięgu ręki wysokiej szklanki z sokiem pomarańczowym. Chciało mu się pić, ale to, co się działo akurat na giełdzie, zbyt go absorbowało, by mógł myśleć o podniebieniu. Nie zwrócił więc uwagi na pojazd, który przepłynął nad dachem wieżowca, znacząc swą obecność cichym świstem powietrza. Dopiero gdy przedziwna maszyna osiadła na lądowisku dla śmigłowców, kierowany instynktem obejrzał się za siebie, by przetrzeć ze zdumienia oczy. To, co ujrzał, dalece odbiegało od rzeczywistości. – Ki czort? – zaszokowany zapytał. Pomyślał, że powinien szybko uszczypnąć się w ramię, by się upewnić, że nie zasnął przed ekranem. Znalazł się bowiem nagle w sytuacji, do której na pewno nie mogło dojść na jawie. Z latającego spodka, który raptem osiadł na lądowisku, zarezerwowanym dla helikoptera firmy, wysiadło w towarzystwie jego żony, córki i teścia troje zielonych kosmitów z długimi, odstającymi uszami, nosami jak trąbki i wypustkami na czołach. Jedna z tych istot pewnie zbliżyła się do niego i płynnie rzekła po angielsku: – Miło nam pana poznać, panie Fisher. Zapewne dziwi pana nasza obecność, ale przecież bywa i tak, że w kosmosie może się przydarzyć coś nieoczekiwanego. Pozwalamy sobie odesłać członków pańskiej rodziny. Niestety, niezbyt dla siebie fortunnie znaleźli się oni w naszym odległym świecie, w którym nie ma dla nich miejsca. Mamy też nadzieję, że podobna sytuacja nigdy się więcej nie powtórzy!.. Nicolasowi zabrakło języka w gębie. Wiedział, co wypada truć podczas oficjalnych spotkań, posiedzeń rady nadzorczej, czy w czasie rautów. Umiał wznieść toast powitalny – tak, aby wprawić w błogie zadowolenie kontrahentów. Nikt go jednak nie uczył, jak należy rozmawiać z przybyszami z kosmosu, zwłaszcza jeśli ci ostatni w miarę dobrze posługują się językiem angielskim. Stał ogłupiały do reszty, nie wiedząc, co począć. Pozostała dwójka kosmitów z ostentacyjną obojętnością spacerowała wokół basenu, przyglądając się flegmatycznie wszystkiemu, co wpadało w oko. Czuli się na szczycie wieżowca zapewne jak w jakimś egzotycznym muzeum. – Wracamy! – rzuciła krótko Kimi, ukontentowana spotkaniem z Ziemianinem, mimo że ten wydusił z siebie tylko kilka zdawkowych słów. Zieloni ukłonili się Nicolasowi i pozostałym bladolicym. Wrócili do pojazdu. I tylko malutka Lucy, zaaferowana zielonymi przybyszami z gwiazd, których zdążyła polubić, nie chciała się jakoś pogodzić z tym, że muszą odejść. Właz zamknął się bez jednego szmeru i latający spodek uniósł się w górę. Zajaśniał na chwilę ostrym światłem, a potem poszybował z przyspieszeniem, którego nie powstydziłby się żaden pilot na Ziemi. Rozpłynął się na tle błękitnego nieba między kłębiastymi cumulusami i postrzępionymi cirrusami. Nicolas Fisher odzyskał wreszcie głos. – Co tu się dzieje, do cholery? – zapytał swej żony. – Gdzie byliście cały weekend? Nigdzie nie mogłem was znaleźć! Spojrzała mu prosto w oczy i zarzuciła mu ręce na szyję. Pocałowała go delikatnie w usta. – Sam widziałeś. Porwało nas UFO. Tylko tyle wiemy. Byliśmy gdzieś daleko poza naszą planetą. Później nas z powrotem tu podrzucili. Nicolas złapał się za głowę, niczego nie rozumiejąc. Pojął, że za wiele pracuje, nie oszczędzając zdrowia, i że ponosi tego fatalne skutki. Zdecydował, że musi się wybrać do swego psychoanalityka, by na wygodnej kozetce opowiedzieć mu o tym, co zaszło. Zaraz jednak z tego pomysłu zrezygnował. Tamten nie uwierzyłby przecież ani jednemu słowu. – Najważniejsze, że jesteście z powrotem, i że nic wam się nie stało. Pal diabli UFO – powiedział. – Szlag by ich trafił! Przykuły jego uwagę rzędy liczb, które pojawiły się na ekranie. Rzucił się natychmiast do klawiatury. – Radźcie sobie jakoś. Tam jest barek. Właśnie na to czekałem – usprawiedliwił się wstydliwie przed teściem. Zapomniał w jednej chwili o latającym spodku, zielonych ludzikach i całym tym dziwnym zajściu, w którym brał udział. Kursy akcji na giełdzie były ważniejsze. Tym razem to Mitos poprosił Kimi o spotkanie, czym ją niebotycznie zdziwił, bowiem po każdej wspólnej akcji zazwyczaj znikał na pewien czas, chcąc powrócić do stanu równowagi i nabrać dystansu do tego, co przeżył. Przyjęła go w swej aulolii, urządzonej na wzór mieszkań i domów, które wznosili Jenarekici na słonecznych wzgórzach Attinidy. Czternastej Galaktyce zawdzięczały parole wiele gustownych wzorów architektonicznych. Chętnie po nie sięgano, nieznacznie je dostosowując do warunków życia Styracydów. Mitos wdepnął wcześniej do ośrodka reprodukcyjnego, w którym akurat dojrzewało kilku osobników z Terocypii, planety z Dziewięćdziesiątej Drugiej Galaktyki. Byli uderzająco podobni do Ziemian i właśnie to sprawiło, że zdecydował się tam zajrzeć. Kimi wypromowano kilkadziesiąt arańskich lat wcześniej niż jej partnera, więc nieco górowała nad nim doświadczeniem. Wyprawa na Meafluorię, a następnie na ulokowaną poza granicami imperium Geę, sprawiła, że łączące ich więzi się umocniły. Po raz pierwszy pokazała mu się w eksponującym kobiecą urodę narodowym jenarekickim stroju i obrzucając ją wzrokiem musiał uznać, że nie brakowało jej uroku. Wyciągnięty w wygodnej loży żałował teraz, że nie złożył jej wcześniej wizyty. Cóż, strzegł zazdrośnie pamięci o Psyfarozie niby o swym domu rodzinnym, a to sprawiało, że niechętnie nawiązywał nowe znajomości i angażował się w przedsięwzięcia towarzyskie. – Wyobraź sobie, że włamałam się – po kilku nieudanych próbach – do systemu pamięci w ośrodku informacyjnym Hagusa na Meafluorii. I co się okazało? – rzekła. – Po przeciwnej stronie planety, tam, gdzie są Mealanie, grubas stworzył rezerwat, w którym przetrzymywał bladolicych z Gei – zdradziła. – Popatrz, nie pomyśleliśmy, żeby to sprawdzić. Lista obejmuje wiele imion i nazwisk. Są na niej przeważnie młodzi Ziemianie, tak mężczyźni jak kobiety. Sądziliśmy, że na trzech osobnikach sprawa się zamknie. Więził on ich tam i poddawał gruntownej obróbce ich psychiki. Jaki cel miało jednak pranie mózgów, nie ustaliłam! Mitos skinął z rozwagą głową i sięgnął po napój, którym poczęstowała go Kimi. Loco-loco w dużym stężeniu działało narkotycznie. Spróbował go, delektując się smakiem. – Chyba się domyślam, o co mu naprawdę chodzi – rzucił ostrożnie. – I właśnie z tym pofatygowałem się dzisiaj do ciebie. Sprawa jest niezmiernie delikatna, lecz i zarazem ogromnie bulwersująca. Zaniepokoił mnie na Ziemi pewien drobiazg. Kiedy rozmawiałaś z Nicolasem Fisherem na dachu budynku, przeprowadziłem – ot, tak, od niechcenia – analizę pochodzenia biologicznego tej dziewczynki. I co się okazało? Ten bladolicy, Nicolas Fisher, wcale nie był jej ojcem. Oczywiście, w pierwszej chwili zbanalizowałem to odkrycie. Z tego, co już wiemy, Ziemianie łączą się zasadniczo w pary w celach prokreacyjnych. Jednakże nie zawsze. Czasami dzieci pochodzą z innych, wcześniejszych związków, tak formalnych jak nieformalnych. Kimi zgodziła się z Mitosem. To i owo wiedzieli już o życiu na planecie w nieoznaczonej galaktyce, odległej od granic styracańskiego imperium o kilka milionów lat świetlnych. – Po powrocie do paroli jeszcze raz przejrzałem dane w analizatorze – ciągnął Mitos – porównując wszystkie charakterystyki, Fishera, jego żony, teścia i dziecka. – Wyjął maleńki nośnik, podając go Kimi. – Wniosek był zaskakujący. To dziecko, źródło silnej emisji, tylko częściowo należy do gatunku homo sapiens. Jest genetycznym mieszańcem. Zapisy na poziomie komórkowym dowodzą, że pochodzi spoza Ziemi i że reprezentuje zupełnie nam nieznaną rasę – podsumował. – Jest ona o wiele bardziej rozwinięta niż ziemska, bowiem na poziomie DNA było widać, że niektóre geny – używał terminologii z tamtej planety – są po mistrzowsku obrobione. Kimi była poruszona do głębi. Pomyślała o Eukalipanusie, któremu wraz z Mitosem miała zrelacjonować przebieg wyprawy, a który już dwukrotnie przesunął termin spotkania, zasłaniając się ważniejszymi sprawami. Sięgnęła po napój, kosztując go, a potem włożyła dysk do odtwarzacza. Skupiła całą uwagę na barwnych liniach, wyświetlanych na ekranie projektora. – A więc to inwazja! – szepnęła z nabożnym lękiem. W jej pięknych oczach ujrzał Mitos błysk przerażenia. – Powinniśmy byli od razu uwzględnić to, że typowy bladolicy, mieszkaniec Gei, jest raczej słabym źródłem emisji. Uśmiechnął się w duchu, zadowolony z jej reakcji. Hipoteza była przerażająca, niemniej dopóki nie znajdowała potwierdzenia empirycznego, dopóty była li tylko hipotezą i niczym więcej. Oczywiście, przedwcześnie ją rozpowszechniając, można było poważnie wstrząsnąć opinią publiczną we wszystkich parolach, ale i zarazem narazić się na ośmieszenie. – Jest wysoce prawdopodobne, że jakaś obca, wroga nam rasa ingeruje skrycie w życie na Ziemi, a wykorzystując istnienie szczeliny i łatwowierność Hagusa, próbuje przedostać się w głąb naszego świata. Ten tok myślenia skłania ku przeświadczeniu, że mamy do czynienia z wyrafinowaną inwazją. Jest też dopuszczalne inne – ciągnął – mniej przerażające wyjaśnienie tej kosmicznej zagadki. Być może, chodzi tu o jakąś osobliwość genetyczną w obrębie gatunku homo sapiens. Może do transmutacji w komórkach doszło przypadkiem. A może tak właśnie przebiega ewolucja tej rasy, skokowo, poprzez nagłe progresje – głośno dumał. – Te ostatnie charakteryzuje przecież brak ciągłości w czasie. Kimi podniosła się i przeszła majestatycznie krokiem świadomej swej urody Jenarekitki przez całe proscenium aulolii. Napełniła puste kielichy napojem. Wróciła i usiadła tuż przy Mitosie, tak blisko, jak na to pozwalała etykieta towarzyska. Mógł ją nieomal objąć ramieniem. – Musimy to sprawdzić – rzekła. – Tak, aby kwestie te nie budziły już wątpliwości. No i powiedzieć o wszystkim Eukalipanusowi. Zapadło milczenie. Wszystko wskazywało na to, że wkrótce powtórnie udadzą się na Meafluorię i na Ziemię. 5 Eukalipanus uśmiechał się pod nosem, a jego myśli błądziły gdzieś daleko, może po odległych galaktykach styracańskiego imperium, a może jeszcze dalej. Bębnił brązowymi palcami po blacie kandy, a potem po jej stylizowanej poręczy. Powrócił jednakże do rzeczywistości, gdy Kimi, siedząca cierpliwie naprzeciw niego, przerwała wreszcie milczenie: – Co zatem powinniśmy uczynić? Kapelusz grzyba zaczął się kołysać na wszystkie strony i Jenarekitce wydawało się, że członek Najwyższej Rady za chwilę wybuchnie. Gniew w nim narastał i szukał ujścia. Świecące nad parolą ciepłe słońce zdawały się przysłaniać ciężkie ołowiane chmury. Jednakże dostojnik szybko się opanował i Kimi przekonała się naocznie, że jest nie tylko zmienny w nastrojach, ale i bardzo zaradny. Umiał błyskawicznie podejmować właściwe decyzje. – Uważam, że powinniście udać się do obozu Hagusa po drugiej stronie Meafluorii, lecz zachowując pełną dyskrecję. Zatem udając mieszkańców Gei. Hagusa wezwiemy na Arę, gdzie udzielimy mu nagany. Może liczyć z naszej strony na ostrą reprymendę, ale na nic więcej. Zlecimy mu, by sam zablokował szczelinę, lecz nie będziemy sprawdzać, czy wykonał nasze polecenie. Nie damy mu poznać, że wiemy coś o jego machinacjach. Niech sobie dalej spiskuje, pozostając w błogim nastroju i nie tracąc poczucia bezkarności! — Odchrząknął, skupiając wzrok na Kimi. — Wy zaś oboje, ty i twój partner, zostaniecie dodatkowo zaprzysiężeni. Utworzycie zespół, wyjęły spod kurateli sił specjalnych i podległy bezpośrednio Najwyższej Radzie. Cała operacja – ciągnął – musi być perfekcyjnie przygotowana. Dlatego też, nim udacie się do obozu, w którym Hagus przetrzymuje bladolicych, spędzicie nieco czasu na Ziemi, aby przyjrzeć się jej mieszkańcom. Musicie się do nich upodobnić, doskonale wcielić się w rolę Ziemian, stać się tacy jak oni, przyswoić sobie ich wiedzę, język, sposób myślenia i zachowania, gestykulację, ale również poznać ich główne systemy wartości, religię, kulturę, historię i sztukę. Wszystko. Rozumiesz? Wszystko!.. Kimi przytaknęła. – Rozumiem, Eukalipanusie! – odrzekła. Jeszcze raz obrzucił ją badawczym spojrzeniem. – Masz pytania? – Nie mam – odpowiedziała. Zastanawiał się przez chwilę, a potem rozstrzygnął: – A zatem do dzieła! Podniósł się sztywno z fotela i wskazał jej drogę do wyjścia. W sali panował ścisk i był zaduch, unosiły się kłęby dymu z papierosów, migały kolorowe światła, a wszystkie rozmowy zagłuszała hałaśliwa muzyka. Kimi była w swoim żywiole, bowiem znakomicie się czuła jako Ziemianka. Miała na sobie obcisłą bawełnianą bluzeczkę, podkreślającą jej kształtne piersi i skąpą spódniczkę mini. Poddawała się rytmowi, lecz jednocześnie usiłowała zachęcić Mitosa, by kręcił się razem z nią w tańcu. Przecież po to tutaj się przytelepali. – Polubisz techno! – krzyknęła mu do ucha. Ten jednak z pewnym niedowierzaniem przyglądał się jej popisom. – Kosmici na parkiecie... – mruknął z ironią. Potem wszakże naglony poczuciem obowiązku – przecież musiał się nauczyć ludzkich zachowań – zaczął wykonywać jakieś chaotyczne ruchy, które miały znamionować taniec. Odziany był w kolorową koszulę z krótkimi rękawami i jasne spodnie w kroju bermudów. Ujrzał w jej ciemnych oczach błysk uznania. – Nawet dobrze ci to idzie – pochwaliła agenta. Byli od trzech dni w Nowym Jorku, i to i owo wiedzieli już o Manhattanie. Najpierw ich kapsuła zawisła na bardzo niskiej orbicie stacjonarnej, gdzieś około stu kilometrów nad Long Island, i spędzili w niej dwie doby, zbierając dane i przyswajając sobie informacje o metropolii. Później zdecydowali się przenieść na ruchliwe ulice miasta, pozostawiając kapsułę w górze. Była dobrze zamaskowana i nie mogły jej wykryć żadne ziemskie systemy radiolokacyjne. – Tobie też – zrewanżował się, siląc się na grzeczność. Ziemianie uwielbiali paplać coś bez sensu i prawić sobie drobne uprzejmości. Komplementy były na porządku dziennym i należały do rytuału prawie każdej rozmowy. – Co?! – nie dosłyszała, więc przysunęła się do niego; prawie przykleiła się do Mitosa swym rozgrzanym ciałem. Owiał go zapach jej perfum. – Ty też świetnie tańczysz! – ryknął jej przy uchu. Kilku mężczyzn się obejrzało, ale nikt nie zatrzymał na nim dłużej spojrzenia. Tu wolno było wszystko, albo prawie wszystko. A poza tym kto by się odważył zadrzeć z takim jak on facetem. Był świetnie umięśniony i wyglądał prawie jak Arnold Schwarzenegger. Około północy wyrwali się oboje z zatłoczonego lokalu na prawie pustą ulicę, łapiąc wolną taksówkę. Kropił letni deszcz. Kazali się zawieźć do hotelu. Hol, do którego wpuścił ich odziany w liberię portier jeszcze tętnił życiem. Kilka osób wysypało się z restauracji. Przy kontuarze recepcjonista podawał klucze elegancko ubranej czarnej kobiecie, przy której stało kilka skórzanych walizek. Za jej plecami czekało usłużnie dwóch bagażowych. Agenci z Ary skorzystali z windy, która wyrzuciła ich na siedemnastym piętrze. Tam rozeszli się do swych apartamentów. Kimi jednak po kilku minutach niecierpliwie zastukała do drzwi Mitosa. Wpuścił ją, wyłączając wcześniej telewizor i dokładnie zamykając drzwi od łazienki. – Jest superowo – oświadczyła, pewnie wchodząc do saloniku, siadając w głębokim fotelu i sięgając po camele, leżące na ławie. – Idzie nam całkiem dobrze. – Przysunęła sobie popielniczkę, zapaliła jednego i odważnie się zaciągnęła. Wypuściła kłęby dymu. – Pierwszy dzień, biblioteki – uzmysłowiła sobie. – Drugi dzień, zwiedzanie muzeów i oglądanie zabytków. Trzeci dzień, rozrywka – sumowała zgodnie z harmonogramem. – Używki też mamy za sobą, kawę, alkohol i papierosy. Tutejsze narkotyki – skrzywiła się nieznacznie – na nas jakoś nie działają. Są widocznie za słabe. A na jutro mamy zaplanowane... – wstrzymała oddech – dzieci, seks i rodzinę. W jej ostatnich słowach zabrzmiały jakieś z lekka świdrujące, niepokojące tony i Mitos instynktownie próbował się bronić. Zachowywał się jak młody nieśmiały ziemski mężczyzna, nie mający jeszcze za sobą żadnych doświadczeń seksualnych. Nie przypuszczał też, by mogło do nich dojść tak szybko. Poczuł się przyparty do muru. – Obejrzałem kilka udanych filmów erotycznych w telewizji z ostrą akcją – wydukał wstydliwie jak uczniak. – Myślę, że na razie to mi wystarczy! – Przezornie nie dodał tego, że nabył poprzedniego dnia kilka kolorowych czasopism pornograficznych, które następnie ukrył w łazience. Musiał przyznać, że ich lektura go wciągnęła. Wydęła z niesmakiem usta. To ona przecież rozstrzygała o tym, co należy czynić, a czego nie. Była wszak kierownikiem zespołu międzygalaktycznego. – Nie mamy za wiele czasu – wyjaśniła mu jak dziecku. – Musisz z kimś się przespać – grała ostro, ale dobrze wiedziała, ku czemu dąży. – Ja zresztą też! – pochwaliła się, chcąc wywołać zazdrość w partnerze. – Ty z jakąś atrakcyjną młodą kobietą, a ja z dobrze zbudowanym mężczyzną. Możemy się ponadto zdecydować na seks grupowy... – paplała bez sensu, drążąc mu dziurę w brzuchu. Wiedział, że nie żartuje i ogarnęło go przerażenie. To nie były przelewki. – Może najpierw zrobimy prawo jazdy? – ostrożnie zaoponował, próbując odwieść agentkę od jej śmiałych i wręcz nieobliczalnych zamiarów. – Kilka podręczników już kupiłem – wskazał flegmatycznie za siebie na stos książek, rozrzuconych przy ogromnym oknie. Leniwie krążyły nad nimi kryształy informacyjne, przewracające zadrukowane stronice. – Wynajmiemy sportowy samochód i pobrykamy sobie trochę po mieście – kusił ją jak sztubak, który ma ochotę na wagary. – Samochody mamy zaplanowane na sobotę – chłodno wyjaśniła. A potem zaszarżowała jak inteligentna i jadowita czarna arrara na Stomantyrii: – Jeżeli boisz się Ziemian, poeksperymentuj ze mną. I tak przecież na Meafluorii będziemy występować jako doświadczone małżeństwo. – I szybko dodała, nie kryjąc przekąsu: – Nie powiesz mi, że nie masz na to ochoty. Przecież widzę, jak na mnie patrzysz. Chwilami pożerasz mnie wzrokiem!.. Zabrzmiało to mało romantycznie, a Mitos pomyślał, że powinni najpierw zafundować sobie nastrojową kolację przy świecach w jakiejś wykwintnej restauracji i potańczyć przy dźwiękach cichej muzyki. Zapanowało kłopotliwe milczenie. Mimowolnie porównał goniące za klientami w pobliżu hotelu nachalne prostytutki z przeuroczą Jenarekitką w narodowym stroju, która w aulolii siedziała tuż obok niego przy napoju loco-loco. Tamta chwila mocno utkwiła mu w pamięci. Przeszyła go wtedy myśl, że agentka byłaby w stanie wypełnić samotność, dręczącą go nieustannie od czasu opuszczenia Psyfarozy, o ile by tego naprawdę chciała. Niestety, tu, na Gei, usiłowała się wcielić w rolę, która mu nie odpowiadała. Tam, w aulolii, miał ją ochotę delikatnie objąć i pocałować, ale na drodze stanęły mu sztywne zasady styracańskiej etykiety towarzyskiej. Tu, na Gei, one nie obowiązywały, a Kimi jako Ziemianka była nie mniej atrakcyjna i nie mniej pociągająca. Dlaczego jednak nagle zapragnęła osiągnąć cel tak szybko, a jednocześnie w sposób dość prymitywny i wulgarny? – Skoro tak uważasz... – rzekł zniechęcony, lecz serce mu mocniej zabiło. Zaraz jednak uprzytomnił sobie, że to nie jego serce wali jak młot, ale serce ślicznej partnerki. Dostrzegł w jej oczach nieme znaki zapytania. Wyglądała czarująco w tym, co miała na sobie i pojął wreszcie, że jest nie mniej niż on sam przerażona sytuacją, w której się znalazła. Podniósł się z pewnym zażenowaniem, ociężale – lecz ożywił się, gdy znalazła się wreszcie w jego ramionach. Pragnęła go i nie miał już co do tego żadnych wątpliwości. Był atrakcyjnym mężczyzną i Ziemianki na ulicach Nowego Jorku rzucały za nim głodne spojrzenia. Pocałował ją delikatnie w zmysłowe usta. – Kocham cię! – wyszeptał. – Jednak lękałem się, że mnie wyśmiejesz i odrzucisz. Przecież nie jestem Jenarekitą. A tak naprawdę – wyznał szczerze – to w tym piekielnym imperium jestem tylko zerem... – w jego oku nieoczekiwanie pojawiła się łza. Odetchnęła głęboko. Już nie była despotyczną agentką, bezwzględnie dyktującą partnerowi, co ma czynić, a co nie. Pogłaskała go czule po policzku. – Ty głuptasku, nie rozklejaj się tak. Chodź!.. Trafili na łóżko, całując się i pieszcząc. Potem, gdy osiągnęli spełnienie, przytuleni do siebie długo razem leżeli, wsłuchując się w odgłosy nocy. Byli wreszcie dwójką prawdziwych przyjaciół, których nic już nie dzieliło. Tego dnia Eukalipanus spotkał się nie z jednym, lecz z dwoma przedstawicielami Wielkiej Rady – przewodniczącym, Feoorontem, i jego zastępcą, Lizopolodusem. Minę miał raczej kwaśną, gdyż Styracydzi zaciągnęli go na jakiś opuszczony księżyc w Sto Piętnastej Galaktyce. Założyli lekkie kombinezony próżniowe i przeźroczyste hełmofony, by potem jak ostatni głupcy skakać po wystających skałach i rozkoszować się nikłą grawitacją. W końcu ta zabawa znudziła się obu dostojnikom. Ciągnący za nimi Eukalipanus też miał jej dość. Ciężko dyszeli. Zatrzymali się na krótki wypoczynek, przysiadając na gładkich kamiennych płytach. – Nasi agenci działają? – życzliwie zapytał Feooront. – Owszem – odparł Zelus. – Są obecnie na Gei. Wkrótce jednak udadzą się na Meafluorię. Tam przyjrzą się z bliska poczynaniom Hagusa. Lizopolodus wiedział, o czym gawędzą. – To zdumiewające – rzekł – jak dalece nowo wypromowani oddalili się od nas, Styracydów... – Potem jednak od razu przeszedł do rzeczy, czując, że wszelkie zwyczajowe wstępy są zbędne. – Czego chciał ten Hagus? Nie widzę sensu w porywaniu i więzieniu reprezentantów obcej rasy... – Nie wszyscy – stanął w obronie swych agentów i innych wiernych nowo wypromowanych grzybiasty Eukalipanus. – Hagus?.. – Faktycznie, nie wszyscy – potwierdził przewodniczący. – Jeśli zaś chodzi o Hagusa, muszę rzec, że niezmiernie zbulwersował moich doradców. Stworzyli kilkanaście hipotez, z nim związanych. Jedna z nich opierała się na przeświadczeniu, że chciał raz na zawsze opuścić nasze imperium, a wykorzystując szczelinę zainstalować się na stałe na Gei. No i przejąć władzę nad tą planetą. To wszystko – oczywiście – po cichu. Zelus przyjrzał się z uznaniem przewodniczącemu Rady. – A to ciekawe. A więc po to szkolił bladolicych, którzy mimowolnie i chyba z przerażeniem przekraczali szczelinę. Przewodniczący podniósł dłoń. – Och, nie. To tylko hipoteza, nic więcej!.. Zapadło milczenie. – Przemiły ten księżyc – wyrzekł z zadumą Feooront. – Czy wiecie, że spędziłem tu kilka dni w latach mojej młodości? Próbowałem sobie udowodnić, że jestem samodzielny i zaradny... – I co? Udało się? – zapytał Lizopolodus. – Owszem – odrzekł. I dodał z żalem. – Ależ to były piękne czasy! – Obejrzał się na pozostałych członków Wielkiej Rady. – A może w to nie wierzycie? – podejrzliwie zapytał. Zaprzeczyli. – Ależ wierzymy, wierzymy!.. – skwapliwie potwierdzili, wpadając sobie w słowa. Nie pomogło. ? Kilka kroków stąd – zdradził im – jest pieczara, w której szukałem schronienia. U jej wyjścia wyryłem na kamieniu moje imię. Powinno jeszcze tam być. Ruszyli za nim, sadząc susy. Feooront poprowadził ich wąskim krętym wąwozem między strzelającymi w górę skałami. Znalazł poszarpany owal wejścia. Na granitowej bryle znaczyły się nierówno wykute litery. – A nie mówiłem? – powiedział z nieskrywaną dumą w głosie, pokazując im napis. Obóz, w którym Hagus bezprawnie przetrzymywał bladolicych, świecił pustkami. Sforsowali ogrodzenie, przebijając się przez niewidoczne pole siłowe. Sądząc po liczbie pryczy z brudną pościelą w prymitywnych parterowych barakach nad brzegiem strumienia, strażnik planety więził tu ostatnio co najmniej stu pięćdziesięciu przelękłych Ziemian. Wszystko wskazywało na to, że tych nie tak dawno gdzieś stąd zabrano. Zapewne pożegnali się raz na zawsze z niegościnnym globem. Musiano ich pogonić w dużym pośpiechu, bo porzucili część osobistych rzeczy. Nikt tu nie posprzątał. Oglądali plastikowe butelki i puszki po piwie. Dalej leżał pozbawiony obiektywu aparat fotograficzny. Z rozdartej kosmetyczki wystawała szczotka do włosów. Mitos ominął rozsypane kostki domina. Pochylił się i podniósł z polepy błyszczącą tuż przy piętrowej pryczy całkiem nową dziesięciocentówkę. ? Dowód rzeczowy – cmoknął ze znawstwem. – Ani chybi, przetrzymywano tu Amerykanów – oznajmił, migając monetą przed oczyma zadumanej Kimi. Oboje wyglądali dokładnie tak, jak przystało na nowojorską parę, która wybrała się właśnie na Times Square na zakupy lub na spacer po Broadwayu. Pobieżnie zlustrowali stojące w dwóch rzędach baraki, przechodząc następnie do omszałego kamiennego budynku, w którym odkryli podejrzane laboratorium. Strażnik Meafluorii nie zdążył zatrzeć po sobie śladów. Jenarekitka bez trudu złamała kod wejściowy, uchyliła wierzeje i przespacerowała się z zaciekawieniem po salach zabiegowych, rozmieszczonych po obu stronach długiego korytarza. – To niewyobrażalny horror. Na moce, co on tu wyrabiał – nie kryła przejęcia, gdy po dłuższej chwili wróciła do Mitosa. – Ten drań dysponował nie najgorszym sprzętem medycznym. Po cichu ściągał rzadkie urządzenia, od niedawna znane w parolach. Ale po co? No właśnie – głośno się dziwiła. – Nie zamierzał bynajmniej leczyć bladolicych. Chodź, coś ci pokażę! – pociągnęła rosłego agenta za rękaw flanelowej koszuli. Ten powlókł się za nią, porzucając wyświetlacz z długą listą imion i nazwisk na ekranie. Doprowadziła Mitosa do srebrzystego silosu do klonowania. – Trudził się nad genami więźniów, wyposażając wybrańców w przymioty, których zazwyczaj nie posiadali ludzie. Ach, już wiem – uprzytomniła sobie. – Pamiętasz tę rezolutną dziewczynkę, córkę Nicolasa Fishera? Wdrukowywał w ich systemy nerwowe zdolność ekscytozy. – Uruchomiła aparaturę kontrolną i przyjrzała się barwnym liniom, migającym na ekranach. – Potem zaś biedził się nad ich świadomością, wpisując jakieś zamaskowane imperatywy i ukryte polecenia – skonstatowała. Przeszła do następnego pomieszczenia, znowu szarpiąc Mitosa za rękaw. – Zaś na samym końcu dość dokładnie czyścił ich pamięć z wybranych wspomnień – pokazała mu fotel psychotroniczny, wykorzystywany do leczenia powstrząsowego. – Po powrocie na Ziemię, o ile tam rzeczywiście wracali, zapominali, że tu byli. A co więcej, stawali się jego posłusznymi mediami. Mitos natrafił na coś, co go z nagła zatrzymało. Elektroniczny pulpit nie kojarzył mu się z niczym znajomym. Sterczał przed nim dobrą minutę, przestępując z nogi na nogę, a potem włączył zasilanie. Cicho zaczął pracować generator, mieszczący się gdzieś w głębokich piwnicach budynku, w którym się znajdowali. – Na moce, to potężne pole maskujące – pojął w okamgnieniu, gdy tylko wymyślna aparatura zaczęła działać. Podrapał się za uchem. – Jeżeli eksperymentował z silnymi systemami emisji psychicznej, musiał mieć stuprocentowo pewne ekranowanie. Inaczej w lot zostałby wykryty. Agentka podeszła do Mitosa, badawczo przyglądając się urządzeniu. – Na jenarekickie treonty! – parsknęła. – Wkopał się dopiero wtedy, kiedy ta dziewczynka dostała się ponownie na Meafluorię. Co za zbieg okoliczności? Nie mógł przewidzieć, że do tego dojdzie. – Agent musiał uznać, że jego urocza partnerka ma znowu przebłyski geniuszu. – Zapewne ta mała przebywała już wcześniej w tym obozie – tyle, że o tym nie pamiętała – domyśliła się Kimi. Mitos z zadowoleniem zatarł ręce, czując ogarniające go podniecenie. Ich gra była warta świeczki i wiedział, że powrócą na Arę z prawdziwymi rewelacjami. Potem jednak zobojętniał i popadł w zadumę. – Szczwany lis z tego Hagusa. Zapewne zaszył się dobrze na Gei, a ci porwani bladolicy, których niewątpliwie porozrzucał według jakiegoś klucza po całej planecie, wcielają już w życie jego chorobliwe idee. – Pewnie nie mylisz się, mój misiaczku – wyraziła ciepło swe zdanie Jenarekitka. – Nic tu zatem po nas – spuściła z tonu. Potem jednak się zawahała. – Chyba, że?.. – domyślnie zawiesiła głos i zabrzmiały w nim jakieś niepokojące nuty. Mitos głęboko zajrzał w jej brązowe oczy i w lot pojął, co miała na myśli. Ten glob wydawał się z cicha prowokować do rzeczy, które w srebrzystoszarych parolach nie były najlepiej widziane. Frywolnie przyciągnął Kimi do siebie, objął ją i delikatnie cmoknął w zmysłowe usta. Żaden magnes tak nie działał jak magnes pięknego kobiecego ciała. Nowojorskie lekcje nie poszły na marne. – Jeszcze nie kochaliśmy się na Meafluorii – szepnął jej do ucha. – Zresztą, nie tylko tutaj – dorzucił, jakąś częścią swego „ja” wracając na ułamek chwili na Psyfarozę, a później na przełęcze i kotliny w górach Ary. – Jest tyle uroczych miejsc w kosmosie, w których chętnie bym to z tobą zrobił... – Och. Mmm!.. – potwierdziła, mrucząc jak kotka i zarzucając mu ręce na szyję. – Nie spiesz się tak. Trzeba najpierw uwolnić kryształy, by zinwentaryzowały wszystko, co odkryliśmy w tym koszmarnym obozie – zaoponowała, jednakże jakoś sennie i bez większego przekonania. – No i sprawdzić, czy nie ma gdzieś w pobliżu lądowiska dla maszyn latających Hagusa. – Później – szepnął znowu, pieszcząc ją językiem za uchem. – Tam, przy końcu korytarza powinno znajdować się chyba jakieś zaplecze dla obsługi – szepnął domyślnie. – Z wygodnym posłaniem. Chooodź, wyliżę ci cipeczkę! – Z wygodnym posłaniem... – powtórzyła jak echo. – Faktycznie, jest tam coś takiego – uzmysłowiła sobie po krótkiej chwili. – Rozbestwiłeś się, łobuziaku – skarciła go za tę ostatnią propozycję. – Robisz się wulgarny i wstrętny. Nie jesteśmy kierującymi się instynktem dzikimi zwierzętami. Więcej romantyzmu, kochany! – ciepło go pouczyła, dając się jednak bez oporu pociągnąć w tamtą stronę.