GARTH NIX Lirael Córka Clayrów tłumaczył Rafał Śmietana Tytuł oryginału Lirael. Daughter of the Clayr Copyright © Garth Nix 2001 © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie Kraków 2004 Cover design © HarperCollins Publishers Wydanie pierwsze Redaktor prowadzący Anita Kasperek Redakcja Marta Bochenek Opracowanie komputerowe okładki oraz stron tytułowych na podstawie oryginału Elżbieta Totoń Układ typograficzny Robert Oleś Redakcja techniczna Bożena Korbut Printed in Poland Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o., 2004 ul. Długa 1, 31-147 Kraków bezpłatna linia informacyjna: 0 800 42 10 40 księgarnia internetowa: www.wl.net.pl e-mail: ksiegarnia@wl.net.pl fax: (+48-12) 430 00 96 tel.: (+48-12) 423 22 54, wew. 105 Skład i łamanie: Infomarket Druk i oprawa: Drukarnia GS ISBN 83-08-03616-3 Annie, rodzinie, przyjaciołom oraz pamięci Bytenix (1986-1999), prawzoru Podłego Psiska Prolog Lato było gorące i parne. Od komarów roiło się wszędzie, od miejsca, w którym mnożyły się w zgniliźnie porośniętych trzcinami brzegów Czerwonego Jeziora aż do stóp góry Abed. Małe, jasnookie ptaszki latały w chmurach owadów, jedząc do syta. Nad nimi zaś krążyły ptaki drapieżne, pożerając je. Było wszakże jedno miejsce w pobliżu jeziora, nad które nie zapuszczał się ani komar, ani ptak, gdzie nie rosła trawa, gdzie nie postała noga żywego stworzenia. Niski pagórek oddalony o ponad dwie mile od wschodniego brzegu. Kopiec z ubitego pyłu i skał, nagich i obcych pośród dzikiej zieleni traw i zielonego lasu, który wspinał się na pobliskie wzgórza. Nie miał nazwy. A nawet jeżeli kiedykolwiek pojawiła się ona na mapie Starego Królestwa, mapa ta dawno zaginęła. Kiedyś w pobliżu znajdowały się farmy, lecz nie bliżej niż milę. Nawet kiedy mieszkali tam ludzie, nie spoglądali w stronę kopca ani o nim nie mówili. Najbliższą miejscowością była Krawędź, niebezpieczna osada, której mieszkańcy nie znali lepszych czasów, lecz nie porzucili jeszcze nadziei na ich nadejście. Dobrze wiedzieli, że lepiej omijać wschodni brzeg Czerwonego Jeziora. Nawet zwierzęta leśne i łąkowe unikały okolic kopca i instynktownie trzymały się z dala od każdego, kto zmierzał w jego kierunku. Na przykład od człowieka stojącego na skraju lasu, w miejscu, gdzie wzgórze stapiało się w jedno z równiną nad jeziorem. Był to chudy, łysiejący mężczyzna, odziany w skórzaną zbroję osłaniającą go od łydek po dłonie, wokół szyi i stawów wzmocnioną metalem pokrytym czerwoną emalią. W lewej dłoni trzymał nagi miecz, przewieszony przez ramię. Prawa spoczywała na skórzanym pasie przechodzącym na ukos przez klatkę piersiową. Zwisało z niego siedem mieszków - najmniejszy rozmiarów fiolki na leki, największy - tak duży jak jego zaciśnięta dłoń. Wystawały z nich drewniane uchwyty. Czarne, hebanowe, po których wędrował palcami jak pająk po ścianie. Jeden rzut oka wystarczał, by zorientować się, że są to uchwyty dzwonków, zdradzających profesję mężczyzny. Nekromanta miał ze sobą siedem dzwonków swojej mrocznej sztuki. Przez jakiś czas spoglądał w dół, na kopiec i zauważył, że nie jest pierwszym, który przybył tu tego dnia. Na szczycie kopca stały dwie osoby, a falujące powietrze zdradzało, że w pobliżu znajdują się jeszcze inne, mniej widoczne istoty. Mężczyzna zastanawiał się, czy nie lepiej byłoby poczekać do zmierzchu, ale wiedział, że nie ma takiego wyboru. Nie była to jego pierwsza wyprawa do kopca. Głęboko pod nim kryła się Moc, uwięziona w głębi ziemi. Przywoływała go z Królestwa, wzywając do siebie na dzień letniego przesilenia. Wzywała go teraz i nie mógł jej się przeciwstawić. Zachował jednak na tyle dumy, by oprzeć się pokusie przebiegnięcia ostatniej pół mili, jaka dzieliła go od miejsca przeznaczenia. Powstrzymywał się ze wszystkich sił, a gdy stopami dotknął nagiej ziemi otaczającej kopiec, zrobił to rozważnie, bez żadnych oznak pośpiechu. Jednego z ludzi znał i spodziewał się tutaj zastać. Starszy mężczyzna, ostatni z rodu tych, co służyli rzeczy spoczywającej pod kopcem, działał jako kanał Mocy, chroniąc ją przed spojrzeniami widzących wszystko wiedźm z lodowej groty. Fakt, że był sam i nie miał u boku zasmarkanego ucznia, dodawał otuchy. Zbliżał się czas, gdy Moc nie będzie musiała ukrywać się dłużej pod ziemią. Drugiej osoby nie znał. Kobieta lub coś, co kiedyś nią było. Nosiła matową maskę z brązu i grube futro barbarzyńców z Północy. Niepotrzebne, niewygodne, zupełnie nie pasujące do takiej pogody... chyba że przez skórę wyczuwała jeszcze coś innego niż światło słońca. Na palcach obleczonych w jedwabne rękawiczki miała kilka kościanych pierścionków. - Ty jesteś Hedge - stwierdziła obca. Mężczyznę zaskoczyła moc w jej głosie. Tak jak się domyślał, była guślarką Wolnych Magów, lecz znacznie potężniejszą niż mógł przypuszczać. Znała jego imię lub przynajmniej jedno z jego imion - to najmniejsze, którego ostatnio używał najczęściej. On także był guślarzem Wolnych Magów jak wszyscy parający się nekromancją. - Sługa Kerrigora - kontynuowała kobieta. - Widzę jego znamię na twoim czole, chociaż przyznaję, że całkiem sprytnie je ukryłeś. Hedge wzruszył ramionami i dotknął tego, co przypominało znamię Kodeksu na czole. Znamię pękło na dwie części i odsłoniło szpetną bliznę, która wiła się i czołgała po skórze. - Noszę znamię Kerrigora - odparł spokojnie. - Ale Kerrigora nie ma, bo pojmała go Abhorsen i więziła przez ostatnie czternaście lat. - Teraz będziesz służyć mnie - powiedziała kobieta tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Powiedz mi, jak złączyć się z Mocą, która ukryta jest pod tym kopcem, a sprawię, że zegnie się pod moją wolą. Hedge skłonił głowę, skrywając uśmiech. Czy nie przypominało to dni po upadku Kerrigora, gdy przyszedł do kopca? - Od zachodniej strony jest kamień - powiedział, wskazując mieczem kierunek. - Odsuń go, a zobaczysz wąski tunel opadający stromo w dół. Podążaj za nim do miejsca, w którym przegradza go płaski kamień. U jego stóp zobaczysz sączącą się wodę. Skosztuj jej, a poczujesz Moc, o którą ci chodzi. Nie wspomniał o tym, że tunel jest jego własnością, wynikiem pięciu lat wysiłków, ani o tym, że sącząca się woda to pierwszy widoczny znak walki o wolność toczącej się od ponad dwóch tysięcy lat. Kobieta skinęła głową. Wąski fragment ciała wokół maski nie zdradzał wyrazu twarzy, jakby znajdujące się pod nią rysy stężały na podobieństwo metalu. Potem odwróciła się i wypowiedziała zaklęcie, a z każdym słowem z ust maski wydobywał się biały dym. Kiedy skończyła, spod jej stóp podniosły się dwa stworzenia, wcześniej niemal niewidoczne na tle zeschłej ziemi. Dwie, niesamowicie wychudłe, przypominające ludzi istoty, o mięśniach z wirującej mgły i kościach z biało-niebieskiego ognia. Stworzenia Wolnej Magii, które ludzie nazywali Hishami. Hedge przyjrzał się im z uwagą i oblizał wargi. Poradziłby sobie z jednym, ale dwóch zmusiłoby go do ujawnienia Mocy, którą póki co lepiej było zachować w ukryciu. Starzec nic by nie pomógł. Nadal siedział tam, gdzie przedtem, mamrocząc coś pod nosem. - Jeżeli nie wrócę przed zmierzchem - powiedziała kobieta - moi słudzy rozerwą cię na strzępy. Ciało i duszę też, na wypadek, gdybyś chciał szukać schronienia w Śmierci. - Zaczekam tu - odparł Hedge, siadając na jałowej ziemi. Teraz, gdy już poznał instrukcje Hishów, nie stanowili dla niego żadnego zagrożenia. Odłożył miecz i przycisnął ucho do ziemi. Poprzez jej warstwy, poprzez zwały skał słyszał nie milknący szept Mocy, chociaż jego myśli i słowa nie mogły przeniknąć pętających ją okowów. Później, jeżeli będzie to konieczne, zejdzie do tunelu, zaczerpnie wody i otworzy umysł, wysyłając myśli z powrotem w górę cieknącego strumyczka, który przedarł się przez wszystkie siedem warstw chronionych potrójnymi zaklęciami. Przez srebro, złoto i ołów, jarzębinę, jesion i dąb, a także przez siódmą warstwę kości. Hedge nie zwracał uwagi na to, że kobieta odchodzi, ani na odgłos odsuwania wielkiego głazu, mimo że był to czyn ponad siły zwykłego człowieka, a nawet kilku zwykłych ludzi. Gdy wróciła, Hedge stał na samym szczycie kopca i spoglądał na południe. Hishe stały obok, ale nie poruszyły się, gdy ich pani wspięła się ku nim. Starzec siedział tam, gdzie zawsze, nie przestając mamrotać, ale Hedge nie mógł stwierdzić, czy mówił zaklęcia, czy bredził. Wiedział, że to nie czary, chociaż w głosie starca wyczuwał Moc kopca. - Będę ci służyć - powiedziała kobieta. Z jej głosu uszła arogancja, choć nadal dźwięczała w nim Moc. Hedge zauważył skurcz mięśni szyi, gdy wypowiadała te słowa. Uśmiechnął się i uniósł rękę. - Wokół kopca znajdują się Kamienie Kodeksu, które postawiono zbyt blisko. Zniszczysz je. - Zniszczę - zgodziła się kobieta, pochylając głowę. - Służyłaś Czarnej Magii - mówił dalej Hedge. W dawnych latach Kerrigor ściągnął do siebie wszystkich nekromantów z Królestwa, którzy służyli mu jako pomniejsi rycerze. Większość z nich zginęła podczas upadku Kerrigora albo później, z ręki Abhorsenów. Nieliczni przetrwali, lecz kobieta nigdy nie była Sługą Kerrigora. - Dawno temu - przyznała kobieta. Hedge poczuł w niej lekkie drgnienie Życia, zanurzone głęboko pod podbitym zaklęciami futrem i maską z brązu. Była starą wiedźmą. Bardzo, bardzo starą - do niczego dla nekromanty, który musi wejść w Śmierć. Chłód rzeki Śmierci miał szczególny smak dla tych, którzy unikali jej szponów aż do końca danego im czasu. - Weźmiesz ze sobą dzwonki. Do pracy, którą masz przed sobą, będziesz potrzebować wielu Zmarłych. Hedge odpiął pas i bardzo ostrożnie podał go kobiecie, pilnując, żeby przypadkiem nie potrącić żadnego dzwonka. Dla siebie miał drugi komplet, zabrany pomniejszemu nekromancie w chaosie powstałym po klęsce Kerrigora. Odzyskanie ich wiązało się z pewnym ryzykiem, bo ukryte były w samym środku Królestwa od dawna pozostającej we władaniu Króla i Królowej Abhorsen. Ale w najbliższych planach nie potrzebował dzwonków. Nawet nie mógł ich zabrać tam, dokąd zamierzał iść. Kobieta wzięła dzwonki, lecz nie założyła pasa. Zamiast tego wyprostowała prawą rękę dłonią do góry. Lśniła tam maleńka iskierka - odprysk metalu świecący jasnym, niemal białym płomieniem. Hedge wyciągnął rękę. Opiłek przeskoczył na nią, sadowiąc się tuż pod skórą i nie pozostawiając śladu krwi. Przyłożył dłoń do twarzy, czując tchnienie Mocy. Potem powoli zacisnął dłoń i uśmiechnął się. Nie dla niego ta iskra rzadkiego metalu. Była ziarnem, które można zasiać w wielu glebach. Hedge miał wobec niego szczególny plan, bardzo żyzną grządkę, na której wyrośnie i wyda upragnione owoce. Ale pewnie minie wiele lat, zanim będzie mógł zasiać ją w miejscu, gdzie spowoduje najwięcej szkód. - A ty? - zapytała kobieta. - Dokąd pójdziesz? - Pójdę na południe, Chlorr - powiedział Hedge, pokazując, że zna jej imię i wie o niej jeszcze coś więcej. - Na południe do Ancelstierre, na drugą stronę Muru. To mój kraj rodzinny, chociaż mój duch nie jest dzieckiem tej bezsilnej ziemi. Mam tam i jeszcze dalej wiele do zrobienia. Ale skontaktuję się z tobą, kiedy zajdzie potrzeba albo gdy dojdą mnie wieści, które mi się nie spodobają. Odwrócił się i odszedł bez słowa. Przecież pan nie musi żegnać się ze swymi sługami. Część pierwsza Stare Królestwo Czternasty rok od powrotu na tron króla Touchstone’a I Rozdział pierwszy Urodziny pod złym znakiem Głęboko we śnie Lirael czuła, jak ktoś głaszcze ją po czole. Łagodny, miękki dotyk chłodnej dłoni na rozgorączkowanej skórze dziewczynki. Uśmiechała się, bo sprawiał jej radość. Potem sen zmienił się i Lirael zmarszczyła czoło. Dotyk nie był już miękki i serdeczny, lecz szorstki i bolesny. Już nie chłodny, lecz gorący, nawet piekący... Obudziła się. Natychmiast zauważyła, że ściągnęła z siebie kołdrę i leży twarzą na szorstkim, wełnianym poszyciu materaca. Poduszka spadła na podłogę. Poszewkę, która teraz zwieszała się z krzesła, musiała zedrzeć podczas sennego koszmaru. Lirael rozejrzała się po swojej komnacie, lecz nie dostrzegła innych śladów nocnej utarczki ani zniszczeń. Szafa z grubo ociosanych sosnowych desek stała prosto, rygiel z matowej stali nadal był zasunięty. Biurko i krzesło stały w przeciwległym kącie, a miecz ćwiczebny spokojnie wisiał w pochwie na drzwiach. Najwyraźniej noc minęła spokojnie. Czasami w przeplatanym koszmarami śnie Lirael spacerowała, rozmawiała i siała spustoszenie. Lecz zawsze tylko w swoim ulubionym pokoju. Nie chciała nawet myśleć o tym, co by było, gdyby musiała wrócić do rodzinnych komnat. Znów zamknęła oczy i nasłuchiwała. Była cisza, co oznaczało, że do Porannego Dzwonu zostało jeszcze sporo czasu. Odzywał się on codziennie o tej samej porze, wywołując Clayry z łóżek na powitanie nowego poranka. Lirael jeszcze silniej zacisnęła powieki i próbowała ponownie zasnąć. Chciała, żeby wróciło uczucie dotknięcia dłoni na czole. To dotknięcie było jedyną rzeczą, jaką zapamiętała po swojej matce. Nie twarz ani nie głos - tylko dotyk jej chłodnej dłoni. Dzisiaj rozpaczliwie go potrzebowała, lecz jej matka dawno odeszła, gdy Lirael miała pięć lat, bez słowa, bez żadnego wyjaśnienia, zabierając ze sobą sekret ojcostwa dziewczynki. Tylko zniekształcona wieść o jej śmierci nadeszła z dalekiej Północy trzy dni przed dziesiątymi urodzinami Lirael. Gdy przypomniała sobie o tym, wszelkie nadzieje na sen zniknęły. Jak każdego ranka, dziewczyna zaprzestała prób zaciskania powiek. Pozwoliła im się otworzyć i przez kilka minut wpatrywała się w sufit. Przez noc kamień się nie zmienił. Nadal był szary i zimny, z niewielkimi plamkami różu. Znak Kodeksu też się tam żarzył, ciepły i złoty, zatopiony w kamieniu. Świecił mocniej niż w chwili przebudzenia i rozjaśniał się coraz bardziej, gdy usiadła na łóżku, poszukując butów. Pokoje Clayrów ogrzewała para ciepłych źródeł i magia, lecz kamienne podłogi były zawsze zimne. - Dzisiaj kończę czternaście lat - wyszeptała. Włożyła buty, lecz nie uczyniła ruchu, by wstać. Od czasu, gdy wiadomość o śmierci matki dotarła do niej w przeddzień dziesiątych urodzin, wszystkie następne odbierała jak zwiastuny nieszczęścia. - Czternaście lat! - powtórzyła Lirael. Przepełniał ją ból. Miała czternaście lat i w świecie poza Lodowcem Clayrów byłaby kobietą. Lecz tutaj nadal musiała nosić niebieską tunikę dziecka, bo wejścia w dorosłość nie określał wiek, lecz dar Widzenia. Jeszcze raz zacisnęła powieki, zmuszając się do spojrzenia w przyszłość. Wszyscy w jej wieku posiedli ten dar. Wiele młodszych dzieci nosiło już białe szaty i diadem z kamienia księżycowego. Było nie do pomyślenia, żeby w wieku czternastu lat dziewczyna z klanu Clayrów jeszcze go nie otrzymała. Otworzyła oczy, lecz nie miała żadnej wizji. Zobaczyła tylko swój prosty pokój, trochę zamazany przez łzy. Otarła je i wstała. - Nie mam ojca, matki ani daru Widzenia - powiedziała, otwierając szafę i wyciągając ręcznik. Dobrze znana litania. Powtarzała ją często, chociaż ilekroć to czyniła, czuła ukłucie smutku w żołądku. Zupełnie jakby bolał ją ząb, a ona drażniła go językiem. Mimo bólu nie mogła zostawić tego w spokoju. Rana była teraz częścią jej osobowości. Lecz może pewnego dnia, już wkrótce, wezwie ją Głos Dziewięciodniowego Czuwania. Obudzi się wtedy i powie: „Nie mam matki, nie mam ojca, ale mam dar Widzenia”. - Dostanę ten dar - wymamrotała do siebie Lirael. Otworzyła drzwi i na palcach poszła korytarzem w stronę łazienek. Znaki Kodeksu rozjaśniały się, gdy przechodziła pod nimi, rozświetlając półmrok. Lecz wszystkie pozostałe drzwi w Kwaterze Młodych były zamknięte. Kiedyś Lirael głośnym pukaniem wzywała mieszkające tam sieroty na wczesną kąpiel. Ale tak było wiele lat temu. Zanim wszystkie dostały dar Widzenia. Opiekunką młodych była wtedy Merell. Rządziła nimi lekką ręką. Teraz tę rolę przejęła Kirrith, ciotka Lirael. Gdyby tylko usłyszała jakiś hałas, wyszłaby z pokoju w szlafroku w biało-bordowe pasy, żeby nakazać ciszę i szacunek dla śpiących starszych. Nie traktowała Lirael w wyjątkowy sposób. Wręcz przeciwnie. Kirrith była przeciwieństwem matki Lirael, Arielle. Uwielbiała zasady, przepisy, tradycję i posłuszeństwo. Kirrith nigdy nie opuściłaby Lodowca, żeby pójść nie wiadomo dokąd i wrócić w siódmym miesiącu ciąży. Lirael zmarszczyła brwi przy drzwiach Kirrith. Nie, Kirrith nigdy jej tego nie powiedziała. Nie chciała mówić o młodszej siostrze. Ta garstka informacji, jakie Lirael zdobyła o matce, pochodziła z podsłuchiwania rozmów kuzynów, podczas których zastanawiali się, co zrobić z dziewczynką, która tak wyraźnie nie jest jedną z nich. Lirael skrzywiła się na tę myśl. Grymas nie zniknął, nawet gdy szorowała twarz w gorącej kąpieli. Zmył go dopiero dreszcz po zanurzeniu w zimnej wodzie długiego basenu. Pojawił się znów, gdy Lirael czesała się przed dużym lustrem w szatni. Był to wysoki na osiem i szeroki na dwanaście stóp prostokąt ze stali, trochę zaśniedziały przy brzegach. Późnym rankiem stanie przed nim cała ósemka sierot mieszkających w Kwaterze Młodych. Lirael nie znosiła wspólnego korzystania z lustra, bo eksponowało kolejną różnicę między nią i dziećmi. Większość Clayrów miała brązową skórę, nabierającą szybko głębokiej, kasztanowej opalenizny na stokach Lodowca, jasnoblond włosy i jasne oczy. W ich otoczeniu Lirael wyglądała jak blady chwast pośród zdrowych kwiatów. Jej biała skóra spiekała się na raka, zamiast łagodnie się opalać, miała też ciemne oczy i jeszcze ciemniejsze włosy. Wiedziała, że odziedziczyła karnację po nie znanym ojcu. Arielle nigdy jej tego nie powiedziała - następny wstyd dla i tak przepełnionej bólem dziewczyny. Kobiety z rodu Clayrów często miewały dzieci z mężczyznami, którzy odwiedzali Lodowiec, ale zwykle nie odjeżdżały wraz z nimi ani nie utrzymywały ojcostwa w sekrecie. I z niewiadomego powodu prawie zawsze rodziły dziewczynki - jasnowłose, brązowe jak kasztany, z błękitnymi lub jasnozielonymi oczami. Z wyjątkiem Lirael. Nie mogła o tym zapomnieć. Skupiła się na czesaniu, czterdzieści dziewięć ruchów grzebienia po każdej stronie. Czuła, że wzbiera w niej nadzieja. Może to dziś nadejdzie ten dzień. Czternaste urodziny ozdobione najlepszym możliwym prezentem, darem Widzenia. Mimo to nie miała ochoty jeść śniadania w Środkowym Refektarzu. Większość Clayrów tam właśnie jadła, musiałaby więc zasiąść przy stole z dziewczynkami młodszymi o trzy lub nawet cztery lata, pasując do nich jak oset do bukietu z ogrodowych kwiatów i do tego ubrana na niebiesko. Wszystkie dziewczyny w jej wieku nosiły już białe szaty i siadywały przy stołach ukoronowanych i uznanych Clayrów. Minęła dwa ciche korytarze i zeszła klatką schodową, wijącą się spiralnie w dwóch przeciwnych kierunkach, na sam dół do Dolnego Refektarza. W nim jadali handlarze i interesanci, którzy przybyli poprosić Clayry, żeby zajrzały w ich przyszłość. Jedynymi Clayrami w tym pomieszczeniu była obsługa kuchni lub osoba odczytująca listę gości. Albo prawie jedynymi. Był ktoś jeszcze. Lirael miała nadzieję, że przyjdzie. Głos Dziewięciodniowego Czuwania. Schodząc po ostatnich stopniach, Lirael wyobraziła sobie tę scenę. Głos kroczy w dół po schodach, uderza w gong, potem zatrzymuje się, żeby oznajmić, iż Dziewięciodniowe Czuwanie ujrzało ją - Lirael - koronowaną diademem z kamienia księżycowego i że wreszcie otrzymuje upragniony dar Widzenia. Tego ranka w Dolnym Refektarzu panował niewielki ruch. Tylko trzy spośród sześćdziesięciu stolików były zajęte. Lirael podeszła do czwartego, jak najdalej od innych, i odsunęła ławkę. Wolała siadać sama, nawet bez towarzystwa Clayrów. Dwa stoliki zajmowali kupcy, przypuszczalnie z Belisaere. Rozmawiali głośno o pieprzu, imbirze, gałce muszkatołowej i cynamonie, które przywieźli z dalekiej Północy i mieli nadzieję sprzedać Clayrom. Prowadzona podniesionymi głosami rozmowa o jakości i mocy przypraw była wyraźnie adresowana do pracujących w kuchni. Lirael pociągnęła nosem. Szumne zapowiedzi mogły być prawdą. Zapach goździków i gałki muszkatołowej dochodzący z pakunków kupców był bardzo silny, lecz przyjemny. Lirael potraktowała to jako kolejną dobrą wróżbę. Przy trzecim stole rozsiedli się strażnicy kupców. Nawet tutaj, we wnętrzu Lodowca, mieli na sobie zbroje z zachodzących na siebie płytek metalu, miecze zaś, ukryte w pochwach, trzymali pod ręką. Najwyraźniej myśleli, że bandyci albo ktoś jeszcze gorszy może łatwo przebyć wąską ścieżkę wzdłuż rzecznego wąwozu i wyważyć bramę, wiodącą do ogromnego kompleksu we wnętrzu góry. Oczywiście większości fortyfikacji nie byli w stanie dostrzec. Na ścieżce wzdłuż rzeki roiło się od znaków Kodeksu służących do ukrywania i oślepiania, a pod płaskimi kamieniami, którymi wyłożona była ścieżka, kryli się posłańcy Kodeksu o kształtach dzikich bestii i groźnych wojowników. Wkroczyliby do akcji przy najmniejszym zagrożeniu. Ścieżka przecinała też rzekę nie mniej niż siedem razy, po wąskich kamiennych mostach prastarej konstrukcji. Mosty były łatwe do obrony - rzeka Ratterlin płynęła wystarczająco wartkim nurtem, żeby zupełnie uniemożliwić Zmarłym przedostanie się do Lodowca. Nawet tutaj, w Dolnym Refektarzu, dało się zauważyć obecność magii Kodeksu, uśpionej w ścianach i w posłańcach, w grubo ciosanych skałach podłogi i sufitu. Lirael widziała znaki Kodeksu, mimo iż były delikatne, i odgadywała zaklęcia, w jakie się układały. Trudniej było dostrzec posłańców, bo wyraźnie widoczne były tylko znaki, które ich uaktywniały. Były też inne, wyrazistsze, oświetlające to i wszystkie inne pomieszczenia w podziemnym państwie Clayrów, wykutym w górskiej skale pod chłodną masą Lodowca. Lirael przyglądała się twarzom gości. Bez osłony hełmów ich krótko ostrzyżone włosy zdradzały, że żaden nie nosi znamienia Kodeksu na czole. Znaczyło to, że prawie na pewno nie widzą czarów, jakie ich otaczają. Instynktownie rozdzieliła swoje trochę za długie włosy i dotknęła znamienia. Lekko zapulsowało pod palcami i poczuła związek, przynależność do wielkiego Kodeksu, który opisywał świat. Przynajmniej była kimś w rodzaju Maga Kodeksu, chociaż nie posiadała daru Widzenia. Strażnicy kupców powinni bardziej ufać naszym zabezpieczeniom, pomyślała Lirael, spoglądając jeszcze raz na zbrojnych mężczyzn i kobiety. Jeden z nich dojrzał jej spojrzenie i oczy ich spotkały się na chwilę, dopóki nie odwróciła wzroku. Ujrzała młodego mężczyznę z głową ogoloną bardziej niż u pozostałych, tak że jego czaszka lśniła, odbijając światło od znaków Kodeksu ze sklepienia. Chociaż próbowała nie zwracać na niego uwagi, zauważyła, że wstaje i kieruje się ku niej. Płytkowa zbroja była za duża, jakby zrobiono ją na wyrost dla kogoś, kto dorośnie dopiero za kilka lat. Lirael zmarszczyła się, gdy podszedł, i odwróciła głowę. Tylko dlatego, że Clayry co jakiś czas brały sobie kochanków spośród gości, niektórzy ludzie uważali, że każda z nich, schodząc do Dolnego Refektarza, poluje na mężczyznę. Opinia ta była dość rozpowszechniona, szczególnie wśród młodych chłopców w wieku około szesnastu lat. - Przepraszam - odezwał się rycerz. - Czy mogę się przysiąść? Lirael niechętnie skinęła głową, więc chłopak usiadł. Kaskada metalowych płytek rozdzwoniła mu się na piersi powolnym wodospadem metalu. - Mam na imię Barra - oznajmił radośnie. - Czy jesteś tutaj pierwszy raz? - Słucham? - zapytała Lirael, zaskoczona i onieśmielona. - W Refektarzu? - Nie - odparł Barra, śmiejąc się i rozkładając ręce, żeby wskazać znacznie szerszy obszar. - Tutaj, w Lodowcu Clayrów, jestem drugi raz, więc gdybyś potrzebowała kogoś, żeby cię oprowadzić... Twoi rodzice pewnie często tu handlują, prawda? Lirael znów odwróciła głowę, czując jak pieką ją policzki. Chciała coś odpowiedzieć, zrobić jakąś błyskotliwą uwagę, ale nie mogła się oprzeć wrażeniu, że nawet ludzie z zewnątrz wiedzą, że nie ma daru Widzenia. Nawet ten głupi, niedorośnięty, gadatliwy prostak. - Jak masz na imię? - zapytał Barra, nie zauważając jej rumieńca, nieświadomy poczucia straszliwej pustki, jaka ją ogarnęła. Przełknęła ślinę i zwilżyła usta, lecz nie odpowiedziała. Czuła, że nie ma żadnego imienia, żadnej tożsamości, którą mogłaby podać. Nie mogła nawet patrzeć na Barrę, bo jej oczy były pełne łez, więc wbiła wzrok w niedojedzoną gruszkę na talerzu. - Chciałem się tylko przywitać - wytłumaczył niezręcznie, gdy zaległa zupełna cisza. Lirael pokiwała głową i dwie łzy spadły na owoc. Nie podniosła głowy ani nie starała się otrzeć oczu. Czuła, że ręce ma równie bezwładne i bezużyteczne jak głos. - Przepraszam - dodał Barra, zrywając się na równe nogi z chrzęstem zbroi. Lirael patrzyła spod oka, jak chłopak wraca do swojego stołu. Gdy oddalił się o kilka stóp, jeden z mężczyzn powiedział coś, zbyt cicho, by mogła usłyszeć. Barra wzruszył ramionami, mężczyźni zaś - a także niektóre kobiety - wybuchnęli śmiechem. - Mam urodziny - szepnęła Lirael w stronę talerza, głosem bardziej przepełnionym łzami niż jej oczy. - Nie wolno płakać w urodziny. Wstała i niezgrabnie przekroczyła ławkę, by zabrać talerz i widelec do okna zmywalni. Starannie unikała wzroku wszystkich bliższych i dalszych kuzynów, którzy tam pracowali. Nadal trzymała talerz, kiedy jedna z Clayrów zeszła na dół głównymi schodami i metalową różdżką uderzyła w pierwszy gong, stojący u stóp siedmiu schodów. Lirael zamarła, a wszyscy w Refektarzu przestali mówić, gdy Clayr schodziła, uderzając w kolejne gongi. Ich dźwięki zlały się w jedno, zanim wybrzmiały w ciszy. Nowo przybyła zatrzymała się na dolnym stopniu i uniosła różdżkę. Serce Lirael zabiło mocniej, a żołądek zawiązał się w supeł. Było dokładnie tak, jak sobie wyobrażała. Poczuła pewność, że poranna wizja nie była tylko wyobrażeniem, lecz właśnie nadejściem daru Widzenia. Sohrae, sądząc po różdżce, była dzisiaj Głosem Dziewięciodniowego Czuwania, oznajmiającym, że czuwające osoby ujrzały coś ważnego dla Clayrów lub dla Królestwa. Co najważniejsze, Głos oznajmiał także, kiedy Czuwanie widziało dziewczynkę, która jako kolejna otrzyma dar Widzenia. - Znasz ją jedną, znasz je wszystkie - oznajmiła Sohrae, a jej czysty głos dosięgał każdego kąta Refektarza, niósł się aż do kuchni i zmywalni na tyłach. - Dziewięciodniowe Czuwanie z wielkim zadowoleniem oznajmia, że dar Widzenia obudził się w naszej siostrze... Sohrae wzięła oddech, żeby kontynuować, a Lirael zamknęła oczy, wiedząc, że Sohrae zaraz wypowie jej imię. To muszę, muszę, muszę być ja - myślała. - Dwa lata później niż wszyscy, a dzisiaj są moje urodziny. To muszę... - Anniselle - zaintonowała Sohrae. Potem odwróciła się i wspięła się po schodach, lekko uderzając w gongi, a ich dźwięk stanowił łagodny kontrapunkt dla rozmów, do których powrócili goście. Lirael otworzyła oczy. Świat się nie zmienił. Nie otrzymała daru Widzenia. Wszystko będzie tak samo jak dotąd, czyli koszmarnie. - Mogę prosić o talerz? - zapytała jedna z kuzynek, niewidoczna zza okna zmywalni. - Ach, to ty, Lirael! Myślałam, że to jeden z gości. Lepiej pospiesz się na górę, kochana. Przebudzenie Anniselle zacznie się za niecałą godzinę. Tu Głos zagląda na samym końcu, wiesz? Dlaczego jadłaś tutaj, na dole? Lirael nie odpowiedziała. Podała talerz i przeszła przez Refektarz jak lunatyczka, dotykając po drodze niespokojnymi palcami krawędzi stołów. Myślała tylko o głosie Sohrae, powtarzając w myślach jej słowa: „Dar Widzenia obudził się w naszej siostrze Anniselle”. Anniselle będzie nosić białą szatę, dostanie srebrny diadem z kamieniem księżycowym, podczas gdy Lirael będzie musiała ubrać się w najlepszą niebieską tunikę, mundurek dziecka. Tunika nie miała już lamówki, tyle razy ją przedłużano, ale i tak była za krótka. Dziesięć dni temu Anniselle skończyła jedenaście lat. Lecz jej urodziny były niczym w porównaniu z dzisiejszym dniem, dniem Przebudzenia. Urodziny to nic - myślała Lirael, mechanicznie stawiając jedną stopę przed drugą na sześciuset stopniach oddzielających Dolny Refektarz od Drogi Zachodniej, dwieście kroków po ścieżce, a potem sto dwa kroki w górę do tylnej bramy drzwi Kwatery Młodych. Liczyła każdy krok i nie patrzyła nikomu w oczy. Widziała tylko ruch białych szat i odzianych w czarne pantofle stóp, gdy wszystkie Clayry zdążały do Wielkiej Sali, żeby uczcić kolejną dziewczynkę, która dołączyła do szeregów tych, co widziały przyszłość. Dotarłszy do swojej komnaty, Lirael stwierdziła, że cała, choć i tak niewielka, radość z urodzin wyparowała. Zgasła, zdmuchnięta jak płomyk świecy. Ten dzień należał do Anniselle. Musiała spróbować cieszyć się jej szczęściem. Powinna przestać zwracać uwagę na straszliwy smutek, jaki wzbierał w jej sercu. Rozdział drugi Stracona przyszłość Lirael rzuciła się na łóżko, próbując przezwyciężyć rozpacz. Powinna zacząć się przebierać na Przebudzenie Anniselle. Ale za każdym razem, kiedy próbowała wstać, czuła, że nie potrafi się podnieść i kładła się z powrotem. Mogła tylko znowu przeżywać tę straszną chwilę w Dolnym Refektarzu, gdy nie usłyszała swojego imienia. Udało się jej jednak oderwać od tych wspomnień i skupić myśli na najbliższej przyszłości. Podjęła decyzję. Nie pójdzie na Przebudzenie Anniselle. Nikt chyba nie zauważy jej nieobecności, chociaż mógł po nią ktoś przyjść. Ta myśl dała jej dość sił, by wyjść z łóżka i zbadać możliwe kryjówki. Zwykle chowamy się pod łóżkiem, lecz pod prostym posłaniem Lirael było ciasno i brudno, ponieważ od tygodni nie sprzątała jak należy. Przez chwilę zastanawiała się nad szafą, ale jej kształt i konstrukcja z desek sosnowych przypominały stojącą pionowo trumnę. Lirael zawsze miała bujną wyobraźnię, którą kuzynki nazywały chorą. Jako małe dziecko lubiła odgrywać dramatyczne sceny śmierci ze znanych opowieści. Wiele lat temu przestała, lecz myśl o śmierci - szczególnie o własnej - zawsze jej jednak towarzyszyła. - Śmierć - wyszeptała Lirael i zadrżała, słysząc wymówione na głos straszliwe słowo. Wypowiedziała je raz jeszcze, trochę głośniej. Proste słowo, łatwy sposób na uniknięcie wszystkiego, co ją prześladowało. Mogła nie pójść na Przebudzenie Anniselle, lecz chyba nie uda jej się wymigać od następnych. Gdybym się zabiła - myślała - nie musiałabym patrzeć, jak coraz młodsze dziewczynki otrzymują dar Widzenia. Nie musiałabym stać z grupką dzieci w niebieskich tunikach, które przyglądają mi się zza rzęs podczas ceremonii Przebudzenia. - Lirael znała to spojrzenie i poznawała w nim strach. Bały się skończyć jak ona, skazana na brak jedynej naprawdę ważnej rzeczy. I nie musiałaby znosić Clayrów, spoglądających na nią ze współczuciem, zatrzymujących się i pytających o zdrowie. Jakby same słowa mogły przedstawić, co czuje. Gdyby potrafiła opisać, jak to jest mieć czternaście lat i nie posiadać daru Widzenia. - Śmierć - wyszeptała znów Lirael, delektując się tym słowem. Co innego jej zostało? Zawsze miała nadzieję, że pewnego dnia zdobędzie dar Widzenia. Ale teraz ma już czternaście lat - czy kiedykolwiek słyszano o Clayr w jej wieku pozbawionej tego daru? - To najlepsze, co mogę zrobić - odezwała się znów, jakby opowiadała przyjacielowi o podjęciu bardzo ważnej decyzji. Jej głos zabrzmiał przekonująco, ale w duchu nie była tak pewna. Clayry nie popełniały samobójstw. Odebranie sobie życia byłoby ostatecznym, straszliwym potwierdzeniem, że tu nie pasuje. Ale w sumie to chyba najlepsze wyjście. Tylko jak się do tego zabrać? Wzrok Lirael zatrzymał się na wiszącym na drzwiach ćwiczebnym mieczu z tępej, miękkiej stali. Mogłaby rzucić się na jego ostrze, ale to spowodowałoby powolną i bardzo bolesną śmierć. Poza tym ktoś z pewnością usłyszy, jak jęczy, i może sprowadzić pomoc. Istniało chyba zaklęcie, które ugasiłoby jej oddech, wysuszyło płuca i zamknęło gardło. Ale nie znajdzie go w książkach szkolnych, „Ćwiczeniach z Magii Kodeksu”, ani w „Indeksie znaków Kodeksu”, które leżały na jej biurku. Musiałaby przetrząsnąć Wielką Bibliotekę, ale takie informacje z pewnością trzymano pod kluczem i chroniono dodatkowym zaklęciem. Pozostawały dwa w miarę dostępne sposoby zakończenia tego wszystkiego: chłód i wysokość. - Lodowiec - wyszeptała Lirael. To właśnie to, postanowiła. Pójdzie na schody Starmount, kiedy wszyscy będą na Przebudzeniu Anniselle, i rzuci się na skute lodem zbocze. Kiedyś, jeżeli komuś zechce się szukać, znajdą jej zamarznięte, połamane ciało i wtedy dowiedzą się, jak to jest być Clayrą i nie mieć daru Widzenia. Łzy napłynęły jej do oczu, gdy wyobraziła sobie wielki tłum patrzący na jej ciało niesione przez Wielką Salę. Niebieski kolor tuniki zmieni się w biel lodu i śniegu. Pukanie do drzwi przerwało krótkie, chorobliwe rojenia. Lirael podniosła się. Dziewięciodniowe Czuwanie musiało ją wreszcie ujrzeć po raz pierwszy. Widzieli, jak wspina się na lodowiec, więc przysłały kogoś, żeby temu zapobiec i powiedzieć jej, że pewnego dnia otrzyma dar Widzenia i że wszystko będzie w porządku. Drzwi otworzyły się, zanim Lirael zdążyła powiedzieć „proszę”. Natychmiast zorientowała się, że to nie Głos Dziewięciodniowego Czuwania, zatroskany o jej bezpieczeństwo, tylko ciotka Kirrith. Opiekunka Młodych zawsze traktowała Lirael tak samo jak inne dzieci, nie okazując uczuć, jakich można było się spodziewać od ciotki. - Tu jesteś! - krzyknęła irytującym, na pozór wesołym głosem. - Szukałam cię na śniadaniu, ale był taki tłok, że nie mogłam cię znaleźć. Najlepsze życzenia urodzinowe, Lirael! Lirael patrzyła na Kirrith i prezent. Duża, kwadratowa paczka, owinięta czerwono- białym papierem, obsypanym złotym pyłem. Bardzo ładny papier. Ciotka Kirrith nigdy wcześniej nie dała jej żadnego prezentu. Wyjaśniała to mówiąc, że nigdy też nie przyjmuje prezentów, lecz Lirael myślała, że nie ma racji. Chodzi o dawanie, nie o dostawanie. - No, otwórz! - wykrzyknęła Kirrith. - Do Przebudzenia zostało niewiele czasu. Wyobrażasz sobie? To mała Anniselle! Lirael wzięła paczkę. Była miękka, lecz dość ciężka. Przez chwilę wszystkie myśli o samobójstwie zniknęły, odegnane przez ciekawość. Co to za prezent? Po chwili, gdy znów dotknęła paczki, doznała złego przeczucia. Szybko wydarła dziurkę w rogu papieru i zauważyła niebieski kolor zdradzający zawartość. - To tunika - stwierdziła, a słowa dochodziły z bardzo, bardzo daleka, jakby od kogoś innego. - Dziecięca tunika. - Tak - powiedziała Kirrith, wyniosła, w białej szacie i z jasnymi włosami, na których bezpiecznie rozgościły się krążek srebra i księżycowy kamień. - Zauważyłam, że twoja stara tunika jest trochę za krótka, zupełnie nie na miejscu, bo przecież sporo urosłaś... Ciotka mówiła dalej, lecz Lirael nie słyszała ani słowa. Już nic nie wydawało się realne. Ani nowa tunika, którą trzymała w rękach, ani plotąca w najlepsze ciotka Kirrith. Nic. - No, a teraz przebierz się! - zachęcała Kirrith, prostując zagięcia własnej szaty. Była postawną, wysoką kobietą, jedną z najwyższych Clayrów. Lirael w jej obecności czuła się malutka i w jakiś sposób brudna na tle nieskazitelnej bieli szaty Kirrith. Patrzyła na nią i myślami wróciła do lodu i śniegu. Pogrążyła się w myślach do tego stopnia, że Kirrith musiała nią potrząsnąć. - Co się stało? - zapytała Lirael, zdając sobie sprawę, że umknęła jej większość z tego, co mówiła ciotka. - Ubieraj się! - powtórzyła Kirrith. Mała zmarszczka pojawiła się na jej czole, co sprawiło, że diadem zsunął się niżej i rzucił cień na oczy. - Bardzo nieuprzejmie byłoby się spóźnić. Lirael mechanicznie zdjęła starą tunikę i wśliznęła się w nową. Grubo tkane płótno, sztywne od nowości sprawiało jej trochę kłopotów, dopóki ciotka Kirrith nie wygładziła fałdów. Gdy ręce przeszły, a tunika osiadła na ramionach, sięgała trochę powyżej kostek. - Możesz jeszcze sporo urosnąć - powiedziała z zadowoleniem ciotka. - A teraz naprawdę musimy już iść. Lirael spojrzała na morze niebieskiego płótna, spowijające ją całą, i wydało jej się, że tunika jest zbyt luźna, że nigdy nie wypełni jej ciałem. Ciotka Kirrith spodziewa się pewnie, że nie wdzieje bieli Przebudzenia, bo tunika pasowałaby nawet wtedy, gdyby Lirael rosła do trzydziestego piątego roku życia. - Idź, za chwilę cię dogonię - skłamała, myśląc o szczycie Starmount, klifach i czekającym lodzie. - Muszę iść do toalety. - Dobrze - odparła Kirrith, szybko wychodząc na korytarz. - Ale pospiesz się! Pomyśl sobie, co powiedziałaby twoja matka! Lirael poszła za nią, skręcając w lewo do najbliższej ubikacji. Kirrith udała się w prawo, klaszcząc w dłonie, żeby pogonić trójkę chichoczących ośmiolatek, które ubierały się po drodze. Lirael nie miała pojęcia, co matka mogłaby powiedzieć o czymkolwiek. Kiedy była młodsza, często dokuczano jej na temat Arielle, dopóki nie zyskała sobie statusu wyrzutka, którego nikt nawet nie próbuje już drażnić. Clayry często wybierały sobie kochanków spośród gości Lodowca, a nawet z zewnątrz, lecz niesłychaną rzeczą było nie odnotować, kto jest ojcem dziecka. Matka przyczyniła się jeszcze do jej osamotnienia, opuszczając Lodowiec i pięcioletnią Lirael pod wpływem jakiejś wizji, którą nie podzieliła się z innymi Clayrami. Wiele lat później ciotka Kirrith powiedziała jej, że Arielle nie żyje, chociaż nikt nie znał szczegółów na ten temat. Lirael słyszała najróżniejsze domysły, na przykład, że matka została otruta przez zazdrosne rywalki na dworze jakiegoś barbarzyńskiego władcy w zamarzniętej pustce Północy albo rozszarpana przez dzikie bestie. Najwyraźniej utrzymywała się tam z przepowiadania przyszłości, czego żadna Clayr nie uznałaby za właściwe zajęcie dla ludzi swej krwi. Ból spowodowany utratą matki tkwił w jej sercu, lecz nie tak głęboko, by nie dało się go odsłonić. A ciotka Kirrith potrafiła to doskonale. Kiedy Kirrith i trzy skarcone dziewczynki zniknęły, Lirael wróciła do swojego pokoju i wyjęła ciepłe ubranie: płaszcz z ciężkiej zgrzebnej wełny, podwójną filcową czapkę z nausznikami, nieprzemakalne buty, futrzane rękawiczki i skórzane gogle z przyciemnianymi na zielono szkłami. Jakiś głos mówił jej, że głupotą jest zabierać te rzeczy ze sobą, skoro i tak idzie na śmierć, ale drugi utrzymywał, że nie zaszkodzi ubrać się właściwie. Ponieważ wszystkie zamieszkane części góry ogrzewała para doprowadzana rurami z głębokich gorących źródeł, Lirael niosła swój ekwipunek w ręce. Mniejsze rzeczy zawinęła w płaszcz. Wspinaczka po schodach Starmount i tak ją rozgrzeje, nawet bez tej całej wełnianej odzieży. W ostatnim geście buntu zdjęła niebieską tunikę i rzuciła ją na podłogę. Zamiast niej wdziała neutralny strój noszony podczas prac kuchennych w Dolnym Refektarzu - długą popielatą bawełnianą bluzę, sięgającą jej do kolan, i wąskie niebieskie legginsy. Strojowi temu zwykle towarzyszył płócienny fartuch, ale Lirael nie wzięła go ze sobą. Było to dziwne uczucie skradać się Drogą Północną i nie widzieć nikogo. Zwykle na tym ruchliwym odcinku aż roiło się od kobiet, idących na Dziewięciodniowe Czuwanie albo z niego wracających, lub zajętych przyziemnymi pracami dla społeczności. Lodowiec był w rzeczywistości miasteczkiem, trochę dziwnym, bo głównym zajęciem jego mieszkańców, a właściwie mieszkanek, było patrzenie w przyszłość albo - jak Clayry stale wyjaśniały gościom - w różne możliwe warianty przyszłości. W miejscu, w którym Droga Północna krzyżowała się z Zygzakiem, Lirael rozejrzała się, żeby sprawdzić, czy nikt jej nie obserwuje. Potem zrobiła kilka kroków po pierwszym odcinku Zygzaka, szukając niewielkiego otworu na wysokości piersi. Kiedy go znalazła, zdjęła z szyi łańcuszek z kluczem. Wszystkie Clayry miały takie klucze, otwierały one większość zwykłych drzwi. Z Bramy Starmount nie korzystano często, lecz Lirael nie sądziła, żeby potrzebny jej był specjalny klucz. Wokół otworu nie było śladu żadnych drzwi, dopóki Lirael nie włożyła klucza i nie przekręciła go dwukrotnie. W tej samej chwili delikatna srebrnawa linia powoli wyrysowała w żółtawym kamieniu, poczynając od podłogi, kontur wejścia. Lirael pchnęła skrzydło bramy i wyszła na zewnątrz. Chłodne powietrze wdarło się do środka, więc szybko zrobiła krok do przodu. Gdyby w pobliżu byli jacyś inni ludzie, poczuliby chłodny podmuch szybciej niż cokolwiek innego. Clayry mieszkały wprawdzie w górze na pół przywalonej lodowcem, ale zimno wcale im nie służyło. Drzwi zatrzasnęły się za dziewczyną i srebrna linia, która znaczyła ich kontur, powoli zanikała. Przed nią prosto wiodły schody, a znaki Kodeksu nad nimi dawały światło bardziej przyćmione niż w głównych korytarzach. Stopnie były wyższe niż zwykle. Lirael nie pamiętała tego z klasowej wycieczki sprzed wielu lat, gdy wszystkie wydawały się wysokie. Skrzywiła się, zaczynając wspinaczkę, bo wiedziała, że mięśnie łydek zaraz zaprotestują przeciwko dodatkowym sześciu calom wysokości. Tam, gdzie schody biegły w linii prostej, mniej więcej przez pierwsze sto stopni, towarzyszyła im barierka z brązu. Lirael przytrzymywała się jej podczas wspinaczki, bo chłód metalu przynosił jej ukojenie. Zgodnie ze swoim zwyczajem zaczęła liczyć kroki. Ich miarowy rytm na jakiś czas przegonił wizję upadku po nie kończącym się lodowym stoku. Prawie nie zauważyła, kiedy barierka skończyła się, a schody zaczęły zwijać się w długą spiralę, która miała ją zawieść na sam szczyt góry Starmount. Jej siostrzany szczyt nazywał się Sunfall, a pomiędzy nimi usadowił się lodowiec. Miał on kiedyś swoją własną nazwę, ale dawno o niej zapomniano. Od tysięcy lat zatem nazywano go imieniem Clayrów, które mieszkały na nim, obok niego, a czasem pod nim. Z czasem nazwa ta objęła też cały zamieszkany przez nie obszar - zarówno wielką masę lodu, jak i wykute w skałach komnaty zwano Lodowcem Clayrów, jakby stanowiły jedno. Clayry bynajmniej nie wybierały pokojów zbyt blisko lodowca. Mieszkały w górze od tysiącleci, zajmując tunele wydrążone przez prawie wymarłe już robaki lub prowadząc własne wykopy - za pomocą magii lub siły fizycznej. W tym samym czasie lodowiec kontynuował nieubłagany marsz w dół doliny, ocierając się o szczyty, które ściskały mu boki. Niszczył kamienie i nie zwracał uwagi na tunele Clayrów. Oczywiście Widziały, dokąd zmierza lodowiec, lecz nie powstrzymywało to ambitnych budowniczych z przeszłości. Najwyraźniej uważały, że przybudówki będą trwać tak długo, jak one, być może trzy lub cztery pokolenia po nich - wystarczająco długo, żeby ich praca nie poszła na marne. Lirael myślała o tych budowniczych i zastanawiała się, dlaczego schody mają tak wysokie i niewygodne stopnie. Ale po chwili nawet ich mechaniczne liczenie nie mogło utrzymać w ryzach jej wyobraźni. Zaczęła myśleć, jak teraz wygląda Anniselle. Może stoi po dziecięcej stronie Wielkiej Sali - sylwetka w bieli na tle niebieskiego pola. Zapewne będzie spoglądała na przeciwległą stronę, prawie nieświadoma obecności wielu szeregów ubranych na biało Clayrów, siedzących w ławkach, które rozciągały się po obu stronach Sali przez kilkaset jardów w dwudziestu jeden rzędach. Ławki, zrobione ze starego, ciemnego mahoniu, miały jedwabne poduszki, które zmieniano co pięćdziesiąt lat, a towarzyszył temu uroczysty ceremoniał. Po drugiej stronie Sali stanie Głos Dziewięciodniowego Czuwania i może także kilka osób z obsady Czuwania, jeżeli pozwoli im na to rozkład zajęć. Będą stali wokół Kamienia Kodeksu, który wznosił się z podłogi Sali - pojedynczy blok kamienny mieniący się wszystkimi znakami Kodeksu, opisującymi na świecie to co widzialne i niewidzialne. A na Kamieniu Kodeksu, wyżej niż można dosięgnąć, prócz Głosu z różdżką o metalowym końcu, widnieć będzie symbolizujący nową Clayrę, diadem ze srebra i księżycowych kamieni, które odbijają znaki Kodeksu. Lirael zmusiła zmęczone nogi do pokonania jeszcze jednego stopnia. Anniselle nie będzie się męczyć. Tylko kilkaset kroków wśród uśmiechniętych twarzy. Potem, kiedy założą jej diadem na skronie, powstanie tumult, towarzyszący podnoszeniu się z miejsc, a na koniec wielki aplauz, który rozniesie się echem przez Salę i potoczy dalej. Przebudzenie Anniselle, prawdziwej Clayry, pani Widzenia, przyjętej przez jedną i przez wszystkich, w odróżnieniu od Lirael, która zawsze była samotna i zapomniana. Zbierało jej się na płacz, lecz odegnała łzy. Jeszcze tylko sto kroków i będzie przy Bramie Starmount. Kiedy przejdzie przez nią i przez szeroki taras, stanie na lodowcu i spojrzy w dół, w lodową śmierć. Rozdział trzeci Papierowe Skrzydła Lirael odpoczywała przez chwilę u szczytu schodów Starmount, lecz chłód kamieni zbyt dawał jej się we znaki. Ubrała się do wyjścia. Po włożeniu gogli cały świat nabrał zielonych barw. Na koniec wyciągnęła z kieszeni jedwabny szalik, obwiązała nim nos wraz z ustami i włożyła nauszniki. Tak ubrana mogła być jedną z Clayrów. Nikt nie widział jej twarzy, włosów ani oczu. Wyglądała dokładnie tak samo jak wszystkie inne. Gdy znajdą jej ciało, nawet nie będą wiedzieli, czyje jest, dopóki nie zdejmą czapki, gogli i szalika. Po raz ostatni będzie wyglądać jak Clayr. Mimo to zawahała się przed drzwiami, prowadzącymi do hangaru Papierowych Skrzydeł przy Bramie Starmount. Chyba nie było jeszcze za późno, żeby wrócić, powiedzieć, że zjadła coś, po czym zrobiło jej się niedobrze, więc musiała zostać w pokoju. Jeżeli się pospieszy, prawie na pewno zdąży wrócić, zanim wszyscy przyjdą z Przebudzenia. Ale nic to nie zmieni. - Niczego dobrego się tam nie spodziewam - stwierdziła - więc równie dobrze mogę pójść popatrzeć na klify. Ostateczną decyzję podejmę na miejscu. Znów wyjęła klucz. Niezgrabnie manipulując palcami w grubych rękawiczkach, otworzyła drzwi. Tym razem ich zarys był widoczny, lecz drzwi chronione były zaklęciem. Lirael czuła, jak Magia Kodeksu wypływa na zewnątrz przez klucz, przenika futrzane podbicie rękawic i jej dłoń, by dotrzeć do ramion. Poczuła napięcie, potem odprężyła się, gdy zaklęcie odeszło. Przed czymkolwiek miało ją chronić, nie dotyczyło jej samej. Za drzwiami było jeszcze zimniej, mimo że pozostawała nadal we wnętrzu góry. Ogromna komora, w której się znalazła, była hangarem Papierowych Skrzydeł. Clayry przechowywały tam swoje magiczne statki powietrzne, z których trzy spały w pobliżu. Wyglądem przypominały wąskie kanu ze skrzydłami i ogonami jastrzębi. Lirael poczuła pokusę dotknięcia jednego z nich, ale wiedziała, że nie powinna. Machiny zrobione były z tysięcy arkuszy laminowanego papieru. Częściowo jednak składały się z czarów, dlatego można je było określić jako stworzenia myślące. Oczy namalowane na najbliższej, srebrno- zielonej, były teraz ciemne, ale przy najlżejszym dotyku natychmiast rozjarzyłyby się dziwnym światłem. Nie miała pojęcia, co mogą wtedy zrobić. Wiedziała tylko, że powietrznymi statkami sterowano za pomocą wygwizdywania znaków Kodeksu. Sama też potrafiła gwizdać, lecz nie znała potrzebnych zaklęć ani specjalnych technik. Ominęła więc Papierowe Skrzydła ostrożnie i skierowała się do bramy. Była ogromna - wystarczająco szeroka, by mogło przez nią przejść trzydziestu ludzi lub dwie machiny - i przynajmniej cztery razy wyższa od niej samej. Na szczęście nie musiała nawet próbować jej otwierać, bo w lewym skrzydle bramy wycięte były drzwi. Chwila pracy z kluczem, muśnięcie ochronnego zaklęcia i znalazła się na zewnątrz. Równocześnie uderzyły ją zimno i światło słoneczne. Zimno przenikało nawet przez grube ubranie, a światło było tak jasne, że musiała przymknąć oczy, choć ukryte za szkłami gogli. Był piękny letni dzień. W dolinie, poniżej lodowca, panował upał. Tu, na górze, było zimno. Chłód pochodził głównie od wiatru wiejącego od lodowca. Oczom Lirael ukazał się szeroki, nienaturalnie płaski taras wycięty w zboczu. Miał około stu jardów długości i pięćdziesięciu szerokości. Ze wszystkich stron otaczały go zwały śniegu i lodu, lecz sam taras był tylko trochę przyprószony. Wiedziała, że w takim stanie utrzymują go posłańcy Kodeksu - stworzeni czarami słudzy, którzy zamiatali, usuwali szuflami i reperowali go przez cały rok, bez względu na pogodę. Teraz nie było widać żadnego z nich, lecz magia Kodeksu, kierująca ich działaniami, czaiła się pod płytami z kamienia, którymi wyłożony był taras. Po drugiej jego stronie zbocze opadało gwałtownie w dół, tworząc pionową przepaść. Lirael przyjrzała się jej, lecz zobaczyła tylko błękitne niebo pocięte smużkami nisko wiszących obłoków. Będzie teraz musiała przejść przez taras i spojrzeć w dół, żeby tysiąc stóp poniżej zobaczyć główny masyw lodowca. Ale nie przeszła. Zamiast tego wyobraziła sobie, co by się stało, gdyby skoczyła. Jeśli wyskoczy wystarczająco daleko za krawędź tarasu, spadnie na lód i śmierć przyjdzie szybko. Gdyby jednak upadła bliżej, uderzy w wystający kawałek skały, zaledwie trzydzieści lub czterdzieści stóp poniżej, a potem przez resztę drogi będzie zjeżdżać i odbijać się od zmarzniętego zbocza siłą rozpędu, za każdym uderzeniem łamiąc kości. Zadrżała i odwróciła wzrok. Teraz, gdy znalazła się na miejscu, zaledwie kilka kroków od przepaści, nie była już pewna, czy samobójstwo to taki dobry pomysł. Lecz ilekroć wracała myślą do swojej przyszłości, czuła się słaba i osaczona, jakby wszystkie drogi były zamknięte przez ściany - zbyt wysokie, by się na nie wspiąć. Na razie zmusiła się do kilku kroków, żeby przynajmniej spojrzeć w przepaść. Lecz jej nogi żyły jakby osobnym życiem, przesuwały się wzdłuż tarasu, zamiast zbliżać do krawędzi. Pół godziny później wróciła do Bramy Starmount, przeszedłszy taras cztery razy wzdłuż i nie ośmieliwszy się podejść do krawędzi klifu po drugiej stronie. Najbliżej udało jej się znaleźć przy krawędzi w miejscu, skąd wzbijały się w powietrze Papierowe Skrzydła, ale tu spadek wynosił zaledwie kilkaset stóp po zboczu góry znacznie mniej stromym niż lodowiec. Nawet jednak wtedy nie mogła zbliżyć się do krawędzi na mniej niż dwadzieścia stóp. Zastanawiała się, w jaki sposób Papierowe Skrzydła startowały po drugiej stronie tarasu. Nigdy nie widziała startu ani lądowania tych machin, dlatego spędziła trochę czasu, próbując to sobie wyobrazić. Z pewnością ślizgają się przez jakiś czas po lodzie, a potem w jednej chwili wznoszą w powietrze. Ale w którym miejscu? Czy potrzebują długiego rozbiegu, jak niebieskie pelikany, które widziała na rzece Ratterlin, czy też mogą szybować prosto w górę jak sokoły? Wszystkie te pytania rozbudziły jej ciekawość. Postanowiła zaryzykować i przyjrzeć się jednej z machin w hangarze, gdy nagle zorientowała się, że czarny punkcik, który zauważyła wysoko nad głową, nie jest wytworem jej wyobraźni ani maleńką chmurą burzową, lecz prawdziwym Papierowym Skrzydłem, podchodzącym do lądowania. W tej samej chwili usłyszała basowy grzmot towarzyszący otwieraniu Bramy Starmount. Nerwowo zerkała to na nią, to na powietrzny statek. Co robić? Mogła przebiec przez taras i rzucić się z niego, ale nie miała już na to ochoty. Chwila najczarniejszej rozpaczy minęła, przynajmniej na jakiś czas. Mogła stanąć z boku i obserwować lądowanie powietrznego statku, lecz to z pewnością ściągnęłoby na nią ostre wymówki ciotki Kirrith, nie wspominając o kilku dodatkowych miesiącach pracy w kuchni. A może czekałaby ją jakaś gorsza kara? Mogła też ukryć się i patrzeć. Chciała przecież zobaczyć, jak machina ląduje. Wszystkie te możliwości przemykały jej przez głowę i w mgnieniu oka wybrała ostatnią. Pobiegła ku zaspie, wskoczyła w nią i zaczęła się przysypywać. Niedługo była już prawie całkowicie ukryta i tylko ślady na śniegu wiodły wprost ku jej kryjówce. Szybko wyobraziła sobie Kodeks, a potem sięgnęła do jego wiecznego strumienia, żeby wyciągnąć trzy potrzebne znaki. Jeden po drugim rozjaśniały się w jej umyśle, wypełniając go, aż nie mogła już myśleć o niczym innym. Wciągnęła je do ust, a potem wydmuchnęła ku śladom stóp na śniegu. Zaklęcie przybrało postać kuli zmrożonego oddechu, rosnącej do szerokości rozpostartych ramion. Kula wróciła po jej śladach i sprawiła, że znikły. Po ukończeniu zadania, pozwoliła się unieść wiatrowi - jeden oddech i znaki Kodeksu rozwiały się w powietrzu. Spojrzała w górę w nadziei, że pasażerowie statku powietrznego nie ujrzą dziwnej chmurki. Machina była coraz bliżej, a gdy wytracała wysokość z każdym okrążeniem, cień skrzydeł padał na taras. Lirael zmrużyła oczy, bo widok zasłaniały jej gogle i śnieg. Nie widziała dokładnie, kto siedzi w kokpicie. Kolorem machina różniła się od powietrznych statków używanych przez Clayry. Czerwony i złoty, czyli barwy Domu Królewskiego. Może posłaniec? Król w Belisaere i Clayry utrzymywali regularne kontakty. Lirael wielokrotnie widywała posłańców w Dolnym Refektarzu, ale oni zwykle nie przybywali w Papierowych Skrzydłach. Kilka głośnych gwizdów dobiegło Lirael i przez jedną pełną zawrotów głowy chwilę sama poczuła, że leci i musi ustawić się pod wiatr. Potem ujrzała, jak latająca machina nurkuje, zakręca na wietrze i zatrzymuje się ślizgiem rozbryzgującym śnieg na tarasie - tak blisko jej kryjówki, że poczuła niepokój. Dwie zmęczone osoby wygramoliły się z kokpitu, rozprostowując ręce i nogi. Obie były tak szczelnie opatulone futrami, że nie mogła dostrzec, czy to mężczyźni, czy kobiety. Ale była pewna, że to nie Clayry. Nie w takich strojach. Jedna postać odziana była w czarnosrebrne futro z kuny, a druga - w rudoczerwone. Ich gogle miały niebieskie szkła, nie zielone. Sylwetka w rudym futrze sięgnęła do kokpitu i wyciągnęła dwa miecze. Lirael była pewna, że wojownik - teraz wiedziała, że to mężczyzna - przekaże jeden z nich towarzyszowi podróży, lecz przypasał oba do szerokiego skórzanego pasa, po jednym z każdego boku. Postać odziana w czarnosrebrne futro to musi być kobieta, pomyślała Lirael. Było w niej coś miękkiego, gdy zdjąwszy rękawicę, położyła dłoń na dziobie powietrznego statku, niczym matka sprawdzająca, czy dziecko nie ma gorączki. Kobieta także sięgnęła do kokpitu i wyjęła skórzany pas. Lirael wychyliła się, żeby lepiej widzieć, nie zwracając uwagi na śnieg wpadający za kołnierz. Na widok małych mieszków przymocowanych do pasa głośno westchnęła i niewiele brakowało, a zdradziłaby swoją obecność. Siedem mieszków, najmniejszy rozmiarów fiolki na lekarstwa, a największy rozmiarów dłoni. Z każdego wystawał drewniany uchwyt dzwonków spoczywających cicho w skórze. Nie wiadomo, kim była ta kobieta, ale miała ze sobą siedem dzwonków nekromantki! Założyła pas i sięgnęła po miecz. Dłuższy od mieczy używanych przez Clayry i starszy niż one. Nawet ze swojej kryjówki Lirael wyczuwała bijącą od niego moc. Magia Kodeksu promieniowała i z przybyszów, i z mieczy. Dzięki dzwonkom Lirael wreszcie pojęła, kim jest nieznajoma. Nekromancja należała do Wolnej Magii, zakazanej w Królestwie, podobnie jak dzwonki używane przez nekromantów. Z wyjątkiem dzwonków jednej kobiety, której zadaniem była naprawa wyrządzonego przez nich zła, dającej Zmarłym wieczny odpoczynek. Kobiety, w której łączyła się Wolna Magia i Kodeks. Lirael zadrżała, lecz nie czuła chłodu. Zrozumiała, że znajduje się zaledwie dwadzieścia jardów od Sabriel z rodu Abhorsenów. Wiele lat wcześniej Sabriel przywróciła do Życia zaklętego księcia Touchstone’a i wraz z nim pokonała bestię Większej Śmierci, Kerrigora, który niemal zniszczył Królestwo. Następnie poślubiła Księcia, gdy ten został Królem, i mieli razem... Lirael znów spojrzała na mężczyznę, na jego dwa miecze, potem na stojącą blisko Sabriel. Czując mdłości, zorientowała się, że musi on być Królem. Król Touchstone i Sabriel z rodu Abhorsenów - tutaj! Tak blisko, że mogłaby podejść i porozmawiać, gdyby starczyło jej odwagi. Ale nie odważyła się podejść. W oczekiwaniu na rozwój wydarzeń zanurzyła się jeszcze głębiej w śnieg, nie zwracając uwagi na wilgoć i przejmujący chłód. Nie miała pojęcia, jak dygać i kłaniać się przed Królem i Królową Abhorsen. A już na pewno nie wiedziała, jak wyjaśnić swoją obecność. Wyciągnąwszy broń, Sabriel i Touchstone zbliżyli się do siebie i rozmawiali szeptem. Ich osłonięte twarze niemal się stykały. Lirael wytężała słuch, lecz nie była w stanie niczego usłyszeć. Wiatr unosił ich słowa w przeciwną stronę. Było jednak jasne, że czekają na coś - lub kogoś. Nie musieli długo czekać. Lirael z wolna odwróciła głowę w stronę Bramy Starmount, uważając, by nie poruszyć śniegu wokół siebie. Z bramy wynurzała się niewielka grupa Clayrów, spiesznie idących po tarasie. Przybyły prosto z Przebudzenia, bo większość z nich zarzuciła tylko peleryny na białe szaty i prawie wszystkie miały jeszcze na sobie diademy. Lirael poznała dwie osoby z przodu - bliźniaczki Sanar i Ryelle - wcielenie doskonałych Clayrów. Ich Widzenie było tak silne, że niemal zawsze znajdowały się na Dziewięciodniowym Czuwaniu, więc Lirael nigdy nie miała okazji ich spotkać. Obie były wysokie i bardzo piękne. Ich długie jasne włosy świeciły w blasku słońca jeszcze jaśniej niż srebrne diademy. Za nimi szło pięć innych Clayrów. Lirael znała je wszystkie i gdyby się postarała, przypomniałaby sobie ich imiona i stopień pokrewieństwa. Były jej dość dalekimi kuzynkami, ale rozpoznała w nich osoby posiadające szczególnie mocne Widzenie. Jeżeli teraz nie uczestniczyły w Dziewięciodniowym Czuwaniu, będą na nim jutro i pewnie także w przyszłym tygodniu. Krótko mówiąc, nadeszło siedem najważniejszych Clayrów w całym Lodowcu. Oprócz pracy związanej z Widzeniem piastowały one inne wysokie stanowiska. Na przykład, stojąca z tyłu mała Jassel, pierwszy kwestor, odpowiadająca za finanse Clayrów i bank handlowy. Były to także ostatnie osoby, jakie Lirael chciała spotkać w miejscu, w którym nie powinna się znaleźć. Rozdział czwarty Cień na śniegu Gdy Sanar i Ryelle prowadziły orszak na spotkanie przybyłych, Lirael miała nadzieję, że nareszcie ujrzy ceremoniał powitania Króla i Królowej z rodu Abhorsenów. Lecz Sabriel i Touchstone nie czekali na żadne szczególne powitanie. Objęli Sanar i Ryelle, a zdjąwszy gogle i szaliki, ucałowali je w oba policzki. Lirael znowu nachyliła się do przodu, żeby usłyszeć, co mówiono. Wiatr dmuchał w złą stronę, ale osłabł, więc udało jej się dosłyszeć rozmowę. - Co za radość, kuzynki - powiedzieli równocześnie Sabriel i Król z uśmiechem. Patrząc na ich twarze, Lirael pomyślała, że oboje wyglądają na bardzo zmęczonych. - Widziałyśmy was wieczorem - powiedziała Sanar albo Ryelle, Lirael nie była pewna. - Lecz musiałyśmy zgadywać czas przybycia po położeniu słońca. Mam nadzieję, że nie czekacie długo? - Parę minut - powiedział Touchstone. - Ledwo rozprostowaliśmy kości. - Nadal nie przepada za lataniem - powiedziała Sabriel, uśmiechając się do męża. - Brak zaufania do pilota. Touchstone wzruszył ramionami i roześmiał się. - Jesteś coraz lepsza. Lirael wyczuła, że nie mówi tylko o lataniu. Zdawało się, że istnieje na poły sekretna więź energii i uczuć, łącząca Touchstone’a i Sabriel. - Nie wiedziałyśmy, że nie zatrzymacie się na dłużej - kontynuowała Sanar. - Czy to prawda? - Tak - odparła Sabriel, a uśmiech zniknął jej z twarzy. - Na Zachodzie są kłopoty, a my nie możemy dłużej czekać. Zostaniemy tylko tyle, ile trzeba na zasięgnięcia porady. Czy możecie jej udzielić? - Znów Zachód? - zapytała Sanar i wymieniła zaniepokojone spojrzenie z Ryelle, podobnie jak inne Clayry między sobą. - Na większej części Zachodu nie widzimy nic. Działa tam jakaś moc, która blokuje wszystko oprócz najkrótszych spojrzeń. Ale wiemy, że stamtąd przyjdą kłopoty. Widzimy wiele pojedynczych fragmentów przyszłości, ale są zbyt małe, by można je było wykorzystać. - Teraz też mamy tam kłopoty - powiedział Król z westchnieniem. - Przez ostatnie dziesięć lat postawiłem sześć Kamieni Kodeksu wokół Krawędzi i Czerwonego Jeziora. Teraz pozostały tylko dwa, a ja nie mogę poświęcać więcej czasu na naprawę. Jedziemy tam, żeby zażegnać niebezpieczeństwo i postarać się znaleźć jego źródło, ale nie jestem pewien, czy nam się to uda. Zwłaszcza jeśli zło jest wystarczająco silne, żeby ukryć się przed darem Widzenia. - Nie zawsze moc nas oślepia - powiedziała jedna z Clayrów, najstarsza spośród obecnych. - Ani nawet zło. Istnieją moce, które odwracają nasz dar Widzenia z powodów, których możemy się tylko domyślać, a wszystko komplikuje fakt, że Widzimy zbyt wiele przyszłości w zbyt krótkim czasie. Może to, co znajduje się w pobliżu Czerwonego Jeziora, nie jest niczym szczególnym. - Jeżeli tak, to niszczy Kamienie Kodeksu krwią Magów Kodeksu - powiedział Touchstone. - Do tego przyciąga Zmarłych oraz Wolnych Magów silniej niż cokolwiek innego. Z całego Królestwa okolice Czerwonego Jeziora i podnóże góry Abed najbardziej opierają się naszym rządom. Czternaście lat temu Sabriel i ja obiecaliśmy, że zniszczone Kamienie Kodeksu zostaną wzniesione jeszcze raz, wsie pozakładane na nowo, a ludzie będą mogli wieść życie bez obaw o ataki Zmarłych i Wolnych Magów. Udało nam się to osiągnąć na terenach od Muru do Północnej Pustyni. Ale nie możemy pokonać tego, co przeciwstawia się nam na Zachodzie. Nie licząc samej Krawędzi, ta część Zachodu jest nadal pustkowiem, które uczynił z niej Kerrigor ponad dwieście lat temu. - Męczą was te ciągłe wyzwania - powiedziała nagle stara Clayr. Touchstone i Sabriel przytaknęli, lecz chociaż przyznawali się do zmęczenia, niczym nie okazywali, że pragną porzucić brzemię. - Nie mamy chwili odpoczynku - ciągnął Touchstone. - Zawsze pojawiają się jakieś kłopoty czy niebezpieczeństwa, z którymi uporać się może tylko Król lub ród Abhorsenów. Sabriel jest w najgorszej sytuacji, bo nadal jest zbyt wielu Zmarłych i zbyt wielu głupców, którzy otwierają następne wrota Śmierci. - Jak to, co grasuje teraz w pobliżu Krawędzi - dodała Sabriel. - Przynajmniej tak mówią wieści. Nekromantka albo guślarka Wolnej Magii, zasłaniająca twarz maską z brązu. Towarzyszą jej - bo mówi się, że to ona - zarówno Zmarli, jak i żywi ludzie. Napadają na gospodarstwa i osady na wschód od Krawędzi. Podchodzą prawie pod Roble’s Town. Ale wy nic nam nie mówicie. Na pewno coś widziałyście. - W okolicach Czerwonego Jeziora rzadko udaje nam się cokolwiek zobaczyć - odparła Ryelle, z troską marszcząc brwi. - Ale dalej zwykle nie mamy kłopotów. Przykro nam, że nie ostrzegłyśmy was przed tym, co się stało, i nie możemy podpowiedzieć, co się stanie. - Z Qyrre jedzie kompania Strażników - powiedział Touchstone. - Ale najwcześniej przybędą tu za trzy dni. Rankiem musimy już być w Roble’s Town. - Mam nadzieję, że będzie pogodny - dodała Sabriel. - Jeżeli doniesienia są prawdziwe, ta nekromantka ma pod kontrolą wielu Zmarłych Pomocników. Może wystarczy ich do zaatakowania miasta nocą albo pod osłoną ciężkich chmur. - Raczej zobaczyłybyśmy atak na Roble’s Town, gdyby miał się wydarzyć - powiedziała Ryelle. - Ale nie widziałyśmy. - To mnie trochę uspokaja - stwierdził Touchstone, lecz Lirael domyśliła się, że niezupełnie im wierzy. Sama była wstrząśnięta, bo nigdy nie słyszała, że Widzenie można zablokować, albo o miejscach, w które Clayry nie mogą zajrzeć. Oczywiście z wyjątkiem terenów leżących za Murem, w Ancelstierre, ale to co innego. W Ancelstierre nie działały żadne czary, przynajmniej na Południu. Tak się mówiło. Lirael nie znała nikogo, kto kiedykolwiek odwiedziłby Ancelstierre, chociaż krążyły plotki, że Sabriel właśnie tam się wychowywała. Lirael zastanawiała się nad tymi słowami, więc nie usłyszała reszty rozmowy. Clayry pokłoniły się, a Sabriel i Touchstone gestem dali im znak, by wstały. - Nie bawcie się w żadne ceremonie! - wykrzyknął Touchstone. - Nie Widzicie wszystkiego, podobnie jak my nie możemy zrobić wszystkiego. Ale dotąd jakoś nam się udawało i nadal będzie się udawać. - „Udawać się” to hasło na ten rok i wszystkie minione lata - westchnęła Sabriel. - Ale skoro o tym mowa, lepiej odwróćmy Skrzydła i lećmy dalej. Po drodze do Roble’s Town chcę wpaść do Domu. - Żeby zasięgnąć rady...? - zapytała Ryelle, ale Lirael nie dosłyszała reszty słów, uniesionych nagłym podmuchem wiatru, z wyjątkiem zakończenia. - ...nadal śpi przez większą część roku spętany Ranną... Kolejny urwany strzęp rozmowy. Wszyscy zebrali się wokół powietrznego statku i odwrócili go. Lirael wystawiała głowę do przodu na tyle, na ile mogła. Śnieg opadł jej z twarzy. Denerwujące było widzieć ich, słyszeć niektóre słowa, lecz nie rozumieć całości. Przez chwilę pomyślała nawet o zaklęciu dla poprawy słuchu. Widziała odnośniki do takiego zaklęcia, ale nie znała wszystkich znaków. Poza tym Sabriel i inni prawie na pewno zauważyliby w pobliżu nowe znaki Kodeksu. Nagle wiatr ucichł i Lirael znów słyszała wyraźnie. - Są jeszcze w szkole, w Ancelstierre - powiedziała Sabriel, oczywiście w odpowiedzi na pytanie zadane przez Sanar. - Ale przyjadą tu na wakacje za trzy... nie, za cztery tygodnie. Jeżeli uporamy się z kłopotami, może uda nam się dostać do Muru, żeby wyjść im na spotkanie. Mamy zaplanowane kilka tygodni razem w Belisaere. Ale jak znam życie, znów pojawią się jakieś kłopoty i jedno z nas będzie musiało wyjechać, a potem koniec wakacji... Posmutniała, wypowiadając te słowa. Touchstone z pewnością pomyślał to samo, bo wziął ją za rękę opiekuńczym gestem. - Przynajmniej tam są bezpieczne - powiedział, a Sabriel skinęła głową. Znów dało się zauważyć jej zmęczenie. - Widzieliśmy, jak przekraczają Mur, chociaż być może to następny raz. A może przekroczą go jeszcze później - potwierdziła Ryelle. - Elimere jest... będzie... bardzo podobna do ciebie, Sabriel. - Na szczęście - powiedział Touchstone, śmiejąc się. - Chociaż w innych sprawach przypomina mnie. Lirael zorientowała się, że mówią o dzieciach. Wiedziała, że mają ich dwoje. Księżniczkę, mniej więcej w wieku Lirael, i Księcia, który był młodszy, ale nie wiedziała, o ile. Widać było, że Sabriel i Touchstone bardzo się o nich troszczą i tęsknią za nimi. Skierowało to jej myśli w stronę jej ojca i matki, których pewnie wcale nie obchodziła. Po raz kolejny przypomniała sobie dotyk miękkiej, chłodnej dłoni. Ale matka opuściła ją, a ojciec - kto wie, czy w ogóle wiedział o jej narodzinach? - Zostanie Królową - powiedział silny głos, przywracając Lirael do rzeczywistości. - Nie: będzie Królową. Może będzie Królową. Była to jedna z Clayrów, starsza kobieta, mówiąca głosem proroczym, a jej oczy Widziały coś więcej poza zwałem lodu, w którym utkwiła wzrok. Potem jęknęła, zrobiła krok naprzód i potknęła się z rękami wyciągniętymi przed siebie, żeby zamortyzować upadek w zaspę. Touchstone skoczył i złapał ją, zanim zdążyła upaść. Postawił ją na nogi. Kołysała się niepewnie, z oczami nadal dzikimi i pełnymi Widzenia. - Daleka przyszłość - powiedziała, lecz tym razem głos jej nie brzmiał proroczo - w której twoja córka, Elimere, jest starsza niż ty teraz i panuje jako Królowa. Ale widziałam też inne możliwe przyszłości, jedną obok drugiej, w których nie było nic, oprócz dymu i popiołów, cały świat został spalony i zniszczony. Lirael poczuła, jak dreszcz przebiega całe jej ciało, gdy usłyszała starą Clayr. Jej głos brzmiał bardzo przekonująco. Lirael niemal na własne oczy widziała opuszczone ruiny. Ale jak to możliwe, żeby cały świat był spalony i zniszczony? - Prawdopodobna przyszłość - wtrąciła Sanar, starając się zachować spokój. - Często zdarza nam się dostrzegać przyszłość, która nigdy się nie zmaterializuje. To część ciężaru Widzenia. - Dlatego cieszę się, że nie mam tego daru - odparł Touchstone, przekazując nadal drżącą Clayrę w pomocne dłonie Sanar i Ryelli. Spojrzał na słońce, a potem na Sabriel, która skinęła głową. - Na nas już czas. Razem z Sabriel uśmiechnęli się z tego niezamierzonego rymu, zwracając ku sobie głowy tak, że tylko Lirael i oni to widzieli. Touchstone odpasał swoje miecze i schował je w kokpicie, potem wziął miecz od Sabriel i włożył go na miejsce. Królowa zdjęła pas z dzwonkami i ostrożnie położyła go w środku, pilnując, żeby nie wydobyć z nich żadnego dźwięku. Lirael zastanawiała się, dlaczego zadali sobie trud wyciągnięcia broni na tak krótką chwilę. Potem domyśliła się, że ciągłe życie w wielkim niebezpieczeństwie sprawiło, iż trzymanie broni stale pod ręką stało się ich drugą naturą. To samo dotyczyło strażników, których widziała rano w Refektarzu. Fakt, że Abhorsen i Król nie ufają ochronie Clayrów, kazał Lirael zastanowić się nagle nad jej własną bezbronnością. Co by zrobiła, gdyby ktoś zaatakował ją tutaj po wyjściu wszystkich? Nie była pewna, czy klucz otwiera bramę z zewnątrz. Nie pomyślała o tym, idąc na górę. Przeraziła się. Wyobraziła sobie, że musi spędzić noc w śniegu, z którego wywleka ją ogromny zakrzywiony szpon. Perspektywa śmierci wcale jej się nie spodobała. W tej samej chwili dojrzała, że Sabriel, już z powietrznego statku, pokazuje coś dłonią. Gestykulowała wprost na jej śnieżną kryjówkę! - Może sprawdzicie ten cień na śniegu - wyraźne słowa dotarły do uszu Lirael. - Chyba nie jest niebezpieczny, ale nigdy nic nie wiadomo. Do widzenia, kuzynki. Mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy i to na dłużej. - A my mamy nadzieję, że przydamy się na coś więcej - powiedziała Sanar, spoglądając w miejsce wskazane przez Sabriel. - I zobaczymy coś więcej na Zachodzie, na Wschodzie i pod naszymi własnymi nosami. - Do widzenia - dodał Touchstone, machając ku nim ze swego miejsca w tylnej części machiny. Sabriel gwizdnęła donośnym, przesyconym magią dźwiękiem. Gwizd wzbił się pod wiatr, zawrócił go i sprowadził w dół, by unieść powietrzny statek, ślizgający się teraz po tarasie. Sabriel i Touchstone pomachali na pożegnanie, a potem czerwono-złoty pojazd wystrzelił z końca tarasu i zniknął wszystkim z oczu. Lirael wstrzymała oddech, po czym westchnęła z ulgą, gdy latająca machina znów pojawiła się w zasięgu wzroku. Krążyła coraz wyżej, a następnie skierowała się na Południe i nabierając prędkości, pędziła przed siebie, gdyż Sabriel wezwała teraz na pomoc wiatr od tyłu. Lirael przez chwilę przyglądała się temu lotowi, potem spróbowała zakopać się głębiej w śniegu. Może pomyślą, że jest lodową wydrą? Zanurzając się głębiej w zaspie, wiedziała jednak, że nie ma to najmniejszego sensu. Wszystkie Clayry szły w stronę jej kryjówki i wcale nie wyglądały na zadowolone. Rozdział piąty Nieoczekiwana sposobność Lirael nie miała pojęcia, jakim cudem tak prędko wróciły do hangaru Papierowych Skrzydeł. Czuła, że chwyta ją więcej rąk, niż ma do dyspozycji siedem osób razem wziętych i że wleczenie po śniegu jest bardziej nieprzyjemne, niż mogłaby przypuszczać. Przez kilka sekund myślała, że są na nią bardzo, bardzo złe. Potem stwierdziła, że jest im po prostu zimno i jak najszybciej chcą wejść do środka. Gdy wszystkie tam się znalazły, stało się jasne, że choć nie są wściekłe, to jednak trudno było je nazwać zadowolonymi. Szybkie, ruchliwe dłonie ściągnęły jej czapkę, gogle i szalik, nie zwracając uwagi na zaplątane w nie włosy. Siedem wysmaganych zimnym wiatrem twarzy pochyliło się nad nią. - Córka Arielle - powiedziała Sanar, jakby rozpoznawała egzotyczny kwiat lub roślinę. - Lirael. Nie ma jej na liście Czuwania, bo jeszcze nie ma daru Widzenia. Zgadza się? - T-tak - wyjąkała Lirael. Nikt nigdy nie przyglądał się jej w takim napięciu, ona zaś taktownie unikała rozmów z innymi ludźmi, zwłaszcza pełnoprawnymi Clayrami. W ich obecności robiło jej się nieswojo, nawet wtedy, gdy była grzeczna. A teraz zbliżało się ich siedem i wszystkie skupiały na niej uwagę. Żałowała, że nie może tak po prostu zapaść się pod ziemię i znaleźć we własnym pokoju. - Dlaczego tam się schowałaś? - zapytała stara Clayr. Lirael przypomniała sobie nagle jej imię: Mirelle. - Dlaczego nie jesteś na Przebudzeniu? W jej głosie nie było odrobiny ciepła, tylko chłodna powaga. Dopiero teraz Lirael przypomniała sobie, że ta siwa kobieta, o twarzy koloru wyprawionej skóry, dowodzi także oddziałami specjalnymi Clayrów, które patrolują Starmount i Sunfall, lodowiec i dolinę rzeki. Zajmowały się wszystkim, począwszy od zagubionych wędrowców do bandytów i wałęsających się bestii. Nie należało ich lekceważyć. Mirelle powtórzyła pytanie, lecz Lirael nie mogła odpowiedzieć. Do oczu napłynęły jej łzy, chociaż udało się jej powstrzymać płacz. Potem, gdy Mirelle właśnie miała wytrząsnąć z niej zarówno łzy jak i odpowiedź, powiedziała pierwsze, co przyszło jej do głowy: - Mam urodziny. Skończyłam czternaście lat. Nie wiadomo, dlaczego właśnie te słowa wydawały się właściwą odpowiedzią. Wszystkie Clayry odetchnęły, a Mirelle puściła ją. Lirael drgnęła. Kobieta trzymała ją tak mocno, że z pewnością pozostawiła na jej ciele siniaki. - A więc to tak - powiedziała Sanar tonem znacznie przyjaźniejszym niż Mirelle. - I martwisz się, że nie masz jeszcze daru Widzenia? Lirael skinęła głową, nie ufając darowi mowy. - Do niektórych z nas przychodzi późno - mówiła dalej Sanar, posyłając Lirael ciepłe, pełne zrozumienia spojrzenie. - Ale często bywa tak, że im później przychodzi, tym jest silniejszy. Ja i Ryelle otrzymałyśmy ten dar dopiero w wieku szesnastu lat. Nikt ci o tym nie mówił? Lirael podniosła głowę, po raz pierwszy spoglądając na bliźniaczkę. Oczy miała szeroko otwarte z niedowierzania. Szesnaście lat! To niemożliwe! - Nie... - powiedziała z zaskoczeniem i z ulgą w głosie - miałyście szesnaście lat? - Tak - odparła Ryelle, uśmiechając się i przejmując pałeczkę od Sanar. - Ściśle mówiąc, miałyśmy po szesnaście i pół. Myślałyśmy, że już nigdy nie przyjdzie. Ale przyszedł. Pewnie nie mogłaś znieść następnego Przebudzenia. Czy dlatego tu przyszłaś? - Tak - przyznała Lirael. Na jej twarz wkradł się lekki uśmiech. Szesnaście lat! Więc jest jeszcze nadzieja. Nagle poczuła pragnienie przytulenia wszystkich, nawet Mirelle, i przemożną chęć zbiegnięcia po schodach Starmount, krzycząc z radości. Plan popełnienia samobójstwa wydał się jej teraz bardzo głupi, a nastrój, w którym go wymyśliła - minął bezpowrotnie. - Cały problem polegał na tym, że miałyśmy za dużo czasu, aby myśleć o braku daru - dodała Sanar, której uwadze nie uszły oznaki ulgi w głosie i na twarzy Lirael. - Nie byłyśmy w obsadzie Czuwania i nie miałyśmy szkolenia z Widzenia przyszłości. A wcale nie uśmiechały się nam dodatkowe prace porządkowe. - No właśnie - pospiesznie wtrąciła Lirael. - Komu chciałoby się czyścić toalety albo zmywać naczynia częściej niż to konieczne? - Zazwyczaj nie przydziela się tu nikomu żadnych stanowisk aż do ukończenia osiemnastego roku życia - ciągnęła Ryelle. - Ale poprosiłyśmy o jakieś zajęcie i obsada Czuwania zgodziła się. Wstąpiłyśmy więc do szwadronu Papierowych Skrzydeł i nauczyłyśmy się latać jeszcze przed powrotem Króla. Czasy były znacznie bardziej niespokojne i niebezpieczne, toteż latałyśmy na patrole częściej i dalej niż teraz. Zaledwie po roku latania zbudził się w nas dar. Mógł to być kolejny straszny rok, tak samo jak ten poprzedni, gdybyśmy czekały bezczynnie, ale byłyśmy zbyt zajęte, żeby zwracać na to uwagę. Czy uważasz, że prawdziwa praca dobrze ci zrobi? - Tak - odparła gorączkowo Lirael. Praca uwolni ją z dziecięcej tuniki, będzie mogła nosić strój pracującej Clayry. Miałaby też dokąd pójść, z dala od młodszych dzieci i ciotki Kirrith. Może nie będzie musiała uczestniczyć w Przebudzeniach, ale to już zależeć będzie od charakteru obowiązków. - Chodzi tylko o to, jaka praca najbardziej by ci odpowiadała - zastanawiała się Sanar. - Chyba nie występowałaś nawet w naszych Widzeniach, więc to nam nie pomoże. Czy jest coś, co szczególnie lubisz? Oddziały specjalne? Szwadron Papierowych Skrzydeł? Biuro Handlowe? Bank? Budownictwo? Szpital? Parownia? - Nie wiem - odparła Lirael, zastanawiając się nad najróżniejszymi pracami, które mogłaby wykonywać oprócz obowiązków na rzecz wspólnoty. - W czym jesteś dobra? - zapytała Mirelle, mierząc ją wzrokiem jako potencjalną kandydatkę do oddziałów specjalnych. Lekki grymas na twarzy zdradzał, że nie ma o niej zbyt wysokiego mniemania w tym względzie. - Jak radzisz sobie z łukiem i mieczem? - Nie za dobrze - odpowiedziała Lirael z poczuciem winy, myśląc o wszystkich treningach, jakie ostatnio opuściła, zamartwiając się w swoim pokoju. - Chyba najlepsza jestem z Magii Kodeksu i z muzyki. - Więc może Papierowe Skrzydła? - zaproponowała Sanar. Potem jednak zmarszczyła brwi i spojrzała na innych. - Chociaż czternaście lat to chyba trochę za wcześnie. Mogą mieć na ciebie zły wpływ. Lirael spojrzała na Papierowe Skrzydła i nie mogła powstrzymać lekkiego dreszczu. Podobał jej się pomysł z lataniem, lecz powietrzne statki trochę ją przerażały. Fakt, że były żywe i miały własne osobowości, wzbudzał niepokój. Co by się stało, gdyby musiała do jednego z nich przemawiać przez cały czas? Nie znosiła odzywać się do ludzi, a co dopiero do Papierowych Skrzydeł. - Proszę... - zaczęła Lirael, myśląc o miejscu, w którym najlepiej udawałoby się unikać ludzi - chciałabym pracować w Bibliotece. - Biblioteka - powtórzyła Sanar z zaniepokojeniem. - To może być niebezpieczne dla czternastolatki. Podobnie jak i dla czterdziestolatki. - Tylko niektóre części - oponowała Ryelle. - Stare Poziomy. - Nie da się pracować w Bibliotece bez schodzenia na Stare Poziomy - dodała trzeźwo Mirelle. - Przynajmniej przez jakiś czas. Sama nie miałabym ochoty zapuszczać się w niektóre zakamarki. Lirael zastanawiała się, o czym mówią. Wiedziała, że Biblioteka Clayrów jest ogromna, lecz nigdy dotąd nie słyszała o Starych Poziomach. Ogólny rozkład pomieszczeń znała dość dobrze. Biblioteka miała kształt muszli nautilusa, tunelu, pnącego się ku górze coraz węższą spiralą. Główna była bardzo długim krętym pomostem, który schodził z najwyższego poziomu góry, o kilka tysięcy stóp w dół poniżej dna doliny. Od tej głównej spirali odchodziła niezliczona ilość pomniejszych korytarzy, komnat, sal, pokojów i najdziwniejszych pomieszczeń. W wielu z nich znajdowały się pisane świadectwa Clayrów, przeważnie dokumentujące proroctwa i wizje wielu pokoleń wróżbitów, a także księgi i dokumenty z całego Królestwa. Księgi magii i tajemnic, starożytne i nowe. Zwoje, mapy, zaklęcia, przepisy, listy, opowieści, historie prawdziwe i Kodeks wie, co jeszcze. Oprócz ksiąg i tekstów w Bibliotece przechowywano również inne rzeczy. Na jej terenie znajdowały się stare zbrojownie, a w nich - broń i zbroje nie używane od wieków, lecz nadal lśniące jak nowe. Były tam magazyny pełne różnego sprzętu, którego nikt nie umiał używać. Były sale z manekinami krawieckimi ubranymi od stóp do głów według mody Clayrów sprzed wieków lub zupełnie odmienne stroje barbarzyńców z Północy. Były szklarnie, doglądane przez posłańców, gdzie znaki Kodeksu rzucały światło jasne jak słońce, a także sale pogrążone w całkowitej ciemności, połykające każdy promień światła i tego, kto ośmieliłby się do nich wejść nie przygotowany. Lirael widziała już część dobrze chronionej Biblioteki podczas wycieczek z resztą swojego rocznika. Zawsze pragnęła przejść przez mijane drzwi, pokonać barierki z czerwonych sznurów, szczególne korytarze lub tunele, do których wstęp miały tylko upoważnione bibliotekarki. - Dlaczego chcesz tam pracować? - spytała Sanar. - To... takie ciekawe - wyjąkała Lirael, niepewna, co ma odpowiedzieć. Nie chciała przyznać, że Biblioteka to najlepsze miejsce, żeby ukryć się przed innymi Clayrami. Nie zapomniała też, że tam może znaleźć zaklęcie, które pomoże jej bezboleśnie zakończyć życie. Oczywiście nie teraz, skoro wiedziała, że dar Widzenia może jeszcze nadejść, lecz później, jeżeli dar nie będzie przychodził i znów wzbierze w jej wnętrzu czarna rozpacz, tak jak rano. - To prawda. Ale w Bibliotece są także rzeczy groźne i niebezpieczna wiedza. Czy to ci nie przeszkadza? - Nie wiem - powiedziała szczerze. - Zależy, co to jest. Ale naprawdę chciałabym tam pracować. - Przerwała i dodała bardzo cicho: - Bardzo chcę być zajęta, tak jak mówiłaś, i zapomnieć o tym, że nie mam daru Widzenia. Clayry odwróciły się od Lirael i skupiły w ciasny krąg, szepcząc coś do siebie. Lirael przyglądała się im niepewnie, świadoma, że zaraz wydarzy się w jej życiu coś bardzo ważnego. Dzień zaczął się okropnie, lecz teraz znów wróciła nadzieja. Clayry przestały szeptać. Lirael spoglądała na nie przez spadającą na oczy grzywkę, zadowolona, że włosy zasłaniają jej twarz. Nie chciała, żeby poznały, jak bardzo zależy jej na tej pracy. - Ponieważ są twoje urodziny, a my uważamy, że tak będzie najlepiej, postanowiłyśmy, że zgodnie ze swoją prośbą zaczniesz od jutra pracować w Wielkiej Bibliotece - oznajmiła Sanar. - Rano zgłosisz się do Vancelle, Głównej Bibliotekarki. Jeżeli z jakiegoś powodu nie stwierdzi, że się nie nadajesz, zostaniesz Trzecią Asystentką Bibliotekarki. - Dziękuję! - krzyknęła Lirael. Zabrzmiało to jak rechot żaby, więc musiała powtórzyć: - Dziękuję. - Jeszcze jedno - dodała Sanar. Podeszła i stanęła tak blisko przy niej, że ta musiała podnieść głowę, aby zajrzeć jej w oczy. - Dzisiaj usłyszałaś coś, czego nie powinnaś była usłyszeć. Widziałaś odwiedziny, których nie było. Stabilność Królestwa jest krucha i łatwo nią zachwiać. Sabriel ani Touchstone nie rozmawialiby tak swobodnie nigdzie indziej ani z nikim innym. - Nie powiem o tym nikomu - obiecała Lirael. - Nie jestem gadułą, naprawdę. - Zapomnisz - powiedziała Ryelle, która znalazła się za jej plecami. Delikatnie podniosła zaklęcie, które miała już przygotowane i ukryte w dłoniach. Zanim Lirael zdążyła cokolwiek pomyśleć o jego odparciu, łańcuszek lśniących znaków Kodeksu opadł jej na głowę, chwytając za skronie. - Przynajmniej dopóki nie będziesz musiała sobie przypomnieć - kontynuowała Ryelle. - Będziesz pamiętać wszystko, co dzisiaj się stało, z wyjątkiem wizyty Sabriel i Touchstone’a. Wspomnienie to zniknie, a zastąpi je spacer po tarasie i przypadkowe spotkanie z nami. Wydawałaś się czymś przygnębiona, więc rozmawiałyśmy o pracy i o darze Widzenia. W ten sposób otrzymałaś nowe zajęcie. Zapamiętasz tylko to i nic więcej. - Tak - odparła Lirael, a słowa wychodziły z jej ust tak, jakby była pijana albo bardzo zmęczona. - Biblioteka. Jutro zgłoszę się do Vancelle. Rozdział szósty Trzecia Asystentka Bibliotekarki Główna Bibliotekarka urzędowała w wielkim gabinecie wykładanym dębowym drewnem. Najważniejsze miejsce zajmowało w nim bardzo długie biurko z blatem usłanym księgami i najróżniejszymi papierami. Na wierzchu leżała duża mosiężna taca, na której znajdowały się resztki śniadania i nagi miecz o srebrnym ostrzu. Rękojeść spoczywała w pobliżu dłoni kobiety. Lirael stanęła przy biurku i skłoniła głowę, gdy tymczasem Bibliotekarka czytała uważnie liścik od Sanar i Ryelle przyniesiony przez nią. - No? - głęboki, władczy głos Bibliotekarki sprawił, że Lirael niemal podskoczyła. - Chcesz zostać bibliotekarką? - T-tak - wyjąkała. - Ale czy się nadajesz? - drążyła kobieta. Dotknęła rękojeści miecza i przez chwilę Lirael wydawało się, że go podniesie i zacznie wymachiwać, aby sprawdzić, czy nowo przybyła kandydatka do pracy nie przestraszy się. Wyraz jej twarzy nie zdradzał żadnych uczuć. Gestykulowała oszczędnie, jakby szykowała się do gwałtownego wybuchu. - Czy się nadajesz? - powtórzyła. - Uhm... nie wiem - wyszeptała Lirael. Bibliotekarka wyszła zza biurka tak szybko, że dziewczyna nie wiedziała, czy przypadkiem nie mrugnęła i dlatego nie zanotowała tego błyskawicznego ruchu. Vancelle była niewiele wyższa od Lirael, lecz wydawało się, że przytłacza ją wzrostem. Miała jasnoniebieskie oczy i miękkie, lśniące włosy, srebrzystosiwe, jak delikatny popiół gasnącego ogniska. Na palcach nosiła wiele pierścieni, a na lewym nadgarstku srebrną bransoletę z siedmioma błyszczącymi szmaragdami i dziewięcioma rubinami. Nie sposób było odgadnąć, ile ma lat. Lirael zadrżała, gdy Bibliotekarka wyciągnęła dłoń i musnęła znamię Kodeksu na jej czole. Czuła, że znak rozpala się, rozgrzewa i ujrzała blask odbijający się w klejnotach kobiety. Cokolwiek wyczuła w znamieniu Lirael, nie dała tego po sobie poznać. Cofnęła się i wróciła za biurko. Jej dłoń znów powędrowała ku rękojeści miecza. - Nigdy dotąd nie przyjmowałyśmy bibliotekarki, której wcześniej nie wskazało Widzenie - powiedziała, kręcąc głową. - Wydaje mi się, że ciebie nikt nie Widział, prawda? Lirael poczuła, że w ustach robi jej się sucho. Nie mogąc wykrztusić ani słowa, skinęła tylko głową. Wymykała jej się nagle szansa znalezienia dla siebie jakiegoś miejsca na świecie, perspektywa pracy, stania się kimś... - Jesteś dość tajemnicza - mówiła dalej Bibliotekarka. - A dla takich osób nie ma lepszego miejsca niż nasza Biblioteka - zresztą lepiej zostać bibliotekarką niż częścią kolekcji. Lirael nie bardzo zrozumiała jej słowa. Nagle znów powróciła nadzieja i odzyskała głos. - To znaczy... to znaczy, że się nadaję? - Tak - powiedziała Vancelle, Główna Bibliotekarka Wielkiej Biblioteki Clayrów. - Nadajesz się i możesz zaczynać od razu. Zastępczyni Ness powie ci, co masz robić. Lirael wyszła oszołomiona szczęściem. Przebyła próbę. Została przyjęta. Będzie bibliotekarką. Zastępczyni Ness tylko pokręciła nosem na nowo przybyłą i od razu odesłała ją do Roslin, Pierwszej Asystentki, która z roztargnieniem pocałowała Lirael w policzek i przekazała pod opiekę Drugiej Asystentki, Imshi. Ta miała dopiero dwadzieścia lat i niedawno zamieniła żółtą kamizelkę z jedwabiu na czerwoną, co oznaczało awans z Trzeciej Asystentki na Drugą. Zaprowadziła Lirael do Szatni, ogromnej sali pełnej najróżniejszych przyborów, broni i sprzętu przydatnego w pracy bibliotekarek, począwszy od lin do wspinaczki, a skończywszy na bosakach. Były tam też całe tuziny specjalnych kamizelek, wszystkie w najróżniejszych kolorach i rozmiarach. - Trzecia Asystentka nosi żółtą, Druga - czerwoną, Pierwsza - niebieską, Zastępca - białą, a Szefowa - czarną - wyjaśniła Imshi, pomagając Lirael włożyć nowiutką żółtą kamizelkę na strój roboczy. - Cięższa niż można się spodziewać, prawda? To zwykłe płótno obszyte jedwabiem. Dlatego jest taka mocna. Pętelka na kołnierzu służy do zaczepienia gwizdka. Wtedy wystarczy skłonić głowę i gwizdnąć, kiedy coś przytrzyma ci ręce. Używa się go tylko w najtrudniejszych sytuacjach. A jeśli sama usłyszysz gwizd, rzucaj wszystko, biegnij w jego stronę i zrób, co się da, żeby pomóc. Lirael wzięła gwizdek, będący po prostu kawałkiem mosiężnej rurki, i zgodnie z instrukcją przełożyła go przez specjalną pętlę na kołnierzyku. Jak powiedziała Imshi, rzeczywiście dało się weń dmuchnąć z łatwością, lekko pochylając głowę. Ale co Imshi miała na myśli? Co mogłoby jej spętać ręce? - Oczywiście gwizdek zadziała tylko wtedy, gdy ktoś będzie go w stanie usłyszeć - kontynuowała Druga Asystentka, podając jej coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak srebrna kulka. Gestem wskazała, że powinno się ją włożyć do lewej przedniej kieszeni kamizelki. - W innych przypadkach pomoże ci mysz. Pamiętaj, żeby nakręcać ją raz na miesiąc, a zaklęcie trzeba odnawiać co roku, w dzień przesilenia letniego. Lirael przyjrzała się myszce. Miała nóżki, oczka z dwóch kawałków rubinu, a z grzbietu sterczał jej niewielki kluczyk. W jej wnętrzu wyczuła ciepło uśpionego zaklęcia Kodeksu. Domyśliła się, że to właśnie ono uaktywni mechanizm myszki we właściwym czasie i pośle tam, dokąd ma się udać. - Do czego służy ta myszka? - zapytała, zaskakując tym Imshi. Najmłodsza z bibliotekarek nie odezwała się ani słowem od chwili, gdy ją przedstawiono i przez cały czas stała, z twarzą zasłoniętą grzywą ciemnych włosów. Imshi spisała ją już na straty, jako kolejną ekscentryczną decyzję personalną Szefowej, ale może jeszcze nie wszystko było stracone. Przynajmniej wygląda na to, że coś ją zainteresowało. - Sprowadza pomoc - odparła Imshi. - Kiedy znajdziesz się na Starych Poziomach albo w takim miejscu, skąd inni nie usłyszą dźwięku gwizdka, połóż myszkę na ziemi i wymów albo nakreśl znak uaktywniający. Zaraz ci go pokażę. Po uaktywnieniu mysz pobiegnie do czytelni i zaalarmuje innych. Lirael skinęła głową i odgarnęła z twarzy włosy, żeby przyjrzeć się bliżej myszce, wodząc palcem po jej srebrzystym grzbiecie. Gdy Imshi zaczęła przeglądać spis znaków Kodeksu, Lirael potrząsnęła głową i schowała myszkę do specjalnej kieszonki. - Dzięki, znam ten znak - powiedziała cicho. - Wyczułam go w zaklęciu. - Naprawdę? - Imshi nie dowierzała. - Musisz być dobra. Ja ledwo potrafię zapalić świecę albo rozgrzać nogi na lodowcu. Ale posiadasz dar Widzenia. Jesteś prawdziwą Clayrą - pomyślała Lirael. - Teraz masz już gwizdek i myszkę - zakończyła Imshi, wracając do swojej pracy. - Tu jest pas i pochwa na sztylet, a ja zaraz sprawdzę, który jest najostrzejszy. Au! Ten się chyba nada. Teraz wpiszemy jego numer do księgi. Wszystko, co stąd wynosisz, trzeba wpisać do księgi. Sztylet był zrobiony ze stali, ale posrebrzany. Ostrze mieniło się znakami Kodeksu, które rozgrzewały się pod dotknięciem dłoni. Lirael rozpoznała w nich znaki łamania i rozwiązywania, które były szczególnie przydatne w walce ze stworzeniami Wolnej Magii. Umieszczono je jakieś dwadzieścia lat wcześniej, zastępując znaki, które się starły. Te wytrzymają może jeszcze z dziesięć lat, bo nie położono ich szczególnie starannie ani umiejętnie. Lirael stwierdziła, że sama lepiej by sobie z tym poradziła, chociaż nie jest zbyt biegła w czarowaniu przedmiotów nieożywionych. Zapięła szeroki pas, opierając pochwę o biodro i udo. Cienkie ostrze weszło do środka na długość przedramienia. Podniosła głowę i dostrzegła, że Imshi czeka z gęsim piórem w dłoni nad ogromną oprawną w skórę księgą przykutą łańcuchem do biurka przy wyjściu z Szatni. - Podaj mi numer - poprosiła Imshi. - Jest na ostrzu. - Aha. Wysunęła sztylet z pochwy i odwróciła ostrze na bok, by zanikły znaki Kodeksu. Jej oczom ukazały się litera i numer wygrawerowane w metalu. - L 2713 - podała, chowając sztylet. Imshi zanotowała numer, znów zanurzyła pióro w atramencie i podała jej do podpisu. W księdze, pomiędzy czerwonymi liniami widniało imię Lirael, jej stanowisko Trzeciej Asystentki w Bibliotece i lista wszystkich rzeczy wydanych przez Imshi. Dziewczyna rzuciła okiem na listę, ale nie podpisała. - Tutaj jest napisane, że dostałam też klucz - powiedziała ostrożnie, przechylając pióro, żeby zbierająca się na jego końcu kropla atramentu nie zrobiła kleksa w księdze. - Ach rzeczywiście, klucz! - wykrzyknęła Imshi. - Zapisałam i zaraz zapomniałam! Podeszła do szafek wiszących na ścianie, otworzyła i pogrzebała w środku. Wreszcie wyjęła szeroką srebrną bransoletę wysadzaną szmaragdami, taką samą jaka zdobiła jej własną rękę. Zapięła ją na nadgarstku Lirael. - Będziesz musiała pójść do Szefowej, żeby obudziła zaklęcie - wyjaśniła, pokazując, jak dwa z siedmiu szmaragdów na jej bransolecie jarzą się jasnymi znakami Kodeksu. - W zależności od stanowiska i zadań do wykonania, otworzy właściwe drzwi. - Dzięki - rzuciła krótko Lirael. Czuła ukryte głęboko w srebrnych splotach znaki Kodeksu, czekające na to, żeby przepłynąć ku szmaragdom. Była pewna, że zaklęć jest siedem, po jednym na każdy kamień. Ale nie wiedziała, w jaki sposób sprawić, żeby ujawniły się i zaczęły działać. Ten rodzaj czarów przekraczał na razie jej umiejętności. Dziesięć minut później Vancelle wzięła ją za rękę i szybko rzuciła zaklęcie. Ponieważ nie zostało wymówione, nie miało też żadnych widocznych znaków pisanych ani kreślonych, niczego się nie dowiedziała. Zaklęcie rozjarzyło tylko jeden ze szmaragdów, nie zmieniając pozostałych sześciu. Pozwalało na otwarcie wspólnych drzwi wejściowych do Biblioteki i zdaniem Vancelle, w zupełności powinno wystarczyć nowej Trzeciej Asystentce. Trzy miesiące zabrało Lirael rozpracowanie następnych czterech zaklęć na bransolecie, lecz sekrety szóstego i siódmego pozostawały nadal niedostępne. Nie zbudziła jednak wszystkich od razu. Przez najbliższy miesiąc pracowała nad stworzeniem wirtualnej bransolety w pierwotnym kształcie, która posłużyła do ukrycia tej prawdziwej i blasku dodatkowych szmaragdów. Początkowo powodowała nią ciekawość i wcale nie miała zamiaru budzić dodatkowych zaklęć. Traktowała wszystko jak wprawkę z magii. Ale w Bibliotece co krok natykała się na tak wiele intrygujących drzwi, przejść, włazów i korytarzy, że ciekawiło ją, co się za nimi kryje. A gdy zaklęcia w bransolecie uaktywniły się, nie mogła przestać myśleć o ich użyciu. Codzienne zadania także stanowiły dla niej silną pokusę. Co prawda większość prac fizycznych wykonywali posłańcy Kodeksu, przenosząc materiały pomiędzy Czytelnią Główną i gabinetami naukowców, lecz do ludzi należały wszystkie prace związane z zapisywaniem, sprawdzaniem i indeksowaniem materiałów. Zadanie to zwykle przypadało pomocnikom bibliotekarzy. Biblioteka kryła też bardzo rzadkie lub niebezpieczne pozycje, po które należało iść osobiście lub nawet całą grupą uzbrojonych bibliotekarzy. Ku swemu rozczarowaniu, Lirael nie uczestniczyła w żadnej z tych ekscytujących wypraw na Stare Poziomy. Nie było jej to pisane, dopóki nie otrzyma czerwonej kamizelki Drugiej Asystentki, co wymagało przynajmniej trzech lat praktyki. W trakcie wykonywania zwykłych obowiązków często mijała tajemnicze korytarze przegrodzone czerwonymi sznurami i drzwi, które przyzywały ją: „Jak możesz codziennie przechodzić obok nas i nie chcieć wejść do środka?” Bez wyjątku, każde obiecujące wejście było zamknięte na klucz, poza zasięgiem pierwszego zaklęcia w szmaragdzie na bransolecie Lirael. Mimo to Wielka Biblioteka spełniała jej nadzieje. Lirael przydzielono osobny pokoik do nauki, niewiele szerszy niż rozłożone ręce. Mieściły się w nim tylko wąskie biurko, krzesło i kilka półek. Znalazła jednak tu schronienie, upragnione miejsce, w którym mogła być sama, z dala od ciotki Kirrith. Miała przerabiać lektury obowiązkowe początkującej bibliotekarki: „Zasady bibliotekarstwa. Podstawy bibliografii” i „Wielką Żółtą Księgę: Proste zaklęcia dla Trzecich Asystentów”. Opanowanie tych tomów zabrało jej raptem miesiąc. „Pożyczała” więc potajemnie wszystkie książki, na jakie się natknęła, jak na przykład „Czarną Księgę Bibliomancji”, nieostrożnie porzuconą przez Zastępczynię Bibliotekarki. Spędzała też wiele czasu, analizując zaklęcia w bransolecie, powoli odszyfrowując złożone łańcuchy znaków Kodeksu i znajdując dla nich symbole uaktywniające. Z początku powodowała nią zwykła ciekawość i poczucie satysfakcji, płynące z rozpracowywania Magii, która jakoby miała być dla niej zbyt trudna. Lecz po drodze zorientowała się, że opanowywanie Magii Kodeksu sprawia jej radość samą w sobie. A kiedy uczyła się znaków i składania ich razem w zaklęcia, zupełnie zapominała o kłopotach i o tym, że nie ma daru Widzenia. Dzięki temu miała także co robić, gdy pozostałe bibliotekarki lub koleżanki z Kwatery Młodych oddawały się życiu towarzyskiemu. Początkowo inne bibliotekarki, zwłaszcza kilkanaście Trzecich Asystentek, starały się okazywać jej przyjaźń. Lecz wszystkie były starsze od Lirael i miały dar Widzenia. Czuła, że nie ma z nimi o czym rozmawiać, więc milczała, zanurzając się głęboko w swoim fotelu. Po jakimś czasie przestały zapraszać ją na posiłki, do popołudniowej gry w tabore i na wieczorne plotki o starszych przy kieliszku słodkiego wina. Znowu była samotna wśród ludzi. Tłumaczyła sobie, że tak jest dobrze, ale czuła ukłucie w sercu, gdy widziała grupy młodych roześmianych dziewcząt, pogrążonych w swobodnej rozmowie i cieszących się swoim towarzystwem. Było jeszcze gorzej, gdy całe grupy bibliotekarek odwoływano na Dziewięciodniowe Czuwanie, co w pierwszych miesiącach pracy Lirael w Bibliotece zdarzało się często. Zwykle zajęta była układaniem książek w czytelni lub uzupełnianiem zapisów w rejestrach, gdy wchodził posłaniec Czuwania, niosąc żetony z kości słoniowej wzywające adresata do Obserwatorium. Czasami, w ogromnej nakrytej kopułą czytelni, żetony otrzymywały całe tuziny Clayrów. Uśmiechały się, klęły, robiły miny lub przyjmowały wszystko ze stoickim spokojem, potem przez chwilę panował ruch, gdy w pośpiechu kończyły pracę, zasuwały krzesła, odkładały książki i papiery do biurek lub na półki i porządkowały stoły, a potem całą gromadą wychodziły głównym wejściem. Początkowo Lirael była zaskoczona, że wezwano ich aż tyle. Jeszcze bardziej zdziwiła się, gdy część z nich wracała już kilka godzin lub dni później, podczas gdy tradycją było dziewięć dni, od których zresztą Czuwanie wzięło swoją nazwę. Sądziła, że wzywa się wszystkie bibliotekarki, lecz nie na pełną zmianę. Nie chciała jednak nikogo o to pytać, więc minął jakiś czas, zanim jej ciekawość została zaspokojona. Pewnego dnia podsłuchała w czytelni rozmowę dwóch Drugich Asystentek: - Dziewięćdziesiąt osiem to jeszcze w porządku. Ale sto dziewięćdziesiąt sześć albo siedemset osiemdziesiąt cztery, jak wczoraj, to zupełnie bez sensu - narzekała jedna z dziewcząt. - Nawet nie zmieściłyśmy się wszystkie w Obserwatorium. A teraz mówią o tysiąc pięćset sześćdziesięciu ośmiu! To prawie wszystkie dziewczyny! Większa obsada Czuwania wcale nie daje lepszych wyników niż zwykłe czterdzieści dziewięć. Przynajmniej ja nie widziałam żadnej różnicy. - Mnie tam wszystko jedno - odparła druga, starannie smarując klejem oprawę książki, z której odpadł grzbiet. - Przynajmniej jest jakaś odmiana, a poza tym szybciej się kończy. Ale trudno się skupić, kiedy niczego nie Widzimy. Dlaczego góra nie przyzna, że przy tym głupim jeziorze po prostu nie da się niczego zobaczyć i nie zostawimy go w spokoju? - To nie takie proste - przerwał im surowy głos Zastępczyni, która dopadła ich jak ogromny biały kot dwie tłuste myszy. - Wszystkie możliwe warianty przyszłości są ze sobą wzajemnie powiązane. Jeżeli nie Widzimy punktu zwrotnego, początku ich wzajemnych powiązań, pojawia się kłopot. Powinnyście to wiedzieć, jak również to, że nie rozmawia się o sprawach związanych z Czuwaniem. Ostatnie zdanie wypowiedziane zostało z gniewnym spojrzeniem rzuconym po całej sali. Lirael, na pół skryta za ogromną prasą do książek, wyczuła, że skierowane jest przede wszystkim do niej. Przecież wszystkie inne kobiety w sali były pełnoprawnymi Clayrami i mogły uczestniczyć w Dziewięciodniowym Czuwaniu. Policzki zapiekły ją ze wstydu i upokorzenia. Skupiła wszystkie siły na obracaniu ogromnych uchwytów śruby ściskającej prasę. Z wolna odżył wokół niej gwar rozmów, lecz nie zwracała na nic uwagi, myśląc tylko o swojej pracy. W tej właśnie chwili postanowiła obudzić czary uśpione w bransolecie i użyć zaklęcia, które stworzyła, by zasłonić blask dodatkowych szmaragdów. Może nie będzie na Czuwaniu w Obserwatorium, lecz skorzysta z okazji i zbada wnętrze Biblioteki. Rozdział siódmy Za bramą słońca i księżyca Nawet obudziwszy dodatkowe zaklęcia w bransolecie, Lirael miała kłopoty z dotarciem do miejsc wcześniej przed nią zamkniętych. Zawsze było zbyt wiele do zrobienia lub w pobliżu znajdowało się za dużo innych bibliotekarek. Dwa razy prawie zauważono jej obecność w zakazanych korytarzach, postanowiła więc odłożyć zgłębianie tajemnic Biblioteki na dogodniejszą porę, kiedy będzie mniej ludzi lub gdy będzie mogła łatwiej uciec z pracy. Pierwsza prawdziwa sposobność nadarzyła się pięć miesięcy po tym, gdy włożyła żółtą kamizelkę Trzeciej Asystentki. Znajdowała się w czytelni i sortowała książki do zwrotu posłańcom, którzy zebrali się wokół niej. Jedynymi widocznymi częściami ich spowitych mgłą ciał, były dłonie. Istoty te nie pełniły wyższych funkcji, ale kochały swoją pracę. Lirael lubiła je, bo nie musiała się do nich odzywać ani odpowiadać na żadne pytania. Podawała po prostu książki właściwym posłańcom, a ci odnosili je na odpowiednie miejsce na półce lub w szafce. Lirael bezbłędnie rozpoznawała posłańców. Przydawało jej się to, bo znaki wyhaftowane na szatach z kapturami bywały często pokryte kurzem lub spruły się i trudno było je odczytać. Posłańcy oficjalnie nie mieli imion, tylko opisy obowiązków, lecz większość z nich nosiła przezwiska, takie jak Tad, opiekujący się opowieściami podróżników od A do D, albo Stoney, zajmujący się zbiorami z dziedziny geologii. Podawała właśnie Tadowi wyjątkowo wielkie i nieporęczne tomisko oprawione w skórę z wytłoczonym motywem trójgarbnego wielbłąda, gdy przybył posłaniec Czuwania. Z początku nie zwróciła na niego uwagi, bo wiedziała, że sama nie ma co liczyć na żeton. Lecz po chwili zauważyła, że posłaniec zatrzymuje się przy wszystkich biurkach i rozmawia z każdą bibliotekarką. Za jej plecami podniósł się szmer rozmów. Założyła włosy za uszy i nasłuchiwała. Początkowo mamrotanie było niewyraźne, lecz gdy posłaniec zbliżył się, usłyszała powtarzane słowa: „tysiąc pięćset sześćdziesiąt osiem”. Zorientowała się, że o tym właśnie mówiły Drugie Asystentki - wezwanie tysiąca pięciuset sześćdziesięciu ośmiu Clayrów na Czuwanie, czyli niesłychane skupienie mocy Widzenia. Obliczyła szybko, że w Bibliotece nie pozostanie prawie żadna asystentka, co da jej doskonałą sposobność zrealizowania sekretnego planu. Po raz pierwszy w życiu patrzyła na rozdawanie żetonów z podnieceniem, a nie z przygnębieniem lub rozpaczą. Teraz marzyła, żeby wszystkie bibliotekarki zostały wezwane na Czuwanie. Starając się nie zdradzić podniecenia wyrazem twarzy, wyszła nawet za biurko, chcąc sprawdzić, czy kogoś nie pominięto. Tak się jednak nie stało. Oddychając szybko, czekała, czy ktoś nie przypomni sobie o niej lub nie wyda jakiegoś polecenia. Jednak wszystkie bibliotekarki, z którymi zwykle pracowała, zostały wezwane. Nie było ani śladu Imshi. Domyśliła się, że posłaniec spotkał ją w drodze na górę i tam przekazał jej wezwanie. Pragnęła, żeby wszyscy sobie już poszli i ze zdwojoną energią zaczęła porządkować książki, jakby zupełnie jej nie obchodziło, co się dzieje wokół. Posłańcy dostosowali się do jej rytmu i przyspieszyli pracę. Gdy jeden brał stos przygotowanych książek, następny natychmiast zajmował jego miejsce. Wreszcie w korytarzu zamigotała i znikła ostatnia jasna szata. Ponad pięćdziesiąt bibliotekarek opuściło czytelnię w ciągu pięciu minut. Lirael uśmiechnęła się i z hukiem odłożyła ostatnią książkę, co rozczarowało posłańca, oczekującego na pełne naręcze. Dziesięć minut później, upewniwszy się, że maruderzy też wyszli, Lirael ruszyła w dół główną spiralą schodów. Mniej więcej pół mili w głąb, na Starych Poziomach, znajdowały się drzwi, które od jakiegoś czasu ją intrygowały. Na chropowatym drewnianym skrzydle znajdował się symbol słońca, złota tarcza z rozchodzącymi się na wszystkie strony promieniami. Oczywiście w poprzek biegł czerwony sznur, umocowany po obu stronach woskowymi pieczęciami z symbolami Głównej Bibliotekarki - księgą i mieczem. Już dawno opracowała sposób radzenia sobie z tą irytującą przeszkodą. Wyjęła z kieszeni kamizelki kawałek drutu z dwoma drewnianymi uchwytami i przyłożyła go do ust. Potem wypowiedziała trzy znaki Kodeksu, proste zaklęcie powodujące podgrzanie metalu. W mgnieniu oka drut rozgrzał się do czerwoności, więc szybko odcięła pieczęcie i schowała je wraz ze sznurem w zagłębieniu w ścianie korytarza, poza zasięgiem światła. Teraz nadszedł czas prawdziwej próby. Czy bransoleta otworzy drzwi, czy też będą potrzebne ostatnie dwa zaklęcia, których nie udało jej się jeszcze rozszyfrować? Trzymając się za nadgarstek, tak jak ją nauczono, pomachała bransoletą przed drzwiami. Prawdziwe szmaragdy błysnęły, przełamując zaklęcie ukrycia, i drzwi otworzyły się bezdźwięcznie. Lirael przestąpiła próg, a drzwi powoli zamknęły się za nią. Znalazła się w krótkim korytarzu i przez chwilę stała zdezorientowana jasnym światłem bijącym z wnętrza komnaty. To przejście chyba nie prowadzi na zewnątrz góry? Znajdowała się w samym jej sercu, tysiące stóp pod ziemią. Mrużąc oczy od światła, szła naprzód. W jednej dłoni ściskała rękojeść sztyletu, a drugą trzymała nakręcaną mysz ratunkową. Korytarz rzeczywiście nie wiódł na zewnętrz, a Lirael dopiero teraz odkryła, co wprowadziło ją w błąd. Przed nią rozpościerała się wielka komnata, rozmiarami przewyższająca Wielką Salę. Na odległym o setki stóp suficie jarzyły się znaki Kodeksu, jasne jak słońce. Środek wypełniał ogromny zielony dąb. Rozpościerające się wokół gałęzie rzucały cień na jezioro w kształcie węża. Wszędzie, w całej komnacie, rosły czerwone kwiaty. Lirael pochyliła się i zerwała jeden z nich, nie wiedząc, czy nie ma do czynienia ze złudzeniem optycznym. Lecz kwiat był prawdziwy. Nie czuła żadnych czarów, tylko jędrną łodygę w palcach. Czerwona stokrotka w pełnym rozkwicie. Powąchała ją i natychmiast kichnęła, gdy pyłek podrażnił jej nos. Dopiero wtedy zorientowała się, jak głęboka cisza panuje w komnacie. Do złudzenia przypominała ona rzeczywisty świat, lecz powietrze stało tu nieruchome i było zbyt cicho. Brakowało powiewu wiatru i dźwięków. Żadnych ptaków ani pszczół, kręcących się wśród kwiatów, żadnych zwierząt, przybyłych do wodopoju. Oprócz kwiatów i drzewa nie było tu nic żywego. W odróżnieniu od światła słonecznego, poświata w komnacie nie dawała ciepła, lecz tylko rozpraszała ciemność. W środku panowała taka sama temperatura jak w innych pomieszczeniach zamieszkanych przez Clayry, takie samo lekko wilgotne ciepło rozprowadzane gęstą siecią rur, doprowadzających wodę z położonych głęboko pod ziemią gorących źródeł. Chociaż widok był śliczny, Lirael czuła rozczarowanie. Zastanawiała się, czy to wszystko, co znajdzie podczas pierwszej samodzielnej wyprawy. Potem, po drugiej stronie komnaty, zauważyła następne drzwi lub raczej kratę bramy. Dotarcie do niej zajęło dziesięć minut, dłużej niż się spodziewała, poza tym starała się nie podeptać zbyt wielu kwiatów i na wszelki wypadek szerokim łukiem ominęła drzewo i jezioro. Furtka zagradzała wejście do kolejnego korytarza, który tym razem prowadził w ciemność. Na metalowej kracie widniał srebrny półksiężyc. Jego rogi były znacznie dłuższe i ostrzejsze niż zazwyczaj, co budziło niepokój Lirael i było po prostu nieładne. Zajrzała do środka przez szparę między prętami. Pomyślała o gwizdku na kamizelce i o niebezpiecznych stworach, mogących schwycić ją za ręce. Zorientowała się nagle, że gwizdek i tak do niczego się tutaj nie przyda, podobnie jak mysz. W Czytelni Głównej nie było przecież nikogo, kto mógłby przyjść jej z pomocą. Obawa przed nieznanym nie powstrzymała Lirael przed próbą otwarcia furtki. Machnęła dłonią, szmaragdy błysnęły, lecz zamek nie zareagował. Odgarnęła włosy z czoła, zmarszczyła brwi. Najwyraźniej na bramę działały tylko bardziej zaawansowane zaklęcia. Potem usłyszała szczęk zamka i lewa strona furtki powoli otworzyła się - na tyle, żeby mogła wcisnąć się do środka. Rogi półksiężyca wnikały w otwartą przestrzeń furtki. Jeden z nich znajdował się na poziomie szyi, a drugi na wysokości brzucha Lirael. Spojrzała na wąskie przejście i zastanowiła się przez chwilę. A jeżeli dalej znajduje się coś strasznego? Lecz właściwie, co ma do stracenia? Przez moment strach walczył z ciekawością, ale ciekawość zwyciężyła. Działając pod wpływem impulsu, Lirael wyjęła myszkę z kieszeni i położyła wśród kwiatów. Jeżeli za furtką stanie się coś złego, wykrzyknie znak Kodeksu uaktywniający mysz i zwierzątko popędzi sobie tylko znaną drogą do czytelni. Nawet gdyby było zbyt późno na uratowanie jej samej, to jej przypadek posłuży jako ostrzeżenie dla innych. Nierzadko zdarzało się przecież, że bibliotekarze oddawali życie, prowadząc niebezpieczne badania, z przepracowania lub walcząc z nieznanymi niebezpieczeństwami odkrytymi w zbiorach Biblioteki. Lirael uznała, że zasada samopoświęcenia stosuje się szczególnie do niej, bo reszta koleżanek ma dar Widzenia. Położywszy mysz na ziemi, chwyciła sztylet i przecisnęła się przez uchylone skrzydło bramy. Przejście było bardzo wąskie, a rogi półksiężyca ostre jak brzytwa, lecz udało jej się pokonać przeszkodę, nie niszcząc ubrania. Nie przyszło jej do głowy, że sztuka ta z pewnością nie udałaby się dorosłej osobie. W korytarzu było bardzo ciemno, więc przywołała prosty znak światła Kodeksu, pozwalając mu spłynąć na ostrze sztyletu, którym próbowała oświetlać drogę jak latarnią. Zaniepokoiło ją trochę, że nie błyszczał z wystarczającą mocą. Albo niestarannie rzuciła zaklęcie, albo coś tłumiło jego działanie, a do tego dołączył jeszcze przenikliwy chłód. Pewnie korytarz nie jest podłączony do systemu ogrzewania Lodowca. Pył wzbijany jej krokami wirował, przybierając dziwne kształty, być może nie znanych jej znaków Kodeksu. Korytarz kończył się niewielką prostokątną salą. Unosząc wysoko sztylet, Lirael ujrzała wijące się w kątach znaki Kodeksu - tak stare, że prawie straciły swój blask. Całe to miejsce pogrążone było w czarach starodawnej Magii Kodeksu, której nie rozumiała i której trochę się obawiała. Były pozostałością jakiegoś niewiarygodnie starego zaklęcia, powoli ulegającego zniszczeniu. Pozostały z niego tylko setki oddzielnych znaków rozpadających się w pył. Resztki zaklęcia sprawiły, że Lirael poczuła się nieswojo. W powietrzu unosiły się znaki obezwładniania i uwięzienia, straży i ostrzeżenia. Nawet w tak bardzo zniszczonej postaci zaklęcie nadal starało się wypełnić swoje zadanie. Co gorsza, choć znaki były bardzo stare, zaklęcie nie osłabło na skutek upływu czasu, jak wydawało jej się na początku. Zostało przełamane, i to całkiem niedawno, w ciągu ostatnich miesięcy, a może tygodni. Na środku pomieszczenia znajdował się niski stół z czarnego lśniącego kamienia albo raczej płyta przypominająca ołtarz. On także pokryty był resztkami dawnego potężnego zaklęcia lub uroku. Jego gładką powierzchnię obmywały znaki Kodeksu, przez cały czas poszukując znaku głównego, który połączyłby je razem. Ale jego już nie było. Na płycie stało siedem małych cokolików ustawionych jeden za drugim. Zostały wycięte z jakiejś świetlistej białej masy i wszystkie, z wyjątkiem jednego, były puste. Na trzecim od lewej strony stała mała figurka. Lirael zawahała się. Nie miała pojęcia, co to jest, lecz nie chciała podchodzić bliżej, przynajmniej nie teraz, kiedy nie wiedziała jeszcze wszystkiego o zaklęciach, które zostały złamane w tym miejscu. Stała przez jakiś czas, przyglądając się znakom i nasłuchując. Nic się jednak nie zmieniło i w pomieszczeniu nadal panowała cisza. Jeden mały krok nie zaszkodzi - pomyślała. - Zobaczę tylko, co jest na trzecim cokoliku i wrócę. Zrobiła go i podniosła sztylet, oświetlając sobie drogę. Gdy tylko dotknęła stopą podłogi, zorientowała się, że popełniła błąd. Posadzka zadygotała niepewnie. Nagle rozległ się straszny huk i Lirael obiema stopami przebiła taflę ciemnego szkła, które pomyliła z resztą podłogi. Upadła, ledwo utrzymując w dłoni sztylet. Poszukując oparcia, natrafiła na stół i instynktownie chwyciła statuetkę. Kolanem uderzyła w miejsce, gdzie szkło stykało się z kamieniem, i poczuła tępy ból. Pocięte przez szkło stopy piekły ją niemiłosiernie. Spojrzała w dół i ujrzała coś znacznie gorszego niż rozbite szkło i pokaleczone nogi, coś, co kazało jej uciekać bez względu na dalsze obrażenia. Szklana tafla stanowiła kiedyś pokrywę długiego, przypominającego trumnę rowu, w którym coś leżało. Coś, co z początku wyglądało jak naga śpiąca kobieta. W przerażającym ułamku sekundy Lirael ujrzała, że przedramiona stworu dorównują długością nogom i zakończone są ogromnymi szczypcami. Całość przypominała modliszkę. Stwór otworzył oczy, które zalśniły jak srebrne ogniki, jaśniejsze i straszniejsze niż cokolwiek, co wcześniej widziała. Ale jeszcze gorszy był zapach. Odór zdradzający Wolną Magię pozostawił w jej ustach i gardle metaliczny posmak, a żołądek aż podskoczył. Oboje poruszyli się w tym samym momencie. Lirael rzuciła się z powrotem w stronę korytarza, potwór zaś zaatakował ją długimi szczypcami. Nie trafił, więc wydał z siebie nieludzki ryk wściekłości. Lirael pędziła przed siebie, najszybciej jak mogła, nie zważając na poranione stopy. Nim umilkło echo okropnego ryku, Lirael, ciężko dysząc z przerażenia, przecisnęła się przez furtkę. Gdy znalazła się po drugiej stronie, pomachała bransoletą i wykrzyknęła: - Zamykaj się, zamykaj! Lecz furtka ani drgnęła. W tej samej chwili przy bramie pojawił się potwór, przepychając przez otwór nogę i jedno straszliwe ramię. Przez chwilę Lirael myślała, że nie będzie mógł przecisnąć się obok ostrych rogów półksiężyca, lecz nagle stwór zaczął zmieniać kształt. Srebrne oczy zalśniły, otwarła się pełna srebrnych zębów paszcza, a podobny do pijawki, pokryty żółtymi paskami szary jęzor oblizał wygłodniałe wargi. Miała już dość tego widowiska. Zapomniała o myszy ratunkowej, zapomniała o omijaniu jeziora i drzewa. Popędziła prosto przez łąkę kwiatów, których płatki eksplodowały chmurami pyłku. Nie przestawała biec, obawiając się, że lada chwila może ją powalić cios zakrzywionych szczypiec. Nie zwolniła także w zewnętrznym korytarzu i zatrzymała się, ledwo unikając wpadnięcia na drzwi. Na miejscu poruszyła bransoletą i gdy szczelina była jeszcze wąska, wcisnęła się w nią, obrywając sobie wszystkie guziki z kamizelki. Kiedy znalazła się na zewnątrz, znów pomachała bransoletą, spoglądając na otwarty korytarz z przerażeniem owcy, która obserwuje skradającego się wilka. Drzwi zaczęły się z wolna zamykać. Lirael westchnęła i upadła na kolana, jakby miała zamiar zwymiotować. Na moment przymknęła oczy i usłyszała szczęk, który zupełnie nie przypominał odgłosu zamykających się drzwi. Natychmiast otworzyła oczy i ujrzała zakrzywiony owadzi hak, długi jak jej własna ręka, wciśnięty w szparę szerokości palca. Potem pojawił się kolejny i drzwi nie wytrzymały - zaczęły się otwierać. Lirael dmuchnęła w gwizdek i przenikliwy dźwięk odbił się echem od ścian korytarza. Lecz nie było nikogo, kto mógłby go usłyszeć, a gdy dłonią sięgnęła do kieszeni po mysz, natknęła się jedynie na dziwną statuetkę z brązu. Drzwi zadrżały i szpara zaczęła się poszerzać. Potwór najwyraźniej wygrywał walkę z zaklęciem, które miało utrzymać drzwi. Lirael bezradnie przyglądała się temu, nie wiedząc, co robić dalej. Z nadzieją nasłuchiwała, czy z korytarza Biblioteki nie nadchodzi pomoc. Ale pomoc nie nadchodziła. Wiedziała jedno - potwór nie może wydostać się na główną spiralę schodów. Przypomniała sobie opowieści bibliotekarek o poświęceniu innych, podobnie jak wspinaczkę na Starmount zaledwie kilka miesięcy wcześniej. Teraz, gdy śmierć wydawała się tak bliska, uświadomiła sobie, jak bardzo chce żyć. Wróciła jej przytomność umysłu. Skoncentrowała się i sięgnęła do Kodeksu. Z nieskończonego strumienia wybrała wszystkie znane sobie znaki łamania i niszczenia, ognia i rozpadu, a także blokowania, zasuwania i zamykania. Wpłynęły do jej umysłu oślepiającym strumieniem, tak silne, że ledwo dały się ułożyć w zaklęcie. Jakimś cudem dokonała jednak tego i połączyła je razem jednym znakiem głównym, tak silnym, że nigdy wcześniej nie ośmieliła się go użyć. Z gotowym zaklęciem, nabrzmiewającym w jej wnętrzu samą tylko siłą woli, Lirael zdobyła się na niezwykły gest odwagi. Jedną dłonią dotknęła drzwi, drugą szczypiec potwora i wypowiedziała znak główny. Rozdział ósmy Piątą Klatką Schodową w dół Gdy otworzyła usta, poczuła falę ciepła w gardle. Z prawej dłoni eksplodowała w stronę potwora masa ognia, a tytaniczna siła uwolniona z lewej dłoni zatrzasnęła drzwi. Moc zaklęcia odrzuciła ją do tyłu. Przekoziołkowała kilka razy i ze straszliwym impetem uderzyła w podłogę. Upadek sprawił, że na jakiś czas straciła przytomność. Odzyskawszy świadomość, nie zdawała sobie sprawy z tego, gdzie jest. Czuła gorący, przenikliwy ból głowy, jakby ktoś rozwiercał jej czaszkę rozpalonym prętem. Wokół czaiła się wilgoć, bolało ją gardło, jak przy silnej anginie. Przez chwilę wydawało jej się, że jest chora, leży w łóżku i zaraz przyjdzie do niej ciotka Kirrith lub jakaś dziewczyna i nachyli się nad nią z naparem ziołowym. Wtedy poczuła, że pod głową ma zimny kamień, a nie materac, i że jest ubrana. Delikatnie dotknęła głowy i poczuła, skąd wzięła się wilgoć. Spojrzała na krople jasnej krwi i w tej samej chwili od stóp do głów zalała ją fala chłodu. Zakręciło jej się w głowie. Starała się wezwać pomoc, ale miała obolałe gardło. Nie mogła wydobyć z niego ani słowa, tylko cichy jęk. Teraz przypomniała sobie, co chciała zrobić, i otrzeźwił ją błysk przerażenia. Starała się unieść głowę, lecz za bardzo ją bolała, więc przewróciła się tylko na bok, żeby zobaczyć drzwi. Były zamknięte i ani śladu potwora. Wpatrywała się w nie, dopóki ich kształt nie zaczął się rozmywać. Jeszcze nie dowierzała, że jest bezpieczna i że stwór został z drugiej strony. Gdy upewniła się, że drzwi wytrzymają, odwróciła głowę i zwymiotowała. Bolące gardło przeżarła na dodatek gorycz żółci. Przez chwilę leżała bez ruchu, starając się uspokoić nierówny oddech i łomoczące serce. Ostrożnie dotknęła głowy - krew zaczyna krzepnąć, więc to chyba nic poważnego. Z gardłem było gorzej. Kto wie, czy nie sparzyła go sobie, przywołując zaklęcie, którego z braku sił i doświadczenia nie była w stanie poprawnie wymówić. Spróbowała powiedzieć parę słów, lecz wyszedł jej tylko chrapliwy szept. Potem zajęła się nogami - bardziej podrapanymi niż pociętymi, a w butach było tyle dziur, że wyglądały jak sandały. W porównaniu z głową, stopy miały się stosunkowo dobrze, więc postanowiła spróbować wstać. Zabrało jej to kilka minut, mimo że wspierała się o ścianę. Następne pięć spędziła, schylając się, podnosząc sztylet i chowając go do pochwy. Gdy nabrała sił, postanowiła przyjrzeć się drzwiom z bliska. Były zatrzaśnięte jak należy, bez żadnej szpary. Czuła własne zaklęcie oraz magiczny zamek, który pozwolił je zatrzasnąć. Nikt nie mógł teraz wejść ani wyjść, nie łamiąc jej zaklęcia. Nawet Główna Bibliotekarka musiałaby poprosić Lirael o zdjęcie go lub złamać je sama. Myśląc o Szefowej, Lirael starała się pozbierać wszystkie oderwane guziki, założyła też czerwony sznur i pieczęcie na drzwi, chociaż wypowiedzenie zaklęcia podgrzewającego wosk przyszło jej z ogromnym trudem. Gdy skończyła, zrobiła kilka kroków po głównej spirali schodów, lecz nie mogła jeszcze podjąć większego wysiłku. Usiadła na stopniu i natychmiast wpadła w stan półprzytomnego otępienia, nie potrafiąc myśleć o niczym ani właściwie ocenić sytuacji. Siedziała dość długo, być może nawet godzinę. Potem wrodzony hart ducha wziął górę. Lirael przypomniała sobie, gdzie jest i w jakim stanie. Zakrwawiona, posiniaczona, z poobrywanymi guzikami od kamizelki, bez myszy ratunkowej. Wszystko będzie musiała wyjaśnić. Utrata myszy przypomniała jej o figurce. Ku swemu przerażeniu odkryła, że dłonie ma jeszcze mniej sprawne niż zwykle, lecz w końcu udało jej się wydobyć z kieszeni kamienną statuetkę i położyć na kolanach. Był to pies, wyrzeźbiony w szaroniebieskim, miłym w dotyku steatycie. Szpiczaste uszy i taki sam pysk, z boku którego wystawał kawałeczek języka, sprawiały, że robił wrażenie niebezpiecznego, jego uśmiech jednak był przyjazny. - Cześć piesku - szepnęła Lirael tak słabym i zachrypłym głosem, że sama prawie nie mogła go usłyszeć. Lubiła psy, chociaż w wyższej części Lodowca ich nie trzymano. Oddziały specjalne miały budy dla psów w pobliżu Wielkiej Bramy, goście też co jakiś czas przyprowadzali je do kwater i Dolnego Refektarza. Zawsze witała się z psami, nawet wtedy, gdy były to ogromne podpalane wilczury w obrożach nabitych kolcami. Zwierzęta zachowywały się wobec niej przyjaźnie, częściej niż ich właściciele, którzy bywali niezadowoleni, kiedy mówiła tylko do psów, a do nich nie odzywała się ani słowem. Zastanawiała się, co robić dalej. Czy powinna opowiedzieć Imshi, czy też komuś wyżej o potworze, który grasuje w komnacie z kwiatowym polem? I przyznać się, że obudziła dodatkowe zaklęcia w bransolecie? Siedziała dość długo, rozmyślając nad następnymi rozwiązaniami i drapiąc psa po karku, jakby był prawdziwym miniaturowym zwierzątkiem. Wreszcie doszła do wniosku, że powiedzenie całej prawdy to chyba najlepsze rozwiązanie, lecz wtedy przypuszczalnie straci pracę, a powrót na zajęcia dzieci i konieczność przywdziania niebieskiej tuniki byłyby nie do zniesienia. Znowu zastanawiała się nad ucieczką w Śmierć, lecz doświadczenie realnego zagrożenia życia w szczypcach potwora sprawiło, że samobójstwo straciło moc jedynego wyjścia. Nie, postanowiła. Sama wpędziła się w kłopoty i sama się z nimi upora. Sprawdzi, z kim lub czym ma do czynienia, nauczy się, jak stawić temu czoło i wróci, by pokonać potwora. Miała tylko nadzieję, że on nie wydostanie się do tego czasu z zamknięcia. Skoro jednak nikt poza nią nie mógł teraz wejść do komnaty, chwilowo nie stanowił on żadnego niebezpieczeństwa dla innych. Trzeba było jeszcze wyjaśnić rozciętą głowę, pokaleczone stopy, siniaki, zgubienie myszy, utratę głosu i ogólny bałagan. Można by to wszystko wytłumaczyć za jednym zamachem, gdyby miała jakiś błyskotliwy plan. Niestety, nic nie przychodziło jej do głowy. - Zastanowię się po drodze - szepnęła do figurki psa. Przemawianie do niego i trzymanie go w rękach dziwnie ją uspokajało. Przyjrzała się, jak przysiada na tylnych łapach z zawiniętym ogonem, z głową podniesioną do góry i wyprostowanymi przednimi łapami, jakby czekał na swoją panią. - Szkoda, że nie mam prawdziwego psa - dodała, podnosząc się z grymasem bólu na twarzy. Wolnym krokiem zaczęła wspinać się po schodach spiralnego korytarza. Potem zatrzymała się i spojrzała na figurkę, a w głowie dojrzewała jej szalona myśl. Może przecież stworzyć posłańca Kodeksu w postaci czworonoga, który będzie szczekał i robił wszystko tak jak prawdziwy pies. Potrzebowała tylko książki „Jak tworzyć posłańców”, może też „Magiczne stworzenia”. Oczywiście obie przechowywano w zamknięciu, lecz dziewczyna wiedziała, gdzie są. Mogła nawet sprawić, żeby posłaniec Kodeksu przybrał kształt ślicznej figurki pieska. Lirael uśmiechnęła się na myśl o posiadaniu własnego zwierzęcia. Prawdziwego przyjaciela, do którego będzie mogła mówić, nie narażając się na niepotrzebne pytania ani nieuprzejme odpowiedzi. Kochającego i kochanego przyjaciela. Schowała figurkę do kieszeni i pokuśtykała przed siebie. Sto jardów dalej porzuciła myśli o stworzeniu posłańca i zaczęła się martwić, gdzie znaleźć informacje o potworze grasującym w komnacie kwiatów. W Bibliotece było sporo bestiariuszy, ale dotarcie do nich stwarzało pewne kłopoty. Rozmyślała nad tym przez kolejne sto jardów, dopóki nie zorientowała się, że ma do rozwiązania jeszcze pilniejszy problem. Musiała przedstawić jakieś wiarygodne wyjaśnienie swoich obrażeń i zagubionej myszy. Czuła, że wiele zawdzięcza Bibliotece, więc nie chciała zbyt jawnie kłamać w żywe oczy. Poza tym nie sądziła, że uda jej się w ten sposób przebrnąć przez uważne przesłuchanie ze strony Szefowej lub kogoś innego. Największy kłopot był z myszą. Zatrzymała się, żeby spokojniej pomyśleć i z zaskoczeniem stwierdziła, jak bardzo jej ciało potrzebuje odpoczynku. Zwykle przebiegała Bibliotekę wzdłuż i wszerz, w górę i na dół po schodach, po drabinach, po salach. Teraz ledwo mogła się poruszać bez zmuszania się do tego wysiłkiem woli. Upadek wytłumaczy ranę na głowie - pomyślała Lirael, dotykając skaleczenia. Przestało krwawić, lecz na włosach zaczął formować się skrzep, pod którym wzbierał potężny guz. Towarzyszący upadkowi przeraźliwy krzyk załatwi ból gardła, łatwo także wytłumaczyć pourywane guziki, a mysz mogła jej przecież wypaść z kieszeni. Schody, postanowiła. Spadnięcie z nich będzie najlepszym wyjaśnieniem wszystkiego. Zwłaszcza jeżeli ktoś znalazłby ją u ich stóp, żeby sama nie musiała zbyt wiele mówić. W mgnieniu oka zdecydowała, że Piąta Klatka Schodowa pomiędzy Kwaterą Młodych i główną spiralą będzie najbardziej prawdopodobnym miejscem wypadku. Po drodze weźmie szklankę wody z fontanny pamięci Zally. Oczywiście nie wolno było zabierać stamtąd szklanek, ale to tylko uprawdopodobni całe wydarzenie. Wszyscy, zwłaszcza ciotka Kirrith, będą mieli okazję, by za coś ją obsztorcować, i nikt nie zauważy poważniejszych wykroczeń. A rozbita szklanka przyda się do wyjaśnienia obecności ran na nogach. Teraz chodziło o to, żeby dotrzeć na miejsce, nie spotykając nikogo po drodze. Jeżeli można cokolwiek wnosić z poprzednich nadzwyczajnych zgromadzeń, Czuwanie, na którym będzie tysiąc pięćset sześćdziesiąt osiem uczestniczek, nie potrwa długo. Istniał dość ścisły związek pomiędzy liczebnością obsady Czuwania a długością jego trwania. Zwykłe Czuwania czterdziestu dziewięciu Clayrów trwały dziewięć dni. Lecz gdy uczestniczyło w nich więcej osób, Clayry wracały znacznie wcześniej. Ostatnie Czuwanie zabrało im niecały dzień. Im bliżej dochodziła do Kwatery Młodych, tym większe było niebezpieczeństwo spotkania dziewcząt nie będących w obsadzie Czuwania. Lirael postanowiła, że jeżeli kogoś zobaczy, po prostu upadnie i zemdleje, mając nadzieję, że ktokolwiek to będzie, nie okaże się zbyt dociekliwy. Na szczęście nie spotkała nikogo. Nabrała szklankę wody z fontanny Zally, minęła stale otwarte kamienne wrota wiodące na piąte piętro Biblioteki i doszła do Piątych Tylnych Schodów. Były one wąskie i kręte, rzadko używane, bo łączyły jedynie Bibliotekę z zachodnim skrzydłem Kwatery Młodych. Zmęczona wspięła się do miejsca, w którym klatka schodowa zaczynała zakręcać. Potem rzuciła szklankę. Wzdrygnęła się na hałas rozbijanego szkła. Musiała jeszcze obliczyć, gdzie powinna leżeć, gdyby rzeczywiście spadła ze schodów. Zakręciło jej się w głowie, a gdy usiadła, wydało się rzeczą zupełnie naturalną, że położyła głowę na górnym stopniu, osłaniając ją wyciągniętą ręką. Wiedziała, że powinna odpowiednio się ułożyć na piętrze poniżej, jak ofiara prawdziwego wypadku, lecz nagle wszystko wydało się jej zbyt trudne. Siła, podtrzymująca ją do tej pory, zniknęła. Nie mogła wstać. Łatwiej było zasnąć. Wspaniały sen, podczas którego nic nie będzie już męczyć... Obudził ją głos, powtarzający jej imię, i dotyk dłoni sprawdzającej puls. Tym razem dość szybko doszła do siebie. Powrócił ból, wywołując grymas na twarzy. - Lirael! Możesz mówić? - Tak - szepnęła. Głos nadal miała słaby i bardzo ochrypły. Była zdezorientowana. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętała, były schody, a teraz leżała na wznak na posadzce. Zdała sobie sprawę, że bardziej przypomina ofiarę upadku, niż gdyby cokolwiek zdążyła zaaranżować. Po utracie przytomności musiała ześliznąć się po stopniach. Ujrzała twarz Pierwszej Asystentki w niebieskiej kamizelce. Zmrużyła oczy, zastanawiając się, po co ta obca osoba porusza głową tam i z powrotem przed jej oczami. Po chwili zorientowała się, że to Amerane, z którą pracowała przez kilka dni w zeszłym miesiącu. - Co się stało? - zapytała Amerane z troską w głosie. - Złamałaś coś sobie? - Uderzyłam się w głowę - szepnęła Lirael i poczuła, jak w oczach wzbierają jej łzy. Wcześniej nie płakała, lecz teraz nie mogła się powstrzymać i naraz całym jej ciałem zaczęły wstrząsać konwulsje, mimo że bardzo chciała się uspokoić. - Na pewno nic sobie nie złamałaś? - dopytywała się Amerane. - Boli cię coś jeszcze oprócz głowy? - N-nie - załkała Lirael. - Nic mi się nie stało. Amerane obmacała po kolei jej ręce i nogi, delikatnie naciskając palce i stopy. Ponieważ Lirael nie krzyczała z bólu, nie było słychać chrzęstu kości, nie zauważyła guzów i opuchnięć, pomogła jej wstać. - Chodź - powiedziała przyjaźnie. - Zaprowadzę cię do części szpitalnej. - Dzięki - szepnęła Lirael, obejmując jedną ręką Asystentkę, drugą zaś włożyła do kieszeni, ściskając kamiennego pieska. Gładki grzbiet figurki był dla niej źródłem pocieszenia, gdy Amerane wyprowadzała ją z Biblioteki. Rozdział dziewiąty „Stworzenia” Nagyego Z początku Lirael myślała, że wyjdzie z izolatki na drugi dzień. Ale jeszcze trzy dni po „upadku” ledwo mówiła i brakowało jej energii. Nie miała nawet siły wstać. Ból gardła i głowy wprawdzie zelżał, jednak wszechogarniający strach wysysał z niej wszystkie siły. Strach przed srebrnookim potworem o haczykowatych łapach, którego niemal widziała czającego się wśród czerwonych stokrotek, i obawa, żeby nie wydały się jej przewinienia i by w efekcie nie straciła pracy. Układało się to w zaklęty krąg wyczerpujący ciało i wypełniało koszmarami rzadkie chwile snu. Rankiem czwartego dnia Główna Uzdrawiaczka pokręciła głową i zmarszczyła brwi, nie widząc postępów w leczeniu. Wezwała drugą, żeby rzuciła okiem na dziewczynę, która znosiła wszystko cierpliwie. Obie zdecydowały, że trzeba będzie wezwać Filris z pokoju snów. Lirael wzdrygnęła się, słysząc to. Filris była między innymi opiekunką szpitala i najstarszą spośród żyjących Clayrów. Spędzała większość czasu w swoim pokoju snów. Być może pracowała też w izbie chorych, chociaż Lirael nie widywała jej, gdy jako dziecko musiała leżeć w izolatce, przechodząc choroby wieku dziecięcego. Nigdy nie widziała naprawdę starych Clayrów, tak starych, że miały własne pokoje snów. Potrzebowały takich pokojów, bo dar Widzenia stawał się z wiekiem trudniejszy do zniesienia, dając coraz częstsze wizje, lecz w mniejszym zakresie, których nie dało się opanować nawet koncentrującymi własnościami lodu i Dziewięciodniowego Czuwania. Dość często starsze Clayry widziały tylko tę pokawałkowaną przyszłość i zupełnie nie miały kontaktu z teraźniejszością. Gdy jednak godzinę później pojawiła się Filris, przyszła sama i najwyraźniej nie potrzebowała pomocy w kontaktach z otaczającym światem. Lirael spojrzała na nią podejrzliwie, widząc niewysoką, drobną kobietę o włosach białych jak śnieg na szczycie Starmount i skórą jak wiekowy pergamin. Pod skórą twarzy widać było wyraźnie siatkę delikatnych naczyń krwionośnych. Staruszka bez słowa obejrzała od stóp do głów leżącą. Suche jak pieprz dłonie delikatnie pokazy wały jej, w którą stronę ma się odwracać. Wreszcie zajrzała jej do gardła i przyglądała się mu jakiś czas, przyświecając sobie maleńką kulką światła Kodeksu, aż badanej zupełnie zdrętwiała szczęka. Gdy Filris wreszcie przestała, odesłała Główną Uzdrawiaczkę z oddziału i usiadła przy łóżku chorej. Zaległa cisza, bo sala była teraz zupełnie pusta. Pozostałych siedmiu łóżek nikt nie zajmował. Wreszcie Lirael wydała z siebie dźwięk, na poły kaszel, na poły łkanie. Odsłoniła twarz i nerwowo zerknęła na staruszkę. Natrafiła na spokojne spojrzenie jasnoniebieskich oczu. - Więc to ty jesteś Lirael - usłyszała. - Uzdrawiaczka powiedziała mi, że spadłaś ze schodów. Ale gardło masz uszkodzone czymś innym, nie krzykiem. Szczerze mówiąc, dziwię się, że jeszcze żyjesz. Nie znam żadnej Clayry w twoim wieku - i bardzo niewiele starszych - które byłyby w stanie wypowiedzieć taki znak i nie zostać przez niego zniszczone. - Jak to? - zacharczała Lirael. - Skąd wiesz? - Z doświadczenia - odparła sucho Filris. - Od ponad stu lat pracuję w izbie chorych. Nie jesteś pierwszą Clayrą cierpiącą z powodu tego, że porwała się na zbyt ambitne czary. Ponadto ciekawi mnie, skąd masz inne obrażenia, zwłaszcza że szkło wydłubane z twoich nóg to czysty kryształ i w niczym nie przypomina szkła z naczyń spod fontanny Zally. Lirael przełknęła ślinę, lecz nie odezwała się ani słowem. Znów zaległa cisza. Filris czekała cierpliwie. - Wyrzucą mnie z pracy - wyszeptała wreszcie Lirael. - Wyślą mnie z powrotem do Kwatery. - Nie - zapewniła ją staruszka, ujmując jej rękę. - To, co będzie powiedziane, zostanie między nami, nie wyjdzie na zewnątrz. - Byłam taka głupia - powiedziała ochrypłym głosem Lirael. - Wypuściłam coś. Coś bardzo niebezpiecznego dla wszystkich. Dla wszystkich Clayrów. - Hmm - prychnęła Filris. - Nie może być aż tak niebezpieczne, skoro przez ostatnie cztery dni nic się nie stało. Poza tym Clayry bardzo dobrze potrafią się zatroszczyć o własne bezpieczeństwo. Ale martwię się o ciebie. Pozwalasz, by strach uniemożliwił ci powrót do zdrowia. Teraz zacznij od początku i opowiedz mi o wszystkim. - Nie powiesz Kirrith? Ani Szefowej? - zapytała rozpaczliwie Lirael. Jeżeli tamte się dowiedzą, zabiorą ją z Biblioteki, a wtedy nic jej już nie zostanie. Zupełnie nic. - Jeśli masz na myśli Vancelle, to nie - odparła Firlis. Pogładziła ją po dłoni i dodała: - Nikomu nie powiem. Dochodzę do wniosku, że powinnam była tu zajrzeć do ciebie już dawno temu. Ale wydawało mi się, że jesteś jeszcze dzieckiem... Cóż, mów, co się stało? Powoli, głosem tak słabym, że Firlis musiała się ku niej nachylić, Lirael opowiedziała wszystko. O urodzinach, o wyjściu na taras, o spotkaniu z Sanar i Ryelle, o pracy w Bibliotece i o tym, jak bardzo jej to pomogło. Przyznała się o obudzenia zaklęć w bransolecie i mówiła o drzwiach z symbolem słońca, i o bramie z półksiężycem. Głos jej się załamał, gdy doszła do trumny z kryształowym wiekiem. O figurce psa, o ucieczce po schodach, a także o udawanym upadku. Rozmawiały ponad godzinę. Filris zadawała pytania, odkrywała jej obawy, nadzieje i marzenia. Pod koniec tego spotkania Lirael czuła się spokojna, uwolniona od bólu i cierpienia, które ostatnio ją prześladowały. Gdy skończyła mówić, Filris chciała jeszcze zobaczyć psa. Sięgnęła pod poduszkę i niechętnie podała staruszce kamienną figurkę. Bardzo się do niej przywiązała, bo był to jedyny przedmiot, który przynosił jej pewne pocieszenie, obawiała się też, że Firlis jej go odbierze albo powie, że powinien wrócić do Biblioteki. Kobieta wzięła figurkę w obie dłonie, tak że widać było tylko pyszczek, potem westchnęła głęboko i oddała ją dziewczynie. Lirael była zaskoczona ciepłem, jakiego nabrał kamień w dłoniach starej kobiety. Firlis nie odzywała się, dopóki Lirael nie usiadła prosto na łóżku, zwracając na siebie jej uwagę. - Przepraszam cię, Lirael. Dziękuję, że powiedziałaś mi prawdę. I za to, że pokazałaś mi figurkę. Od dawna się na to zanosiło, od tak dawna, że wydawało mi się, iż będę wtedy całkiem zanurzona w przyszłości, zbyt szalona, żeby dostrzec, jak to się spełnia. - To znaczy co? - Dawno temu widziałam twojego pieska - wyjaśniła Firlis. - Wtedy, gdy po raz ostatni miałam wyraźną wizję, pełną i nieprzerwaną. Widziałam starą kobietę, przyglądającą się uważnie trzymanemu w dłoniach malutkiemu pieskowi z kamienia. Wiele lat minęło, zanim wpadłam na to, że ta stara kobieta to ja. - Czy mnie też widziałaś? - zapytała Lirael. - Widziałam tylko siebie - odparła spokojnie. - Niestety, mam wrażenie, że już się nie spotkamy. Bardzo bym chciała pomóc ci pokonać potwora, którego wypuściłaś, służąc ci radą, jeżeli nie pomocą, bo obawiam się, że musisz go unieszkodliwić najszybciej, jak potrafisz. One nie budzą się bez przyczyny ani bez pomocy z zewnątrz. Chciałabym też zobaczyć posłańca twojego psa, ale to chyba niemożliwe. Najbardziej żałuję, że przez ostatnich piętnaście lat zbyt rzadko zanurzałam się w teraźniejszość. Powinnam była poznać cię wcześniej, Lirael. To taka nasza przypadłość, że czasami zapominamy o jednostkach i nie zwracamy uwagi na ich kłopoty, wiedząc, że wszystko przemija. - Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytała Lirael. Po raz pierwszy w życiu czuła się dobrze, opowiadając komuś o sobie, o własnym życiu. Teraz wydawało się, że był to tylko dręczący przedsmak bliskości, jaką cieszyli się inni ludzie, jakby nigdy nie miała doznać tego, na co inne Clayry nie zwracały nawet uwagi. - Każda Clayr ogląda zwiastuna własnej śmierci, chociaż nie samą śmierć, bo żaden człowiek nie zniósłby takiego ciężaru. Prawie dwadzieścia lat temu widziałam siebie i twojego pieska, zorientowałam się wtedy, że wizja ta jest przepowiednią moich ostatnich dni. - Ale ja ciebie potrzebuję - powiedziała Lirael, obejmując kruchą postać staruszki. - Potrzebuję kogoś! Sarna sobie nie poradzę! - Potrafisz i poradzisz sobie. Pies zostanie twoim przyjacielem, którego tak bardzo ci potrzeba. Musisz dowiedzieć się wszystkiego, co można, o stworzeniu, które uwolniłaś, i pokonać je! Szukaj w Bibliotece. Pamiętaj, że Clayry mają wgląd w przyszłość, inni zaś tę przyszłość tworzą. Mam wrażenie, że ty będziesz ją tworzyć, a nie tylko oglądać. Musisz mi obiecać, że tak się stanie. Obiecaj mi, że się nie poddasz. Obiecaj mi, że nigdy nie porzucisz nadziei. Sama zadbaj o swoją przyszłość, Lirael! - Postaram się - szepnęła dziewczynka, czując, jak przepływa w nią energia Filris. - Postaram się. Staruszka chwyciła ją za rękę silniej, niż wydawało się to możliwe kruchymi starczymi palcami. Potem pocałowała w czoło, posyłając strumień energii przez znak Kodeksu, przez całe ciało aż do pięt. - Nigdy nie byłam blisko z Arielle ani z jej matką - dodała kobieta. - Byłam nieodrodną córką Clayrów, zbyt długo żyłam w przyszłości. Cieszę się, że nie spóźniłam się na rozmowę z tobą. Zegnaj, moja praprawnuczko. Pamiętaj o obietnicy! Z tymi słowy wyszła z sali, trzymając się prosto i dumnie, tak że ktoś, kto nie znał jej wieku, nigdy nie odgadłby, iż pracowała tam przez ponad sto lat, a żyła jeszcze o połowę dłużej. Lirael nigdy więcej nie ujrzała Filris. Wraz z wieloma innymi opłakiwała ją podczas ceremonii Pożegnania, zapominając o swej niechęci do niebieskiej tuniki, prawie nie zauważając, że jest o głowę wyższa od innych dzieci i wielu ubranych na biało Clayrów, które niedawno obudziły się na swój dar. Nie była pewna, jak bardzo opłakiwała Filris, a jak długo samą siebie i swoją samotność. Chyba było jej pisane nie mieć przyjaciół, lecz tylko niezliczone kuzynki i ciotkę. Nie zapomniała wszakże słów starej Clayry i następnego dnia wróciła do pracy, chociaż głos miała jeszcze słaby i lekko utykała. W ciągu tygodnia zdobyła potajemnie książki „Tworzenie posłańców” i „Najlepsi posłańcy w 70 dni”, ale „Magicznych stworzeń” nie dało się wyjąć z zamkniętej na klucz skrzynki. Bestiariusze też sprawiały nieco kłopotów, bo wszystkie były przytwierdzone łańcuchami do półek. Zaglądała do nich, kiedy nikogo nie było w pobliżu, lecz na razie bez powodzenia. Wydawało się, że identyfikacja zwierzęcia zabierze jej trochę czasu. Przy każdej nadarzającej się okazji podchodziła do drzwi z wizerunkiem promieniejącego słońca i starała się wyczuć, czy rzucone przez nią zaklęcie jeszcze działa, czy wystarczająco silnie wiąże drzwi, zawiasy i zamek z otaczającym je kamieniem. Towarzyszył jej wtedy strach i czasami nawet wydawało jej się, że czuje niszczycielski odór Wolnej Magii, jak gdyby potwór czyhał po drugiej stronie, oddzielony od niej tylko cienką warstwą drewna i zaklęć. Wtedy przypominała sobie słowa Firlis i spieszyła do gabinetu, żeby popracować nad psem-posłańcem, albo do ostatnio odkrytego bestiariusza, żeby sprawdzić, czy opisuje on stworzenie o postaci kobiety z oczami ze srebrnego ognia i szczypcami modliszki, wytwór Wolnej Magii, okrucieństwa i straszliwego głodu. Czasami budził ją w nocy koszmar otwierających się drzwi. Chciała sprawdzać je częściej, lecz po Czuwaniu tysiąca pięciuset sześćdziesięciu ośmiu Szefowa nakazała, by na Stare Poziomy zapuszczać się tylko parami, więc trudniej było jej wymknąć się tam i wrócić niepostrzeżenie. Z tego, co słyszała, Czuwanie nie przyniosło żadnych wyników, lecz Clayry najwyraźniej martwiły się czymś jeszcze. Biblioteka nie była jedynym miejscem, w którym wprowadzono środki ostrożności. Dodatkowe oddziały specjalne patrolowały Lodowiec i mosty, obsada rur grzewczych pracowała teraz parami i wiele drzwi i korytarzy wewnętrznych zamknięto na stałe po raz pierwszy od czasów powrotu na tron króla Touchstone’a. W ciągu ostatnich siedemdziesięciu trzech dni Lirael sprawdzała drzwi wiodące do pola kwiatów czterdzieści dwa razy, zanim odnalazła bestiariusz, z którego dowiedziała się, jakie stworzenie zbudziła. Przez ten czas niepokoju, nauki i przygotowań przeszukała aż jedenaście bestiariuszy i wykonała większość prac przygotowawczych koniecznych do stworzenia psa-posłańca. Prawdę mówiąc, myśl o nim nie opuszczała jej ani na chwilę, aż znalazła wzmiankę o potworze. Zastanawiała się właśnie, kiedy może rzucić następną grupę zaklęć, gdy otworzyła przypadkowo niewielką oprawną w skórę książeczkę zatytułowaną po prostu „Stworzenia”, autor J. Nagy. Przewracając bezwiednie strony, zwróciła uwagę na drzeworyt przedstawiający dokładnie to, czego szukała. Tekst udowadniał niezbicie, że kimkolwiek był lub jest Nagy, spotkał takiego samego potwora, jakiego Lirael wypuściła z pokrytej szkłem trumny. Stilken przewyższa wzrostem nawet wysokiego mężczyznę. Na ogół przyjmuje kształty pięknej kobiety, chociaż ciało ma bardzo elastyczne. Zamiast przedramion często posiada wielkie haki lub szczypce, którymi zwinnie łapie ofiary. Usta zwykle przypominają ludzkie, lecz gdy SĄ otwarte, widać w nich podwójny rząd zębów, wąskich i ostrych jak igły. Zęby te mogą być z jasnego srebra lub ciemne jak noc. Oczy Stilkena są także ze srebra i płoną dziwnym blaskiem. Czytając ten opis, Lirael zadrżała. Zadzwonił też łańcuch, którym księga przymocowana była do półki. Szybko rozejrzała się, czy ktoś jej przypadkiem nie usłyszał i nie przyjdzie sprawdzić, co się dzieje. Lecz oprócz jej oddechu panowała cisza. Z tego pomieszczenia korzystano rzadko, bo znajdowała się w nim wyłącznie kolekcja osobistych pamiątek niewiadomego przeznaczenia. Lirael weszła tutaj tylko dlatego, że „Stworzenia” J. Nagyego figurowały w indeksie głównym jako bestiariusz. Opanowawszy drżenie rąk, czytała dalej, lecz słowa wypełniały tylko część jej umysłu. Reszta jej świadomości walczyła z myślą, że skoro już wie, czego szuka, musi teraz stanąć ze Stilkenem twarzą w twarz i zniszczyć go. Stilken jest jednym z podstawowych żywiołów Wolnej Magii, dlatego nie da się go pokonać bronią wykonana z materiałów ziemskich, jak na przykład stalą. Nie można go także dotknąć, bo składa się z substancji niszczącej wszelkie przejawy życia. Stilkena można unicestwić tylko zaklęciem Wolnej Magii, i to rzuconym przez czarodzieja silniejszego niż on sam. Przerwała, przełknęła nerwowo ślinę i jeszcze raz przeczytała ostatnią linijkę. Stilkena można zniszczyć tylko zaklęciem Wolnej Magii, i to rzuconym przez czarodzieja silniejszego niż on sam. Ale ona nie zna zaklęć Wolnej Magii, które były zabronione jako zbyt niebezpieczne. Nie wiedząc, co robić dalej, Lirael kontynuowała czytanie i westchnęła głęboko z ulgą, gdy znalazła dalej te słowa: Mimo że Stilkena da się zniszczyć tylko przy użyciu Wolnej Magii, można go unieszkodliwić Magią Kodeksu i uwięzić w naczyniu lub strukturze takiej jak butelka z metalu lub górskiego kryształu (zwykłe szkło jest zbyt kruche), lub w suchej studni nakrytej kamieniem. Sam podjąłem się tego zadania, wykorzystując zaklęcia, których listę zamieszczam poniżej. Ostrzegam jednak, że więzy te mają straszliwą siłę i wykorzystują aż trzy główne znaki Kodeksu. Jedynie specjalista wysokiej klasy, którym nie jestem, ośmieliłby się ich użyć bez pomocy zaczarowanego miecza lub różdżki z drewna jarzębiny, naładowanej pierwszym kręgiem siedmiu znaków wiązania żywiołów, a w przypadku ognia i powietrza także drugim kręgiem, wszystkich połączonych głównym znakiem... Znów przełknęła ślinę, bo nagle zabolało ją gardło. W zapiskach Nagyego widniał ten sam główny znak, którym oparzyła sobie gardło. Co gorsza, nie znała znaków drugiego kręgu wiążących ogień z powietrzem, nie miała także pojęcia, w jaki sposób można było je wszystkie zmieścić w mieczu lub różdżce z jarzębinowego drewna. Nie wiedziała nawet, gdzie można znaleźć jarzębinę. Powoli zamknęła książkę i odłożyła na półkę tak, żeby nie zadzwonił łańcuch. Ogarnęło ją zniechęcenie. Odkrywszy wreszcie, co to za potwór, musiała dowiedzieć się więcej. Odczuwała jednak ulgę, że na razie nie może stanąć przed obliczem Stilkena. Jeszcze nie teraz. Najpierw należy stworzyć psa-posłańca. Przynajmniej wtedy będzie miała z czym... z kim rozmawiać. Nawet, jeżeli pies nie będzie w stanie jej odpowiedzieć ani pomóc. Rozdział dziesiąty Pod znakiem psa Rzucenie ostatniego zaklęcia potrzebnego do stworzenia psa-posłańca wymagało czterech godzin nieprzerwanej pracy, więc Lirael musiała poczekać na kolejną sposobność, gdy większość bibliotekarek uda się na zewnątrz. Gdyby ktoś jej w tym przeszkodził, cała praca kilku ostatnich miesięcy poszłaby na marne. Misternie spleciona sieć zaklęć Kodeksu rozpadłaby się na pojedyncze znaki, zamiast dać się spiąć razem ostatecznym pojedynczym zaklęciem. Sposobność nadeszła prędzej, niż się spodziewała. Najwyraźniej to, co chciały ujrzeć Clayry, nadal wymykało się ich Widzeniu. Lirael podsłuchała, jak inne bibliotekarki narzekają na żądania Obserwatorium i zrozumiała, że obsada Czuwania znów się zwiększa, począwszy od dziewięćdziesięciu ośmiu. Za każdym razem, gdy zwoływano nową, zwiększoną, Lirael starannie śledziła pory wezwania i notowała godziny powrotu. Gdy wśród licznych protestów i narzekań znów powołano pełny skład - tysiąc pięćset sześćdziesiąt osiem - oceniła, że ma przynajmniej sześć godzin. Wystarczy na dokończenie pracy. W pokoiku figurka psa siedziała nieruchomo, grzecznie przyglądając się z blatu biurka przygotowaniom Lirael. Przemówiła do psa, zamykając drzwi zaklęciem, ponieważ była zbyt nisko rangą, żeby mieć do nich własny klucz. - Już czas, piesku - powiedziała wesoło, głaszcząc figurkę po pyszczku. Dźwięk własnego głosu zaskoczył ją, nie z powodu chrypki, której jeszcze się nie pozbyła, lecz dlatego, że brzmiał dziwnie i obco. Przypomniała sobie, że od dwóch dni nie przemówiła ani słowa. Inne bibliotekarki przyzwyczaiły się już do jej milczenia i ostatnio nie musiała uczestniczyć w żadnej rozmowie wymagającej czegoś więcej niż skinienia, pokręcenia głową bądź po prostu natychmiastowej realizacji wyznaczonego zadania. Nie dokończony pies-posłaniec znajdował się pod jej biurkiem, przykryty udrapowanym kawałkiem płótna. Zdjęła je i wyjęła przygotowaną ramkę, by zacząć rzucanie zaklęcia. Pogłaskała go, czując ciepło znaków Kodeksu, które leniwie przemieszczały się po wygiętych srebrnych drucikach układających się w kształt psa. Był mały, miał mniej więcej stopę wysokości, ponieważ tylko tyle srebrnego drutu udało jej się zdobyć. Poza tym uważała, że mały pies-posłaniec będzie lepszy niż duży. Chciała dobrego przyjaciela, a nie takiego, który rozmiarami dorównywałoby psom strażników. Oprócz szkieletu ze srebrnego drutu, pies posiadał dwoje oczu zrobionych z kawałków agatu i nos z czarnego filcu - wszystko nasączone znakami Kodeksu. Miał także ogon ze splątanej sierści, obciętej niepostrzeżenie kilku psom towarzyszącym gościom w Dolnym Refektarzu. Ogon został już zaszczepiony znakami Kodeksu, definiującymi coś, co miało dać mu postać psa. Ostatnia część zaklęcia wymagała od Lirael wydobycia z Kodeksu kilku tysięcy znaków i umożliwienia im swobodnego przepływu przez nią samą prosto w druciany szkielet. Znaków, w pełni określających psa i dających mu pozory życia. Po ukończeniu zaklęcia srebrny drut, kawałki z agatu i psia sierść znikną, a ich miejsce zajmie szczeniak o ciele z zaklęć. Z daleka będzie wyglądał jak zwykły pies, dopóki nie podejdzie się wystarczająco blisko, by dojrzeć poszczególne znaki Kodeksu i nie będzie można go dotknąć. Dotykanie większości posłańców przypominało dotykanie wody - skóra podda się naciskowi, a potem znów ułoży się wokół tego, co ją dotknęło, osoba dotykająca zaś poczuje buzowanie i ciepło znaków Kodeksu. Dziewczyna usiadła ze skrzyżowanymi nogami obok szkieletu ze srebrnych drucików i zaczęła oczyszczanie umysłu, biorąc powolne oddechy i zmuszając się, by były tak głębokie, aby powietrze wypełniło całe jej płuca, wypychając brzuch do przodu. Właśnie miała zamiar sięgnąć do Kodeksu i rozpocząć rzucanie zaklęć, gdy kątem oka dostrzegła kamiennego pieska na biurku. Wyglądał na samotnego i opuszczonego. Instynktownie wzięła go do ręki i położyła na kolanach. Figurka nachylała się lekko, lecz nadal stała pionowo, spoglądając na swoją kopię ze srebrnego drutu. Lirael zaczerpnęła jeszcze kilka głębokich oddechów i zaczęła od nowa. Zapisała wszystkie potrzebne znaki bezpiecznym stenotypem używanym przez magów do notowania znaków Kodeksu. Kartki leżały koło niej ułożone w starannie uporządkowany stosik. Zauważyła, że pierwsze znaki przychodzą łatwo, a następne niemal dobierają się same. Znak za znakiem wyskakiwał z Kodeksu prosto w jej umysł, a potem z taką samą szybkością przemykał do szkieletu psa łukiem złotej błyskawicy. W miarę jak przebiegały przez nią kolejne znaki, wpadła w trans, ledwo świadoma czegokolwiek oprócz Kodeksu i wypełniających ją znaków. Złota błyskawica zmieniła się w silny most światła pomiędzy czubkami jej dłoni i srebrnymi drutami, z każdą chwilą przybierający na jasności. Zamknęła oczy oślepione blaskiem i czuła, że zsuwa się na krawędź snu. Pomiędzy znakami przepływał nieprzerwany strumień obrazów wielu psów, wszelkich kształtów i rozmiarów. Psy szczekające, aportujące kije, odmawiające biegu, szczeniaki poruszające się na niepewnych nogach, stare psy otrząsające się z wody, szczęśliwe, smutne, głodne, psy grube i senne. Przeleciało coraz więcej obrazów, dopóki nie stwierdziła, że widziała już wszystkie psy, jakie kiedykolwiek żyły. Lecz znaki Kodeksu nadal przepływały jej przez głowę. Dawno już straciła w nich orientację, zapomniała, dokąd doszła i jakie mają być następne, a złota poświata uniemożliwiała dostrzeżenie, jak postępują prace nad psem. A znaki płynęły nadal. Uświadomiła sobie, że nie tylko nie wie, jakie zakończyła, ale również, co przelatuje przez jej głowę! Obce, nieznane znaki przelewały się z niej w posłańca. Potężne znaki, targające całym ciałem, swym pędem usuwające wszystko inne z umysłu. Lirael rozpaczliwie starała się otworzyć oczy, żeby zobaczyć, co się dzieje, ale bijące od szkieletu lśnienie oślepiało teraz i porażało gorącem. Chciała wstać, żeby skierować strumień znaków na ścianę lub sufit, lecz ciało zupełnie nie słuchało umysłu. Czuła wszystko, a jednak nie mogła poruszać rękami i nogami, jak we śnie. Znaki płynęły dalej. Nagle wyczuła charakterystyczny, metaliczny odór Wolnej Magii, wiedziała już, że stało się coś bardzo, bardzo złego. Próbowała krzyczeć, lecz nie wydobyła z siebie żadnego dźwięku, tylko znaki Kodeksu, które wypływały z ust w stronę złotego blasku. Płynęły także z palców, wzbierały w oczach, wylewały się całymi strumieniami łez. Było ich coraz więcej. Roiły się niczym nieskończony strumień jasnych motyli, przeciskających się przez bramę ogrodu. W miarę jak tysiące, tysiące znaków rzucały się w jasność, odór Wolnej Magii przybierał na sile, a złota poświata była tak jasna, że przenikała przez zamknięte powieki, wkłuwając się w wypełnione łzami oczy. Utrzymywana w bezruchu strumieniem Magii Kodeksu, Lirael nie mogła nic zrobić. Jasna poświata nabierała sił, usuwając w cień złoty blask znaków. Wiedziała, że to już koniec. To, co teraz uczyniła, było wielekroć gorsze niż uwolnienie Stilkena. Nie mogła pojąć rozmiarów wyrządzonego przez siebie zła. Widziała tylko, że znaki, które przez nią przeszły, są starsze i silniejsze niż wszystko, co dotąd widziała. Nawet jeżeli Wolna Magia darowała jej życie, to znaki Kodeksu zamienią ją w proch. Zauważyła jednak, że znaki nie sprawiają bólu. Albo jest w szoku i już umiera, albo znaki nie robią jej żadnej krzywdy. W normalnych okolicznościach każdy z nich mógł pozbawić ją życia, a tutaj wydała z siebie ich kilkaset i jeszcze oddycha. A może nie? Przerażona myślą, że może nie oddycha, skupiła resztki sił na wdychaniu - w chwili, gdy straszliwy strumień znaków nagle ustał. Poczuła, że połączenie z Kodeksem skończyło się, gdy ostatni znak przeskoczył na drugą stronę wrzącej masy złota i białego światła, które kiedyś było jej psem ze srebrnego drutu. Oddech przyszedł tak niespodziewanie, że straciła równowagę i przechyliła się w tył. W ostatniej chwili zdołała chwycić się półki, która prawie spadła jej na głowę, lecz przynajmniej pomogła się podeprzeć. Teraz Lirael gotowa była do krzyku, ale uwiązł jej w gardle. Tam, gdzie chwilę wcześniej w masie ruchliwych błysków walczyły ze sobą znaki Wolnej Magii Kodeksu, zamiast szkieletu psa pojawiła się ciemna kula. Odór Wolnej Magii także zniknął, a jego miejsce zajął wilgotny zapach zwierzęcia, którego nie rozpoznawała. Na czarnej powierzchni kuli błysnęła maleńka gwiazdka, potem następna i następne, aż kula wyglądała jak usiane gwiazdami nocne niebo. Lirael urzeczona wpatrywała się w nie. Stawały się coraz jaśniejsze, aż musiała mrugnąć. W tej samej chwili kula zniknęła, a na jej miejscu pojawił się pies. Nie śliczny piesek przytulanka, posłaniec Kodeksu, lecz sięgający jej do pasa czarnobrązowy kundel. Wydawał się jak najbardziej realny, łącznie z godnymi podziwu zębami. Nie miał żadnej z cech posłańca. Jedyną wskazówką magicznego pochodzenia psa była gruba obroża, na której kłębił się największy rój znaków Kodeksu, jaki kiedykolwiek widziała. Pies wyglądał dokładnie jak żywa, oddychająca kopia kamiennej figurki. Przyjrzała mu się, potem zerknęła na kolana. Figurka zniknęła. Podniosła głowę. Pies był tam nadal. Drapał się w ucho tylną łapą, a oczy miał zamknięte w skupieniu. Był mokry, jakby dopiero co skończył pływać. Nagle przestał się drapać, otrząsnął się, opryskując oszołomioną Lirael i cały gabinet. Potem podszedł do niej i polizał po twarzy językiem, który z pewnością należał do psa, a nie jakiejś kodeksowej imitacji. Gdy nie zareagowała na liźnięcie, pies uśmiechnął się i oznajmił: - Jestem Podłe Psisko. A raczej suka, jeżeli chodzi o szczegóły techniczne. No to gdzie pójdziemy na spacer? Rozdział jedenasty W poszukiwaniu właściwego miecza Spacer, na który udała się Lirael z psem, był pierwszym z wielu, chociaż Lirael nigdy potem nie pamiętała, gdzie byli, co powiedziała ona, ani co on jej odpowiedział. Pamiętała tylko, że znajdowała się w stanie szoku, przypominającym ten, gdy uderzyła się w głowę, chociaż teraz nic jej nie bolało. Zresztą nie miało to specjalnego znaczenia, bo Podłe Psisko nigdy nie odpowiadało na jej pytania. Lirael powtarzała je, lecz pies zbywał ją, dając wciąż te same enigmatyczne odpowiedzi. Na najważniejsze z nich: „Kim jesteś? Skąd się wziąłeś?”, miał cały wachlarz odpowiedzi, począwszy od: „Przecież to ja, twoje Podłe Psisko”, poprzez „Znikąd”, czasami bardziej elokwentne, jak na przykład: „Jestem twoim psem” albo „Ty mi powiedz, to twoje zaklęcie”. Odmawiał także odpowiedzi na pytania o swoją naturę. Przeważnie zachowywał się zupełnie jak prawdziwy pies, tylko że dość wygadany. Przynajmniej z początku. Przez pierwsze dwa tygodnie sypiał w jej pokoiku pod biurkiem, które musiała ukraść z pustego pomieszczenia obok. Nie wiedziała, co mogło się stać z jej własnym, bo nie było po nim śladu od czasu, kiedy nagle pojawił się pies. Żywił się tym, co Lirael wyniosła dla niego z Refektarza lub z kuchni. Chodził na spacery cztery razy dziennie po najmniej używanych korytarzach i salach, jakie udało się jej znaleźć, co było dość wyczerpujące nerwowo, chociaż psu zawsze udawało się ukryć w ostatniej chwili przed nadchodzącymi Clayrami. Ogólnie rzecz biorąc, oprócz obroży ze znakami Kodeksu i zdolności mówienia Podłe Psisko rzeczywiście wydawało się dość sporym psem o niepewnym rodowodzie. Ale oczywiście wcale nim nie był. Kiedyś po kolacji zakradła się do swojego pokoiku i ujrzała, że pies czyta coś na podłodze. Przewracał łapą strony wielkiej popielatej książki, której Lirael nie poznała. Łapą, która urosła, a na jej końcu pojawiły się trzy bardzo giętkie palce. Pies podniósł głowę na widok swojej niby-pani zastygłej w bezruchu w drzwiach. Lirael mogła tylko myśleć o słowach w książce Nagyego, o płynności formy Stilkena i zmianie jego rozmiarów po to, żeby mógł przejść bramą strzeżoną przez półksiężyc. - Jesteś ze świata Wolnej Magii - wybuchnęła, sięgając do kieszeni po mysz ratunkową, a ustami do gwizdka. Tym razem nie popełni błędu i od razu wezwie pomoc. - Właśnie że nie - zaprotestowało Podłe Psisko, a uszy zesztywniały mu z urazy, łapa zaś skurczyła się do normalnych rozmiarów. - Nie jestem! Jestem taką samą częścią Kodeksu jak ty, ale mam szczególne właściwości. Spójrz na obrożę! Nie jestem Stilkenem ani jedną z setek wariacji na jego temat. - Co wiesz o Stilkenie? - zapytała Lirael. Nadal nie wchodziła do pokoiku, a w dłoni ściskała myszkę. - Dlaczego właśnie teraz o nim wspomniałeś? - Dużo czytam - odparł pies, ziewając. Potem pociągnął nosem, wietrząc zapach, a oczy zaświeciły mu się z podniecenia. - Masz dla mnie kość? Nie odpowiedziała, lecz ukryła papierowy pakunek za plecami. - Skąd wiesz, że myślałam o Stilkenie? Nadal nie mam pojęcia, czy nie jesteś Stilkenem albo jeszcze czymś gorszym! - Chwyć mnie za obrożę! - zjeżył się pies, podchodząc bliżej i oblizując się. Najwyraźniej rozmowa nie była tak interesująca jak perspektywa posiłku. - Skąd wiedziałeś, że myślę o Stilkenie? - powtórzyła Lirael, akcentując każde słowo. Teraz przez cały czas trzymała zapakowaną kość nad głową. Widziała, że pies śledzi każdy jej ruch. Stworzenie Wolnej Magii z pewnością do tego stopnia nie interesowałoby się jedzeniem. - Odgadłem, bo sporo myślisz o Stilkenie - odparł pies, wskazując łapą książki rozłożone na stole. - Studiujesz wszystko, czego potrzeba do związania Stilkena. Wczoraj na kawałku papieru, który potem spaliłaś, napisałaś czternaście razy słowo Stilken. Odczytałem to na bibułce. A poza tym wyczułem zapach twojego zaklęcia na drzwiach na dole oraz odór Stilkena, który czai się za nimi. - Sam wychodzisz na spacer! - wykrzyknęła. Zapominając, że boi się tego, czym może okazać się pies, wpadła do pokoiku zatrzaskując za sobą drzwi. Przy okazji mysz ratunkowa upadła na ziemię. Kość nadal spoczywała w jej ręce. Mysz odbiła się dwa razy i wylądowała u stóp psa. Lirael wstrzymała oddech, wiedząc, że drzwi są teraz zamknięte, co zdecydowanie opóźni nadejście pomocy, gdyby jej potrzebowała. Lecz pies nie wydawał się niebezpieczny i o wiele łatwiej było z nim rozmawiać niż z innymi z wyjątkiem Filris, lecz ona nie żyła. Podłe Psisko obwąchało mysz z zainteresowaniem, a potem odtrąciło nosem na bok, przenosząc uwagę na przyniesioną kość. Lirael westchnęła i włożyła z powrotem mysz do kieszeni. Wyjęła kości z papieru i podała psu, który natychmiast chwycił zdobycz i położył ją w kącie pod biurkiem. - To twoja kolacja - powiedziała, marszcząc nos. - Lepiej zjedz, zanim zacznie śmierdzieć. - Zakopię ją później w lodzie - odparł pies. Zawahał się i zwiesił głowę, a później dodał: - Poza tym wcale nie muszę jeść, ale lubię. - Co?! - wykrzyknęła Lirael, znów zdenerwowana. - To znaczy, że niepotrzebnie kradłam dla ciebie jedzenie? Gdyby mnie złapali... - Wcale nie niepotrzebnie! - przerwał pies, podchodząc bliżej, trącając pyskiem jej udo i patrząc szeroko otwartymi oczyma. - Dla mnie. I bardzo ci za to dziękuję. A teraz naprawdę powinnaś dotknąć mojej obroży. Wtedy się przekonasz, że nie jestem Stilkenem, Margrue ani Hishem. Możesz mnie przy okazji podrapać po grzbiecie. Lirael zawahała się, lecz pies wyglądał tak samo przyjaźnie, jak zwierzęta, które odwiedzały Refektarz. W końcu jej dłoń automatycznie powędrowała ku jego grzbietowi. Poczuła ciepło psiego ciała oraz krótką jedwabistą sierść i zaczęła głaskać wzdłuż kręgosłupa, w stronę obroży. Pies zadrżał i wymamrotał: - Trochę wyżej. Teraz w lewo, nie - z tyłu. Aaaa, teraz dobrze! Potem Lirael dotknęła obroży tylko dwoma palcami i na chwilę coś odrzuciło ją z tego świata. Widziała i słyszała tylko znaki Kodeksu, latające wokół, jakby w jakiś sposób wpadła do jego środka. Pod palcami nie czuła skórzanej obroży, nie było psa ani pokoiku. Był tylko Kodeks. Potem nagle znów znalazła się w swoim ciele. Kręciło jej się w głowie. Obiema rękami czochrała psa po szyi pod brodą. - Twoja obroża... jest jak Kamień Kodeksu. Ale widziałam, że przy tworzeniu ciebie uczestniczyła Wolna Magia. Ona gdzieś tam jest... prawda? Zamilkła, lecz pies nie odpowiadał, dopóki nie przestała go drapać. Potem odwrócił głowę i polizał ją po twarzy i ustach. - Potrzebowałaś przyjaciela - powiedział, gdy tymczasem Lirael wycierała sobie usta rękawami. - Przyszedłem. Czy to ci nie wystarczy? Wiesz, że obroża jest rodem z Kodeksu, a jeśli ja jestem czymś więcej, ograniczy możliwe działania, nawet gdybym chciał cię skrzywdzić. A poza tym mamy do załatwienia sprawę ze Stilkenem, prawda? - Tak - przyznała Lirael. Powodowana nagłym impulsem schyliła się i objęła psa za szyję, czując ciepło jego ciała i delikatny pomruk znaków Kodeksu przez cienki materiał bluzki. Podłe Psisko znosiło cierpliwie przez minutę ten objaw serdeczności, potem sapnęło i zadrapało pazurami. Widziała takie zachowanie u psów gości, więc zrozumiała, że czas wstać i puścić go. - Właśnie - powiedział pies. - Za Stilkena trzeba się zabrać natychmiast, zanim się wyrwie i znajdzie jeszcze gorsze rzeczy, a potem je uwolni, albo wpuści coś z zewnątrz. Zebrałaś już chyba wszystko, co potrzebne do związania? - Nie mam przyrządów, o których pisze Nagy - różdżki z jarzębinowego drewna ani miecza ze znakami Kodeksu... - Tak, tak - powiedział pospiesznie pies, zanim mogła dokończyć listę. - Wiem. Dlaczego ich nie masz? - Nie leżą sobie tak po prostu na wierzchu - broniła się Lirael. - Wydawało mi się, że mogę wziąć zwykły miecz i założyć... - To zbyt długie. Zajmie parę miesięcy! - przerwał znów pies, który zaczął z powagą chodzić tam i z powrotem. - Wydaje mi się, że Stilken za parę dni przełamie twoje zaklęcie. - Co?! - krzyknęła. Potem dodała ciszej: - Co? To znaczy, że ucieknie? - Już wkrótce. Myślałem, że wiesz. Wolna Magia zżera znaki Kodeksu tak samo jak ciało. Chyba że potrafisz odnowić zaklęcie. Lirael potrząsnęła przecząco głową. Nie odzyskała jeszcze w pełni sił po głównym znaku, którego użyła tamtym razem. Zbyt ryzykowne było ponowne jego użycie, zanim całkiem nie wydobrzeje. Przynajmniej nie bez dodatkowej mocy miecza ze znakami Kodeksu, co zawracało ich znów do punktu wyjścia. - No to musisz pożyczyć miecz - stwierdził pies, patrząc na nią z powagą. - Nie sądzę, żeby ktokolwiek miał właściwą różdżkę. Jarzębina nie pasuje do Clayrów. - Miecza z zaklęciami też nie mam - zaprotestowała Lirael, opadając na krzesło. - Dlaczego nie mogę być zwykłą Clayrą? Gdybym miała dar Widzenia, nie musiałabym pętać się po Bibliotece i nie napytałabym sobie biedy. Jeżeli kiedykolwiek dostanę dar Widzenia, przysięgam na Kodeks, że nigdy już nie będę badać jej zakamarków! Nigdy! - Mhmm - powiedział pies z takim wyrazem, którego nie umiała przeniknąć, chociaż pewnie kryło się w nim jakieś ukryte znaczenie. - Być może. Ale mylisz się, co do magicznych mieczy. W okolicy jest ich całkiem sporo. Jeden ma kapitan oddziałów specjalnych, straże Obserwatorium mają trzy - właściwie jeden z nich to topór, ale w jego ostrzu kryją się te same zaklęcia. Bliżej, Główna Bibliotekarka ma miecz stary i bardzo sławny. Nazywa się Kajdan, co bardzo do niego pasuje. Będzie w sam raz. Lirael spojrzała na psa z takim osłupieniem, że ten przestał spacerować, odchrząknął i powtórzył: - Uważaj, powiedziałem, że mylisz się co do... - Słyszałam, co powiedziałeś - odburknęła. - Chyba zupełnie zwariowałeś! Nie mogę ukraść Szefowej miecza! Trzyma go zawsze przy sobie! Pewnie nawet z nim śpi! - Zgadza się - przyznał z zadowoleniem. - Sprawdziłem. - Co za pies! - jęknęła, starając się ograniczyć oddechy do jednego na sekundę. - Nie chodź sam po pokojach Głównej Bibliotekarki! Ani nigdzie indziej! A gdyby tak ktoś cię zobaczył? - Nikt mnie nie widział - odparł pies wesoło. - Szefowa trzyma miecz w sypialni, ale nie w łóżku. Kładzie go na stojaku koło łóżka. Więc możesz go pożyczyć, kiedy zaśnie. - Nigdy. - Pokręciła głową. - Nie będę się zakradać do sypialni Szefowej. Wolę walczyć ze Stilkenem bez miecza. - Więc zginiesz - oznajmił pies, nagle bardzo poważny. - Stilken wypije twoją krew i nabierze sił. Potem zejdzie do niższych kondygnacji Biblioteki i od czasu do czasu będzie się pojawiał i porywał bibliotekarki. Powybiera jedną po drugiej, zje ich ciała w ciemnych korytarzach. Ich zwłok nigdy nikt nie odnajdzie. Znajdzie sobie sojuszników, stwory zamieszkujące jeszcze głębiej w Bibliotece, i otworzy drzwi wszelkiemu złu, jakie czai się w środku. Musisz go unieszkodliwić, lecz bez miecza ci się to nie uda. - Możesz mi pomóc? - zapytała Lirael. Musi istnieć jakiś sposób ominięcia Szefowej, jakiś sposób bez użycia miecza. Zdobycie miecza od Mirelle, dowódcy strażników lub z Obserwatorium nie będzie wcale łatwiejsze. Poza tym nawet nie wiedziała dokładnie, gdzie jest Obserwatorium. - Chciałbym - odparł pies. - Ale to twój Stilken. Ty go wypuściłaś, więc ty musisz ponieść konsekwencje. - Więc nie pomożesz mi - powiedziała smutnie Lirael. Przez chwilę miała nadzieję, że Podłe Psisko wkroczy do akcji i załatwi za nią całą sprawę. Przecież jest stworzeniem magicznym, ma też pewnie własną moc. Wyglądało jednak na to, że jego moc nie wystarczy do pokonania Stilkena. - Posłużę ci radą - powiedział pies. - Bo tak trzeba. Ale sama będziesz musiała pożyczyć miecz i rzucić zaklęcie. Na przykład dzisiaj wieczorem. Po co to odkładać? - Dzisiaj? - spytała cicho. - Tak - potwierdził pies. - Punktualnie o północy, czyli wtedy, kiedy powinny rozpoczynać się podobne przygody, wejdziesz do pokoju Szefowej. Miecz jest po lewej stronie, za szafą, w której wisi mnóstwo czarnych kamizelek. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, zwrócisz miecz przed świtem. - Jeżeli wszystko pójdzie dobrze - powtórzyła Lirael smutnie, wspominając srebrzysty płomień w oczach Stilkena i straszliwe haczykowate pazury. - Czy... Może powinnam zostawić jej liścik, w razie gdyby coś nie poszło dobrze? - Tak - powiedział pies, odbierając Lirael resztkę odwagi. - Tak, to znakomity pomysł. Rozdział dwunasty w pokojach Głównej Bibliotekarki Gdy ogromny zegar wodny w Środkowym Refektarzu pokazał za kwadrans północ, Lirael wyszła ze swej kryjówki w jadalni i wspięła się szybem wentylacyjnym do Wąskiego Przejścia, wiodącego do Southscape i pokojów Głównej Bibliotekarki Vancelle. Przebrała się w strój bibliotekarki na wypadek spotkania innej Clayry. W zanadrzu schowała kopertę zaadresowaną do Szefowej. Podstawowa obsada Biblioteki pracowała także nocami, chociaż zwykle bez Trzecich Asystentów, takich jak Lirael. Jeśli ktoś ją zatrzyma, powie, że ma ważną wiadomość do przekazania. Rzeczywiście, koperta zawierała liścik „na wszelki wypadek”, w którym ostrzegała Szefową o obecności Stilkena. Nikogo jednak nie spotkała. Nikt nie schodził Wąskim Przejściem, które, jak sugerowała nazwa, było zbyt wąskie, żeby mogły się w nim minąć dwie osoby. Rzadko z niego korzystano, bo jeżeli spotykało się kogoś idącego w przeciwną stronę, młodsza Clayr musiała się cofnąć - czasami nawet całą długość korytarza, czyli ponad pół mili. Southscape był szerszy i stwarzał znacznie większe ryzyko, bo wzdłuż niego mieszkało wielu starszych rangą Clayrów. Na szczęście znaki, oświetlające jasno szeroki korytarz w czasie dnia, nocą ledwo się jarzyły, dzięki czemu jego fragmenty były zacienione i w razie czego mogła się w nich ukryć. Jednak drzwi do kwatery Szefowej oznaczał jasny pierścień znaków Kodeksu wokół symbolu książki i miecza, wykutych w kamieniu obok wejścia. Lirael rzuciła im złowrogie spojrzenie. Nie po raz pierwszy zastanawiała się, co robi. Lepiej było chyba przyznać się do wszystkiego już parę miesięcy temu, kiedy znalazła się w kłopotach. Wtedy ze Stilkenem uporałby się ktoś inny... Nagle coś dotknęło jej nogi. Podskoczyła i ledwo zdusiła okrzyk przerażenia, poznając Podłe Psisko. - Myślałam, że nie masz zamiaru mi pomóc - szepnęła. Pies podskoczył, próbując polizać ją w twarz. - Leżeć, idioto! - Wcale ci nie pomagam - odparł wesoło. - Przyszedłem sobie popatrzeć. - Świetnie - skomentowała Lirael, starając się by głos jej brzmiał sarkastycznie. W duchu jednak była zadowolona. Z psem u boku pokój Głównej Bibliotekarki wydawał się nieco mniej groźny. - Kiedy coś się będzie działo? - zapytał pies minutę później, widząc, że Lirael stoi w cieniu i wpatruje się w drzwi. - Teraz - odparła, mając nadzieję, że to słowo doda jej odwagi do rozpoczęcia działania. - Teraz! Dziesięcioma długimi krokami minęła korytarz, chwyciła klamkę z brązu i pchnęła drzwi. Clayry nie zamykały drzwi, więc Lirael nie spodziewała się żadnego oporu. Rzeczywiście, drzwi otworzyły się bez kłopotu i weszła do środka. Za nią wsunął się pies. Cicho zamknęła drzwi i odwróciła się, żeby zbadać wnętrze pomieszczenia. Był to zwykły pokój, którego trzy ściany zasłaniały półki z książkami. Stało tam też kilka foteli i rzeźba przedstawiająca coś w rodzaju wysokiego, wychudzonego konia, wyrzeźbionego w przezroczystym kamieniu. Czwarta ściana przykuła uwagę Lirael. Było w niej pojedyncze, wielkie okno, zajmujące całą jej wysokość, wykonane z najbardziej przejrzystego i czystego szkła, jakie kiedykolwiek widziała. Za nim roztaczał się widok na południe, na całą dolinę Ratterlinu i szeroki, srebrny pas rzeki lśniącej w świetle księżyca. Prószył lekki śnieg, a jego płatki wirowały, opadając na stok. Żaden nie przyklejał się do szyby ani nie zostawiał na niej śladów. Lirael wzdrygnęła się i zrobiła krok w tył, widząc ciemny kształt zmierzający prosto przez padający śnieg. Po chwili zrozumiała, że to tylko sowa, lecąca w dół doliny na przekąskę po północy. - Do brzasku mamy sporo roboty - szepnął pies beztrosko do Lirael wyglądającej przez okno, oniemiałej na widok srebrnej wstążki niknącej za odległym horyzontem i dziwnego krajobrazu, rozciągającego się w świetle księżyca, jak daleko sięgała wzrokiem. Za horyzontem leżało właściwe Królestwo: wielkie miasto Belisaere pełne cudów, otwarte do samego nieba i otoczone morzem. Cały świat, który Clayry widziały w lodach Obserwatorium, był tam, lecz ona znała go tylko z książek lub opowieści podróżników podsłuchanych w Dolnym Refektarzu. Po raz pierwszy zastanowiła się, co też Clayry próbowały tam dostrzec ze zwiększoną obsadą Czuwania. Gdzie jest to miejsce, które opiera się darowi Widzenia? Jaka przyszłość tam się zaczyna, może nawet w tej właśnie chwili? Coś przemknęło jej przez myśl, jakieś wrażenie déja vu lub minionego wspomnienia. Niczego sobie jednak nie przypomniała, stojąc jak w transie i patrząc na świat. - Mamy sporo do zrobienia! - powtórzył pies trochę głośniej. Z ociąganiem Lirael odeszła od okna i skupiła się na stojącym przed nią zadaniu. Sypialnia Szefowej musi być dalej. Ale gdzie są drzwi? Było tylko okno, drzwi wyjściowe i półki... Uśmiechnęła się, widząc, że z jednego końca bocznego regału wystaje gałka, a nie ciasno stojące książki. Szefowa oczywiście ma drzwi, będące jednocześnie regałem. - Miecz znajdziesz na stojaku po lewej - szepnął pies, który nagle wydał się trochę zaniepokojony. - Nie otwieraj drzwi za szeroko. - Dzięki - odpowiedziała, sprawdzając gałkę, żeby się przekonać, czy trzeba ją pociągnąć, wcisnąć czy przekręcić. - Myślałam, że mi nie pomagasz. Pies nic nie odpowiedział, bo gdy tylko dotknęła gałki, cały regał obrócił się. Lirael udało się jeszcze chwycić za nią, więc drzwi nie otworzyły się zupełnie i musiała trochę je przymknąć, by móc się prześliznąć. W sypialni było ciemno. Rozświetlała ją tylko poświata księżyca z komnaty zewnętrznej. Lirael z wolna wsunęła głowę do środka i pozwoliła oczom przyzwyczaić się do ciemności, starając się tymczasem nastawić uszu i złowić dźwięk lub ruch nagłego przebudzenia. Po mniej więcej minucie dostrzegła niewyraźny ciemny kształt łóżka i usłyszała regularny oddech śpiącej osoby, chociaż nie była pewna, czy to rzeczywisty dźwięk czy tylko wyobrażenie. Zgodnie z tym, co mówił pies, obok drzwi znajdował się stojak, coś w rodzaju cylindrycznej klatki otwartej tylko u góry. Nawet w półmroku Lirael dostrzegła tam Kajdana spoczywającego w pochwie. Głowica rękojeści znajdowała się kilka cali pod górną częścią stojaka, więc dostęp był łatwy. Chcąc wyjąć miecz na tyle wysoko, żeby go uwolnić, musiałaby znaleźć się tuż obok stojaka. Cofnęła się na chwilę i wzięła głęboki oddech. W sypialni było duszno. Powietrze zdawało się ciemniejsze i bardziej lepkie, jakby szykowało się do ataku na takich złodziei jak Lirael. Pies mrugnął, dodając jej otuchy. Serce dziewczyny zaczęło bić coraz mocniej, gdy weszła do środka. Nagle zrobiło jej się dziwnie chłodno. Kilka krótkich ostrożnych kroków doprowadziło ją do stojaka. Dotknęła go obiema rękami, potem ostrożnie wyciągnęła dłoń, żeby chwycić rękojeść miecza. Ledwo jej palce dotknęły metalu, miecz wydał z siebie cichy gwizd i na całej rękojeści rozbłysły znaki Kodeksu. Lirael puściła go i przykucnęła, starając się całym ciałem zasłonić światło i stłumić dźwięk. Nie śmiała się odwrócić. Nie chciała oglądać Szefowej zbudzonej i wściekłej. Ale nie usłyszała ani krzyku oburzenia, ani surowego głosu pytającego, co robi. Czerwona plama przed oczami znikała, w miarę jak wzrok przyzwyczajał się do ciemności. Nastawiła uszu, by usłyszeć cokolwiek poza rytmicznym łomotem własnego serca. Zorientowała się, że gwizd i światło nie trwały dłużej niż sekundę. Było jasne, że Kajdan wybierał osoby, którym pozwalał - lub nie pozwalał - brać się do ręki. Zastanowiła się przez chwilę, potem nachyliła się i szepnęła tak cicho, że sama ledwo słyszała: - Kajdan, pożyczę cię na tę noc. Potrzebuję twojej pomocy, żeby obezwładnić Stilkena, potwora Wolnej Magii. Obiecuję, że zwrócę cię twojej pani przed wschodem słońca. Przysięgam na Kodeks, którego znak noszę. Dotknęła dwoma palcami znaku Kodeksu na czole i zadrżała, gdy nagły rozbłysk światła ogarnął stojak. Potem przyłożyła palce do głowicy Kajdana. Miecz nie zagwizdał, a znaki na rękojeści ledwo zabłysły. Lirael stłumiła jęk w ostatniej chwili, zanim zdołał ją zdradzić. Miecz dał się wyjąć ze stojaka bez jednego dźwięku, chociaż musiała go podnieść wysoko nad głowę, by wydostać całe ostrze. Nie spodziewała się, że będzie tak ciężki i długi. Czuła, że waży przynajmniej dwukrotnie więcej niż jej własny miecz treningowy, musiał też być o jedną trzecią dłuższy. Za długi, by przyczepić pochwę do pasa, chyba że podciągnęłaby go pod pachy albo pozwoliła końcowi wlec się po ziemi. Wychodząc z sypialni, starannie zamknęła za sobą drzwi. Doszła do wniosku, że tego miecza nie stworzono z myślą o czternastolatkach. Wokół nie było ani śladu Podłego Psiska. Rozejrzała się, lecz nie dostrzegła niczego, co mogłoby posłużyć mu za kryjówkę - jeśli nie skurczył się i nie wcisnął pod jeden z foteli. - Psie! Mam go! Chodźmy już! - syknęła. Nie było odpowiedzi. Odczekała minutę, która wydawała się dłużyć w nieskończoność. Potem podeszła do drzwi i przyłożyła do nich ucho, uważnie nasłuchując. Powrót do Biblioteki z mieczem będzie najtrudniejszą częścią całego przedsięwzięcia. Obecności miecza nie uda jej się wytłumaczyć żadnej kobiecie z Clayrów. Do jej uszu nie docierał żaden dźwięk. Nagle usłyszała za sobą szczęk klamki i naprzeciw niej pojawił się cień. Poczuła natychmiastowe ukłucie strachu. Ale tak jak poprzednio, był to tylko pies. - Przestraszyłeś mnie! - szepnęła, usuwając się w cień, w stronę Drugiego Tylnego Przejścia, które prowadziło bezpośrednio do Biblioteki. - Dlaczego na mnie nie czekałeś? - Nie lubię czekać - odparł pies, biegnąc truchtem przy nodze. - A poza tym chciałem rzucić okiem na pokoje Mirelle. - Nie! - krzyknęła Lirael głośniej, niż zamierzała. Przyklękła na kolano, przytrzymała miecz w zgięciu łokcia i chwyciła psa za dolną szczękę. - Prosiłam cię, żebyś nie snuł się po pokojach innych! Co zrobimy, jeśli ktoś stwierdzi, że jesteś groźny? - Przecież jestem groźny - wymamrotał pies. - Wtedy, kiedy chcę. Poza tym wyczułem, że jej nie ma. - Proszę cię, proszę, nie chodź tam, gdzie mogą zobaczyć cię ludzie - błagała. - Obiecaj mi. Pies próbował odwrócić wzrok, ale Lirael nie puszczała go. Wreszcie wydusił z siebie coś, co być może przypominało słowo „obiecuję”. Stwierdziła, że ze względu na okoliczności musi jej to wystarczyć. Kilka minut później, skradając się do Drugich Tylnych Schodów, Lirael przypomniała sobie obietnicę daną Kajdanowi. Przyrzekła, że miecz wróci do sypialni Vancelle przed świtem. Ale co będzie, jeśli się jej nie powiedzie? Pokonawszy schody, skierowali się w dół główną spiralą, dopóki nie znaleźli się tuż przed drzwiami do komnaty kwiatów. Lirael stanęła nagle. Pies, który szedł kilka jardów za nią, zbliżył się i spojrzał na nią badawczo. - Psie - powiedziała wolno. - Wiem, że nie pomożesz mi walczyć ze Stilkenem. Ale jak nie uda mi się go związać zaklęciem, chciałabym, żebyś wziął Kajdana i zaniósł go do Vancelle. Przed świtem. - Sama go zaniesiesz, panienko - odpowiedział pewnym głosem, niemal warcząc. Potem zawahał się i dodał łagodniejszym tonem: - Ale zrobię tak, jak chcesz, jeżeli okaże się to konieczne. Masz moje słowo. Lirael skinęła głową na znak podziękowania, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa. Przeszła ostatnie trzydzieści stóp dzielące ją od drzwi. Upewniła się, czy mysz ratunkowa spoczywa bezpiecznie w prawej kieszeni kamizelki, a malutka srebrna buteleczka w lewej. Potem wyjęła z pochwy Kajdana i po raz pierwszy potraktowała go jak broń gotową do walki. Odczuła magiczną moc miecza: znaki Kodeksu zapłonęły jasnym ogniem, wyczuwając wroga. Wiedziała, że Kajdan zwyciężył wiele dziwnych stworzeń. To dodawało jej otuchy, aż przypomniała sobie, że chyba po raz pierwszy używa go osoba, która tak naprawdę niezupełnie wie, co robi. Nim ta myśl zdążyła ją sparaliżować, wyciągnęła dłoń i złamała zaklęcie zamykające na drzwiach. Jak zapowiadał pies, było ono tak skorodowane, że rozpadło się zaledwie po jednym dotknięciu i wyszeptaniu komendy. Potem nakreśliła znak nadgarstkiem. Szmaragdy w bransolecie rozbłysły i drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. Lirael była przygotowana na nagły atak Stilkena, lecz nic nie nastąpiło. Z wahaniem minęła korytarz, próbując wyczuć choćby najsłabszy odór Wolnej Magii. Szeroko otwartymi oczami wypatrywała najmniejszego śladu obecności potwora. Za korytarzem wejściowym nie było jasnego światła, tylko dziwna poświata, magiczna imitacja światła księżyca, która zredukowała wszystkie kolory do różnych odcieni szarości. Gdzieś w tym półcieniu czaił się Stilken. Lirael uniosła miecz i weszła do komory. Pod stopami zaszeleściły kwiaty. Podłe Psisko trzymało się dziesięć kroków za nią, z sierścią zjeżoną na grzbiecie. Z jego gardła dobiegało ciche warczenie. Widział ślady Stilkena, lecz brakowało świeżego tropu. Potwór gdzieś się ukrywał. Szykował jakąś zasadzkę. Przez chwilę pies niemal chciał przemówić. Ale potem przypomniał sobie - Lirael musi sama go pokonać. Położył się na brzuchu, obserwując, jak jego pani idzie przez łąkę pełną kwiatów w stronę drzewa i jeziora, gdzie z pewnością przyczaił się Stilken. Rozdział trzynasty Stilken i dziwne zaklęcia Głucha cisza w komnacie kwiatów ponownie zaskoczyła Lirael. Oprócz szelestu kroków wśród stokrotek do jej uszu nie dochodził żaden dźwięk. Powoli, rozglądając się dokoła, aby sprawdzić, czy nic nie skrada się z tyłu, Lirael minęła komnatę i dotarła do bramy z półksiężycem. Skrzydło nadal było uchylone, lecz nie ośmieliła się wejść do środka, obawiając się, że Stilken zamknie ją tam, jeżeli ukrywa się gdzieś w dużej komnacie. Pomyślała, że stwór najpewniej ukrył się za drzewem. Wyobraziła sobie, że owinął się wokół gałęzi jak wąż. Ukryty wśród liści, srebrnymi oczami śledzi każdy jej ruch... W dziwnej poświacie dąb był tylko cienistą plamą. Stilken mógł się ukrywać za jego pniem i powoli go okrążać, żeby pozostawać pod jego osłoną. Lirael nie spuszczała z pnia szeroko otwartych oczu, jakby spodziewała się w ten sposób złapać więcej światła. Nadal jednak nic się nie poruszało, więc poszła w stronę drzewa. Stawiała coraz krótsze kroki, a żołądek coraz bardziej podchodził jej do gardła. Tak mocno skupiła uwagę na drzewie, że nie zauważyła nawet, kiedy weszła do jeziora. Jasne kręgi odbijające się w sztucznym świetle księżyca rozbiegły się po powierzchni wody, która po chwili znów stała się gładka i ciemna. Cofnęła się, strzepnęła krople ze stóp i zaczęła obchodzić jezioro. Dostrzegała szczegóły drzewa, skupienia liści i pojedyncze gałęzie. Były tam też grupy cieni, których nie potrafiła zidentyfikować. Za każdym razem, kiedy przenosiła wzrok z miejsca na miejsce, wydawało jej się, że widzi w ciemnościach jakiś ruch. Postanowiła, że oświetli sobie drogę, mimo że oznaczało to zdradzenie własnego położenia. Sięgnęła do Kodeksu, potrzebne znaki zaczęły napływać jej do głowy i natychmiast przepadły, gdy z wody tuż obok niej gwałtownie wynurzył się Stilken i zaatakował ją potężnymi haczykowatymi kleszczami. W jakiś niewytłumaczalny sposób Kajdan odbił je strumieniem białych iskier i pary. Towarzyszyło temu potężne uderzenie, które niemal wyrwało rękę Lirael ze stawu. Cofnęła się z krzykiem, w którym pobrzmiewał tyleż wojenny zapał, co panika i instynktownie przybrała pozycję obronną. Znów posypały się iskry i zasyczała woda, bo Stilken ponowił atak. Lirael ledwo nadążała odbijać ciosy pazurów, używając Kajdana. Nieświadomie zaczęła cofać się w stronę drzewa. Zapomniała zaklęć obezwładniających, nie mogła też nawiązać kontaktu z Kodeksem. Teraz chodziło tylko o przeżycie, o odpieranie ostrzem miecza morderczych ataków szczypców. Tym razem potwór zamachnął się niżej, w jej nogi. Lirael odbiła cios i ze zdziwieniem stwierdziła, że jej niezupełnie wytrenowane mięśnie przejęły inicjatywę. Uderzenie skierowała prosto w pierś Stilkena. Ostrze Kajdana trafiło bestię w brzuch, wysyłając następną porcję iskier, które wypaliły dziurki w kamizelce Lirael. Ale potwór wcale nie wydawał się ranny, raczej rozwścieczony. Za każdym zamachem potężnych kleszczy odpychał Lirael o krok do tyłu. Rozpaczliwie zasłaniając się Kajdanem, czuła, że każde zablokowane uderzenie przenika ją aż do szpiku kości. Ciężar miecza zaczynał już doskwierać jej rękom nienawykłym do walki. Nigdy nie była zbyt dobra z szermierki i nie żałowała tego - to znaczy, aż do tej chwili. Cofnęła się jeszcze o krok. Stopa nie natrafiła na właściwy opór i zagłębiła się w ziemię znacznie bardziej niż powinna. Dziura. Straciła równowagę i poleciała na plecy, a ostre pazury potwora ze świstem przecięły powietrze w pobliżu jej gardła. Upadając, miała wrażenie, że czas się zatrzymał. Widziała, jak cios miecza idzie w bok, gdy desperacko machając rękami starała się odzyskać równowagę. Stilken zamachnął się zbrojną w pazury łapą. Tym razem prawie na pewno jej dosięgnie. Lirael twardo upadła na ziemię, lecz nie czuła bólu. Przewracała się na bok, zauważając, że potknęła się o jeden z korzeni, który wymierzył jej cios. Ziemia, kwiaty, daleki sufit ze światełkami Kodeksu podobnymi do sztucznych gwiazd, znów ziemia, kwiaty, sztuczne niebo. Z każdym obrotem Lirael spodziewała się ujrzeć srebrne wejrzenie Stilkena i poczuć przeszywający ból uderzenia. Lecz nic takiego się nie stało. Śmiertelny cios nie nadszedł. Za szóstym obrotem wstała i rzuciła się do przodu. Od gwałtownego skoku rozbolały ją mięśnie brzucha. W dłoni nadal trzymała Kajdana, gdy tymczasem Stilken próbował uwolnić lewy hak zaplątany w korzeniach drzewa. Natychmiast pojęła, że podczas jej upadku potwór nie trafił w nią, tylko w korzeń. Spojrzał na nią błyszczącymi oczami i wydał gardłowy odgłos towarzyszący połykaniu. Jego ciało zaczynało zmieniać kształt, przemieszczając masę ciała ze schwytanej w pułapkę lewej łapy. Stwór zrobił się bardziej przysadzisty, a pod skórą przypominającą ludzką, niczym gąsienice pod liśćmi, prężyły się sploty mięśni, próbujących uwolnić łapę. Potwór napiął się, chcąc wyrwać się z objęć drzewa i znów zaatakować Lirael. Wiedziała, że tych kilka sekund stanowi jej szansę. Na ostrzu Kajdana rozbłysły znaki Kodeksu. Sięgnęła do nich, łącząc je z innymi zaczerpniętymi z Kodeksu. Potrzebowała czterech znaków głównych, lecz aby móc z nich skorzystać, musiała najpierw osłonić się mniejszymi. Kajdan pomógł jej i wkrótce znaki utworzyły w jej głowie łańcuch, ale zbyt wolno, gdy tymczasem Stilken, wytężając wszystkie siły, stopniowo wyciągał pazury z korzeni drzewa. Ostatkiem świadomości Lirael dostrzegła, że sam dąb chce unieruchomić potwora. Słyszała, jak drzewo skrzypi i stęka, za wszelką cenę starając się zasklepić ranę zadaną przez Stilkena i zarazem uwięzić jego pazury. Ostatni znak przypomniała sobie z łatwością. Pozwoliła zaklęciu działać, czując, jak jego moc płynie w jej żyłach i kościach, chroniąc przed działaniem czterech głównych znaków, które musiała wezwać. Pierwszy z nich zakwitł w jej głowie, gdy Stilken uwolnił wreszcie łapę przy wtórze jęku drzewa i bryzgów białozielonej żywicy. Mimo ochrony, Lirael nie pozwoliła, by główny znak zbyt długo pozostawał w jej umyśle. Rzuciła go za pośrednictwem ostrza Kajdana, po którym rozlał się jak olej, a potem nagle rozjarzył je złotym płomieniem. Stilken, szykujący się do skoku, próbował uchylić się, ale było już za późno. Lirael zrobiła krok do przodu i Kajdanem zadała wspaniały cios z wykroku, przebijając szyję potwora. Rozszalał się złoty ogień, białe iskry wyglądały jak ślad komety i potwór zastygł raptem dwa kroki od Lirael, niemal obejmując ją łapami. Wezwała kolejny znak główny, który natychmiast poszybował wzdłuż ostrza. Lecz gdy tylko dotknął szyi Stilkena, zniknął. Chwilę później skóra potwora zaczęła pękać i łuszczyć się. Następnie opadła na ziemię przy wtórze eksplozji od środka. Nie minęła minuta, gdy Stilken stracił swoją na poły człowieczą postać. Teraz był tylko słupem bezkształtnego białego światła unieruchomionego mieczem. Trzeci znak ześliznął się z Kajdana i trafił w świetlisty słup. Resztki Stilkena zaczęły się natychmiast kurczyć, aż wreszcie stał się plamą światła o średnicy cala. Szpic Kajdana opierał się teraz o nią. Lirael wyjęła z kieszeni metalową butelkę, położyła ją na ziemi i ostrzem miecza wtoczyła lśniącą resztkę potwora do środka. Dopiero wtedy odłożyła miecz na bok i z całej siły wepchnęła do butelki korek. Chwilę później zapieczętowała ją czwartym znakiem głównym, który owinął się wokół korka błyskiem światła. Przez chwilę butelka podskakiwała i kręciła się na jej dłoni, potem znieruchomiała. Lirael wsunęła ją do kieszeni i ciężko dysząc, usiadła obok Kajdana. To był koniec. Obezwładniła Stilkena. Sama, bez niczyjej pomocy. Skrzywiła twarz w grymasie bólu. W mgnieniu oka dostrzegła błysk światła dochodzący z okolic drzewa. Zebrała się w sobie, chwyciła w dłoń Kajdana, zapomniawszy o zmęczeniu. Podniósłszy miecz, podeszła bliżej, żeby zbadać sprawę. Skąd by się wziął kolejny Stilken? A może w ostatniej chwili udało mu się uciec? Sprawdziła starannie zamkniętą butelkę. A może mrugnęła podczas rzucania czwartego znaku? Światełko znów rozbłysło, lekkie i złociste. Zbliżyła się i westchnęła z ulgą. Musiała to być magia Kodeksu, więc jest bezpieczna. Poświata biła z dziury, w którą wcześniej wpadła i przewróciła się. Ostrożnie rozgrzebała ją Kajdanem, odsuwając ziemię na bok. Zauważyła, że poświatę rzuca książka, oprawiona w coś, co wyglądało jak włochata skóra. Pomagając sobie mieczem, wydobyła ją. Widziała, jak drzewo schwyciło Stilkena, więc nie chciała, żeby coś podobnego przytrafiło się i jej. Uwolniwszy książkę od splątanych korzeni, wzięła ją do ręki. Znaki Kodeksu na okładce były znajomymi zaklęciami, służącymi utrzymaniu jej w czystości, odpędzającym rybiki i mole. Wzięła opasły tom pod pachę, nagle uświadamiając sobie, że cała jest zlana potem, upaprana błotem, płatkami kwiatów i zupełnie wyczerpana, nie wspominając już o siniakach. Lecz poważniej ucierpiała tylko jej kamizelka, chyba w stu miejscach poprzepalana iskrami, jakby zaatakował ją rój płonących ciem. Pies wstał ze swojego miejsca w kwiatach, gdy skierowała się w stronę wyjścia. W pysku trzymał pochwę Kajdana, której nie wypuścił, gdy Lirael wsunęła miecz na miejsce. - Udało mi się - powiedziała. - Obezwładniłam Stilkena. - Mhmmph, mhmmph, mhmmph - wymamrotał, podskakując na tylnych łapach. Potem ostrożnie odłożył miecz i powiedział: - Tak, panienko. Wiedziałem, że tak będzie. Nie miał szans. - Wiedziałeś? - Spojrzała na swoje dłonie, które nagle zaczęły się trząść. Potem dreszcze ogarnęły całe jej ciało i musiała usiąść. Prawie nie poczuła ciężaru psa za plecami, który dodając otuchy polizał ją w ucho. - Odniosę miecz - zaproponował, gdy wreszcie przestała drżeć. - Odpocznij sobie, wrócę niedługo, a ty będziesz tu bezpieczna. Skinęła głową, nie mogąc wykrztusić ani słowa. Poklepała psa po głowie i położyła się na usianej stokrotkami łące, pozwalając, by ich zapach otulił ją szczelnie. Miękkie płatki lekko dotykały policzków. Oddech wyrównał się i stał się bardziej regularny, mrugnęła jeszcze raz, potem drugi, wreszcie zamknęła oczy. Pies odczekał chwilę, żeby się upewnić, czy Lirael rzeczywiście zasnęła. Potem szczeknął raz, krótko i wraz ze szczeknięciem pojawił się znak Kodeksu, który zaczął unosić się nad śpiącą. Pies przyjrzał się dziełu okiem eksperta, po czym, zadowolony z siebie, chwycił miecz potężnymi szczękami i pobiegł truchtem główną spiralą schodów. Po przebudzeniu Lirael zauważyła, że w komnacie jest już jasno jak w dzień. Przez ułamek sekundy myślała, że nad jej głową unosi się znak Kodeksu, lecz najwyraźniej był to tylko sen, bo gdy się obudziła i usiadła, niczego nie zauważyła. Czuła, że ciało ma zesztywniałe, a ręce i nogi bolały ją trochę, lecz nie bardziej niż po jednym ze zwykłych egzaminów czy walk mieczem i strzelaniu z łuku. Kamizelka była w strzępach, ale miała inne, poza tym nie było widać żadnych śladów walki ze Stilkenem. Przynajmniej nic takiego, co wymagałoby wyprawy do lecznicy. Lecznica... Filris. Przez chwilę Lirael żałowała, że nie może opowiedzieć swojej praprababce, że mimo wszystko udało jej się pokonać Stilkena. Filris z pewnością spodobałoby się też Podłe Psisko, myślała, spoglądając na śpiące obok zwierzę. Pies leżał skulony, z ogonem owiniętym wokół tylnych łap, sięgającym prawie do pyska. Lekko pochrapywał i od czasu do czasu podrygiwał, jak gdyby śniła mu się pogoń za królikami. Miała właśnie zamiar go obudzić, gdy poczuła, że uwiera ją księga. W dziennym świetle zauważyła, że to, co wcześniej wydawało się włochatą skórą, jest ręcznie wykonaną okładką. Otworzyła księgę, lecz zanim zdążyła coś przeczytać, zorientowała się, że każdą jej część przenika moc Magii Kodeksu. Znaki były na kartkach, w atramencie, a nawet w zszywanym grzbiecie. Na stronie tytułowej widniał tylko napis: „W powłoce Lwa”. Lirael obróciła księgę, mając nadzieję znaleźć spis treści, ale trafiła od razu na pierwszy rozdział. Chciała czytać w miejscu oznaczonym jako „Rozdział pierwszy”, lecz czcionka nagle zaczęła się rozmywać. Mrugnęła, przetarła oczy, ale gdy po raz kolejny spojrzała na stronę, ta miała nagłówek „Przedmowa”, chociaż była przekonana, że nie przewróciła kartki. Wróciła więc do początku, lecz była tam strona tytułowa. Lirael zmarszczyła brwi i wertowała tom. Zaczęła od „Przedmowy”. Zanim litery miały okazję znów się zmienić, przeczytała na głos: - „Tworzenie powłok Kodeksu” ...Pozwala Magowi przybrać cos więcej niż tylko kształt albo upodobnić się do rośliny lub zwierzęcia. Właściwie utkana powłoka Kodeksu, noszona w przepisany sposób, nadaje Magowi pożądany kształt, wraz ze wszystkimi cechami charakterystycznymi, sposobem postrzegania, ograniczeniami i przewagami wynikającymi z tego kształtu. Księga ta zawiera teoretyczne i praktyczne wskazówki, jak należy tworzyć powłoki Kodeksu, jest praktycznym wstępem dla początkującego, kompendium kompletnych powłok, w tym lwa, konia, skaczącej ropuchy, szarej gołębicy, srebrnej żmii i różnych innych pożytecznych kształtów. Zawarte w księdze nauki, praktykowane systematycznie i z samozaparciem przez trzy do czterech lat, dadzą sumiennemu Magowi wiedzę konieczną do zrobienia pierwszej powłoki Kodeksu. - Niezła książka - skomentował dopiero co obudzony pies, przerywając Lirael lekturę i kładąc pysk na kartach księgi. Najwyraźniej domagał się porcji porannych pieszczot. - Rzeczywiście - przyznała, starając się kontynuować czytanie w miejscach, których nie zasłaniała głowa psa, lecz bez powodzenia. - Piszą, że jeżeli przyłożę się do nauki, za trzy lub cztery lata będę mogła przyjąć dowolny kształt. - Półtora roku - ziewnął pies. - Dwa lata, jeżeli jesteś leniwa. Ale nawet nosząc powłokę Kodeksu pozostajesz tą samą osobą. Pamiętaj, żeby zacząć od czegoś, co nadałoby się do badania Biblioteki. Wiesz, do przechodzenia przez małe otwory i takie rzeczy. - Dlaczego? - Dlaczego? - powtórzył pies z niedowierzaniem, wysuwając głowę spod jej dłoni. - Tyle tutaj ciekawych rzeczy do zobaczenia, nie mówiąc o zapachach! Całe piętra Biblioteki, których nikt nie odwiedzał przez sto, może nawet tysiąc lat! Zamknięte komnaty pełne starożytnych tajemnic. Skarby! Wiedza! Zabawa! Co, może masz zamiar przez całe życie być Trzecią Asystentką? - Niezupełnie - odparła trochę urażona. - Pragnę zostać dobrą Clayrą. Chcę mieć dar Widzenia. - Może znajdziesz coś, co obudzi w tobie ten dar - przyznał pies. - Wiem, że masz pracę, ale zostaje ci jeszcze tyle czasu, którego nie powinnaś tracić. Czy może być coś lepszego, niż chodzić tam, gdzie nikt nie zaglądał od tysiąca lat? - Chyba masz rację - zgodziła się Lirael. Słowa psa uruchomiły jej wyobraźnię. Ileż drzwi pragnęła otworzyć. Na przykład tam, gdzie nagle kończy się główna spirala schodów, jest tajemniczy otwór... - Poza tym - dodał pies, przerywając jej tok myślenia - wokół są siły, które chcą, żebyś skorzystała z tej książki. Coś uwolniło Stilkena, a obecność stwora obudziła też inne czary. Drzewo nie oddałoby ci tej księgi, gdybyś nie miała jej dostać. - Pewnie masz rację. Nie podobała jej się myśl, że Stilken miał pomocników w ucieczce z miejsca, w którym był uwięziony. Sugerowało to, że na Starych Poziomach kryje się jeszcze większa siła zła, która potrafi dotrzeć do Lodowca Clayrów mimo gęstych linii obrony i straży. Uznała, że jeśli w Bibliotece rzeczywiście znajduje się jakieś stworzenie obdarzone mocą Wolnej Magii, coś w rodzaju Stilkena, jej obowiązkiem jest odnalezienie go. Czuła, że wraz z pokonaniem Stilkena nieświadomie przyjęła na siebie obowiązek unieszkodliwienia wszystkiego, co mogło stać się zagrożeniem dla Clayrów. Poszukiwania wypełnią jej wolny czas. Zdała sobie sprawę, że niewiele myślała przez ostatnie miesiące o Przebudzeniach i o darze Widzenia. Stworzenie psa i odkrycie, jak pokonać Stilkena, wypełniło niemal wszystkie jej wolne chwile. - Nauczę się, jak robić powłoki Kodeksu - oznajmiła. - I będziemy szukać, poszukiwać i przetrząsać, piesku! - Świetnie! - ucieszył się, a głośne szczeknięcie odbiło się echem po całej komorze. - Teraz lepiej biegnij i umyj się, zanim Imshi zacznie się niepokoić, czy coś ci się nie stało. - Która godzina? - zapytała zaniepokojona Lirael. Nie mając pod ręką gwizdków ciotki Kirrith jak w Kwaterze Młodych ani wodnego zegara z kurantem jak w czytelni, straciła zupełnie poczucie czasu. Wydawało jej się, że jest mniej więcej świt, bo nie spała zbyt długo. - Och, dopiero szósta trzydzieści - odparł pies, jakby nasłuchiwał odległego dźwięku kuranta. - Z dokładnością do... Reszty słów nie dosłyszała, bo wyszła już z komory i zaczęła biec, trochę utykając. Pies westchnął i z łatwością ją dogonił, nim zamknęła drzwi. Część druga Ancelstierre, 1928 Stare Królestwo Osiemnasty rok powrotu na tron króla Touchtone’a I Rozdział czternasty Książę Sameth zdobywa sześć punktów Siedemset mil na południe od Lodowca Clayrów dwudziestu dwóch chłopców grało w krykieta. W Starym Królestwie, za Murem odległym o trzydzieści mil na północ, kończyła się jesień. Tutaj, w Ancelstierre, ostatnie dni lata były ciepłe i bezchmurne, wprost wymarzone na mecz turnieju o Tarczę Szkół - trofeum, o które walczyło osiemnaście drużyn szóstoklasistów. Właśnie rozpoczęła się ostatnia seria: do rozegrania została tylko jedna piłka i trzy punkty do wygrania rundy, całego meczu i zdobycia nagrody. Wybijający, który przygotowywał się do rozegrania ostatniej piłki, za miesiąc kończył siedemnaście lat. Miał sześć stóp i pół cala wzrostu, czarne kręcone włosy i charakterystyczne ciemne brwi. Na pierwszy rzut oka nie należał do przystojnych, lecz miał miłą powierzchowność. Szczególne wrażenie robił w białym stroju do krykieta, który stracił trochę ze swej pierwotnej świeżości, nasiąkając potem siedemdziesięciu punktowanych biegów, a sześćdziesiąt z nich chłopiec wykonał indywidualnie. Przy boisku do krykieta w Bain zebrał się tłum znacznie większy niż na zwykłych meczach szkolnych drużyn, nawet gdy jedną z nich był zespół reprezentujący pobliską szkołę w Dormalan. Większość widzów przybyła po to, by obejrzeć w akcji wysokiego młodego wybijającego - nie dlatego, że był bardziej utalentowany niż inni członkowie drużyny, ale dlatego, że był Księciem Starego Królestwa. Miasto Bain, położone najbliżej Muru oddzielającego Ancelstierre od krainy magii i tajemniczości, wycierpiało wiele podczas dziewiętnastu lat najazdów Zmarłych, które udało się przerwać tylko dzięki pomocy rodziców wybijającego, zwłaszcza jego matki. Książę Sameth był świadom zaciekawienia, jakie jego osoba wzbudzała wśród mieszkańców miasta Bain, lecz nie pozwalał, by go ono rozpraszało. Całą uwagę skupił na rzucającym - silnym, rudym chłopcu, który potężnymi rzutami zdobył wcześniej trzy punkty. Mimo to sprawiał wrażenie zmęczonego, jego ostatni rzut był dość niepewny, pozwalając Samowi i jego partnerowi, Tedowi Hopkissowi, wybić piłkę daleko w pole, co umożliwiło im zdobycie decydujących punktów. Sameth pomyślał, że jeśli rzucający nie odzyskał jeszcze w pełni sił i precyzji, on sam ma dość spore szanse na celne trafienie. A rzucający nie spieszył się. Z wolna zginał i rozprostowywał rękę, przyglądając się nadchodzącym chmurom. Pogoda nie wpływała dobrze na Sametha. Wiatr, który zerwał się kilka minut wcześniej, wiał bezpośrednio z północy, niosąc ze sobą strzępy magii znad Starego Królestwa i Muru. Chłopiec odczuwał mrowienie znamienia Kodeksu na czole i niezbyt silną obecność Śmierci. Chociaż, tłumaczył sobie, niewielu ludzi straciło życie na boisku do krykieta, przynajmniej ostatnio. Rzucający wreszcie wziął rozbieg i cisnął jasnoczerwoną piłkę. Ze świstem poleciała w poprzek boiska i odbiła się w górę, gdy Sameth zrobił krok do przodu, wychodząc jej na spotkanie. Kij trafił w skórę z głuchym trzaskiem, a piłka wystrzeliła wysoko ponad głową wybijającego. Wyżej, coraz wyżej, wzbiła się łukiem nad zawodnikami i trafiła w widownię, gdzie złapał ją mężczyzna w średnim wieku, demonstrując dawno nie wykorzystywaną formę chwytającego. Szóstka! Sameth poczuł, że twarz rozjaśnia mu uśmiech, a trybuny eksplodują aplauzem. Ted podbiegł do niego, ścisnął mu dłoń, mówiąc coś bardzo szybko. Po drodze do szatni w pawilonie Sam zdążył jeszcze wymienić uściski z drużyną przeciwną i całą masą innych ludzi. Ledwo spojrzał na tablicę wyników. Zdobył sześćdziesiąt sześć punktów z obrony, co było jego rekordem życiowym i ukoronowaniem szkolnej kariery. Kto wie, czy nie całej kariery, pomyślał, zastanawiając się nad powrotem do Starego Królestwa już za dwa miesiące. Na północ od Muru nie grano w krykieta. Doskonałego występu pogratulował mu w szatni Nicholas, jego serdeczny przyjaciel. Znakomicie rzucał podkręcone piłki, lecz słabo uderzał i jeszcze gorzej grał w polu. Często wpadał w zadumę, przyglądając się jakiemuś owadowi na ziemi lub ciekawemu układowi chmur na niebie. - Gratulacje, Sam! - zawołał Nick, energicznie potrząsając jego dłonią. - Kolejne trofeum dla starej dobrej Somersby. - Rzeczywiście, niedługo to będzie naprawdę stara dobra Somersby - odparł Sam, siadając na ławce i odpinając ochraniacze. - Może nie? Dziesięć lat narzekania, a kiedy czas odejść... - Wiem, wiem - przerwał Nick. - Dlatego powinieneś pójść ze mną do Corvere. Jeszcze trochę tego dobrego na uniwersytecie. Strach przed przyszłością odłożymy na później... Reszta zdania utonęła w gwarze pozostałych zawodników, przepychających się, by uścisnąć koledze dłoń. Nawet pan Cochrane, znany z wybuchowości trener drużyny krykieta Somersby, raczył poklepać go po plecach i stwierdzić: - Świetna gra, Sameth. Godzinę później wszyscy znaleźli się w szkolnym omnibusie, lśniącym od deszczu przyniesionego przez północny wiatr. Padał deszcz, potem wychodziło słońce i tak w kółko, czasami zaledwie przez kilka minut. Ostatnie krople spadły właśnie wtedy, gdy szli do autobusu. Jazda miała trwać trzy godziny. Do Somersby wiodła prosta droga na południe, przechodząca przez Bain. Dlatego pasażerowie autobusu zdziwili się, gdy zaraz za miastem kierowca skręcił w wąską polną drogę. - Zaraz, zaraz! - wykrzyknął Cochrane. - Dokąd pan jedzie? - Objazd - odparł kierowca zwięźle, prawie nie ruszając ustami. Zastępował Freda, etatowego kierowcę Somersby, który dzień wcześniej złamał rękę podczas kłótni po przegranym meczu w strzałki. - W Beardsley zalało drogę. Powiedział mi listonosz w gospodzie. - W porządku - odparł Cochrane. Zmarszczenie brwi zdradzało, że jednak nie przekonało go to wyjaśnienie. - Ale coś mi tu nie pasuje. Przecież nie padało aż tak bardzo. Na pewno znasz drogę? - Tak, proszę pana - przyznał mężczyzna. Coś jakby uśmiech przemknęło mu przez twarz przypominającą pysk łasicy. - Beckton Bridge. - Nigdy o tym nie słyszałem - powiedział Cochrane lekceważąco. - Ale chyba wiesz lepiej. Chłopcy nie zwracali szczególnej uwagi ani na rozmowę, ani na drogę. Musieli wstać o czwartej rano, żeby zdążyć do Bain. Dlatego teraz większość z nich, w tym Nick, zasnęła. Sameth nie zmrużył oka, podekscytowany zdobyciem sześciu punktów. Przyglądał się strugom deszczu na oknach autobusu i polom uprawnym. Mijali zagrody rolników i domy rozświetlone ciepłym blaskiem elektrycznego światła. Słupy telegraficzne migały wzdłuż drogi, podobnie jak czerwona budka telefoniczna w wiosce, przez którą przejeżdżali. Wkrótce będzie musiał opuścić ten świat. Zdobycze nowoczesnej techniki, jak telefony czy elektryczność, po prostu nie funkcjonowały po drugiej stronie Muru. Dziesięć minut później jego oczom ukazał się następny widok, którego nie zobaczy po drugiej stronie Muru - wielkie pole pełne setek namiotów. Na każdym dostępnym skrawku sznurka wisiało pranie, wszędzie panował nieopisany bałagan. Autobus zwolnił i Sameth ujrzał, że w wejściach do namiotów stały kobiety z dziećmi, spoglądając smętnie na padający deszcz. Prawie wszystkie nosiły na głowach niebieskie opaski lub kapelusze. Poznał, że to uchodźcy z Południa. Ponad dziesięć tysięcy zakwaterowano tymczasowo w miejscu opisanym przez „Corvere Timesa” jako „tereny na dalekiej północy kraju”, co w dziennikarskim żargonie oznaczało bliskość Muru. Sameth domyślił się, że to jeden z obozów dla uchodźców, które pojawiły się w ostatnich trzech latach. Dostrzegł też, że całe pole otoczone jest potrójnymi zasiekami, a w bramie stoi kilku policjantów. Deszcz spływał strumieniami po hełmach strażników i ciemnoniebieskich przeciwdeszczowych pelerynach. Południowcy uciekali przed walkami, jakie toczyły się pomiędzy czterema państwami na dalekim Południu, za Morzem Sunder. Wojna zaczęła się trzy lata wcześniej od na pozór nic nie znaczącej rebelii w Autarchii Iskerii. Rebelia niespodziewanie przerodziła się w wojnę domową, angażując po różnych stronach sąsiednie kraje - Kalarime, Iznenię i Korroyię. Sameth wiedział o sześciu przynajmniej walczących stronach, począwszy od sił Autarchy Iskerii i rebeliantów do tradycjonalistów popieranych przez Kalarime i imperialistów z Korrovii. Z zasady Ancelstierre nie wtrącała się w wojny na południowym kontynencie, powierzając marynarce wojennej i siłom powietrznym zadanie utrzymywania tego rodzaju niepokojów z dala od granic państwa. Lecz wojna ogarnęła teraz większą część kontynentu, więc dla nie biorących udziału w walkach jedynym bezpiecznym miejscem była Ancelstierre. Wielu uchodźców zmuszano do powrotu jeszcze na morzu lub w większych portach, lecz na każdy duży zawrócony statek przypadała mniejsza jednostka, której udawało się w innym miejscu dotrzeć do brzegu Ancelstierre z dwustu lub trzystu uchodźcami, ułożonymi na pokładzie ciasno jak sardynki. Wielu utonęło lub zginęło z głodu, co jednak nie zniechęcało innych. Uciekinierów wyłapywano i zamykano w obozach przejściowych. Teoretycznie uchodźcy mogli ubiegać się o status imigrantów we Wspólnocie Ancelstierre, lecz w praktyce obywatelstwo otrzymywali tylko ci, którzy mieli pieniądze, koneksje lub pożyteczne umiejętności. Pozostali siedzieli w obozach, podczas gdy rząd zastanawiał się, w jaki sposób odesłać ich tam, skąd przybyli. Walki jednak nasilały się, sytuacja komplikowała się coraz bardziej i nikt, komu udało się uciec, nie miał zamiaru wracać z własnej woli. Za każdym razem, gdy próbowano organizować masowe deportacje, uchodźcy organizowali różne formy protestu, wybuchały strajki głodowe i zamieszki. - Wujek Edward mówi, że Corolini chce wysłać Południowców w wasze strony - powiedział Nicholas sennie, kiedy autobus zwolnił. - Za Mur. Mówi, że tutaj nie ma dla nich miejsca, a w Starym Królestwie jest go pełno. - Corolini to populista - odparł Sameth, cytując artykuł redakcyjny z „Timesa”. Jego matka, zajmująca się kontaktami dyplomatycznymi z Ancelstierre z ramienia Starego Królestwa, miała jeszcze gorsze zdanie o polityku wyniesionym na szczyty popularności w następstwie wojny południowej. Uważała go za niebezpiecznego egoistę, który nie cofnie się przed niczym, byle zdobyć władzę. - Nie wie, co mówi. Przecież wszyscy zginą, gdy tylko przekroczą granicę. Tam jest bardzo niebezpiecznie. - O co w tym wszystkim chodzi? - zapytał Nick. Wiedział, że jego przyjaciel nie lubi mówić o swoich rodzinnych stronach. Sam powtarzał mu, że zupełnie nie przypominają Ancelstierre, więc Nick i tak nie zrozumie. Nie udało mu się więcej dowiedzieć, bo w żadnej bibliotece nie znalazł informacji o Starym Królestwie. A zamkniętej granicy strzegło wojsko. - Są tam niebezpieczne... niebezpieczne zwierzęta i... hm... takie różne rzeczy... - odparł Sameth. - Mówiłem ci już wcześniej, na przykład broń palna i elektryczność tam nie działają. Jest inaczej niż... - ...w Ancelstierre - przerwał Nicholas z uśmiechem. - Wiesz, chciałbym wpaść do ciebie na wakacje i sam się o tym przekonać. - Chciałbym, żebyś przyjechał. Po sześciu miesiącach towarzystwa Ellimere muszę zobaczyć przyjazną twarz, inaczej zwariuję. - A skąd wiesz, że nie wybieram się właśnie do twojej siostry? - zapytał Nick, spoglądając znacząco na przyjaciela, który nigdy nie powiedział dobrego słowa o swojej starszej siostrze. Miał jeszcze coś dodać, lecz słowa uwięzły mu w gardle, gdy wyjrzał przez okno. Sameth także spojrzał. Dawno minęli obóz uchodźców. Krajobraz za oknami porastał dość gęsty las. Wynurzająca się zza chmur tarcza słoneczna wisiała tuż nad drzewami. Lecz ponieważ wyglądali przez okna z lewej strony autobusu, słońce powinni mieć po swojej prawej stronie. Oznaczało to tylko jedno - od jakiegoś czasu jadą na Północ. W stronę Muru. - Lepiej powiem profesorowi - szepnął Sameth, siedzący bliżej przejścia. Wstał i skierował się ku przodowi pojazdu, gdy nagle silnik zakasłał i omnibusem zarzuciło. Sam niemal wylądował na podłodze. Kierowca zaklął i zredukował bieg, lecz silnik nadal przerywał. Znów zaklął i nacisnął pedał gazu. Wycie motoru obudziło resztę uczniów. Nagle silnik przestał działać. Zgasły światła w środku i na zewnątrz omnibusu, który toczył się jeszcze przez chwilę i stanął. - Panie profesorze! - krzyknął Sam, przekrzykując gwar rozbudzonych głosów. - Przez cały czas jechaliśmy na Północ! Myślę, że jesteśmy w pobliżu Muru! Cochrane, który wyglądał przez okno, słysząc słowa Sama, zerwał się i stanął w przejściu. Jego masywna postura wystarczyła do uciszenia bliżej stojących chłopców. - Spokój! - krzyknął. - Dziękuję, Sameth. Wszyscy zostają na swoich miejscach, a ja zobaczę... Resztę słów wychowawcy zagłuszył trzask zamykanych drzwi od strony kierowcy. Chłopcy rzucili się do okien mimo ostrzeżeń Cochrane’a i ujrzeli, jak kierowca przeskakuje przydrożny mur i pędzi pomiędzy drzewami, jakby ścigany przez śmiertelnego wroga. - Co się dzieje, do licha? - krzyknął nauczyciel. To, co przeraziło kierowcę, najwyraźniej nie wydawało się przerażające dla niego, bo otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz, osłaniając się parasolem. Gdy tylko wysiadł, uczniowie zaczęli przepychać się do przodu. Sam ze swojego miejsca w przejściu dotarł tam pierwszy. Wyglądając na zewnątrz, najpierw ujrzał na drodze szlaban z wielką czerwoną tablicą. Z powodu deszczu nie mógł odczytać napisu, lecz dobrze znał jego treść. W każde wakacje, gdy jeździł do Starego Królestwa, widywał identyczne tablice. Szkarłatne oznaczały początek wojskowej Strefy Granicznej stworzonej przez armię Ancelstierre w okolicy przylegającej do Muru. Za tym znakiem po obu stronach drogi nie było lasów. Zamiast tego rozciągał się półmilowy pas umocnień, rowów i zasieków, od wschodniego do zachodniego wybrzeża. Dobrze pamiętał napis. Udając, że ma niesamowitą zdolność przebijania wzrokiem zaparowanych szyb, odczytał ostrzeżenie, tak żeby słyszeli inni. Muszą wiedzieć. DOWÓDZTWO STREFY GRANICZNEJ GRUPA ARMII PÓŁNOCNEJ Wyjście poza Strefę Graniczną bez zezwolenia surowo wzbronione. Każdy, kto spróbuje przekroczyć Strefę Graniczną, zostanie zastrzelony bez ostrzeżenia. Podróżni posiadający specjalne zezwolenie muszą zameldować się w Kwaterze Głównej Dowództwa Strefy Granicznej. PAMIĘTAJCIE - BEZ OSTRZEŻENIA! Koledzy Sama zamilkli, orientując się z wolna w powadze sytuacji. Potem zasypali go gradem pytań, lecz Sam nie odpowiadał. Sądził, że kierowca uciekł, bo bał się przebywać tak blisko Muru. A może przywiózł ich tutaj umyślnie? I dlaczego uciekał przed dwoma żandarmami wojskowymi w czerwonych czapkach, którzy wybiegli z budki strażniczej i skierowali się w ich stronę? W Starym Królestwie rodzina Sametha miała wielu wrogów. Niektórzy byli ludźmi i w Ancelstierre uchodzili za nieszkodliwych. Inni ludźmi nie byli, lecz dysponowali mocą umożliwiającą im przekroczenie Muru i dotarcie na Południe, zwłaszcza w dniu, w którym wiatr wieje z północy. Nie zawracając sobie głowy płaszczem przeciwdeszczowym, Sam wyskoczył z omnibusu i pobiegł do miejsca, w którym dwóch żandarmów rozmawiało właśnie z profesorem Cochrane’em, albo raczej tam, gdzie sierżant krzyczał na nauczyciela. - Wszyscy mają natychmiast opuścić pojazd i uciekać! - krzyknął sierżant. - Biegnijcie tak szybko, jak się da, a potem idźcie spokojnie. Rozumie pan? - Dlaczego? - najeżył się pan Cochrane. Jak większość grona profesorskiego i obsługi administracyjnej w Somersby nie pochodził z Północy i nie miał pojęcia o Murze, Strefie Granicznej ani Starym Królestwie. Zawsze traktował Sametha tak samo jak drugiego księcia w szkole - albinosa z dalekiego Karshmelu - czyli jak adoptowane dziecko nie będące w pełni członkiem rodziny. - Wykonać! - rozkazał sierżant. Sameth zauważył, że jest bardzo zdenerwowany. Odpiąwszy kaburę rewolweru, nie spuszczał wzroku ze ściany lasu. Jak większość żołnierzy w Strefie Granicznej, lecz w odróżnieniu od innych jednostek armii Ancelstierre, przy lewej nodze nosił sporych rozmiarów sztylet, a na wojskowym mundurze kolczugę, chociaż głowę nakrywał czerwoną czapką żandarmerii zamiast zwykłym hełmem, który zasłaniał twarz, jaki nosili żołnierze garnizonu Strefy. Sam zauważył, że żaden z mężczyzn nie ma na czole znamienia Kodeksu. - Nie zgadzam się! - protestował Cochrane. - Żądam kontaktu z oficerem! Nie mogę kazać chłopcom biegać po deszczu! - Lepiej posłuchajmy sierżanta - wtrącił się Sam. - W lesie coś jest i kieruje się w naszą stronę. - A ty kim jesteś? - zapytał sierżant, wyciągając miecz. Stojący za nim starszy kapral postąpił tak samo i zaczął zachodzić Sama z boku. Obaj wpatrywali się w czoło Sametha i znamię Kodeksu widoczne pod czapką od stroju do krykieta. - Książę Sameth ze Starego Królestwa - przedstawił się Sam. - Proponuję, żebyście dali znać majorowi Dwyerowi z drużyny Zwiadowców albo do kwatery generała Tindalla i przekazali im, że tu jestem - i że w lesie znajduje się przynajmniej trzech Pomocników Zmarłych. - A niech to! - zaklął sierżant. - Wiedzieliśmy, że ten wiatr nie przyniesie nic dobrego. Jak oni się tu... a zresztą, to nie ma znaczenia. Harris, wracaj na stanowisko i zaalarmuj dowództwo. Powiedz, że mamy księcia Sametha, grupę dzieci ze szkoły i przynajmniej trzech intruzów kategorii A. Użyj gołębia i rakiety. Telefony na pewno nie działają. Wykonać! Starszy kapral zniknął, zanim sierżant zdążył zamknąć usta. W tej samej chwili odezwał się Cochrane. - Sameth! O czym ty mówisz? - Nie ma czasu na wyjaśnienia - odparł gorączkowo Sam. Wyczuwał obecność Pomocników Zmarłych - zwłok wypełnionych duchami przywołanymi z Krainy Zmarłych. Poruszali się wzdłuż drogi. Nie wyczuli jeszcze żywych, ale gdy tylko to nastąpi, zjawią się tutaj za parę minut. - Musimy się stąd wydostać jak najprędzej. Jak najdalej od Muru! - Ale... - próbował zaprotestować zaczerwieniony Cochrane, zdumiony impertynencją jednego ze swoich podopiecznych, który ośmielał się nim komenderować. Z pewnością dodałby coś jeszcze, gdyby sierżant nie wyciągnął rewolweru i nie powiedział z całym spokojem: - Proszę się zbierać albo zastrzelę pana. Rozdział piętnasty Jest wielu Zmarłych Pięć minut później cała drużyna znalazła się w strugach deszczu na drodze, kierując się na Południe. Za radą Sametha uzbroili się w kije do krykieta, paliki do bramek z metalowymi zakończeniami i piłki. Sierżant biegł z nimi ramię w ramię. Rewolwer skutecznie uciszył protesty Cochrane’a. Z początku chłopcy traktowali wszystko jak wspaniałą przygodę, lecz gdy zaczął zapadać zmrok i deszcz zgęstniał, zrobiło się ciszej. Żarty urwały się na dobre, gdy za plecami usłyszeli cztery szybkie strzały i odległy, pełen bólu krzyk. Sameth i sierżant wymienili spojrzenia wyrażające przestrach i świadomość makabrycznych wydarzeń. Strzały i krzyk musiały pochodzić od kaprala Harrisa, który wrócił na swoje stanowisko. - Czy jest tu gdzieś strumyk, rzeka albo inna płynąca woda? - wydyszał Sameth, przypominając sobie ostrzegawczy wierszyk o Zmarłych. Sierżant pokręcił przecząco głową. Nie przestawał oglądać się za siebie, niemal przewracając się podczas biegu. W chwilę po usłyszeniu okrzyku pokazał Samethowi dłonią na niebo i trzy czerwone race na spadochronach, opadające z wolna za nimi. - Harris wreszcie puścił gołębia - westchnął sierżant. - Może nawet zaczął działać telefon, skoro udało mu się wystrzelić. Zaraz sprowadzą tu rezerwową kompanię i pluton Zwiadowców. - Mam nadzieję - odparł Sameth. Wyczuwał Zmarłych na drodze za nimi. Zbliżali się szybko. W pobliżu nie było widać żadnej kryjówki ani schronienia w postaci kamiennego budynku, gospodarstwa, szałasu, żadnego strumienia, którego płynącej wody Zmarli nie mogli przekroczyć. Droga opadała teraz w dół i zwężała się w ścieżkę - doskonałe miejsce na zasadzkę. Gdy o tym pomyślał, zorientował się, że wyczuwa innych Zmarłych. Z początku stracił orientację, jednak po chwili zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Kolejny Zmarły powstał przed nimi, gdzieś w ciemnościach otaczających wąską ścieżkę. Co gorsza, był nowy, został sprowadzony ze Śmierci właśnie w tym momencie. W strefie znalazły się ciała nie obdarzone własną wolą, tylko Pomocnicy Zmarłych, przywołani przez nekromantę po ancelstierrskiej stronie Muru. Kontrolowane przez umysł maga były znacznie groźniejsze niż duchy-maruderzy. - Stójcie! - krzyknął Sam. Jego głos przedarł się przez szum deszczu i tupot stóp na asfalcie. - Są przed nami! Musimy zejść im z drogi! - Kto jest przed nami, chłopcze?! - krzyknął znów rozwścieczony Cochrane. - Tego już za wiele... Głos mu zamarł, gdy z ciemności przed nimi wyłoniła się sylwetka. Z pewnością kiedyś należała do człowieka. Teraz ręce były wiszącymi strzępami mięśni, wyłysiała głowa pokazywała głębokie oczodoły i lśniące zęby. Stwór był niewątpliwie nieżywy. Bił od niego odór rozkładającego się ciała, na który nakładała się delikatna woń deszczu. Z poruszającego się trupa opadały kępy trawy, co sugerowało, że właśnie wykopał się z ziemi. - W lewo! - krzyknął Sam. - Wszyscy w lewo! Jego krzyk pobudził pozostałych do działania. Chłopcy przeskakiwali kamienny mur okalający drogę. Cochrane odrzucił parasol i jako jeden z pierwszych znalazł się po drugiej stronie. Zmarły podążał w ich stronę, wyczuwając Życie, którego pragnął. Sierżant oparł się o mur i czekał, dopóki stwór nie znalazł się w odległości trzech metrów. Potem opróżnił magazynek potężnej czterysta pięćdziesiątki piątki wprost w tors Zmarłego - pięć szybko następujących po sobie strzałów i westchnienie ulgi, że broń zadziałała. Stwór poleciał w tył, później padł na ziemię, lecz sierżant nie czekał. Stacjonował w Strefie wystarczająco długo, by wiedzieć, że znów wstanie. Kule powstrzymywały Pomocników Zmarłych, lecz tylko wtedy, gdy udało się poszatkować ich na strzępy. Granaty z białym fosforem sprawdzały się lepiej, paląc ciała na popiół - to znaczy wtedy, gdy działały. Broń palna, granaty i inne wytwory techniki wojskowej w Ancelstierre zawodziły tym częściej, im bliżej znajdowały się Muru i Starego Królestwa. - W górę! - zakomenderował Sam, wskazując na kopiec w miejscu, gdzie las się przerzedzał. Jeżeli uda im się tam dotrzeć, będą przynajmniej widzieć, co się do nich zbliża i z której strony. Za plecami biegnących rozległ się ostry nieludzki świst, jakby ktoś przypadkiem nadepnął na pęknięty miech. Sam wiedział, że pochodzi z przebitych płuc Pomocnika Zmarłych. Drugi znajdował się nieco na prawo od tego, którego postrzelił sierżant. W tej samej chwili wyczuł innych Zmarłych, zbliżających się z lewej i z prawej strony. Okrążali wzgórze. - Gdzieś tam jest nekromanta - powiedział w biegu. - W okolicy musi być sporo ciał niedawno zmarłych osób. - Cały autobus Południowców... zjechał z drogi w okolicy, jakieś sześć tygodni temu - powiedział sierżant, dysząc. - Dziewiętnastu zabitych. Ale nie wiadomo było, dokąd właściwie jadą... kościelny w Archell nie chciał ich przyjąć ani krematorium armii, więc zakopali ich... przy drodze. - Co za głupota! - wykrzyknął Sam. - Za blisko Muru. Powinni byli ich spalić! - Cholerni biurokraci - dyszał sierżant, zwinnie omijając gałąź. - Przepisy mówią... nie zakopujemy w Strefie. Ale... to jest poza Strefą, no nie? Sameth nie odpowiedział. Wspinali się pod górę i potrzebował tchu. Wyczuł, że za plecami mają przynajmniej dwunastu Pomocników Zmarłych, do tego trzech lub czterech po bokach. Oprócz nich było jeszcze coś lub ktoś, być może nekromanta - w miejscu, skąd przychodziły ciała. Na wzgórzu nie było drzew z wyjątkiem kilku małych smaganych wiatrem szczepków. Zanim do nich dotarli, sierżant kazał się wszystkim zatrzymać. - W porządku! Zbierzcie się razem. Brakuje kogoś? Ilu... - Szesnastu, w tym pan Cochrane - powiedział Nick, który potrafił błyskawicznie liczyć. Cochrane rzucił mu złe spojrzenie, lecz zwiesił głowę, próbując odzyskać oddech. - Wszyscy są. - Ile mamy czasu, Książę? - zapytał sierżant Sama. Obaj wpatrywali się w drzewa, lecz trudno było cokolwiek dojrzeć. Widoczność była słaba, padał coraz gęstszy deszcz i szybko zbliżała się noc. - Pierwszych dwóch albo trzech będzie tu za kilka minut - odparł z powagą Sameth. - Deszcz im trochę przeszkadza. Musimy ich przewrócić na ziemię i przebić kijami, żeby nie mogli wstać. Nick, zorganizuj wszystkich w trójki. Dwóch uderzających i ktoś do trzymania kijów. Nie, Hood, ty pójdziesz z Asmerem. Kiedy podejdą, odwrócę ich uwagę pewnym... po prostu odwrócę ich uwagę. Wtedy uderzający muszą ich bić w nogi tak silnie, jak potrafią, a potem ręce i nogi przyszpilić do ziemi kijami. Sameth przerwał, widząc jak jeden z chłopaków przygląda się prawie metrowym kijom z metalowymi końcami. Z wyrazu jego twarzy można się było domyślić, że nie wyobraża sobie, jak można to wbić w człowieka. - To nie ludzie! - krzyknął Sam. - To Zmarli. Jeżeli nie będziecie z nimi walczyć, to oni nas pozabijają. Wyobraźcie sobie, że to dzikie zwierzęta, i pamiętajcie: walczymy o życie! Jednemu z chłopców łzy płynęły po twarzy. Z początku Sam myślał, że to deszcz, zanim nie ujrzał spojrzenia wyrażającego bezbrzeżne przerażenie. Miał właśnie powiedzieć jeszcze coś dla otuchy, gdy Nick wskazał na wzgórze i krzyknął: - Idą! Trzej Pomocnicy Zmarłych minęli linię drzew, zataczając się jak pijani. Widać było, że nie w pełni kontrolują ruchy rąk i nóg. Ciała zostały pokiereszowane w wypadku, myślał Sam, oceniając ich siłę. To dobrze. Będą wolniejsi i mniej skoordynowani. - Nick, twoja drużyna bierze tych po lewej - polecił, mówiąc bardzo szybko. - Ted, twój jest w środku, a Jacka z prawej. Pamiętajcie, walimy w kolana, i jak tylko upadną, przebijamy ich palikami do bramek. Nie pozwólcie się chwycić - są silniejsi, niż wyglądają. Reszta - bardzo proszę, panie sierżancie i profesorze Cochrane - musi stanąć z tyłu i pomagać, kiedy jakaś drużyna będzie miała kłopoty. - Tak jest! - odparł służbiście sierżant. Cochrane tylko skinął głową w milczeniu, gapiąc się na zbliżających się Pomocników Zmarłych. Sam zdziwił się, że po raz pierwszy twarz profesora nie jest czerwona. Była niemal tak biała jak skóra zbliżających się Zmarłych. - Czekajcie na mój rozkaz! - krzyknął Sam. W tej samej chwili sięgnął do Kodeksu. Na prawie całym obszarze Ancelstierre Kodeks był niedostępny, lecz w pobliżu Muru dotarcie do niego sprawiało pewne kłopoty, przypominające nurkowanie w głębokiej rzece. Sameth znalazł Kodeks. Przez chwilę szukał pociechy w znajomym dotyku i stałości całego istnienia, a potem wybrał potrzebne znaki, przygotowując się do wypowiedzenia ich nazw. Gdy wszystko było gotowe, wyciągnął prawą rękę z trzema wyprostowanymi palcami. Każdy z palców symbolizował jednego ze zbliżających się Zmarłych. - Anet! Calew! Ferhan! - wykrzyknął, splunął i z trzech palców wystrzeliły znaki w formie srebrnych ostrzy, świszcząc w powietrzu, przeleciały szybciej, niż mógł nadążyć wzrok. Każde z nich trafiło jednego Pomocnika, wyrywając mu dziurę wielkości pięści w rozkładającym się torsie. Cała trójka cofnęła się, a jeden upadł, wymachując rękami i nogami jak chrząszcz przewrócony na plecy. - O, do diabła! - wyrwało się chłopcu stojącemu obok Sama. - Teraz! - krzyknął Sam i pozostali z wrzaskiem rzucili się naprzód, wymachując prowizoryczną bronią. Sam z sierżantem ruszyli razem z nimi, Cochrane zaś zaatakował sam, zachodząc Zmarłych z boku. Rozległy się krzyki, łomot pałek do krykieta i tępy chrzęst palików, którymi przybijano ciała Zmarłych do rozmokłej ziemi. Rozgrywające się wokół wydarzenia Sam rejestrował w dziwnym rozgorączkowanym transie, jak kakofonię dźwięków, obrazów i emocji. Nie był pewien, co się właściwie dzieje. Ocknął się i pomógł Mniejszemu Druittowi wbić palik w ramię wijącego się stwora. Nawet z przebitymi wszystkimi kończynami Zmarły nadał wykręcał się i niemal się uwolnił, lecz kilku chłopców z rezerwy sprytnie przywaliło mu wyswobodzone ramię ogromnym kamieniem. Widząc to, wszyscy wybuchnęli entuzjazmem. Sam cofnął się i starł krople deszczu z twarzy. Wyczuwał, że od drogi i z drugiej strony wzgórza zbliżało się coraz więcej Zmarłych. Szybki rzut oka pokazał, że zostały tylko trzy paliki do bramek, a dwa z pięciu kijów do krykieta złamały się podczas ataku. - Wracajcie - polecił, uciszając okrzyki. - Idzie ich więcej. Nick z sierżantem podeszli do Sama. Chłopiec przemówił pierwszy, pytając cicho: - Co teraz zrobimy, Sam? Oni się ruszają! Za pół godziny się uwolnią. - Wcześniej dotrą tu oddziały ze Strefy - wymamrotał Sam, spoglądając na sierżanta, który przytaknął. - Boję się tych nowych. Przychodzi mi tylko do głowy... - Co? - wpadł mu w słowo Nick. - Wszyscy ci to Pomocnicy Zmarłych, a nie Zmarli z wolną wolą - odparł Sam. - Stworzeni na nowo. Ich duchy są takie, jakie udało się naprędce znaleźć nekromancie. Nie są ani silne, ani mądre. Gdyby udało mi się dotrzeć do nekromanty, który ich kontroluje, pewnie rzuciliby się na siebie albo chodziliby w kółko. Część z nich pewnie zapadłaby znów w Śmierć. - No to łapmy tego nekromantę! - zawołał Nick głośno. Głos miał pewny, lecz nie mógł powstrzymać nerwowego spojrzenia w dół zbocza. - To nie takie proste - powiedział zamyślony Sam. Większość uwagi skupiał na Pomocnikach Zmarłych, których wyczuwał dookoła. Dziesięciu było jeszcze na drodze, a kolejnych sześciu gdzieś po drugiej stronie wzgórza. Ustawiali się w nierówne szeregi. Nekromanta zapewne planował, że wszyscy zaatakują w tej samej chwili, od razu z obu stron. - To nie takie proste - powtórzył. - Nekromanta jest gdzieś w pobliżu, a przynajmniej jego ciało, chronione zaklęciem albo przez jakiegoś strażnika. Duchem wszedł w Śmierć. Żeby się do niego dostać, sam muszę tam pójść, a nie mam miecza, dzwonków ani niczego... - Wejść w Śmierć? - zapytał Nick głosem wyższym o oktawę. Miał jeszcze coś dodać, ale spojrzał na przybitych do ziemi Zmarłych i przestał. - Nie ma nawet czasu, żeby rzucić diamentem dla osłony - wymamrotał do siebie Sam. Nigdy wcześniej nie był samotnie w Śmierci. Bywał tam tylko z matką, Sabriel Abhorsen. Bardzo żałował, że nie ma jej teraz w pobliżu. Nic innego nie przychodziło mu do głowy. On sam niemal na pewno dałby radę uciec, ale nie mógł zostawić innych. - Nick - powiedział, podejmując decyzję. - Zejdę w Śmierć. Tutaj nic nie będę czuł ani widział. Moje ciało będzie wyglądało na zamarznięte, więc potrzebuję ciebie i was, sierżancie, żebyście mnie pilnowali, jak umiecie najlepiej. Planuję wrócić, zanim dotrą tu Zmarli, ale jak nie zdążę, starajcie się ich spowolnić, jak tylko się da. Rzucajcie piłkami, kamieniami, czymkolwiek, co znajdziecie. Jeżeli nie, złapcie mnie za rękę, ale nie ruszajcie. - Dobrze - zgodził się Nick. Widać było, że jest zdziwiony i boi się, ale wyciągnął rękę. Sam uścisnął ją. Inni chłopcy przyglądali się im ciekawie lub starali przeszyć wzrokiem deszcz. Poruszył się tylko sierżant, podając mu swój miecz, rękojeścią do przodu. - Przyda ci się, Książę, bardziej niż mnie - powiedział. Potem, jakby powtarzając myśli Sama, dodał: - Szkoda, że nie ma tu twojej matki. - Dzięki, ale tylko magiczny miecz może mi pomóc. Zatrzymaj go. Sierżant skinął głową. Tymczasem Sam przyjął postawę obronną boksera i zamknął oczy. Szybko odnalazł granicę między Życiem i Śmiercią, przez chwilę czując, jak krople deszczu przedostają mu się za kołnierz. Po chwili jego twarz ogarnął straszliwy chłód Śmierci. Całą siłą woli Sam odepchnął się w stronę zimna, każąc swojemu duchowi wejść w Śmierć. Nagle bez ostrzeżenia znalazł się tam. Zimno odczuwał całym ciałem, nie tylko na twarzy. Otworzył oczy, ujrzał popielatą poświatę Śmierci i poczuł na nogach parcie rwącego nurtu rzeki. W oddali usłyszał huk wosospadu Pierwszych Wrót i zadrżał. W Życiu Nick i sierżant ujrzeli, że ciało Sama sztywnieje. Znikąd spłynęła mgła, owijając się wokół jego nóg jak winorośl. Na dłoniach i twarzy pojawił się lód. Lodowa powłoka, której nie zmywał deszcz. - Nie jestem pewien, czy wierzę w to, co widzę - szepnął Nick, odwracając głowę od Sama i patrząc na zbliżających się Zmarłych. - Lepiej uwierz - mruknął ponuro sierżant. - Bo cię zabiją bez względu na to, czy w nich wierzysz, czy nie. Rozdział szesnasty Droga w Śmierć Poza łoskotem wodospadu oznaczającego Pierwsze Wrota w Śmierci panowała zupełna cisza. Sam stał spokojnie, pozostając blisko granicy Życia, nasłuchując i rozglądając się. Lecz pośród osobliwej szarości, spłaszczającej wszystko i zniekształcającej perspektywę, widział tylko otaczającą go rzekę. Woda była zupełnie ciemna, oprócz białej piany wokół jego kolan, gdzie przyspieszała biegu. Ostrożnie zaczął iść samą krawędzią Śmierci, walcząc z prądem, który starał się wciągnąć go na głębię i unieść ze sobą. Domyślał się, że nekromanta musi być gdzieś w pobliżu granicy z Życiem, lecz nie było gwarancji, że on sam idzie we właściwym kierunku i że go odnajdzie. Nie miał wystarczających umiejętności, żeby stwierdzić, w której części Śmierci się znajdował w stosunku do Życia. Pamiętał tylko miejsce, gdzie powinien wrócić po swoje ciało. Poruszał się znacznie ostrożniej niż wtedy, kiedy po raz ostatni był w Śmierci - rok wcześniej, z matką u boku. Teraz, gdy był sam i bezbronny, wszystko wydawało się inne. Prawda, że mógł uzyskać do pewnego stopnia kontrolę nad Zmarłymi, gwiżdżąc lub klaszcząc w dłonie, lecz bez dzwonków nie mógł im wydawać poleceń ani tym bardziej ich przepędzić. Poza tym, mimo że biegle opanował arkana Magii Kodeksu, nekromanta najpewniej był adeptem Wolnej Magii, przewyższając go o klasę. Jedyną szansę widział w podejściu nieświadomego niczego nekromanty, co będzie możliwe tylko w chwili, gdy ten skupi się całkowicie na znajdowaniu i wiązaniu duchów Zmarłych. Co gorsza, Sam zorientował się, że brodząc w rzece, robi dość sporo hałasu. Bez względu na to, jak ostrożnie starał się stąpać, nie mógł całkowicie wyeliminować plusku. Była to też ciężka praca, bo rzeka przyzywała go, kierując myśli ku zmęczeniu i porażce. Łatwiej byłoby poddać się jej i położyć, by go poniosła, przecież i tak nie wygra... Sameth skrzywił się, odpędził makabryczne myśli i zmusił do stawiania kolejnych kroków. Ani śladu nekromanty. Zaczął się niepokoić, że jego przeciwnik wyszedł już ze Śmierci. Może jest teraz w Życiu i kieruje atakami Zmarłych? Wiedział, że Nick i sierżant zrobią wszystko, aby osłonić jego ciało, ale wobec czarów praktyka Wolnej Magii będą bezbronni. Przez chwilę Sam zastanawiał się, czy nie zawrócić, lecz w tym samym momencie delikatny dźwięk sprawił, że całą uwagę skupił na Śmierci. Usłyszał odległy, czysty dźwięk, który z początku wydawał się daleki, lecz szybko się ku niemu zbliżał. Potem dojrzał towarzyszące dźwiękowi kręgi, rozchodzące się po wodzie - prosto w jego kierunku! Natychmiast zatkał uszy, niemal wbijając palce do głowy. Dobrze znał to długie, czyste wezwanie. Pochodziło od trzeciego z siedmiu dzwonków - Kibetha, zmuszającego wszystkich do pójścia za jego głosem. Dźwięk wdarł się w uszy Sama, wniknął do umysłu i objął go we władanie. Potem przeobraził się w całą ich kaskadę układającą się w rytm dyktujący jego nogom, co mają robić. Na przekór woli chłopca poruszał mięśniami, popychając go naprzód. Sam desperacko spróbował wydąć wargi, żeby wygwizdać przeciwzaklęcie lub wydać jakikolwiek przypadkowy dźwięk, mogący zakłócić zew dzwonka. Lecz policzki nie chciały go słuchać, nogi zaś niosły go już zupełnie wbrew woli, prowadząc szybko ku źródłu dźwięku, ku osobie trzymającej dzwonek. Rzeka odkryła swoją szansę w nagłej nieporadności Sama. Prąd owinął się wokół jego stóp, a on potknął się i runął w ciemną toń jak długi. Chłodna woda kłuła go po całym ciele tysiącem ostrzy. W tej samej chwili Kibeth umilkł, lecz Sam nadal pozostawał pod jego wpływem, jak ryba na wędce. Dzwonek starał się go prowadzić, gdy tymczasem rzeka pragnęła utrzymać go w swoich odmętach. Sameth walczył tylko o to, by wystawić głowę nad powierzchnię i zaczerpnąć tchu, zanim będzie zmuszony napić się wody. Jednak moc nurtu i przemożny zew dzwonka zakleszczyły go w walce dwóch żywiołów, pozbawiając zupełnie panowania nad ciałem. Drżąc z zimna, wbrew swej woli zbliżał się ku Pierwszym Wrotom i wodospadowi. Podjął ostatni wysiłek. Rzucił się w stronę powierzchni i udało mu się zaczerpnąć tchu, lecz w tej samej chwili nasilił się ryk Pierwszych Wrót. Wiedział, że jest zbyt blisko i lada chwila przez nie przepłynie. Bez dzwonków stanie się łatwym celem dla stworzeń zamieszkujących drugi obszar. Nawet gdyby udało mu się uciec, pewnie będzie za słaby, by oprzeć się sile rzeki. Prąd zabierze go z sobą aż do Dziewiątych Wrót i ostatecznej Śmierci, która leży za nimi. Nagle coś chwyciło go za prawy nadgarstek i zatrzymał się. Rzeka szumiała i pieniła się bezsilnie wokół niego. Sam niemal rzucił się z pięściami na ratującego, lecz obawa przed wodą była silniejsza, poza tym musiał oddychać, więc nie mógł myśleć o niczym innym. Znalazł oparcie dla stóp i udało mu się odkrztusić trochę wody. Zorientował się, że go piecze nadgarstek, a z rękawa buchają kłęby pary. Krzyknął z przerażenia. Bał się spojrzeć, kim lub czym był jego wybawiciel. Mimo to z wolna podniósł głowę. Podtrzymywał go nekromanta, którego Sam miał nadzieję zaskoczyć - wychudły, łysiejący mężczyzna w skórzanej zbroi wzmocnionej metalem pokrytym czerwoną emalią. W poprzek klatki piersiowej nosił pas z dzwonkami. Tutaj, w Śmierci, Wolna Magia nadawała złowieszczy wyraz jego sylwetce, otaczając go cieniem ognia i ciemności, który poruszał się wraz z nim, przekształcając go w straszliwą i naprawdę okrutną istotę. Z oczodołów postaci wystrzeliwały płomienie. To dotyk jego dłoni oparzył Sama. Nekromanta wyciągnął miecz i przysunął ostrze do szyi chłopca. Jeszcze kilka cali i dotknie jego gardła. Wzdłuż ostrza spływały ciemne płomienie i jak krople rtęci spadały w odmęty rzeki, która unosiła je dalej. Sam znów zakaszlał - nie dlatego, że musiał, lecz po to, by zamaskować próbę sięgnięcia do Kodeksu. Ledwo zaczął, miecz przybliżył się. Duszący dym z zaklętego ostrza sprawił, że zaczął kaszleć naprawdę. - Nie - powiedział nekromanta głosem przesiąkniętym Wolną Magią. Oddech jego cuchnął zaschłą krwią. Sam rozpaczliwie zastanawiał się, co robić. Nie mógł sięgnąć do Kodeksu, a z gołymi rękami nie miał szans w walce z uzbrojonym w miecz przeciwnikiem. Nie był w stanie nawet się poruszyć, bo drugą rękę nekromanta trzymał ciągle w piekącym uścisku. - Wrócisz do Życia i odszukasz mnie - rozkazał nekromanta niskim, twardym i bardzo pewnym siebie głosem. Chłopiec poczuł, że musi postąpić tak, jak tamten rozkazał. I nie chodziło tu tylko o słowa. Nekromanta wymówił właśnie zaklęcie Wolnej Magii, lecz będzie ono kompletne dopiero po związaniu mocą Saranetha, szóstego dzwonka. I w tym leżała szansa Sama, bo napastnik musiał puścić jego dłoń lub schować miecz do pochwy, aby wyciągnąć dzwonek i użyć go. Sam pragnął, by nekromanta puścił go, starając się nie napinać zbytnio mięśni i nie zdradzić własnych zamiarów. Jednak przeciwnik wolał schować miecz do pochwy i prawą dłonią wyciągnął drugi z dużych dzwonków - Saranetha, czyli tego, który wiąże. Jego dźwiękiem nakaże Samowi wykonywać własną wolę, chociaż dziwna była chęć powrotu do Życia, bo nekromanci zwykle nie cenili sobie zbytnio żywych Pomocników. Uścisk drugiej dłoni nie zelżał ani na trochę. Ból, jaki odczuwał Sam, był przejmujący - tak silny, że nie dało się go znieść, więc mózg postanowił odciąć bodźce bólowe. Gdyby nie miał przed oczami swoich palców, wydawałoby mu się, że dłoń została nadpalona u nadgarstka. Nekromanta ostrożnie otworzył mieszek, w którym ukryty był Saraneth. Lecz zanim zdążył chwycić dzwonek i wyciągnąć go, Sam rzucił się w tył i nogami złapał nekromantę w pasie. Obaj wpadli do lodowatej wody. Nad nekromantą wzniósł się ogromny słup pary. Sam znalazł się pod wodą, która natychmiast zalała mu usta i nos, starając się wedrzeć do płuc. Czuł, że skóra na udach zaczyna go parzyć, mimo dojmującego chłodu rzeki. Ale nie puszczał przeciwnika. Nekromanta wił się i starał uwolnić. Spod wody kształt jego ciała wydawał się plątaniną ognia i ciemności, potworniejszą i bardziej nieludzką niż wcześniej sądził chłopiec. Swobodną dłonią Sam desperacko sięgnął do pasa przeciwnika, starając się wyrwać chociaż jeden z dzwonków. Lecz ich śliskie hebanowe uchwyty parzyły, w odróżnieniu od gładkich, obłożonych zaklęciem Kodeksu mahoniowych uchwytów dzwonków jego matki. Nie mógł złapać żadnego z nich, a co gorsza, kleszczowy chwyt jego nóg powoli słabł wskutek nadludzkiej siły nekromanty, który nie przestawał także miażdżyć jego nadgarstków, co prawie zupełnie pozbawiało chłopca tchu z bólu. Wtem prąd przyspieszył, podrywając ich obu. Sam nie wiedział, w którą stronę powinien się obrócić, żeby złapać oddech. Potem polecieli w dół - przez wodospad Pierwszych Wrót. Wodospad zakręcił nimi i znaleźli się w Drugim Obszarze. Sam nie mógł już utrzymać nekromanty. Mężczyzna wyswobodził się z jego uchwytu i uderzył go boleśnie w brzuch, usuwając mu z płuc marne resztki powietrza eksplozją bąbelków. Sam starał się walczyć, lecz do płuc wdarła mu się woda i opuszczały go resztki sił. Czuł, że nekromanta uwalnia się i ucieka, poruszając zygzakami przez wodę jak wąż, i stracił wszelką zdolność kojarzenia poza rozpaczliwą myślą o przetrwaniu. Sekundę później wypłynął na powierzchnię, kaszląc jak szalony i połykając powietrze oraz wodę. Równocześnie starał się przeciwstawić prądowi i odnaleźć wroga. Rozbłysła w nim iskierka nadziei, gdy nie zauważył ani śladu nekromanty. Musiał być blisko Pierwszych Wrót, lecz na Drugim Obszarze trudno to było stwierdzić, bo w dziwnej poświacie wzrok czasami nie sięgał dalej niż na wyciągnięcie ręki. Dostrzegł jednak pianę wodospadu i gdy zrobił krok naprzód, zanurzył dłoń w pędzącą kaskadę Pierwszych Wrót. To wystarczyło do przywołania zaklęcia przepuszczającego z „Księgi Zmarłych”, którą zaczął studiować w zeszłym roku. Rozmyślając o niej, przypomniał sobie strony, a słowa Wolnej Magii zalśniły, gotowe do wypowiedzenia. Otworzył usta - lecz w tej samej chwili dwie płonące dłonie wtłoczyły mu głowę do rzeki. Tym razem nie miał czasu wstrzymać oddechu, a jego krzyk zamienił się w pianę ledwo zaburzającą powierzchnię wody. Dopiero ból przywrócił mu świadomość. Ból kostek i dziwne zawroty głowy. Zorientował się, że nadal znajduje się w Śmierci - lecz tym razem na granicy z Życiem. Nekromanta trzymał go za kostki głową w dół. Z uszu i nosa chłopca wylewały się strugi wody. Mężczyzna znów przemówił, wypowiadając potężne zaklęcia, pętające Sama jak stalowe okowy. Czuł, że krępują go i wiedział, że powinien spróbować im się przeciwstawić, lecz nie mógł. Resztką energii, jaka mu pozostała, udawało mu się utrzymać oczy otwarte. Zrozumiał jedną ważną rzecz - nekromanta wysyła go z powrotem do Życia, a zaklęcie miało na celu dopilnować, by wykonywał jego rozkazy. Lecz okowy nie miały teraz dla niego żadnego znaczenia. Nic nie miało znaczenia oprócz tego, że wraca do Życia. Nie obchodziło go, że w Życiu będzie musiał spełnić jakieś straszliwe żądania nekromanty. Wróci do Życia... Napastnik puścił jedną nogę Sama i chłopiec zakołysał się jak wahadło, ledwo dotykając głową powierzchni wody. Wydawało się, że nekromanta urósł, bo wcale nie trzymał ręki wysoko. A może - myślał Sam resztkami świadomości - to ja się skurczyłem? - Powrócisz do mnie w Życiu, w miejscu, gdzie droga przy Murze schodzi w dół przy otwartych grobach - rozkazał na koniec nekromanta, gdy zaklęcie osiadło na Samie tak ściśle, że czuł się jak mucha osaczona przez pająka. Musiał jeszcze przypieczętować całość Saranethem. Na jego widok Sam próbował walczyć, lecz ciało nie słuchało poleceń umysłu. Chciał sięgnąć do Kodeksu, lecz zamiast chłodnego spokoju niekończącego się strumienia znaków poczuł ogromny wir żywego ognia, burzę, która groziła zniszczeniem zarówno jego umysłowi jak i poparzonemu ciału. Wreszcie odezwał się niski, głęboki ton Saranetha. W ostatniej chwili instynkt pozwolił Samowi wydobyć z płuc dźwięk wprowadzający dysonans w brzmieniu dzwonka, który zadrżał w dłoni nekromanty, wydając przeraźliwy jazgot. Mężczyzna natychmiast puścił Sama, wolną dłonią uciszając serce dzwonka, bo brzmiąc fałszywie groził straszliwymi konsekwencjami osobie, która go używała. Gdy dzwonek wreszcie się uspokoił, nekromanta znów zwrócił się ku chłopcu. Ten jednak zniknął, choć przecież nurt rzeki nie mógł unieść go z sobą tak szybko. Rozdział siedemnasty Nicholas i nekromanta Po powrocie do Życia pierwszą rzeczą, jaką usłyszał Sam, był ostry klekot serii karabinów maszynowych. Otaczający go krajobraz nabierał biało-czarnych odcieni w jaskrawych rozbłyskach eksplozji rac opadających z wolna na spadochronach pośród strug deszczu. Gdy się poruszył, lodowa skorupa, którą pokryte było jego ubranie, popękała w najdziwniejsze wzory. Zrobił pół kroku i upadł na kolana, łkając z bólu, szarpiąc palcami błotnistą ziemię, szukając pocieszenia w tchnieniu Życia. Z wolna zaczęło do niego docierać, że otaczają go ludzie. Nie rozumiał ich głosów, bo w głowie ciągle pobrzmiewały mu słowa nekromanty, powtarzające, co ma zrobić. Starał się przemówić przez zęby ściśnięte zimnem, podświadomie naśladując rytm ostrzału. - Nekromanta... droga w dół... przy grobach - wystękał urywanym głosem, nie wiedząc, co mówi ani do kogo. Ktoś dotknął jego nadgarstka, a ból oślepił go bardziej niż race, które rozkwitały na niebie nad ich głowami. Po nagłym rozbłysku zaległa ciemność. Zemdlał. - Jest ranny! - wykrzyknął Nick, spoglądając na ślady oparzeń na rękach Sama. - Poparzony. Ale jak to się mogło stać? - Co? - spytał sierżant. Spoglądał w dół stoku, śledząc czerwone linie pocisków smugowych nadlatujących z pobliskiego wzgórza przy drodze. Co jakiś czas rozlegała się eksplozja, syk i oślepiający rozbłysk białego fosforu. Widać, że oddział z garnizonu Strefy przebija się w stronę wzgórza, na którym bronią się sierżant i chłopcy. Żołnierz niepokoił się kierunkiem ostrzału nacierających oddziałów. - Sam jest poparzony - powtórzył Nick, nie mogąc oderwać wzroku od sinych śladów na nadgarstkach przyjaciela. - Musimy coś zrobić. - Pewnie - odparł sierżant, nagle znikając w ciemności, jaka zaległa po rozbłysku ostatniej racy. - Chłopcy spychają Zmarłych w naszą stronę. Pewnie myślą, że już po nas, bo nie patrzą, gdzie strzelają. Jeżeli stąd nie uciekniemy, zaczniemy sami zbierać kule. Jakby na potwierdzenie jego słów następna raca zatoczyła łuk nad ich głowami i na niebie pojawiły się ślady pocisków smugowych. Klekot karabinów nie ustawał. Sierżant krzyknął: - Padnij! Wszyscy padnij! W świetle nowej racy Nick ujrzał wynurzające się zza linii drzew ciemne sylwetki, kierujące się w stronę zbocza. Charakterystyczne powłóczenie nogami zdradzało, kim są. W tej samej chwili jeden z chłopców znajdujący się dalej za wzgórzem zaczął krzyczeć: - Wychodzą od tyłu! Całe... Reszta słów utonęła w kolejnych seriach ognia maszynowego, długich wybuchach serii smugowych, kreślących czerwone linie w szeregach Zmarłych, trafiając niektórych po wielekroć. Ciała zataczały się pod wpływem uderzeń, lecz nie przerywały niesamowitego pochodu. - Z tamtej górki mają dobre pole ostrzału - powiedział sierżant. - Ale dojdą tutaj, zanim serie rozerwą ich na strzępy. Nie takie rzeczy widziałem. A przy okazji poszatkują nas na kawałki. Mówił wolno i Nick zorientował się, że sierżantowi trudno zebrać myśli, jakby całkowicie przesiąknięty grozą ich położenia umysł nie był w stanie ogarnąć rozgrywających się wydarzeń. - A nie można jakoś dać znać żołnierzom? - próbował przekrzyczeć kolejne serie ognia maszynowego. Lecz ciemne sylwetki Zmarłych i rozbłyski kolorowych śladów pocisków zbliżały się ku nim nieubłaganie, jak niepowstrzymane, hipnotyzujące narzędzie w rękach losu. Jedna z serii skierowała się wyżej w ich stronę. Kule odbijały się od skał i ziemi, gwiżdżąc koło głowy Nicka. Chłopiec przyciągnął do siebie nieprzytomnego Sama, osłonił jego ciało własnym, wciskając się w błoto. - Nie możemy im dać jakiegoś sygnału?! - zawołał rozpaczliwie, choć głosem stłumionym przez błoto wypełniające usta. Sierżant nie odpowiadał. Nick spojrzał w jego stronę. Żołnierz leżał bez ruchu. Czapka z czerwoną opaską walała się na ziemi, a głowa leżała w kałuży krwi, czarnej w świetle rac. Nie wiedział, czy jeszcze oddycha. Z wahaniem wyciągnął przez błoto dłoń ku sierżantowi. Obawa przed strzaskaniem ręki przez nisko przelatujące kule wystarczała, by starał się trzymać ją możliwie najniżej. Palcami dotknął metalu - rękojeści miecza sierżanta. Wzdrygnął się i chciał cofnąć dłoń, lecz w tej samej chwili ktoś za jego plecami wydał tak straszliwy wrzask, że odruchowo zacisnął dłoń na rękojeści. Odwracając się, zauważył sylwetkę jednego z chłopców zmagającego się z większą postacią, która trzymała go za szyję i próbowała dusić. Nie zastanawiając się nad tym, że może zostać trafiony kulą, Nick skoczył na równe nogi, żeby pomóc koledze. Podniesieni na duchu jego przykładem ruszyli inni, waląc w Pomocnika Zmarłych kijami do krykieta, palikami i kamieniami. W kilka sekund powalili go i przyszpilili do ziemi, lecz było za późno. Harry Benlet miał skręcony kark. Już nigdy nie uda mu się w jedno popołudnie strącić trzech bramek w krykieta. Już nigdy nie przeskoczy dla zabawy stolików w sali egzaminacyjnej w Somersby, udając, że to bieg przez płotki. Walka z Pomocnikiem Zmarłych przywiodła chłopców na sam szczyt wzgórza. Zmarli nadchodzili z dwóch przeciwległych stron, jedynie marsz grupy atakującej z południa opóźniał ogień karabinów maszynowych. Nick widział pozycje, z których strzelają żołnierze, dostrzegał nawet pojedyncze sylwetki. Na pobliskim wzgórzu było kilka stanowisk karabinów maszynowych, a przynajmniej z setka żołnierzy oskrzydlała Zmarłych po obu stronach drogi. Zorientował się, że jedna czerwona seria leci w kierunku chłopców. Zaryła w rozmokłą ziemię trzydzieści jardów przed nimi. Karabin nagle przestał strzelać. Odległość była zbyt duża, żeby cokolwiek można było zobaczyć, poza tym padał deszcz. Domyślił się, że zmieniają magazynek albo przestawiają podstawę karabinu, bo wokół stanowiska uwijały się sylwetki żołnierzy. Zauważyli cele na szczycie wzgórza. - Naprzód! - krzyknął Nick, pędząc po stoku w półprzysiadzie. Inni poszli jego śladem i gnali na złamanie karku, aż powpadali jeden na drugiego i poprzewracali się. Chwilę później smugi pocisków przeleciały im nad głowami i szczyt wzgórza eksplodował fontanną wody, błota i kul. Nick instynktownie pochylił się, mimo że szczyt chronił go przed trafieniem. W ułamku sekundy zdał sobie sprawę z trzech straszliwych faktów: pozostawił Sama po drugiej stronie wzgórza, musiał jakoś dać znać żołnierzom, żeby przestali strzelać i nie pozabijali żywych jeszcze chłopców, oraz że gdyby nawet zaczęli biec, wpadną w ręce Zmarłych, zanim żołnierze zdążą ostrzelać teren. Lecz z tej świadomości zrodził się nagły przypływ energii i nie znana wcześniej determinacja, jasność myśli, jakiej nigdy jeszcze nie doświadczył. - Ted, wyjmij zapałki - rozkazał, przypominając sobie nałóg kolegi. - A wy starajcie się znaleźć coś suchego, co da się spalić. Papier, cokolwiek! Wszyscy zebrali się wokół Nicka. Przepełnione strachem twarze świadczyły o determinacji. Podawano sobie listy, pomięte karty do gry, po chwili wahania nawet kartki z notatnika, zawierające to, co właściciel do tej pory uznawał za poezję najwyższych lotów. Potem nadeszła najważniejsza rzecz - cenna piersiówka brandy od Cooke’a Mniejszego, co dziwne, bo zawsze przestrzegał wszystkich przepisów, reguł i zasad. Pierwsze trzy zapałki tylko zasyczały na deszczu, potęgując niepokój chłopców. Ted zdjął czapkę, pod którą udało się wreszcie zapalić czwartą. Od niej zajął się papier zwilżony brandy. Pomarańczowe płomienie zabarwione niebieskim odcieniem alkoholu nagle przywróciły barwy biało-czarnemu krajobrazowi, oświetlanemu przez race. - Dobrze! - warknął Nick. - Ted, ty i Mike podczołgacie się pod szczyt i ściągniecie tu Sama. Nie zbliżajcie się do samego szczytu i uważajcie na jego ręce - jest poparzony. - A ty co? - zapytał Ted z wahaniem, widząc kilka smug pocisków i eksplozje fosforowych granatów. Widać było, że się boi, ale nie chce się przyznać. - Poszukam nekromanty, który steruje tymi potworami - powiedział Nick, wymachując mieczem. - A wy lepiej zacznijcie śpiewać przy ognisku, aby wojsko wiedziało, że tutaj są prawdziwi ludzie. Musicie utrzymać Zmarłych na odległość, a ja spróbuję pociągnąć najbliższych za sobą. - Śpiewać? - zapytał Cooke Mniejszy. Wydawał się zupełnie spokojny, być może dlatego, że zanim oddał piersiówkę, opróżnił ją do połowy. - Ale co? - Naszą szkolną pieśń - rzucił Nick przez ramię, schodząc w dół. - Tylko to znamy chyba wszyscy. Żeby uniknąć ognia karabinów maszynowych, Nick obiegł wzgórze, potem skierował się ku Zmarłym, którzy teraz znajdowali się za ich pierwszą linią obrony. Biegnąc, wymachiwał mieczem i wykrzykiwał słowa bez znaczenia, które tonęły w nieprzerwanym szczęku karabinów maszynowych. Znalazł się w połowie drogi od Zmarłych Pomocników, gdy usłyszał pierwsze dźwięki szkolnej pieśni. Nie ma co, dyrygent chóru w Somersby byłby zadowolony. Urywane słowa docierały do uszu Nicka, który zamarkował właśnie skręt w lewo przed Zmarłymi, a potem rzucił się w prawo, zwracając się w kierunku drzew i drogi. „Wybierz drogę, drogę honoru...” Zwolnił, żeby ominąć zmurszały pień. Pomiędzy drzewami było ciemniej, bo światło rac rozpraszały korony drzew. Zaryzykował spojrzenie za siebie i z zadowoleniem zmieszanym z przerażeniem stwierdził, że niektórzy Zmarli odwracają się i podążają jego śladem. Przerażenie sprawiło, że pomiędzy drzewami przyspieszył, pędząc szybciej, niż nakazywał zdrowy rozsądek. „Z radością podejmuj wyzwania...” Słowa szkolnej pieśni nagle ustały, gdy Nick wyskoczył z gęstwiny, wpadł na kamienny mur, przewrócił się i spadł sześć lub siedem stóp na drogę poniżej. Zgubił miecz i rękami próbował zamortyzować upadek. Uderzenie o asfalt odarło mu z dłoni naskórek. Przez chwilę leżał, dochodząc do siebie, potem zaczął się podnosić. Gdy był już na czworakach, zauważył, że ktoś przed nim stoi. Skórzane buty z metalowymi osłonami kolan zachrzęściły, kiedy mężczyzna zrobił krok do przodu. - Więc przyszedłeś, jak ci rozkazałem. Czyli Saraneth nie był potrzebny - powiedział mężczyzna. Jego głos w jakiś dziwny sposób eliminował pozostałe dźwięki, docierające dotąd do uszu Nicka. Odgłosy strzałów, eksplozje, śpiew - wszystko znikło. Słyszał tylko niesamowity głos, wzbudzający w nim nieopisany strach. Zaczął unosić głowę, lecz bał się spojrzeć wprost na mężczyznę. Instynktownie wiedział, że to nekromanta, którego w swojej głupocie poszukiwał. Teraz mógł tylko zwiesić głowę tak, żeby daszek czapki od krykieta zasłonił mu twarz. - Podaj mi rękę - rozkazał nekromanta słowami trafiając prosto do umysłu chłopca. Nick ukląkł, jak w modlitwie, z pochyloną głową i wysunął zakrwawioną przy upadku dłoń. Ręka nekromanty powoli wyszła jej na spotkanie. Przez chwilę Nick myślał, że uścisną je sobie, gdy nagle przypomniał sobie ślady oparzeń na dłoniach Sama. Ślady palców! Lecz nie mógł się poruszyć. Ciało zastygło w bezruchu na komendę nekromanty. Dłoń mężczyzny zatrzymała się kilka cali od ręki Nicka. Pod jej skórą coś zaczęło się poruszać, jak pasożyt próbujący wydostać się z pułapki. Był to kawałek metalu, z wolna odwracający się w stronę otwartej dłoni chłopca. Po wyjściu na zewnątrz wisiał w powietrzu przez kilka sekund, potem nagle skoczył. Nick poczuł, jak trafia go, jak przedziera się przez skórę i przedostaje do krwi. Zaczął krzyczeć, ciało zwinęło się w konwulsjach i wtedy po raz pierwszy Hedge ujrzał twarz chłopca. - Nie jesteś Księciem! - krzyknął i zamierzył się mieczem. Lecz nagle powstrzymał się o milimetr przed Nickiem. Gdy konwulsje ustąpiły, chłopiec spojrzał na niego spokojnie, przyciskając dłoń do piersi. Zanurzona we krwi drzazga tajemnego metalu pokonywała labirynt żył w ciele chłopca. Po tej stronie Muru miała niewielką moc, lecz wystarczającą, żeby dotrzeć do ostatecznego celu. Do serca Nicholasa Sayre dotarła po minucie, a po upływie kolejnej z jego ust zaczęły wydobywać się gęste obłoki białego dymu. Hedge poczekał, aż dym się rozproszy. Po chwili poczuł, że wiatr zmienia kierunek na wschodni, a jego własna moc maleje. Usłyszał stukot podkutych butów na drodze i syk racy rozbłyskującej mu nad głową. Zawahał się przez chwilę, potem z nadludzką zręcznością wskoczył na skarpę i dał nura między drzewa. Z ukrycia przyglądał się, jak żołnierze ostrożnie podchodzą do nieprzytomnego chłopca. Niektórzy mieli na karabinach bagnety, było także dwóch z lekkimi karabinami maszynowymi Lewina. Ci nie stanowili dla niego zagrożenia, ale byli też inni, z mieczami pokrytymi znakami Kodeksu, z błyszczącymi znamionami Kodeksu i tarczami ozdobionymi godłem Zwiadowców Strefy. Mężczyźni znali Magię Kodeksu, mimo iż Armia zaprzeczała, że coś takiego w ogóle istnieje. Nekromanta wiedział, że z taką ilością przeciwników nie ma szans. Wszyscy Zmarli Pomocnicy zostali zlikwidowani, unieruchomieni w sposób, którego nie rozumiał do końca, lub przywróceni Śmierci, gdy ich ciała zanadto osłabły. Mrugnął, trzymając oczy zamknięte przez pełną sekundę. Tym samym przyznał, że ten plan spalił na panewce. W Ancelstierre przebywał już cztery lata i pilnował realizacji jeszcze innych zamierzeń. A po chłopca jeszcze wróci. Gdy znikał w ciemności, sanitariusze przekładali Nicka na nosze, młody oficer przekonywał chłopców na wzgórzu, że naprawdę mogą już przestać śpiewać, a Ted i Mike starali się opowiedzieć przytomniejącemu Samowi, co się stało. Lekarz wojskowy obejrzał poparzenia na rękach i nogach chłopaka i przygotował zastrzyk z morfiny. Rozdział osiemnasty Uzdrowicielski dotyk ojca Szpital w Bain był stosunkowo nowy, bo wybudowano go sześć lat wcześniej podczas chaotycznych reform systemu opieki zdrowotnej. Sporo ludzi już w nim umarło, a położenie blisko Muru wystarczyło, żeby zmysł wyczuwania Śmierci przez Sametha pozostał aktywny. Osłabiony bólem i otępiały morfiną, którą mu podawano na uśmierzenie, chłopiec nie był w stanie pozbyć się dręczącego uczucia bliskości Śmierci. Wypełniało ono całe jego ciało przejmującym chłodem, powodując dreszcze, co z kolei sprawiało, że lekarze zwiększali dawki leków. W snach nawiedzały go bezcielesne stwory przychodzące z krainy Śmierci, by dokończyć dzieła rozpoczętego przez nekromantę. Co gorsza, w tych rzadkich chwilach, kiedy udawało mu się obudzić, miał wrażenie, że Hedge skrada się w jego stronę. Wołał wtedy o pomoc, dopóki pielęgniarka, bo w rzeczywistości była to ona, nie dała mu następnego zastrzyku i nie rozpoczął się nowy cykl koszmarów. Cierpiał tak przez cztery dni, na przemian to odzyskując, to tracąc przytomność. Właściwie w ogóle nie budził się ze stanu dziwnego otępienia, któremu towarzyszyła świadomość bliskości Śmierci i paraliżujący strach. Czasami był świadom, że na łóżku obok leży Nick z obandażowanymi rękami. Zdarzało się, że wymieniali po parę słów, lecz nie była to prawdziwa rozmowa, bo Sam nie mógł odpowiadać na pytania ani kontynuować wątku rozpoczętego przez Nicka. Piątego dnia wszystko się zmieniło. Sam nadal znajdował się w szponach koszmaru, po raz kolejny w Śmierci, stojąc blisko nekromanty, który jednocześnie był wieloma stworzeniami, nad i pod wodą. Chłopiec biegł, potykał się i tonął, przeżywając to, co stało się w rzeczywistości, potem poczuł dotyk... tym razem nie na nadgarstku, lecz na ramieniu. Był on chłodny i przynosił ulgę, wyprowadził go z koszmaru na rozświetlone niebo całe ciepłe od znaków Kodeksu i słońca. Gdy otworzył oczy, po raz pierwszy widział wyraźnie. Ustąpiło otępiające działanie leków i zawroty głowy. Czuł na szyi lekki dotyk palców w miejscu, w którym wyczuwalny był puls, i poznał dłoń ojca, zanim jeszcze spojrzał w górę. Touchstone siedział obok z zamkniętymi oczami, wypowiadając uzdrawiające zaklęcia. Z jego palców wynurzały się znaki i zagłębiały w ciało syna. Sam spojrzał na ojca, ciesząc się, że ów nie widzi ulgi na jego twarzy ani łez, które pospiesznie starł z policzków. Po raz pierwszy od kilku dni czuł ciepło płynące z Kodeksu. Jego znaki wypierały z krwi leki i uśmierzały ból oparzeń. Sama tylko obecność Touchstone’a odegnała lęk przed Śmiercią. Nadal ją wyczuwał, lecz wrażenie było mętne, odległe, a co najważniejsze, już się nie bał. Król dokończył wypowiadanie zaklęcia i otworzył oczy. Były popielate, tak samo jak oczy syna, lecz malował się w nich niepokój i zmęczenie. Z wolna zdjął dłoń z szyi Sama. Prawie się objęli, lecz chłopiec ujrzał dwóch lekarzy, czterech strażników Króla, dwóch oficerów Armii Ancelstierre i cały tłum policji, żołnierzy i urzędników zebranych w korytarzu i ciekawie zaglądających do środka, dlatego tylko uścisnęli się. Niechęć, z jaką rozluźniał uścisk, zdradzała, jak bardzo cieszy go widok ojca. Lekarze nie posiadali się ze zdumienia, że Sam tak szybko odzyskał przytomność. Jeden z nich spojrzał nawet w kartę informacyjną, żeby upewnić się, że pacjent rzeczywiście od kilku dni dostawał dożylnie morfinę i wykrzyknął: - To niemożliwe! - lecz przerwał na widok chłodnego spojrzenia królewskiego strażnika, dającego wyraźnie do zrozumienia, że rozmowa jest teraz nie na miejscu. Następny dyskretny gest oznaczał, że obecność lekarza także nie jest potrzebna, więc wycofał się ku wyjściu. Strażnicy, podobnie jak Król nosili trzyczęściowe garnitury w stonowanym kolorze popielatym, żeby nie zranić delikatnych uczuć mieszkańców Ancelstierre. Efekt ten psuły tylko przypasane do boków miecze wystające spod podwiniętych płaszczy. - Eskorta - powiedział Touchstone sucho, widząc, że Sam pytająco spogląda na ludzi zebranych w korytarzu. - Mówiłem im, że przybywam tu wyłącznie jako osoba prywatna, lecz najwyraźniej w takiej sytuacji też muszę mieć oficjalną eskortę. Mam nadzieję, synu, że utrzymasz się w siodle. Jeżeli zostaniemy choćby chwilę dłużej, złapie mnie jakiś komitet albo polityk. - W siodle? - powtórzył Sam. Musiał wypowiedzieć te słowa dwa razy, bo gardło odzwyczaiło się od mówienia. - Mam rzucić szkołę przed końcem semestru? - Tak - powiedział Touchstone cicho. - Chcę, żebyś wrócił do domu. W Ancelstierre nie jest już bezpiecznie. Miejscowa policja złapała kierowcę autobusu. Przekupiono go srebrnymi denarami Starego Królestwa. To znaczy, że ktoś z naszych wrogów potrafi działać po obu stronach Muru, a przynajmniej wydawać pieniądze w Ancelstierre. - Chyba jestem w formie i dam radę jechać - powiedział Sam, marszcząc brwi. - To znaczy, nie wiem, czy rzeczywiście coś mi jest. Boli mnie ręka... Przerwał i spojrzał na bandaż, którym owinięty miał nadgarstek. Znaki Kodeksu nadal uwijały się wokół bandaża, spływając jak złoty pot. To naprawdę działa, pomyślał Sam, bo nadgarstek zaledwie go swędział w miejscu, gdzie jeszcze niedawno czuł przeszywający ból, podczas gdy pieczenie pomniejszych oparzeń na nogach zupełnie znikło. - Można już zdjąć bandaż - powiedział Touchstone i zaczął go odwiązywać. Przy okazji pochylił się ku Samowi i szepnął: - Na ciele nie odniosłeś poważnych obrażeń, ale podejrzewam, że masz silny uraz duchowy. Potrzeba czasu, żeby się zagoił, bo to wykracza poza moje umiejętności. - Co to znaczy? - zaniepokoił się Sam. Nagle poczuł się mały, bezradny, w niczym nie przypominając prawie dorosłego Księcia, jakim niedługo miał się stać. - A mama da sobie z tym radę? - Nie sądzę - odparł Touchstone, opierając dłoń na ramieniu syna. W świetle szpitalnej sali na palcach Króla wystąpiły białe szramy po ćwiczebnych i prawdziwych walkach mieczem. - Nie wiem, co się stało, wiem tylko, że się stało. Domyślam się, że wybrałeś się do Śmierci nieprzygotowany i bez osłony, dlatego straciłeś trochę ducha. Niewiele, ale wystarczy, żebyś czuł się słabszy lub powolniejszy... jakby było ciebie mniej. Ale z czasem wrócisz do pełni sił. - Nie powinienem był tam iść, prawda? - szepnął Sam, spoglądając w twarz ojca i poszukując choćby śladu dezaprobaty lub oznak surowości. - Czy mama jest na mnie zła? - Ani trochę - odparł zaskoczony Touchstone. - Postąpiłeś tak, jak uważałeś za słuszne i konieczne, żeby uratować innych, co było zarówno odważne, jak i w najlepszej tradycji obu stron rodziny. Twoja matka najbardziej martwi się o ciebie. - Gdzie jest teraz? - zapytał Sam, zanim zdążył się powstrzymać. Gdy tylko otworzył usta, pożałował, że cokolwiek powiedział. - Wygląda na to, że w Oldmond jest Mordaut pływający jako przewoźnik - wyjaśnił cierpliwie Touchstone. Wiele razy w dzieciństwie Sama w podobny sposób tłumaczył częstą nieobecność Sabriel. - Dowiedzieliśmy się o nim, gdy dotarliśmy do Muru. Poleciała Papierowym Skrzydłem, żeby się z nim uporać. Zobaczymy się w Belisaere. - Jeżeli nie będzie musiała polecieć gdzieś indziej - powiedział Sam, wiedząc, że przemawia przez niego gorycz i żal. Ale przecież mógł umrzeć, a jak widać, to nie wystarczyło, żeby mama przyjechała się z nim zobaczyć. - Jeśli nie będzie musiała polecieć gdzieś indziej - przyznał Król, jak zawsze spokojny. Ojciec bardzo starał się zachowywać spokój, bo płynęła w nim gorąca krew i obawiał się wzburzenia. Sam tylko raz widział wybuch jego wściekłości, gdy fałszywy ambasador jednego z północnych klanów próbował pchnąć Sabriel widelcem podczas oficjalnej kolacji w Pałacu. Touchstone, rycząc jak bestia, chwycił ogromnego barbarzyńcę i rzucił nim przed siebie. Mężczyzna przeleciał przez całą długość stołu i wylądował na pieczonym łabędziu. Król przestraszył tym wszystkich bardziej niż próba zabójstwa, zwłaszcza że na dodatek usiłował podnieść podwójny tron i rzucić nim w napastnika. Na szczęście nie udało mu się. Po jakimś czasie uspokoiła go Sabriel, głaszcząc po głowie, gdy zapamiętale starał się oderwać od podłogi marmurowy cokół tronu. Sam przypomniał sobie o tym w chwili, gdy ujrzał, że ojciec mrugnął. Na jego czole pojawiła się zmarszczka. - Przepraszam - mruknął. - Wiem, że musi. Obowiązki Abhorsenów. - Tak. To jedno słowo powiedziało mu, co Touchstone naprawdę myśli o częstych nieobecnościach Sabriel i jej walkach ze Zmarłymi. - To może lepiej się już ubiorę? - powiedział Sam i przerzucił nogi na bok posłania. Dopiero w tej chwili zauważył, że pobliskie łóżko jest puste i zaścielone. - A gdzie Nick? Był tutaj, prawda? Chyba że mi się wszystko przyśniło. - Nie wiem - odparł Touchstone, który znał przyjaciela syna z wcześniejszych wizyt w Ancelstierre. - Nie było go tutaj, kiedy przyszedłem. Doktorze! Czy na tym łóżku leżał Nicholas Sayre? Lekarz pospiesznie podszedł do Króla. Nie wiedział, kim jest ten dziwny, choć najwidoczniej ważny gość, nie znał także pacjenta, ponieważ Armia chciała zachować absolutną tajemnicę i nakazała używać tylko imion. Teraz żałował, że poznał nazwisko drugiego chłopca. Lecz Główny Minister nie miał syna w tym wieku, więc chłopak musiał być tylko jego siostrzeńcem albo bratankiem. Co za ulga. - Pacjent Nicholas X - powiedział, akcentując „X” - został wczoraj wypisany i oddany w ręce jednego z zaufanych sług rodziców. Przebył tylko lekki wstrząs i doznał otarcia naskórka. - Zostawił jakąś wiadomość? - dopytywał się Sam, zaskoczony, że jego przyjaciel nie starał się z nim skontaktować. - Nie sądzę... - zaczął lekarz, gdy nagle przerwała mu pielęgniarka przepychająca się w korytarzu przez tłum granatowych, popielatych i ziemistych mundurów. Była młoda i ładna. Spod wykrochmalonego czepka wysuwały jej się jaskraworude włosy. - Zostawił list, wasza wysokość - powiedziała z akcentem charakterystycznym dla mieszkańców Północy. Z pewnością pochodziła z Bain, bo wiedziała dokładnie, kim są Touchstone i Sam, co nie spodobało się lekarzowi. Lekarz wziął list i podał chłopcu, który natychmiast rozdarł kopertę. Z początku nie rozpoznał charakteru pisma Nicka. Litery były większe niż zwykle i zawijasy mniej regularne. Po chwili domyślił się, że przyjaciel pisał list obandażowaną dłonią. Sam, Przyjacielu, Mam nadzieję, że wkrótce wydobrzejesz na tyle, żebyś mógł przeczytać te słowa. Co do mnie, to chyba już wyzdrowiałem, chociaż muszę przyznać, że wspomnienia z wydarzeń tamtego wieczoru mam dość mgliste. Chyba nie wiesz, że ubzdurałem sobie znaleźć tego gościa - nekromantę, którego najpierw Ty chciałeś złapać tam, dokąd poszedłeś. Niestety, było ciemno, deszcz, biegłem za szybko i jedyne, co udało mi się zrobić, to spaść z muru oporowego i stracić przytomność. Miałem szczęście, że niczego sobie nie złamałem, jak powiedzieli doktorzy, chociaż nabiłem sobie parę interesujących siniaków. Ale nie sądzę, żeby te konowały w Corvere potrafiły tak samo się nimi zająć jak siostra Moulin. Wiem, że Armia skontaktowała się z Twoim tatą i że wybierasz się do domu, więc wygląda na to, że nie dokończysz semestru. Ja chyba też nie będę sobie zawracał tym głowy, bo już się dostałem do Sunbee. Bez Ciebie i bez biednego Harry’ego Benleta będę zupełnie kim innym. A nawet bez Cochrane’a. Znaleźli go następnego rana jakieś pięć mil dalej. Plótł coś bez sensu, pienił się, więc myślę, że zamknęli go u czubków w Smithwen. Oczywiście już dawno powinni byli to zrobić. Myślałem sobie, że przyjadę odwiedzić Cię w Starym Królestwie, zanim przyjdzie czas wrócić do college’u. Przyznaję, że moje zainteresowanie wzbudziły ruszające się zwłoki i Twoja demonstracja siły, czy jak to tam nazywasz. Wiem, że uważasz to za magię, ale jestem przekonany, że wszystko da się wyjaśnić poprzez właściwe zastosowanie metod badawczych. Kto wie, może właśnie mnie się to uda. Teoria surrealizmu Sayre’a albo prawo zjawisk magicznych Sayre’a. W szpitalu bywa dość nudno, zwłaszcza jeżeli kolega z sali nie jest w stanie podtrzymać rozmowy. Więc musisz mi wybaczyć rozwlekłość. O czym to ja mówiłem? Aha, eksperymenty w Starym Królestwie. Wydaje mi się, że to Armia blokuje wszelkie badania. Uwierzysz, że wczoraj przyszła do mnie cała procesja? Pułkownik i dwóch kapitanów. Kazali mi podpisać oświadczenie, że zgodnie z ustawą o tajemnicy państwowej nikomu nie pisnę ani słowa o dziwnych wydarzeniach w Strefie. Zapomnieli o języku migowym, więc jak wrócę, dorwę jakiegoś głuchego reportera. Chociaż nie. Ani słowa, przynajmniej dopóki nie będę miał coś konkretnego do zakomunikowania. Najlepiej jakiegoś wielkiego odkrycia. Ci oficerowie chcieli, żebyś Ty też podpisał, ale nie byłeś w nastroju, więc siedzieli i czekali, a potem wściekali się na siebie. Wtedy im powiedziałem, że nie jesteś nawet obywatelem Ancelstierre. To dało im do myślenia. Wyszli i długo rozmawiali o tym z porucznikiem, który dowodzi ochroną szpitala. Coś mi mówi, że nie wie lewica, co czyni prawica, bo ci byli z Wydziału Prawnego z Corvere, a ochrona jest ze Zwiadowców Ochrony Strefy. Zaciekawiło mnie, że ci ostatni są z Twoich stron, bo mają na czołach ten wasz znak kastowy, czy jak to tam nazywacie. Chociaż spieszę dodać, że socjologią to się specjalnie nie interesuję. Teraz zjeżdżam. Wiekowi rodzice przysłali po mnie kogoś w rodzaju osobistego podsekretarza czy też nadsekretarza, lub szambelana, w każdym razie jednego z totumfackich, żeby zabrał mnie do domu do Amberne Court. Ojciec ma sporo roboty z uchodźcami z Południa, odpowiedziami na pytania w Izbie i tym podobnymi rzeczami, a wujowi Edwardowi potrzebne jego poparcie, ple, ple, ple, jak zwykle. Mama wydawała chyba obiad na cele dobroczynne albo coś równie ekscytującego. Niedługo się odezwę, żeby omówić szczegóły odwiedzin. Mam nadzieję, że za parę miesięcy wszystko przygotuję, no, maks za trzy. Głowa do góry! Nick, tajemniczy Pacjent X Sam złożył list z uśmiechem. Przynajmniej Nick przeżył tamten wieczór bez poważniejszych obrażeń i z nienaruszonym poczuciem humoru. Można się było domyślić, że Zmarli zaostrzą tylko jego naukowy apetyt, a nie wywołają strachu, co byłoby znacznie bardziej rozsądne. - Wszystko w porządku? - zapytał Touchstone, który cierpliwie czekał. Przynajmniej połowa gapiów straciła zainteresowanie tym, co się dzieje w sali. Po kolei wycofywali się z przejścia i poza zasięg wzroku, gdzie mogli bez przeszkód poplotkować. - Tato - zaczął Sam - przywiozłeś mi jakieś ubrania? Rzeczy szkolne pewnie do niczego już się nie nadają. - A niech to! Proszę, tu jest torba - powiedział Touchstone. - Wszystkich proszę o wyjście. Jak dwa stada owiec, które nie chcą się z sobą zmieszać, ludzie stojący w sali próbowali wyjść, podczas gdy ludzie z korytarza chcieli ruszyć na pomoc, uniemożliwiając tym pierwszym wyjście. Wreszcie wszystkim udało się wydostać z sali. Na miejscu został jedynie Damer, osobisty ochroniarz Touchstone’a, niski, chudy człowieczek o błyskawicznym refleksie. Przed wyjściem podał Królowi bagaż, po czym zamknął za sobą drzwi. W środku znajdowały się ubrania w stylu Ancelstierre, zdobyte - podobnie jak stroje Touchstone’a i ochrony - dzięki pośrednictwu konsulatu Starego Królestwa w Bain. - Włóż je teraz - powiedział Touchstone. - W normalne ubrania przebierzemy się w Strefie. - Wzmocniona kurtka i hełm, wysokie buty i miecz - powiedział Sameth, ściągając przez głowę szpitalną koszulę. - Tak. Masz coś przeciwko temu? Ja muszę wracać do Królestwa. Ale ty może byłbyś bezpieczny w Corvere. W sumie mógłbyś pojechać na Południe... - Nie - postanowił Sam. Chciał zostać z ojcem. Chciał poczuć na ramionach ciężar zbroi i rękojeść miecza w dłoni. Ale nade wszystko pragnął spotkać się z matką w Belisaere. Dopiero tam będzie bezpieczny od Śmierci... i nekromanty, który pewnie nadal czeka na niego w lodowatej rzece. Rozdział dziewiętnasty Poglądy Ellimere na edukację Księcia Po dwóch tygodniach wyczerpującej jazdy, złej pogody, marnego jedzenia i bólu mięśni, którym trudno było przystosować się do końskiego grzbietu, Sam przybył do wielkiego Belisaere, wspaniałej stolicy Starego Królestwa. Okazało się, że matki nie ma. Sabriel wyjechała, wezwana do czarnoksiężnika Wolnej Magii i bandytów atakujących podróżnych w północnej części Drogi Gwoździa. Następnego dnia wyjechał także Touchstone sprawować sądy w Estwael, gdzie zadawniona waśń między dwoma szlacheckimi rodami przerodziła się w serię morderstw i porwań. Podczas nieobecności Touchstone’a, Ellimere, starsza o czternaście miesięcy siostra Sama, została mianowana współregentką wraz z Jallem Orenem, Kanclerzem. Była to formalność, bo Touchstone rzadko udawał się gdzieś dalej niż kilka dni drogi jastrzębia pocztowego, lecz miała ona wywrzeć ogromny wpływ na Sama. Ellimere poważnie traktowała swoje obowiązki. Uznała też, że jednym z nich, jako współregentki, jest zaradzenie brakom w wychowaniu młodszego brata. Touchstone’a nie było ledwie godzinę, gdy Ellimere przyszła do sypialni Sama. Chłopiec wrócił do sił po doznanych obrażeniach i męczącej podróży, lecz jeszcze nie czuł się sobą. Męczył się łatwiej niż przedtem i chętniej przebywał sam. Dwa tygodnie wstawania przed świtem i jazda aż do zachodu słońca w połączeniu z jowialnym poczuciem humoru strażników znowu spowodowały zmęczenie i nie stał się bardziej towarzyski. Dlatego wcale się nie ucieszył, gdy Ellimere obudziła go pierwszego ranka, odsłaniając zasłony, otwierając okno i zrywając zeń koce. W Starym Królestwie od kilku dni była zima i panował przenikliwy chłód. Wiał ostry i zimny wiatr od morza, a słaba poświata słońca tylko drażniła oczy. - Wstawaj! Wstawaj! Wstawaj! - wołała Ellimere, która jak na kobietę miała dość niski, śpiewny głos. - Zjeżdżaj! - warknął Sam, starając się wyrwać siostrze koce. Nastąpiła krótka przepychanka, wreszcie poddał się, gdy jeden z nich przedarł się na pół. - Patrz, co zrobiłaś - powiedział z wyrzutem. Ellimere wzruszyła ramionami. Mówiło się, że jest ładna, niektórzy nawet widzieli w niej piękność, lecz Sam nic takiego nie dostrzegał. Dla niego Ellimere była tylko dokuczliwym pasożytem, tymczasem rodzice, wynosząc ją do godności współregentki, zrobili z niej niebezpiecznego potwora. - Przyszłam przedstawić ci plan dnia - oznajmiła. Przysiadła wyprostowana na skraju łóżka, z dłońmi złożonymi po królewsku na kolanach. Sam zauważył, że na codzienne ubranie włożyła delikatny bufiasty płaszcz przetykany złotem. Coś w rodzaju diademu podtrzymywało długie i starannie uczesane czarne włosy. Ponieważ zwykle ubierała się w stary skórzany strój myśliwski, a włosy zawiązywała z tyłu, żeby nie przeszkadzały, nowy wizerunek wcale nie zapowiadał upragnionej przez Sama rodzinnej atmosfery. - Co takiego? - Twój plan dnia - powtórzyła. - Jestem pewna, że miałeś zamiar spędzić większość czasu przebywając w tej swojej śmierdzącej dziurze, ale obawiam się, że obowiązki wobec Królestwa stoją na pierwszym miejscu. - Co? - powtórzył Sam. Czuł się bardzo zmęczony. Nie miał najmniejszej ochoty na tę rozmowę, zwłaszcza że istotnie zamierzał spędzać dużo czasu w swoim warsztacie w wieży. Przez kilka ostatnich dni, gdy zbliżali się do Belisaere, marzył o chwili samotności i spokoju przy stole roboczym, z narzędziami starannie powieszonymi na ścianie nad małą komodą, której każda szuflada zawierała użyteczne materiały, na przykład srebrny drut czy kamień księżycowy. Sam przetrwał ostatni etap podróży, wymyślając nowe zabawki i gadżety, które miał zamiar zrobić w swojej oazie spokoju i odpoczynku. - Królestwo przede wszystkim - powtórzyła Ellimere. - Bardzo ważne jest morale ludności i każdy członek rodziny musi zaangażować się w jego podniesienie. Jako jedyny Książę w okolicy, będziesz musiał... - Nie! - wykrzyknął Sam, nagle zdając sobie sprawę, do czego zmierza jego siostra. Wyskoczył z łóżka i spojrzał na nią gniewnie. Powiew wiatru z okna owinął mu koszulę nocną wokół nóg. Ellimere wstała i popatrzyła na niego z góry. Była trochę wyższa niż brat, a na dodatek nosiła buty na obcasie. - Tak. Święto Letniego Przesilenia. Masz zagrać rolę Ptaka Świtania. Próby zaczynają się jutro. - Ale to jeszcze pięć miesięcy! - zaprotestował Sam. - Poza tym nie mam ochoty być jakimś cholernym Ptakiem Świtania. Kostium waży chyba tonę i będę go musiał nosić przez tydzień! Tata ci nie mówił, że jestem chory? - Powiedział, że powinnam znaleźć ci zajęcie. A skoro nigdy nie tańczyłeś roli Ptaka, przyda ci się pięć miesięcy ćwiczeń. Oprócz tego jest też występ z okazji Święta Zimowego Przesilenia - już za sześć tygodni. - Nogi mnie bolą - wymamrotał Sameth, myśląc o podwiązkach noszonych przez Ptaka Świtania. - Weź kogoś z nogami grubymi jak pień drzewa. - Sameth! Będziesz tańczył tę rolę bez względu na to, czy ci się to podoba, czy nie - ucięła Ellimere. - Czas najwyższy, żebyś się tu do czegoś przydał. Zaplanowałam też, że razem z Jallem przewodniczysz sądowi grodzkiemu codziennie od dziesiątej do pierwszej, dwa razy dziennie będziesz ćwiczył walkę mieczem, oczywiście ze strażnikiem, i musisz schodzić na posiłki. Koniec z jedzeniem w dziupli. A żeby widzieć życie z odpowiedniej perspektywy, co dwa tygodnie w środy popracujesz z pomywaczami. Sam jęknął i opadł na łóżko. To był pomysł Sabriel. Co dwa tygodnie przez cały dzień Ellimere i Sam pracowali gdzieś w pałacu, niby tak samo jak zwykli ludzie. Oczywiście nawet gdy zmywali naczynia lub froterowali podłogi, słudzy rzadko zapominali, że Sam i Ellimere następnego dnia znów staną się Księciem i Księżniczką. Większość służby radziła sobie z tą sytuacją w taki sposób, że udawała, iż nie ma wśród nich jednego ani drugiego, z kilkoma godnymi uwagi wyjątkami, jak Pani Finney, sokolniczka która rugała ich tak samo jak wszystkich innych. Dzień prac wykonywanych w nerwowym milczeniu i odosobnieniu nazywano zwykle Perspektywą. - A ty co będziesz robić? - zapytał Sam, podejrzewając, że Ellimere jako współregentka będzie się starała wymigać od obowiązku. - Wybrałam stajnie. Sam odchrząknął. Praca w stajniach była ciężka, zwłaszcza że wypadała wtedy pora czyszczenia. Lecz Ellimere kochała konie, więc pewnie nie będzie miała nic przeciwko temu. - Mama powiedziała, że tego też masz się nauczyć. - Z przepastnego rękawa wyjęła paczuszkę. Trudno było od razu poznać, co zawierała, bo owinięta była impregnowanym papierem i obwiązana grubym, włochatym szpagatem. Sam sięgnął po pakunek, lecz gdy dotknął go palcami, nagle poczuł straszliwy chłód i obecność Śmierci, mimo zaklęć i znaków mających zapobiec wszelkim z nią kontaktom wpisanym w otaczające ich Kamienie. Natychmiast cofnął dłoń i przysiadł na drugim końcu łóżka. Serce waliło mu jak młotem, a na twarzy i dłoniach wystąpiły kropelki potu. Już wiedział, co zawiera ten z pozoru niegroźny pakunek. Była to „Księga Zmarłych”, niewielki tomik, oprawiony w zieloną skórę z zapinkami z matowego srebra. Skórę i srebro nasycono ochronną magią. Znaki pętania i oślepiania, zamykania i więzienia. Tylko ktoś biegły w Wolnej Magii i nekromancji mógł ją otworzyć, tylko czysty Mag Kodeksu mógł ją zamknąć. Zawierała całą wiedzę na temat nekromancji i kontrnekromancji zebraną przez pięćdziesięciu trzech Abhorsenów na przestrzeni ponad tysiąca lat - i coś więcej, bo treść nigdy nie była taka sama. Zmieniała się w zależności od sytuacji i kaprysu książki. Sam podczytywał ją trochę u boku matki. - Co ci jest? - zapytała ciekawie Ellimere, widząc, że jej brat blednie i zaczyna szczękać zębami. Położyła pakunek na łóżku i podeszła do niego, kładąc mu dłoń na czole. - Jesteś zimny - powiedziała zaskoczona. - Bardzo zimny! - Jestem chory - wymamrotał. Ledwo mógł mówić. Za gardło chwycił go strach. Był przerażony, że w jakiś niewytłumaczalny sposób książka wrzuci go w Śmierć, że zanurzy go w zimnych nurtach rzeki, że wodospad wepchnie go za Pierwsze Wrota... - Wracaj do łóżka - zawołała Ellimere, nagle zatroskana. - Zawołam doktora Shemblisa. - Nie! - krzyknął Sam, myśląc o nadwornym doktorze i jego dziwnych, wnikliwych pytaniach. - Przejdzie mi. Zostaw mnie na chwilę samego. - Dobrze. Ellimere zamknęła okno i pomogła mu zaścielić łóżko resztkami koca. - Ale nie myśl sobie, że to cię uratuje przed Ptakiem Świtania. Chyba, że doktor Shemblis powie, iż jesteś bardzo, bardzo chory. - Nie jestem. Za parę godzin mi przejdzie. - Ale co ci się stało? Tata nic mi nie powiedział i nie mieliśmy czasu na rozmowę. Podobno byłeś w Śmierci i wpakowałeś się w kłopoty? - Coś w tym rodzaju - szepnął. Ellimere podniosła pakunek, zważyła ciekawie w dłoni i rzuciła na łóżko obok Sama. - Cieszę się, że nigdy nie miałam do tego zdolności. Wyobrażasz sobie, co by było, gdybym to ja była Abhorsenem, a ty Królem? Ale dobrze, że zacząłeś zaglądać w Śmierć, bo mamie przyda się teraz każda pomoc. W każdym razie bardziej niż te twoje zabawki. Ale miałam cię poprosić, żebyś mi zrobił dwie rakiety do tenisa, więc pewnie nie powinnam się skarżyć. Nikt inny nie rozumie, czego mi trzeba, a od skończenia Wyverley nie grałam ani razu. Zrób mi, dobrze? - Obiecuję - odpowiedział Sam, ale nie myślał o tenisie tylko o książce, która leżała obok niego, i o tym, że ma stać się Abhorsenem. Wszyscy spodziewali się, że zostanie następcą Sabriel. Będzie musiał przestudiować „Księgę Zmarłych”. Będzie musiał znów wejść w Śmierć i stanąć oko w oko z nekromantą albo z czymś jeszcze gorszym, jeżeli to w ogóle możliwe. - Na pewno nie chcesz, żeby przyszedł Shemblis? Jesteś blady jak prześcieradło. Przyślę tu kogoś z herbatą rumiankową. Chyba będzie lepiej, jak zaczniesz od jutra. Jutro ci się poprawi, prawda? - Chyba tak - zastygł w bezruchu, przerażony bliskością książki. Siostra rzuciła bratu jeszcze jedno zatroskane spojrzenie, wyrażające też irytację. Potem odwróciła się i wyszła zamaszyście, zatrzaskując za sobą drzwi. Sam leżał, starając się oddychać regularnie i powoli. Czuł bliskość książki, zupełnie jakby była żywą istotą, na przykład zwiniętym wężem, czającym się do ataku. Nasłuchiwał dźwięków płynących ku niemu z Pałacu. Regularne okrzyki wartowników, nagły gwar rozmów na dziedzińcu pod oknem, szczęk broni z pola ćwiczeń za murem. W tle tego wszystkiego przez cały czas przewijał się szum morza. Belisaere było prawie wyspą, a Pałac wybudowano na jednym z czterech wzgórz w części północno- wschodniej. Sypialnia Sama znajdowała się w wieży na morskim klifie. Podczas najsilniejszych burz zimowych zdarzało się, że piana niesiona wiatrem od morza uderzała z impetem o jej okno, chociaż wieża leżała dość daleko od brzegu. Służący przyniósł mu herbatę rumiankową. Zamienili kilka słów, chociaż Sam nie miał pojęcia, co mówi. Napój wystygł, a słońce podniosło się wyżej, minęło okno i znów zrobiło się chłodniej. Wreszcie poruszył się. Drżącymi rękami ujął pakunek. Przeciął sznurek mieczem, leżącym u wezgłowia łóżka, i szybko odwinął papier, wiedząc, że jeżeli przerwie tę czynność, już do książki nie wróci. Tak jak podejrzewał, była to „Księga Zmarłych”. Zielona skóra świeciła, jak pokryta potem. Srebrne klamerki zamykające książkę były matowe. Rozjaśniły się, gdy przyglądał się im z uwagą, potem znów zmatowiały, mimo że na nie nie dmuchnął. Była także wiadomość - pojedyncza, postrzępiona strona, na której widniał tylko znak Kodeksu i jego imię napisane pewną ręką Sabriel. Sam podniósł kartkę, potem użył papieru pakunkowego jako rękawicy ochronnej, żeby wsunąć książkę pod łóżko. Jeszcze nie może do niej zaglądnąć. Nie dzisiaj. Dotknął znaku Kodeksu na kartce i w głowie rozbrzmiał mu głos Sabriel. Mówiła szybko, a po odgłosach w tle odgadł, że pozostawiła mu wiadomość tuż przed odlotem w Papierowym Skrzydle, żeby walczyć ze Zmarłymi. Sam, Najdroższy, Mam nadzieję, że czujesz się dobrze i wybaczysz mi, iż nie mogę być teraz przy Tobie. Ojciec przesłał mi jastrzębiem wiadomość, że czujesz się lepiej i możesz konno dojechać do domu, ale zejście w Śmierć bardzo Cię zmęczyło. Wiem, co to znaczy, i jestem z Ciebie dumna, że tam poszedłeś, aby ratować przyjaciół. Chyba nie odważyłabym się pójść w Śmierć bez dzwonków. Nie martw się, wszystkie urazy duchowe ustępują z czasem. Naturą Śmierci jest odbierać, a naturą Życia - dawać. Twoja postawa pokazała mi też, że jesteś już gotów rozpocząć szkolenie następcy Abhorsenów. Jestem z tego dumna, ale i trochę smutna, bo to znaczy, że dorosłeś. Abhorsen ma wiele obowiązków - a jednym z najgorszych jest ten, że jesteśmy skazani na nieobecność w tak wielu ważnych chwilach życia naszych dzieci - twojego życia, Sam. Odkładałam na później rozpoczęcie nauki, bo chciałam, żebyś jak najdłużej pozostał drogim małym chłopcem, którego pamiętam. Lecz od wielu lat nie jesteś już chłopcem, tylko młodym mężczyzną i trzeba Cię traktować jak dorosłego. Część z tego to uznanie dziedzictwa i ważne zadanie, jakie masz do spełnienia w przyszłości naszego Królestwa. Spory fragment naszego dziedzictwa zawarty jest w „Księdze Zmarłych”, którą masz teraz przy sobie. Część z tego przeczytałeś ze mną, ale teraz nadszedł czas, żebyś sam opanował ją najlepiej, jak potrafisz. Będę potrzebowała Twojej pomocy, bo co chwilę pojawiają się nowi Zmarli, a także nowi adepci Wolnej Magii, a ja nie mogę znaleźć przyczyny jednego ani drugiego. Porozmawiamy dłużej, kiedy wrócę, ałe teraz chciałabym, abyś wiedział, że jestem z Ciebie dumna, Sameth. Twój ojciec też. Witaj w domu, synku. Kocham Cię, Mama Sam wypuścił kartkę z rąk i opadł na poduszkę. Przyszłość, rysująca się tak jasno, gdy wybił piłkę do krykieta wysoko w górę i poza pole do gry, zdobywając sześć punktów, teraz wydała mu się ciemna i ponura. Rozdział dwudziesty Drzwi trzech znaków W dzień swoich dziewiętnastych urodzin Lirael postanowiła udać się z psem w szczególne miejsce, czyli do poszarpanej dziury w jasnozielonej skale, gdzie urywała się nagle główna spirala schodów Biblioteki. Otwór był zbyt mały, żeby Lirael mogła się weń zmieścić, więc specjalnie na wyprawę zrobiła sobie nową powłokę Kodeksu. Przez kilka lat, od czasu znalezienia książki „W powłoce lwa”, nauczyła się robić trzy różne powłoki. Dobierała je zależnie od okoliczności. Lodowa wydra, mała i zwinna, umożliwiała jej łatwe poruszanie się po wąskich przejściach, po śniegu i po lodzie. Rudy niedźwiedź był o wiele większy i silniejszy od Lirael, a grube futro chroniło go przed zimnem i obrażeniami. Dzięki sowie śmieszce mogła unosić się w powietrzu i widziała w ciemnościach, chociaż dotąd latała tylko po wielkich salach Biblioteki, w których tak naprawdę nigdy nie było całkiem ciemno. Trzeba jednak przyznać, że powłoki Kodeksu miały swoje wady. Na przykład lodowa wydra widziała wszystko w odcieniach szarości z bardzo niekorzystnej perspektywy przy samej ziemi, co więcej, po zrzuceniu powłoki Lirael towarzyszył niepohamowany apetyt na ryby, który utrzymywał się przez kilka dni. Z kolei niedźwiedź miał słaby wzrok, poza tym stale czuł się głodny i zły. Za dnia było niewiele pożytku z sowy, a w rozświetlonej czytelni łzawiły jej oczy. Mimo wszystko czuła zadowolenie z powłok i dokonanych wyborów, poza tym była z siebie dumna, że opanowała umiejętność ich stosowania w krótszym czasie, niż przewidywał autor książki. Główną wadą powłok był jednak czas konieczny do ich przygotowania i założenia. Z reguły przynajmniej pięć godzin zabierało samo przygotowanie, kolejne godziny - właściwe ich zwinięcie, żeby wytrzymały dzień lub dwa w worku czy w torbie, do tego trzeba było doliczyć jeszcze przynajmniej pół godziny, a czasem dłużej, na założenie, co dotyczyło zwłaszcza skóry lodowej wydry, ponieważ była ona o wiele mniejsza niż Lirael. Przypominało to trochę próbę naciągnięcia na nogę skarpety rozmiarów palucha, tylko że w miarę nakładania stopa kurczyła się, a skarpeta rozciągała. Doprowadzenie całego przedsięwzięcia do szczęśliwego końca było bardzo trudne i zwykle wywoływało zawroty głowy, gdy zmieniał się nie tylko kształt jej ciała, lecz także rozmiary. Otwór w skale miał średnicę zaledwie dwóch stóp, więc mogła wcisnąć się do środka tylko w powłoce wydry. Z westchnieniem zaczęła ją nakładać, podczas gdy Podłe Psisko gmerało przy skale. W jakiś niewytłumaczalny sposób stawało się coraz dłuższe i chudsze, dopóki wyglądem nie zaczęło przypominać jamnika, podobnego do noszonych jako kołnierze przez pasterki z Rasseli, co Lirael widziała na ilustracjach swojej ulubionej książki podróżniczej. Po kilku minutach gorączkowej pracy tylnych łap pies zniknął. Lirael westchnęła, bo sama jeszcze nie skończyła wciskać się w powłokę. Poczuła się dotknięta, że nawet w urodziny nie poczekał na nią ani nie pozwolił przejść przodem, chociaż tak naprawdę wcale się tego nie spodziewała. Urodziny były najbardziej znienawidzonym dniem w roku. Nachodziły ją wówczas wspomnienia wszystkich złych rzeczy, jakie przydarzyły jej się w życiu. W tym roku, tak jak poprzednio, zbudziła się bez daru Widzenia. Spowodowany tym ból co prawda nie ustąpił, lecz ukrył się w głębi serca. Lirael nauczyła się nie okazywać cierpienia nawet psu, dzielącemu z nią wszystkie inne troski i marzenia. Nie dopuszczała też myśli o samobójstwie, co przydarzyło jej się w czternaste urodziny i na krótko w siedemnaste. Udało jej się stworzyć własne życie - nie idealne, ale zadowalające. Nadal mieszkała w Kwaterze Młodych, gdzie miała pozostać aż do dwudziestego pierwszego roku życia, kiedy to dostanie własne lokum. Na szczęście każdą wolną chwilę spędzała w Bibliotece, więc przeważnie nie musiała kontaktować się z ciotką Kirrith. Od dawna przestała też chodzić na Przebudzenia i inne uroczystości, podczas których musiałaby wdziewać szczerze znienawidzoną niebieską tunikę, wyraźny znak, że nie w pełni zasługuje na miano Clayry. Zamiast tego nosiła strój bibliotekarki, nawet podczas śniadania. Zaczęła też wiązać na głowie białą chustkę jak niektóre starsze Clayry. Ukrywała ona jej czarne włosy, a w mundurku trudno było stwierdzić, kim jest. Tydzień przed urodzinami do stroju roboczego dodano jej czerwoną kamizelkę, triumfalny symbol awansu na Drugą Asystentkę. Awans nie przebiegł jednak bez pewnych kłopotów, bo oficjalne zawiadomienie dotarło do niej nieoczekiwanie pewnego popołudnia. Vancelle gratulowała jej i powiedziała, że następnego ranka odbędzie się krótka ceremonia, podczas której uaktywni kolejny kamień w bransolecie Lirael i nauczy ją nowych zaklęć „odpowiadających stanowisku i zakresowi obowiązków Drugiej Asystentki w Wielkiej Bibliotece”. Dziewczyna nie zmrużyła oka tej nocy, starając się ukryć dodatkowe zaklęcia w bransolecie, aby nie zdradzić potajemnych wypraw po zakamarkach podziemi. Usypianie zaklęć okazało się jednak trudniejsze niż ich uaktywnienie. Wiele godzin później jęki rozpaczy obudziły psa, który chuchnął na bransoletę, uśpił dodatkowe zaklęcia i sprawił, że Lirael zasnęła tak twardo, iż prawie spóźniła się na ceremonię. Czerwona kamizelka nie była jedynym prezentem. Imshi i inne młode bibliotekarki najbliżej współpracujące z Lirael podarowały jej nowe pióro - cienką różdżkę ze srebra z wygrawerowanymi głowami sów, z dwoma wąskimi otworami, w które można było wkręcać różne stalówki. Pióro leżało w wyłożonym aksamitem futerale ze słodko pachnącego drewna sandałowego. Kompletu dopełniał kałamarz z zielonego matowego szkła, zamykany złotą zakrętką z wygrawerowanymi runami, tak starymi, że nikt nie potrafił ich odcyfrować. Pióro i kałamarz były aluzją do skrajnej małomówności Drugiej Asystentki. Kiedy tylko mogła, wymigiwała się pisaniem notatek. Rzadko zdarzało jej się wypowiedzieć więcej niż dziesięć słów i dość często przez kilka dni nie odzywała się do ludzi. Oczywiście Clayry nie miały pojęcia, że milczenie wynagradza sobie wielogodzinnymi dyskusjami z psem. Czasami zwierzchniczki pytały, dlaczego w ogóle się nie odzywa, lecz nie mogła im tego powiedzieć. Rozmowa z Clayrami przypominała jej o tym wszystkim, czego nie miała, zawsze poruszały temat Widzenia, najważniejszej części ich życia. Nie odzywając się, Lirael po prostu unikała cierpienia. Podczas urodzinowej herbatki w Sali Wspólnej młodszych bibliotekarek, zwykle wypełnionej gwarem, śmiechem i plotkami, była w stanie wydusić z siebie tylko „dziękuję” i uśmiechnąć się, chociaż towarzyszyły temu łzy wzruszenia. Koleżanki okazywały jej sympatię, ale przede wszystkim były Clayrami, a dopiero potem bibliotekarkami. Ostatni urodzinowy prezent dostała od psa, który serdecznie ją ucałował. Ponieważ jego pocałunki polegały na lizaniu po twarzy, Lirael z radością położyła im kres, podając mu resztkę tortu. - Takie właśnie dostałam prezenty, a do tego pocałunek od psa - wymamrotała. Założyła już połowę powłoki wydry, lecz zanim wyruszy śladem Podłego Psiska, minie jeszcze z dziesięć minut. Nie miała pojęcia o tym, że całkiem sporo osób pragnęło ją pocałować. Wielu młodych mężczyzn spośród strażników i handlarzy regularnie odwiedzających Lodowiec przyglądało jej się z coraz większym zainteresowaniem. Lecz ona jasno dawała wszystkim do zrozumienia, że chce być sama. Nie uszło ich uwadze, że nie odzywa się nawet do obsługi kuchni. Młodzi mężczyźni więc tylko przyglądali się jej, a co bardziej romantyczni marzyli o chwili, gdy nagle zejdzie na dół i zaprosi ich do siebie. Inne Clayry co jakiś czas tak robiły, ale nie Lirael. Nadal jadała sama, a marzyciele marzyli. Rzadko myślała o tym, że mimo swoich dziewiętnastu lat nigdy się nie całowała. Wiedziała wszystko o seksie z obowiązkowych lekcji w Kwaterze Młodych i z książek z Biblioteki. Była jednak zbyt nieśmiała, by podejść do gości, nawet tych znanych z widzenia z Dolnego Refektarza, a wśród mieszkańców Lodowca było bardzo niewielu mężczyzn. Często słyszała, jak inne młode bibliotekarki rozmawiają swobodnie o mężczyznach, czasem zbyt wylewnie. Wydawało jej się, że związki te najwyraźniej nie są dla nich tak ważne jak dar Widzenia i praca w Obserwatorium. Kiedy już będzie miała dar, może potem postąpi jak inne, zaprosi mężczyznę do Górnego Refektarza na obiad i na spacer w Perfumowanym Ogrodzie, a potem może do łóżka... Nie wyobrażała sobie jednak, że jakikolwiek mężczyzna może się nią zainteresować. Uważała, że kobiety mające dar Widzenia zawsze będą bardziej atrakcyjne niż ona. Po zakończeniu pracy postępowała inaczej niż jej koleżanki. O czwartej po południu większość dziewcząt szła do Kwatery Młodych, do własnych mieszkań, do jednego z Refektarzy albo w miejsce, gdzie najlepiej wypoczywały - do Perfumowanego Ogrodu lub Słonecznych Schodów. Lirael udawała się w przeciwnym kierunku - schodziła do pokoiku na niższym poziomie, żeby obudzić psa. Awansowi towarzyszył przydział nowego pokoju. Teraz przysługiwał jej trochę większy od poprzedniego, z malutką łazienką i ubikacją. Po zbudzeniu psa i ustawieniu na miejsce poprzewracanych przedmiotów, po entuzjastycznym wspólnym powitaniu, czekali na odprawę nocnej zmiany Biblioteki, gdy wszystkie dyżurne zbierały się na chwilę w Czytelni Głównej, żeby odebrać przydział zadań. W ten sposób, zabezpieczeni przed ciekawskimi, Lirael z psem zapuszczali się w dół główną spiralą schodów na Stare Poziomy, gdzie rzadko zaglądali inni. W ciągu ostatnich lat poznała wiele sekretów i niebezpieczeństw, jakie kryją w sobie Stare Poziomy. Pomagała nawet innym bibliotekarkom bez ich wiedzy. Przynajmniej trzy z nich czekałaby niechybna śmierć, gdyby wraz z psem nie zajęła się kilkoma nieprzyjemnymi stworami, które w jakiś sposób przedostały się do wnętrza Biblioteki. - Pospiesz się! - mruknął pies, wystawiając głowę z otworu. Lirael weszła już całkowicie w powłokę wydry, lecz coś było nie tak z brzuchem. Wyglądał inaczej, ale nie wiedziała, dlaczego. Przewróciła się na grzbiet, żeby lepiej widzieć. - Dumna z nowej kamizelki, jak widzę - skomentował pies, pociągając nosem. - Co ty opowiadasz? Usiadła i nachylając głowę, spojrzała na swój futrzany brzuszek. Miał inny odcień szarości, lecz przecież nie wprowadzała do powłoki żadnych zmian. - Lodowe wydry nie miewają zwykle czerwonych brzuszków, pani Druga Asystentko - zauważył pies. - No, chodź już! - Rzeczywiście! Lirael nigdy wcześniej nie zmieniała ubarwienia futra. To, co się zdarzyło, zdradzało mistrzowskie opanowanie sztuki przygotowywania powłok Kodeksu. Uśmiechnęła się i wskoczyła za psem do wąskiego korytarza. Zawsze pragnęli sprawdzić, co jest w tym przejściu, lecz ciągle coś im przeszkadzało. Wreszcie dowiedzą się, co leży za główną spiralą. - Korytarz się zapadł - powiedział pies, machając wesoło ogonem w sposób kontrastujący z powagą przekazywanej informacji. - Przecież widzę! - odburknęła. Czuła się podenerwowana, głównie dlatego, że znajdowała się w powłoce lodowej wydry już od dwóch godzin. Stała się ona bardzo niewygodna, jak spocone ubranie przylegające do ciała w niewłaściwych miejscach. Nic też nie odwracało jej uwagi od dyskomfortu, bo tunel rozpoczynający się otworem na końcu głównej spirali okazał się dość monotonny. Po jakimś czasie rozszerzał się, lecz dalej wiódł zygzakiem, bez żadnych interesujących skrzyżowań, komnat ani drzwi. Teraz zakończył się lodową ścianą, kompletnie blokującą przejście. - Nie masz o co się wściekać - odparł pies. - Poza tym jest tutaj przejście. Lodowiec rzeczywiście wdarł się w górę, ale kiedyś wiercący robak przedostał się przez nią. Jak się powspinamy, może uda nam się przejść na drugą stronę. - Przepraszam - westchnęła Lirael, wzruszając swoimi wydrzymi ramionkami, a ruch przepłynął falą po całym jej długim ciele pokrytym szarym futrem. - Więc na co czekamy? - Czas na kolację - odezwał się pies półgębkiem. - Będą się o ciebie niepokoić. - Innymi słowy, żal ci, że niczego dla ciebie dziś nie ukradnę - narzekała. - Nikt za mną nie zatęskni. A ty nie musisz jeść. - Ale lubię - zaprotestował pies, spacerując tam i z powrotem, zręcznie omijając fragmenty lodu, które odłamały się kiedyś od lodowca i blokowały dalsze przejście tunelem. - Proszę cię, znajdź jakąś drogę. Użyj słynnego nosa. - Tak jest, kapitanie - powiedział zrezygnowany pies. Zaczął się wspinać po lodowym rumowisku. Pazury zostawiały głębokie, topniejące ślady. - Wiertło robaka jest na samej górze. Lirael skoczyła za psem, delektując się zwinnością i gracją ruchu lodowej wydry. Oczywiście wspomnienie tych ruchów sprawiało, że przez kilka minut po zrzuceniu powłoki potykała się i podskakiwała, dopóki umysł nie zorientował się, że steruje zupełnie innymi grupami mięśni. Podłe Psisko wdrapywało się już w wywiercony przez robaka otwór - doskonale okrągły o średnicy około trzech stóp, przecinający zwały lodu. A było to wiertło zaledwie średniej wielkości. Duże miały ponad dziesięć stóp średnicy. Ostatnio wiercące robaki spotykało się bardzo rzadko. Lirael była chyba jedną z niewielu mieszkanek Lodowca, która kiedykolwiek zetknęła się z żywym robakiem. Widziała je dwukrotnie. Za każdym razem pies wyczuł je wcześniej, więc mieli czas zejść im z drogi. Nie były niebezpieczne, przynajmniej rozmyślnie, lecz reagowały bardzo powoli, a ich obracające się wieloszczęki żuły wszystko, co stanęło im na drodze: lód, skały lub wolno poruszających się ludzi. Pies pośliznął się, lecz nie tak jak prawdziwy pies. Lirael zauważyła, że łapy jej przyjaciela urosły niemal dwukrotnie, dzięki czemu lepiej radził sobie z lodem. Takie rzeczy nie przydarzały się zwykłym psom, lecz ona już dawno pogodziła się z faktem, że nie wie, kim lub czym właściwie jest Podłe Psisko. Niewątpliwie łączył w sobie zarówno elementy Kodeksu jak i Wolnej Magii, lecz był jedynym jej przyjacielem i udowodnił swoją lojalność więcej niż sto razy przez ostatnie cztery i pół roku. Mimo magicznego pochodzenia, zapachem jak najbardziej przypominał prawdziwego psa, zwłaszcza gdy był mokry. Jak teraz, gdy zmarszczony nos zmienionej w wydrę Lirael podążał w ślad za tylnymi nogami i ogonem zwierzęcia przez wydrążony tunel. Na szczęście tunel nie był zbyt długi i dało się zapomnieć o odorze. Okazało się, że kończy się on komnatą z jarzącym się Magią Kodeksu sklepieniem i ścianami w kafelkach. - To bardzo stara komora - oznajmił pies, wychynąwszy z tunelu na wyłożoną jasnoniebieskimi płytkami podłogę. Oba zwierzęta otrząsnęły się z resztek lodu - Lirael naśladując wyraziste ruchy psa. - Na to wygląda - przyznała, tłumiąc chęć podrapania się w szyję. Powłoka już się postrzępiła, a przecież czeka ją jeszcze droga powrotna przez tunel. Zmuszając opatrzone pazurami łapy do spokoju, starała się skupić na komnacie, w czym przeszkadzało jej ograniczone pole widzenia zwierzęcia i fakt, że postrzega świat wyłącznie w odcieniach szarości. Pomieszczenie rozświetlały zwykłe znaki Kodeksu, jarzące się u sklepienia. Dostrzegła, że są wyblakłe i starsze niż większość jej znanych. Jeden kąt komnaty zajmował stół z różanego drewna, nie było jednak przy nim krzeseł. Wzdłuż jednej ściany stały puste szafki na książki z zamkniętymi szklanymi drzwiczkami. Znaki Kodeksu do usuwania kurzu uwijały się tam i z powrotem, przypominając blask plamy oleju na wodzie. Po przeciwnej stronie zobaczyła drzwi, zrobione z takiego samego drewna, nabijane malutkimi złotymi gwiazdami, złotymi wieżami i srebrnymi kluczami. Gwiazdy miały po siedem ramion, były herbem Clayrów, złota wieża zaś symbolizowała Królestwo. Nie wiedziała natomiast, czego symbolem jest srebrny klucz, chociaż spotykano go w różnego rodzaju pieczęciach. Wiele miast i miasteczek miało go w swoich tarczach herbowych. Zbliżając się do drzwi, wyczuła znaczny ładunek magii. Znaki Kodeksu zamykania i straży powtarzały się wzdłuż słojów drewna. Były też inne, opisujące coś, czego Lirael nie była w stanie rozpoznać. Zrobiła więc krok w stronę drzwi, żeby przyjrzeć im się z bliska, zapominając o swędzeniu wokół szyi, lecz drogę zatarasował jej, jak niesfornemu szczeniakowi, pies. - Stój! - warknął. - W drzwiach jest ukryty posłaniec-wartownik, który zobaczy wydrę i zabije ją. Musisz podejść do nich jako Lirael, żeby wyczuł nieskażoną krew. - Aha! - wykrzyknęła, przysiadając i opierając główkę o przednie łapy. Ciemne paciorki oczu ani na moment nie spuszczały drzwi z pola widzenia. - Ale przygotowanie nowej powłoki zabierze mi przynajmniej pół nocy. Nie będziemy na kolacji ani na północnej odprawie. - Są takie rzeczy, dla których warto odpuścić sobie przyjemność - powiedział pies uroczyście. - A odprawa? - nie dawała za wygraną wydra. - Już drugi raz w tym tygodniu. Mam urodziny, ale za karę dostanę dodatkową zmianę w kuchni... - Lubię, jak pracujesz w kuchni - oblizał się pies, po czym na dodatek polizał wydrę po twarzy. - Ach! Wystarczy! - krzyknęła. Nie przestawała się wahać, rozmyślając nie tylko nad dodatkowymi obowiązkami, lecz także nad łajaniem ciotki Kirrith. Ale tuż przed nią migotały wysadzane gwiazdami i wieżami drzwi. Przyzywały ją... Zamknęła oczy i zaczęła zastanawiać się nad kolejnością znaków Kodeksu, które sprują powłokę wydry. Sięgnęła w nieskończony nurt Kodeksu, wybierając stąd symbol, stamtąd znak i tkając z nich zaklęcie. Za kilka minut znów stanie się zwykłą Lirael z długimi niesfornymi czarnymi włosami, tak niepodobną do swoich jasno - i brązowowłosych kuzynek, z bardziej wydatnym ostrym podbródkiem, bladą skórą, która nigdy się nie opala, nawet w ostrym słońcu odbijanym przez zwały lodowca, z brązowymi oczami, podczas gdy reszta Clayrów ma niebieskie lub zielone... Podłe Psisko patrzyło na transformację wydry w dziewczynę. Skóra zwierzątka rozjarzyła się wirującymi znakarni Kodeksu, aż stała się kulą światła rozbłyskującego coraz jaśniej i jaśniej, coraz szybciej i szybciej, dopóki nie znikła. Na miejscu gryzonia stanęła szczupła młoda kobieta, mrużąc oczy. Zanim je szeroko otwarła, sprawdziła, czy ma czerwoną kamizelkę, sztylet, gwizdek i mysz ratunkową. Na początku nauki zdarzało się, iż powłoki rozpadały się razem z całym jej ubraniem, które w mgnieniu oka pękało w szwach. - Dobrze! - pochwalił pies. - Teraz możemy zabrać się za drzwi. Rozdział dwudziesty pierwszy Za drzwiami z drewna i z kamienia Lirael postąpiła dwa kroki w stronę drzwi z różanego drewna i zatrzymała się, gdy Magia Kodeksu rozbłysła i zaczęła wirować wokół niej. Ostre żółte światło, które z nich biło, zmusiło ją do przykucnięcia. Gdy podniosła wzrok, przy drzwiach pojawił się posłaniec Kodeksu. Mięśnie i kości miał utkane ze znaków Kodeksu, które powstały w określonym celu. Nie był to jeden z pomocników z Biblioteki, lecz strażnik o ludzkich kształtach, chociaż znacznie wyższy i szerszy w ramionach niż jakikolwiek żywy człowiek. Miał na sobie srebrną kolczugę, a głowę zasłaniał mu stalowy hełm. W wyciągniętej ręce trzymał miecz. W odróżnieniu od ciała z zaklęć, broń czy też narzędzia, w jakie wyposażeni byli posłańcy, zawsze dały się dotknąć. Lirael podejrzewała, że magiczna broń jest twardsza, ostrzejsza i bardziej niebezpieczna od oręża ze zwykłej stali. Przez kilka sekund posłaniec trzymał miecz przed sobą i nawet nie drgnął. Potem błyskawicznie ostrze miecza mignęło przy gardle dziewczyny, co wystarczyło, żeby na samym jego czubku pojawiła się kropelka krwi. Powstrzymała okrzyk przerażenia i stała bez ruchu, wiedząc, że strażnik uderzy znów, gdyby zadrżała. Dość sporo wiedziała o posłańcach, bo dokształcała się w temacie nawet po „zrobieniu” psa, lecz nie potrafiła określić celu, w jakim ten został stworzony. Po raz pierwszy od walki ze Stilkenem przestraszyła się, a ciało przeszył dreszcz, że coś poszło nie tak w Magii Kodeksu. Posłaniec znów podniósł miecz. Tym razem Lirael zrobiła unik, nie mogąc opanować strachu. Lecz strażnik po prostu pozwalał kropli krwi spływać wyżłobieniem biegnącym wzdłuż ostrza, powoli, jak kropla oleju, nie zostawiając ani śladu na ostrzu utkanym ze stali Kodeksu. Po chwili trwającej całe wieki kropla krwi dotarła do rękojeści i wsiąkła w strażnika jak roztopione masło w kromkę chleba. Pies wydał z siebie przeciągłe ni to westchnienie, ni to warknięcie, natomiast posłaniec zasalutował wzniesionym mieczem - i rozpadł się. Symbole Kodeksu, z których był utkany, zawirowały w powietrzu i zamienił się w nicość. Lirael zorientowała się, że wstrzymuje oddech, i wypuściła powietrze z westchnieniem pełnym ulgi. Pomacała szyję, spodziewając się znaleźć ślad po ostrzu miecza, lecz nic nie wyczuła. Pies popchnął ją nosem w kolano, potem ruszył naprzód i uśmiechnął się. - Zaliczyłaś test. Teraz możesz otworzyć drzwi - powiedział. - Ale wcale nie jestem pewna, czy chcę - zastanawiała się na głos, z roztargnieniem pocierając palcami szyję. - Może powinniśmy wrócić. - Co?! - wykrzyknął pies, stawiając uszy z niedowierzaniem. - Teraz? Od kiedy to grzeczna panienka stwierdziła, że nie należy się zapuszczać w pewne miejsca? - Mógł mi poderżnąć gardło - odparła drżącym głosem dziewczyna. - Prawie mi to zrobił. Pies przewrócił oczami i opadł na łapy w geście bezradności. - Tylko sprawdzał, czy masz właściwą Krew. Jesteś z Clayrów - żadne stworzenie Kodeksu nie zrobi ci krzywdy. Weź także pod uwagę, że świat pełen jest niebezpieczeństw, więc lepiej pogódź się z myślą, że nie możesz poddawać się tylko dlatego, że jakieś zauważyłaś! - Czy na pewno jestem jedną z Clayrów? - szepnęła dziewczyna. Strumienie łez płynęły jej z oczu. Przez cały rok udawało jej się nie okazywać smutku, lecz w urodziny zawsze było najgorzej. Teraz też nie udało jej się go powstrzymać. Przyklękła i objęła psa, nie zwracając uwagi na jego odór. - Mam dziewiętnaście lat i nie dostałam jeszcze daru Widzenia. Nie jestem podobna do nikogo. Kiedy posłaniec wystawił miecz, miałam wrażenie, że wie, że nie jestem z Clayrów i zabije mnie. - Ale cię nie zabił, bo jesteś z Clayrów, głupia - łagodnie zaoponował pies. - Widziałaś psy myśliwskie, prawda? Od czasu do czasu rodzą się szczeniaki z opadającymi uszami zamiast szpiczastych albo z brązowym grzbietem zamiast złotego. Ale nadal są przecież częścią stada. Ty masz po prostu opadające uszy. - Ale nie widzę przyszłości! - krzyknęła Lirael. - Czy stado przyjmie psa, który nie ma zmysłu węchu? - Przecież ty masz zmysł węchu - odparł pies nieco bez związku. Polizał dziewczynę w policzek. - Poza tym masz inne zdolności. Żadna inna Clayr nawet w połowie tak dobrze jak ty nie opanowała Magii Kodeksu. Zapomniałaś? - Nie. Ale Magia Kodeksu się nie liczy. Właśnie dzięki Widzeniu należy się do Clayrów. Bez niego jestem niczym. - Może są jeszcze jakieś inne rzeczy, których potrafisz się nauczyć - zachęcał pies. - Może... - Co, może mam haftować? - Lirael chwyciła się mokrymi od łez dłońmi za głowę. - A może szyć skóry? - To się nazywa użalanie się nad sobą i jest tylko jeden sposób, żeby sobie z tym poradzić - szczeknął pies, a z jego głosu zniknęły wszystkie oznaki współczucia. - Jaki? - Taki - odparł pies, skoczył naprzód i dość ostro kłapnął Lirael zębami w łydkę. - Au! Dlaczego to zrobiłeś?! - krzyknęła i oparła się o drzwi. - Zaczęłaś się roztkliwiać nad sobą - wyjaśnił pies, gdy ona tymczasem rozmasowywała sobie miejsce na łydce, gdzie mimo wełnianych legginsów pojawiły się dość wyraźne ślady zębów. - Teraz jesteś zła, czyli nastąpiła poprawa. Lirael obrzuciła psa gniewnym spojrzeniem, bo nie mogła wymyślić niczego, co nie zabrzmiałoby ponuro ani obraźliwie. Poza tym przypomniała sobie ugryzienie psa w siedemnaste urodziny i nie miała ochoty dodawać do niego następnego w dziewiętnaste. Pies odwzajemnił jej spojrzenie, przekrzywiając głowę na bok i czekając na jakąś odpowiedź. Wiedziała z doświadczenia, że on potrafi wytrwać w takiej pozycji całymi godzinami, i poddała się. Najwyraźniej nie rozumiał, jak ważny jest dar Widzenia. - No więc... jak to się otwiera? Gdy starała się złapać równowagę po capnięciu psa, nieświadomie oparła się o drzwi. Poczuła pulsujące w nich w rytm jej własnego tętna ciepło Magii Kodeksu. - Po prostu popchnij je - zaproponował pies, podchodząc bliżej i obwąchując szparę między drzwiami i progiem. - Posłaniec pewnie otworzył je dla ciebie. Lirael oparła o nie dłonie. Ciekawe, ale kiedy patrzyła w inną stronę, metalowe nity na pewno się poruszyły. Wcześniej były pomieszane, lecz teraz sprawiały wrażenie uporządkowanych, chociaż trudno było dostrzec jakiekolwiek znaczenie. Nie była pewna, z jakimi symbolami ma do czynienia, chociaż czuła, że pozostawiają jej ślady na skórze. Metalowe znaki na drzwiach też przeniknięte były Magią Kodeksu, owocem wielu miesięcy rzucania zaklęć najwyższej mocy i równie mistrzowskiego opanowania obróbki metalu i drewna. Pchnęła jeden raz i drzwi jęknęły. Pchnęła mocniej i nagle odsunęły się jak harmonijka, dzieląc się na siedem mniejszych płaszczyzn. Wszystko odbyło się tak szybko, że nie zauważyła ruchu. Jeden z trzech symboli zniknął, pozostawiając inne. Ogarnął ją nagły przypływ Magii Kodeksu. Czuła, jak rozpływa się w niej, dając poczucie uderzającego do głowy szczęścia, jakiego nie doznała od chwili, gdy Podłe Psisko przybyło rozproszyć jej samotność. Płynęło w jej żyłach, zalśniło w oddechu, potem nagle zniknęło i zatoczyła się, opierając o framugę drzwi. W tej samej chwili odciski nitów na dłoniach zanikły, zanim zdążyła się im przyjrzeć i odczytać, co znaczą. - Ho, ho! - pokręciła głową, jedną ręką przygarniając psa do siebie dla dodania sobie otuchy. - Co to było? - Drzwi powiedziały ci „cześć” - wyjaśnił pies. Wysunąwszy się z uchwytu Lirael, pomaszerował naprzód, stawiając łapy na schodach wiodących w głąb góry. - To znaczy? - zapytała. Zadarty do góry ogon psa zniknął za pierwszym zakrętem schodów. - Jak drzwi mogą mówić „cześć”? Stój! Poczekaj na mnie! Pies nigdy nie był skory słuchać poleceń, próśb ani nawet błagań, lecz tym razem zatrzymał się jakieś dwadzieścia kroków dalej. Było tu znacznie mniej znaków światła, a stopnie porośnięte ciemnym mchem. Od bardzo dawna nikt tędy nie przechodził. Pies podniósł głowę, gdy Lirael zbliżyła się do niego, potem znów zaczął zbiegać po schodach, bez wysiłku wyprzedzając ją o dwadzieścia kroków, i znów zginął jej z oczu, chociaż słyszała stukot pazurów na schodach. Westchnęła i zwolniła kroku, nie ufając śliskim, omszałym stopniom. W głębi znajdowało się coś, co budziło jej podświadomy niepokój, którego nie potrafiła się pozbyć. Z każdym krokiem w dół narastała nieprzyjemna presja. Pies czekał na nią jeszcze osiem razy, zanim zeszli na najniższy poziom. Lirael uświadomiła sobie, że znajdują się ze czterysta jardów głębiej pod górą niż kiedykolwiek wcześniej. Na tym poziomie nie było już pasm lodu, co potęgowało tylko uczucie obcości tego miejsca, w niczym nie przypominającego części Lodowca zamieszkanych przez Clayrów. W miarę schodzenia niżej robiło się też coraz ciemniej. Stare znaki Kodeksu bladły, aż wreszcie było ich tylko kilka rozproszonych tu i ówdzie, migoczących coraz słabiej. Spoglądając na nie, domyśliła się, że ktokolwiek zbudował te schody, musiał zacząć od samego dołu. Im niżej leżały, tym były starsze i nie odnawiano ich od stuleci. Zwykle nie miała nic przeciwko ciemności, lecz tutaj, w głębi góry, było inaczej. Wezwała dwa jasne znaki Kodeksu dla światła i wplotła je sobie we włosy. Rzucały w rytm jej kroków podskakujące snopy światła na schody. Na dole pies drapał się za uchem przed kolejnymi drzwiami usianymi znakami Kodeksu - też z kamienia, a na ich powierzchni wykuto jakieś litery. Były wielkie i głęboko rzeźbione średniowieczną czcionką, podobnie jak symbole dostrzegalne tylko dla Maga Kodeksu. Nachyliła się, żeby je odczytać, potem nagle odskoczyła, odwróciła się ku schodom i próbowała uciec. Pies zaplątał jej się pod nogi i upadła, tracąc kontrolę nad znakami światła, które zgasły, powracając do bezkresnego nurtu Kodeksu. Przez pełną przerażenia chwilę miotała się w ciemności, kierując się w stronę schodów. Nagle natknęła się na miękki, wilgotny nos psa i ujrzała delikatną widmową poświatę, otaczającą jego ciało. - Sprytnie - szepnął pies do ucha dziewczyny. - Nie przypomniałaś sobie czasem, że zostawiłaś placek w piekarniku? - Drzwi - szepnęła dziewczyna, nie próbując się podnieść. - To krypta. - Czyżby? - Z wyrytym moim imieniem. Przez chwilę zaległo milczenie. Przerwał je pies: - Więc uważasz, że ktoś zadał sobie tyle trudu, aby tysiąc lat temu zrobić dla ciebie kryptę na wypadek, gdybyś pewnego dnia pojawiła się tu i przypadkowo dostała ataku serca? - Nie... Znowu na długo zamilkli. - Może naprawdę są to drzwi do krypty. Czy mogę zapytać, jak często nadaje się Clayrom imię Lirael? Wiesz, chyba noszę je na pamiątkę jakiejś ciotki, a przed nią była jeszcze jedna... - Więc jeżeli to rzeczywiście krypta grobowa, to z pewnością jakiejś Lirael z dawnych wieków - zasugerował uprzejmie pies. - A dlaczego uważasz, że to krypta? Przypominam sobie, że na drzwiach są wyryte dwa słowa. A drugie wcale nie wyglądało na „grób” ani na „kryptę”. - Więc co to było? - zapytała, wstając i podświadomie sięgając do Kodeksu po znaki, które dadzą jej światło. Dłonie miała już przygotowane do nakreślenia ich w powietrzu. Nie pamiętała, czy przeczytała drugie słowo, ale nie chciała przyznać się przed psem, iż miała po prostu przeczucie, że to krypta. Połączone ono było z ujrzeniem własnego imienia i wywołało atak paniki oraz jedno pragnienie, żeby znaleźć się już w bezpiecznym schronieniu Biblioteki. - To coś zupełnie innego - powiedział pies z zadowoleniem, gdy z palców Lirael błysnęły snopy światła, padając prosto na drzwi. Tym razem dziewczyna długo przyglądała się wykutym literom, dotykając palcami głębokich wycięć. Na przemian marszczyła brwi, jakby nie mogła złożyć liter w sensowne słowo. - Nie rozumiem - powiedziała wreszcie. - Drugie słowo to „ścieżka”. Czyli „Ścieżka Lirael”? - W takim razie powinnaś chyba ruszyć przed siebie - zauważył pies. - Nawet jeżeli ty nie jesteś tą Lirael, do której należy ścieżka, masz na imię Lirael, a dla rrinie jest to wystarczający powód... - Wiesz co, psie? Zamknij się - przerwała mu dziewczyna. Zamyśliła się. Jeżeli te drzwi rzeczywiście rozpoczynają ścieżkę jej imienia, musiała ona zostać wykonana przynajmniej tysiąc lat wcześniej. Nie można tego wykluczyć, bo Clayry miewały czasami Wizje tak bardzo dalekiej przyszłości. Lub kilku możliwych przyszłości, bo przyszłość przypominała, ich zdaniem, strumień o wielu rozgałęzieniach, płynących równolegle, przecinających się i znów rozchodzących. Znaczna część szkolenia Clayrów polegała na stwierdzeniu, które spośród możliwych przyszłości są najbardziej prawdopodobne lub najbardziej pożądane. Lecz w przypuszczeniu, że Clayry sprzed wieków ujrzały Lirael, tkwiła pułapka, bo Clayry dnia dzisiejszego nie Widziały nawet okrucha z przyszłości dziewczyny. Przecież Sanar i Ryelle powiedziały jej, że gdy bez Dziewięciodniowego Czuwania starały się dostrzec cokolwiek, co jej dotyczy, nie Widziały absolutnie nic. Była więc nieprzewidywalna, podobnie jak teraźniejszość. Znów okazało się, że jest inna niż wszystkie - bez daru Widzenia i jednocześnie Niewidzialna. Skoro nawet obsada Dziewięciodniowego Czuwania nie jest w stanie jej dostrzec, skąd raptem Clayry sprzed tysiąca lat wiedziały, że pewnego dnia trafi do tego tunelu? A skoro zbudowały drzwi, po co jeszcze schody? Bardziej jednak jest prawdopodobne, że przejście to nazwane zostało na pamiątkę jednej z jej przodkiń, która też nosiła imię Lirael. Poczuła się raźniej, otwierając drzwi. W nich też płynęła Magia Kodeksu, lecz nie wniknęła w jej ciało, tylko pulsowała, łagodnie naciskając skórę. Przypominała trochę starego psa przy kominku, zadowolonego z pieszczot i świadomego, że niekoniecznie musi to okazywać. Stawiając opór dłoniom, drzwi z wolna wsunęły się do środka, czemu towarzyszył chrzęst drewna o skałę. Z wnętrza dmuchnęło chłodem. Powiew zmierzwił włosy dziewczyny i poruszył światełka Kodeksu. Poczuła odór stęchlizny, a dziwne uczucie przygnębienia, z jakim tu wchodziła, nasiliło się, jak pierwsze objawy bólu zęba przeradzające się w dolegliwość nie do zniesienia. Za drzwiami znajdowała się ogromna jaskinia. Przestrzeń po bokach wykraczała poza snop światła, którym Lirael oświetlała sobie drogę. W ciemnościach pieczara wydawała się nieskończonych rozmiarów. Może rzeczywiście nie miała końca? Zrobiła krok do przodu i spojrzała w górę, w ciemność, aż rozbolała ją szyja, a oczy z wolna przyzwyczaiły się do mroku. Tu i ówdzie znajdowały się źródła delikatnej, niekodeksowej poświaty - tak wysoko, że najdalsze z nich przypominało odległe skupisko gwiazd na nocnym niebie. Lirael znalazła się na dnie głębokiego uskoku, którego krawędź sięgała niemal samego szczytu Starmount. Rozejrzała się wokół i stwierdziła, że stoi na szerokiej półce skalnej, a uskok opada jeszcze niżej, może nawet ku samym posadom świata. Znała tylko jedną otchłań tak wąską i tak głęboką. Znacznie wyżej spinały ją mosty, po których chodziła wiele razy, lecz nie była świadoma straszliwej głębi przepaści. - Znam to miejsce - powiedziała słabym głosem, który odbił się echem od skalnych ścian. - Jesteśmy na dnie Uskoku, prawda? - Zawahała się chwilę, później dodała: - W miejscu, gdzie grzebie się Clayrów. Pies pokiwał głową, ale nic nie odpowiedział. - Wiedziałeś o tym, prawda? - mówiła dalej Lirael, nie spuszczając głowy. W wyższych partiach Uskoku znajdowały się ślady niewielkich grot, kryjące doczesne szczątki zmarłych Clayrów. Całe pokolenia Zmarłych, starannie pochowanych w pionowych ścianach cmentarza. Miała dziwne wrażenie, że czuje ich obecność... albo jeszcze coś innego. Szczątków jej matki tam nie było, bo zmarła samotnie w obcych stronach, z dala od Lodowca. Zbyt daleko na przewiezienie ciała. Lecz była tu Filris i inne Clayry, które Lirael znała. - To krypta - powiedziała, patrząc surowo na psa. - Wiedziałam. - To raczej ossuarium - wytłumaczył pies. - Z tego, co wiem, gdy Clayry wyczuwają nadchodzącą śmierć, opuszcza się ich w dół na właściwą półkę, gdzie kopią sobie grób... - Właśnie że nie! - przerwała mu wstrząśnięta Lirael. - Chwilę śmierci znają w przybliżeniu. A groty przygotowuje zwykle Pallimor i ogrodnicy. Ciotka Kirrith mówi, że kopanie własnej mogiły to objaw złego wychowania... - nagle przestała. - Psie, czy znalazłam się tu dlatego, że ujrzały moją śmierć i mam sobie przygotować grób, bo jestem źle wychowana? - Jak będziesz dalej wygadywać takie bzdury, to ugryzę cię naprawdę - warknął pies. - O co ci chodzi z tym umieraniem? - Czuję wokół siebie śmierć. Zwłaszcza tutaj - wymamrotała. - W miejscach, gdzie wielu ludzi zginęło lub jest pochowanych, wrota Śmierci bywają uchylone - odparł pies z roztargnieniem. - Krew trochę się burzy, poza tym istnieją Clayry wyczuwające Śmierć. Właśnie ty masz ten dar. Ale nie powinnaś się bać. - Nie boję się - odpowiedziała zaskoczona. - To bardziej jak ból albo swędzenie. Sprawia, że chcę podrapać się albo zrobić coś innego, żeby przestało. - Nie zajmujesz się nekromancją, prawda? - Skąd! To Wolna Magia. Jest zabroniona. - Niekoniecznie. Clayrowie parali się dawniej Wolną Magią. Niektórzy nadal to robią - odpowiedział pies z roztargnieniem. Złapał jakiś trop i węszył gorliwie wokół nóg dziewczyny. - Kto się para Wolną Magią? - zapytała. Pies nie odpowiadał, zajęty węszeniem. - Co tam takiego wyczułeś? - Magię - odparł pies, podnosząc na chwilę łeb i zataczając wokół dziewczyny coraz szersze kręgi. - Stare, bardzo stare zaklęcia ukryto tutaj, w głębi świata. Jak bardzo, bardzo... auuu! Ostatnie słowa psa przerwał skowyt, gdy w poprzek rozpadliny buchnął płomień, wypełniając przestrzeń pomiędzy skalnymi zboczami ciepłem i światłem. Lirael, zupełnie nieprzygotowana, zatoczyła się i przewróciła w otwartych drzwiach. Chwilę później wpadł na nią pies, roztaczając wokół siebie swąd spalonej sierści. W barwnym piekle płomieni wirowały znaki Kodeksu, płynąc zbyt szybko, by można było dostrzec, co oznaczają. W pewnej chwili ze ściany ognia zaczęły wynurzać się sylwetki przybierające kształty wojowników, z jarzącymi się biało mieczami. - Zrób coś! - warknął pies. Lecz dziewczyna patrzyła tylko na zbliżających się, zahipnotyzowana płomieniami migoczącymi w ich sylwetkach. Teraz domyśliła się, że są częścią jednego wielkiego zaklęcia Kodeksu, jednego potężnego posłańca złożonego z wielu części. Posłaniec-strażnik, podobny do tego przy drzwiach z różanego drewna. Wstała, poklepała psa po głowie i podeszła bliżej ku straszliwemu gorącu i strażnikom z mieczami z płomieni. - Jestem Lirael - przemówiła, przetykając słowa znakami Kodeksu oznaczającymi prawdę i szczerość. - Córka Clayrów. Strażnicy podnieśli miecze, jakby jej salutując, a fala jeszcze większego gorąca popłynęła naprzód, odbierając jej płucom resztki powietrza. Zakrztusiła się, odkaszlnęła, cofnęła się o krok i zemdlała. Gdy odzyskała przytomność, Podłe Psisko miało właśnie zamiar polizać ją po twarzy, po raz dziesiąty, sądząc po ilości śliny na jej policzku. - Co się stało? - zapytała, rozglądając się nerwowo na boki. Nie było śladów ognia, żadnych płonących strażników, tylko małe znaki światła krążyły wokół niej jak gwiazdki. - Salutując, zużyli całe powietrze. Myślę, że ktokolwiek ich stworzył, spodziewał się, że wchodzący przedstawią im się przy drzwiach - wyjaśnił pies, próbując po raz kolejny polizać Lirael, która odpędziła go zdecydowanym gestem. - Albo byli to nadzwyczaj głupi posłańcy. Przynajmniej jeden z nich zachował się na tyle przytomnie, że rzucił garstkę tych światełek. Aha, przy okazji, spalili ci trochę włosów. - A niech to! - krzyknęła dziewczyna, przyglądając się nadpalonym końcom w miejscach, gdzie wystawały spod szalika. - Ciotka Kirrith na pewno zauważy! Będę musiała jej powiedzieć, że to od świeczki albo coś w tym rodzaju. Lepiej już wracajmy. - Jeszcze nie! - zaprotestował pies. - Nie teraz. Popatrz, światła pokazują drogę. Popatrz! To właśnie musi być Ścieżka Lirael! Podniosła się i spojrzała tam, gdzie wskazywał - w klasycznej pozie psa myśliwskiego, z jedną nogą do przodu i wysuniętym pyskiem. Oczywiście, była ścieżka, a jakże, oświetlona maleńkimi światełkami Kodeksu wiodącymi dalej wzdłuż skalnej półki do miejsca, gdzie Uskok zwężał się i zapadał w jeszcze głębszą złowrogą ciemność. - Naprawdę powinniśmy wracać - powiedziała, lecz niezdecydowanie, bo przyzywała ją Ścieżka. Posłańcy przepuścili ją, więc po drugiej stronie musi być coś, do czego warto dotrzeć. Może to coś pozwoli jej wreszcie otrzymać dar Widzenia, chociaż wszystkie lata poszukiwań w Bibliotece w niczym jej nie pomogły. Może w starożytnym sercu ziemi Clayrów będzie inaczej? - No to chodź - powiedziała, wstając, z grymasem bólu na twarzy. Na razie dorobiła się tylko siniaków i spalonych włosów. - Na co czekasz? - Idź przodem - odparł pies. - Jeszcze piecze mnie nos po tych twoich głupich strażnikach. Twoi krewni, no nie? Ścieżka znaczona światełkami prowadziła dalej wzdłuż skalnej półki. Uskok zwężał się, a ściany zbliżały do siebie. W pewnej chwili zeszły się na tyle blisko, że Lirael sięgnęła i dotknęła palcami zimnych, wilgotnych, świecących skał po obu stronach. Cofnęła dłoń, gdy okazało się, że poświata pochodzi od wilgotnych grzybów, które sprawiały, że koniuszki jej palców zaczęły świecić i śmierdzieć zgniłą kapustą. W miarę zwężania się przejścia ścieżka schodziła coraz niżej w dół Uskoku. Wilgotny chłód usunął z twarzy dziewczyny resztki gorąca. Jej uszu dochodził niski dźwięk, coś jak grzmot, którego wibracje odczuwała poprzez stopy i który nasilał się w miarę pokonywania drogi. Z początku myślała, że wszystko dzieje się w jej wyobraźni, że może to część tego, co pies nazywał wyczuciem Śmierci, lecz szybko zorientowała się, że to ryk pędzącej wody. - Musimy być gdzieś blisko podziemnej rzeki - powiedziała, nerwowo podnosząc głos, żeby przekrzyczeć nasilający się grzmot kaskady. Jak większość Clayrów słabo pływała, a kontakt z wodą ograniczał się do strug wody wypływających z topniejącego lodowca każdej wiosny. - Jesteśmy prawie na miejscu - odparł pies, który widział dalej niż ona na usłanej gwiazdkami ścieżce. - Jak mawiał poeta: Z najgłębszej nocy rzeka mknie wartko, Pędząc przed siebie, chwytając światło. Pod lodem głębokim do ujścia prze, Wrogowie Królestwa poczują jej gniew, Gdy Ratterlin - mocarz objawi moc swą, Jej wody ku delcie do przodu rwą... Hmm, chyba zapomniałem jednej linijki. Poczekaj: Rzeka mknie... - To tutaj jest źródło Ratterlinu? - przerwała mu Lirael, wskazując przed siebie. - Myślałam, że to wody z topniejącego lodowca. Nie wiedziałam, że ma źródło. - Ma źródło. I to bardzo stare. W samym sercu góry, w najgłębszej ciemności. Stój! Posłuchała go. Jedną dłonią instynktownie chwyciła za luźny fałd skóry na szyi psa, tuż za obrożą. Nie wiedziała, dlaczego pies kazał jej się zatrzymać, dopóki nie poprowadził jej jeszcze kilka kroków do przodu. W tej samej chwili ryk rzeki zamienił się w potężny grzmot i krople zimnej piany smagnęły ją po twarzy. Dotarli do rzeki. Dalsza droga biegła przez wąski mostek pokryty mokrymi, śliskimi kamieniami. Dwadzieścia kroków dalej mostek kończył się drzwiami. Nie miał barierek i był węższy niż dwie stopy. Rozmiary i toczący się pod nim nurt rzeki oznaczały jasno, że pełnił funkcję przeszkody dla Zmarłych. Żaden z nich nie mógł się przez niego przedostać. Dziewczyna spojrzała na mostek, na drzwi, potem w dół na wzburzony nurt, odczuwając strach pomieszany z fascynacją. Ruch pędzącej wody i nieustający hałas hipnotyzowały, lecz wreszcie udało jej się oderwać wzrok od kipieli. - Nie idę tam! Nie ma mowy! - wrzasnęła do psa, przekrzykując ryk wody. Pies nie zwracał na nią uwagi, więc Lirael chciała powtórzyć, lecz słowa uwięzły jej w gardle, gdy dostrzegła, że łapy zwierzęcia urosły dwukrotnie i spłaszczyły się. Podłe Psisko wyglądało na zadowolone. - Założę się, że urosły ci przyssawki, jak ośmiornicy! - Aż wzdrygnęła się na samą myśl. - Pewnie! - odkrzyknął pies, podnosząc jedną nogę z chlupotem, który doszedł do jej uszu mimo grzmotu wody. - Wygląda mi to na kolejną przeszkodę. - No masz! Najwyraźniej pies miał zamiar przejść na drugą stronę. Lirael uznała, że przy pomocy przyjaciela z przyssawkami na nogach przejście przez most z niemożliwego zmieni się w niebezpieczne. Wzdychając, pochyliła się i zdjęła buty, mrużąc oczy przed falami piany. Obwiązawszy sznurowadła skórzanych butów wokół pasa stanęła na kamieniach. Były bardzo zimne, lecz dziewczyna z ulgą wyczuła delikatne nacięcia, które umknęły jej uwadze w słabym świetle. Nie jest tak źle, będzie na czym oprzeć stopy. - Zastanawiam się, przed kim ma nas chronić ten most - powiedziała, ostrożnie wsuwając palce pod obrożę, czując krzepiący pomruk Magii Kodeksu i jeszcze bardziej krzepiącą masę pewnie trzymającego się na nogach psa. Zrobili zaledwie jeden krok, gdy dziewczyna wypowiedziała drugą myśl, która nie przedarła się przez otaczający ich hałas: - Albo kogo ma za zadanie stąd nie wypuścić. Rozdział dwudziesty drugi Siła trojga Drzwi po drugiej stronie mostu otworzyły się pod dotykiem dłoni Lirael. Po raz drugi poczuła, jak wnika w nią Magia Kodeksu, lecz nie było to przyjazne muśnięcie poprzednich drzwi ani spokojny dotyk kamiennego portalu u wejścia do Uskoku. Teraz Magia była bardziej nieufna. Natychmiast po zidentyfikowaniu Lirael drzwi otwarły się na oścież. Pies zadrżał pod jej dłonią, co zdziwiło ją trochę, dopóki nie wyczuła charakterystycznego ostrego odoru Wolnej Magii. Napływał z przodu, lecz był skrępowany znakami Kodeksu. - Wolna Magia - szepnęła z wahaniem. Pies jednak szedł naprzód, ciągnąc ją za sobą. Niechętnie poszła za nim. Gdy tylko przestąpiła próg, drzwi zatrzasnęły się. W jednej chwili ryk rzeki ustał, znikły też światełka wytyczające ścieżkę. Panował mrok gęstszy niż gdziekolwiek indziej. W takich ciemnościach trudno nawet wyobrazić sobie światło. Niemal dotykalna ciemność napierała na zmysły dziewczyny, co sprawiło, że przez chwilę przestała im wierzyć. Tylko ciepły grzbiet psa pod ręką mówił jej, że podłoga nie nachyliła się, a ona stoi. - Nie ruszaj się - szepnął pies. Dziewczyna poczuła, jak na chwilę przytula pysk do jej nogi, jakby słowne ostrzeżenie nie wystarczyło. Odór Wolnej Magii stawał się coraz intensywniejszy. Lirael jedną dłonią zatkała sobie nos, starając się nie wdychać przesyconego nim powietrza, drugą zaś odruchowo chwyciła nakręcaną mysz w kieszeni kamizelki. Nie wiedziała, czy istnieje jakakolwiek szansa, że nawet tak sprytne urządzenie będzie w stanie dotrzeć stąd do Biblioteki. Czuła też narastającą moc Magii Kodeksu. Silne znaki krążyły w powietrzu jak pyłki kwiatów, jarząc się przyćmionym wewnętrznym światłem. Wiedziała, że Wolna Magia i Magia Kodeksu krążą wokół niej, wirując i przeplatając się wzajemnie, tworząc jakieś zaklęcie, którego nie mogła się domyślić. Skurcz żołądka stopniowo obejmował i paraliżował płuca. Chciała powoli wciągać i wypuszczać powietrze, żeby uspokoić się regularnością własnego oddechu. Lecz było ono aż gęste od dziwnych zaklęć i czarów, których się obawiała. Nagle pojawiły się światła - maleńkie kruche kulki ognia zrobione z setek cienkich jak włos kolców, niby świetliste żonkile tańczące na wietrze, którego powiewów dziewczyna nie czuła. Z pojawieniem się świateł odór Wolnej Magii zelżał, Magia Kodeksu zaś nasiliła swoje działanie i Lirael wzięła pierwszy, ostrożny oddech. W dziwnej opalizującej poświacie zauważyła wnętrze ośmiokątnej komnaty. Wielka sala nie była wykuta w zimnej skale w samym sercu góry, jak się spodziewała. Ściany dekorowały płytki pokryte delikatnymi wzorami złotych gwiazd, wież i srebrnych kluczy. Na gipsowym sklepieniu wymalowano nocne niebo, pełne czarnych, nabrzmiałych deszczowych chmur, sunących w stronę siedmiu jasno świecących gwiazd. Zauważyła, że pod bosymi stopami ma dywan, granatowy, ciepły, stanowiący miły kontrast z chłodną wilgocią kamieni mostu. Na środku komnaty pysznił się samotny stół z różanego drewna, stojący na trzech cienkich nogach zakończonych okuciami ze srebra. Na intarsjowanej i gładko wypolerowanej powierzchni leżały obok siebie: małe metalowe pudełko rozmiarów dłoni dziewczyny, komplet czegoś, co przypominało wyglądem metalową fletnię Pana, i księga oprawiona w granatową skórę ze srebrnymi klamerkami. Blat, a raczej leżące na nim przedmioty stanowiły najwyraźniej ognisko magii, bo żonkilowate światełka roiły się tam najgęściej, przypominając lśniącą mgłę. - Ty pierwsza - zadecydował pies, przysiadając na tylnych łapach. - Chyba po to tu właśnie przyszliśmy. - To znaczy? - zapytała Lirael podejrzliwie, robiąc serię głębokich wdechów. Czuła się teraz nieco bezpieczniejsza, lecz komnata przesycona była magią, której celu nie potrafiła rozszyfrować. W kącikach ust i na czubku języka nadal odczuwała posmak Wolnej Magii przypominający chłodne żelazo. - Drzwi otwarte, ścieżka oświetlona, strażnicy nawet cię nie drasnęli - tłumaczył pies, trącając chłodnym, wilgotnym nosem otwartą dłoń dziewczyny. Spojrzał na nią chytrze i dodał: - Wszystko, co leży na tym biurku, jest dla ciebie. To znaczy, że nie jest dla mnie. Więc ja sobie siądę, nie, lepiej się położę. Obudź mnie, kiedy będziemy się zbierać. Przeciągnął się z lubością, ziewnął i spoczął na dywanie. Wygodnie ułożony na boku, kilka razy machnął ogonem i wszystko wskazywało na to, że zapadł w sen. - Ach, co z ciebie za pies! - wykrzyknęła dziewczyna. - Zasnąć w takiej chwili! Co zrobię, jak stanie się coś niebezpiecznego? Pies uniósł jedną powiekę i prawie nie poruszając szczękami, powiedział: - Obudzisz mnie, to oczywiste. Lirael spojrzała na niego, potem na stół. Najniebezpieczniejszym potworem, jakiego dotychczas spotkała w Bibliotece, był Stilken, lecz przez kilka lat wędrówek poznała też inne groźne stworzenia, stare zaklęcia Kodeksu, które rozpadły się lub stały się nieprzewidywalne, mechaniczne pułapki, a nawet zatrute okładki książek. Niebezpieczeństwa tego rodzaju czyhały na bibliotekarki, ale czegoś podobnego dotąd nie widziała. Leżących na biurku przedmiotów strzegły silniejsze zaklęcia niż wszystko, z czym miała do czynienia do tej pory, zostały także staranniej rzucone i były też bardzo stare. Ściany, dywan i stół, a nawet podłogę w komnacie pokrywały kolejne warstwy znaków Kodeksu. Część z nich miała przynajmniej z tysiąc lat. Czuła, że są wszędzie, poruszają się i mieszają ze sobą. Gdy na chwilę zamknęła oczy, komnata wydała jej się niemal Kamieniem Kodeksu, źródłem Magii, a nie miejscem, na które rzucono wiele zaklęć. Wiedziała jednak, że to niemożliwe... Nagle zakręciło jej się w głowie i otworzyła oczy. Wokół niej tańczyły znaki Kodeksu, przenikały przez skórę, oddech, tętniły we krwi. Snopy światła w kształcie żonkili pochyliły się w jej stronę jak roślinne pnącza, łagodnie owinęły się jej wokół pasa i powoli popchnęły ku stołowi. Magia i gra świateł sprawiły, że poczuła się, jakby dopiero co zbudzona z ostatniej fazy snu. Nie było to jednak nieprzyjemne uczucie. Zostawiła śpiącego psa i spowita światłem postąpiła kilka kroków do przodu. Nagle znalazła się przy stole, nie pamiętając, w jaki sposób przebyła dzielący ją od niego dystans. Oparła dłonie o chłodny, błyszczący blat. Jak można było się spodziewać po Drugiej Asystentce Biblioteki, najpierw sięgnęła po książkę, dotykając zapięcia. Odczytała tytuł „Księga pamięci i zapomnienia”. Otworzyła klamrę, czując mrowienie Magii Kodeksu i zwracając uwagę na ścigające się po srebrnej powierzchni znaki. Inne tkwiły głęboko w samym metalu. Znaki wiązania i zamykania, znaki palenia i niszczenia. Zanim zdążyła zorientować się, jakie wyrażają zaklęcie, klamerka sama się rozpięła. Ostrożnie otworzyła książkę i spojrzała na stronę tytułową. Cienki, szeleszczący papier przewracał się łatwo. Na kartkach widniały znaki Kodeksu umieszczone tam w czasie produkcji papieru oraz Wolna Magia, skrępowana i przykuta do okładek. Magia obu rodzajów przenikała okładki i skórę, a nawet klej i szwy spajające całość. Lecz moc czarów ukryta była przede wszystkim w czcionkach. Widywała już wcześniej podobne, choć mniej nasycone magią, jak na przykład „W powłoce lwa”. Książki tego rodzaju nigdy się nie kończyły, bo treść zmieniała się w zależności od potrzeb, kaprysu autorów, faz księżyca lub zmian pogody. Treści niektórych nie można było zapamiętać, dopóki w rzeczywistości nie zaszły pewne wydarzenia. Oczywiście był to akt życzliwości ze strony autorów, bo zwykle zajmowali się zagadnieniami, o których trudno było pamiętać każdego ranka. Gdy zaczęła czytać, wokół jej głowy zebrały się światełka, rzucając długie cienie na kartki książki. Przeczytała pierwszą stronę, potem następną i jeszcze jedną. W mgnieniu oka skończyła pierwszy rozdział. Za piecami słyszała ciężki, rytmiczny oddech psa, który wydawał się współgrać z tempem przewracania kartek. Kilka godzin lub nawet dni później, bo straciła wszelkie poczucie czasu, przeczytała ostatnią stronę i zamknęła książkę. Klamerka zatrzasnęła się sama. Dźwięk ten sprawił, że cofnęła się trochę, jednak nie odeszła od stołu. Wzięła fletnię Pana - małe srebrne rurki, z których najkrótsza miała rozmiary mniej więcej jej małego palca, a najdłuższa była trochę krótsza od ręki. Uniosła ją do ust, lecz nie dmuchnęła. W książce znalazła instrukcję korzystania z instrumentu, wiedziała też, że znaki Kodeksu, poruszające się w srebrze, stanowią tylko przykrywkę dla czającej się w głębi Wolnej Magii. Dotknęła po kolei wszystkich rurek, od najmniejszej do największej, wyszeptała ich nazwy i odłożyła na miejsce. Potem wzięła ostatni przedmiot - małą metalową kasetkę ze srebra, z wygrawerowanymi zdobnymi motywami i znakami Kodeksu, które przypominały znaki na książce, grożące zemstą każdemu, kto otworzyłby kasetkę, a nie był właściwej Krwi. Wprawdzie nie precyzowały, o jaką krew chodzi, lecz stwierdziła, że skoro książka otworzyła się przed nią, to kasetka też powinna. Lekko dotknęła zatrzasku, cofając się trochę, gdy wyczuła buzujący wewnątrz płomień Wolnej Magii. Kasetka pozostała zamknięta. Pomyślała, że księga może się mylić, że źle odczytała znaki albo ma niewłaściwą Krew. Zamknęła oczy i nacisnęła mocniej. Kasetka zadrgała w jej dłoniach i rozłożyła się na dwie połówki, jak małe lusterko do ustawienia na stole lub na półce. Otworzyła oczy. Wnętrze jednej połowy kasetki było ze srebra, drugiej natomiast nie potrafiła opisać. Miejsce, gdzie zwykle znajduje się gładka, połyskująca powierzchnia, zajmował pochłaniający światło prostokąt... z niczego. Fragment zupełnej ciemności. „Księga pamięci i zapomnienia” nazywała kasetkę Lustrem Ciemności. Lirael czytała kiedyś o jego zastosowaniach. Lustro Ciemności nie działało w tej komnacie ani nigdzie indziej w świecie Życia. Można zeń było korzystać tylko w Śmierci, dokąd Lirael nie wybierała się wcale, chociaż w książce znalazła instrukcję, jak stamtąd wrócić. Śmierć była domeną Abhorsenów, nie Clayrów, mimo że właśnie to zastosowanie Lustra Ciemności mogło mieć związek z darem Widzenia. Zamknęła kasetkę i odłożyła na stół. Zamyśliła się przez chwilę, potem wsunęła ją do lewej kieszeni kamizelki, gdzie dołączyła do uchwytu na stalówki, kawałka nawoskowanego sznurka i niebezpiecznie krótkiego ołówka. Po chwili wahania włożyła fletnię Pana do prawej kieszeni z myszą. Na koniec sięgnęła po książkę i wsunęła ją za pazuchę. Wróciła do Podłego Psiska. Nadszedł czas na poważną rozmowę o tym, co się właściwie dzieje. Księga, Lustro Ciemności i fletnia Pana leżały w tej komnacie od tysiąca lat lub dłużej, czekając w ciemności na kogoś, kogo Widzieli Clayrowie z przeszłości, na kobietę imieniem Lirael. Czekając właśnie na nią. Rozdział dwudziesty trzeci Czas kłopotów Drżąc z zimna, książę Sameth stał w wąskim przejściu dla straży wokół jednej z dwóch najwyższych wież Pałacu. Ubrany był w grube futro, lecz wiatr i tak je przeszywał, a jemu nie chciało się rzucać rozgrzewającego zaklęcia Kodeksu. Postanowił się przeziębić, bo to oznaczałoby niechybnie przerwanie surowego reżimu zajęć narzuconego mu przez Ellimere. Na wieży znalazł się z dwóch powodów. Po pierwsze, spoglądał za horyzont, mając nadzieję, że ujrzy powracających, ojca lub matkę. Po drugie, unikał Ellimere i wszystkich innych, którzy pragnęli zorganizować mu życie. Tęsknił za rodzicami, nie tylko dlatego, że mogli go uwolnić od tyranii siostry. Niestety, Sabriel ciągle była potrzebna w różnych zakątkach Starego Królestwa, gdzie pojawiały się kłopoty. Wiele razy słyszał, jak ludzie uskarżają się na tegoroczną zimę. Mieli oczywiście na myśli nasiloną aktywność Zmarłych i stworzeń Wolnej Magii. Słysząc to, dygotał z przerażenia. Wiedział, że patrzą uważnie na niego i dlatego powinien pilnie studiować „Księgę Zmarłych”, przygotowując się do pomocy matce. Pomyślał smętnie, że należałoby teraz wziąć się za naukę, zamiast gapić na pokryte śniegiem dachy miasta i unoszące się w górę dymy tysięcy domowych ognisk. Od czasu, gdy Ellimere dała mu książkę, nawet do niej nie zajrzał. Oprawny w zieloną skórę tom ze srebrnymi okuciami spoczywał bezpiecznie zamknięty w szafce w warsztacie na wieży. Myślał o nim codziennie, patrzył na niego, lecz nie mógł się zmusić do przeczytania. Prawdę mówiąc, godziny, które powinien był spędzać na nauce, trwonił na wymyślaniu wymówek. Nie mógł przeczytać tej książki ani nawet marzyć o ponownej wyprawie w Śmierć. Ellimere dała mu dwie godziny dziennie na naukę „podstaw Abhorsenów”, jak to nazywała. Zamiast tego Sam pisał przemowę za przemową, w których starał się wyjaśnić swoje uczucia i obawy. Listy do Sabriel, do Touchstone’a, do obojga rodziców. Wszystkie kończyły w płomieniach. - Po prostu jej powiem - oznajmił Sam podmuchowi wiatru. Nie mówił zbyt głośno na wypadek, gdyby strażnicy po drugiej stronie wieży chcieli go podsłuchać. Zresztą i tak już myśleli, że marny z niego Książę i nie chciał pogarszać swojego położenia podejrzeniami o szaleństwo. - Nie, najpierw powiem tacie, a potem mamie - dodał po chwili namysłu. Ale nie było to takie łatwe. Ledwo Touchstone wrócił z Estwael, już musiał jechać na Południe do strażnicy w Barhedrin Hill, nieco na Północ od Muru. Dochodziły słuchy, że Ancelstierre zachęca grupy uchodźców z Południa do przekraczania Muru i osiedlania się w Starym Królestwie, czyli w rzeczywistości wydaje ich na pastwę dzikich stworzeń i jeszcze gorszych ludzi włóczących się po terenach nadgranicznych. Touchstone pojechał, żeby to sprawdzić, dowiedzieć się, co rzeczywiście zamierza rząd Ancelstierre i uratować ludzi z Południa, jeżeli jeszcze jacyś zostali przy życiu. - Głupcy z Ancelstierre - wymamrotał, kopiąc mur. Niestety, pośliznął się na skutych lodem kamieniach i przewrócił się, uderzając się boleśnie w łokieć. - Au! - krzyknął. - A niech to! - Wszystko w porządku, Książę? - zapytał jeden ze strażników, biegnąc ku niemu. W taką pogodę nabijane ćwiekami podeszwy spisywały się znacznie lepiej niż pantofle z króliczego futra, jakie miał Sam. - Szkoda by było, gdybyś, panie, złamał sobie nogę. Sam zmarszczył brwi. Wiedział, że zbliżający się jego występ w roli Ptaka Świtania stał się dyżurnym żartem wśród strażników. Wzmocnieniu poczucia własnej wartości wcale nie sprzyjał ledwo skrywany chichot obsługi Pałacu na widok Księcia ani łatwość, z jaką Ellimere wcieliła się w rolę współregentki. Promieniała wdziękiem i pewnością siebie wobec wszystkich z wyjątkiem Sama. Niezdarność, jaką demonstrował podczas prób wcielenia się w Ptaka Świtania na obchody Święta Zimowego Przesilenia, była tylko jednym z dowodów na to, że jest znacznie słabszym kandydatem na następcę tronu niż siostra. Nie mógł wykrzesać z siebie choćby krzty entuzjazmu do tańca, często zasypiał w sądzie grodzkim, co więcej, mimo że był wybornym szermierzem, jakoś nie bardzo chciało mu się wznosić na wyżyny umiejętności podczas ćwiczeń ze strażnikami. Do Perspektywy też się nie przykładał. Ellimere zawsze całym sercem angażowała się w to, co robi, urabiając sobie ręce po łokcie. Sam postępował dokładnie odwrotnie, gapiąc się w przestrzeń i zamartwiając własną pogmatwaną przyszłością. Czasami zamyślał się do tego stopnia, że przerywał pracę. - Czy dobrze się czujesz, Książę? - zapytał strażnik. Sam drgnął. Znowu to samo. Gapił się w przestrzeń, myśląc o tym, że to właśnie robi. - Tak, tak, dziękuję - powiedział, rozprostowując odziane w rękawiczkę dłonie. - Pośliznąłem się i uderzyłem w łokieć. - Widać coś ciekawego? - zapytał strażnik. Sam przypomniał sobie, że ma na imię Brel. Był dość przyjaźnie nastawiony, nie z tych, co tłumią śmiech, ilekroć nawinie im się na oczy w kostiumie Ptaka Świtania. - Nic - odparł Sam, kręcąc głową. Znów spojrzał na miasto. Za kilka dni miały się rozpocząć obchody Święta Zimowego Przesilenia. Prace nad budową Mroźnego Jarmarku szły pełną parą. Pod namiotem na zamarzniętej powierzchni jeziora Loesare powstawało ogromne, ruchliwe miasto. Na Mroźnym Jarmarku było wszystko - wozy z żywymi obrazami, aktorzy, żonglerzy, klauni, muzycy i magicy, wystawy i gry, nie wspominając o potrawach z najdalszych krańców Starego Królestwa. Jezioro Loesare zajmowało dziewięćdziesiąt akrów centralnej doliny Belisaere, lecz Mroźny Jarmark wychodził poza jego granice, na część ogrodów miejskich nad jego brzegami. Sam zawsze lubił Mroźny Jarmark, lecz teraz zupełnie stracił dla niego zainteresowanie. Czuł tylko wszechogarniający chłód i depresję. - Ale zabawa - mówił Brel, klaszcząc w dłonie dla ogrzania się. - Wygląda na to, że święto będzie całkiem niezłe w tym roku. - Możliwe - odparł Sam ponuro. Ostatniego dnia będzie musiał odtańczyć rolę Ptaka Świtania. Miał za zadanie nieść zieloną gałązkę Wiosny na końcu korowodu Zimy - za Śniegiem, Gradem, Lodem, Mgłą, Burzą i Mrozem. Wszyscy inni zawodowo tańczyli na szczudłach, więc nie tylko przewyższali go swoimi umiejętnościami, lecz także nie przepuszczali żadnej okazji, żeby zademonstrować brak wprawy Sama. Taniec Zimy był długi i skomplikowany. Korowód tancerzy miał do pokonania całe dwie mile krętych dróżek Jarmarku. W rzeczywistości był jednak dłuższy ze względu na powtórki, bo sześć duchów Zimy uwijało się wokół Ptaka i starało się przedłużyć swoją porę roku, wykradając mu gałązkę Wiosny spod złotego skrzydła albo starając się go przewrócić za pomocą szczudeł. Do tej pory odbyły się dwie próby generalne. Duchy Zimy miały udawać, że nie potrafią przewrócić Ptaka, jednak nie zmieniało to faktu, iż potykał się o własne nogi. Przed końcem pierwszej próby zdążył przewrócić się trzykrotnie, dwa razy złamał dziób, nie wspominając o zmierzwionych piórach. Druga próba poszła jeszcze gorzej - wpadł na tancerkę odgrywającą rolę Lodu i strącił ją ze szczudeł. Jej zmienniczka nawet nie chciała z nim rozmawiać. - Mówią, że trudne próby wróżą łatwy taniec - zauważył Brel. Sam pokiwał tylko głową i uciekł wzrokiem w bok. Na horyzoncie nie było widać nawet śladu Papierowego Skrzydła ani na południowej drodze konnego oddziału niosącego królewski sztandar. Wypatrywanie rodziców było stratą czasu. Brel odkaszlnął w rękawicę i wznowił miarowy obchód wieży. Trąbka sygnałowa podskakiwała lekko na plecach za każdym krokiem. Sam zszedł na dół. Znów spóźni się na próbę. Brel nie miał racji, mówiąc o trudnych próbach i łatwych tańcach. Sam mylił się i potykał przez cały czas. Tylko profesjonalizm i energia Sześciu Duchów uratowały występ przed całkowitą klapą. Zgodnie z tradycją, po zakończeniu uroczystości wszystkich artystów podejmowała w Pałacu rodzina królewska, lecz Sameth wybrał samotność. Wystarczająco mu dopiekli podczas prób, a on sam wcale się nie popisał, na co miał zresztą dowody w postaci siniaków. Był przekonany, że pod koniec tańcząca rolę Lodu, siostra tej, którą przewrócił podczas próby, umyślnie walnęła go szczudłem. Zamiast udać się na uroczysty obiad Sam umknął do warsztatu w wieży. Starając się zapomnieć o kłopotach, zabrał się za konstruowanie szczególnie intrygującej magiczno- mechanicznej zabawki. Ellimere wysłała po niego pazia, ale nic więcej nie mogła zrobić. Bardziej zdecydowane działania z pewnością wywołałyby mały kryzys, więc dała mu spokój - przynajmniej na ten wieczór. Ale następnego dnia ani później nie chciała dostrzec, że zły humor brata ma źródło w prawdziwych kłopotach i zwaliła mu na głowę mnóstwo dodatkowych obowiązków. Co gorsza, zaczęła mu podsyłać siostry własnych przyjaciółek, najwyraźniej sądząc, że frasunkom brata najlepiej zaradzi kobieta. Oczywiście Sam natychmiast zapałał instynktowną niechęcią do dziewcząt usadzanych obok niego podczas posiłków, jak również tych, które zupełnie przypadkowo zaglądały do jego pracowni z prośbą o naprawę pękniętych zapinek przy bransoletkach czy broszkach. Zamartwiał się tym, że nie może zacząć czytać „Księgi Zmarłych” i niecierpliwie wyczekiwał powrotu matki, co pozostawiało mu niewiele energii na przyjaźń, nie wspominając o romantycznych uniesieniach. Zyskał reputację nadętego sztywniaka nie tylko wśród młodych kobiet przedstawianych mu przez Ellimere, lecz także wśród wszystkich rówieśników w Pałacu. Nawet ci, którzy zaliczali się do grona jego przyjaciół w minionych latach, gdy przyjeżdżał do domu na wakacje, przestali dobrze się czuć w jego towarzystwie. Sam, uwikłany we własne kłopoty i zajęty oficjalnymi obowiązkami, prawie nie zauważał, że nikt nie szuka jego towarzystwa. Od czasu do czasu rozmawiał z Brelem, bo często bywali na wieży w tych samych porach. Na szczęście strażnik nie był z natury zbyt rozmowny, dlatego nie przeszkadzało mu usposobienie Sama ani jego skłonności do gapienia się na miasto i na zatokę. - Dzisiaj są twoje urodziny, Książę - powiedział Brel pewnego jasnego i bardzo chłodnego poranka. Sam przytaknął. Dzień ten wypadał dwa tygodnie po Święcie Zimowego Przesilenia, więc urodziny zawsze pozostawały w cieniu większego święta. A w tym roku były jeszcze skromniejsze ze względu na przedłużającą się nieobecność Sabriel i Touchstone’a. Co prawda przysłali listy i prezenty, ale żaden nie ucieszył Sama, zwłaszcza że dostał wymowną pelerynę w czerwono-granatową kratę. Na granatowym tle znajdowały się srebrne klucze Abhorsenów, na czerwonym zaś - złoty zamek królewski. Drugim prezentem była książka zatytułowana „Pętanie żywiołów Wolnej Magii” Merchane’a. - Dostałeś jakieś fajne prezenty, Książę? - zapytał Brel. - Pelerynę. I książkę. - Aha. Żadnego psa albo chociaż miecza? - Poklepał się rękami po ciele, żeby ożywić krążenie krwi. Sam pokręcił głową. Nie miał ochoty na psa ani na miecz, ale nawet one byłyby cenniejsze od tego, co dostał. - Księżniczka Ellimere na pewno wymyśli coś innego - pocieszył go Brel po długiej, pełnej namysłu przerwie. - Nie wątpię. Znowu zorganizuje mi jakieś dodatkowe zajęcia. Brel znów poklepał się dłońmi, przeglądając horyzont z południa na północ. - Wszystkiego najlepszego - powiedział, gdy skończył. - Ile to już lat? Osiemnaście? - Siedemnaście. - Aha - Brel ruszył na drugą stronę, żeby powtórnie zbadać horyzont. Sam zszedł na dół. Ellimere zorganizowała dla niego przyjęcie urodzinowe w Wielkiej Sali, lecz była to nieciekawa impreza, głównie ze względu na przygnębienie Sama. Nie chciał tańczyć, bo był to jedyny dzień, gdy mógł odmówić, co zgodnie z miejscowym obyczajem oznaczało, że nikomu innemu też nie wypada tańczyć. Nie chciało mu się otwierać prezentów przy wszystkich i tylko bawił się pieczonym miecznikiem z cytryną i chrupkim pieczywem z masłem, kiedyś swoim ulubionym daniem. W sumie zachowywał się jak rozpieszczony siedmiolatek, a nie siedemnastoletni młody mężczyzna. Zdawał sobie z tego sprawę, lecz nie mógł się powstrzymać. Po raz pierwszy od kilku tygodni mógł nie słuchać rozkazów Ellimere lub, jak je nazywała, zdecydowanych sugestii. Przyjęcie skończyło się wcześniej, niż planowano. Sam poszedł prosto do warsztatu, nie zwracając uwagi na szepty ani porozumiewawcze spojrzenia. Nie obchodziło go, co myślą inni, chociaż był świadom, że spod zsuniętego na oczy kaptura bacznie przygląda mu się Jall Oren. Współregent z pewnością doniesie rodzicom o popisach Sama, skoro tylko wrócą, jeśli nie zdecyduje wcześniej przekazać im niezbyt przychylnego sprawozdania na temat dziwnego zachowania Księcia. Ale pal licho, najgorsze nastąpi dopiero wtedy, kiedy matka dowie się prawdy. Sam obawiał się wybiegać myślą naprzód. Nie wyobrażał sobie, co się stanie. Jaka czeka go przyszłość? Królestwo musi mieć następcę tronu i następcę Abhorsenów. Jak widać, Ellimere doskonale spełnia się w roli regentki, więc Sam musi zostać Abhorsenem. Tylko nie może. Nie żeby nie chciał, jak pomyślą sobie wszyscy. Po prostu nie udźwignie tego ciężaru. Tego wieczoru, podobnie jak kilkadziesiąt razy wcześniej, otworzył szafkę po lewej stronie stołu roboczego i zebrał siły, by spojrzeć na „Księgę Zmarłych”. Stała na półce, rozsyłając wokół złowrogą zieloną poświatę, silniejszą od blasku znaków Kodeksu na suficie. Wyciągnął rękę w jej stronę, trochę jak myśliwy próbujący pogłaskać po głowie wilka i mający próżną nadzieję, że to pies. Palcami dotknął srebrnej klamry i tkwiących w niej znaków Kodeksu, lecz zanim zdołał zrobić coś więcej, dostał gwałtownych dreszczy i ogarnął go chłód. Starał się uspokoić i nie zwracać na to uwagi, ale nie potrafił. Cofnął dłoń i wrócił na swoje miejsce przy kominku, gdzie przycupnął w przygnębieniu, obejmując kolana. Tydzień po urodzinach dostał list od Nicka, a raczej resztki listu, bo przyjaciel napisał go na papierze produkowanym sposobem przemysłowym, który jak większość wytworów ancelstierrańskiej technologii, zaczął się rozpadać na pojedyncze włókna po drugiej stronie Muru. Wcześniej często radził mu używać papieru czerpanego, lecz Nick zawsze o tym zapominał. Ale i tak zostało dość tekstu, by Sam mógł się domyślić, że przyjaciel prosi go o pomoc w załatwieniu wiz do Starego Królestwa dla siebie i służącego. Chciał przekroczyć Mur w dzień Zimowego Przesilenia i byłby wdzięczny, gdyby Sam mógł odebrać go z przejścia. Rozpogodził się. Nick zawsze potrafił go rozchmurzyć. Natychmiast zajrzał do almanachu, żeby sprawdzić, jaki dzień w Starym Królestwie odpowiada Zimowemu Przesileniu w Ancelstierre. Stare Królestwo wyprzedzało Ancelstierre o całą porę roku, ale zdarzały się odstępstwa od tej reguły, które wymagały dokładnego sprawdzania dat, zwłaszcza, co do zrównania dnia z nocą i w okresach przejściowych między porami roku. Almanachy dat Starego Królestwa i Ancelstierre, podobne do księgi, którą miał Sam, były kiedyś prawie nieosiągalne, lecz dziesięć lat temu Sabriel udostępniła swój królewskim drukarzom, którzy uzupełnili go jej własnymi notatkami oraz komentarzami wcześniejszych Abhorsenów. Przygotowanie do druku trwało dość długo i pochłonęło wiele pracy, lecz wynik końcowy okazał się zadowalający mimo poniesionych kosztów. Atrakcyjna szata graficzna, wyraźna, lekko wklęsła czcionka na szeleszczącym papierze robiły wrażenie. Sabriel i Touchstone starannie dobierali osoby, które wyróżniono takim prezentem, dlatego Sam był dumny, gdy dostał jeden z nich na urodziny. Na szczęście w almanachu znalazła się dokładna data zamiast równań do samodzielnego obliczenia, co wymagało obserwacji Księżyca i kilku dość skomplikowanych czynności. Zimowe Przesilenie w Ancelstierre wypadało w Dzień Okrętów w trzecim tygodniu wiosny w Starym Królestwie. Od tej daty dzieliło ich jeszcze dobrych kilka tygodni, lecz przynajmniej Sam miał z czego się cieszyć. List trochę poprawił mu nastrój. Zrobił się milszy dla wszystkich mieszkańców Pałacu z wyjątkiem Ellimere. Zima minęła, a żadne z rodziców nie wróciło do domu, nie było także większych burz ani przeszywającego do szpiku kości zimna, przychodzącego czasem z Północy, kiedy przypływały stada wielorybów, nie zapuszczających się zwykle na wody Morza Saere. Jeżeli chodzi o pogodę, miniona zima zaliczała się raczej do łagodnych. Mimo to mieszkańcy Królestwa narzekali, że tak złej pory roku nie widzieli od dawna. W Królestwie dało się zaobserwować znacznie więcej niepokojów niż przez ostatnie dziesięć lat, i to takich, że przywodziły na myśl pierwsze dni panowania Touchstone’a. Pani Finney, opiekunka jastrzębi pocztowych, miała pełne ręce roboty. Ptaki musiały latać bez przerwy tam i z powrotem, żeby przenieść wszystkie pilne wieści, w związku z czym była bardziej poirytowana i niewyspana niż zwykle. W wielu listach powtarzały się doniesienia o Zmarłych i o stworzeniach Wolnej Magii. Znaczna ich część okazywała się nieprawdziwa, lecz równie wiele, zbyt wiele, było prawdziwych i wszystkie wymagały interwencji Sabriel. Nadchodziły też inne niepokojące Sama wieści. Jeden z listów od ojca przypomniał mu ten straszliwy dzień w Strefie Ochronnej Muru, kiedy Zmarli Południowcy zaatakowali jego drużynę krykieta i gdy spotkał w Śmierci nekromantę. Sam zabrał ze sobą na wieżę ten list, żeby się zastanowić. Jeden fragment przeczytał trzykrotnie. Armia Ancehtierre, działając zapewne na polecenie rządu, pozwoliła grupie „ochotników” z Południa wejść do Starego Królestwa przez jedno ze starych przejść w Murze, czym pogwałcili wcześniej zawarte umowy i postąpili bardzo nierozsądnie. Jak widać, Corolini zdobył sobie szersze poparcie i w ten sposób przygotowuje grunt pod plan wysłania wszystkich uchodźców z Południa do Królestwa. Starałem się uniemożliwić dalsze przejścia i wzmocniłem straże w Barhedrin, ale nie ma gwarancji, że z Ancehtierre nie przyjdzie więcej Południowców. Przynajmniej generał Tindall obiecał, że opóźni wszelkie takie próby i ostrzeże nas, gdy tylko będzie mógł. Ponad tysiąc Południowców przeszło już na naszą stronę Muru. Wyprzedzają nas przynajmniej o cztery dni. Mówi się, że wyszli im na spotkanie „miejscowi przewodnicy”, lecz nie pozwolono na to żadnemu ze zwiadowców ze Strefy, więc nie wiem, czy w ogóle byli to ludzie. Wyruszymy ich tropem, ale cala ta sprawa bardzo brzydko pachnie. Jestem pewien, że po naszej stronie Muru działa przynajmniej jeden czarnoksiężnik Wolnej Magii, a przejście, z którego korzystali Południowcy, jest położone najbliżej miejsca, gdzie razem z kolegami wpadliście w zasadzkę. Nekromanta - pomyślał Sam, składając list. Cieszył się, że słońce świeci jasno i że jest w Pałacu, chronionym przez zaklęcia, straże i płynącą wodę. - Złe wieści? - zapytał Brel, który stał przy Księciu od dłuższego czasu. - Po prostu wieści - odparł Sam, lecz nie potrafił ukryć drżenia rąk. - Król i Abhorsen poradzą sobie - zakomunikował Brel z pełnym zaufaniem. - Gdziekolwiek by nie byli - dokończył Sam. Schował list do płaszcza i wrócił do siebie na dół, do warsztatu, gdzie mógł się zatracić w dopieszczaniu maleńkich szczegółów, wymagających pełnej koncentracji i sprawności rąk. Z każdym dniem przekonywał się coraz bardziej, że musi wreszcie otworzyć „Księgę Zmarłych”. Jak można się było spodziewać, rodzice Sama wrócili do domu pewnego pięknego wiosennego wieczoru, gdy zszedł już z wieży po skończonej warcie Brela. Wiatr zmienił kierunek na wschodni, Morze Saere z zimowej czerni przechodziło w letni turkus, zachodzące słońce było już cieplejsze, a jaskółki, zamieszkujące strome klify, wykradały kłaczki wełny z podartego koca Sama na swoje gniazdka. Sabriel przybyła pierwsza. Przeleciała nisko nad dziedzińcem, na którym spocony jak mysz Sam ćwiczył z Cynel, jedną z lepszych strażniczek, czterdzieści osiem możliwości ataku i obrony. Cień Papierowego Skrzydła zaskoczył ich oboje, lecz kobieta opanowała się znacznie szybciej niż przeciwnik i zadała decydujący cios. Wreszcie nadszedł sądny dzień dla Sama. Wszystkie przygotowane wcześniej przemowy, tłumaczenia i listy uleciały w niepamięć, jakby przeciwniczka naprawdę go ogłuszyła, zamiast tylko trafić drewnianym mieczem w oklejony miękkimi podkładkami hełm. Popędził do środka, żeby zrzucić z siebie ćwiczebną zbroję, gdy od Południowej Bramy rozległ się dźwięk trąb. Najpierw pomyślał, że to na cześć matki, ale po chwili usłyszał następny sygnał, tym razem od strony Zachodniego Dziedzińca, gdzie musiała wylądować Sabriel w Papierowym Skrzydle. Więc fanfary od Południowej Bramy oznajmiały przybycie Króla. Nikomu innemu nie przysługiwały takie honory na powitanie. Rzeczywiście, był to Touchstone. Sameth spotkał się z nim dwadzieścia minut później w prywatnym letnim ogrodzie rodziny - dużej komnacie z pojedynczym oknem, wychodzącym na miasto zamiast na morze, położonej trzy piętra nad Wielką Salą. Gdy w komnacie pojawił się Sam, Touchstone patrzył na swoją stolicę. Przystanął i chłonął cudowny widok lamp oliwnych na tle poświaty znaków Kodeksu. Była to jedna z najpiękniejszych chwil w Belisaere - pora zapalania świateł w ciepły wiosenny wieczór. Touchstone jak zwykle wyglądał na zmęczonego, chociaż zdążył już zdjąć zbroję, rozpakować się i umyć. Miał na sobie szlafrok w stylu Ancelstierre. Z kręconych włosów skapywała woda po pospiesznej kąpieli. Uśmiechnął się, widząc syna i uścisnął mu dłoń. - Lepiej wyglądasz - zauważył Touchstone, widząc policzki Sama zarumienione od ćwiczeń. - Miałem nadzieję, że tej zimy nauczysz się też pisać listy. - Mhm - odmruknął Sam. Przez całą zimę wysłał ojcu tylko dwa i kilka dopisków do bardziej regularnej korespondencji siostry, ale ani w listach, ani w dopiskach nie było nic ciekawego czy osobistego. Prawdę mówiąc, napisał do ojca kilka bardziej osobistych listów, lecz podobnie jak te do matki, skończyły w ogniu kominka. - Tato, ja... - Sam rozpoczął z wahaniem i poczuł wielką ulgę, gdy zaczął poruszać temat, który gnębił go przez całą zimę. - Tato, nie mogę... Zanim mógł kontynuować, do pokoju wpadła Ellimere. Zamknął usta i posłał siostrze groźne spojrzenie, ale ona nie zwracała na niego uwagi i popędziła prosto do ojca, obejmując go z wyraźną ulgą. - Tato, tak się cieszę, że wróciłeś - powiedziała. - I mama też! - Wielka szczęśliwa rodzinka - mruknął Sam pod nosem. - A to co ma znaczyć? - zapytał Touchstone z nutką surowości w głosie. - Nic takiego - odparł Sam. - Gdzie mama? - Na podziemnym jeziorze - odparł z wolna Touchstone. Jedną ręką obejmował Ellimere, a drugą przyciągnął Sama do siebie. - Nie chciałem was martwić, ale musiała pójść do Wielkich Kamieni Kodeksu, bo jest ranna... - Ranna?! - wykrzyknęli razem, odwracając się równocześnie ku ojcu i tworząc wraz z nim ciasny trójkąt. - Niezbyt poważnie - dodał pospiesznie Touchstone. - Ukąszenie w nogę przez jakiegoś Zmarłego, ale nie mogła od razu zająć się sobą i rana zaczęła się jątrzyć. - Czy... ona... - dopytywała się z niepokojem Ellimere, przyglądając się niepewnie własnej nodze. Z wyrazu jej twarzy można było wnosić, że trudno jej wyobrazić sobie Sabriel ranną, a do tego niezupełnie panującą nad sobą i wszystkim dookoła. - Nie, nie straci nogi - uspokoił ich ojciec. - Musiała pójść do Wielkich Kamieni Kodeksu, bo oboje byliśmy po prostu zbyt zmęczeni, żeby rzucić konieczne zaklęcia uzdrawiające. Ale znajdziemy na to czas. Poza tym, to najlepsze miejsce na prywatną rozmowę, na naszą rodzinną naradę. Podziemne jezioro, w którym zanurzonych było sześć Wielkich Kamieni Kodeksu, stanowiło serce Starego Królestwa. Do Kodeksu, źródła czystej magii, można było wejść w każdym miejscu Królestwa, lecz obecność zwykłych Kamieni Kodeksu znacznie ułatwiała sprawę, bo pełniły one rolę jakby kanałów przesyłowych mocy. Wielkie Kamienie Kodeksu wydawały się zrobione z Kodeksu, a nie tylko z nim powiązane. Jeśli Kodeks zawierał w sobie i opisywał wszystkie żyjące rzeczy, wszystkie możliwości i istniał wszędzie, to jednak koncentrował się szczególnie w Wielkich Kamieniach, w Murze i linii Krwi rodziny królewskiej, jak również u Abhorsenów i Clayrów. Kiedy dwa z Wielkich Kamieni zniszczył Kerrigor i rodzinie królewskiej zajrzało w oczy widmo zagłady, Kodeks także osłabł, pozwalając czarnoksiężnikom Wolnej Magii i Zmarłym na większą swobodę. - Czy nie byłoby lepiej spotkać się tutaj, kiedy mama rzuci już zaklęcie? - zapytał Sam. Mimo roli, jaką spełniało w Królestwie podziemne jezioro, nigdy go nie lubił, nawet zanim jeszcze zaczął bać się Śmierci. Same Kamienie podnosiły na duchu i rozgrzewały, podobnie jak ciepła obmywająca je woda, lecz reszta jeziora była zimna i straszna. Właśnie w tym miejscu Kerrigor pozbawił życia matkę i siostry Touchstone’a. Znacznie później zginął tam ojciec Sabriel. Sam nie chciał nawet myśleć, jak wyglądał ich świat, gdy dwa Kamienie były zniszczone, a Kerrigor czaił się w ciemności z bestiami nekromantów i Zmarłymi sługami. - Nie - odparł Touchstone, który miał przecież więcej powodów do obaw niż jego syn. Wiele lat temu przezwyciężył strach, naprawiając zniszczone Kamienie własną krwią i skrawkami ledwo zapamiętanej magii. - To jedyne miejsce, w którym z pewnością nikt nas nie podsłucha. Jest zbyt wiele rzeczy, o których wy powinniście wiedzieć, a inni nie. Weź grzane wino, Sameth. Przyda się. - Nie przebierzesz się? - zapytała Ellimere, gdy Touchstone podszedł do niszy za kominkiem po lewej stronie. Odwrócił się, spojrzał na szlafrok, na dwa miecze zatknięte za pas, wzruszył ramionami i zrobił krok do przodu. Córka z westchnieniem poszła za nim i oboje zniknęli w ciemności za paleniskiem. Sam nachmurzył się i wziął kamionkowy dzban grzanego wina z przyprawami, a potem przytknął dłoń do ściany. W powietrzu zawirowały znaki Kodeksu, ukazały się drzwi i zaklęcie strzegące pozwoliło mu wejść. Usłyszał stukot butów ojca i siostry schodzących po stu pięćdziesięciu sześciu stopniach do podziemnego jeziora, Wielkich Kamieni i do Sabriel. Rozdział dwudziesty czwarty Zimna woda, stary Kamień Podziemne jezioro było właściwie ogromną kamienną komorą zalaną wodą i pogrążoną w ciszy. Na środku stały Kamienie Kodeksu, niewidoczne z miejsca, w którym schody z Pałacu zanurzały się w wodzie. Z zakratowanych otworów wysoko w górze wpadały snopy światła, rzucając kręgi na gładką jak lustro powierzchnię wody. Pomiędzy świetlistymi plamami wznosiły się wysokie na sześćdziesiąt stóp kolumny z białego marmuru podtrzymujące sklepienie. Woda była jak zwykle przejrzysta. Pomagając ojcu odwiązać łódkę zacumowaną przy stopniach wiodących do Pałacu, Sam zanurzył dłoń i zauważył, że na chwilę zalśniły na niej znaki. Całe jezioro przenikała magia Wielkich Kamieni Kodeksu, osiągając przy środkowych kręgach takie stężenie, że woda nie była już ani zimna, ani nawet mokra. Łódka, jedna z dwóch na podziemnym jeziorze, bardziej przypominała tratwę z pozłacanymi gałkami w każdym rogu. Z drugiej korzystała teraz Sabriel. Musiała wypłynąć na środek jeziora, w miejsce, gdzie Wielkie Kamienie Kodeksu tętniły milionami znaków, rzucając słabą poświatę, która nie mogła mierzyć się intensywnością z odbitym światłem słonecznym padającym z góry. Dostrzec ją można było dopiero z bliska, za trzecią linią kolumn. Touchstone odwiązał cumę, położył dłoń na deskach pokładu i szepnął zaklęcie. Na spokojnej powierzchni wody pojawiły się kręgi i tratwa poruszyła się bezgłośnie, biorąc kurs na środek jeziora. Posuwała się jakby popychana niewidzialnymi rękami lub podwodnym nurtem, z tym że w jeziorze nie było żadnych takich prądów. Touchstone, Sam i Ellimere stali blisko siebie na środku tratwy, od czasu do czasu pochylając się dla równowagi, gdy kiwała się i kołysała. W ten sam sposób zmarłe ciotki i babka Sametha zmierzały na spotkanie Śmierci. Stojąc na tratwie, może nawet na tej samej - myślał - teraz naprawionej i odnowionej, nie podejrzewające niczego, prosto w pułapkę zastawioną przez Kerrigora. Poderżnął im gardła i łapał krew w złote naczynie. Królewską krew. Krew, która posłużyła mu do zniszczenia Kamieni Kodeksu. Krew umożliwiła zniszczenie Kamieni i krew pomogła je naprawić. Sam spojrzał kątem oka na ojca i zastanawiał się, jak tego dokonał. Trzy tygodnie samotnej pracy w podziemiach. Każdego rana brał nasycony znakami Kodeksu sztylet i otwierał nim dopiero co zabliźnione nacięcia na dłoniach z dnia poprzedniego, które pozostawiły po sobie białe blizny od czubka małego palca po poduszkę kciuka. Kaleczył dłonie i rzucał zaklęcia, których nie znał dokładnie, zaklęcia bardzo groźne dla rzucającego nawet wtedy, gdy wszystkie Kamienie były nietknięte. Zastanawiał się nad rolą krwi, która płynie w jego żyłach. Czuł się dziwnie ze świadomością, że jego walące teraz w piersi serce w pewnym sensie jest częścią Wielkich Kamieni. Jak niewiele wiedział o tajemnicach Kodeksu! Na przykład, dlaczego krew królewska oraz Abhorsenów i Clayrów różni się od krwi zwykłych ludzi - nawet Magów Kodeksu, których krew wystarczała do naprawy lub uszkodzenia tylko mniej ważnych Kamieni? Trzy linie krwi znane były jako Wielkie Kodeksy, podobnie jak Wielkie Kamienie i Mur. Ale dlaczego? Dlaczego ich krew zawiera Magię Kodeksu, magię, do której nie da się dotrzeć z ogólnodostępnego Kodeksu? Sama od zawsze fascynowała Magia Kodeksu, zwłaszcza tworzenie z jej pomocą różnych przedmiotów, lecz im częściej z niej korzystał, tym bardziej uświadamiał sobie, jak niewiele wie. Znaczna część wiedzy na temat Kodeksu zaginęła bez śladu w czasie dwustu lat bezkrólewia. Touchstone przekazał synowi wszystko, co udało mu się odkryć, ale sam specjalizował się w magii bitewnej, nie zaś w tworzeniu czy w głębszych tajemnicach. W chwili śmierci Królowej był Strażnikiem Królewskim, księciem z nieprawego łoża, a nie magiem. Potem został uwięziony na dwieście lat w galionie statku, podczas gdy Królestwo powoli staczało się w zamęt. Touchstone opowiadał, że udało mu się naprawić Wielkie Kamienie, bo same chciały dać się naprawić. Z początku popełnił wiele błędów. Udało mu się przeżyć tylko dzięki wsparciu mocy Kamieni. Mimo to naprawa trwała długo i kosztowała go wiele lat życia, nie wspominając sporej liczby siwych włosów na głowie. Tratwa minęła dwie kolumny i oczy Sama z wolna przyzwyczajały się do dziwnego półmroku. Widział już sześć Kamieni, wielkich, srebrzystoszarych monolitów. Ich nieregularne kształty znacznie odbiegały od gładkiej powierzchni kolumn i sięgały zaledwie jednej trzeciej ich wysokości. W środku wewnętrznego kręgu Kamieni znajdowała się druga tratwa, lecz gdzie Sabriel? Nagle zdjęło go przerażenie. Nie zauważył matki i myśli same powędrowały ku Kerrigorowi. Znów przyjął ludzką postać i wciągał babkę Sama - Królową - w ciemną i krwawą śmierć. Może Touchstone tak naprawdę nie jest Touchstone’em, lecz czymś innym, co przyjęło jego cielesną formę... Coś poruszyło się na tratwie przed nimi. Sam, który nieświadomie wstrzymał oddech, zakrztusił się, sądząc, że jego najgorsze obawy właśnie się spełniają. Cokolwiek to było, bez rąk i bez głowy, nie miało ludzkiej postaci i sięgało mu zaledwie do pasa. Kawałek poruszającej się ciemności siedział tam, gdzie powinna być teraz jego matka... W tej samej chwili Touchstone klepnął go w plecy. Sam wziął oddech, a postać na drugiej tratwie rzuciła zaklęcie światła, które rozbłysło w górze jak maleńka gwiazdka, pokazując, kim jest. Sabriel siedziała otulona granatową opończą. Światło wydobywało z mroku jej twarz i znajomy uśmiech. Lecz nie był on wolny od trosk, promieniejący zadowoleniem. Wyglądała na znacznie bardziej zmęczoną niż dotąd. Zawsze była blada, a teraz w świetle Kodeksu jej skóra sprawiała wrażenie przezroczystej, po twarzy płynęły lśniące strużki potu, zdradzającego cierpienie. Po raz pierwszy Sam dostrzegł siwe kosmyki w jej włosach i uderzyła go świadomość, że nie jest wieczna i że pewnego dnia się zestarzeje. Miała przy sobie pas, pod ręką uchwyty dzwonków, miecz i mały plecak. Tratwa z Królem, Samem i Ellimere wpłynęła do kręgu między dwoma Kamieniami. Mijając je, aż poderwali się, czując od nich gwałtowny przypływ energii i mocy. Uszło z nich prawie całe zmęczenie. Samowi udało się nawet opanować strach i poczucie winy, jakie towarzyszyły mu przez całą zimę. Czuł się bardziej pewny siebie, jak dawniej. Nie miał takiego uczucia od czasu, gdy wyszedł na boisko na ostatni mecz krykieta. Sabriel nie wstała, lecz wyciągnęła ku nim dłonie. Chwilę później obejmowała już Ellimere i Sama, a tratwy zakołysały się niebezpiecznie od nagłego ruchu i entuzjastycznych pozdrowień. - Ellimere! Sameth! Cieszę, że was widzę i bardzo mi przykro, że tak długo mnie nie było - powiedziała Sabriel, gdy osłabły pierwsze mocne uściski. - Wszystko w porządku, mamo - odparła Ellimere tonem takim, jakby to ona była matką, a Sabriel jej córką. - To my martwiliśmy się o ciebie. Pokaż nam nogę. Zaczęła podnosić opończę, lecz Sabriel powstrzymała ją w chwili, gdy do nozdrzy Sama dotarł lekki, nieprzyjemny odór rozkładającego się mięsa. - Jeszcze wygląda nieładnie - powiedziała. - Rana zadana przez Zmarłych szybko się jątrzy. Ale z pomocą Wielkich Kamieni rzuciłam już na nią zaklęcia gojące i zrobiłam sobie okład z ziół. Niedługo wszystko będzie w porządku. - Tym razem - dodał Touchstone. Trzymał się z boku i spoglądał z góry na żonę. - Wasz ojciec jest na mnie zły, bo uważa, że niemal się zabiłam - wyjaśniła Sabriel z delikatnym uśmiechem. - Sama tego nie rozumiem, uważam nawet, iż powinien się cieszyć, że jeszcze żyję. Uwagę tę przyjęto w milczeniu, dopóki Sam nie zapytał z wahaniem: - Czy byłaś ciężko ranna? - Bardzo - powiedziała Sabriel, a gdy poruszyła nogą, jej twarz przeszył grymas bólu. Pod opończą zalśniły znaki Kodeksu, widoczne nawet przez ciasno tkaną wełnę. Zawahała się, po czym cicho dodała: - Gdybym nie spotkała waszego ojca w drodze powrotnej, sama pewnie bym tu nie dotarła. Sameth i Ellimere wymienili przerażone spojrzenia. Przez całe życie słyszeli opowieści o bitwach i z trudnością wywalczonych zwycięstwach. Matka bywała wcześniej ranna, lecz nigdy nie usłyszeli od niej potwierdzenia, że mogła ponieść śmierć, i nigdy tak naprawdę nie brali tej możliwości pod uwagę. Należała do Abhorsenów, którzy wchodzili w Śmierć tylko z własnej woli! - Ale udało mi się i będę zupełnie zdrowa - powiedziała zdecydowanie Sabriel. - Więc nie ma powodu, żebyście zawracali sobie tym głowę. - To chyba chodzi o mnie - włączył się Touchstone z westchnieniem, potem podniósł się na chwilę, żeby przesunąć miecze i otulić się szlafrokiem, wreszcie usiadł na dobre. - Zawracam sobie tym głowę dlatego, że przez całą zimę ktoś albo coś rozmyślnie aranżuje różne sytuacje, aby narazić cię na ryzyko. Przypomnij sobie tylko, dokąd byłaś wzywana. Na miejscu zawsze okazywało się, że jest więcej Zmarłych i bardziej niebezpiecznych stworzeń niż... - Touchstone - przerwała Sabriel, biorąc go za rękę. - Uspokój się. Masz rację. Wiesz, że się z tobą zgadzam. - Mhm - mruknął, ale nie robił jej więcej wymówek. - To prawda - odparła Sabriel, patrząc na dzieci. - Widać w tym wyraźną prawidłowość i nie chodzi tylko o Zmarłych wywołanych po to, żeby wciągnąć mnie w pułapkę. Myślę, że jakąś rolę odgrywa wzrastająca liczba stworzeń Wolnej Magii i kłopoty, jakie ma ojciec z uchodźcami z Południa. - Z pewnością te wydarzenia są ze sobą powiązane - westchnął Touchstone. - Generał Tindall jest zdania, że Corolini i jego partia finansowani są złotem ze Starego Królestwa, chociaż nie jest w stanie tego udowodnić. A teraz są języczkiem u wagi w Zgromadzeniu Ancelstierre, więc mogą kierować Południowców coraz bliżej Muru. Nie kryją także, że mają zamiar pozbyć się wszystkich uchodźców i doprowadzić do przesiedlenia ich na tereny naszego Królestwa. - Ale dlaczego? - zapytał Sam. - Jaki to ma sens? Przecież północ Ancelstierre wcale nie jest przeludniona. - Nie jestem pewien - odparł Touchstone. - Oficjalne tłumaczenia to populistyczne zagrywki, wykorzystywanie obaw prostych ludzi ze wsi. Ale musi być jakiś powód, dla którego otrzymują złoto - wystarczyło na zdobycie dwunastu miejsc w Zgromadzeniu. Obawiam się, że ma to coś wspólnego z faktem, że z tysiąca ludzi, którzy miesiąc temu przekroczyli granicę, udało nam się odnaleźć zaledwie dwudziestu, zresztą martwych. Reszta po prostu zniknęła. - W jaki sposób może zniknąć tak wielu ludzi? Na pewno zostały po nich jakieś ślady - przerwała Ellimere. - Może powinnam tam pojechać i... - Nie. - Touchstone uśmiechnął się, rozbawiony przekonaniem córki, że jest w stanie lepiej poprowadzić poszukiwania niż on sam. Uśmiech zniknął, gdy kontynuował: - To nie takie proste, jak ci się wydaje, Ellimere. To sprawki Wolnej Magii. Mama uważa, że znajdziemy ich, gdy najmniej nam to będzie na rękę, a wtedy będą już martwi. - O to właśnie chodzi - powiedziała z powagą Sabriel. - Zanim powiemy wam więcej, myślę, że powinniśmy zadbać o to, aby nas nikt nie podsłuchał. Touchstone? Król skinął głową i wstał. Wyciągnął jeden z mieczy i skoncentrował się przez chwilę. Znaki Kodeksu na mieczu zaczęły się jarzyć i wirować, dopóki całego ostrza nie spowiła złota poświata. Skierował je w górę i znaki Kodeksu przeskoczyły do najbliższego Wielkiego Kamienia, pokrywając go jak płynny ogień. Przez chwilę nie działo się nic. Potem kolejne znaki przekazywały sobie światło i złote płomienie rozprzestrzeniły się na cały Kamień, jak pożar. Kolejne znaki przeskoczyły do następnego Kamienia, i tak dalej, aż wszystkie Wielkie Kamienie stanęły w płomieniach, a strumienie jasnych znaków Kodeksu wystrzeliły w górę, tworząc kopułę światła nad obiema tratwami. Spoglądając w bok, Sam zauważył, że złoty ogień rozprzestrzenia się także pod wodą, gdzie powstał szalony labirynt znaków. Całą czwórkę otaczała magiczna bariera znaków Kodeksu. Chciał zapytać ojca, jakie rzucił zaklęcie, lecz Sabriel zaczęła już mówić: - Teraz możemy rozmawiać bez obaw, że podsłuchają nas ludzie lub ktokolwiek inny. - Trzymała za ręce Sama i Ellimere, tak mocno, że czuli stwardniałą skórę na dłoni i palcach matki, skutek wielu lat walki mieczem i używania dzwonków. - Ojciec i ja jesteśmy przekonani, że Południowców poprowadzono przez Mur na pewną śmierć. Zabija ich nekromanta, używając ich ciał jako domów dla duchów, które go słuchają. Tylko działaniem Wolnej Magii można wytłumaczyć zniknięcie tylu ludzi i innych śladów, jakie powinny znaleźć nasze patrole i Clayry. - A mnie się wydawało, że Clayry widzą wszystko - zdumiała się Ellimere. - To znaczy, często się mylą co do czasu, ale widzą. A może nie? - Ostatnio stwierdziły, że Widzenie stało się jakby zamglone, zwłaszcza w okolicach wschodniego brzegu Czerwonego Jeziora i góry Abed - powiedział ponuro Touchstone. - To dość spory obszar pozostający poza naszą królewską władzą. Działa tam jakaś moc opierająca się zarówno Clayrom, jak i nam. Blokuje Widzenie i niszczy Kamienie Kodeksu, które tam umieściłem. - Czy nie powinniśmy zebrać naszych strażników, wybrać się nad jezioro i skończyć z tym wszystkim raz na zawsze? - zaprotestowała Ellimere tym samym tonem, którym, zdaniem Sama, dopingowała do walki drużynę hokejową Wyverley College w Ancelstierre. - Nie wiemy, ani co to jest, ani gdzie - odparła Sabriel. - Za każdym razem, kiedy zaczynamy na poważnie zabierać się do przeszukiwania tego miejsca, gdzie indziej pojawiają się kłopoty. Wydawało nam się, że znaleźliśmy przyczynę tych wszystkich wydarzeń pięć lat temu podczas bitwy pod Roble’s Town... - Ta nekromantka - wtrącił Sam, który dobrze pamiętał tę historię, bo przez kilka ostatnich miesięcy sporo rozmyślał o nekromantach - w masce z brązu. - Tak. Chlorr w Masce - przytaknęła Sabriel, wpatrując się w złotą barierę i przywołując najwyraźniej nieprzyjemne wspomnienia. - Była bardzo stara, miała sporą moc, więc wydawało mi się, że to ona jest źródłem naszych kłopotów. Ale teraz wcale nie jestem tego pewna. Widać wyraźnie działanie jeszcze kogoś innego, kto tłumi dar Widzenia i sieje niepokój w całym Królestwie. Za Corolinim w Ancelstierre też musi ktoś stać, być może także za wojnami na Południu. Być może ten sam mężczyzna, którego spotkałeś w Śmierci, Sam. - Ten... nekromanta? - zapytał chłopiec. Głos nagle mu się załamał, przypominając żałosny pisk małego ptaka. Nieświadomie potarł nadgarstki, odkrywając na chwilę blizny po oparzeniach. - Musi dysponować znaczną mocą, skoro udało mu się wywołać tak wielu Pomocników Zmarłych po drugiej stronie Muru. Ale o kimś takim musielibyśmy usłyszeć wcześniej, a nie słyszeliśmy. W jaki sposób udawało mu się ukryć przez te wszystkie lata? Gdzie była Chlorr, gdy przeszukiwaliśmy Królestwo po upadku Kerrigora, i dlaczego ujawniła się dopiero podczas ataku na Roble’s Town? Zastanawiam się teraz, czy jej przypadkiem nie zlekceważyliśmy. Może nawet udało jej się uciec? Kazałam jej przejść za Szóste Wrota, ale byłam strasznie zmęczona i nie poszłam za nią aż do Dziewiątych. A powinnam. Było w niej coś dziwnego, coś więcej niż Wolna Magia czy nekromancja... Przerwała i spojrzała w przestrzeń niewidzącym wzrokiem. Potem mówiła dalej: - Chlorr była stara. Na tyle stara, że dawni Abhorsenowie musieli ją kiedyś spotkać. Podejrzewam, że ten drugi nekromanta też jest stary. Ale w Domu nie ma informacji o żadnym z nich. Wiele straciliśmy w pożarze Pałacu, jeszcze więcej zabrał czas. Z kolei Clayry przechowują wszystko w Wielkiej Bibliotece, ale rzadko znajdują coś przydatnego. Zbytnio koncentrują się na przyszłości. Chciałabym sama tam kiedyś zaglądnąć, ale to zabierze mi całe miesiące, jeżeli nie lata. Myślę, że Chlorr i nekromanta działali w zmowie i pewnie nadal działają, jeżeli Chlorr przeżyła. Ale kto dowodzi, a kto wykonuje polecenia, nadal nie jest jasne. Obawiam się też, że nie są sami. Bez względu jednak na to, jak się sprawy mają, musimy pokrzyżować im plany. Na te słowa poświata otaczającej ich kopuły przygasła na chwilę, a woda lekko zafalowała, jakby powiew z zewnątrz przedostał się przez osłonę złotego światła wokół Kamieni. - Jakie plany? - zapytała Ellimere. - Co mają... Co chcą zrobić? Sabriel i Touchstone wymienili niepewne spojrzenia. - Obawiamy się, że planują przerzucić do Starego Królestwa dwieście tysięcy uchodźców z Południa i zabić ich - szepnęła Sabriel, podejrzewając, że mimo wszystko może zostać podsłuchana. - Dwieście tysięcy zabitych w przeciągu minuty wystarczy, żeby stworzyć ciała dla wszystkich Zmarłych, dla każdego ducha, który snuje się od Pierwszego Obszaru aż do przepaści Dziewiątych Wrót. Żeby wezwać zastęp Zmarłych większy niż kiedykolwiek w Życiu. Takiego mrowia nie będziemy w stanie pokonać, nawet gdyby wszyscy Abhorsenowie, jacy kiedykolwiek żyli, mieli stanąć z nami ramię w ramię. Rozdział dwudziesty piąty Narada rodzinna Słowa Sabriel spotkały się z milczeniem, które trwało całe wieki, gdy wyobrazili sobie liczącą dwieście tysięcy armię Zmarłych. Sam starał się o tym nie myśleć. Całe morze wygłodniałych, pozbawionych Życia zwłok, nieubłaganie maszerujących ku niemu... - Oczywiście nie dopuścimy do tego - przerwał ciszę Touchstone, przerywając makabryczne rojenia Sama. - Dopilnujemy, żeby uchodźcy nie przekroczyli Muru. Ale nie możemy ich zatrzymać po naszej stronie. Mur jest zbyt długi, ma wiele uszkodzonych bram i za wiele przejść. Musimy więc tak wszystko zorganizować, żeby powstrzymano ich jeszcze w Ancelstierre. Dlatego wasza mama i ja postanowiliśmy sami tam pojechać, potajemnie, żeby nie wzbudzać żadnych podejrzeń. Udamy się do Corvere i będziemy negocjować z ich rządem, na co potrzeba kilka miesięcy. To z kolei oznacza, że wy musicie zająć się wtedy sprawami Królestwa. Po tym oświadczeniu znów zaległo milczenie. Ellimere wyglądała na głęboko zamyśloną, lecz była spokojna. Sam przełknął ślinę kilka razy, potem powiedział: - Co planujecie? - Nasi przyjaciele i wrogowie będą wiedzieć tylko tyle, że wyjechałem z misją dyplomatyczną do wodzów barbarzyńskich plemion na Południu, a Sabriel robi to, co zawsze, i tak samo tajemniczo jak zawsze - odparł Touchstone. - W czasie naszej nieobecności Ellimere zostanie nadal współregentką z Jallem Orenem, wszyscy chyba zdążyli się już do tego przyzwyczaić. Sameth, będziesz jej pomagał. Ale co najważniejsze, musisz dalej uczyć się z „Księgi Zmarłych”. - A przy okazji, mam coś dla ciebie - dodała Sabriel, zanim Sam zdążył się wtrącić. Z wysiłkiem pchnęła ku niemu plecak. - Jest na wierzchu. Powoli rozpiął paski. Nagle zrobiło mu się niedobrze. Czuł, że musi im opowiedzieć wszystko teraz, inaczej nigdy się na to nie zdobędzie. W plecaku znajdowała się paczka owinięta nieprzemakalną tkaniną. Wysunął ją powoli zimnymi i zesztywniałymi palcami. Nie mógł się skupić, a głos Sabriel docierał do niego, jakby mówiła z innego pomieszczenia. - Znalazłam je w Domu - nie, to raczej posłańcy je odnaleźli. Nie wiem, gdzie ani dlaczego właśnie teraz. Są bardzo, bardzo stare. Tak stare, że nie mam zapisów, kto pierwszy ich użył. Będę musiała zapytać Moggeta, ale on śpi... - Ale w zeszłym roku się obudził - wtrącił niezadowolony Touchstone. - I zjadł mojego łososia. Mogget spętany był Ranną, nosicielem snu, pierwszym z siedmiu dzwonków. W przeciągu dwudziestu lat zbudził się zaledwie pięć czy sześć razy, z czego trzy razy po to, żeby - jak to kot - ukraść i zjeść ryby złowione przez Touchstone’a. - Nie obudził się - mówiła dalej Sabriel. - Ale skoro mam własne dzwonki, te muszą być przeznaczone dla następcy Abhorsena. Gratuluję ci, synu. Sam pokiwał bezwolnie głową, lecz nie otworzył trzymanej na kolanach paczki. Nie musiał zaglądać, żeby wiedzieć, co kryło pomarszczone zawiniątko - siedem dzwonków Abhorsena przenikniętych zaklęciami Kodeksu. - Nie otworzysz? - zapytała Ellimere. - Później - wykrztusił. Starał się uśmiechnąć, lecz na ustach pojawił mu się jakiś dziwny grymas. Wiedział, że matka mu się przygląda, lecz nie mógł spojrzeć jej w oczy. - Cieszę się, że masz wreszcie własne dzwonki - powiedziała Sabriel. - Większość Abhorsenów przede mną szkoliła swoich następców, czasami przez wiele lat. Mam nadzieję, że nam też to jest pisane. Mogget mówi, że mój ojciec uczył się od ciotki przez prawie dziesięć lat. Czasem żałuję, że ja tak nie mogłam. - Zawahała się przez chwilę, potem dodała szybko: - Prawdę mówiąc, będę potrzebowała twojej pomocy, Sam. Skinął głową, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa, jakby nagle zaschło mu w gardle. Miał prawo do dziedzictwa z racji urodzenia, miał księgi i dzwonki. Oczywiście, będzie musiał wreszcie zabrać się za książkę i przezwyciężyć paraliżujący strach. Zostanie następcą Abhorsenów, którego wyczekiwali i potrzebowali wszyscy. Nie miał wyboru. - Postaram się - wystękał, spoglądając wreszcie matce w oczy. Rozpogodziła się, uśmiechnęła i przytuliła go. - Muszę pojechać do Ancelstierre, bo znam ich lepiej niż wasz ojciec - oznajmiła. - Kilka moich koleżanek ze szkoły ma tam dość spore wpływy albo wyszły za mąż za ludzi, którzy je mają. Ale nie chciałam wyjeżdżać, nie mając pewności, że na miejscu jest Abhorsen, który będzie chronił ludzi przed Zmarłymi. Dziękuję ci, Sam. - Ale ja nie... - wybuchnął chłopiec, zanim mógł się powstrzymać - nie jestem gotów. Nie skończyłem książki, to znaczy... - Jestem pewna, że umiesz więcej, niż ci się wydaje - przerwała mu Sabriel. - Poza tym na wiosnę, kiedy wszystko rozkwita, nie powinieneś mieć zbyt wiele kłopotów. Poziom strumieni i rzek podnosi się, zaczynają padać wiosenne deszcze. Dni się wydłużają. O tej porze wiosny i w lecie Zmarli zwykle nam nie zagrażają. Być może, będziesz musiał poradzić sobie z jakimś Pomocnikiem albo Mordautem. Jestem pewna, że ci się uda. - A co z zaginionymi Południowcami? - zapytała Ellimere z wyrazem twarzy wiele mówiącym o jej wierze w umiejętności Sama. - Dziewięciuset Zmarłych to poważne zagrożenie. - Musieli zaszyć się gdzieś w okolicy Czerwonego Jeziora, bo inaczej zobaczyliby ich Clayrowie - wyjaśniła Sabriel. - Więc powinni tam pozostać, odcięci przez wiosenne roztopy. Pojechałabym i zajęłabym się nimi od razu, ale na razie grozi nam masa uchodźców z Południa. Będziemy musieli zaufać powodzi i tobie, Sam. - Ale... - zaczął. - Pamiętaj, że z tym nekromantą albo nekromantami nie ma żartów - mówiła dalej matka. - Jeżeli ośmielą się wystąpić przeciw tobie, musisz im stawić czoło w Życiu. Pod żadnym pozorem nie walcz z nimi w Śmierci. Byłeś dzielny, to prawda, lecz miałeś wiele szczęścia. Musisz też bardzo uważać z dzwonkami. Jak wiesz, mogą cię zmusić do wejścia w Śmierć albo wciągnąć w pułapkę. Używaj ich tylko wtedy, gdy będziesz pewien, że opanowałeś instrukcje z książki. Obiecujesz? - Tak - odparł Sam. Prawie zabrakło mu powietrza na wypowiedzenie tego jednego słowa. Ale brzmiała w nim ulga, bo otrzymał coś w rodzaju rozgrzeszenia. Pomniejszych Zmarłych unieszkodliwi Magią Kodeksu. Perspektywa zostania prawdziwym Abhorsenem nie odsunęła jednak czającego się w sercu strachu, bo gdy dotknął zapakowanych dzwonków, poczuł znajomy chłód. - A teraz chciałbym was zapytać - powiedział ojciec - czy macie jakieś uwagi, jakieś doświadczenia z kontaktów z mieszkańcami Ancelstierre. Pamiętacie coś ze szkoły? Weźmy na przykład Coroliniego, szefa partii Nasz Kraj. Czy jest możliwe, że pochodzi ze Starego Królestwa? Co myślicie? - Mnie tam już wtedy nie było - odparła Ellimere, która skończyła szkołę rok wcześniej i wydawała się traktować dni spędzone na południe od Muru jak pradawną historię. - Nie wiem - przyznał Sam. - Dość sporo pisali o nim w gazetach przed moim wyjazdem, ale nigdy nie wspominano, skąd pochodzi. Myślę, że mój kolega, Nicholas, wie więcej i pomoże nam. Jego wuj, Edward Sayre, jest Głównym Ministrem. Nick wybiera się do mnie w przyszłym miesiącu. Powinieneś go jeszcze zastać. - Przyjeżdża tutaj? Jestem zaskoczony, bo Armia od lat nie wydaje pozwoleń, z wyjątkiem przepustek dla uchodźców, ale to był czysty cyrk polityczny, gdyż nie miała wyboru. - Nick dysponuje sporą siłą perswazji - zauważył Sam, przypominając sobie najróżniejsze psoty, na jakie namówił go przyjaciel w szkole, i rzadsze chwile, kiedy udawało im się uniknąć kary. - Poprosiłem siostrę, żeby w naszym imieniu wydała mu wizę. - Wysiałam ją całe wieki temu - powiedziała Ellimere ze złośliwym błyskiem w oczach. - Niektórzy z nas robią to, co do nich należy, wiesz? - Dobrze - pochwalił Touchstone. - Będzie bardzo ważnym świadkiem tego, że nie wymyślamy historii, jakie krążą o Królestwie. Dopilnuję też, żeby w drodze od Muru przydzielono mu eskortę ze straży stanicy w Barhedrin. Śmierć siostrzeńca Głównego Ministra nie przysłużyłaby się negocjacjom. - Jakie mamy atuty? - spytała Ellimere. - W Corvere lubią udawać, że w ogóle nie istniejemy. Zawsze musiałam przekonywać te napuszone panienki z miasta, że Królestwo wcale nie jest wymyślone. - Dwie rzeczy - wyjaśniła Sabriel. - Złoto i strach. Mamy skromne zapasy złota, ale mogą nam wystarczyć do zdobycia przewagi, jeżeli znajdą się we właściwych kieszeniach. Żyje jeszcze całkiem sporo mieszkańców Północy, którzy pamiętają czasy, gdy Kerrigor przekroczył Mur. Spróbujemy ich przekonać, że może się to powtórzyć, jeżeli wyślą do nas uchodźców z Południa. - To nie Kerrigor stoi za tym wszystkim, prawda? - zapytał Sam. - Nie - powiedzieli razem rodzice, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia, bo imię to wywołało wspomnienia straszliwych wydarzeń z przeszłości. - Nie - powtórzyła Sabriel. - Zajrzałam do niego, kiedy byłam w Domu. Śpi spokojnie i na zawsze pod zaklęciem Ranny, zamknięty w najgłębszej piwnicy, skrępowany wszystkimi znakami warty znanymi mnie i waszemu ojcu. To nie Kerrigor. - Ktokolwiek lub cokolwiek to jest, powinno się zrobić z nim porządek - powiedział Touchstone dostojnym królewskim głosem. - Należy to do obowiązków naszej czwórki. Ale póki co, napijmy się grzanego wina i porozmawiajmy o ciekawszych rzeczach. Jak wypadło Święto Zimowego Przesilenia? Opowiadałem ci, że tańczyłem rolę Ptaka Świtania, kiedy byłem w twoim wieku? Jak ci poszło? - Zapomniałem o czarkach - powiedział Sam, podając wino. - Możemy pić z dzbanka - zaproponowała Sabriel po chwili, gdy stało się jasne, że nikt nie kwapi się z odpowiedzią na pytanie Touchstone’a. Wzięła naczynie i pociągnęła spory łyk wina. - Mmm, dobre. Powiedz lepiej, jak wypadły twoje urodziny? Odpowiadał mechanicznie, niemal nie zwracając uwagi na docinki Ellimere. Rodzice nie rozmawiali jeszcze z Jallem, bo zadawaliby zupełnie inne pytania. Odczuł ulgę, gdy zaczęli zajmować się Ellimere, delikatnie żartując z jej tenisa i wszystkich młodych chłopców, którzy nagle zapałali chęcią opanowania tajników nowego sportu. Najwidoczniej plotki o jego siostrze rozchodziły się szybciej niż wieści o kłopotach Sama. Na chwilę wrócił do rozmowy za sprawą Ellimere, która poskarżyła się, że brat nie chce zrobić więcej rakiet, a szkoda, bo nikt inny nie potrafi wykonać ich tak dobrze. Pospieszna obietnica, że zrobi jej jeszcze tuzin, zakończyła sprawę. Rozmowa trwała jeszcze przez chwilę, lecz ciemne chmury, jakie zbierały się nad przyszłością królewskiej rodziny, dały się odczuć wszystkim. Sameth nie mógł przestać myśleć o księdze i dzwonkach. Co zrobi, kiedy rzeczywiście zostanie wezwany, żeby odpędzić atak Zmarłych, albo gdy okaże się, że jest tam nekromanta, który torturował go w Śmierci? A jeśli wróg będzie jeszcze potężniejszy? Nagle wypalił: - Co będzie, jak nasz wróg zaplanuje zrobić coś bardzo groźnego, a was nie będzie? Ellimere właśnie opowiadała rodzicom o Herii, która potknęła się o własną suknię i wpadła prosto na Jalla Orena podczas przyjęcia na cześć burmistrza Sindle. Podniosła głowę zaskoczona. - Jeżeli rzeczywiście tak się stanie, powrót zajmie nam tydzień, maksymalnie dziesięć dni - powiedziała Sabriel. - Wyślecie jastrzębia pocztowego do Barhedrin, potem jeźdźca do Strefy Granicznej, stamtąd albo z Bain depesza do Corvere, pociąg powrotny - razem może nawet krócej niż tydzień. Ale cokolwiek planuje nasz wróg, jak go sprytnie nazwałeś, potrzeba mu do tego wielu Zmarłych. A Zmarłych będzie miał wtedy, gdy zabije tych biednych, niewinnych ludzi, pozostawionych zupełnie samym sobie. Nasi mieszkańcy są zbyt dobrze strzeżeni. Oprócz Belisaere, na terenie Królestwa w jednym miejscu nie ma dwustu tysięcy osób. A z pewnością nie ma ich bez jednego znaku Kodeksu. - Mimo wszystko wolałbym, żebyście nie wyjeżdżali - szepnął Sam. - Na Abhorsenach spoczywa duża odpowiedzialność - tłumaczyła Sabriel. - Wiem, że niechętnie bierzesz ją na siebie, nawet wtedy, kiedy ci pomagam. Ale takie jest twoje przeznaczenie, Sam. Czy my wybieramy drogę, czy też droga wybiera nas? Jestem pewna, że świetnie sobie poradzisz i wkrótce znów będziemy razem. Wtedy porozmawiamy o weselszych sprawach. - Kiedy wyjeżdżacie? - zapytał Sam, nie mogąc ukryć nadziei, że może następnego dnia uda mu się porozmawiać z matką i namówić do pomocy przy „Księdze Zmarłych”. Może ona potrafi rozproszyć paraliżujący go strach? - Jutro o świcie - odparła Sabriel niechętnie. - Zakładając, że noga mi się zagoi. Ojciec pojedzie z poselstwem do Barbarzyńców z Północy, a ja polecę na zachód. Ale jutro zawrócę po niego i razem udamy się do Domu, żeby znów porozmawiać z Moggetem, a potem do Barhedrin i w stronę Muru. Mam nadzieję, że szpiedzy pogubią się w tym wszystkim. - Chętnie zatrzymalibyśmy się dłużej - powiedział ze smutkiem Touchstone, patrząc na swoją małą rodzinę, tak rzadko zebraną w jednym miejscu. - Ale, jak zawsze, wzywają nas obowiązki. Rozdział dwudziesty szósty List od Nicholasa Tego wieczoru Sam znalazł się w Pałacu z pustym dzbanem po winie, pasem dzwonków, ciężkim sercem i głową pełną niespokojnych myśli. Ellimere wróciła razem z nim, ale Sabriel postanowiła zostać, żeby spędzić noc w kręgu Wielkich Kamieni Kodeksu, co miało przyśpieszyć powrót do zdrowia. Touchstone nie chciał zostawić jej samej i dzieciom wydało się oczywiste, że rodzice chcą być razem. Pewnie będą rozmawiać na mój temat, pomyślał Sam, wspinając się po schodach z pękiem dzwonków w ręku. Na progu komnaty Ellimere prawie przyjaznym tonem życzyła mu dobrej nocy. Jednak Sam nie zamierzał spać. Wspiął się krętymi schodami do pracowni w wieży i przywołał znak światła Kodeksu. Umieścił dzwonki w szafce, z dala od księgi, żeby przynajmniej ich nie oglądać, skoro nie może przestać o nich myśleć. Potem bez przekonania majstrował przy mechanicznej figurce gracza w krykieta wspomaganej Magią Kodeksu. Pracował nad zawodnikiem uderzającym, wysokim na sześć cali. Postanowił stworzyć dwie drużyny, które będą ze sobą grały, ale jak na razie zarówno mechanika, jak i magia zawiodły jego oczekiwania. Rozległo się pukanie do drzwi, ale Sam nie zwracał na nie uwagi. Jeśli to służący, przedstawi się albo odejdzie. Jeśli Ellimere - wpadnie bez zaproszenia. Pukanie odezwało się ponownie, potem usłyszał jakiś stłumiony głos, coś wsunięto pod drzwi, a oddalające się kroki cichły na schodach. Na podłodze spoczywała srebrna taca, na niej wymięty list. Jego wygląd świadczył o tym, że pochodzi z Ancelstierre, to oznaczało, że jest od Nicholasa. Sam westchnął, włożył białe, bawełniane rękawiczki i sięgnął po parę szczypiec. Listy od Nicholasa wymagały bardziej eksperymentów naukowych niż lektury. Podniósł tacę, przeniósł ją na ławę, gdzie światła Kodeksu świeciły najjaśniej, i zaczął rozrywać kopertę, by złożyć razem zetlałe kawałki papieru. Pół godziny później, kiedy zegar na Szarej Wieży wybił dwanaście uderzeń, obwieszczając północ, list był już ułożony i nadawał się do czytania. Sam pochylił się nad nim, a twarz posępniała mu z każdym kolejnym słowem. Drogi Samie, Dziękuję ci za załatwienie wizy do Starego Królestwa. Nie wiem, dlaczego konsul w Bain był temu przeciwny. Na szczęście jesteś Księciem i możesz więcej niż inni, dlatego nie miałem już żadnych problemów. Ojciec zwrócił się do wuja Edwarda, który pociągnął za odpowiednie sznurki. Właściwie nikt w Corvere nie wiedział nawet, że można zdobyć zezwolenie na przekroczenie Strefy Ochronnej. Tak czy inaczej, wygląda na to, że Ancelstierre i Stare Królestwo nie różnią się od siebie tak bardzo. Chodzi w końcu o to, kto kogo zna. W każdym razie jutro zamierzam opuścić Avengate i przy pomyślnym układzie pociągów będę w Bain w sobotę, a piętnastego przekroczę Mur. Wiem, że to wcześniej, niż się umówiliśmy, i że nie będziesz mógł się tam ze mną spotkać, ale sam nie wyruszę w niebezpieczną podróż. Wynająłem przewodnika - byłego zwiadowcę z punktu kontrolnego. Dosłownie wpadłem na niego w Bain. Przechodził właśnie przez ulicę, żeby ominąć demonstrację organizowaną przez zwolenników jednego Państwa, potknął się i prawie mnie przewrócił. Było to jednak bardzo fortunne spotkanie, bo człowiek ten świetnie zna Stare Królestwo. Potwierdził też istnienie interesującego zjawiska, o którym wcześniej czytałem, zwanego Pułapką Błyskawic. Widział ją na własne oczy i chyba warto byłoby przyjrzeć się jej z bliska. Myślę więc, że pojedziemy rzucić okiem na tę pułapkę po drodze do Belisaere - Twojej, bez wątpienia, czarującej stolicy. Nawiasem mówiąc, mój przewodnik nie zdziwił się wcale, kiedy usłyszał, że Cię znam. Może krółewskie pochodzenie nie robi na nim wrażenia, podobnie jak na niektórych naszych kolegach ze szkoły! Podobno pułapka znajduje się w pobliżu Krawędzi. Miasto to, jak wiem, nie leży zbyt daleko od bezpośredniej trasy na północ do Ciebie. Gdybyż tylko ludzie zaufali wreszcie normalnym mapom, a nie bawili się w jakieś zaklęcia na pustych kartkach! Nie mogę się już doczekać, kiedy Cię zobaczę w Twoim żywiole, no i kiedy zbadam pasjonujące anomalie Starego Królestwa. Zaskakująco niewiele o nim napisano. W szkolnej bibliotece było tylko kilka starych książek, pełnych przesądów, a w bibliotece Radford - niewiele więcej. Nigdy też nie piszą o Królestwie w gazetach, najwyżej wspominają o nim mimochodem przy okazji dyskusji w „Kontrowersjach”, kiedy Corolini wypowiada się z wściekłością na temat wysyłania „niepożądanych elementów i Południowców” na, jak to określa, „najdalszą Północ”. Wygląda na to, że będę forpocztą tych „niepożądanych elementów”! Wszystkie wieści dotyczące Starego Królestwa otacza jakaś dziwna zmowa milczenia, więc jestem pewien, że znajdę tam wiele rzeczy, które jako młody i ambitny naukowiec będę mógł zbadać i odkryć dla świata. Mam nadzieję, że już wyzdrowiałeś. Sam też chorowałem, męczyły mnie bóle w klatce piersiowej, co przypominało zapalenie oskrzeli. Co dziwne, mój stan pogarszał się w miarę posuwania się dalej na południe. W Corvere czułem się fatalnie, zapewne z powodu paskudnego powietrza. Ostatni miesiąc spędziłem w Bain i bóle właściwie mi nie dokuczały. Przypuszczam, że jeszcze lepiej poczuję się w Starym Królestwie, gdzie powietrze powinno być krystalicznie czyste. Niecierpliwie oczekuje naszego spotkania. Pozostaję Twoim wiernym przyjacielem, Nicholas Sayre PS Nie wierzę, że Ellimere ma dwa metry wzrostu i waży 127 kilogramów. Przecież powiedziałbyś mi o tym wcześniej. Sameth odłożył list, starając się nie zniszczyć strzępków, jakie z niego zostały. Po chwili przeczytał go ponownie w nadziei, że słowa Nicka dadzą się zrozumieć inaczej. Nie mógł uwierzyć, że jego przyjaciel podróżuje po Starym Królestwie z jednym, jedynym - i kto wie, czy godnym zaufania - przewodnikiem. Czy nie zdaje sobie sprawy, jak niebezpieczne są tereny przygraniczne? Szczególnie dla przybysza z Ancelstierre, osoby bez znamienia Kodeksu i rozeznania w magii. Nie będzie nawet w stanie sprawdzić, czy jego towarzysz jest prawdziwym człowiekiem, czy ma znamię Kodeksu, czy wręcz stworzeniem Wolnej Magii, wystarczająco silnym, by przekroczyć Strefę Graniczną. Na samą myśl o tym Sam przygryzł wargę i sięgnął po almanach. Piętnasty minął trzy dni temu, a więc Nick jest już w Królestwie. Było za późno na spotkanie, nawet gdyby poleciał Papierowym Skrzydłem albo znalazł jednego z pałacowych jastrzębi-posłańców i wysłał go z rozkazami do strażników. Nick otrzymał wizę dla siebie i służącego, więc straże w Barhedrin nie miały powodu go zatrzymywać. Teraz powinien być gdzieś nieopodal granicy, w drodze do Krawędzi. Krawędź! Sam przygryzł wargę jeszcze mocniej. Krawędź leży zbyt blisko Czerwonego Jeziora i miejsca, w którym Chlorr zniszczyła Kamienie. Nawet teraz te okolice cieszyły się złą sławą. Jednym słowem, najgorsze możliwe miejsce dla przybysza z Ancelstierre! Pukanie do drzwi przerwało mu rozmyślania. Sam odruchowo zagryzł wargę tak mocno, że poczuł smak krwi. Zirytowany zawołał: - No, kto tam? - To ja! - powiedziała Ellimere, wpadając do środka. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam ci w pracy? - Nie - odparł Sam zmęczonym głosem. Niedbałym gestem wskazał na stół i wzruszył ramionami, dając do zrozumienie, że praca idzie mu jak po grudzie. Ellimere rozglądnęła się dokoła z zainteresowaniem, ponieważ Sam zwykle wyrzucał ją bez ceregieli, ilekroć próbowała wejść do środka. Pokoik w wieży dostał na szesnaste urodziny i często z niego korzystał. Ostatnio dwa stoły zastawione były przyborami do prac złotniczych oraz wieloma zupełnie nie znanymi jej narzędziami. Znajdowało się tam też kilka małych figurek przedstawiających graczy w krykieta, sztabki złota i srebra, zwoje brązowego drutu, garść rozsypanych szafirów i małe, lecz jeszcze dymiące palenisko zbudowane na miejscu dawnego kominka. Wszędzie była Magia Kodeksu. Przyblakłe refleksy znaków Kodeksu lśniły w powietrzu, pełzały po ścianach i suficie, tłoczyły się w kominie. Najwyraźniej Sameth nie tworzył zwykłej biżuterii ani obiecanej pary dodatkowych rakiet tenisowych. - Co ty tam robisz? - zapytała z ciekawością. Niektóre z symboli Kodeksu, a raczej ich refleksy, wydawały się pełne niezwykłej mocy. Były to znaki, których sama użyłaby bardzo niechętnie. - Różne rzeczy - odparł Sameth. - Nic, co mogłoby cię zainteresować. - Skąd wiesz? - zapytała Ellimere. Znów pojawiło się między nimi znajome napięcie. - Zabawki - warknął Sam, podnosząc małego krykiecistę, który niespodziewanie machnął kijem, po czym ponownie zamarł w bezruchu. - Konstruuję zabawki. Wiem, że nie jest to zajęcie godne Księcia i że powinienem teraz spać, nabierając sił na kolejny dzień zabaw, lekcji tańca i posiedzeń w sądzie grodzkim, ale... nie mogę zasnąć - zakończył znużony. - Ja też nie - przyznała Ellimere pojednawczym tonem. Usiadła na krześle i dodała: - Martwię się o mamę. - Nic jej nie będzie. Wielkie Kamienie ją uleczą. - Tym razem tak. Ale ona potrzebuje pomocy, Sam, a ty jesteś jedyną osobą, która zna się na tym, co ona robi. - Wiem o tym - rzekł i spojrzał na list od Nicka. - Wiem. - Chciałam ci tylko powiedzieć, że nauka rzemiosła Abhorsenów jest najważniejsza - ciągnęła Ellimere niepewnie. - Jeżeli potrzebujesz na to więcej czasu, po prostu mi powiedz, a ja zmienię ci rozkład zajęć. Sam spojrzał na nią zaskoczony. - To znaczy, że mógłbym dać sobie spokój z Ptakiem Świtania i przestać chodzić na popołudniowe przyjęcia z przygłupiastymi siostrami twoich koleżanek? - One wcale nie są... - zaczęła Ellimere, po czym wzięła głęboki oddech i powiedziała: - Tak. Wszystko się zmieniło. Wiemy już, co się dzieje. Ja sama będę spędzać więcej czasu ze strażnikiem. Przygotowujesz się? - Już? - zapytał Sam nerwowo. - Tak szybko? - Tak - odrzekła Ellimere. - Nawet jeśli mamie i ojcu powiedzie się w Ancelstierre i tak czekają nas kłopoty. Cokolwiek się za tym kryje, nie podda się tak łatwo, kiedy spróbujemy pokrzyżować mu plany. Coś się wydarzy i musimy być na to przygotowani. To wszystko, co chciałam ci powiedzieć. Wstała i wyszła. Sam zapatrzył się w przestrzeń. Nie było już odwrotu, musi stać się prawdziwym następcą Abhorsenów. Musi pomóc Sabriel walczyć z Wrogiem, kimkolwiek miałby się okazać. Tego od niego oczekiwano. Wszyscy polegali teraz na nim. Nagle zdał sobie sprawę, że jego przyjacielowi też potrzebna jest pomoc. Znalazł się w niebezpieczeństwie, więc trzeba wyruszyć w podróż, odnaleźć go i ocalić, zanim wpadnie w tarapaty. Nikt inny nie mógł tego zrobić. Nieoczekiwanie dla samego siebie pojął, że ma wreszcie cel w życiu. Porzuci „Księgę Zmarłych” i książęce obowiązki tylko na kilka tygodni. Na pewno uda mu się szybko odnaleźć Nicka i przewieźć go w bezpieczne miejsce, zwłaszcza gdy weźmie z sobą pół tuzina Królewskich Strażników. Według Sabriel, prawdopodobieństwo, że Zmarli zaczną działać teraz, przy wiosennych roztopach, jest niewielkie. W głębi duszy odezwał się cichy głos, mówiący mu, że to zwykła ucieczka. Stłumił go jednak innymi, ważniejszymi myślami i nawet nie rzucił okiem w stronę szafki skrywającej księgę i dzwonki. Teraz zaczął się zastanawiać nad sposobem realizacji planu. Ellimere nigdy nie pozwoli mu wyjechać, tego był absolutnie pewien, toteż musiał poprosić o zgodę ojca, a to z kolei oznaczało, że trzeba wstać przed świtem i złapać Touchstone’a w garderobie. Rozdział dwudziesty siódmy Decyzja Sama Mimo najszczerszych chęci Sam zaspał i nie zdążył spotkać się z Touchstone’em przed jego wyjazdem z Pałacu. Licząc, że może uda mu się złapać ojca przy Południowej Bramie, zbiegł z Pałacowego Wzgórza i popędził co tchu szeroką, wysadzaną drzewami Aleją Gwiazd, nazwaną tak od maleńkich metalowych wizerunków słońca umieszczonych w kamieniach bruku. Tuż za nim biegli dwaj strażnicy, bez problemu utrzymując szybkie tempo, pomimo ciężaru kolczug, hełmów i butów. Sam dojrzał właśnie tyły eskorty ojca, kiedy nagle usłyszał wiwaty i grzmienie trąb. Wskoczył na wóz zatrzymany przez przechodniów i spojrzał ponad głowami tłumu. Zdążył w sam raz, by zobaczyć, jak ojciec wyjeżdża przez wysoką Bramę Belisaere, owinięty złoto- czerwonym płaszczem, przykrywającym koński zad. Wschodzące słońce na moment rozświetliło królewski hełm, po czym jeździec zniknął w cieniu za bramą. Królowi towarzyszyli strażnicy, pary wysokich kobiet i mężczyzn odzianych w lśniące kolczugi, połyskujące przez pionowe wycięcia w złoto-czerwonych płaszczach. Sam wiedział, że nazajutrz podążą dalej na Północ, eskortując kogoś przebranego za Touchstone’a, podczas gdy Król ruszy na Południe, do Ancelstierre, razem z Sabriel, aby zapobiec śmierci dwustu tysięcy niewinnych ludzi. Odprowadził wzrokiem ostatniego strażnika i patrzył dalej, jak ruch uliczny wraca do normy: ludzie, konie, wozy, osły, taczki, wózki, żebracy... wszystko to przepływało koło niego. Nie udało mu się spotkać z Touchstone’em, więc musi działać sam. Zamyślił się głęboko. Ruszając pod prąd tłumów opuszczających miasto, miał nieobecne spojrzenie i tylko opieka dwóch zwalistych strażników uchroniła go przez kilkoma wypadkami. Od momentu, kiedy postanowił znaleźć Nicholasa, nie potrafił przestać o tym myśleć. Wiedział, że list jest autentyczny. Zdawał sobie sprawę z tego, że on jeden zna swego przyjaciela na tyle, by go wytropić, bowiem tylko jego łączyła z Nickiem więź, przez którą mogła przepłynąć magia poszukiwania. Był jedynym człowiekiem, mogącym uchronić Nicholasa przed tajemniczym złem, czyhającym nad Czerwonym Jeziorem. Oznaczało to jednak konieczność wyjazdu z Belisaere i porzucenia obowiązków. Wiedział, że Ellimere nigdy mu na to nie pozwoli. Takie właśnie myśli krążyły mu po głowie, gdy wraz ze strażnikami mijał jeden z ogromnych akweduktów dostarczających do miasta czystą wodę ze stopionego śniegu. Były one przydatne też do innych celów. Woda, płynąca w nich z dużą prędkością, służyła jako ochrona przed Zmarłymi, zwłaszcza podczas dwóch stuleci bezkrólewia. Sam pomyślał o tym, słysząc jej głębokie dudnienie nad głową i przez moment poczuł wyrzuty sumienia. Przecież to on miał chronić miasto przed Zmarłymi. Wyszedł z chłodnego cienia pod akweduktem i Aleją Gwiazd skierował się w stronę krętej Drogi Królewskiej, pnąc się mozolnie pod górę, do Pałacu. Ellimere zapewne już tam na niego czeka, ponieważ tego ranka oboje mieli zasiąść w sądzie grodzkim. Jak przystało na regentkę, będzie chłodna i opanowana, w czarno-białych sędziowskich szatach, dzierżąc pałeczki z kości słoniowej i z agatu, służące do rzucania zaklęcia sprawdzającego prawdomówność zeznających. Na pewno rozzłości ją, że brat zjawia się spocony, brudny, niestosownie odziany i nieprzygotowany - jego pałeczki przepadły gdzieś bez śladu, choć podejrzewał, że mogły wpaść pod łóżko. Sąd grodzki, święto w Belisaere, rakiety tenisowe, „Księga Zmarłych” - wszystkie problemy urosły w wielką, ciemną falę, która w każdej chwili mogła go pochłonąć. - Nie - szepnął do siebie, zatrzymując się tak gwałtownie, że strażnicy prawie na niego wpadli. - Ruszam w drogę. Dziś wieczorem wyruszam. - Co mówiłeś, panie? - zapytała Tonin, młodsza ze strażników. Była w tym samym wieku, co Ellimere, toteż obie przyjaźniły się od czasów dzieciństwa. Prawie zawsze ochraniała go podczas rzadkich wypadów do miasta i Sameth był pewny, że donosi Księżniczce o każdym jego kroku. - Nic takiego, Tonin - odpowiedział, potrząsając głową. - Po prostu głośno myślałem. Chyba nie jestem przyzwyczajony do wczesnego wstawania. Tonin i drugi strażnik ruszyli dalej, wymieniając protekcjonalne spojrzenia za plecami Księcia, bo codziennie musieli wstawać przed świtem. Sameth nie wiedział, o czym myślą strażnicy, gdy wreszcie wspięli się na wzgórze i wkroczyli na chłodny dziedziniec z fontanną pośrodku, wiodący do zachodniego skrzydła Pałacu. Dostrzegł jednak spojrzenia, które sobie posłali, i zrozumiał, że raczej nie uważają go za wzór cnót monarszych. Podejrzewał, że większość mieszkańców miasta podziela tę opinię. Było to irytujące dla kogoś, kto był jednym z najlepszych uczniów szkoły w Ancelstierre. Tam przodował we wszystkich ważnych przedmiotach - w krykiecie latem i w rugby zimą, na dodatek nie miał sobie równych z chemii. A tutaj nic mu nie wychodziło jak należy. Strażnicy pozostawili go przed drzwiami komnaty, ale Sam nie przebierał się w szaty sędziowskie ani nie skierował się w stronę miednicy i dzbanka z wodą w wyłożonej kafelkami wnęce, służącej mu za łazienkę. W Pałacu, oszczędnie odbudowanym po wielkim pożarze, brakowało centralnego ogrzewania i bieżącej wody, takich jak w Domu Abhorsenów lub Lodowcu Clayrów. Sam przygotował już plan rozprowadzenia ciepła i wody z wykorzystaniem resztek poprzednich instalacji, które nadal spoczywały w piwnicach Pałacu, lecz wciąż brakowało mu czasu na studiowanie magii i mechaniki niezbędnych do zrealizowania projektu. - Wyruszam w podróż - obwieścił malowidłu ściennemu przedstawiającemu pogodną scenę z życia wsi. Ani żniwiarze, ani pozostali uczestnicy sceny nie zareagowali na kolejne słowa: - Pytanie tylko, jak? Przez chwilę chodził po pokoju, który nie był zbyt duży, więc dopiero po dwudziestu okrążeniach Samowi udało się podjąć decyzję. Stanął przed srebrnym lustrem wiszącym w żelaznej ramie na ścianie obok prostego łóżka i rzekł: - Będę kimś innym. Książę Sameth może sobie tu zostać, a ja będę Samem Podróżnikiem, pragnącym dołączyć do swoich towarzyszy po znalezieniu w Belisaere lekarstwa na dręczące go wątpliwości. Uśmiechnął się do tej myśli i spojrzał w lustro. Spoglądał na niego książę Sameth, strojny w czerwono-złoty kaftan, trochę przepoconą koszulę z białego lnu, brązowe bryczesy z jeleniej skóry i wysokie trzewiki na pozłacanych obcasach. Znad odświętnego stroju patrzyła miła twarz, która pewnego dnia może przybrać groźniejszy wyraz, choć Sam jakoś nie mógł sobie tego wyobrazić. Zbyt młoda i zbyt szczera - pomyślał. Brakowało na niej śladów doświadczeń. Potrzebował blizny, złamanego nosa albo czegoś w tym rodzaju. Zapatrzony w lustro, sięgał jednocześnie w nieskończony nurt Kodeksu, wydobywając z niego potrzebne znaki i symbole, łącząc je razem w umyśle na podobieństwo łańcucha. Kiedy wszystkie były gotowe, palcem wskazującym umieścił ostatni z nich przed oczami i wszystkie znaki zawirowały w powietrzu, niczym lśniąca konstelacja magicznych symboli. Przyjrzał się im uważnie, sprawdzając zaklęcie, zanim wkroczył w sam środek błyszczącego układu. Znaki zalśniły, dotykając skóry, rozświetlając znak Kodeksu na czole, spływając strumieniami złotego ognia po twarzy. Zamknął oczy, kiedy poczuł płomień, nie zważając na mrowienie pod powiekami i gwałtowną potrzebę kichnięcia. Stał tak przez kilka minut, aż wreszcie mrowienie ustało. Kichnął potężnie, nabrał ogromny haust powietrza i otworzył oczy. W lustrze widać było wciąż to samo ubranie i tę samą sylwetkę. Twarz jednak była inna. Twarz Sama Podróżnika, trochę podobnego do księcia Sametha, ale o kilka dobrych lat starszego mężczyzny ze starannie przystrzyżonymi wąsami i bródką. Również włosy wyglądały teraz inaczej, były jaśniejsze, mniej pofalowane i znacznie dłuższe z tyłu głowy. Lepiej. Dużo lepiej. Sameth - nie, Sam. Puścił oko do swojego odbicia i zaczął się rozbierać. Do nowego oblicza Księcia najlepiej pasował stary skórzany strój myśliwego, kilka prostych koszul i bielizna. Będzie jeszcze musiał kupić w mieście płaszcz, konia i miecz, bo przecież nie może zabrać z sobą Magicznego Miecza Kodeksu, który matka dała mu na szesnaste urodziny. Jego wyglądu nie da się zmienić za pomocą zaklęcia, a zdecydowanie za bardzo rzucał się w oczy. Mogę przecież zabrać rzeczy, które sam zrobiłem - pomyślał, ściągając trzewiki i wyjmując z szafy parę znoszonych, ale solidnych wysokich butów z czarnej cielęcej skóry. Myśl o wieży nieuchronnie przypomniała mu o „Księdze Zmarłych”. Cóż, jej nie weźmie na pewno! Jeszcze tylko kilka drobiazgów (w tym garść złotych nobli i srebrnych denarów) i w drogę! Tyle tylko, że nie może iść do pracowni w swojej obecnej postaci. No i musi zrobić coś, co uśmierzyłoby podejrzenia Ellimere - w przeciwnym razie na pewno wyruszy za nim pościg i zostanie sprowadzony z powrotem do Pałacu, zapewne siłą, bo strażnicy będą słuchać rozkazów Ellimere, a nie jego. Westchnął i usiadł na łóżku z butami w ręku. Wydawało się, że ucieczka - a raczej wyprawa ratunkowa - będzie wymagała więcej przygotowań, niż początkowo przypuszczał. Należy stworzyć tymczasowego sobowtóra Sama ze znaków Kodeksu i zaaranżować sytuację, w której Ellimere nie będzie mu się mogła zbyt dokładnie przyjrzeć. Może na przykład powiedzieć, że musi zamknąć się w swojej komnacie na jakieś trzy dni, aby popracować nad „Księgą Zmarłych”, i w ten sposób zapewnić sobie trochę spokoju. Przecież nie miał zamiaru porzucać studiów nad sztuką Abhorsenów! Potrzebował tylko przerwy, powtarzał sobie, a trzy tygodnie spędzone na poszukiwaniu Nicholasa z pewnością są ważniejsze niż trzy tygodnie nauki, którą zresztą może podjąć na nowo po powrocie. Nawet jeśli Ellimere poprosi Clayry, by go znalazły, trzy dni przewagi powinny wystarczyć. Zakładając, że siostra odkryje jego nieobecność po trzech dniach i wyśle jastrzębia do Clayrów, upłyną przynajmniej dwa dni, nim otrzyma odpowiedź. Czyli w sumie pięć. Do tego czasu będzie już w połowie drogi do Krawędzi. A może w jednej czwartej, zastanawiał się, próbując sobie dokładnie przypomnieć odległość do miasteczka nad Czerwonym Jeziorem. Będzie musiał zdobyć mapę i sprawdzić najnowsze wydanie „Bardzo przydatnego przewodnika”, żeby wiedzieć, gdzie najlepiej stanąć na popas. A więc zostało jeszcze sporo do załatwienia przed wyjazdem. Upuścił buty na podłogę i ponownie stanął przed lustrem. Przede wszystkim należało pozbyć się magicznego kamuflażu, żeby uniknąć aresztowania przez strażników. Kto by pomyślał, że poszukiwanie przygód będzie takie trudne? Z ponurą miną zaczął odwracać zaklęcie Kodeksu, które zmieniło mu twarz i postać. Pozwolił, by znaki składowe powróciły do Kodeksu. Kiedy tylko skończy, pójdzie do wieży i zacznie przygotowania. Naturalnie pod warunkiem, że Ellimere nie przyłapie go po drodze i nie zaciągnie na obrady sądu. Rozdział dwudziesty ósmy Sam Podróżnik Ellimere jednak przyłapała Sama i reszta dnia upłynęła mu w sądzie: wydano wyrok na złodzieja, próbującego kłamać mimo rzuconego nań zaklęcia prawdy. Sprawiało ono, że twarz złodzieja straszliwie żółkła przy każdym kłamstwie. Następnym przedmiotem sporu było prawo własności, w którym nader trudno było dociec prawdy, jako że jego inicjatorzy od dawna już nie żyli. Jeden po drugim przechodzili drobni przestępcy, natychmiast przyznający się do winy, w nadziei, że sąd odstąpi od rzucania na nich zaklęcia. Na koniec nastąpiła długa i nudna mowa adwokata, kompletnie zresztą bezsensowna, bo opierała się na przepisie zniesionym przez reformy Touchstone’a ponad dziesięć lat wcześniej. Przynajmniej wieczór zapowiadał się jako wolny od oficjalnych obowiązków, chociaż podczas kolacji Ellimere po raz kolejny usadziła koło Sama młodszą siostrę jednej ze swych niezliczonych przyjaciółek. Ku zaskoczeniu dziewczyny, brat był dość rozmowny i serdeczny, toteż później zawsze broniła go, ilekroć inne dziewczęta skarżyły się na jego humory. Po kolacji Sam oświadczył Ellimere, że przez następne trzy dni zamierza się uczyć i musi zanurzyć się w zaklęciu wymagającym całkowitej koncentracji. Weźmie więc jedzenie i wodę z kuchni, a potem uda się do swojej komnaty, gdzie nie wolno mu przeszkadzać. Ellimere przyjęła te słowa nad wyraz dobrze, co wywołało u Sama wyrzuty sumienia. Ale nawet one nie zdołały stłumić rosnącego podniecenia, a długie godziny spędzone na tworzeniu prostego sobowtóra nie popsuły nastroju oczekiwania. Koło północy sobowtór był wreszcie gotowy i przypominał Sama, jeśli patrzyło się na niego od drzwi, choć pod innymi kątami brakowało mu głębi. Zagadnięty, potrafił odpowiedzieć: „Proszę wyjść!” lub: „Jestem bardzo zajęty”, i to głosem całkiem podobnym do głosu pierwowzoru. Kiedy praca nad sobowtórem była zakończona, Sam udał się do pracowni, skąd wziął nieco pieniędzy i kilka wykonanych przez siebie rzeczy, mogących przydać się w podróży. Nie spojrzał nawet w stronę szafek stojących w kątach pokoju niczym zdegustowani strażnicy. Przyśniły mu się jednak w nocy. Wspinał się po schodach, otwierał ich drzwiczki, nakładał pas z dzwonkami, otwierał księgę, odczytywał wybuchające ogniem słowa, które chwytały go i unosiły prosto w Śmierć, ciskały w zimną rzekę, gdzie nie mógł oddychać... Obudził się zamotany w prześcieradło odcinające dopływ powietrza. Przez chwilę walczył z nim przerażony, ale kiedy się zorientował, gdzie jest, uspokoił się. Daleko zegar wybił czwartą, zaraz potem wartownicy oznajmili ją zwyczajowym okrzykiem. Spał zaledwie trzy godziny, ale wiedział, że na więcej nie może sobie pozwolić. Nadszedł czas, żeby rzucić zaklęcie. Czas, by Sam Podróżnik wyruszył w drogę. Kiedy ukradkiem opuszczał Pałac, było jeszcze ciemno - chłodna pora tuż przed świtem. Owinięty zaklęciami Kodeksu, które czyniły go niewidzialnym, zszedł po schodach, minął posterunek strażników na Południowo-Zachodnim Dziedzińcu i opadającym stromo korytarzem dostał się do ogrodów. Ominął strażników ukrytych pomiędzy różami na dolnym tarasie i wyszedł przez tajną furtkę zamkniętą za pomocą magii i na zwykły zamek. Na szczęście wcześniej ukradł klucz i drzwi rozpoznały go po znaku Kodeksu. Już na alejce prowadzącej do Drogi Królewskiej przerzucił przez ramię niespodziewanie ciężkie torby, zastanawiając się, czy nie powinien jeszcze raz przejrzeć ich zawartości i być może pozbyć się niepotrzebnych rzeczy. Nie był jednak w stanie przypomnieć sobie żadnego bezużytecznego przedmiotu, wziął tylko niezbędne: płaszcz, koszule, spodnie i bieliznę na zmianę, zestaw do szycia, torbę z mydłem i innymi przyborami toaletowymi, takimi jak brzytwa, której nie potrzebował używać zbyt często, „Bardzo przydatny przewodnik”, zapałki, pantofle, dwie sztabki złota, impregnowaną skórę, która w razie potrzeby mogła posłużyć jako namiot, butelkę brandy, kawałek solonej wołowiny, bochenek chleba, trzy kawałki piernika i kilka własnoręcznie wykonanych przedmiotów. Oprócz toreb miał jeszcze tylko kapelusz z szerokim rondem, sakiewkę na pasku i sztylet. Jego pierwszym przystankiem miał być główny jarmark, gdzie planował kupić miecz, a potem - Koński Targ na Polu Anstyr, gdzie zamierzał znaleźć odpowiedniego wierzchowca. Zszedłszy z alejki na Drogę Królewską, w sam środek tłumu mężczyzn, kobiet, dzieci, psów, mułów, wozów i żebraków, Sam poczuł się niezwykle podniesiony na duchu. Podobnego uczucia nie doświadczył od lat. Przypominało radość, którą odczuwał jako dziecko na wieść o nieoczekiwanych wakacjach. Zwolniony od odpowiedzialności, mający prawo do zabawy, biegu, krzyku i śmiechu. Roześmiał się, wypróbowując bardziej gardłowy ton pasujący do nowego wizerunku. Zabrzmiało to dziwnie, trochę jak rechot, ale nie przejął się tym zbytnio. Przyśpieszył kroku, podkręcając wąsa zdobytego dzięki Magii Kodeksu. W drogę, ku przygodzie! No i oczywiście na ratunek Nicholasowi. Trzy godziny później część porannej radości ulotniła się. Przebranie Podróżnika doskonale zdawało egzamin jako ochrona przed rozpoznaniem, ale nie pomagało przyciągnąć uwagi kupców i handlarzy koni. Podróżnicy nie cieszyli się reputacją dobrych klientów, ponieważ rzadko miewali przy sobie brzęczącą walutę i zazwyczaj woleli handel wymienny. Poza tym przebranie było zbyt ciepłe jak na późną wiosnę. Sam pocił się coraz bardziej, a znalezienie odpowiedniego miecza na zatłoczonym jarmarku wydawało się niemożliwe. Jeszcze gorzej było na Końskim Targu, gdzie stada much obsiadały zarówno ludzi, jak i zwierzęta. Nic dziwnego - pomyślał Sam - że przed wiekami Król Anstyr nakazał umieścić targ trzy mile od miasta. W okresie bezkrólewia targ zlikwidowano, ale zaczął się znów rozwijać pod rządami Touchstone’a. Obecnie stajnie, zagrody i miejsca aukcji pokrywały przynajmniej milę kwadratową, a na przyległych do targu pastwiskach było jeszcze więcej koni. Naturalnie, znalezienie w takim tłumie właściwego wierzchowca trwało długo, zwłaszcza że na co lepsze rumaki zawsze było sporo chętnych. Po konie przybywali tu ludzie z całego Królestwa, a nawet barbarzyńcy z Północy, szczególnie o tej porze roku. Pomimo tłumu, much i rywalizacji, Sam dokończył zakupów. Był dość zadowolony. Do boku przypasał sobie prosty, lecz praktyczny miecz o szorstkiej rękojeści ze skóry rekina, a za jego plecami stąpała nieco nerwowa gniada klacz, którą od gwałtowniejszych wyskoków powstrzymywała solidna uzda. Klacz sprawiała wrażenie zdrowej, nie przyciągała nadmiernie uwagi i nie kosztowała fortuny. Przez moment Sam rozważał pomysł nazwania jej Tonin, na cześć najbardziej nielubianej przez siebie strażniczki, ale w końcu stwierdził, że byłoby to dziecinne. Poprzedni właściciel nadał jej nieco dziwaczne imię Sprout, a nowy postanowił je pozostawić. Wyrwawszy się z cuchnącego i zatłoczonego targu, dosiadł konia i zaczął lawirować w strumieniu ludzi i pojazdów, starając się ominąć wozy, handlarzy, osły objuczone pustymi koszami, opuszczające miasto i wjeżdżające do niego obładowane pełnymi sakwami, grupki robotników brukujących ulice oraz wszystkich zwykłych podróżnych. Niedaleko za miastem wyprzedził go Królewski Posłaniec na karym rumaku pełnej krwi, tak wspaniałym, że kupcy na targu z pewnością skoczyliby sobie do gardeł przy targowaniu, a następnie czwórka strażników, pędzących w tempie pozwalającym się domyślać, że na postoju muszą czekać na nich świeże konie. Za każdym razem Sam kulił się w siodle i naciągał głębiej kapelusz, tak by osłaniał twarz, choć zaklęcie maskujące działało nadal. Z pomocą „Bardzo przydatnego przewodnika” wybrał już miejsce pierwszego postoju. Pojedzie Wąską Drogą wzdłuż przesmyku dochodzącego do Belisaere, ponieważ była to jedyna trasa. Potem obierze łatwiejszą drogę na południe, do Orchyre. Rozważał też drogę zachodnią, do Sindle, a następnie do Ratterlinu, gdzie mógłby wsiąść na statek i dotrzeć aż do Qyrre. Jednakże „Bardzo przydatny przewodnik” wspominał o wyjątkowo dobrej gospodzie w Orchyre, słynnej z węgorza w galarecie, za którym Sam przepadał i nie widział powodu, dlaczego by nie wybrać najwygodniejszej drogi do Krawędzi. Nie był jednak pewien, czy za Orchyre droga rzeczywiście będzie taka wygodna. Wielka Droga Południowa wiodła wszak głównie wzdłuż wschodniego wybrzeża, a Krawędź leżała daleko na zachodnim, tak więc prędzej czy później będzie musiał się tam przeprawić. Może powinien w ogóle zrezygnować z tak zwanych królewskich dróg i od Orchyre jechać na przełaj, w nadziei, że znajdzie wiejskie drogi prowadzące we właściwym kierunku. Tu jednak pojawiał się problem wiosennych powodzi. Na królewskich drogach zbudowano solidne mosty, na wiejskich zaś ich nie było, a przez brody nie dało się teraz przeprawić. Co będzie, to będzie, nie należało się tym przesadnie martwić przynajmniej do Orchyre. Miasto oddalone było o jakieś dwa dni ciągłej jazdy, więc miał czas do następnego postoju albo nawet do wieczora, gdy zatrzyma się w przydrożnej gospodzie. Jednakże planowanie następnego postoju nie zaprzątało wcale myśli Sama, gdy dotarł do wioski i gospody znajdujących się wystarczająco daleko od Belisaere. Przejechał wprawdzie zaledwie siedem mil, ale słońce już zachodziło i czuł się wyczerpany. Nie wyspał się poprzedniej nocy, a ból w plecach i udach przypominał mu, że zimą nie jeździł prawie wcale. Kiedy zobaczył kołyszący się szyld, który obwieszczał, że gospoda nazywa się „Roześmiany Pies”, poczuł takie zmęczenie, że ledwo zdołał dać stajennemu napiwek, wynajął najlepszy pokój i padł bezwładnie na łóżko. W nocy budził się kilkakrotnie, za pierwszym razem, żeby zzuć buty, za drugim - by skorzystać z nocnego naczynia, przezornie zapewnionego przez gospodarzy (miało zepsutą pokrywę). Za trzecim razem obudziło go uporczywe stukanie do drzwi i pierwsze promienie słońca wślizgujące się przez szczelinę w zamkniętych żaluzjach. - Kto tam? - burknął, wstając z łóżka i wkładając buty. Miał zesztywniałe stawy i czuł się paskudnie, zwłaszcza że spał w ubraniu podróżnym, które teraz mocno zalatywało koniem. - Czy to już śniadanie? Nie było żadnej odpowiedzi, ale pukanie nie ustało. Mrucząc pod nosem, podszedł do drzwi, oczekując, że zobaczy za nimi jakiegoś wioskowego półgłupka z wyszczerzonymi w uśmiechu zębami i tacę zastawioną śniadaniem. Zamiast tego ujrzał dwóch barczystych mężczyzn w skórzanych pancerzach przepasanych czerwono-złotymi szarfami wiejskich konstabli. Od stanowczej twarzy jednego z nich, wyraźnie starszego, biła powaga. Na czole miał znak Kodeksu, którego brakowało jego młodszemu asystentowi. - Sierżant Kuke i konstabl Tep - oświadczył siwowłosy, dość bezceremonialnie przeciskając się koło Sametha. Jego towarzysz również wszedł do pokoju, po czym szybko zamknął za sobą drzwi, pozwalając ciężkiej sztabie opaść na miejsce. - Czego chcecie? - zapytał Sam, ziewając. Nie chciał być niegrzeczny, ale nie miał pojęcia, że goście przyszli tu w określonym celu, a nie zapukali przez przypadek. Jego dotychczasowe doświadczenia z wiejskimi konstablami ograniczały się do oglądania ich na paradach oraz inspekcji posterunków dokonywanych wspólnie z ojcem. - Chcemy porozmawiać - powiedział sierżant Kuke, stając tak blisko, że Sam poczuł wydychaną przez niego woń czosnku i zobaczył szczecinę na niedawno ogolonym podbródku. - Na początek chcemy poznać twoje imię i zajęcie. - Mam na imię Sam, jestem Podróżnikiem - odparł, kątem oka dostrzegając, że konstabl poszedł w głąb pokoju i bacznie przyglądał się mieczowi opartemu o sakwy. Pierwszy raz poczuł się nieswojo. Wcale nie wyglądali na wiejskich tępaków. Może nawet podejrzewali już, kim jest naprawdę. - Podróżnicy rzadko zatrzymują się w gospodach, a już na pewno nie wynajmują najlepszych pokoi - zauważył konstabl, odwracając się od miecza i sakw. - Równie rzadko dają stajennemu srebrnego denara napiwku. - Konie Podróżników raczej nie miewają wypalonego znaku albo chociaż symboli klanu na grzywie - dodał sierżant, zachowując się, jakby Sama w ogóle tam nie było. - A Podróżnicy zwykle mają tatuaże klanowe. Ciekawe, czy znajdziemy coś takiego u tego chłopaczka. Ale najpierw rzućmy okiem na jego sakwy, Tep. Sprawdź, czy znajdziesz tam coś, co nam powie, z kim mamy do czynienia. - Nie możecie tego zrobić! - krzyknął oburzony Sam. Zrobił krok w stronę konstabla, ale zatrzymał się gwałtownie, czując przez koszulę dotyk ostrza, tuż nad brzuchem. Spojrzał w dół i zobaczył sztylet trzymany pewną dłonią przez sierżanta Kuke’a. - No to nam powiedz, kim naprawdę jesteś i czego tu szukasz - powiedział sierżant. - To nie wasza sprawa! - rzucił Sam, pogardliwie odrzucając w tył głowę. W tym geście strząsnął włosy znad oczu i odsłonił znamię Kodeksu. Kuke natychmiast wydał z siebie ostrzegawczy krzyk i przytknął sztylet do gardła chłopca, wykręcając mu jednocześnie do tyłu prawą rękę. Spośród wszystkich rzeczy, jakich boją się konstable, największym zagrożeniem są nosiciele fałszywego lub zwyrodniałego znamienia Kodeksu, tacy bowiem mogą być tylko czarnoksiężnikami Wolnej Magii, nekromantami lub stworzeniami, które przybrały ludzką postać. Niemal w tym samym momencie Tep otwarł jedną z sakw i wydobył z niej ciemny skórzany pas z siedmioma mieszkami o rozmiarach od fiolki na leki po spory słój. Z kieszeni wystawały drewniane uchwyty zdradzające ich zawartość. Dzwonki przesłane przez Sabriel Samowi, które zamknął w pracowni i był pewien, że ich nie spakował. - Dzwonki! - wykrzyknął Tep, w przerażeniu upuszczając pas i odskakując do tyłu, niczym na widok gniazda wijących się żmij. Nie zauważył gęstwiny znaków Kodeksu na pasie i uchwytach. - Nekromanta... - wyszeptał Kuke, a Sam usłyszał w jego głosie nagły lęk i poczuł, że uścisk sierżanta słabnie, sztylet oddala się od gardła, a dzierżąca go dłoń zaczyna drżeć. Sam natychmiast wyobraził sobie dwa znaki Kodeksu, wydobył je z nieskończonego strumienia na podobieństwo sprawnego rybaka, wybierającego swą zdobycz z połyskującej ławicy. Wstrzymał oddech, pozwalając znakom rozpuścić się w zgromadzonym powietrzu, po czym raptownie je wypuścił, rzucając się jednocześnie na ziemię. Jeden z nich poleciał przed siebie, gwałtownie oślepiając Tepa, ale Kuke musiał być przynajmniej częściowo Magiem Kodeksu, ponieważ umiejętnie odparował zaklęcie. Powietrze wypełniły błyski światła, kiedy dwa znaki zderzyły się w locie. Zanim Sam zdążył wstać, Kuke wbił mu sztylet głęboko w nogę, tuż nad kolanem. Wrzasnął z bólu, dołączając do głośnego wycia Tepa, który w ślepej rozpaczy miotał się po pokoju, i jeszcze głośniejszych okrzyków Kuke’a: „Nekromanta!”, „Ratunku!” Taki hałas potrafił ściągnąć mu na kark każdego konstabla w promieniu wielu mil i wszystkich strażników znajdujących się na drodze. Mogli się nawet zjawić zaniepokojeni mieszkańcy, choć chyba tylko najodważniejsi nie uciekliby na dźwięk słowa „nekromanta”. Po pierwszym ataku bólu, który trwał mgnienie oka i zdawał się rozłupywać mu czaszkę, Sam instynktownie zrobił to, czego nauczono go, by chronić życie na wypadek zamachu. Nakreśliwszy kilka znaków Kodeksu w swoim umyśle, pozwolił im rozrosnąć się w gardle i kazał Zaklęciu Śmierci uderzyć w każdego, kto nie miał przed nim ochrony. Znaki opuściły go niczym rozżarzone iskry i ze straszliwą siłą rzuciły się na przybyłych. Sekundę później było już cicho - Kuke i Tep padli na podłogę jak zerwane ze sznurków marionetki. Sam podniósł się i z bólem uświadomił sobie, co właśnie zrobił. Zabił dwóch ludzi ojca... własnych poddanych, wykonujących po prostu swoją pracę, do której jemu brakowało odwagi. Chronili innych przed nekromantami, Wolną Magią i całą resztą... Nie mógł już więcej myśleć. Ból powracał i Sam wiedział, że musi uciekać. W panice zebrał swoje sakwy, wrzucił zaklęte dzwonki z powrotem do środka, przypiął miecz do pasa i wyszedł z pokoju. Nie miał pojęcia, jak udało mi się zejść schodami, ale w chwilę później był już na dole, we wspólnej sali, a ludzie wpatrywali się w niego, oparci o ściany. Rzucił im dzikie wejrzenie szeroko rozwartych oczu i pokuśtykał na zewnątrz, zostawiając krwawe ślady na podłodze. Poszedł do stajni, osiodłał klacz, parskającą z przerażenia rozszerzonymi nozdrzami. Chyba wyczuła ludzką krew. Uspokajał ją bezwiednie, nieświadom ruchu własnych rąk. Rok, a może sekundę później, znalazł się w siodle, jadąc kłusem, a potem galopem. Cały czas czuł krew spływającą mu po nodze niczym strumień ciepłej wody, wypełniający but i przelewający się przez cholewkę. Jakiś głos w środku nakazywał mu zatrzymać się i opatrzyć ranę, ale jeszcze silniejszy był wewnętrzny nakaz, by uciekać, uciekać jak najdalej od miejsca zbrodni. Instynktownie skierował się na zachód, zostawiając za plecami wschodzące słońce. Przez pewien czas jechał zygzakiem, próbując zmylić pogoń, a następnie ruszył prosto przez pola, w stronę leżącego nieopodal lasu. Musiał tam dotrzeć, żeby znaleźć schronienie i opatrzyć ranę. Wreszcie dotarł w kojący cień drzew. Wjechał tak daleko, jak to było możliwe, i spadł z konia. Kłujący ból stopniowo obejmował całą nogę. Zielony świat lasu nie chciał trwać w bezruchu, wirował i przechylał się, wywołując zawroty głowy. Żółte poranne światło ustąpiło szaremu, jak zbyt długo gotowane jajko. Sam nie mógł skoncentrować się na leczącym zaklęciu. Znaki Kodeksu wymykały się mu, uciekały pamięci, po prostu nie chciały ułożyć się we właściwej kolejności. To wszystko było zbyt trudne. Łatwiej jest się poddać. Zasnąć, odpłynąć w Śmierć. Ale Sam znał już Śmierć i jej lodowaty chłód. Powoli zanurzał się w zimny nurt rzeki. Gdyby miał pewność, że go porwie, przeniesie przez kaskadę Pierwszej Bramy i poniesie dalej, może by się poddał. Wiedział jednak, że nekromanta, który go kiedyś oparzył, czeka na niego w Śmierci, czeka na następcę Abhorsena, zbyt niedoświadczonego, by zapanować nad własnym odejściem. Nekromanta złapałby go, zabrał ducha i związał swoją wolą, wykorzystując go przeciw jego własnej rodzinie i Królestwu... Wezbrał w nim strach, bardziej dojmujący od bólu. Sam ponownie sięgnął po leczące znaki Kodeksu - i tym razem je znalazł. Złote ciepło rozlało się w jego słabych dłoniach i przez czarne, brudne spodnie spłynęło do nogi. Poczuł jego żar roznoszący się po ciele, aż do kości, poczuł, jak przenika skórę i żyły, w magiczny sposób przywracając wszystko do normalnego stanu. Stracił już jednak zbyt wiele krwi i zaklęcie nie mogło wyleczyć go całkowicie. Spróbował wstać, ale nie był w stanie tego zrobić. Głowa opadła mu na poduszkę z liści. Chciał zmusić powieki do podniesienia się, ale nie dał rady. Las zawirował znowu, coraz szybciej i szybciej, a potem zapadła ciemność. Rozdział dwudziesty dziewiąty Obserwatorium Clayrów Podłe Psisko obudziło się bardzo niechętnie i spędziło kilka dobrych minut, przeciągając się, ziewając i wywracając oczami. Potem zebrało się i ruszyło w stronę drzwi. Lirael tkwiła w miejscu z ramionami skrzyżowanymi na piersiach. - Musimy porozmawiać! - oświadczyła. Pies udał zaskoczenie, kładąc uszy po sobie. - Nie powinniśmy wracać do domu? Wiesz, jest już po północy. A dokładnie - trzecia nad ranem. - Nie! - krzyknęła Lirael, porzucając wszelką myśl o rozmowie. - Niemożliwe! Musimy się pośpieszyć! - Ale jeśli chcesz porozmawiać - powiedział pies, siadając na tylnych łapach i przechylając łeb z zaciekawieniem - to zawsze powtarzam, że nie ma co zwlekać. Lirael nie odpowiedziała. Pobiegła w stronę drzwi, w przelocie chwytając psa za obrożę i podrywając go na równe łapy. - Auuuu! - zawyło Podłe Psisko. - To był żart! Już biegnę! - Szybko, szybko! - poganiała go, opierając dłonie o drzwi i próbując nimi szarpnąć. Było to jednak trudne, ponieważ nie miały żadnej klamki ani uchwytu. - Jak mam je otworzyć? - Poproś - odparł pies spokojnie. - Nie ma sensu się męczyć. Lirael westchnęła z rezygnacją, wzięła głęboki oddech i zmusiła się do wypowiedzenia słów: - Proszę, otwórzcie się. Drzwi wydawały się rozważać przez moment jej prośbę, po czym powoli uchyliły się do środka, dając Lirael czas na wycofanie. Przez szczelinę dochodziły głośny szum rzeki i chłodny powiew wiatru, który uniósł jej przypalone włosy. Wiatr przyniósł jeszcze coś, co wzbudziło zainteresowanie psa, ale dla dziewczyny pozostało tajemnicą. - Hmmm... - mruknął, nastawiając ucho w stronę drzwi i położonego za nimi mostu oświetlonego znakami Kodeksu. - Ludzie. Clayry. Chyba jest z nimi twoja ciotka. - Ciotka Kirrith! - wykrzyknęła Lirael, podskakując ze zdenerwowania. Potoczyła wokół siebie dzikim spojrzeniem w poszukiwaniu innej drogi ucieczki - jedyna wiodła z powrotem przez śliski, obmywany wodą most. Teraz widziała jasne światła Kodeksu daleko na Uskoku, światła przysłonięte mgłą i wodną pianą z rzeki. - Co robimy? - jej pytanie zabrzmiało tylko echem w pustym pokoju i wypełniło przestrzeń, z której nie nadeszła żadna odpowiedź. Lirael obróciła się szybko, ale po psie nie został nawet ślad. Po prostu zniknął. - Psie? - szepnęła, przeszukując pokój wzrokiem, zamazanym nieco przez łzy. - Psie? Nie zostawiaj mnie teraz. Zawsze znikał, nim ludzie zdążyli go zobaczyć, i za każdym razem Lirael obawiała się, że jej jedyny przyjaciel nigdy nie powróci. Teraz też czuła znajomy lęk w żołądku, którym napawało ją to, czego się dowiedziała, obawa przed tajemną wiedzą, kłębiącą się w księdze ściskanej pod pachą. Nie chciała posiąść tej wiedzy, bo nie należała do Clayrów. Pojedyncza łza spłynęła jej po policzku, ale dziewczyna otarła ją szybko, odchylając głowę do tyłu, by powstrzymać płacz. Postanowiła, że nie da ciotce Kirrith tej satysfakcji. Ciotka zawsze spodziewała się po niej najgorszego. Chyba sądziła, że jej siostrzenica popełni jakieś straszne czyny i nigdy niczego nie osiągnie. Lirael uważała, że miało to związek z jej brakiem daru Widzenia, choć przychodziło jej czasem do głowy, że ciotka traktowała tak każdego, kto odbiegał od norm, jakie sobie wyznaczyła. Trzymała głowę dumnie odchyloną, aż do momentu, kiedy znalazła się na moście. Wtedy musiała spojrzeć w dół, na mgłę i kotłującą się wodę. Bez psa, jego masywnego ciała i chwytnych łap most wydawał się znacznie groźniejszy. Zrobiła krok, potknęła się i zachwiała. Przez chwilę bała się, że spadnie, i w panice opadła na czworaki. Przy tym ruchu „Księga pamięci i zapomnienia” poruszyła się i niewiele brakowało, a wypadłaby jej spod koszuli. Lirael wepchnęła ją tam z powrotem i nadal czołgała się po wąskim moście. Wymagało to od niej maksymalnej koncentracji, więc nie patrzyła ani w dół, ani w górę, aż prawie dotarła na drugi brzeg. Uderzyła ją dotkliwa świadomość, że włosy ma spalone, a ubranie całkowicie przemoczone przez bryzgi wody przelewającej się po moście. No i że jest bosa. Kiedy wreszcie spojrzała w górę, wydała z siebie stłumiony okrzyk i skoczyła jak przerażony królik. Tylko szybkie ręce dwóch stojących najbliżej Clayrów uratowały ją przed śmiertelnym upadkiem w rwące, zimne wody Ratterlinu. Były to zresztą te same osoby, które wcześniej tak ją przeraziły i najmniej spodziewała się je tu zobaczyć: Sanar i Ryelle. Jak zwykle były piękne, spokojne i dostojne. Miały na sobie stroje Dziewięciodniowego Czuwania, długie, jasne włosy przytrzymywały eleganckie siatki wysadzane klejnotami, a białe szaty ozdobione były maleńkimi złotymi gwiazdkami. Dzierżyły też różdżki ze stali i kości słoniowej, oznaczające, że razem reprezentowały Głos Czuwania. Nie wyglądały ani o dzień starzej niż podczas pierwszego spotkania z Lirael na Tarasie, w dniu jej czternastych urodzin. Wciąż były wszystkim, czym, zdaniem Lirael, powinna być prawdziwa Clayr. Wszystkim, czym ona nie była. Za nimi stało sporo innych Clayrów. Niektóre z nich były wysokie rangą, na przykład Vancelle, Główna Bibliotekarka, czy obsada Dziewięciodniowego Czuwania. Lirael policzyła je szybko i zorientowała się, że widzi chyba całą obsadę Czuwania, czterdzieści siedem Clayrów, zgromadzonych za plecami Sanar i Ryelle, białe sylwetki na ciemnym tle skał Uskoku. Najgorzej jednak wróżyła nieobecność ciotki Kirrith. Oznaczało to, że czynów Lirael (cokolwiek zrobiła) nie wystarczyło ukarać dodatkową porcją obowiązków kuchennych. Dziewczyna nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, jaki rodzaj kary wymaga obecności całej obsady Czuwania. Nigdy nawet nie słyszała, żeby opuściły Obserwatorium, a już na pewno nie wszystkie naraz. - Wstań, Lirael - powiedziała jedna z bliźniaczek. Lirael zdała sobie sprawę, że nadal kuca, podtrzymywana przez dwie Clayry. Wstała ostrożnie, starając się uniknąć ich spojrzeń oraz spojrzeń wszystkich innych niebieskich i zielonych oczu, które na pewno odnotowywały w tej chwili, jak brązowe i matowe były jej własne. Słowa przyszły jej do głowy, ale uwięzły w gardle. Odkaszlnęła i zająknęła się, aż wreszcie zdołała wyszeptać: - Ja... wcale nie chciałam tu przyjść... tak jakoś wyszło... i wiem, że nie byłam na kolacji... ani na wieczornym obchodzie... nadrobię to jakoś... Przerwała, widząc, że Sanar i Ryelle wymieniły spojrzenia i wybuchnęły śmiechem. Brzmiało w nim jednak przyjazne zaskoczenie, nie zaś drwina, której się spodziewała. - Wygląda na to, że w dniu twoich urodzin tradycyjnie spotykamy się w niezwykłych miejscach - powiedziała Ryelle (a może Sanar), spoglądając w dół na księgę wystającą spod koszuli Lirael i na srebrną fletnię Pana połyskującą z kieszeni kamizelki. - Nie musisz się martwić kolacją. Dziś najwyraźniej sięgnęłaś po swój przyrodzony dar, który czekał na ciebie od dawna. Reszta nie ma większego znaczenia. - Co to znaczy „przyrodzony dar”? - zapytała Lirael. Przyrodzonym darem Clayrów było Widzenie, a nie trzy dziwne magiczne przedmioty. - Wiesz, że ty jedna spośród Clayrów nigdy nie pojawiałaś się w naszych Wizjach - powiedziała druga z bliźniaczek. - Nigdy, nawet przez moment, aż do dzisiaj, dopiero godzinę temu zobaczyłyśmy - całe Dziewięciodniowe Czuwanie zobaczyło - że jesteś tutaj i jeszcze w jednym miejscu. Żadna z nas nie wiedziała o istnieniu tego mostu ani komnaty. Teraz jednak stało się jasne, że chociaż dzisiejsze Clayry nie Widziały cię w swoich wizjach, te z przeszłości Widziały wystarczająco wiele razy, by przygotować miejsce i przedmioty, które trzymasz w rękach. Przede wszystkim chciały jednak przygotować ciebie. - Przygotować mnie? Do czego? - zapytała Lirael, przerażona tym nagłym zainteresowaniem. - Ja niczego nie chcę! Pragnę tylko... być normalna. Mieć dar Widzenia. Sanar - bo to właśnie ona przemawiała ostatnia - spojrzała w dół na młodą kobietę i dostrzegła jej ból. Od czasu pierwszego spotkania przed pięciu laty ona i jej siostra bacznie obserwowały Lirael i wiedziały o jej życiu więcej, niż mogła przypuścić. Sanar ostrożnie dobierała słowa: - Lirael, dar Widzenia może jeszcze przyjść, a długie oczekiwanie uczyni go silniejszym. Teraz jednakże otrzymałaś inne dary, które z pewnością bardzo przydadzą się Królestwu. A my wszystkie, posiadaczki wrodzonych darów, dźwigamy jednocześnie na sobie odpowiedzialność, by je mądrze i właściwie użyć. Masz w sobie potencjał wielkiej mocy, Lirael, ale obawiam się, że czekają cię równie poważne próby. Przerwała, zapatrzona w gęstniejącą chmurę mgły za plecami Lirael, a jej oczy również zdawały się chmurzyć, gdy odezwała się ponownie, głębszym, mniej przyjaznym i bardziej bezosobowym, obcym tonem: - Na swojej drodze napotkasz wiele przeszkód, które wciąż okrywa tajemnica, ale nigdy nie zapomnisz, że jesteś córką Clayrów. Nawet jeśli nie Widzisz, Pamiętasz. A w tym, co sobie Przypomnisz, zobaczysz ukrytą przeszłość skrywającą sekrety przyszłości. Lirael wzdrygnęła się na te słowa, bowiem Sanar wygłosiła prawdę proroctwa, a jej oczy płonęły dziwnym, lodowatym światłem. - Co to znaczy „poważne próby”? - zapytała dziewczyna, kiedy ostatnie echo słów Sanar ucichło, zagłuszone szumem rzeki. Sanar potrząsnęła głową i uśmiechnęła się. Wizja dobiegła końca. Teraz, nie mogąc wypowiedzieć ani słowa, Clayr spojrzała na siostrę, która ciągnęła dalej: - Kiedy Zobaczyłyśmy cię dziś tutaj, Zobaczyłyśmy cię także gdzie indziej, w miejscu, które od lat wymykało się naszemu darowi - powiedziała Ryelle. - Nad Czerwonym Jeziorem, w łodzi plecionej z trzciny, Słońce stało wysoko i świeciło bardzo jasno, stąd wiemy, że wydarzenia te rozegrają się w lecie. Wyglądałaś dokładnie tak jak teraz, co oznacza, że znajdziesz się tam tego lata. - Będzie z tobą młody mężczyzna - kontynuowała Sanar. - Chory lub ranny, którego kazał nam szukać Król. Nie wiemy, gdzie jest obecnie ani jak dotrze do Czerwonego Jeziora. Otaczają go siły osłaniające go przed naszym Widzeniem, a jego przyszłość jest niejasna. Wiemy jednak, że grozi mu straszliwe niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo zagrażające nie tylko jemu, ale i nam, całemu Królestwu. I on będzie tam z tobą, w połowie lata, w trzcinowej łodzi. - Nie rozumiem, co to ma wspólnego ze mną? - szepnęła Lirael. - To znaczy Czerwone Jezioro, ten mężczyzna i w ogóle wszystko? Jestem zaledwie Drugą Asystentką w Bibliotece. Co mam z tym zrobić? - Tego nie wiemy - odrzekła Sanar. - Wizje są fragmentaryczne, a ciemne chmury przysłaniają je niczym atrament rozlany na stronicach możliwych przyszłości. Wiemy tylko, że ten mężczyzna jest ważny, tak dla dobra, jak dla zła, a my Widziałyśmy cię z nim. Uważamy, że musisz opuścić Lodowiec, udać się na Południe, odnaleźć go i trzcinową łódź na Czerwonym Jeziorze. Lirael obserwowała ruch warg Sanar, lecz nie słyszała nic prócz huku rzeki, mas wody pragnących uwolnić się od gór, płynących w dal, do odległej i nieznanej krainy. Wyrzucają mnie - pomyślała. - Nie mam daru Widzenia, jestem już za stara i wyrzucają mnie... - Miałyśmy jeszcze jedną wizję tego mężczyzny - powiedziała Sanar. - Chodź, pokażemy ci, żebyś mogła go poznać, gdy nadejdzie właściwy moment i żebyś dowiedziała się czegoś o niebezpieczeństwie, w którym się znalazł. Ale nie tutaj - musimy pójść do Obserwatorium. - Obserwatorium! - wykrzyknęła Lirael. - Ale ja... Nie Przebudziłam się jeszcze... - Wiem - powiedziała Ryelle, ujmując jej dłoń i prowadząc przed siebie. - Trudno ci wejrzeć w pragnienie serca, jeśli jeszcze go nie znasz. Gdyby niebezpieczeństwo było mniejsze albo gdyby kto inny mógł nieść to brzemię, nie wywierałybyśmy na ciebie presji. Gdyby wizja nie dotyczyła miejsca, które się nam opiera, mogłybyśmy pokazać ci ją gdzie indziej. Ale teraz potrzebujemy mocy Obserwatorium i całej siły Czuwania. Szły z powrotem wzdłuż Uskoku - Sanar i Ryelle po bokach posłusznej Lirael. Przez moment dziewczyna poczuła to, co pies nazywał obecnością Zmarłych, coś na kształt presji ze strony wszystkich pochowanych tutaj Clayrów, ale nie zwracała na to uwagi. Miała wrażenie, że ktoś w oddali przyzywa jej imię. Myślała tylko o tym, że każą jej wyjechać. Znów będzie sama, bo Podłe Psisko pewnie już nie powróci. Możliwe, że nie może istnieć poza Lodowcem Clayrów, podobnie jak zjawy, przywiązane na stałe do jednego miejsca. W połowie drogi wiodącej do drzwi, przez które miała wejść, zobaczyła ze zdziwieniem, że brzegi Uskoku spina długi most z lodu. Clayry przechodziły po nim i wkraczały do głębokiej jaskini po drugiej stronie. Ryelle zauważyła jej zaskoczenie i wyjaśniła: - Do Obserwatorium prowadzi wiele dróg, pojawiających się wtedy, gdy ich potrzebujemy. Ten most stopi się, gdy tylko go przekroczymy. Lirael skinęła głową. Zawsze zastanawiała się, gdzie leży Obserwatorium i parę razy próbowała je znaleźć. Wielokrotnie marzyła też o odnalezieniu drogi do niego, a w nim - swojego Widzenia. Wszystkie te marzenia ziściły się teraz, chociaż nie tak, jak chciała. Na końcu mostu wejście do jaskini zamieniało się w niedbale wydrążony tunel, stromo pnący się w górę. Marsz stał się uciążliwy i nim jeszcze stromizna dobiegła końca, Lirael spociła się i zadyszała. Ryelle i Sanar przystanęły, więc dziewczyna otarła pot z oczu i rozglądnęła się dokoła. Zostawiły w tyle kamienne ściany. Wokół był tylko niebieski lód odbijający światła Kodeksu niesione przez Clayry. Dotarły do serca Lodowca. W lodzie wykuto bramę, po obu jej stronach stały strażniczki w pełnych zbrojach, dzierżące tarcze ozdobione złotą gwiazdą Clayrów. Pod uniesionymi przyłbicami widniały surowe twarze. Jedna z nich miała topór połyskujący znakami Kodeksu, druga zaś - miecz lśniący jaśniej niż światła i rzucający na lód tysiące maleńkich błysków. Lirael zapatrzyła się na strażniczki, ponieważ obie najwyraźniej były Clayrami, a jednak ich nie znała, co wydawało się niemożliwe. Lodowiec zamieszkiwało mniej niż trzy tysiące Clayrów, a ona przez całe życie nigdzie się stąd nie ruszała. - Widzę cię, Głosie Dziewięciodniowego Czuwania - powiedziała dziwnym, oficjalnym tonem kobieta z toporem. - Możesz przejść. Ale ta dziewczyna jeszcze się nie Przebudziła. Zgodnie z odwiecznymi prawami, nie wolno jej Zobaczyć tajemnych dróg. - Daj spokój, Erimael - powiedziała Sanar. - Jakimi znów odwiecznymi prawami? To Lirael, córka Arielle. - Erimael? - szepnęła Lirael, zerkając na poważną twarz o ostrych rysach podkreślonych przez krawędź hełmu. Sześć lat temu Erimael przyłączyła się do strażniczek i od tego czasu nigdy jej nie widziano. Lirael przypuszczała, że kobieta zginęła w jakimś wypadku, a ona opuściła jej Pożegnanie, podobnie jak wiele innych uroczystości wymagających założenia niebieskiej tuniki. - Prawa są jasne - powiedziała Erimael tym samym surowym tonem, choć Lirael zauważyła, że strażniczka nerwowo przełknęła ślinę. - Jestem Strażniczką z Toporem. Jeśli chcecie, by dziewczyna przeszła, musicie zasłonić jej oczy. Sanar fuknęła gniewnie i odwróciła się w stronę drugiej strażniczki: - A co na to Strażniczka z Mieczem? Tylko nie mów mi, że się z nią zgadzasz. - Niestety tak - odparła druga kobieta, a Lirael zorientowała się, że jest znacznie starsza. - Litera prawa jest niewzruszona. Gościom należy zasłonić oczy. Każdy, kto się jeszcze nie Przebudził, jest gościem. Sanar westchnęła i obróciła się do Lirael, ale ta zwiesiła już głowę, by ukryć upokorzenie. Powoli zdjęła z włosów szal, zwinęła go w wąski pasek i obwiązała wokół głowy, zasłaniając oczy. W miękkiej ciemności tkaniny pozwoliła sobie na łzy, które wsiąkały w przepaskę. Sanar i Ryelle ponownie wzięły ją za ręce i Lirael poczuła współczucie w ich dotyku. Nie miało to jednak znaczenia. Czuła się jeszcze gorzej, niż kiedy miała czternaście lat i stała samotna w niebieskiej tunice, znosząc mękę publicznego zawstydzenia faktem, że nie jest Clayrą. Teraz została nieodwracalnie napiętnowana jako wyrzutek. Nie była Clayrą, choćby i poślednią, tylko gościem. Podczas gdy Ryelle i Sanar prowadziły ją przez coś, co było chyba skomplikowanym labiryntem, Lirael zadała tylko dwa pytania: - Kiedy mam ruszyć w drogę? - Dziś - odparła Ryelle, zatrzymując dziewczynę i łagodnym pchnięciem łokcia we właściwym kierunku przygotowując do kolejnego ostrego zakrętu. - To znaczy, tak szybko, jak to możliwe. Przygotowują już dla ciebie łódź. Rzucimy na nią zaklęcie, dzięki któremu dotrzesz Ratterlinem do Qyrre. Tam na pewno uda ci się znaleźć konstabli lub może kogoś ze Straży, żeby eskortował cię do Krawędzi tuż nad Czerwonym Jeziorem. Powinna to być szybka i spokojna podróż, choć chciałybyśmy móc Wejrzeć w nią choć częściowo. - Mam jechać sama? Lirael nie mogła tego widzieć, ale wyczuła, że Sanar i Ryelle wymieniają spojrzenia, podejmując brzemienną w skutki decyzję. W końcu Sanar odparła: - Widziano cię samą, więc obawiam się, że powinnaś się tam udać sama. Chciałabym, żeby było inaczej. Posłałybyśmy cię tam Papierowym Skrzydłem, ale wszystkie Widziano gdzie indziej, więc musisz podróżować rzeką. Sama, pozbawiona nawet towarzystwa jedynego przyjaciela, Podłego Psiska. Teraz już naprawdę jej nie obchodziło, co się z nią stanie. - Tutaj są schody - powiedziała Ryelle, ponownie zatrzymując Lirael. - Jakieś trzydzieści stopni. Potem znajdziemy się w Obserwatorium i będziesz mogła zdjąć przepaskę. Dotarły wreszcie na płaski grunt i zeszły w dół. Sanar pomogła dziewczynie ściągnąć przepaskę. Pierwszą rzeczą, którą zobaczyła Lirael, było światło i przestrzeń, a potem zwarte szeregi Clayrów, stojących bez słowa w białych, szeleszczących szatach. Znajdowała się w środku ogromnej komnaty w całości wykutej z lodu. Była to potężna jaskinia, rozmiarów Wielkiej Sali, którą znała tak dobrze i której nienawidziła tak mocno. Wszędzie świeciły światła Magii Kodeksu, odbijając się od licznych tafli lodu, tak że nigdzie nie pozostała ani odrobina ciemności. Na widok tylu Clayrów Lirael instynktownie spuściła głowę, aby uniknąć spojrzenia komuś w oczy. Gdy jednak ostrożnie zerknęła spod bezpiecznej osłony zwęglonej grzywki, stwierdziła, że nikt na nią nie patrzy. Wszystkie Clayry spoglądały w górę. Zrobiła tak jak one i ujrzała, że sklepienie jest idealnie gładkie i płaskie - ogromna tafla krystalicznie czystego lodu, niczym potężne, matowe okno. - Tak - rzekła Sanar, widząc spojrzenie Lirael. - Na nim właśnie skupiamy nasze Widzenie, aby fragmenty wizji zebrały się w jedno i by każda z nas mogła Zobaczyć. - Myślę, że możemy zaczynać - ogłosiła Ryelle, tocząc wzrokiem po tłumie milczących Clayrów. Znajdowały się tu prawie wszystkie Przebudzone Clayry, tworząc Czuwanie Tysiąca Pięciuset Sześćdziesięciu Ośmiu. Stały w kilku coraz szerszych kręgach wokół niewielkiej, położonej centralnie przestrzeni, na której zatrzymały się Lirael, Sanar i Ryelle, na podobieństwo koncentrycznego sadu białych drzew obwieszonych srebrnymi owocami kamienia księżycowego. - Zaczynamy! - krzyknęły Sanar i Ryelle, podnosząc różdżki i krzyżując je jak miecze. Lirael aż podskoczyła na dźwięk odpowiedzi wszystkich zebranych Clayrów, które wydały chóralny okrzyk przeszywający do szpiku kości: - Zaczynamy! Clayry, stojące w pierwszym kręgu, złączyły dłonie i poruszały nimi miarowo, jakby na musztrze. Potem drugi krąg złączył dłonie, po nim następny, wreszcie fala ruchów przetoczyła się od środka do najodleglejszych kręgów zebranych w Obserwatorium, aż wreszcie wszystko ustało. - Pozwól nam Widzieć! - krzyknęły Sanar i Ryelle, ponownie krzyżując różdżki. Tym razem Lirael była przygotowana na odzew, ale nie na działanie magii. Fala znaków Kodeksu uniosła się z lodowej podłogi, wniknęła w pierwszy krąg Clayrów, wezbrała w nim i przelała się do kolejnych, jak gęsta złota mgła spowijająca ciała i ramiona obecnych. Lirael patrzyła, jak magia nabiera mocy z każdym kręgiem i owija się wokół ciał jej kuzynek. Widziała znaki Kodeksu, czuła ich magię w tętniącym sercu i pragnienie, by ją też przeniknęły. Magia ta jednak pozostawała czymś obcym, niejako poza nią, zupełnie inna od tej, którą znała. Nagle zewnętrzny krąg Clayrów rozdzielił dłonie i wzniósł ręce w stronę odległego lodowego sklepienia. Znaki popłynęły w tym samym kierunku, unosząc się w górę niczym złoty pył połyskujący w promieniach słońca. Gdy uderzyły o sklepienie, rozlały się po nim jak cudowna farba na czystym płótnie lodu, czekającym na ożywienie. Każdy krąg powtórzył gest, aż wszystkie znaki Kodeksu uniosły się i zawirowały pod lodowym sklepieniem. Clayry wpatrywały się weń jak w transie. Lirael spostrzegła, że gałki ich oczu poruszają się, śledząc coś, co tam zobaczyły. Ona jednak nie widziała nic oprócz wirowania magii, której nie rozumiała. - Teraz patrz - powiedziała cicho Ryelle, a różdżka w jej dłoni zmieniła się nagle w butelkę z jasnozielonego szkła. - I ucz się - odparła Sanar i swoją różdżką zakreśliła wzór tuż nad głową Lirael. Wtedy Ryelle wylała zawartość butelki na Lirael, lecz gdy tylko płyn znalazł się nad nią, różdżka Sanar zamieniła go w lód, a dokładnie w taflę czystego, przezroczystego lodu, wiszącą poziomo w powietrzu nad głową dziewczyny. Sanar stuknęła w taflę różdżką i lód rozjarzył się głębokim, przyjemnym odcieniem błękitu. Stuknęła ponownie i cały błękit skupił się przy krawędziach. Lirael wpatrywała się w taflę, a potem zajrzała na drugą stronę, uświadomiwszy sobie, że ten dziwny wiszący kawałek lodu pozwala jej Zobaczyć to, co Widzą Clayry. Abstrakcyjny wzór na lodowym sklepieniu nabrał konkretnych kształtów. Setki, może tysiące maleńkich obrazków złączyły się w jeden duży, niczym kawałki układanki, którą bawiła się w dzieciństwie. Był to obraz mężczyzny stojącego z nogą opartą na kamieniu i patrzącego na coś, co leżało poniżej. Zaciekawiona Lirael wyciągnęła szyję, żeby lepiej się przyjrzeć. Na moment zakręciło się jej w głowie, a potem doznała uczucia, że leci w górę, przez taflę lodu, aż do sklepienia i stapia się w jedno z wizją. Coś błysnęło błękitem, dotknęła czegoś, co wzbudziło w niej dreszcze - i znalazła się w obrazie, który widziała! Stała obok mężczyzny. Słyszała jego pośpieszny, niezdrowy oddech, czuła woń potu oraz wilgotny żar letniego dnia. A w ustach rozpoznała okropny smak Wolnej Magii, silniejszy i bardziej złowrogi, ponad wszystkie jej wyobrażenia, mocniejszy niż wspomnienie Stilkena, tak intensywny, że żółć podniosła się w jej gardle i musiała przełknąć ją z wysiłkiem. Przed oczami zawirowały jej plamy. Rozdział trzydziesty Nicholas i dziura w ziemi Był młody, mniej więcej w wieku Lirael, miał może dziewiętnaście lub dwadzieścia lat. I ponad wszelką wątpliwość na coś chorował. Wysoki, ale zgięty wpół, jakby wewnątrz dokuczał mu nieustanny ból. Jasne, rozwichrzone włosy były wprawdzie czyste, ale zwisały wokół twarzy niczym mokre postronki. Miał niezdrowo zarumienione policzki i sine cienie wokół ust oraz błękitnych pozbawionych blasku oczu. W dłoni trzymał ciemne okulary związane sznurkiem. Jedno z zielonych szkieł było całe popękane. Stał na kopcu czy wzgórzu niedbale usypanym z ziemi i mrużąc oczy, wpatrywał się w głąb dołu wykopanego poniżej. Dół - a może coś, co się w nim znajdowało - był źródłem Wolnej Magii, przyprawiającej Lirael o mdłości nawet w wizji. Czuła dochodzące ze zrytej ziemi zimne i przerażające tętno zła, przenikające ją do szpiku kości. Dół wyglądał na świeżo wykopany. Szerokością dorównywał Dolnemu Refektarzowi, z łatwością mieszczącemu czterysta osób. Wokół jego krawędzi biegła ścieżka zanurzająca się spiralnie w mroczną otchłań. Wychodzili z niej ludzie z koszami pełnymi ziemi i kamieni, a w drugą stronę schodzili inni z pustymi koszami. Wyglądali na zmęczonych, poruszali się wolno i nie przypominali zwykłych mieszkańców Królestwa. Ich ubrania były brudne i podarte, ale nawet w takim stanie Lirael dostrzegła, że fasonem i kolorem odbiegają od znanych jej ubiorów. Prawie wszyscy mieli niebieskie kapelusze albo chusty na głowach. Zaskoczona, że mogą normalnie pracować w miejscu tak skażonym obecnością Wolnej Magii, Lirael wytężyła wzrok. Widok zaparł jej dech w piersiach i chciała się cofnąć, ale wizja przykuła ją do miejsca. To nie ludzie. To Zmarli. Teraz wyraźnie odczuła przeszywający chłód Śmierci. Pracujący w dole byli Zmarłymi Niewolnikami poddanymi woli nekromanty. Niebieskie kapelusze osłaniały puste oczodoły, a chusty okrywały gnijące głowy. Opanowała instynktowny odruch wymiotny i szybko zerknęła na młodego mężczyznę stojącego tuż obok niej. Bała się, że może być nekromantą i też ją dostrzec. Nie miał jednak znamienia Kodeksu na czole, ani zwyczajnego, ani skażonego Wolną Magią. Nie licząc brudnych kropli potu i kurzu, jego twarz była czysta i nigdzie nie zauważyła żadnych dzwonków. Spoglądał teraz w górę, i wpatrzony w niebo, potrząsał metalowym przedmiotem na nadgarstku. Może to jakiś rytuał - pomyślała Lirael. Nagle poczuła litość i dziwną ochotę, żeby dotknąć opuszkami palców pewnego miejsca na jego szyi, tuż za uchem. Sięgnęła nawet ręką, ale przypomniała sobie, gdzie jest, kiedy mężczyzna przemówił: - Do diabła! - mruknął pod nosem. - Dlaczego nic nie działa? Opuściła rękę, ale nadal patrzył w górę. Lirael spojrzała w tę samą stronę i dostrzegła zwały ciemnych chmur kłębiących się tuż nad ich głowami. Błysnęło, ale wiatr nie powiał, nie spadła też ani kropla deszczu. Tylko upał i błyskawica. Nagle, bez ostrzeżenia, oślepiający piorun trafił w dół, rozświetlając jego mrok jasnym błyskiem żaru. W tym momencie Lirael zobaczyła tysiące Zmarłych Niewolników drążących ziemię za pomocą narzędzi i własnych, rozkładających się rąk. Nie zwrócili najmniejszej uwagi na piorun, który poparzył i osmalił paru z nich, ani na ogłuszający grzmot gromu. Po kilku sekundach kolejny piorun uderzył dokładnie w to samo miejsce, a po nim nastąpiły inne. Przez cały czas ziemia pod stopami Lirael drżała od grzmotów. - Cztery razy w ciągu jakichś pięćdziesięciu sekund - powiedział mężczyzna do siebie. - Coraz częściej. Hedge! Lirael zrozumiała ostatnie słowo dopiero, kiedy z dołu wynurzył się jakiś mężczyzna i pomachał w ich stronę. Był chudy i łysiejący, odziany w skórzaną zbroję, wzmocnioną wokół szyi i stawów metalowymi blaszkami, pokrytymi czerwoną emalią. U jego pasa wisiał miecz, a w poprzek klatki piersiowej założony miał skórzany pas. Z umieszczonych na nim mieszków wystawały czarne, hebanowe uchwyty dzwonków. Zdegenerowane znaki Kodeksu krążyły wokół nich, zostawiając po sobie ogniste ślady. Nawet z tak daleka dochodziła od niego woń krwi i rozgrzanego metalu. Musiał być nekromantą, któremu służyli Zmarli Niewolnicy - a raczej jednym z nekromantów, ponieważ było tam wielu Zmarłych. To nie on jednak był źródłem Wolnej Magii palącej usta i język Lirael. W otchłani dołu znajdowało się coś dużo gorszego. - Tak, paniczu Nicholasie? - krzyknął mężczyzna. Zauważyła, że gestem dłoni odprawił dwóch Zmarłych Niewolników, jakby nie chciał, żeby ktoś ich zobaczył. - Błyskawice pojawiły się wcześniej - powiedział młody mężczyzna, który najwyraźniej miał na imię Nicholas. Lirael nie mogła jednak wyobrazić sobie, jakiego człowieka - i to bez znamienia Kodeksu - nekromanta mógłby nazywać paniczem. - Zapewne jesteśmy już blisko - dodał ochrypłym nagle głosem. - Zapytaj ludzi, czy dziś w nocy popracują dłużej. - O tak, popracują! - krzyknął nekromanta, śmiejąc się sam do siebie. - Chcesz zejść na dół, paniczu? Nicholas potrząsnął głową. Musiał odchrząknąć kilka razy, zanim udało mu się wydobyć głos z gardła. - Czuję się... znowu źle się czuję, Hedge. Położę się w namiocie i zejdę tam później. Ale jeśli coś znajdziecie, koniecznie mnie zawiadom! Myślę, że to metal. Tak, kawałek metalu - ciągnął, wpatrzony przed siebie w coś, co sobie wyobrażał. - Dwie błyszczące metalowe półkule, każda z nich wyższa od człowieka. Musimy je szybko znaleźć. Jak najszybciej! Hedge skłonił się lekko, ale nie odpowiedział. Wyszedł z dołu, zatrzymał się jednak przy nim i nie zbliżył do Nicholasa stojącego na kopcu usypanym z ziemi. - Kto jest z tobą? - krzyknął Hedge, wskazując dłonią. Nicholas spojrzał we wskazanym kierunku, lecz nie zobaczył tam nic, oprócz światła błyskawicy i dwóch lśniących półkul - obrazu, który przez cały czas widział na jawie, jakby ktoś wyrył go w jego umyśle. - Nikt - odparł, patrząc wprost na Lirael. - Nikogo tu nie ma. Jestem bardzo zmęczony, ale za to odkrycie będzie wielkie... - Szpiegu! Zginiesz u stóp mego panicza! Z dłoni nekromanty buchnęły czerwone płomienie, które rozlały się po ziemi w kłębach czarnego duszącego dymu. Błyskawicznie pomknęły w górę kopca, w stronę Lirael. W tym samym momencie dostrzegła, że oczy Nicholasa nagle zatrzymały się na niej. Wyciągnął dłoń w geście powitania i powiedział: - Witaj! Sądziłem jednak, że jesteś kolejną halucynacją. Potem ktoś chwycił ją za ramiona i wciągnął z powrotem do Obserwatorium, dokładnie w chwili, gdy czerwone promienie dotarły do miejsca, w którym znajdowała się podczas wizji, zamieniając się w wąski słup ognistego zniszczenia i czarnego dymu. Lodowa tafla pękła, a Lirael obudziła się z transu. Otwarłszy oczy, zobaczyła, że znów stoi między Ryelle i Sanar, wśród potrzaskanych odłamków błękitnego lodu. Część z nich spadła na jej głowę i ramiona. - Widziałaś - rzekła Ryelle i nie było to pytanie. - Tak - odparła Lirael, głęboko poruszona samym doświadczeniem wizji, jak i tym, co Widziała. - Czy to właśnie tak wygląda dar Widzenia? - Niezupełnie - odpowiedziała Sanar. - Przeważnie Widzimy tylko krótkie błyski, fragmenty z różnych momentów przyszłości, kompletnie wymieszane. Tylko tu, podczas Czuwania w Obserwatorium, udaje nam się połączyć je w jedną wizję, lecz nawet wtedy jedynie osoba stojąca tu, gdzie ty teraz, Widzi wszystko. Lirael zamyśliła się i spuściła głowę. Kawałki lodu ześliznęły się po szyi pod bluzkę. Odległe sklepienie znów było tylko taflą lodu. Spojrzała w bok i zauważyła, że wszystkie Clayry opuszczają Obserwatorium bez jednego słowa czy choćby spojrzenia. Zewnętrzny krąg wyszedł, nim zdążyła się zorientować, a teraz następny zmierzał szeregiem w kierunku innego wyjścia. Wygląda na to, że do i z Obserwatorium prowadzi wiele drzwi - pomyślała Lirael. Ona sama zaraz wyjdzie jednymi z nich i nigdy tu nie wróci. - Co... - zaczęła mówić, zmuszając się do powrotu myślą do wizji - co mam zrobić? - Nie wiemy - odparła Ryelle. - Od wielu lat bezskutecznie usiłowałyśmy dotrzeć w okolice Czerwonego Jeziora. Aż nagle Zobaczyłyśmy ciebie w komnacie na dole, wizję, którą pokazałyśmy ci przed chwilą i jeszcze, przez moment, obraz ciebie i tego mężczyzny w łodzi na jeziorze. Wszystkie te obrazy muszą być z sobą jakoś połączone, ale nic więcej nie wiemy. - Ten mężczyzna, Nicholas, jest kluczem do zagadki - powiedziała Sanar. - Kiedy go znajdziesz, będziesz wiedziała, co robić. - Ale on jest tam z nekromantą! - krzyknęła Lirael. - Wykopują z ziemi coś przerażającego! Czy nie powinna się o tym dowiedzieć Abhorsen?! - Wysłałyśmy już wieści, ale Abhorsen i Król przebywają obecnie w Ancelstrierre, próbując zapobiec nieszczęściu związanemu najprawdopodobniej z tym, co znajduje się w dole, który Widziałaś. Zawiadomiłyśmy też Ellimere i drugiego regenta, więc być może zaczną działać wspólnie z księciem Samethem, następcą Abhorsenów. Niezależnie jednak od tego, co zrobią, wiemy, że to ty musisz odnaleźć Nicholasa. Może się wydawać, że spotkanie dwojga ludzi nad jeziorem to nic wielkiego, ale to jedyna przyszłość, jaką udało nam się Zobaczyć, i nasza jedyna szansa, by powstrzymać zło. Wszystko inne pozostaje zakryte. Pobladła Lirael skinęła głową. Przez kilkanaście ostatnich godzin wydarzyło się zbyt wiele, a ona była za bardzo zmęczona i poruszona, żeby sobie z tym poradzić. Przestała się tylko zamartwiać, że Clayry ją wyrzucają. Naprawdę miała do wykonania ważne zadanie nie tylko dla Clayrów, ale dla całego Królestwa. - Musimy przygotować cię do drogi - dodała Sanar, najwyraźniej dostrzegając znużenie dziewczyny. - Czy masz jakieś osobiste rzeczy, które chciałabyś zabrać? A może jest coś, co możemy ci dać? Lirael potrząsnęła głową. Chciała zabrać Podłe Psisko, ale to chyba było niemożliwe, zwłaszcza że w wizji nie pojawił się żaden pies. Przyjaciel opuścił ją zapewne na zawsze, ponieważ zaklęcie, które go sprowadziło, przestało działać. - Potrzebuję ubrań na podróż - szepnęła w końcu. - I chciałabym zabrać kilka książek. Powinnam też chyba wziąć rzeczy, które znalazłam. - Tak - zgodziła się Sanar. Na pewno była ciekawa, co Lirael znalazła w komnacie, ale nie zadała żadnych pytań, a dziewczyna nie miała ochoty o nich mówić. To by tylko skomplikowało sprawę. Dlaczego je tam dla niej zostawiono? Do czego mogły się przydać w szerokim świecie? - Musimy też dać ci łuk i miecz - rzekła Ryelle. - Zabiera je na drogę każda córka Clayrów. - Kiepsko posługuję się mieczem - powiedziała cichutko Lirael, poruszona tym, że nazwano ją córką Clayrów. To miano, niegdyś tak wymarzone, teraz nie miało już dla niej znaczenia. - Ale z łukiem radzę sobie dosyć dobrze. Nie wyjaśniła, że praktykę w posługiwaniu się krótkim łukiem Clayrów zdobyła, strzelając do szczurów w Bibliotece. Używała tępych strzał, nie chcąc uszkodzić książek. Pies lubił aportować strzały, ale nie miał ochoty jeść szczurów, chyba że Lirael ugotowałaby mu je w sosie ziołowym, jednak ona zdecydowanie odmawiała. - Mam nadzieję, że żadna broń nie będzie ci potrzebna - powiedziała Sanar. Jej słowa zabrzmiały głośno, odbijając się echem od ścian lodowej jaskini. Lirael zadrżała. Ta nadzieja zapewne okaże się płonna. Nagle zrobiło się jej zimno. Prawie wszystkie Clayry już wyszły. W ciągu kilku minut po tysiącu pięciuset uczestniczkach czuwania nie widać było nawet śladu. Zostały tylko dwie strażniczki w zbrojach, przypatrujące się im z drugiego końca Obserwatorium. Jedna z nich dzierżyła kopię, a druga - topór. Lirael nie musiała się im specjalnie przyglądać, aby zauważyć, że broń przenika Magia Kodeksu. Wiedziała, że stoją tam, by ponownie zawiązać jej opaskę na oczach. Spojrzała na nie, a następnie zdjęła szal z głowy i starannie złożyła go powolnymi ruchami. Potem zawiązała go tak, by zasłaniał oczy, i stanęła sztywno, czekając aż Sanar i Ryelle wezmą ją pod ramiona. - Wybacz - powiedziały jednocześnie Sanar i Ryelle, a ich głosy stopiły się w jeden. Zabrzmiało to, jakby przepraszały nie tylko za opaskę, ale za całe życie Lirael. Kiedy dotarły do jej pokoju w Kwaterze Młodych, Lirael uświadomiła sobie, że nie spała od ponad osiemnastu godzin. Potykała się już ze zmęczenia, więc Sanar i Ryelle nadal ją podpierały. Była tak znużona, że nie zdała sobie nawet sprawy z obecności ciotki Kirrith, aż do momentu, kiedy ta pochwyciła ją niespodziewanie silnym uściskiem. - Lirael! Co przeskrobałaś tym razem? - krzyknęła ciotka, której głos zagrzmiał tuż nad głową dziewczyny. - Jesteś za młoda, żeby sama wyruszać w świat! - Ciociu! - zaprotestowała Lirael, próbując się wyrwać z objęć, zawstydzona, że traktuje ją jak małą dziewczynkę w obecności Ryelle i Sanar. Było to typowe zachowanie ciotki. Przytulać ją, kiedy nie miała na to ochoty, i nie przytulać, kiedy tego chciała. - Będzie dokładnie tak, jak z twoją matką! - powiedziała Kirrith, zwracając się wyraźnie nie tylko do dziewczyny, ale i do bliźniaczek. - Pojedziesz nie wiadomo dokąd i będziesz robić nie wiadomo co z nie wiadomo kim. Możesz przecież nawet... - Kirrith! Dosyć! - warknęła Sanar. Dla Lirael było to duże zaskoczenie. Nigdy wcześniej nie słyszała, żeby ktoś zwracał się do Kirrith w ten sposób. Najwyraźniej był to również szok dla ciotki, bo wypuściła Lirael z objęć i z godnością nabrała powietrza. - Nie masz prawa mówić do mnie takim tonem, San... Ry... którąkolwiek jesteś - odezwała się w końcu po kilku głębokich oddechach. - Jestem Opiekunką Młodych i mam tutaj władzę! - A my jesteśmy teraz Głosem Clayrów - odparły chórem Sanar i Ryelle, unosząc różdżki, które wciąż dzierżyły w dłoniach. - Mamy w sobie władzę Dziewięciodniowego Czuwania. Kwestionujesz nasze prawa? Kirrith zmierzyła je spojrzeniem, bezskutecznie próbując wziąć jeszcze głębszy oddech. Udało jej się tylko wydać świszczący dźwięk, podobny do tego, jaki wydaje nadepnięta ropucha. W ten mało może dostojny sposób Kirrith dała do zrozumienia, że uznaje władzę Ryelle i Sanar. - Weź to, co chcesz z sobą zabrać, Lirael - powiedziała Sanar, dotykając ramienia dziewczyny. - Wkrótce musimy zejść do łodzi. Kirrith, czy mogę cię prosić na słówko? Kobiety wyszły, zamykając za sobą drzwi. Lirael z trudem skinęła głową i podeszła do skrzyni na ubrania. Po omacku sięgnęła do środka i natrafiła dłonią na coś twardego. Zaparło jej dech w piersiach. Była to stara figurka wyrzeźbiona w kamieniu, przedstawiająca psa, znaleziona niegdyś w komnacie Stilkena. Znikła, kiedy pojawiło się Podłe Psisko. Na moment przytuliła figurkę do piersi. W ogarniającym ją znużeniu pojawiła się nieśmiała nadzieja. Nie było to wprawdzie pies, ale znak, że pojawi się jeszcze na wezwanie. Z uśmiechem włożyła figurkę do kieszeni czystej kamizelki, upewniając się, że pysk pieska nie będzie wystawał. Do tej samej kieszeni włożyła Lustro Ciemności, a do drugiej - fletnię Pana. „Księgę pamięci i zapomnienia” umieściła w torbie, która wydawała się do tego stworzona. Mechaniczną mysz ratunkową i gwizdek odłożyła do skrzyni. Żaden z tych przedmiotów nie pomoże jej tam, dokąd zmierzała. Rozebrała się i przystąpiła do szybkiej toalety, wdzięczna za większy pokój z prostą łazienką, do którego przeniosła się w dniu osiemnastych urodzin. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie włożyć ubrań uniemożliwiających rozpoznanie jej jako Clayry. Potem doszła jednak do wniosku, że ubierze się w strój roboczy Drugiej Asystentki. Tym właśnie była. Mam prawo nosić czerwoną kamizelkę - pomyślała. - Nikt mi tego nie odbierze, nawet prawdziwe Clayry. Zawinąwszy parę zapasowych sztuk odzieży w pelerynę, zastanawiała się właśnie, czy gruby wełniany płaszcz zimowy przyda jej się późną wiosną i latem, kiedy usłyszała pukanie, a zaraz potem ujrzała ciotkę Kirrith. - Nie chciałam powiedzieć niczego złego o twojej matce - powiedziała Kirrith, nieśmiało zatrzymując się w drzwiach. - Arielle była moją młodszą siostrą i bardzo ją kochałam, ale miała w sobie coś obcego. Wiesz, co mam na myśli... Zawsze pakowała się w kłopoty... no a mnie było dość ciężko, jestem przecież Opiekunką i muszę pilnować porządku. Może ci tego nie okazywałam... Widzisz, czasem jest trudno, kiedyś ktoś nie Widzi, co inni czują albo będą czuli... Chcę, żebyś wiedziała, że kochałam twoją matkę. I ciebie też kocham. - Wiem, ciociu - powiedziała Lirael, nie patrząc w jej stronę i układając ubrania w skrzyni. Jeszcze rok temu oddałaby wszystko za te słowa, za poczucie przynależności. Teraz było już za późno. Opuszcza Lodowiec, wyjeżdża, jak jej matka przed laty, kiedy porzucała córeczkę, najwyraźniej nie troszcząc się o jej los. Ale to wszystko już historia - pomyślała Lirael. - Mogę ją zostawić za sobą i zacząć od nowa. Nie muszę wiedzieć, czemu moja matka odeszła i kim był mój ojciec. Nie muszę wiedzieć, powtarzała sobie. Lecz kiedy mamrotała do siebie te słowa, jej myśli wracały uporczywie do „Księgi pamięci i zapomnienia” oraz do zwierciadła i fletni ukrytych w kieszeniach. Nie musi wiedzieć, co wydarzyło się w przeszłości. Do tej pory czuła się osamotniona wśród Clayrów jako jedyna spośród nich nie Widząca przyszłości, a teraz poczucie osamotnienia jeszcze się pogłębiło. Wszystkie jej marzenia i sny ziściły się na opak i otrzymała dokładną odwrotność tego, czego pragnęła. Dzięki zwierciadłu i nowo zdobytej wiedzy Widziała przeszłość. Rozdział trzydziesty pierwszy Głos wśród drzew Książę Sameth leżał ukryty zaledwie sto jardów od krawędzi lasu, w miejscu, gdzie zsunął się z konia. Wyglądał jak nieboszczyk, z jedną nogą oblepioną zaschniętą krwią i błotem. Ślady krwi pokrywały również zielone liście pobliskich krzewów, lekko poruszanych wiatrem. Tylko baczna obserwacja pozwalała dostrzec, że wciąż oddycha. Sprout, wbrew oczekiwaniom całkiem spokojna, pasła się w pobliżu. Od czasu do czasu strzygła uszami i podnosiła łeb, ale przez cały długi dzień nic nie zakłóciło jej pogodnego skubania. Późnym popołudniem, kiedy cienie zaczęły powoli pełznąć, rozprzestrzeniając się od drzew i łącząc ze sobą, zerwał się silniejszy wiatr, który złagodził żar wiosennego dnia. Wiatr ten powiał nad Samem, okrywając go liśćmi, gałązkami, nitkami zerwanej pajęczyny, pancerzami żuków i lekkimi jak pióra źdźbłami traw. Jedno z nich utkwiło pod nosem Sama i zaczęło go łaskotać. Kołysało się to w tę, to w drugą stronę, ale nie spadło z twarzy. Sameth zmarszczył się kilka razy, a na koniec kichnął i obudził się. Z początku wydawało mu się, że cierpi z przepicia. Czuł suchość w ustach i kwaśny zapach własnego oddechu. Głowę przeszywał mu ostry ból, a nogi bolały jeszcze bardziej. Na pewno upadł i zasnął w czyimś ogrodzie. Co za wstyd! Dotąd tylko raz upił się tak bardzo i przyrzekł sobie, że nigdy więcej tego nie zrobi. Zaczął nawoływać, ale kiedy z jego ust wydobyło się schrypnięte, żałosne rzężenie, przypomniał sobie, co się naprawdę stało. Zabił konstabla i sierżanta. Ludzi wypełniających swój obowiązek, mających żony, rodziny, rodziców, braci, siostry, dzieci. Kiedy rano wychodzili z domów, nie spodziewali się nagłej śmierci. Być może żony nadal czekały na nich z późną kolacją. Nie - pomyślał, unosząc się na łokciu, by spojrzeć posępnie na czerwone światło zachodzącego słońca prześwitujące przez drzewa. - Walka odbyła się wcześnie rano. Żony na pewno już się dowiedziały, że mężowie nigdy nie wrócą do domów. Powoli zmusił się, by usiąść, i otrzepał się z liści i patyków. Musiał pokonać poczucie winy, przynajmniej na jakiś czas, by przeżyć. Przede wszystkim należało rozciąć nogawkę i przyjrzeć się ranie. Przypominał sobie, że użył zaklęcia, które z pewnością uratowało mu życie, ale rana wciąż będzie bardzo wrażliwa i w każdej chwili może się otworzyć. Musiał ją dobrze opatrzyć, ponieważ na razie był zbyt słaby, by rzucić kolejne lecznicze zaklęcie. Potem trzeba będzie wstać. Wstać, złapać wierną klacz i ruszyć głębiej w las. Dziwił się trochę, że do tej pory nie znalazł go nikt z miejscowych konstabli. Było jednak możliwe, że udało mu się zmylić pogoń lepiej, niż przypuszczał, albo że inni konstable oczekują na posiłki, by stawić czoło komuś, kogo uważali za mordercę i nekromantę. Jeśli konstable - albo, co gorsza, strażnicy - znajdą go teraz, będzie musiał powiedzieć im, kim jest. A to oznaczałoby haniebny powrót do Belisaere i proces przed obliczem Ellimere i Jalla Orena. Potem czeka go zapewne publiczne upokorzenie i wieczna niesława. Jedyne wyjście z sytuacji to niehonorowe zatuszowanie straszliwego uczynku. Obie sytuacje byłyby koszmarem. Mógł sobie już wyobrazić rozczarowanie na twarzach rodziców i wiedział, że nie zniesie tego. Na pewno wyszłoby na jaw, że nie nadaje się na Abhorsena, a to pogrążyłoby ich w jeszcze większej rozpaczy. Lepiej zniknąć. Ukryje się w głębi lasu, odzyska siły, a potem wyruszy do Krawędzi w nowej postaci. Nick na pewno potrzebuje pomocy. Przynajmniej tyle mógł zrobić. Nawet Nick nie zdołałby wpakować się w większe tarapaty niż on. Podjęcie decyzji okazało się łatwiejsze niż jej wykonanie. Klacz uciekała mu z rozdętymi chrapami, kiedy spróbował chwycić wodze. Nie podobała jej się woń krwi i stęknięcia bólu, które od czasu do czasu wydawał z siebie Sam, opierając ciężar ciała na zranionej nodze. Udało mu się wreszcie zapędzić klacz w coś na kształt naturalnego ślepego zaułka, gdzie drzewa uniemożliwiły jej dalszą ucieczkę. Jeszcze trudniej było dosiąść konia. Ból rozgorzał na nowo, kiedy dysząc ciężko, próbował przerzucić nogę nad końskim grzbietem. Teraz musiał zmierzyć się z kolejnym problemem. Zmrok zapadał szybko, a on nie miał pojęcia, dokąd ruszyć. Cywilizacja i wszelkie związane z nią udogodnienia rozciągały się na wschód, północ i południe, ale nie miał odwagi, by tam pojechać, przynajmniej dopóki nie odzyska sił i nie rzuci kolejnego zaklęcia, zmieniając wygląd swój i konia. Na zachód wiodło wiele leśnych ścieżek o nieznanym przeznaczeniu i celu podróży. Mogły tam leżeć jakieś osady albo samotne domostwa, ale odwiedzenie ich również nie wydawało mu się bezpieczne. Co gorsza, miał przy sobie tylko jedną manierkę wczorajszej wody, pajdę bardzo czerstwego chleba i kawałek solonej wołowiny, czyli całe zapasy zabrane na wypadek postojów z dala od gospody. Trzy kawałki piernika zjadł już dawno. Wiatr przywiał chmury znad morza i zaczęło padać. Był to tylko przelotny wiosenny deszczyk, ale Sam zaklął ze złością, próbując wydostać płaszcz z sakwy. Jeśli na dodatek się przeziębi, to naprawdę nie wiadomo, co z nim będzie. Pewnie skończę w leśnym grobie - pomyślał ponuro. - Zostanie po mnie tylko kopczyk roznoszonych przez wiatr kości, pokrytych trawą rosnącą wokół moich żałosnych szczątków. Dumał tak nad swoją mroczną przyszłością, kiedy jego palce w poszukiwaniu wełnianego płaszcza natrafiły na skórę i chłodny metal. Natychmiast wyszarpnął dłoń z sakwy. Opuszki palców były chłodne i zsiniałe. Na myśl, czego właśnie dotknął, pochylił się w siodle, szlochając z rozpaczy i przerażenia. „Księga Zmarłych”. Zostawił ją w pracowni, ale ona podążyła za nim. Tak samo dzwonki. Nigdy się ich nie pozbędzie, na zawsze zostanie w lesie, samotny i ranny. Księga i dzwonki pójdą za nim wszędzie, nawet w Śmierć. Jeszcze chwila, a załamałby się zupełnie. Nagle z ciemności pośród drzew dobiegł go głos: - Małe zagubione książątko płacze sobie w lesie? Myślałem, że książę Sameth jest twardszy. Ale - często się mylę. Głos podziałał na Sama i klacz jak nagły impuls. Gwałtownie wyprostował się w siodle i dysząc z bólu, spróbował dobyć miecza. Klacz, równie zaskoczona, zerwała się do galopu pomiędzy drzewami, nie zważając na jeźdźca i nisko rosnące gałęzie. Wierzchowiec i jeździec mknęli wśród trzasku łamanych gałęzi, okrzyków bólu i rżenia. Przejechali w ten sposób dobre pięćdziesiąt jardów, zanim Sameth odzyskał kontrolę nad koniem i zdołał zawrócić się w kierunku, z którego dobiegał głos. Udało mu się też dobyć miecza. Było już prawie ciemno, blade pnie drzew świeciły niewyraźnie w gęstniejącym mroku, a z nich zwisały gałęzie i liście podobne do ciężkich grudek czerni. Ktokolwiek - cokolwiek przemówiło przed chwilą, mogło teraz łatwo zakraść się ku niemu, ale wolał stawić mu czoło niż spaść z konia, uderzony przez gałąź w panicznej ucieczce. Głos był nienaturalny. Pobrzmiewał Wolną Magią i czymś jeszcze. Nie należał do Zmarłej istoty - na pewno nie. Mógł to jednak być Stilken albo Margrue, stworzenia Wolnej Magii, w których czasami odzywała się chęć zakosztowania smaku Życia. Sam żałował teraz, że nie przeczytał książki Merchane’a o pętaniu istot, którą dostał na urodziny. Coś zaszurało w liściach najbliższego drzewa i Sam zwrócił się w tamtą stronę z uniesionym mieczem. Klacz drgnęła i tylko nacisk kolan zatrzymał ją w miejscu. Wysiłek ten wywołał kolejną falę bólu w boku, ale Sam nie rozluźnił mięśni. W zaroślach coś się ruszało, wspinało po pniu, tam... nie, nie tam. Coś skakało z gałęzi na gałąź za jego plecami. A może było tego więcej? Sam desperacko spróbował sięgnąć do Kodeksu po znaki potrzebne do odparcia magicznego ataku. Był jednak za słaby, a ból w nodze zbyt silny i świeży. Nie potrafił skupić się na znakach. Nie mógł też przypomnieć sobie niezbędnego zaklęcia. A może by tak użyć dzwonków - pomyślał przerażony, słysząc odgłosy kolejnego ruchu. Niestety, nie wiedział, jak użyć dzwonków przeciwko Zmarłym, nie wspominając nawet o stworzeniach Wolnej Magii. Ręka zadrżała mu na wspomnienie Śmierci. W tym samym momencie poczuł przypływ gwałtownej determinacji. Bez względu na to, jakie nieszczęście czyha na niego, nie podda się bez walki. Może się bać, ale jest Księciem, synem Touchstone’a i Sabriel, nie odda życia tak łatwo, o nie, będzie walczyć. - Kto nazwał mnie księciem Samethem? - zakrzyknął, a słowa zabrzmiały w gęstniejących ciemnościach jak wyzwanie. - Pokaż, kim jesteś, zanim rzucę na ciebie potężne niszczące zaklęcie! - Zachowaj ten dramatyczny ton dla kogoś, na kim zrobi on wrażenie - odpowiedział głos. Tym razem towarzyszyło mu przeszywające spojrzenie dwojga zielonych oczu odbijających ostatnie promienie słońca z gałęzi wysoko nad głową Sama. - Możesz się uważać za szczęściarza, że to tylko ja. Zostawiłeś za sobą dość krwi, żeby zwabić całą sforę hormagantów. Po tych słowach z drzewa zeskoczył mały biały kot i odbiwszy się od gałęzi, wylądował w bezpiecznej odległości od końskich kopyt. - Mogget! - krzyknął Sam, wpatrując się w przybysza z oszołomieniem i niedowierzaniem. - Co ty tu robisz? - Szukam cię - powiedział kot. - Co powinno być oczywiste nawet dla najbardziej tępego Księcia. Czyż nie jestem lojalnym sługą Abhorsenów? Gotowym niańczyć dzieci na każde skinienie i w dowolnym miejscu. Żaden problem. A teraz zeskakuj z konia i rozpal ogień, na wypadek, gdyby jakiś hormagant czaił się jednak w pobliżu. Podejrzewam, że nie miałeś dość rozsądku, żeby zabrać ze sobą coś do jedzenia? Sameth potrząsnął głową. Nie do końca czuł ulgę. Mogget był sługą Abhorsenów, ale był też stworzeniem Wolnej Magii, obdarzonym pradawną mocą. Pokryta znakami Kodeksu czerwona obroża na jego karku i zwisający z niej miniaturowy dzwoneczek były znakami mocy, która nad nim panowała. Kiedyś na tej obroży dzwonił Saraneth, dzwonek pętania. Od czasu pokonania Kerrigora dzwonkiem wiążącym Moggeta był Ranna - niosący sen, najmniejszy z siedmiu dzwonków. Sameth rzadko rozmawiał z Moggetem, ponieważ ten dziwny kot obudził się tylko podczas jego obecności w Domu Abhorsena, a potem jeszcze raz, dziesięć lat później. Przy tej drugiej okazji zdążył ukraść świeżo złowionego łososia przeznaczonego dla Touchstone’a i rzucić kilka słów w stronę siedmioletniego chłopca, patrzącego w osłupieniu, jak „wiecznie śpiący” kot porywa ze srebrnego półmiska rybę niemal dorównującą mu wielkością. - Nie rozumiem - wymamrotał Sameth, ostrożnie zsuwając się z końskiego grzbietu. - Czy to moja matka kazała ci mnie szukać? Jak cię obudziła? - Sabriel Abhorsen - odpowiedział Mogget, nie przerywając dostojnego lizania łapy - nie miała z tym bezpośrednio nic wspólnego. Pozostając w ścisłych związkach z rodziną przez tak długi czas, po prostu wiem, kiedy jestem potrzebny. Na przykład, kiedy pojawia się nowy komplet dzwonków, oznaczający, że następca Abhorsenów wkrótce obejmie swoje dziedzictwo. Obudziłem się i podążyłem za dzwonkami. Ale to nie powrót dzwonków Cassiela mnie obudził - ciągnął Mogget, zabierając się do lizania drugiej łapy. - Ja już nie spałem. Coś się dzieje w Królestwie. Rzeczy od dawna uśpione zaczynają się ruszać i budzić, a ich echa docierają do Domu Abhorsenów, albowiem to, co budzi się ze snu, zagraża Abhorsenom... - Czy wiesz dokładnie, co to jest? - przerwał mu zniecierpliwiony Sam. - Matka powiedziała mi, że obawia się jakiegoś pradawnego zła. To zło planuje straszliwe rzeczy. Myślałem, że to Kerrigor. - Twój wuj Rogir? - zapytał Mogget, jak gdyby odpowiadał na pytanie o zdziwaczałego krewniaka, nie zaś o przerażającego Adepta Większej Śmierci, którym stał się w końcu Kerrigor. - Ranna wiąże go jeszcze mocniej niż mnie. Kerrigor śpi w najgłębszych piwnicach Domu Abhorsenów. I będzie tam spał aż do końca świata. - Ach, tak - westchnął Sam z ulgą. - Jeśli to, co się budzi, nie wyrwie ze snu także jego - dodał Mogget w zadumie. - A teraz wytłumacz mi, dlaczego moją przyjemną wycieczkę do Belisaere i cieszących się zasłużoną sławą tamtejszych targów rybnych przerwał nagły wypad do lasu. Dokąd ty się w ogóle wybierasz i po co tam zdążasz? - Chcę odszukać Nicholasa - wyjaśnił Sam, chociaż czuł, że zielone ślepia Moggeta przewiercają go na wylot, szukając głębszych pobudek, do których nie chciał się przyznać sam przed sobą. Unikając tego spojrzenia, zgarnął mały stosik gałązek i zeschłych liści, a potem zapalił go, potarłszy zapałką o cholewę buta. - A kim jest Nicholas? - zapytał Mogget. - Pochodzi z Ancelstierre, jest moim przyjacielem ze szkoły. Obawiam się o niego, bo nie ma pojęcia, jak tu naprawdę jest. Nie wierzy w Magię Kodeksu ani w ogóle w żadną inną magię - tłumaczył Sam, dokładając do ognia kilka większych gałęzi. - Uważa, że wszystko można wytłumaczyć naukowo, bo tak to działa w Ancelstierre. Nawet kiedy Zmarli zaatakowali nas w Strefie Ochronnej, odrzucał jakiekolwiek wytłumaczenie związane z magią. Jest bardzo uparty. Jeśli podejmie jakąś decyzję, to musi tak być i nie zmieni zdania, jeżeli nie przekona się go matematycznym wzorem albo czymś innym, w co wierzy. Poza tym, jako bratanek Głównego Ministra, jest kimś ważnym w Ancelstierre. Wiesz na pewno, że matka i ojciec mają zamiar negocjować... - Gdzie jest ten twój Nicholas? - przerwał mu Mogget, osłaniając ślepia. Sameth zauważył, że przez moment zamigotały w nich płomienie i zadrżał. W oczach niektórych Zmarłych istot te płomienie nie były tylko odbiciem. - Miał czekać na mnie przy Murze, ale już go przekroczył. Tak przynajmniej napisał w liście. Wynajął przewodnika i w drodze do Belisaere zamierza oglądnąć jakieś stare legendarne miejsce zwane Pułapką Błyskawic - ciągnął Sameth, wrzucając dużą gałąź do ognia. - Nie mam pojęcia, co to jest ani gdzie Nicholas o tym usłyszał, ale wygląda na to, że leży w pobliżu Krawędzi. Czyli tam, gdzie zdaniem matki i ojca kryje się Wróg - przerwał, sądząc, że Mogget wcale go nie słucha. - Pułapka Błyskawic w pobliżu Czerwonego Jeziora - mruczał Mogget, a jego ślepia zwęziły się w ciemne szparki. - Król i Sabriel Abhorsen w Ancelstierre próbują zapobiec śmierci wielu tysięcy ludzi. Przyjaciel następcy Abhorsena, w pewnym sensie także książę, przekroczył Mur. Clayry nie widzą nic, oprócz całkowitej zagłady... To nie są dobre znaki, a ich powiązania nie są dziełem przypadku. Pułapka Błyskawic. Nie znam tej nazwy, a jednak brzmi znajomo... Sen wciąż wiąże i przytępia moją pamięć... Głos Moggeta cichł z każdym słowem i w końcu zamienił się w pomruk. Sam czekał, aż kot powie coś jeszcze, ale wkrótce zdał sobie sprawę, że Mogget zasnął. Drżąc - choć bynajmniej nie z zimna - Sam dorzucił do ognia następną gałąź. Przyjazny blask podnosił go na duchu. Deszcz ustał, a raczej nigdy na dobre się nie zacząl. Tylko parę kropel i spadek temperatury. Nie było to jednak po myśli Sama, który wolałby ulewę. Ostatnie dni były zdecydowanie zbyt cieple, jak na tę porę roku. Letni upał późną wiosną i drażniąca mżawka, nie mogąca przerodzić się w porządną burzę. To oznaczało, że wiosenne powodzie szybko znikną, a Zmarli zaczną krążyć po Królestwie nie powstrzymywani przez wodę. Ponownie rzucił okiem na Moggeta i z zaskoczeniem zauważył, że jedno błyszczące oko obserwuje go, odbijając płomienie, podczas gdy drugie pozostaje zamknięte. - Skąd ta rana? - zapytał kot cichym głosem, harmonizującym z trzaskaniem ognia. Brzmiało to tak, jakby znał już odpowiedź i chciał się tylko upewnić. Sam zarumienił się i zwiesił głowę, podświadomie składając dłonie niczym do modlitwy. - Walczyłem z konstablem i sierżantem. Wzięli mnie za nekromantę. Zobaczyli dzwonki... - zamilkł i nerwowo przełknął ślinę. Mogget wpatrywał się w niego cynicznie, najwyraźniej oczekując na ciąg dalszy opowieści. - Zabiłem ich - wyszeptał Sam - Śmiertelnym Zaklęciem. Po tych słowach nastąpiła długa cisza. Mogget otwarł drugie oko i ziewnął, ukazując ostre śnieżnobiałe zęby w różowym pyszczku. - Głupiec. Jeszcze gorszy niż twój ojciec. Ciągle jakieś wyrzuty sumienia - powiedział, tłumiąc ziewnięcie. - Wcale ich nie zabiłeś. - Co? - krzyknął Sam. - Nie mogłeś ich zabić - odpowiedział Mogget, wiercąc się w miejscu, aby znaleźć wygodną pozycję wśród liści. - Są lojalnymi sługami twojego ojca, ślubowali wierność Królowi. To chroni ich przed niebezpieczeństwem, nawet ze strony nieobliczalnych królewskich dziatek. Ale oczywiście, gdyby byli tam jacyś niewinni ludzie, to padliby na miejscu. To był głupi pomysł, żeby użyć Śmiertelnego Zaklęcia. - Nie myślałem jasno - odparł Sam w otępieniu. To, że nie jest mordercą, napełniało go ogromną ulgą. Teraz mógł już odczuwać gniew na Moggeta za poniżanie go jak głupiego uczniaka. - Najwyraźniej - zgodził się Mogget. - I właściwie nadal nie zacząłeś myśleć. Gdyby umarli, poczułbyś to. Jesteś następcą Abhorsena, pomaga nam Kodeks. Sam powstrzymał się od gniewnej odpowiedzi, zdając sobie sprawę, że kot ma rację. Rzeczywiście nie poczuł, że zabił tamtych ludzi. Mogget nadal przyglądał mu się zmrużonymi oczami, a jego spojrzenie wyrażało podejrzliwość. - Kręgi wewnątrz kręgów - zamruczał. - Pchły na pchłach, głupcy płodzący głupców... - Co? - Mmmm, ja tylko rozmyślam - szepnął Mogget. - Ty też powinieneś kiedyś spróbować. Obudź mnie rano. To może być trudne. - Tak, panie - rzekł Sam, wkładając w tę odpowiedź tyle sarkazmu, ile zdołał. Nie zrobiło to jednak żadnego wrażenia na Moggecie, który teraz rzeczywiście zapadł w głęboki sen. - Zawsze się zastanawiałem, dlaczego ojciec mawia, że przewróciło ci się we łbie - ciągnął Sam, prostując nogę i poprawiając opatrunek. Nie dodał już, że kiedy miał siedem lat i dopiero co zaczął chodzić do szkoły w Ancelstierre, wskazał na ilustrację do bajki o Kocie w butach i głośno powtórzył coś, co ojciec powiedział raz do Sabriel: „Temu twojemu cholernemu kotu przewróciło się we łbie”. Był to też pierwszy raz, kiedy postawiono go w kącie, a potem usadzono w oślej ławce. Określenie „cholerny” nie należało do zasobu słownictwa akceptowanego przez młodych dżentelmenów w gimnazjum Thorne. Mogget nie odpowiedział. Sam pokazał mu język, a potem, skacząc na zdrowej nodze, przyciągnął do ogniska na wpół spróchniały pniak. Taki kawał drewna będzie się palił do świtu, ale na wszelki wypadek połamał jeszcze nieco zeschłych gałęzi i zostawił je w pobliżu. Następnie położył się z mieczem u boku i siodłem pod głową. Noc była tak ciepła, że nie potrzebował okrywać się płaszczem ani cuchnącą derką z konia. Klacz drzemała nieopodal, uwiązana tak, by nie mogła uciec, jeśli czymś się znowu zdenerwuje. Mogget spał obok Sama, bardziej podobny do psa myśliwskiego niż do kota. Przez chwilę Książę zastanawiał się, czy nie powinien czuwać, ale nie miał siły utrzymać otwartych oczu. Poza tym znajdowali się w sercu Królestwa, niedaleko od Belisaere. Te okolice były bezpieczne, przynajmniej od jakichś dziesięciu lat. Cóż złego mogło się im stać tutaj? Niejedno - pomyślał. Przez sen walczył z różnymi odgłosami docierającymi z ciemnego lasu. Zaniepokojony enigmatycznymi słowami Moggeta, układał w głowie potencjalne zagrożenia i dopasowywał je do usłyszanych dźwięków, kiedy wreszcie znużenie pokonało go i zapadł w sen. Obudził go promień słońca na twarzy prześwitujący przez liście. Ogień wciąż się tlił, a dym snuł w różnych kierunkach. Sam usiadł i wtedy dym skierował się prosto na niego. Mogget nadal spał, ciasno zwinięty w biały kłębek i prawie całkowicie przykryty liśćmi. Sam ziewnął i spróbował wstać, ale zupełnie zapomniał o rannej nodze. Zdrętwiała tak bardzo, że natychmiast upadł z krzykiem bólu. Krzyk spłoszył klacz, która skoczyła tak daleko, jak pozwolił jej postronek. Sam wyszeptał do niej parę kojących słów i dźwignął się, wsparty o rosłe drzewko. Moggeta to także nie wyrwało ze snu. Nie obudził się również, kiedy Sam zmieniał opatrunek i rzucał zaklęcie Kodeksu łagodzące ból i zapobiegające zakażeniu, ani nawet wtedy, kiedy przygotowywał nader skromne śniadanie składające się z chleba i wieprzowiny. Posiliwszy się, Sam wyczesał i osiodłał klacz. Poza ugaszeniem resztek ogniska nie zostało mu już nic do zrobienia, więc postanowił zbudzić kota i stawić czoło kolejnym obelgom. - Mogget! Wstawaj! Zwierzę ani drgnęło. Sam pochylił się niżej i ponownie krzyknął: „Wstawaj!”, ale Mogget nie nastawił nawet ucha. Na koniec Sam chwycił obrożę i delikatnie nią potrząsnął. Nie licząc cichego brzęczenia wywołanego wzajemnym oddziaływaniem Wolnej Magii i Magii Kodeksu, nic się nie stało. Mogget spał twardo. - No i co ja mam z tobą zrobić? - zapytał Sam, spoglądając na kota. Cała ta przygodowo-ratunkowa wyprawa wymykała się spod kontroli. Oddalił się od Belisaere zaledwie o trzy dni, a już zdążył zboczyć z głównego traktu, ranny i w towarzystwie potencjalnie bardzo niebezpiecznego stworzenia Wolnej Magii. To pytanie pociągnęło za sobą kolejne, przed którym do tej pory się bronił: co ma ze sobą zrobić? Nie spodziewał się znaleźć odpowiedzi na którekolwiek z nich, ale po chwili śpiący kot odezwał się stłumionym głosem: - Włóż mnie do sakwy i obudź, kiedy znajdziesz jakieś przyzwoite jedzenie. Najlepiej rybę. - Dobrze - odparł Sam, wzruszając ramionami. Podnoszenie kota, mając zranioną nogę, okazało się trudne, ale w końcu sobie poradził. Ostrożnie przełożył Moggeta do jednej z sakw, upewniwszy się wcześniej, że nie zawiera dzwonków ani „Księgi Zmarłych”. Nie był szczególnie przekonany do pomysłu, żeby przedmioty te znalazły się w jednym miejscu z kotem, choć nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego. Wreszcie Mogget został bezpiecznie ulokowany i tylko łeb wystawał mu z sakwy. - Mam zamiar pojechać na zachód przez ten mały lasek, a potem na przełaj polami do Sindlewood - wyjaśnił Sam, poprawiając strzemię i wkładając w nie but, gotowy by dosiąść konia. - Z Sindlewood dojedziemy do Ratterlinu, ruszymy na Południe wzdłuż rzeki, aż uda nam się znaleźć łódź do Qyrre. Stamtąd powinniśmy dość szybko dotrzeć do Krawędzi. Mam nadzieję, że od razu znajdziemy Nicka. Myślisz, że to dobry plan? Mogget nie odpowiedział. - Czyli czeka nas jeszcze dzień lub dwa w lesie - ciągnął Sam, zbierając odwagę, by dźwignąć się na strzemieniu i usiąść w siodle. Lubił mówić na głos o swoich planach, dzięki temu brzmiały bardziej realistycznie i sensownie, zwłaszcza kiedy Mogget spał i nie mógł ich skrytykować. - Gdy już wyjedziemy z lasu, na pewno natrafimy na jakąś wioskę albo obóz smolarzy czy kogoś podobnego. Sprzedadzą nam tam wszystko, czego będziemy potrzebować, żeby dotrzeć do Sindlewood. Tam pewnie też mieszkają drwale. Przerwał i dosiadł konia, tłumiąc okrzyk bólu. Zraniona noga wyglądała lepiej niż poprzedniego dnia, ale nie była to znaczna poprawa. Ponadto kręciło mu się w głowie i czuł się niepewnie. Musi na siebie uważać. - Nawiasem mówiąc - podjął, poganiając klacz - zeszłej nocy zachowywałeś się, jakbyś słyszał już o tej Pułapce Błyskawic, którą Nick pojechał zwiedzić. Coś ci się w niej nie podobało, ale zasnąłeś, zanim powiedziałeś więcej. Zastanawiałem się, czy to może mieć jakiś związek z nekromantą... - Nekromanta?! - wrzasnął natychmiast Mogget. Wyskoczył z sakwy i skulił się tuż przed Samem, rozglądając się dookoła ze zjeżoną sierścią. - Nie, nie tutaj. Mówiłem tylko, że zacząłeś mówić o Pułapce Błyskawic, a ja zastanawiałem się, czy to miejsce może mieć związek z Chlorr w Masce albo z tym drugim nekromantą... z tym... z tym, z którym walczyłem. - Phhh - prychnął ponuro Mogget, wsuwając się z powrotem do sakwy. - No, powiedz mi coś! - zażądał Sam. - Nie możesz tak spać przez cały dzień. - Nie mogę? - zapytał Mogget. - Mógłbym spać przez okrągły rok. Szczególnie jeśli nie ma ryb, których, jak widzę, oczywiście nie udało ci się zdobyć. - No więc co to jest Pułapka Błyskawic? - przynaglił go Sam, ściągając lekko wodze, żeby skierować klacz z powrotem na bardziej uczęszczaną ścieżkę prowadzącą na zachód. - Nie wiem - odparł Mogget cicho - ale nie podoba mi się ta nazwa. Pułapka Błyskawic. Ktoś łapie błyskawice? To chyba nie jest... - Co? - spytał Sam. - Pewnie zwykły zbieg okoliczności - odpowiedział Mogget z ociąganiem i ponownie zamknął oczy. - Być może twój przyjaciel jedzie po prostu zobaczyć miejsce, w które częściej niż gdzie indziej uderzają pioruny. Ale w pobliżu działają złe moce, nienawidzące wszystkiego, co ma związek z Kodeksem, Krwią i Kamieniami Kodeksu. Wyczuwam intrygi i niebezpieczne plany, Sameth. Nie podoba mi się to ani trochę. - Co więc powinniśmy zrobić? - zapytał Sam niecierpliwie. - Musimy znaleźć twojego przyjaciela, Nicholasa - szepnął Mogget, ponownie zapadając w sen - zanim on znajdzie... to, czego szuka. Rozdział trzydziesty drugi „Gdy idą Zmarli, szukaj płynącej wody” Gnany niepokojącym przeczuciem Moggeta Sam narzucił sobie i Sprout ostre tempo, więc wyjechali z niewielkiego lasu bez nazwy znacznie wcześniej, niż planował. Wieczorem pierwszego dnia znaleźli się wśród falujących zielenią pól uprawnych. Szeroki pas wiosek, osad rolniczych i pastwisk zajmował centralne tereny Starego Królestwa, sięgając na zachód aż pod Estwael i Olmond. Z wyjątkiem Sindle na północy, jedynym większym miastem w okolicy było Yanyl, oddalone o dwadzieścia mil od zachodniego brzegu rzeki Ratterlin. Mimo że mieszkańców tego obszaru zdziesiątkowały niepokoje czasów bezkrólewia, osady i wioski szybko rozkwitły pod panowaniem Touchstone’a. Jednak gołym okiem można było dostrzec, że jest ich znacznie mniej niż w złotych latach Królestwa. Ponieważ strój Podróżnika stał się teraz niebezpieczny, Sam usunął zaklęcie Kodeksu i powrócił do swego normalnego wyglądu. W przepoconym i brudnym ubraniu trudno było powiedzieć, jakie właściwie robi wrażenie, na wszelki wypadek jednak przygotował sobie historyjkę. Miał zamiar podać się za młodszego syna dowódcy strażników jednego z handlarzy z Belisaere, podróżującego z Północy do kuzyna w Chasel, który ma przyjąć go na służbę. Sprout i tak nie wyróżniała się niczym szczególnym, a ubłocone kopyta poświadczały tę historię. Zmienił opatrunek na zranionej nodze i udało mu się nawet włożyć zapasowe spodnie, żeby nie zwracać niczyjej uwagi plamą krwi na nogawce. Wprawdzie nadal utykał, a przecięty na pół kapelusz dawał mniej cienia, lecz w tych okolicach taki widok był na porządku dziennym. Tuż po opuszczeniu lasu wjechali do wioski, a właściwie do osady, bo było w niej tylko siedem domostw. Tuż za nimi Sam wyczuł obecność Kamienia Kodeksu. Bardzo chciał go odnaleźć i wykorzystać do rzucenia nowego, silniejszego zaklęcia gojącego, lecz to z pewnością zauważyliby mieszkańcy. W osadzie nie było gospody. Choć więc wygodne łóżko pozostawało w sferze marzeń, udało mu się kupić trochę świeżego chleba, pieczonego królika i kilka słodkich jabłek od kobiety, ciągnącej z targu do domu wózek pełen zakupów. Mogget przespał całą transakcję osłonięty luźno zawiązaną klapą sakwy przytroczonej do siodła. I bardzo dobrze, bo Sam nie wiedział, jak mógłby wyjaśnić towarzystwo białego kota. Lepiej nie kusić losu. Jechał dalej, dopóki nie zrobiło się całkiem ciemno. Droga była coraz trudniejsza i Sprout zaczynała grzęznąć w błocie, bez względu na to, którą częścią traktu podróżowali. Wywołał więc mały znak oświetlający. Po chwili znalazł szopę na siano i postanowił w niej przenocować. Mogget nadal spał, nieświadomy postoju, wstrząsów spowodowanych ściąganiem sakw i zdrapywaniem błota z Księcia i z konia. Sam próbował go obudzić, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o Pułapce Piorunów, lecz zaklęcie zbyt dobrze spełniało swoje zadanie. Ranna reagował, ilekroć kot poruszył się. Dźwięk miniaturowego dzwonka zmógł też Sama, gdy pochylił się zbyt blisko, i natychmiast zapadł w sen w dość niewygodnej pozycji. Następny dzień minął tak samo jak pierwszy. Mimo cienkiego posłania z resztek siana, Sam wstał bez kłopotu przed świtem i znów popędził Sprout w drogę, co wcale jej się nie podobało. Po drodze napotkał niewielu ludzi. Nie wdawał się z nimi w rozmowy, obawiając się zdemaskowania. Odzywał się tylko tyle, ile trzeba, żeby nie sprawiać wrażenia dziwaka, kupując żywność lub pytając o najlepszą drogę przez Sindlewood do rzeki Ratterlin. W jednej z wiosek przeżył chwilę grozy, gdy zatrzymał się, by kupić trochę ziarna dla Sprout oraz żywność dla siebie. W jego stronę zmierzało dwóch konstabli. Mijając go, nie zwolnili jednak, tylko skinęli głowami, kierując się na wschód. Najwyraźniej jeszcze nie rozeszła się wieść o grasującym w okolicy niebezpiecznym nekromancie ani o zaginionym Księciu, albo też nie wyglądał na żadnego z nich. Sam trochę się uspokoił. Droga przebiegała bez większych przygód, choć była bardzo męcząca. Często zastanawiał się nad losami Nicka, nad trudnym zadaniem rodziców i własną słabością. Myśli zawsze prowadziły w jedną stronę - ku Wrogowi. Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej był przekonany, że nekromanta, który go poparzył, jest przyczyną wszystkich kłopotów - dysponował naprawdę wielką mocą i pokazał, co potrafi, próbując go schwytać i poddać swojej władzy. Najczęściej zadręczał się przyszłością. W głowie układał całe mnóstwo straszliwych scenariuszy i z reguły nie wiedział, co powinien zrobić, gdyby któryś z nich okazał się prawdziwy. Codziennie uświadamiał sobie coraz dobitniej, że Nicholas pewnie znalazł się już w szponach zła ukrytego w Pułapce Piorunów. A może odnalazł swoje przeznaczenie? Cztery dni po spotkaniu z konstablami Sam znalazł się na wzgórzu. Z porośniętego trawą zbocza przyglądał się ciemnozielonej ścianie pradawnej puszczy, znanej jako Sindlewood. Wyglądała na większą i ciemniejszą niż zagajnik, w którym spotkał Moggeta. Drzewa też były wyższe, przynajmniej te porastające skraj lasu. Nie mógł też dostrzec żadnej ścieżki między nimi. Mimo to, nawet spoglądając na las, myślami był daleko. Bardzo niepokoił się losem Nicka, podobnie jak obecnością „Księgi Zmarłych” i dzwonków w sakwie. Wszystko to zaczęło się nagle ze sobą łączyć. Zrozumiał, że jedyną nadzieją na uwolnienie Nicka, gdyby rzeczywiście znalazł się w opałach, jest opanowanie umiejętności Abhorsenów. Jeżeli Nick znajdzie się w rękach wroga, w pewnością zostanie wykorzystany do szantażowania Głównego Ministra w Ancelstierre, co uniemożliwi realizację planu Sabriel i Touchstone’a i zapobiegnięcie masakrze Południowców, a to z kolei oznaczać będzie inwazję Zmarłych, koniec Starego Królestwa i... Z westchnieniem spojrzał na sakwy. Wyobraźnia zaczynała wymykać się spod kontroli. Mimo wszystko będzie musiał podjąć olbrzymi wysiłek przeczytania książki, żeby nieść innym prawdziwą pomoc, a nie pozostać idiotą pchającym się w kłopoty, dającym się zabić lub schwytać w niewolę, nic wcześniej nie wskórawszy. Oczywiście zawsze istniała możliwość, że Mogget kłamie. Sam żywił wobec kota pewne podejrzenia, pamiętając jak przez mgłę, że nie opuszczał on dotąd Domu bez towarzystwa Abhorsenów. Sabriel nie mogła go zabrać do Ancelstierre w misję dyplomatyczną i było zupełnie możliwe, że pozwoliła mu wyjść z Domu. Miała też jednak do dyspozycji pierścień, który dawał jej władzę nad stworzeniami Wolnej Magii na wypadek, gdyby Mogget zdołał się uwolnić. Innymi słowy, jeżeli stworzenie uwięzione w ciele Moggeta wydostanie się spod mocy zaklęcia, zabije każdego Abhorsena, jaki nawinie mu się pod rękę, co w tym przypadku oznacza Sama. To zaś pozwala przypuszczać, że Sabriel nie uwolniłaby kota, nie dając jednocześnie Samowi pierścienia. A może to nieobecność Sabriel w Starym Królestwie daje Moggetowi więcej swobody? Być może Mogget został przekupiony i prowadzi Sama na pewną zgubę? Zajęty nieprzyjemnymi rozważaniami i starając się jak najostrożniej sprowadzić Sprout ze wzgórza, Sam był zupełnie nieprzygotowany na chłodny dreszcz, który przebiegł mu po plecach. Zdał sobie sprawę, że jest obserwowany przez jakąś Zmarłą istotę. W tej samej chwili przypomniał sobie starą rymowankę, której uczył się na pamięć w dzieciństwie: Gdy idą Zmarli, szukaj płynącej wody, Albowiem żaden Zmarły nie przejdzie tej przeszkody. Duży staw, jezioro albo fale rzeczne Dadzą ci przed Zmarłym schronienie bezpieczne. Gdy woda zawiedzie - pomoże ci ogień, Lecz gdy on nie zadziała, nadejdzie twój koniec. Powtarzając w myślach znajome słowa, spojrzał na niebo. Została mu ledwie godzina do zmierzchu. Równocześnie zaczął się rozglądać za jakimś strumieniem lub rzeką. Po chwili w cieniu drzew zauważył blask srebrnej tafli, na samym skraju lasu. Ale i tak zbyt daleko. Skierował Sprout w tamtą stronę, czując jak w piersi wzbiera mu fala strachu i rozlewa się po żyłach paraliżującym chłodem. Nie widział jeszcze Zmarłego, lecz czuł, że jest blisko, jak zimny, śliski dotyk na skórze. Musiał mieć sporo sił, w przeciwnym wypadku nie ryzykowałby wyjścia na światło dzienne. Samowi zrobiło się gorąco ze strachu. Poczuł przemożną chęć przynaglenia Sprout do galopu, znajdowali się jednak jeszcze na wzniesieniu, a teren był nierówny. Gdyby Sprout przewróciła się, on znajdzie się w pułapce. Łakomy i łatwy kąsek dla Zmarłych... Nie. Lepiej o tym nie myśleć. Znów rozejrzał się wokół, osłaniając oczy przed żółtoczerwoną poświatą słońca wiszącego nisko nad ziemią. Zmarły musi być gdzieś z tyłu... nie, gdzieś z prawej. Przestraszył się jeszcze bardziej, bo zorientował się, że ma do czynienia z dwoma Zmarłymi, a może z jeszcze większą ich liczbą. To Zmarli Pomocnicy. Skradają się od skały do skały, niewidoczni, dopóki nie rzucą się do ataku. Niezręcznie sięgnął do sakwy i otworzył ją. Jeżeli nie uda mu się dotrzeć do płynącej wody na czas, do obrony zostaną mu tylko dzwonki. Byłaby to obrona dość mizerna, bo nie wiedział, jak ich używać. Poza tym mogą z łatwością zwrócić się przeciwko niemu. Wyczuł, że jeden ze Zmarłych znów się porusza, i serce mu zakołatało, gdy wyczuł, jak szybko to robi. W mgnieniu oka Zmarły znalazł się obok niego, a mimo to nadal go nie widział, nawet w świetle zachodzącego słońca! Sam spojrzał w górę. Nad jego głową, tuż poza zasięgiem łuku, krążył czarny punkcik, a trochę wyżej nad nim - jeszcze jeden. Czyli nie Zmarli Pomocnicy, ale Krwawe Kruki. Tam, gdzie jest para, musi być ich więcej. Krwawe Kruki zawsze tworzone są stadami. Wiele z nich przejmuje ciała zwykłych kruków, zabijanych podczas rytualnych ceremonii, które wypełnia tchnienie pojedynczego Zmarłego ducha. Te rozkładające się strzępy mięśni i piór latały siłą Wolnej Magii i zabijały dzięki liczebnej przewadze. Wprawdzie jeden cios mieczem wystarczył, żeby zlikwidować ptaka, lecz nawet dzielny wojownik mógł zginąć zaskoczony przez odpowiednio duże stado Kruków. Ostrymi dziobami atakowały szyję i oczy, najsłabsze punkty na ciele. Sam dokładnie prześledził cały horyzont, lecz nie zauważył więcej Kruków. Z pewnością żaden nekromanta nie marnowałby sił na stworzenie zaledwie jednej pary, bo zbyt łatwo je zabić, jeżeli nie poruszają się w stadzie. Zdziwiło go też, że latają w świetle słonecznym. Zaklęcie prowadzące szybko przestawało działać pod wpływem światła i ciepła, a fizyczne ciała niszczył wiatr. Niewykluczone, że te dwa Kruki mają wspólnego ducha Zmarłego. Nic dziwnego, że są bardziej wytrzymałe i mogą dłużej latać w słońcu. Nie musiały wcale atakować, można je było wykorzystywać także na inne sposoby, jak na przykład śledzenie ofiar - pomyślał, widząc że żaden z ptaków nie zbliża się do niego. Trzymały się przez cały czas nad nim, krążąc powoli, prawdopodobnie sygnalizując innym Zmarłym, gdzie jest, żeby mogli zaatakować po zapadnięciu zmroku. Jakby na potwierdzenie jego myśli jeden z Krwawych Kruków - ten bardziej oddalony - zakrakał, niby naśmiewając się, i zwrócił na południe, gubiąc w locie pióra, pchany bardziej magią niż machnięciem skrzydeł. Jego partner krążył wyżej, śledząc, gdzie uda się Sam. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie rzucić na ptaka zaklęcia zniszczenia, ale Kruk latał zbyt daleko i był dość ostrożny. Poza tym Sam nadal czuł się osłabiony z powodu zranionej nogi. Wiedział, że musi oszczędzać siły na noc. Nie spuszczając z oka czarnej kropki nad głową, popędził konia. Z tej perspektywy strumyk nie wyglądał zbyt obiecująco, ale zawsze lepsza taka ochrona niż żadna. Po chwili wahania wyciągnął też pas z dzwonkami i przewiesił go sobie przez pierś. Ich ciężar i moc sprawiły, że trudniej mu było oddychać. Lecz gdyby miało przyjść najgorsze, postara się użyć mniejszych dzwonków, korzystając z lekcji, jakich udzieliła mu wcześniej matka. Miało to być zaledwie preludium przed prawdziwą nauką, którą przerwał z własnej głupoty. Bez obaw będzie mógł posłużyć się tylko Ranną, nie obawiając się wrzucenia w Śmierć. Odezwał mu się teraz pełen wyrzutu głos w głowie. Powtarzał, że nawet w tej chwili nie jest za późno na powrót do „Księgi Zmarłych”, na dowiedzenie się czegoś więcej o przywileju urodzenia, dzięki któremu będzie w stanie się uratować. Lecz nawet strach przed atakiem Zmarłych nie wystarczył, by pokonać obawy Sama przed „Księgą”. Czytając ją, może zostać porwany w Śmierć. Lepiej walczyć ze Zmarłymi w Życiu z taką wiedzą, jaką ma, niż stawić im czoło w samej Śmierci. Wydało mu się, że za plecami słyszy chichot, którego brzmienie nie przypominało śmiechu Moggeta. Odwrócił się, instynktownie chwytając za rękojeść miecza, lecz nie było tam niczego ani nikogo. Tylko śpiący kot w jednej sakwie i „Księga Zmarłych” w drugiej. Puścił rękojeść, spoconymi i drżącymi palcami złapał wodze i znów przyjrzał się strumieniowi. Jeżeli dno jest równe, pojedzie w dół tak daleko, jak się da. Jak mu dopisze szczęście, może dotrze aż do Ratterlinu, potężnej rzeki, której przekroczyć nie mogą nawet istoty Większej Śmierci. „A stamtąd - podpowiedział mu tajemniczy, tchórzliwy głos - będziesz mógł popłynąć łodzią do Domu Abhorsenów. Tam będziesz bezpieczny. Nie zagrożą ci Zmarli ani nikt inny”. Kolejny głos zapytał, co wtedy stanie się z Nickiem, rodzicami i Królestwem? Nagle oba głosy ucichły, a Sam skupił się na sprowadzaniu Sprout w dół zbocza, w stronę strumienia. Stracił z oczu Krwawego Kruka, gdy resztki dnia zniknęły w cieniach drzew i zapadających ciemnościach. Nadal jednak wyczuwał Zmarłego ducha nad sobą. Teraz był niżej, bardziej pewny siebie, wiedząc, że osłania go noc, ale nie na tyle odważny, by zbliżyć się do płynącej wody szemrzącej po obu stronach tymczasowego obozowiska Sama. Strumień trochę go rozczarował. Jego rozmiary wyraźnie wskazywały, że wiosenne roztopy się kończą. Miał tylko trzydzieści stóp szerokości i był tak płytki, że można było w nim brodzić. Ale i to wystarczyło, zwłaszcza że Samowi udało się znaleźć wysepkę, wąską łachę otoczoną szumiącymi odnogami strumienia. Rozpalił ognisko, nie było bowiem sensu ukrywać się, gdy Krwawy Kruk i tak krążył mu nad głową. Teraz wystarczyło zabezpieczyć obóz diamentem osłaniającym - na tyle dużym, by objął jego samego, konia i ogień. Jeżeli tylko wystarczy mi sił - pomyślał Sam, zatrzymując konia. Po chwili zdjął także pas z dzwonkami, do którego ciężaru wcale się nie przyzwyczaił. Potem ukląkł, przyjął pozycję do rzucenia zaklęcia, wyjął miecz i wyciągnął przed siebie, a następnie wziął cztery głębokie oddechy, wciągając tyle powietrza w zmęczone ciało, ile się dało. Z nieskończonego nurtu Kodeksu zaczerpnął cztery podstawowe znaki, z których miały powstać cztery narożniki diamentu osłaniającego. Zatrzymał je w pamięci, dysząc z wysiłku, i na piasku przed sobą nakreślił pierwszy znak - Wschodni. Gdy skończył, spłynął po ostrzu jak złoty płomień i wypełnił światłem kontur zrobiony w piasku. Potem pokuśtykał za Sprout, minął ognisko i ustawił znak Południowy. Gdy i ten ożył światłem, ze znaku Wschodniego popłynął w jego stronę strumień żółtego ognia, tworząc barierę nieprzeniknioną dla Zmarłych oraz fizycznych niebezpieczeństw. Sam nie ustawał, wiedząc, że gdyby teraz zabrakło mu sił, diament będzie niekompletny. Wcześniej już wielokrotnie rzucał tego rodzaju zaklęcie, lecz nigdy nie był ranny i tak wyczerpany. Gdy zabłysnął wreszcie ostatni znak, Północny, upuścił miecz i padł na mokry piach, ciężko dysząc. Zaciekawiona Sprout odwróciła się, żeby mu się przyjrzeć. Chłopiec spodziewał się, że będzie musiał unieruchomić ją zaklęciem, żeby przypadkiem nie wyszła poza obszar diamentu, ale klacz nawet się nie poruszyła. Może wyczuwała obecność Krwawego Kruka? - Domyślam się, że jesteśmy w niebezpieczeństwie - powiedział rozespany głos przy uchu Sama. Chłopiec usiadł i zauważył, że Mogget wychynął z sakwy leżącej obok ogniska i chyba zbyt małego stosu dość wilgotnego drewna. Skinął głową, chwilowo nie mogąc wydobyć z siebie głosu, i palcem wskazał na niebo, na którym wzeszły pierwsze pojedyncze gwiazdy i wielki biały pas Ogona Klaczy. Z Południa nadchodziły ciemne chmury, przecinane błyskawicami, lecz nie spadła ani kropla deszczu. Kruka nie było widać, Mogget jednak wiedział, w jakiej znaleźli się sytuacji. Uniósł się na tylnych łapach i poruszył nosem, od niechcenia trafiając łapą pękatego komara, który przed chwilą musiał ucztować na skórze Sama. - Krwawy Kruk - powiedział. - Tylko jeden. Dziwne... - Leciał za nami - wyjaśnił Sam, trafiając za jednym razem kilka komarów, które wylądowały mu na czole. - Były dwa, ale drugi odleciał na Południe. Pewnie po rozkazy. Niech szlag trafi te komary! - Na pewno maczał w tym palce nekromanta - przyznał Mogget, po raz kolejny węsząc w powietrzu. - Zastanawiam się, czy on... albo ona, poszukuje konkretnie ciebie, czy po prostu masz pecha? - To może być ten sam, który mnie wtedy dopadł, nie sądzisz? - zapytał Sam. - Wiedział, że będę w drużynie krykieta... - Możliwe - odparł Mogget, nie spuszczając wzroku z nocnego nieba. - Jest mało prawdopodobne, żeby właśnie tutaj znalazły się Krwawe Kruki albo żeby jakiś pomniejszy nekromanta ośmielił się rzucić ci wyzwanie, jeżeli nie czuje poparcia większej siły. Te Kruki pozwalają sobie stanowczo na zbyt wiele. Złapałeś mi rybę? - Nie - odparł Sam, zdziwiony nagłą zmianą tematu. - Co za niesolidność - prychnął kot. - Pewnie będę musiał sam sobie złowić. - Nie! - wykrzyknął Sam, podnosząc się ziemi. - Przerwiesz diament! Nie mam sił, żeby rzucić nowy. Au! Niech Kodeks pochłonie te wstrętne komary! - Nie przerwę - powiedział Mogget, podchodząc do znaku Zachodniego i ostrożnie wysuwając język. Znak błysnął białym światłem, oślepiając Sama. Gdy odzyskał wzrok, Mogget stał prosto po drugiej stronie, intensywnie wpatrując się w wodę, z podniesioną łapą, przypominając łowiącego niedźwiedzia. - Popisujesz się - mruknął Sam. Zastanawiał się, jak kot tego dokonał. Diament był nienaruszony, a linie magicznego ognia płynęły nieprzerwane pomiędzy wierzchołkami głównych znaków. Dobrze by było, gdyby diament bronił nas też przed komarami - pomyślał Sam, trafiając kilka owadów na szyi. Najwyraźniej ich ukąszenia nie kwalifikowały się jako uszkodzenie ciała. Nagle uśmiechnął się, przypominając sobie coś, co wziął ze sobą w drogę. Właśnie wyciągał przedmiot z sakwy, gdy znak Zachodni znów rozbłysnął, co zwiastowało powrót Moggeta. Kot trzymał w zębach dwa małe pstrągi. Ich łuski mieniły się tęczowo, odbijając światło ogniska i blask znaków Kodeksu. - Tę możesz sobie sam przyrządzić - powiedział kot, upuszczając mniejszą z ryb przy ognisku. - A to co? - To prezent dla mamy - odparł Sam z dumą, kładąc na ziemi wysadzaną klejnotami mechaniczną żabkę, która miała ciekawy anatomiczny dodatek w postaci filigranowych skrzydeł z brązu. - Latająca żaba. Mogget przyglądał się z zainteresowaniem, tymczasem Sam lekko dotknął grzbietu żabki. Zwierzątko zalśniło Magią Kodeksu, gdy posłaniec we wnętrzu mechanicznego ciałka obudził się ze snu. Żabka odsłoniła jedno turkusowe oko, potem drugie, otwierając cienkie jak papier powieki z płatków złota. Potem zatrzepotała skrzydłami, pocierając o siebie piórkami z brązu. - Ślicznotka - skomentował Mogget. - Czy ona coś robi? Latająca żaba sama odpowiedziała na to pytanie, wyskakując nagle w powietrze. Długi, jaskrawoczerwony język wychynął na zewnątrz i pochwycił kilka zaskoczonych komarów. Machając szybko skrzydłami, poleciała śladem kilku innych, zjadała je, na koniec wylądowała z zadowoleniem u stóp Sama. - Łapie robactwo - stwierdził Sam z satysfakcją. - Pomyślałem sobie, że przyda się mamie, bo tyle czasu spędza na bagnach, uganiając się za Zmarłymi. - Sam ją zrobiłeś? - zapytał Mogget, przyglądając się, jak żaba znów skacze śladem następnych ofiar. - Zupełnie sam? - Tak - odparł Sam krótko, spodziewając się krytyki. Ale Mogget milczał, przyglądając się jej akrobacjom, śledząc każdą ewolucję szeroko otwartymi zielonymi oczami. Potem spojrzał na Sama, którego to mocno zaniepokoiło. Starał się wytrzymać spojrzenie, lecz musiał spuścić wzrok - i nagle wyczuł Zmarłych, zbliżających się z każdą sekundą. Mogget najwyraźniej także ich poczuł i fuknął. Sierść zjeżyła mu się na grzbiecie. Sprout zarżała i poruszyła się niespokojnie, a latająca żaba ukryła się w sakwie. Sam starał się przebić wzrokiem ciemności, osłaniając oczy przed światłem ogniska. Księżyc znalazł się za chmurą, lecz blada poświata odbijała się w wodzie. Wyczuwał obecność Zmarłych w lesie, ale pod gałęziami starych, splątanych drzew zalegała zbyt gęsta ciemność. Nic nie widział. Ponad szumem strumienia usłyszał tylko trzask łamanych gałęzi, przerywany co jakiś czas ciężkim stąpnięciem i jękiem. Przynajmniej część nadchodzących posiada cielesną powłokę, ale wśród nich mogły też być Cienie Pomocników, Ghlimy i Mordauci, albo wiele innych rodzajów Pomniejszych Zmarłych. Do tej pory nie wyczuwał obecności żadnej silniejszej istoty. Po obu stronach strumienia zebrał się ich przynajmniej tuzin. Zapominając o zmęczeniu i chorej nodze, Sam obszedł diament, sprawdzając moc znaków. Strumień nie był wystarczająco głęboki ani rwący, więc pewnie powstrzyma Zmarłych tylko na chwilę. Jedyną rzeczywistą ochroną będzie diament. - Przed świtem musisz odnowić znaki - przypomniał Mogget, przyglądając mu się. - Nie rzuciłeś zbyt dobrze zaklęcia. Wyśpij się, zanim spróbujesz znowu. - Jak mam zasnąć? - szepnął Sam, instynktownie zniżając głos do szeptu, jakby Zmarli mogli go usłyszeć. - I tak już wiedzą, gdzie jestem. - Teraz czul ich odór, odrażający fetor rozkładających się ciał i grobowej pleśni. - To tylko Pomocnicy - stwierdził Mogget. - Chyba nie zaatakują, dopóki trzyma się diament. - Skąd wiesz? - zapytał Sam, ocierając z czoła pot wraz z kilkoma rozgniecionymi komarami. Teraz wydało mu się, że dostrzega Zmarłych - wysokie sylwetki pomiędzy ciemniejszymi pniami drzew. Straszliwie pokiereszowane zwłoki zmuszone do powrotu do Życia na komendę nekromanty. Pozbawione inteligencji i człowieczeństwa, miały tylko nadludzką siłę i nienasycone pragnienie życia, do którego nie mogły powrócić. Jego życia. - Mógłbyś wyjść do nich i wysłać je z powrotem do Śmierci - zaproponował Mogget. Zaczął właśnie jeść drugą rybę, zaczynając od ogona. Sam nie zauważył, czy zjadł pierwszą. - Twoja matka by tak postąpiła - dodał sprytnie, widząc, że on nie odpowiada. - Nie jestem moją matką - zaperzył się Sam. W ustach zrobiło mu się sucho. Nie wyciągnął dłoni po leżące na piasku dzwonki, chociaż czul, że go wzywają. Chciały, żeby ich użyć przeciwko Zmarłym. Ale większość z nich kryła niebezpieczeństwo dla ich właściciela, w najlepszym wypadku demonstrując przekorę wobec jego planów. Żeby wysłać Zmarłych z powrotem w Śmierć, musiał użyć Kibetha, a Kibeth z łatwością mógł tam skierować jego samego. - Czy to idący wybiera drogę, czy droga idącego? - spytał nagle Mogget, znów wpatrując się badawczo w twarz Sama. - Co? - zapytał Książę, zajęty swoimi myślami. Słyszał te słowa z ust matki, lecz ani wtedy, ani teraz nie zastanawiał się nad nimi. - Co to znaczy? - To, że nie skończyłeś czytać „Księgi Zmarłych” - stwierdził Mogget dziwnym tonem. - Nie, jeszcze nie - powiedział Sam żałośnie. - Zajmę się tym, ale nie bardzo... - To znaczy, że rzeczywiście mamy kłopoty - przerwał mu kot, spoglądając w otaczającą ich ciemność. - Myślałem, że nauczysz się chociaż tyle, żeby samemu się obronić! - Co tam widzisz? - zapytał Sam, słysząc w górze strumienia jakiś ruch, nagły trzask drzew i odgłosy kamieni wrzucanych do wody. - Przyszły Cienie Pomocników - odparł Mogget ponuro. - Dwa ukrywają się za drzewami. Każą Pomocnikom przegrodzić strumień. Spodziewam się, że zaatakują, kiedy woda przestanie płynąć. - Szkoda... szkoda, że nie jestem prawdziwym Abhorsenem - szepnął Sam. - Właśnie! W swoim wieku powinieneś już być! - skarcił go Mogget. - To, co wiesz, będzie nam chyba musiało wystarczyć. A gdzie masz swój miecz? Zdajesz sobie sprawę, że ostrzem bez zaklęć nie potniesz Cieni Pomocników. - Zostawiłem go w Belisaere - powiedział Sam po chwili. - Nie myślałem... nie wiedziałem, na co się porywam. Podejrzewałem, że Nick ma problemy, ale nie tak wielkie. - Na tym właśnie polega kłopot z dorastaniem w Pałacu - prychnął Mogget. - Zawsze ci się wydaje, że wszystko za ciebie załatwią. Chyba że weźmiesz wreszcie przykład z siostry, która uważa, że nic nie zostanie zrobione, jeżeli sama się za to nie weźmie. - Co teraz? - zapytał Sam pokornie. - Mamy trochę czasu, zanim woda zwolni bieg - odparł Mogget. - Postaraj się rzucić parę zaklęć na miecz. Skoro umiałeś zrobić żabę, to nie powinno sprawić ci większych kłopotów. - Tak. To potrafię - przyznał niechętnie Sam. Koncentrując uwagę na mieczu, sięgnął znowu do Kodeksu, wybierając znaki kłucia i wikłania - magii, która niesie zniszczenie duchom i ciałom Zmarłych. Z wielkim wysiłkiem zmusił znaki do wniknięcia w ostrze, przyglądając się, jak z wolna płyną po metalu, wsiąkając w stal. - Dobry jesteś - zauważył kot. - Zaskakująco dobry. Przypominasz mi prawie... Reszta jego słów utonęła w przeraźliwym wyciu, jakie zdawało się wypełniać ciemność nocy, po czym nastąpił plusk i chlupot. - Co to było?! - krzyknął Sam, idąc w stronę znaku Północnego z wyciągniętym przed siebie na nowo zaklętym mieczem. - Pomocnik - odparł Mogget, chichocząc. - Wpadł do wody. Ktokolwiek ma władzę nad tymi Zmarłymi, jest bardzo daleko, mój Książę. Nawet Cienie Pomocników są słabe i głupie. - Więc mamy jeszcze szansę - szepnął Sam. Budowa tamy nie osłabiła nurtu strumienia, a znaki diamentu nadal lśniły jasno. Może rzeczywiście nic im nie grozi przed świtem? - Mamy szansę - zgodził się Mogget. - Dzisiaj wieczorem. Ale jutro też będzie noc, a po niej pewnie jeszcze jedna, zanim dotrzemy do Ratterlinu. I co wtedy? Sam zastanawiał się nad odpowiedzią, gdy pierwszy ze Zmarłych Pomocników z wrzaskiem wskoczył do strumienia i w pełnym biegu nadział się na diament, wysyłając w mrok snop srebrnych iskier. Rozdział trzydziesty trzeci Ucieczka ku rzece Brzask z wolna odsłaniał skraj puszczy Sindlewood. Promienie wschodzącego słońca omiatały najpierw korony drzew, a potem schodziły niżej. Gdy wreszcie docierały do poszycia, nie paliły już gorącem, lecz zmieniały się w zielonkawą poświatę, rozjaśniając cienie, zamiast zupełnie je gasić. Światło dotarło do otoczonej magiczną barierą wysepki znacznie później, niż pragnął Sam. Ogień już dawno zgasł, i jak przewidział Mogget, chłopiec musiał odnowić ochronny diament na długo przed pierwszym brzaskiem, korzystając z rezerw energii, których istnienia nawet nie podejrzewał. Wraz ze światłem pojawiły się ślady nocnych działań Zmarłych. Tama, wzniesiona powyżej wysepki, wstrzymała nurt strumienia, tak że jego koryto niemal zupełnie wyschło. Sześć rozerwanych eksplozją zwłok leżało porozrzucanych wokół wysepki, jak puste łuski opuszczone przez duchy Zmarłych, gdy ochronna magia diamentu spaliła zbyt wiele nerwów i ścięgien, czyniąc martwe ciała zupełnie bezużytecznymi. Sam przyglądał się niepewnie zaczerwienionymi i zapuchniętymi oczami, jak światło wydobywa z ciemności cuchnące zwłoki. Wiedział, że duchy Zmarłych odrzucają ciała, tak samo jak węże zrzucają skórę, lecz nie był pewien, czy wszyscy odeszli w szaleństwie samobójczych ataków. Jeden z nich mógł się gdzieś przyczaić, zbierając siły, i trwać mimo skwaru, w nadziei, że Sam zademonstruje brak rozwagi i poważy się wyjść poza diament. Nadal wyczuwał w pobliżu obecność Zmarłych, lecz byli to chyba zwykli Pomocnicy, szukający dziennego ukrycia w zajęczych norach lub innych zwierząt, wślizgując się w ciemną ziemię pod skałami, gdzie było ich miejsce. Nareszcie pełny blask słońca rozpalił koryto potoku i odczucie obecności Zmarłych zanikło, tylko niezmordowany Krwawy Kruk krążył wysoko nad głową. Sam westchnął z ulgą i przeciągnął się, próbując rozmasować skurcz prawej ręki i ulżyć bólowi zranionej nogi. Był wyczerpany, lecz żył. Jeszcze jeden dzień. - Lepiej ruszajmy - zaproponował Mogget, który przespał większą część nocy, nie zwracając uwagi na ataki Zmarłych i skwierczenie zwłok w kontakcie z płomieniem ochronnego diamentu. Co dziwne, nadal wyglądał na gotowego do zapadnięcia w mgnieniu oka w sen. - Jeżeli ten Kruk będzie na tyle głupi, żeby się zbliżyć, zabij go - dodał, ziewając. - Wtedy będziemy mogli uciec. - A niby czym mam go zabić? - spytał Sam znużonym głosem, bo nawet gdyby Kruk zniżył lot, Sam był zbyt zmęczony, by rzucić zaklęcie, a nie miał ze sobą łuku. Mogget nie odpowiedział. Znów zasnął, zwinięty w kłębek na sakwie, w pewnym sensie gotowy do drogi na grzbiecie Sprout. Sam westchnął i zmusił się do osiodłania konia. Lecz nadal starał się rozwiązać problem Krwawego Kruka. Jak powiedział Mogget, dopóki on ich śledzi, inni Zmarli nie będą mieć żadnych kłopotów z ich zlokalizowaniem. Kto wie, może teraz przyśle kogoś z Większych Zmarłych albo Mordikanta, a może po prostu tłumy Pomniejszych Zmarłych? Będą musieli spędzić jeszcze przynajmniej dwie noce w puszczy, a Sam stopniowo opada z sił. Może mu się nie udać stworzenie kolejnego ochronnego diamentu... Patrząc na wyschłe koryto strumienia i na setki otoczaków wyjątkowej urody, pomyślał, że zostało mu jeszcze na tyle mocy, by rzucić na kamień zaklęcie dokładnego trafienia i zrobić procę z zapasowej koszuli. Dość dobrze potrafił posługiwać się taką bronią, bo Jall Oren chętnie kształcił królewskie dzieci we wszystkich, nawet mniej typowych sztukach walki. Po raz pierwszy od wielu dni uśmiech zagościł na twarzy Sama, usuwając z niej całe zmęczenie. Spojrzał w górę. Jak się spodziewał, Kruk krążył niżej niż poprzedniego dnia, pewny siebie, bo Sam nie ma przy sobie łuku i nie przejawia ochoty do podjęcia jakichkolwiek działań. Poza tym pomyślał, że skutek jego planów jest niepewny, ale kamień z zaklęciem Kodeksu powinien przebyć dystans. Nie przestając się uśmiechać, Sam ukląkł, zebrał kilka kamyków podobnej wielkości i oderwał rękawy od zapasowej koszuli. Postanowił, że pozwoli Krukowi śledzić się jeszcze przez jakiś czas, a potem każe mu zapłacić za szpiegowanie potomka królewskiego rodu. Skierował Sprout na zachód wzdłuż strumienia, dopóki ten nie dołączył do innego, większego, i nie pojawiła się możliwość wyboru kierunku dalszej podróży: w górę na północny wschód lub w dół strumienia na południowy zachód. Zawahał się przez chwilę, wykorzystując cień klaczy do osłonięcia zaklęć, które rzucał na kamienie i umieścił je w prowizorycznej procy. Kruk, dostrzegając jego wahanie, jeszcze bardziej obniżył lot, żeby upewnić się, jaki kierunek wybierze. Najwyraźniej odpychał go ruch wody większego strumienia, miał też może nadzieję, że Sam zawróci. On zaczekał jednak, aż ptak znajdzie się jak najbliżej, potem wyskoczył zza konia, wywijając procą nad głową. We właściwym momencie krzyknął i wypuścił kamień. Kruk miał tylko ułamek chwili na reakcję, a ponieważ był głupim, oślepionym słońcem Zmarłym, po prostu wleciał na nadlatujący kamień i rozpadł się w eksplozji piór, suchych kości i gnijących kawałów ciała. Z ogromną satysfakcją i radością Sam patrzył, jak obrzydliwe stworzenie spada na ziemię. Stłamszona kula piór wpadła z pluskiem do strumienia, a duch Zmarłego odszedł tam, skąd przyszedł. Ściągnie też wszystkie pozostałe fragmenty tego samego ducha w Śmierć, więc każdy Krwawy Kruk, który dzielił z nim tego samego ducha, w tej samej chwili spadnie na ziemię. Po zniszczeniu Kruka chłopiec nie przestał wyczuwać w pobliżu obecności Zmarłych. Cienie Pomocników pozostawały głęboko w ukryciu, podobnie jak wszyscy Zmarli Pomocnicy, którzy pozostali. Umysł, kierujący nimi z pewnej odległości, mógł najwyżej próbować odgadnąć, czy Sam pójdzie wzdłuż południowo-zachodniego biegu strumienia w stronę Ratterlinu. Będzie musiał rozdzielić siły, co zwiększy jego szanse na wydostanie się z matni. - Znów mamy szanse, wierny koniku - oznajmił radośnie Sam, kierując Sprout w stronę ścieżki wydeptanej przez zwierzęta i biegnącej wzdłuż strumienia. - Nawet dość spore. Jednak w miarę upływu czasu jego nadzieja słabła. Droga stawała się coraz trudniejsza - do tego stopnia, że nie mógł dosiąść Sprout. Strumień zrobił się głębszy i bystrzejszy, lecz także węższy - ledwo trzy-cztery kroki szerokości, więc nie można było w nim stanąć ani rozłożyć obozowiska chronionego z obu stron. Ścieżka także stała się węższa, a wdzierające się na nią zarośla prawie uniemożliwiały dalszą drogę. Sam musiał ścinać niżej zwisające gałęzie krzewów i kolczaste pętle jeżyn. Podrapane ręce przyciągały do krwawiących ran roje much. W końcu krew zwabi Zmarłych. Wyczuwali ją ze sporej odległości, chociaż do świeżej przybiegną znacznie szybciej. Późnym popołudniem Sama ogarnęła rozpacz. Był teraz naprawdę wyczerpany. Nie ma mowy, żeby w nadchodzący wieczór udało mu się rzucić zaklęcie osłaniającego diamentu. Wystarczy, że wyobrazi sobie znaki, a straci przytomność. Zmarli znajdą jego bezbronne ciało rozciągnięte na ziemi. Zmęczenie osłabiało jego czujność i usypiało zmysły, ograniczając pole widzenia do kilku metrów, słuch zaś do świadomości kroków Sprout tłumionych przez miękkie poszycie puszczy. Dlatego dopiero po kilku dobrych sekundach dotarło do niego, że kopyta klaczy nagle zadudniły głośniej, a chłodna zielona poświata puszczy ustąpiła fali nagłej jasności. Podniósł głowę i zauważył, że dotarli do wielkiej polany. Miała ona szerokość przynajmniej stu kroków, przecinając puszczę z południowego wschodu na północny zachód i ciągnąc się w obu kierunkach tak daleko, jak sięgał wzrok. Na skraju polany rosły małe drzewka, lecz sam jej środek był suchy i pusty. Biegła nią utwardzona droga. Trakt, na którym się znaleźli, nie był już drogą królewską, lecz wiele lat temu został wyremontowany i porządnie odwodniony, więc znakomicie nadawał się do użytku. - Dwie, może trzy godziny do zmierzchu - wymamrotał do klaczy, chwytając za wodze. - Pojadłaś sobie dzisiaj ziarna, prawda? Nie wspominę już o drodze bez obciążenia. Teraz czas, żebyś mi się odwdzięczyła. Zachichotał, próbując sobie przypomnieć wyrażenia z filmów, które często oglądał w kinie w Somersby, gdy był w Ancelstierre. - Jedziemy, Sprout! - powtórzył. - Popędzimy na skrzydłach wiatru! Półtorej godziny później klacz nie pędziła już jak wiatr, lecz wlokła się krok za krokiem, z drżącymi nogami, mokra i tocząca pianę z pyska. Sam nie czuł się lepiej. Nie wiedział, czy bardziej bolą go plecy czy noga. Mimo to pokonali sześć lub siedem mil, a teraz zaczęli wspinać się na strome zbocze. Droga, zamiast podchodzić serpentynami pod górę, atakowała ją od frontu. Gdy zbliżali się do szczytu, Sam wyciągnął szyję, mając nadzieję dostrzec Ratterlin przed zachodem słońca. Według jego obliczeń, jazda utwardzoną drogą zaoszczędziła im ponad dzień podróży na piechotę przez las, więc powinni zbliżać się do rzeki. Muszą być już blisko rzeki... Na chwilę uniósł się w strzemionach, ale nadal nic nie widział. Grzbiet wzgórza miał irytujące ukształtowanie, pełen był fałszywych szczytów na przemian ze spadkami terenu. Mimo to przez cały czas Sam pocieszał się, że z pewnością za chwilę ujrzy Ratterlin. Stukot końskich kopyt niósł się echem po drodze tak głośno, jak walące z nadzieją i obawą serce Sama, lecz tempo kroków było znacznie, znacznie wolniejsze. Wreszcie przed oczami wędrowca ukazał się prawdziwy szczyt. Wychylił się do przodu, starając się cokolwiek dostrzec, lecz mimo że słońce już zachodziło - ogromna czerwona tarcza - rzucało oślepiające światło. Zacisnął powieki, potem je otworzył, osłaniając oczy dłonią. Wreszcie ujrzał grubą błękitną wstęgę, w której odbijały się czerwonopomarańczowe pasy z nieba. - Ratterlin! Nareszcie! - wykrzyknął, potykając się o wzniesienie i boleśnie uderzając w palec u nogi. Ale nie zwracał na to uwagi. Oto szybki nurt potężnej rzeki, której wody powstrzymają wszystkich Zmarłych. Rzeka wybawicielka! Po chwili nadeszła refleksja. Niestety, znajdowali się o dobre pół mili od niej, a noc była tuż-tuż. Wraz z nią nadchodzili Zmarli. Droga, a zwłaszcza miejsce, w którym łączyła się ona ze ścieżką flisaków do Ratterlinu, musiała znajdować się pod stałą obserwacją Wroga. Niestety - pomyślał, patrząc w dół - nie zaplanowałem, co zrobię, kiedy dotrzemy do rzeki. A jeżeli nie znajdę żadnej łódki ani tratwy? - Pospiesz się - mruknął Mogget z sakwy, co sprawiło, że Sam wzdrygnął się, zaskoczony, i ściągnął wodze klaczy. - Ruszamy do młyna, tam schronimy się na noc. - Nie ma tu żadnego młyna - powątpiewał Sam, osłaniając ponownie oczy. W pobliżu rzeki nie widział żadnych zabudowań. Obraz rozmywał mu się przed oczami z braku snu i czuł się tak bezmyślny, jak Zmarły Pomocnik. - Oczywiście że jest - uciął Mogget, wyskakując z sakwy na ramię Sama, co znów wytrąciło go z letargu. - Koło się nie obraca, więc możemy sądzić, że jest niezamieszkany. - Dlaczego? - zapytał Sam, mrugając powiekami. - Nie byłoby lepiej spotkać jakichś ludzi? Dostalibyśmy coś do jedzenia i picia... - Czy naprawdę chciałbyś sprowadzić Zmarłych na młynarza i jego rodzinę? - przerwał Mogget. - Przecież niedługo nas znajdą. Nie odpowiedział, popychając Sprout lekkim klepnięciem w szyję. Może nie zmęczy jej za bardzo, jeżeli wesprze się na strzemieniu. Miał nadzieję, że przejdzie jeszcze ten kawałek, bo nie sądził, żeby jemu samemu udało się przejść taką odległość o własnych siłach. Jak zwykle Mogget miał rację. Sam wyczuwał teraz silniej bliskość Zmarłych. Podnosząc głowę, dojrzał dwa czarne punkciki wylatujące z ciemności nocy, która nadchodziła od wschodu. Najwyraźniej nekromancie, który nimi kierował, nie brakowało Krwawych Kruków. A tam, gdzie one latają, wkrótce znajdą się też inne istoty sprowadzone ze Śmierci, by odszukać swoje ofiary. Mogget takie dojrzał krążące ptaki i szepnął Samowi do ucha: - Teraz nie mam żadnych wątpliwości. To dzieło nekromanty, który ma z tobą na pieńku, Książę. Jego słudzy będą cię poszukiwać, gdziekolwiek pójdziesz, i użyje wszystkich stworzeń Śmierci, żeby sprowadzić na ciebie nieszczęście. Sam przełknął ślinę. Słowa Moggeta, nasycone nutą Wolnej Magii, rozbrzmiewały mu złowrogim echem w uszach. Poklepał klacz po zadzie, żeby ruszyła, a potem powiedział pierwszą rzecz, jaką ślina przyniosła mu na język: - Zamknij się, Mogget. Sprout upadła o sto jardów od młyna, wyczerpana galopem i ciężarem Sama, który uwiesił się strzemienia. Ledwo zdążył się odsunąć, by nie dać się przywalić ciężarem zwierzęcia. Mogget zeskoczył z jego ramienia i uciekł jeszcze dalej. - Ochwaciła się - skomentował krótko, nie patrząc na konia. Starał się przewiercić oczami otaczający ich mrok. - Zmarli podchodzą coraz bliżej. - Wiem! - krzyknął Sam, gorączkowo wyciągając sakwy i zarzucając je sobie na ramię. Pochylił się, żeby pogłaskać klacz, lecz nie reagowała. Oczy zaszły jej bielmem, chyba nawet nie oddychała. Chwycił za wodze i próbował przekonać ją do wstania, ale nie poruszyła się, on zaś był zbyt słaby, żeby ją do tego zmusić. - Pospiesz się! - ponaglał Mogget, drepcząc wokół niego tam i z powrotem. - Wiesz, co powinieneś zrobić. Sam skinął głową i spojrzał w stronę Zmarłych. Było ich ze dwudziestu - niewyraźne, ciężko stąpające kształty, ledwo odcinające się od zapadających ciemności. Nekromanta z pewnością kazał im przybyć z jakiegoś odległego cmentarza lub kostnicy, zmuszając do marszu w pełnym słońcu, bez wytchnienia. Nieubłaganie, choć powoli, zbliżali się do wędrowców. Jeżeli zostaną tu choćby chwilę dłużej, dopadną ich jak szczury wycieńczonego psa. Wyciągnął sztylet i wymacał właściwe miejsce na szyi klaczy. Puls miała słaby i nieregularny. Oparł ostrze o szyję, lecz nie mógł zdobyć się na pchnięcie. - Nie potrafię - szepnął. - Może się jeszcze pozbiera? - Zmarli wypiją jej krew i zrobią sobie z niej ucztę! - krzyknął Mogget. - Zasługuje na lepszy los, jesteś jej to winien. Pchnij! - Nie mogę nikogo zabić. Nawet konia, nawet z litości - oświadczył Sam, chwiejąc się na nogach. - Zrozumiałem to po... po konstablu i sierżancie. Zaczekamy razem. Mogget fuknął, potem skoczył na szyję klaczy, kreśląc na niej łapą linię białego ognia. Przez ułamek sekundy nic się nie działo. Nagle straszliwą fontanną wytrysnęła krew, ochlapując buty Sama i pryskając mu gorącymi kroplami w twarz. Sprout zadrżała jeszcze raz konwulsyjnie i znieruchomiała. Sam odwrócił głowę, nie mogąc patrzeć na ciemną kałużę, która pojawiła się na ziemi wokół zwierzęcia.. Sprout była martwa. Wtem poczuł, że coś kręci mu się pod nogami. To Mogget, popędzający go do działania. Odwrócił się i zaczął kuśtykać w stronę młyna. Wiedział, że kot zrobił to, co do niego należało, ale nie mógł się pozbyć przeświadczenia, że to niesprawiedliwe. - Szybko! - przynaglał Mogget, kręcąc się wokół jego nóg jak biała plama w ciemnościach. Sam czuł teraz Zmarłych tuż za plecami, słyszał chrzęst ich kości, skrzypienie suchych kolan zginających się pod nienaturalnym kątem. Strach wziął górę nad zmęczeniem i dopingował go do biegu. Młyn wydawał mu się mimo wszystko bardzo daleki. Potknął się, ale udało mu się nie upaść. Ból nogi na chwilę dał znać o sobie i minął. Sprout nie żyła, lecz nie było powodu, żeby dołączył do niej w Śmierci. Tylko zmęczenie sprawiło, że przez moment perspektywa ta wydawała się zachęcająca. Przed nimi znajdował się młyn, wybudowany na brzegu potężnej rzeki Ratterlin. Młynówka, śluza i koło wcinały się w jej brzeg. Wystarczyło, że dosięgnie młynówki i otworzy wrota śluzy, a młyn zmieni się w obronną twierdzę chronioną przez rwący nurt. Zaryzykował spojrzenie przez ramię i znów potknął się, zaskoczony ciemnością i liczbą Zmarłych. Było ich teraz znacznie więcej niż dwudziestu. Zbliżali się tyralierą ze wszystkich stron, od najbliższych dzieliło go zaledwie około czterdziestu jardów. Białe twarze wyglądały jak roje ciem buszujących w świetle gwiazd. Wielu Zmarłych miało jeszcze na sobie resztki niebieskich chust i kapeluszy. Południowcy! To ich starał się odnaleźć jego ojciec. - Ruszaj się wreszcie, idioto! - wrzasnął Mogget, pędząc naprzód. Zmarli zorientowali się, że ofiary mogą się im wymknąć. Zaskrzypiały martwe mięśnie i ścięgna zmuszone do większego wysiłku, a trupie gardła zaczęły wydawać dziwne okrzyki bitewne. Sam nie odwracał się już. Słyszał ciężkie kroki, chlupot rozkładających się ciał, popychanych do wysiłku przekraczającego nawet magicznie zakreślone granice. Puścił się pędem, oddech palił mu gardło i płuca, a mięśnie przeszywał ostry ból. Dobiegł do młynówki, wąskiego i głębokiego kanału, ledwo wyprzedzając Zmarłych. Cztery kroki i znalazł się po drugiej strony zbitej z desek kładki, którą potem wrzucił do młynówki. Lecz kanał był suchy, dlatego pierwsi Pomocnicy Zmarłych po prostu rzucili się w dół, przeszli koryto i zaczęli się wdrapywać na brzeg po drugiej stronie. Za ich plecami pojawiły się kolejne rzesze Pomocników, a potem całe fale Zmarłych, których nie dało się zawrócić. Sam z całej siły chwycił za kołowrót sterujący wrotami śluzy, mając nadzieję wkrótce wpuścić ryczące wody Ratterlinu w koryto młynówki i na grzbiety tłoczących się na dole Zmarłych. Lecz kołowrót był zardzewiały i nie dał się ruszyć z miejsca. Naparł na niego ostatkiem sił, oś jednak pękła, pozostawiając go z zardzewiałym kołem w dłoniach. Właśnie wtedy pierwszy ze Zmarłych Pomocników wygramolił się z kanału i ruszył prosto na Sama. Było tak ciemno, że ledwo dostrzegł nacierające na niego zwłoki. Ciało należało kiedyś do człowieka, a magia, która sprowadziła je do Życia, powykręcała je jakby kaprysem szalonego artysty. Ramiona Zmarłego zwisały poniżej kolan, głowa już nie trzymała się prosto na szyi, lecz zapadła się pomiędzy obojczyki, półotwarte usta przesunęły się ku górze, zajmując miejsce niegdyś należące do nosa. Z tyłu nadchodziły inne poskręcane sylwetki, wdrapując się po nieruchomych łopatach koła wodnego jak po drabinie. - Tutaj! - krzyknął Mogget. Zamiatając ogonem, błyskawicznie wskoczył do budynku młyna. Sam próbował pójść w jego ślady, ale drogę zagrodził mu Zmarły Pomocnik, szczerząc zęby w zbyt szerokim uśmiechu. Długie, szeroko rozłożone ręce kończyły się wystającymi nagimi kośćmi palców. Sam wyjął miecz i zadał jeden szybki cios. Na ostrzu broni zapłonęły znaki Kodeksu, srebrne iskry poleciały w ciemność nocy i zaklęty metal przeciął martwe ciało. Pomocnik zatoczył się - trafiony, lecz nie pokonany. Jedno ramię zwisało mu na pojedynczym splocie mięśni. Chłopiec odepchnął go rękojeścią miecza, a ostrzem zaatakował dwóch innych, którzy zaszli go z przeciwnej strony. Zanim wycofał się do młyna, zdążył trafić jeszcze jednego. - Drzwi! - syknął Mogget. Sam wyciągnął rękę i dotknął chropowatych desek. Ostatkiem sił zatrzasnął je tuż przed niesamowicie wykrzywionymi twarzami Zmarłych. Mogget skoczył, ocierając się o dłoń Sama, i głuchy odgłos powiedział mu, że właśnie przesunął zasuwę. Drzwi, przynajmniej na jakiś czas, zostały zamknięte. W środku było ciemno i duszno. Nie widział nic, nawet białego futra kota. - Mogget! - krzyknął z przerażeniem w głosie. Zaraz potem rozległ się okropny trzask, gdy cała masa Zmarłych naparła na drzwi. Byli jednak zbyt głupi, żeby użyć kłody drewna jako taranu. - Tutaj - usłyszał spokojny głos. - Kucnij. Sam gwałtownie przykucnął, chwytając Moggeta za zaklętą Kodeksem obróżkę. Przez jedną straszliwą chwilę wydawało mu się, że ściągnął ją niebacznie, w tej samej chwili jednak kot poruszył się i zadzwonił miniaturowy dzwonek u jego szyi. Dźwięk Ranny zalał go falą przemożnej senności, ale cóż to znaczyło w porównaniu z ulgą, jaką odczuł, dotykając obróżki nadal ciasno zapiętej na szyi kota. Ponieważ jednak Zmarli byli tak blisko i drzwi zaczynały pękać pod ich naporem, będzie potrzebował czegoś więcej niż dźwięku miniaturowego dzwonka, aby zasnąć. - Tędy - powiedział w ciemnościach bezcielesny głos Moggeta. Sam poczuł, że znów może się poruszać i szybko pospieszył jego śladem, wychwytując odgłosy od strony drzwi. Nagle kot przystanął, lecz Sam nie zdążył się zatrzymać i zrobił jeszcze jeden krok. Trafił mieczem na coś twardego, od czego odbiło się ostrze, trafiając go w twarz. Niemal kalecząc się, schował po omacku broń do pochwy i wyciągnął rękę, żeby sprawdzić, co ma przed sobą. Wymacał kontury następnych drzwi, które musiały wychodzić na rzekę. Słyszał wyraźnie szum pędzącej wody mimo zgiełku, jaki czynili Zmarli. Jeszcze nie udało im się wedrzeć do środka i Sam podziękował w duchu młynarzowi za solidną konstrukcję drzwi. Drżącymi dłońmi znalazł rygiel i podniósł go, potem natrafił na pierścień otwierający zamek. Przekręcił, zamek stawiał opór. Zlany zimnym potem przekręcił jeszcze raz. Na pewno nie są zamknięte od zewnątrz - pomyślał. Za plecami usłyszał skrzypienie i trzask łamanych desek. Zmarli Pomocnicy bezładnie wpadali do środka, wydając z siebie chrapliwe ryki - nieludzkie echo tryumfalnych okrzyków żywych. Sam obrócił pierścień w drugą stronę i drzwi nagle puściły, porywając go za sobą. Stoczył się w dół po stopniach prowadzących na wąski pomost. Wylądował na nim z głośnym łoskotem, a zranioną nogę przeszyła błyskawica bólu. Nie zwracał na to uwagi. Nareszcie dotarł do Ratterlinu! Dzięki gwiazdom i ich odbiciu w wodzie znów zaczął cokolwiek widzieć. Nie dalej niż na odległość wyciągniętej ręki płynęła rzeka. Na pomoście leżała blaszana balia dość sporych rozmiarów, z rodzaju tych używanych do kąpieli kilkorga dzieci naraz. Wystarczająco duża, żeby zmieścić dorosłą osobę. Nie tracąc czasu, zepchnął ją do rzeki, przytrzymując jedną ręką, podczas gdy drugą wrzucił do środka miecz i sakwy. - Odwołuję to, co powiedziałem - powiedział Mogget, wskakując do środka. - Nie jesteś tak głupi, na jakiego wyglądasz. Sam próbował coś odpowiedzieć, lecz mięśnie twarzy i usta wydawały się zastygłe i niezdolne do wydania dźwięku. Wgramolił się do balii, przytrzymując się ostatniego stopnia pomostu; zanurzyła się niebezpiecznie, lecz nawet wtedy, gdy znalazł się w środku, do krawędzi zostało jeszcze kilka cali. Odbił od pomostu w chwili, gdy Zmarli zaczęli przepychać się przez drzwi. Pierwszego z nich aż cofnęło na widok tak blisko płynącej wody, ale napierający tłum zepchnął go ze schodów. Pomocnik potknął się i poleciał prosto w stronę prowizorycznej łódki Sama. Wymachując bezładnie dłońmi, próbował chwycić się czegoś, lecz udało mu się tylko zmienić kierunek upadku. Sekundę później znalazł się w Ratterlinie. Jego krzyk, przez chwilę przypominający głos żywych, utonął w fontannie srebrnych iskier i złotego ognia. Ominął łódkę ledwo o kilka stóp, a rozbryzgi po uderzeniu ciała w wodę niemal zalały balię. Sam przyglądał się ostatnim chwilom Pomocnika, podobnie jak zastygła na schodach grupa Zmarłych, i odczuł falę niesamowitej ulgi. - Coś podobnego! - powiedział Mogget. - Udało nam się uciec. Co ty robisz? Sam przestał się kręcić i w milczeniu pokazał kotu wysuszony przez słońce kawałek mydła, na którym właśnie usiadł. Potem ułożył się wygodnie z rękami wzdłuż tułowia, żeby odpocząć w rzece, która stała się teraz ich schronieniem. - W sumie mogę nawet powiedzieć, dobra robota - dodał Mogget. Sam nie odpowiedział, bo właśnie stracił przytomność. Część trzecia Stare Królestwo Osiemnasty rok od powrotu na tron króla Touchstone’a I Rozdział trzydziesty czwarty Tropiciel Łódź czekała zacumowana w podziemnej przystani, w której Lirael była tylko raz, wiele lat temu. Zbudowano ją wzdłuż ściany ogromnej pieczary, przez którą przepływał spieniony Ratterlin. Linia sopli lodu u wylotu pieczary, podobnie jak pojawiające się od czasu do czasu opady śniegu świadczyły o obecności lodowca powyżej. Przy pomoście zacumowano kilka łodzi, mimo to dziewczyna instynktownie podeszła do wąskiej żaglówki o krągłych kształtach z pojedynczym masztem. Rufę zdobił rzeźbiony pawik, uroku zaś dodawał dziobowi wygięty z gracją galion - kobieta z szeroko otwartymi oczami. Wydawała się spoglądać wprost na Lirael, jakby wiedziała, kim będzie jej następny pasażer. Przez chwilę Lirael pomyślała nawet, że na nią mrugnęła. Sanar wskazała na łódź i powiedziała: - To jest Tropiciel. Bezpiecznie przewiezie cię aż do Qyrre. Tę drogę przebywał z tysiąc razy lub więcej, tam i z powrotem, z prądem i pod prąd, więc rzekę zna jak nikt. - Ale ja nie umiem żeglować - powiedziała Lirael nerwowo, dostrzegając znaki Kodeksu migoczące tuż nad kadłubem, masztem i olinowaniem łodzi. Czuła się bardzo mała i głupia. Widok świata zewnętrznego za ujściem pieczary w połączeniu ze zmęczeniem sprawiał, że pragnęła gdzieś się ukryć i zasnąć. - Co mam robić? - Nie będziesz zbytnio się wysilać - odparła Sanar. - Większość manewrów Tropiciel wykona sam. Ale będziesz musiała stawiać i zwijać żagiel, a także trochę posterować. Pokażę ci, jak. - Dziękuję. Lirael weszła na pokład w ślad za Sanar, chwytając się burty, gdy łódź nagle zakołysała się pod jej stopami. Ryelle podała jej plecak, łuk i miecz, podczas gdy Sanar pokazywała miejsce na plecak w wyłożonym brezentem schowku. Miecz i łuk schowała do specjalnych wodoodpornych skrzynek po obu stronach masztu, żeby były zawsze pod ręką. Potem Sanar zademonstrowała, jak stawiać i zwijać pojedynczy trójkątny żagiel łódki i w jaki sposób porusza się bom. - Tropiciel sam refuje żagiel - wyjaśniła i położyła dłoń Lirael na drążku steru. Wprawdzie łódź radziła sobie doskonale nawet w niebezpiecznych warunkach, lecz wolała czuć dotyk dłoni człowieka. - Mamy nadzieję, że po drodze nie napotkasz żadnych niebezpieczeństw - dodała Ryelle, gdy skończyły zapoznawać się z łodzią. - Droga rzeką do Qyrre jest zwykle bezpieczna, lecz teraz nie możemy być niczego pewne. Nie wiemy, co znajduje się w dole, który Widziałaś, ani nie znamy rzeczywistej mocy. Na wszelki wypadek nie przybijaj na noc do brzegu. Zarzucaj kotwicę i nocuj na rzece, w ostateczności na wyspie. Jest ich wiele w dolnym biegu rzeki. W Qyrre i dalej możesz poprosić o pomoc Królewskich Konstabli. A to jest list przewodni od nas, Głosu Czuwania. Jeżeli będziesz miała szczęście, trafisz też na Królewskich Strażników, może nawet Sabriel zdąży już wrócić z Ancelstierre. Cokolwiek postanowisz później, pamiętaj, że z Qyrre do Krawędzi powinnaś jechać tylko z dużą, dobrze uzbrojoną grupą. Obawiam się, że jesteśmy ci w stanie powiedzieć tylko tyle. Nie wiemy, co dalej. Przyszłość jest zamglona, Widzimy cię tylko na Czerwonym Jeziorze, nic przedtem ani nic potem. - To wszystko. Uważaj na siebie - Sanar uśmiechnęła się, lecz towarzyszyły temu zmarszczki w kącikach oczu i lekki grymas niepokoju. - Pamiętaj, że to jedyna możliwa przyszłość, jaką Widzimy. - Będę uważać - obiecała Lirael. Teraz, gdy już znalazła się w łodzi i lada chwila miała odpłynąć, straciła rezon. Po raz pierwszy miała samotnie zapuścić się w świat nie ograniczony skałami ani lodem, co pociągało za sobą konieczność spotykania się i rozmowy z wieloma obcymi. Co więcej, szła prosto w szpony niebezpieczeństwa, stawała przeciwko Wrogowi, o którym nic nie wiedziała, i nie była przygotowana na spotkanie z nim. Misję też miała dość ogólnikową - odnaleźć młodego mężczyznę gdzieś na jeziorze w samym środku lata. A co będzie, jeżeli znajdzie tego Nicholasa i jakoś poradzi sobie z czyhającymi na nią niebezpieczeństwami? Czy Clayry wpuszczą ją z powrotem do Lodowca? A jeżeli nie pozwolą jej wrócić? Równocześnie jednak odczuwała podniecenie, nawet radość, wyrywając się z życia, które dusiło ją i krępowało, czego jednak otwarcie przed sobą nie przyznawała. Miała Tropiciela, słońce nad głową i Ratterlin, płynący ku krainom do tej pory znanym jej tylko z książek. Nie rozstawała się z figurką psa, bo miała nadzieję, że jej towarzysz kiedyś powróci. Poza tym wybierała się w świat z ważną misją, zupełnie jak prawdziwa córka Clayrów. - To też może ci się przydać - powiedziała Ryelle, podając jej skórzany woreczek wypchany monetami. - Kwestorka kazałaby ci podpisać kwity, ale ja uważam, że i bez tego masz dość zmartwień. - A teraz pokaż nam, jak stawiasz żagiel i pożegnamy się - kontynuowała Sanar. Niebieskie oczy wydawały się przewiercać Lirael na wylot, dostrzegając jej obawy, którymi nie podzieliła się z nimi. - Wprawdzie Widzenie nie powiedziało mi tego, ale myślę, że się jeszcze spotkamy. I pamiętaj jedno, z darem Widzenia czy bez, jesteś córką Clayrów. Pamiętaj! I niech los ci sprzyja, Lirael. Dziewczyna skinęła głową, nie mogąc wydusić z siebie ani słowa, i pociągnęła za fał, żeby postawić żagiel, który na razie zwisał luźno, bo do pieczary nie dochodził powiew wiatru. Ryelle i Sanar skłoniły się jej, potem rzuciły cumy. Szybki prąd Ratterlinu uniósł łódkę. Rumpel poruszał się w dłoni dziewczyny, popychając ją ku rozświetlonej słońcem rzece. Wypływając z pieczary, Lirael podniosła głowę i przyjrzała się soplom lodu dzwoniącym wysoko u sklepienia. Sanar i Ryelle stały jeszcze na przystani. Machały jej na pożegnanie, gdy powiew wiatru wydął żagiel i pogłaskał dziewczynę po włosach. Wyjechałam - pomyślała Lirael. - Teraz nie ma odwrotu. Prąd rzeki niósł łódkę, a nurt przeznaczenia unosił ją do miejsc, których nie znała. Po chwili znalazła się tam, gdzie podziemne źródła dołączają do rzeki, zasilane przez jeziora powstałe ze stopionego śniegu i setki małych strumyków, które wiją się wokół Lodowca Clayrów. Tylko biegnący środkiem kanał o szerokości może pięćdziesięciu jardów umożliwiał żeglowanie. Po obu jego stronach Ratterlin był płytszy, z zadowoleniem szemrząc i tocząc swoje wody po milionach otoczaków. Lirael wdychała ciepłe, pachnące rzeką powietrze i uśmiechała się do słońca rozkosznie grzejącego jej skórę. Tak jak jej powiedziano, Tropiciel zmierzał prosto ku najszybszemu nurtowi rzeki. Żagiel lekko załopotał, gdy okazało się, że dostali się pod północny wiatr. Niepokój Lirael znacznie zmalał, gdy zorientowała się, że Tropiciel rzeczywiście sam sobie radzi. Było to nawet dość miłe - żeglować przed siebie, gdy dziób łódki wzbija delikatną mgiełkę, wpadając na małe fale tworzone przez wiatr i prąd wody. Do pełni szczęścia brakowało jej tylko obecności najlepszego przyjaciela, Podłego Psiska. Sięgnęła do kieszeni kamizelki po figurkę ze steatytu. Samo dotykanie i gładzenie kamienia przynosiło jej radość, chociaż z rzuceniem zaklęcia musi poczekać, aż dotrze do Qyrre, gdzie kupi srebrny drut i inne potrzebne materiały. Ale o dziwo, zamiast chłodnego gładkiego kamienia poczuła ciepłą skórę psa - a to, co wyciągnęła z kieszeni, było znajomym szpiczastym uchem, za którym wychynęła zaokrąglona głowa i drugie ucho, zbyt duże, żeby zmieścić się w kieszeni, nie wspominając już o reszcie psa. - Ajaj! Strasznie tu ciasno! - warknął zwierzak, wyciągając przednią łapę i wiercąc się jak szalony. Za chwilę pojawiła się druga łapa, a potem wyskoczył z kieszeni cały pies, otrząsnął się, rozsiewając kudły po legginsach dziewczyny, i odwrócił się, żeby polizać ją z entuzjazmem. - To znaczy, że wreszcie wyjeżdżamy! - szczeknął radośnie, otwierając pysk, by posmakować wiatru. - Najwyższy czas. Dokąd płyniemy? Z początku Lirael nie odpowiedziała, tylko przytuliła psa mocno do siebie i siłą powstrzymywała się od płaczu. Czekał cierpliwie, nawet nie liżąc jej ucha, które stanowiło dość łatwy cel. Kiedy oddech Lirael wrócił do normy, powtórzył pytanie. - Lepiej zapytaj, dlaczego - odparła, sprawdzając kieszeń kamizelki, żeby upewnić się, czy wyjście psa nie uszkodziło Lustra. Dziwne, ale kieszeń nie była nawet naciągnięta. - A czy to ma jakieś znaczenie? - zapytał. - Nowe zapachy, nowe dźwięki, nowe miejsca, które można obsikać... o, przepraszam, kapitanie. - Piesku! Nie podniecaj się aż tak! Niezupełnie jej posłuchał, bo wprawdzie przysiadł u jej stóp, lecz nadal machał ogonem i co kilka sekund kłapał pyskiem. - To wcale nie jest taka sobie zwykła wyprawa, jakie urządzaliśmy w Lodowcu - wyjaśniła Lirael. - Muszę znaleźć mężczyznę... - Nareszcie! - przerwał pies, podskakując, by polizać ją wylewnie. - Czas, żebyś miała młode. - Posłuchaj! - zaprotestowała Lirael, zmuszając go do siadu. - Nie o to chodzi! Człowiek, którego mam znaleźć, jest z Ancelstierre i próbuje... wykopać jakąś bardzo starą rzecz blisko Czerwonego Jeziora. Coś z Wolnej Magii, ale tak silne, że zrobiło mi się niedobrze, mimo że Sanar i Ryelle pokazały mi tylko jego wizję. Pamiętam, że wokół waliły pioruny i że zauważył mnie jakiś nekromanta... - Nie podoba mi się to - warknął, nagle poważniejąc. Przestał machać ogonem i spojrzał na Lirael. - Lepiej opowiedz mi wszystko. Zacznij od samego początku, kiedy Clayry zeszły na dół, żeby cię znaleźć. Skinęła głową, powiedziała mu o wszystkim, czego dowiedziała się od bliźniaczek, i opisała wizję, jaką się z nią podzieliły. Zanim skończyła, Ratterlin rozlał się szeroko w potężną rzekę, znaną większości Królestwa. Miał ponad milę szerokości i był bardzo głęboki. Tutaj, na środku nurtu, woda była ciemnoniebieska, lecz przejrzysta. Przed oczami Lirael co jakiś czas migały w głębinach srebrzyste grzbiety ryb. Pies położył głowę na przednich łapach i zamyślił się. Dziewczyna patrzyła w jego brązowe oczy, które wydawały się skupione na czymś odległym. - Nie podoba mi się to - powtórzył po chwili. - Wysyłają cię w niebezpieczne miejsce, nie mając pojęcia, jak przedstawia się sytuacja. Clayry nie Widzą wyraźnie, a co gorsza, Króla ani Sabriel Abhorsen nie ma w Królestwie. Ta dziura w ziemi, która ściąga w siebie pioruny, rzeczywiście coś mi przypomina... coś bardzo złego... No i zostaje nam jeszcze ten nekromanta. - To może popłyniemy gdzieś indziej - zaproponowała Lirael bez przekonania, przygnębiona diagnozą psa. Spojrzał na nią zaskoczony. - Nie możesz! Masz obowiązki. Nie podoba mi się to, ale takie są fakty. Nic nie mówiłem o poddawaniu się. - To prawda - przyznała. Miała zamiar dodać, że taka myśl nawet nie postała w jej głowie. Po prostu stwierdziła, że istnieje możliwość jakiejś innej przyszłości. Ale teraz lepiej było o tym nie mówić. Pies milczał przez chwilę, potem powiedział: - W komnacie ktoś zostawił dla ciebie kilka przedmiotów. Czy wiesz, jak ich używać? - Wcale nie jestem pewna, że są dla mnie - powiedziała Lirael. - Po prostu je znalazłam. Ale i tak ich nie chcę. - Nie możesz wybierać, skoro wcześniej wyboru dokonano za ciebie - zawyrokował pies. - Co to znaczy? - Nie mam zielonego pojęcia. Powiedz wreszcie, czy wiesz, jak ich używać? - No, chyba tak. Przeczytałam „Księgę pamięci i zapominania” - odparła bez entuzjazmu. - Więc z teorii jestem chyba mocna... - Potrzebujesz praktyki - stwierdził pies. - Może ci się później przydać. Kto wie? - Ale musiałabym wejść w Śmierć - zaoponowała Lirael. - Nigdy wcześniej tego nie robiłam, nawet nie mam pewności, czy powinnam. Przecież jestem z Clayrów. Powinnam Widzieć przyszłość, nie przeszłość. - Przede wszystkim powinnaś korzystać z darów, jakie ci dano. Wyobraź sobie, jakbyś się poczuła, gdybyś mi dała kość, a ja bym jej nie tknął. - Zdziwiłabym się. Ale czasem nie ogryzasz kości, tylko je zakopujesz. W lodzie. - Ale zawsze w końcu je zjadam - zaprotestował pies. - We właściwym czasie. - A skąd wiesz, że ten czas jest właściwy dla mnie? - zapytała podejrzliwie. - Skąd w ogóle wiesz, jakie mam dary i po co je dostałam? Przecież nie mówiłam ci o nich ani słowa. - Dużo czytam. Zresztą co innego miałem robić, mieszkając w bibliotece? - odparł pies, odpowiadając najpierw na drugie pytanie. - Przed sobą mamy całkiem sporo wysp. Dobrze byłoby zatrzymać się na jednej z nich i wypróbować Lustro Ciemności. A jeżeli w Śmierci coś będzie cię ścigać, to po prostu wskoczymy na łódkę i odpłyniemy. - To znaczy, jeżeli zaatakuje mnie jakiś Zmarły - domyśliła się Lirael. To było prawdziwe niebezpieczeństwo. Rzeczywiście chciała zajrzeć w przeszłość, ale nie miała ochoty schodzić w Śmierć, żeby tego dokonać. Wprawdzie „Księga pamięci i zapominania” opisywała dokładnie, jak tego dokonać i zapewniała, że wróci. Ale jeżeli się myliła? Poza tym fletnia Pana wcale nie była taka znów przydatna do ochrony przed Zmarłymi. Siedem piszczałek, których nazwy odpowiadały kolejnym dzwonkom używanym przez nekromantów, nie było tak potężnych jak one, a w pewnym fragmencie książki wyczytała, że „chociaż są, ogólnie rzecz biorąc, instrumentem Strażnika Pamięci, fletnię Pana dość często wykorzystują następcy Abhorsenów, dopóki nie nauczą się korzystać z dzwonków”. Mimo że piszczałki nie równały się siłą z dzwonkami, książka wyrażała pogląd, iż wystarczą do zapewnienia ich użytkownikowi względnego bezpieczeństwa. Jeśli oczywiście będzie w stanie w sposób właściwy z nich korzystać, nie mając praktyki. Było jednak coś, co szczególnie chciała zobaczyć... - Musimy dotrzeć do Krawędzi tak szybko, jak to tylko możliwe - powiedziała zdecydowanie. - Ale może rzeczywiście zrobimy parę godzin przerwy? Najpierw utnę sobie drzemkę. Kiedy się obudzę, przybijemy do wyspy, jeżeli się jakaś trafi. A potem... potem zejdę w Śmierć i popatrzę w przeszłość. - W porządku - zgodził się pies. - Spacer dobrze mi zrobi. Rozdział trzydziesty piąty Strażniczka Pamięci Lirael wraz z psem stała na środku małej wysepki porośniętej karłowatymi drzewami i krzewami, które ze względu na skaliste podłoże nie mogły wyrosnąć wyżej. Nie dalej niż trzydzieści kroków za nimi kołysał się miarowo maszt Tropiciela, wskazując drogę do bezpiecznego schronienia, na wypadek, gdyby musieli uciekać przed czymś, co wynurzy się ze Śmierci. Przygotowując się do zejścia w chłód Śmierci, Lirael postanowiła zabrać miecz dany jej przez Clayry. Szerokim skórzany pasem dość ciasno opięła sobie talię. Broń, chociaż dłuższa i cięższa od ćwiczebnej, wyglądała znajomo, mimo że nigdy wcześniej jej nie widziała. Zapamiętałaby przecież charakterystyczną rękojeść ze srebrnego drutu, z kulką zielonego kamienia osadzonego w brązie. W lewej dłoni trzymała piszczałki, patrząc, jak znaki Kodeksu wirują na ich powierzchni, splatając się z czyhającą wewnątrz Wolną Magią. Przyjrzała się każdej piszczałce z osobna, przypominając sobie, czego dowiedziała się o nich w księdze. Szeptem wypowiedziała ich nazwy, żeby lepiej je sobie zapamiętać i opóźnić chwilę wejścia w Śmierć - poza tym jej życie mogło zależeć od właściwego użycia piszczałek. - Pierwsza i najmniejsza to Ranna - recytowała zapamiętany tekst z księgi. - Ranna, czyli ta, która przywołuje sen. Wszyscy, którzy ją słyszą, zasypiają. Druga to Mosrael - ta, która budzi. Jeden z najniebezpieczniejszych dzwonków w każdym kształcie. Działa jak ręczna piła dwustronna, wpychając grającego jeszcze głębiej w Śmierć, w tym samym czasie wypychając słuchającego do życia. Trzecią jest Kibeth, zmuszająca do chodzenia. Daje Zmarłym swobodę poruszania albo zmusza ich do pójścia zgodnie z wolą grającego. Ale Kibeth bywa przewrotna i może sprawić, że grający pójdzie tam, gdzie wcale nie ma zamiaru. Czwarta to Dyrim - ta, która przemawia, o bardzo melodyjnym dźwięku. Może przywrócić dar mowy niemym, Zmarłym albo nadać znaczenie zapomnianym słowom, lub też uspokoić język, który jest zbyt gadatliwy. Piąta to Belgaer - myślicielka, potrafi przywrócić niezależną myśl, pamięć i wszystkie wspomnienia z życia. W niewprawnej dłoni może je także wymazać. Belgaer umie być przekorna, bo zawsze stara się brzmieć, jak sama chce. Szósta piszczałka odpowiada Saranethowi, znanemu także jako ten, który wiąże. Saraneth przemawia głębokim głosem mocy, przykuwając Zmarłych do woli dzwoniącego. Lirael przerwała przed wypowiedzeniem nazwy siódmej i ostatniej, najdłuższej piszczałki. Jej powierzchnia była zawsze zimna i przerażająca w dotyku. - Astarael, czyli Smutna - szepnęła. - Właściwie użyta, wrzuca wszystkich, którzy jej słuchają, głęboko w Śmierć. Nie wyłączając grającego. Nie należy jej używać, chyba że nie ma innego wyjścia. - Śpioch, Budzik, Chodzik, Mówca, Myślacz, Wiązacz i Płaczek - powiedział pies, przerywając zawzięte drapanie za uchem. - Ale dzwonki byłyby lepsze. Te piszczałki to zabawki dla dzieci. - Pssst. Staram się skupić. Wiedziała, że nie ma sensu pytać psa, skąd zna nazwy piszczałek. Pewnie znów odpowie, że przeczytał księgę, kiedy spała. Przygotowując się do użycia piszczałek - właściwie tylko kilku wybranych - wyciągnęła miecz, zauważając znaki Kodeksu wzdłuż posrebrzanego ostrza. Przeczytali na głos biegnący wzdłuż niego napis: „Clayry mnie Widziały, Budowniczowie Muru mnie wykuli, a wrogowie mnie Pamiętają”. - Bliźniaczy miecz Kajdana - zauważył pies, obwąchując ostrze z zainteresowaniem. - Nie wiedziałem, że go mają. Jak się nazywa? Lirael obróciła ostrze, żeby sprawdzić, czy coś jest napisane na odwrocie, lecz w trakcie tej czynności pierwotny napis zmienił się. - Nehima - przeczytała Lirael. - Co to znaczy? - To nazwa miecza - powiedział pies. Widząc jednak wyraz twarzy dziewczyny, przekręcił głowę na bok i mówił dalej. - Można chyba powiedzieć, że znaczy tyle, co „niezapominajka”. Jak na ironię Nehima była przez jakiś czas zapomniana. Ale w sumie lepiej mieć miecz niż kawałek kamienia. Z pewnością to klejnot rodzinny - dodał. - Dziwię się, że ci go dały. Dziewczyna skinęła głową, nie mogąc wypowiedzieć ani słowa. Myślami znów wróciła do Lodowca i Clayrów. Ryelle i Sanar jak gdyby nigdy nic ofiarowały jej miecz wykonany przez samych Budowniczych Muru, a przecież musiał być jednym z większych skarbów w posiadaniu klanu. Trącenie w nogę przypomniało jej, gdzie jest i co ma robić, więc odpędziła błądzącą po powiece łzę i skupiła całe swoje myśli na instrukcji z „Księgi pamięci i zapominania”. Powinna wtedy wyczuć obecność Śmierci, a potem skierować się w jej stronę. Łatwiej było to zrobić w miejscach, gdzie zginęło lub zostało pochowanych wielu ludzi, lecz teoretycznie było możliwe wszędzie. Zamknęła oczy, żeby lepiej się skupić. Na czole wystąpiły jej zmarszczki i poczuła teraz Śmierć, coś w rodzaju chłodu napierającego na twarz. Weszła w tę ścianę zimna, czując jak mróz ścina jej policzki, usta i wyciągnięte naprzód ręce. Było to dziwne uczucie, bo słońce nadal grzało ją w odsłoniętą szyję. Robiło się coraz zimniej, w miarę, jak chłód obejmował stopy i nogi. Poczuła wokół kolan szarpnięcie nie będące łagodnym napomnieniem psa. Przypominało to bardziej silny prąd, który chce ją porwać gdzieś daleko i zmusić do zanurzenia się. Otworzyła oczy. Wokół jej nóg płynęła rzeka, lecz nie był to Ratterlin. Jej nurt był czarny, nieprzezroczysty, nie dostrzegła także ani śladu wyspy, błękitnego nieba i słońca. Otoczona była popielatą, smętną poświatą, przynajmniej tyle mogła dostrzec. Wzdrygnęła się. Nie tylko z zimna, lecz z powodu tego, że udało jej się wejść w Śmierć. Gdzieś z oddali dobiegał szum wodospadu. Pierwsze Wrota opisane w księdze, przynajmniej tak jej się wydawało. Rzeka znów dała o sobie znać i silniej szarpnęła za nogi. Nie myśląc, co czyni, postąpiła kilka kroków z prądem. Uczuła następne szarpnięcie, tym razem mocniejsze. Zimno przenikało ją aż do szpiku kości. Jak miło byłoby oddać całe ciało w objęcia chłodu, położyć się i pozwolić nurtowi zanieść się tam, gdzie chce. - Nie! - krzyknęła, zmuszając się do cofnięcia o krok. Właśnie przed tym ostrzegała ją księga. Siłą rzeki był nie tylko prąd, musiała także oprzeć się pokusie wejścia dalej w Śmierć. Na szczęście księga nie myliła się także w innej sprawie. Dziewczyna instynktownie wyczuwała drogę do Życia, wiedziała, dokąd i jak pójść, co przyniosło jej ulgę. Oprócz ryku wodospadu Pierwszych Wrót Lirael nie słyszała, żeby coś innego poruszało się w rzece. Nasłuchiwała uważnie, w napięciu, gotowa do natychmiastowej ucieczki. Ale nie było nic. Nawet plusku. Wtem odezwał się w niej zmysł Śmierci. Szybko rozejrzała się dookoła. Przez chwilę wydało jej się, że widzi cienką linię ciemności tuż pod powierzchnią rzeki, podążającą dalej w Śmierć. Ale po chwili linia zniknęła i Lirael nie widziała ani nie czuła niczego więcej. Po minucie nie była nawet pewna, czy cokolwiek tam było. Z westchnieniem schowała miecz do pochwy, a piszczałki do kieszeni kamizelki, skąd wyjęła Lustro Ciemności. Tutaj, w pierwszym obszarze Śmierci, mogła zerknąć choć trochę w przeszłość. Żeby zajrzeć głębiej, będzie musiała udać się poza Pierwsze Wrota albo jeszcze dalej. Ale dzisiaj planowała cofnąć się tylko o jakieś dwadzieścia lat. Trzask towarzyszący otwieraniu Lustra był zbyt głośny i odbił się echem od powierzchni wody. Lirael wzdrygnęła się, słysząc ten dźwięk, a potem krzyknęła z przerażenia, gdy tuż za jej plecami rozległ się głośny plusk. Odruchowo odskoczyła dalej w Śmierć. Przerzuciła lusterko do lewej ręki, a w prawą chwyciła miecz, zanim zdążyła zdać sobie sprawę z tego, co się dzieje. - To tylko ja - powiedział pies, rozchlapując wodę ogonem. - Znudziło mi się czekać. - Jak tu trafiłeś? - szepnęła Lirael, chowając miecz drżącą ręką. - Przestraszyłeś mnie! - Poszedłem za tobą - powiedział pies. - Na trochę inny spacer. Nie po raz pierwszy Lirael zastanawiała się, kim tak naprawdę jest ten pies i jaką dysponuje mocą. Ale teraz nie miała czasu na spekulacje. Księga ostrzegała, żeby nie zatrzymywała się zbyt długo w jednym miejscu, bo ściągnie swoją obecnością stworzenia z głębi Śmierci. Takie, których nie chciałaby spotkać. - A kto popilnuje mi ciała? - zapytała z wyrzutem. Jeżeli coś stałoby się z jej ciałem w Życiu, musiałaby pójść w ślad za nurtem rzeki przed siebie, stając się kimś w rodzaju Zmarłego ducha, wiecznie starającego się wydostać do Życia, kradnąc ciało komuś innemu, albo stać się cieniem pijącym krew i Życie, by uchronić się od Śmierci. - Wyczuję, jeżeli ktoś się zbliży - powiedział pies, obwąchując rzekę. - Możemy iść dalej? - Nie - odburknęła. - Mam zamiar zajrzeć do Lustra. A ty natychmiast wracaj! Tu jest Śmierć, piesku, nie Lodowiec! - Racja - wymamrotał. Spojrzał błagalnie na Lirael i dodał: - Ale tylko sam skraj Śmierci... - Wracaj! Już! - poleciła, wskazując mu drogę dłonią. Pies z dezaprobatą wywrócił oczy białkami do góry i zawrócił z podkulonym ogonem. Sekundę później zniknął, wracając do Życia. Lirael nie zaprzątała sobie nim uwagi i otworzyła kasetkę, trzymając ją blisko prawego oka. „Spojrzyj w Lustro jednym okiem, a drugim patrz w Śmierć, żeby nic ci się nie stało”, przypomniała sobie słowa księgi. Dobra rada, ale zupełnie niepraktyczna - pomyślała, starając się dojrzeć dwie rzeczy naraz. Ale po minucie nieprzejrzysta powierzchnia Lustra zaczęła się przejaśniać i ciemność rozrzedziła się. Okazało się, że zamiast widzieć własne odbicie, patrzy przez nie na drugą stronę. Nie widziała zimnej rzeki Śmierci, lecz tańczące światła, które, jak się zorientowała wkrótce, zaznaczały drogę słońca przez nieboskłon tak szybko, że wszystko było zamazane. Słońce cofało się. Narastało w niej podniecenie, bo zdała sobie sprawę, że to magia zaczyna działać. Teraz musiała skoncentrować się na tym, co chce zobaczyć. Zaczęła tworzyć w myślach wyobrażenie swojej matki, zapożyczając więcej szczegółów z portretu autorstwa ciotki Kirrith narysowanego węglem niż z własnych wspomnień, które były mieszaniną dziecięcych uczuć i nieprecyzyjnych obrazów. Zachowując w myślach obraz matki, przemówiła na głos, nasycając go znakami Kodeksu, których nauczyła się z księgi, symbolami mocy i rozkazów. W ten sposób wydawała Lustru polecenie pokazania jej tego, co chce. - Słabo pamiętam matkę - powiedziała na głos, a słowa jej odbiły się głośnym echem ponad szumem rzeki. - Ojca nie znałam wcale i dlatego chcę rozsunąć zasłonę czasu. Niech więc się stanie. Na dźwięk tych słów cofające się słońce zaczęło migotać coraz wolniej i Lirael poczuła, że znajduje się bliżej obrazu w Lustrze, dopóki światło nie wypełniło całej wizji, oślepiając ją swym blaskiem. Nagle zniknęło i zaległa ciemność. Po chwili zaczęła ona ustępować. Ujrzała komnatę na tle rzeki Śmierci, na którą ciągle patrzyła lewym okiem. Oba obrazy rozmywały się, jakby miała oczy pełne łez. Kilka razy mrugnęła, lecz wizja wcale nie stała się przez to wyraźniejsza. Była to wielka komnata, a właściwie sala, której główny element stanowiło ogromne okno pokryte mieszaniną różnych kolorów zamiast przejrzystego szkła. Wyczuła, że kryje się w nim jakaś magia, bo kolory i wzory nieustannie zmieniały się, chociaż nie widziała na tyle wyraźnie, żeby zauważyć, co przedstawiają. Długi, wypolerowany stół z jasnego i błyszczącego drewna zajmował całą długość sali. Był zastawiony najróżniejszymi przedmiotami ze srebra. Stały tam kandelabry ze świecami z pszczelego wosku, płonące jasnym żółtym płomieniem, solniczki i młynki do pieprzu, sosjerki, wazy i ozdoby, jakich Lirael nigdy wcześniej nie widziała. Na jednym z półmisków pyszniła się połówka pieczonej gęsi, otoczona talerzami pełnymi innych potraw. Za stołem, po przeciwnych stronach, siedziały tylko dwie osoby, więc musiała dobrze wytężyć wzrok, żeby widzieć choć trochę wyraźniej. Jedna z nich, mężczyzna, siedział na głównym miejscu, w fotelu z wysokim oparciem, niemal jak na tronie. Mimo że odziany był tylko w prostą białą koszulę i nie miał na sobie żadnych klejnotów, nosił się jak człowiek wysokiego stanu i znacznych wpływów. Lirael zmarszczyła brwi i trochę zmieniła położenie Lustra, próbując wyostrzyć obraz. Na chwilę w pokoju pojawiły się tęcze, lecz reszta się nie zmieniła. Istniały oczywiście zaklęcia na wyostrzenie obrazu, nie chciała ich jednak w tej chwili próbować, żeby zupełnie nie rozproszyły wizji. Zamiast tego skupiła się na drugiej osobie. Ją widziała wyraźniej niż mężczyznę. Była to jej matka, Arielle, młodsza siostra Kirrith. W delikatnym świetle świec wyglądała pięknie. Długie jasne włosy spływały lśniącą kaskadą na plecy, miała na sobie elegancką, ozdobioną złotymi gwiazdkami bladoniebieską suknię z dekoltem i wycięciem na plecach. Na szyi pyszniła się kolia wysadzana szafirami i brylantami. Lirael skupiła się i wizja przeszłości wyostrzyła się w pobliżu tych dwojga, równocześnie rozmywając wszystko inne, jakby kolory i światło zbierały się tylko wokół miejsca, na którym koncentrowała uwagę. Równocześnie obraz rzeki Śmierci osłabł. Do jej uszu zaczęły docierać dźwięki, jakby słyszała rozmowę dwóch osób zbliżających się do niej. Mówili do siebie wytwornym dworskim językiem, rzadko słyszanym w Lodowcu. Widać było, że nie znają się zbyt dobrze. - Dziwne słuchy dochodzą do mnie ostatnio, pani - powiedział mężczyzna, nalewając sobie wina i gestem dłoni odsyłając posłańca, który chciał mu usłużyć. - Ale nic w tym osobliwego, przecież to ty przybyłaś do mnie. - Ja też wcale się tego nie spodziewałam - odparła kobieta dziwnie znajomym głosem. Ale skąd Lirael miała go pamiętać? Miała tylko pięć lat, gdy Arielle ją zostawiła. Potem zorientowała się, że przypomina jej głos ciotki Kirrith, chociaż brzmi przyjemniej. - I żadna z twoich sióstr wizjonerek nie Widziała, czego chcesz ode mnie? - zapytał mężczyzna. - Nikt z Dziewięciodniowego Czuwania? - Żadna - odparła Arielle, pochylając się i oblewając rumieńcem, który objął też jej szyję. Lirael patrzyła zdumiona. Jej własna matka zmieszana! Lecz Arielle, jaką widziała, była niewiele starsza niż ona teraz. Mężczyzna musiał myśleć podobnie, bo powiedział: - Moja żona nie żyje od osiemnastu lat. Mam córkę, która będzie mniej więcej w twoim wieku, pani. Nie są mi nie znane... - Marzenia młodych kobiet? Czy zadurzenie młodości? - przerwała Arielle, patrząc na niego. Jej twarz wyrażała teraz gniew. - Mój panie, mam dwadzieścia pięć lat i nie jestem dziewicą, która marzy tylko o swoim kochanku. Jestem córką Clayrów i nic innego prócz Widzenia nie kazałoby mi tu przyjść, by lec z mężczyzną, którego nigdy nie spotkałam i który ma tyle lat, że mógłby być moim ojcem! Mężczyzna odłożył kielich i uśmiechnął się ze smutkiem. Oczy miał zmęczone i nie odbił się w nich cień uśmiechu. - Proszę cię, pani, o wybaczenie. Prawdę mówiąc, słyszałem głos proroctwa, gdy pierwszy raz przemówiłaś dziś do mnie, lecz zapomniałem o nim. Jutro wyjeżdżam. Muszę uporać się z bardzo wieloma przeciwnościami. Nie mam czasu na myślenie o miłości i wiem, że okazałem się bardzo niedoskonałym ojcem. A nawet gdybym nie wyjeżdżał i mógł zostać tu z tobą, żadne dziecko przez nas poczęte nie będzie zbyt długo cieszyło się mną. - Tutaj nie chodzi o miłość - odparła Arielle cicho, patrząc mu w oczy. - A dziecko może równie dobrze począć się w jedną noc, jak i przez cały rok starań. Z pewnością się pocznie, bo Widziałam ją. A co do ojca, to obawiam się, że żadnym z rodziców nie będzie się cieszyła zbyt długo. - Jesteś bardzo pewna siebie - zauważył mężczyzna. - Lecz Clayry często Widzą wiele nici, a przyszłość może się z nich utkać tak lub zupełnie inaczej. - Teraz Widzę tylko jedną nitkę, panie - zaoponowała Arielle, biorąc bladą dłoń mężczyzny w swoje brązowe palce. - Jestem tutaj, wezwana przez wizję daną mi dzięki Krwi, podobnie jak twoja krew dyktuje ci, co masz robić. Tak ma być, kuzynie. Ale może przynajmniej zabawimy się w tę jedną noc, zapominając o wyższych celach. Chodźmy do łóżka. Mężczyzna zawahał się, potem roześmiał, uniósł dłoń Arielle do ust i delikatnie pocałował. - Dobrze, będziemy mieli naszą noc - postanowił, podnosząc się z krzesła. - Nie wiem, co to oznacza ani co z tego wyniknie dla przyszłości. Jestem już zmęczony odpowiedzialnością i troskami! Niech będzie, jak mówisz, droga kuzynko. Chodźmy do łóżka! Objęli się i Lirael zatrzasnęła oko, trochę zawstydzona. Gdyby patrzyła nadal, może nawet dostrzegłaby chwilę własnego poczęcia, ale myśl o tym byłaby dla niej zbyt krępująca. Mimo że zamknęła oczy, wizja pozostała, dopóki nie odpędziła jej mrugnięciem, tym razem wraz z prawdziwą łzą. Spodziewała się więcej po wizji. Gdyby choć mogła przypuszczać, że jej rodzice mieli zakazany romans albo pałali do siebie szalonym uczuciem, ale wydawało się, że została poczęta w wyniku porywu wyobraźni swojej matki. Nie wiedziała, co jest gorsze, i nadal nie miała pojęcia, kim właściwie był jej ojciec, chociaż to, co widziała i słyszała, było bardzo przekonujące i wymagało dalszego zastanowienia. Zatrzaskując z powrotem Lustro, wsunęła je za pasek. Dopiero wtedy zorientowała się, że ustał szum Pierwszych Wrót. Jakieś stworzenie właśnie minęło wodospad, wynurzając się z głębszych otchłani Śmierci. Rozdział trzydziesty szósty Mieszkaniec krainy śmierci Kilka chwil potem odgłos spadającej wody znów zaczął dobiegać jej uszu. Cokolwiek uciszyło go na chwilę, znalazło się teraz w pierwszym obszarze razem z nią. Wytężyła wzrok i spojrzała przed siebie, nie zauważyła jednak żadnego ruchu. Szara poświata i niezmącona powierzchnia wody utrudniały ocenę odległości, poza tym nie wiedziała, czy Pierwsze Wrota są rzeczywiście tak blisko, jak sugerował huk wody. Na wszelki wypadek wyciągnęła miecz, piszczałki i zrobiła kilka kroków w stronę Życia, dopóki nie znalazła się na tyle blisko, że poczuła jego ciepło na plecach. Wiedziała, że powinna już wracać, lecz ciekawość zwyciężyła. Zapragnęła choćby przez krótką chwilę ujrzeć na własne oczy mieszkańca krainy Śmierci. Gdy wreszcie wypatrzyła pierwsze oznaki obecności przybysza, w mgnieniu oka ciekawość zniknęła i jej miejsce zajął strach. Na powierzchni rzeki pojawił się trójkątny ślad zbliżającej się ku niej istoty, która potrafiła ukryć się przed jej zmysłami. Do tej pory nie wyczuwała wcale obecności obcego, a kręgi na wodzie dojrzała wyłącznie dzięki wrodzonej spostrzegawczości. Natychmiast zrobiła krok w stronę Życia, ale w tej samej chwili ślad na wodzie eksplodował w potężną sylwetkę łączącą w sobie ogień i ciemność. W ręku trzymała ona dzwonek, którego dźwięk rozległ się z pełną mocą, zatrzymując Lirael w pół kroku na granicy Życia i Śmierci. Domyśliła się, że dzwonkiem tym jest Saraneth, bo od razu odczuła jego moc pętającą siłę jej mięśni. Był to zimny Saraneth, nie związany z Magią Kodeksu, jak w jej piszczałkach lub w dzwonkach Abhorsenów. Posiadał więcej mocy i mniej sztuki. Oznaczać to mogło tylko jedno - dzwonek należał do guślarza Wolnej Magii. Do nekromanty! W ślad za obezwładniającą mocą dzwonka pojawiła się wola dzwoniącego, który starał się teraz przejąć kontrolę nad jej ciałem. Odczuła to jako uderzenie nieubłaganej mocy, paraliżujące jej własną wolę. Teraz widziała wyraźnie, mimo pary otaczającej jego potężną sylwetkę jak gorące żelazko włożone do wody, że był to Hedge, nekromanta z wizji, którą pokazały jej bliźniaczki. Czuła ognie Wolnej Magii buzujące w jego wnętrzu, przezwyciężające nawet chłód Śmierci. - Uklęknij przed swoim panem! - rozkazał Hedge, zbliżając się ku niej, z dzwonkiem w jednej dłoni. W drugiej trzymał miecz gorejący ciemnymi, falistymi płomieniami. Głos miał chrapliwy i okrutny, a słowa nabrzmiałe złem. Rozkaz nekromanty trafił Lirael jak obuchem. Poczuła, że kolana uginają się pod nią. Hedge miał ją już w swojej mocy, a głęboki zew Saranetha nadal pobrzmiewał jej w uszach i w głowie. Nie potrafiła usunąć go z umysłu. Hedge zbliżał się z mieczem uniesionym wysoko nad głowę i wiedziała, że za chwilę spadnie na jej odsłoniętą szyję. Wprawdzie sama trzymała w dłoni miecz zaklęty znakami Kodeksu, płonącymi jak złote słońca, lecz jej ręka była sparaliżowana wolą Wroga wspartą złowieszczą mocą dzwonka. Nahima wyczuł zbliżające się zagrożenie. Lirael rozpaczliwie starała się tchnąć choć trochę siły w bezwładne ramię. Bezskutecznie. Spróbowała więc sięgnąć do Kodeksu po zaklęcie, które obrzuciłoby nekromantę srebrnymi strzałkami złotoczerwonego ognia. - Klękaj! - powtórzył nekromanta i uklękła. Chłód rzeki sięgał już jej brzucha i piersi, przyjmując ją w objęcia, w których za chwilę pozostanie na zawsze. Mięśnie szyi chwycił skurcz i drżenie, gdy opierała się poleceniu skłonienia głowy. Wtem zauważyła, że poddając się woli nekromanty, będzie mogła skłonić głowę na tyle, aby dosięgnąć piszczałek trzymanych w stężałej lewej dłoni. Poddała się, natrafiając ustami na instrument, nie wiedząc, która piszczałka się odezwie. W najgorszym razie będzie to Asrael, która wrzuci ją razem z nekromantą jeszcze głębiej w Śmierć. Dmuchnęła tak silnie, jak tylko mogła, kierując całą resztkę woli w dźwięk, który czystym głosem zagłuszył resztki echa dzwonka nekromanty. Piszczałką tą była Kibeth. Dźwięk trafił Hedge’a w chwili, gdy zamachnął się, chcąc zadać dziewczynie cios mieczem w szyję. Żartobliwie splątał mu nogi, sprawiając, że nekromanta stracił równowagę. Ostrze przeleciało wysoko nad głową Lirael, a Kibeth posłała go w podskokach, zataczającego się jak pijany, ku Pierwszym Wrotom. Mimo to wola nekromanty i Saraneth starły się, żeby utrzymać kontrolę nad Lirael, gdy walczyła o powrót do Życia. Ręce i nogi dziewczyny sprawiały wrażenie bezwładnych worków z ziemią, a rzeka zachowywała się jak ruchome piaski, starając się wessać ją do swego wnętrza. Lirael rozpaczliwie usiłowała wykonać ten jeden krok dzielący ją od Życia, pragnąc dosięgnąć dnia, psa i wszystkiego, co kocha. Wreszcie gdy pękły więzy, które ją trzymały, rzuciła się w świat słońca i chłodnej bryzy, wcześniej jednak nekromanta zdążył wykrzyczeć na pożegnanie słowa tak zimne i groźne jak sama rzeka Śmierci: - Znam cię! Nie ukryjesz się! Dopadnę... Ostatnich nie usłyszała, bo właśnie wróciła do swego ciała, dostrajając zmysły do świata żywych. Jak ostrzegała księga, najdrobniejsze zakamarki ubrania pokrywała cienka warstewka lodu. Nawet z nosa zwisał jej sopel. Odłamała go, zabolało ją i kichnęła. - Co się dzieje! Co to było?! - szczeknął pies, który znalazł się pod jej nogami. Najwyraźniej wyczuł, że jego pani została zaatakowana. - N-n-nekromanta - odpowiedziała drżącym głosem. - Ten z wizji... którą pokazały mi Clayry, Hedge. O mało... o mało mnie nie zabił! Pies warknął złowrogo. Dziewczyna zauważyła, że teraz zwierzę dorównuje jej rozmiarami, poza tym ma znacznie większe i ostrzejsze zęby. - Teraz już wiem, że powinienem był zostać z tobą, panienko! - Tak, tak - wymamrotała. Nadal mówiła z trudem, bo oddech przychodził krótkimi, urywanymi falami. Wiedziała, że nekromanta nie może przyjść tu za nią, bo najpierw musi wrócić do własnego ciała w Życiu. Niestety, maleńka piszczałka naśladująca Kibetha nie mogła wysłać go zbyt daleko. Dysponował wystarczającą mocą, żeby wrócić i wysłać jej tropem bezcielesnych Zmarłych. - Pośle za mną jakiegoś potwora! Musimy uciekać! Pies znów warknął, lecz nie sprzeciwiał się, gdy Lirael pokuśtykała po kamieniach ku brzegowi rzeki z wyraźnym zamiarem wejścia do łódki tak szybko, jak to tylko możliwe. Trzymał się za jej plecami, tak że ilekroć oglądała się nerwowo za siebie, widziała psa gotowego do osłonięcia jej przed niebezpieczeństwem. Kilka minut później, bezpieczna pośrodku bystrego nurtu Ratterlinu, zupełnie opadła z sił po przebytym wstrząsie. Leżąc w łodzi, jedną dłonią lekko dotykała steru. Tropicielowi można było zaufać, że wybierze właściwy kurs. - Skoczyłbym mu do gardła - oświadczył pies, pozwoliwszy jej wrócić do siebie. - Popamiętałby moje zęby! - Nie sądzę, żeby cokolwiek zauważył, nawet gdybyś mu przegryzł gardło - powiedziała, nie przestając drżeć. - Sprawiał wrażenie bardziej martwego niż żywego. Powiedział też, że mnie zna - mówiła dalej powoli, spoglądając w górę na niebo i odwracając twarz, by złapać więcej promieni, delektując się cudownym ciepłem, rozlewającym się po przemarzniętych ustach i nosie. - Ale skąd? - Wolna Magia niszczy nekromantów - odparł pies, kurcząc się do mniej groźnych rozmiarów, które zdecydowanie ułatwiały rozmowę. - Moc, której pragną, Wolna Magia, której panami się głoszą, w końcu ich pożera. Rozpoznał twoją krew. Chyba to miał na myśli, mówiąc, że cię zna. - Nie podoba mi się, że zna mnie ktokolwiek inny oprócz mieszkańców Lodowca - powiedziała dziewczyna, wzdrygając się. - Że wie, kim jestem. A ten nekromanta jest pewnie teraz w Życiu z Nicholasem, więc kiedy go znajdę, trafię też na nekromantę. Jak chrząszcz lecący w sieć pająka, żeby znaleźć muchę. - Tym będziemy martwić się jutro - pocieszał ją pies, lecz niezbyt przekonująco. - Na dzisiaj mamy już dość. Na szczęście, na rzece jesteśmy bezpieczni. Lirael pokiwała głową, zamyślona. Potem wstała, żeby podrapać psa pod brodą i za uszami. - Piesku - zaczęła z wahaniem - masz w sobie Wolną Magię, może nawet więcej niż Magii Kodeksu w obroży. Dlaczego nie... dlaczego nie jesteś... jak ten nekromanta? Pies westchnął głębokim ufff! co sprawiło, że Lirael zmarszczyła nos. Przechylił głowę na bok, zastanawiając się nad odpowiedzią. - Na początku wszelka magia była Wolną Magią - nieskrępowaną, surową, nie ujętą w żadne prawidła. Potem stworzono Kodeks, który przejął większość Wolnej Magii i uporządkował ją, nadał jej strukturę i ograniczył symbolami. Teraz Wolna Magia to magia nekromancji, Stilkenów, Margrue’ów i Hishów, Analemów i Gorgerów, i innych paskudnych stworów, istot i pomocników. To magia przypadku, istniejąca poza Kodeksem. - Oprócz tego jest jeszcze Wolna Magia, która pomogła stworzyć Kodeks, lecz nie została przezeń wchłonięta - kontynuował pies. - Całkiem odmienna od Wolnej Magii, która nie chciała włączyć się w tworzenie Kodeksu. - Mówiłeś coś o początku - wtrąciła Lirael, niepewna, czy cokolwiek z tego rozumie. - Ale jak to możliwe? Przecież Kodeks nie ma początku ani końca. - Wszystko ma początek - odparł pies. - Nawet Kodeks. Wiem, bo byłem przy jego narodzinach, gdy Siedmiu postanowiło stworzyć Kodeks, a Pięciu zdecydowało poświęcić się jego tworzeniu. W pewnym sensie ty też tam byłaś, panienko. Pochodzisz od Pięciu? - Pięciu Wielkich Kodeksów? - zapytała Lirael, zafascynowana uzyskaną informacją. - Pamiętam wierszyk o tym. Chyba jeden z pierwszych, których uczyliśmy się jako dzieci. Usiadła prosto, zaplotła dłonie z tyłu, nieświadomie przyjmując postawę, jakiej nauczyła się jako dziecko. Pięć Wielkich Kodeksów splata w jedno tę ziemię. Pierwszy jest w rodzie, co korony nosi brzemię, Drugi w ludziach, którzy Zmarłym grożą zagładą, Gdyż z powrotem ich duchy na spoczynek kładą, Trzeci z piątym mają postać kamienia i zaprawy, Czwarty z wód zamarzniętych widzi wszelkie sprawy. - Tak - zgodził się pies. - Dobry wierszyk dla uczniów. Wielkie Kodeksy to zworniki Kodeksu. Linie krwi, Mur i Kamienie Kodeksu mają swoje źródło w poświęceniu Pięciu, którzy oddali swą moc mężczyznom i kobietom, będącym twoimi przodkami. Niektórzy z nich przekazali tę moc kamieniom i zaprawie, gdy uznano, że sama krew da się zbyt łatwo rozcieńczyć lub sprowadzić na manowce. - Więc Pięciu to było coś w rodzaju... to znaczy oni rozpuścili się w Kodeksie. A co się stało z pozostałymi dwoma? - dopytywała się Lirael, chłonąc otrzymane informacje ze zmarszczonymi brwiami. Wszystkie książki, jakie do tej pory czytała, utrzymywały, że Kodeks istniał od zawsze i że zawsze będzie. - Powiedziałeś, że Siedmiu postanowiło stworzyć Kodeks. - Tak naprawdę zaczęło się od Dziewięciu - odparł pies cicho. - Dziewięciu najsilniejszych, obdarzonych jasnością myśli i darem przewidywania, które stawiały ich ponad dziesiątkami tysięcy stworzeń Wolnej Magii, hałaśliwie starających się zaistnieć na ziemi. Spośród Dziewięciu tylko Siedmiu zgodziło się stworzyć Kodeks. Jeden postanowił zlekceważyć wysiłki Siedmiu, lecz wreszcie został przymuszony do służby Kodeksowi. Dziewiąty wystąpił przeciw nim i z trudem został pokonany. - To numery osiem i dziewięć - zauważyła Lirael, licząc na palcach. - Byłoby łatwiej, gdyby mieli imiona. Ale i tak nie powiedziałeś mi, co się stało z sześć i siedem. Dlaczego nie stali się częścią Wielkich Kodeksów? - Włożyli w linie krwi wiele własnej mocy, ale nie całych siebie - odparł pies. - Podejrzewam, że byli mniej zmęczeni świadomym indywidualnym istnieniem i pragnęli kontynuować życie w takiej czy innej formie. Myślę, że chcieli sprawdzić, co się stanie. Siedmiu miało imiona. Na ich pamiątkę nazwano dzwonki i piszczałki fletni, którą trzymasz za pasem. Każdy z dzwonków zachował trochę pierwotnej mocy Siedmiu, istniejącej przed Kodeksem. - A ty... nie jesteś przypadkiem jednym z Siedmiu? - spytała Lirael po chwili nabrzmiałego niepokojem milczenia. Jakoś nie mogła sobie wyobrazić, że jeden z twórców Kodeksu, bez względu na to, ile mocy rozdał, zniżyłby się do tego, by stać się jej przyjacielem. Czy będzie nim dalej, gdy ujawni już swoje prawdziwe oblicze? - A ja jestem Podłe Psisko - odparł, liżąc twarz dziewczyny. - Jestem pozostałością z początku, darem dla Kodeksu. I zawsze będę twoim przyjacielem, dobrze o tym wiesz. - Pewnie tak - przyznała z powątpiewaniem. Ciasno objęła psa, wtulając twarz w jego ciepłą szyję. - Ja też zawsze będę twoją przyjaciółką. Pies pozwolił dziewczynie objąć się, jednak nie przestawał strzyc uszami, nasłuchując dźwięków dochodzących z otaczającego ich świata. Węszył w powietrzu, starając się zebrać więcej zapachu, który w ślad za Lirael przywędrował ze Śmierci. Wydał mu się nader niepokojący. Pies miał nadzieję, że myli go z czymś innym, bo to nie zapach ludzkiego nekromanty, jakkolwiek silnego. Był znacznie starszy i znacznie bardziej przerażający. Lirael puściła psa, gdy zaczęła ją drażnić wilgotna woń jego sierści. Usiadła i chwyciła za ster. Tropiciel płynął samodzielnie, lecz pragnęła, by ciepło znaków Kodeksu znów połechtało ją w dłoń, dodając otuchy po chłodzie Śmierci. - Pewnie jeszcze dzisiaj dotrzemy do promu w okolicach Sindle - zauważyła, marszcząc brwi, gdy przypomniała sobie mapy, jakie rozwijała, zwijała, katalogowała i naprawiała w Bibliotece. - Idzie nam dość dobrze - zrobiliśmy już ze dwadzieścia mil! - W stronę niebezpieczeństwa - dokończył pies, przechodząc na rufę i moszcząc się u jej nóg. - Nie wolno nam o tym zapominać, panienko. Lirael skinęła głową, wracając myślami do nekromanty i Śmierci. Teraz, gdy znajdowała się w słońcu, w łodzi pędzącej radośnie z prądem rzeki, niedawne przeżycia wydały jej się nierzeczywiste. A jeżeli nekromanta mówił prawdę, nie tylko ją zna, lecz także domyśla się, dokąd zmierza. Gdy tylko wyjdzie na brzeg, stanie się łatwym celem dla jego Zmarłych sług. - Może powinnam się zabrać za przygotowanie powłoki Kodeksu? - zaproponowała. - Na początek sowa śmieszka? Tak na wszelki wypadek? - Dobry pomysł - zgodził się pies, bełkocząc. Brodę opierał na jej stopie i ślinił się obficie. - Aha, byłbym zapomniał. Zauważyłaś coś ciekawego w Lustrze? Lirael zawahała się. Przez chwilę zapomniała o tym, bo wizję przeszłości przegnał z jej pamięci atak nekromanty. - Tak. Pies odczekał chwilę, lecz ona milczała. Wreszcie podniósł głowę i rzekł: - Więc teraz jesteś Strażniczką Pamięci. Pierwszą od jakichś pięciuset lat, jeśli się nie mylę. - Chyba tak - zgodziła się Lirael. Nie chciała być Strażniczką Pamięci, jak księga nazywała osobę, która Widziała przeszłość. Ona chciała Widzieć przyszłość. - I co widziałaś? - zapytał pies. - Matkę i ojca. - Zarumieniła się, myśląc, jak niewiele dzieliło ją od ujrzenia kochających się rodziców. - Kim był ojciec? - Nie mam pojęcia - odparła Lirael, marszcząc brwi. - Na obrazku chyba poznałabym jego twarz i salę, w której siedzieli... Ale teraz i tak nie ma to żadnego znaczenia. Pies prychnął, dając do zrozumienia, że ani trochę go nie oszukała. Oczywiście miało to znaczenie, lecz nie chciała o tym mówić. - Ty jesteś moją jedyną rodziną - dodała szybko, tuląc go przez chwilę do siebie. Potem odwróciła wzrok i wpatrywała się w lśniące wody Ratterlinu. Faktycznie, to właśnie pies był jej najbliższym i jedynym przyjacielem, bardziej niż ktokolwiek spośród Clayrów, wśród których spędziła całe dotychczasowe życie. Dały mi poznać, że nigdy nie będę jedną z nich - pomyślała, poprawiając chustę na szyi i przypominając sobie dotknięcie jedwabnej przepaski na oczach. Rodziny nie wiązały oczu własnym dzieciom. Rozdział trzydziesty siódmy Kąpiel w rzece Idąc za radą Sanar i Ryelle, Lirael spędziła pierwszą noc poza Lodowcem Clayrów, kotwicząc w zacisznej zatoczce długiej, wąskiej wyspy na samym środku Ratterlinu, otoczonej po obu stronach czterystoma jardami rwącego nurtu. O świcie, po śniadaniu złożonym z owsianki, jabłka, dość twardego piernika i kilku łyków czystej rzecznej wody, Lirael wciągnęła kotwicę i gwizdnęła na psa. Natychmiast przypłynął z wyspy, gdzie sumiennie wywiązywał się ze swych obowiązków wobec innych psów, które pewnego dnia mogły tam zawitać. Gdy tylko postawili żagiel i wypłynęli z zatoki, nagle zesztywniał i zwrócił nos w stronę dziobu, szczekając ostrzegawczo. Lirael schyliła głowę pod bomem, żeby lepiej widzieć, co dzieje się z przodu. Spojrzała w kierunku wskazanym przez psa i zauważyła unoszący się na wodzie przedmiot, jakieś dwieście-trzysta jardów w dół rzeki. Przypominał kawałek metalu na powierzchni wody, odbijający promienie porannego słońca. Gdy odległość pozwoliła wreszcie na lepsze rozpoznanie kształtu, pierwsze wrażenie się potwierdziło. - Wygląda mi to na metalową balię - powiedziała powoli. - A w środku jest mężczyzna. - To rzeczywiście balia - powiedział pies. - I mężczyzna. Jest jeszcze coś... Lepiej przygotuj łuk, pani. - Wygląda na nieprzytomnego albo martwego - zaoponowała Lirael. - Nie wystarczy, żebyśmy go wyprzedzili? Mimo to pozostawiła ster Tropicielowi, wyjęła łuk i szybko naciągnęła cięciwę. Potem poluzowała Nehimę w pochwie i wyjęła strzałę z kołczanu. Tropiciel wydawał się podzielać rozwagę psa, bo skręcił, unikając bezpośredniego kontaktu z nieznanym. Balia płynęła znacznie wolniej niż oni, bo niósł ją tylko prąd rzeki. Z wiatrem w żaglach Tropiciel był znacznie szybszy i mógł łatwo zatoczyć łuk, wyminąć ją i popłynąć dalej. Właśnie taki zamiar miała Lirael. Nie chciała mieć do czynienia z obcymi, zanim nie zostanie do tego zmuszona. Jednak prędzej czy później będzie musiała spotkać się z ludźmi, a ten człowiek najwyraźniej miał kłopoty. Chyba z własnej woli raczej nie zapuszczałby się na Ratterlin w tak niepewnej łupinie jak metalowa balia. Zmarszczyła brwi i otuliła się szczelniej chustą, ściągając ją na czoło, żeby rzucała też cień na twarz. Gdy znajdowali się pięćdziesiąt jardów od balii i mieli właśnie ją wyprzedzić, założyła strzałę, lecz nie napięła cięciwy. Mężczyzna najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, że Tropiciel się zbliża, bo nawet nie drgnął. Leżał na plecach, ręce zwisały mu za burty, kolana miał podciągnięte. Lirael zauważyła u jego boku rękojeść miecza, a w poprzek klatki piersiowej miał coś... - Dzwonki! To nekromanta! - wykrzyknęła, napinając cięciwę. Nie wyglądał jak Hedge, lecz każdy nekromanta był niebezpieczny. Przeszycie go strzałą na wszelki wypadek byłoby jak najbardziej wskazane. W odróżnieniu od swoich Zmarłych sług, nekromanci nie bali się płynącej wody. Ten chyba udawał, że jest ranny, aby tym łatwiej zwabić ją w pułapkę. Właśnie miała wypuścić strzałę, gdy pies nagle warknął: - Czekaj! On wcale nie śmierdzi jak nekromanta! Zaskoczona dziewczyna wzdrygnęła się, puściła cięciwę i strzała poleciała przed siebie, o włos mijając głowę mężczyzny. Gdyby wtedy usiadł, trafiłaby go w oko lub w szyję, zabijając na miejscu. Tymczasem poleciała dalej, zataczając łuk i z pluskiem wpadła do wody po drugiej stronie balii. Wtedy spod nóg mężczyzny wynurzył się mały biały kot, wspiął się na jego pierś i ziewnął. Wywołało to natychmiastową reakcję psa, który zaczął wściekle ujadać. Próbował nawet skoczyć do wody. Lirael ledwo zdążyła odrzucić łuk i chwycić go za ogon, nim znalazł się za burtą. Pies machał ogonem tak energicznie, że miała spore kłopoty z utrzymaniem go na miejscu. Nie wiedziała, czy był to wyraz przyjaznego nastawienia, czy też podniecenie perspektywą pogonienia kota. Wrzawa zbudziła wreszcie mężczyznę. Powoli podniósł się i usiadł, najwyraźniej oszołomiony. Kot tymczasem wdrapał mu się na ramię, chociaż miejsce to wcale nie należało do najbezpieczniejszych. Poszukując źródła zgiełku, początkowo spojrzał w złą stronę, potem odwrócił się. Zobaczył łódź i natychmiast sięgnął po miecz. W odpowiedzi Lirael chwyciła łuk i założyła następną strzałę. Tropiciel odpadł od wiatru i postawił żagiel, więc łódź przestała kołysać, dzięki czemu dziewczynie łatwiej było wymierzyć. Nagle z balii dał się słyszeć głos rozespanego kota: - Co wy tu robicie? Lirael wzdrygnęła się, lecz tym razem udało jej się nie wypuścić strzały. Właśnie miała zamiar odpowiedzieć, gdy zorientowała się, że kot zwraca się do psa. - Hmm - odparł pies. - Myślałem, że spryciarz taki jak ty zna odpowiedź na to pytanie. Jak się teraz nazywasz? I kim jest ten żałosny oberwaniec koło ciebie? - Zazwyczaj nazywają mnie Mogget - przedstawił się kot. - A ty... - Ten żałosny oberwaniec potrafi mówić za siebie - przerwał zdenerwowany mężczyzna. - Kim albo czym jesteście? To przecież jedna z łodzi Clayrów, prawda? Ukradłaś ją? Tropiciel aż zboczył z kursu na taką obrazę. Lirael przygotowała łuk. Najwyraźniej oberwaniec był nie tylko arogancki, ale młodszy od niej. A na dodatek ma na sobie dzwonki nekromantów! Oprócz tego był dość przystojny, co w jej oczach stanowiło kolejny minus. Przystojni mężczyźni zagadywali ją w Refektarzu, pewni, że nie odrzuci ich zalotów. - Jestem Podłe Psisko - przedstawił się pies dość spokojnie. - Towarzysz Lirael, córki Clayrów. - Więc ciebie też ukradła - gderał Sam, zupełnie nie myśląc, co mówi. Odczuwał ból w całym ciele, a obecność Moggeta na ramieniu była równie niewygodna co denerwująca. - Jestem Lirael, córka Clayrów - oznajmiła Lirael, pozwalając gniewowi przeważyć nad dobrze znanym uczuciem niepewności. - A ty kim jesteś, oprócz tego, że zachowujesz się jak gbur? Mężczyzna, a w rzeczywistości chłopiec, spojrzał na nią ciekawie. Zarumieniła się i skłoniła głowę, ukrywając twarz pod włosami i chustką. Wiedziała, co myśli. Nie mogła być córką Clayrów. Clayry były wysokie, jasnowłose i eleganckie. Ta dziewczyna... kobieta... miała ciemne włosy i nosiła dziwne ubranie. Jasnoczerwona kamizelka w niczym nie przypominała usianych gwiazdkami białych szat Clayrów, jakie widywał w Belisaere. Brakowało jej także charakterystycznej dla nich pewności siebie, która zawsze go uderzała, gdy spotykał je przypadkiem w korytarzach Pałacu. - Nie wyglądasz jak córka Clayrów - powiedział, wiosłując dłońmi w kierunku łodzi. Prąd wody zdążył go unieść poniżej Tropiciela i musiał dobrze się starać, żeby utrzymać się w miejscu. - Ale chyba będę musiał uwierzyć ci na słowo. - Stój! - krzyknęła Lirael, napinając cięciwę. - Kim jesteś? I dlaczego nosisz dzwonki nekromanty? Sam spojrzał na swoją pierś. Zapomniał zupełnie, że ma na sobie pas z dzwonkami. Teraz zdał sobie sprawę, jak jest zimny, jak bardzo go ściska i utrudnia oddychanie. Odpiął go, starając się wymyślić coś niezobowiązującego jako wytłumaczenie, lecz Mogget był szybszy: - Co za miłe spotkanie, pani. Ten oberwaniec, jak sprytnie opisał go pani sługa, to Jego Wysokość książę Sameth, następca Abhorsena, stąd dzwonki. Ale zajmijmy się ważniejszymi sprawami. Obecny okręt flagowy księcia Sametha pozostawia nieco do życzenia, a poza tym on sam pragnie złapać dla mnie rybę przed moją poranną drzemką. Lirael spojrzała pytająco na psa. Wiedziała, kim jest książę Sameth. Ale dlaczego drugie dziecko króla Touchstone’a i Sabriel pływa w balii po Ratterlinie, całe mile od zamieszkanego świata? - To rzeczywiście Książę królewskiej krwi - powiedział pies, węsząc. - Czuję jego krew. Jest ranny i dlatego łatwo się irytuje. Ale na tego drugiego, Moggeta, powinnaś uważać. Znam go od dawna. Co prawda służy Abhorsenom, ale jest z Wolnej Magii, z tej spętanej. Nie posługuje z własnej wolnej woli i nie wolno ci nigdy zgubić jego obroży. - Myślę, że musimy ich ze sobą zabrać - zadecydowała Lirael, mając nadzieję, że pies się temu sprzeciwi. Lecz on po prostu spoglądał na nią, jakby czymś rozbawiony. Tropiciel wreszcie załatwił sprawę, poruszając lekko sterem i łódka zaczęła zbliżać się powoli do balii. Lirael westchnęła, odłożyła łuk i wyciągnęła miecz, w razie gdyby pies jednak się mylił. A jeżeli ten Książę w rzeczywistości jest nekromantą, a nie następcą Abhorsenów? - Odłóż miecz! - zawołała. - A ty, Mogget, siedź pod nogami Księcia. Kiedy podpłynę, nie ruszajcie się, dopóki nie dam wam znaku. Sam nie odpowiedział od razu. Lirael zauważyła, że szepcze coś do kota i domyśliła się, że prowadzi podobną rozmowę do tej, jaką przed chwilą sama odbyła z psem. - W porządku! - krzyknął Sam, wysłuchawszy kota, i odłożył miecz na dno balii razem z dzwonkami. Lirael pomyślała, że pewnie ma gorączkę, bo gdy balia zbliżyła się, ujrzała, iż ma zaczerwienione policzki i przekrwione oczy. Mogget posłusznie zniknął za burtą balii, która zaczęła obracać się w nurcie rzeki. Tymczasem Tropiciel halsował, zbliżając się do balii. Po chwili spotkały się z głośnym stuknięciem. Dziewczyna była zaskoczona zanurzeniem balii - z dalszej odległości wydawała się bezpieczniejsza. Książę skrzywił się, ale dotrzymał słowa i nie poruszył się. Lirael wyciągnęła lewą dłoń i dotknęła znaku Kodeksu na czole Sama, gotowa ciąć go mieczem, gdyby znak był fałszywy lub zniszczony. Ale pod palcami wyczuła znajome silne ciepło prawdziwego Kodeksu. Mimo tego, co opowiedział jej pies, Kodeks z pewnością był odwieczny, bez początku i bez końca. Z wahaniem Sam wyciągnął rękę, czekając na pozwolenie, ze względu na bliskość miecza. Skinęła głową, a on dwoma palcami dotknął znaku, który błyszczał jaśniej niż refleksy słońca na rzece. - Chyba możecie już wyjść z balii - powiedziała, przerywając milczenie. Nagle znów poczuła się nieswojo, zmuszona dzielić się łodzią z kimś obcym. Co zrobi, jeżeli będzie chciał rozmawiać przez cały czas, spróbuje ją pocałować albo jeszcze coś? Chociaż wcale nie wyglądało na to, żeby miał ochotę na cokolwiek. Odłożyła miecz, pomogła mu przejść i zmarszczyła nos. Cuchnęło od niego krwią, brudem i strachem. Najwyraźniej przez wiele dni się nie mył. - Dziękuję - mruknął Sam, prześlizgując się przez burtę, ledwo stojąc na zesztywniałych nogach. Lirael zauważyła, że przygryzł wargę z bólu, ale nie krzyknął. Gdy tylko znalazł się w łodzi, wziął oddech i drżącym głosem poprosił: - Czy... czy mogłabyś przełożyć mój miecz, dzwonki i sakwy? Nie mogę się ruszać. Szybko uczyniła zadość prośbie. Jako ostatnie poszły sakwy. Gdy je podniosła, balia zakołysała się i jedna jej krawędź na chwilę zniknęła pod wodą. Przez chwilę huśtała się, prostując i zanurzając na przemian. Potem wyższa fala dostała się do środka i balia zatonęła, wędrując na dno jak srebrna ryba w przejrzystej wodzie. - Żegnaj, dzielna łódeczko - szepnął Sam, patrząc jak balia zanurza się w ciemną głębię. Usiadł wygodnie i westchnął, częściowo z ulgą, częściowo z bólu. Gdy tylko balia zaczynała się napełniać wodą, Mogget dał susa do łodzi i stanął oko w oko z psem - tak blisko, że ich nosy niemal się zetknęły. Dla postronnego obserwatora oba zwierzęta po prostu siedziały, gapiąc się na siebie, lecz Lirael podejrzewała, że prowadzą dyskusję, porozumiewając się w jakiś nie znany ich ludzkim „panom” sposób. Rozmowa wcale nie wyglądała przyjaźnie. Kot wygiął grzbiet w kabłąk, a pies warczał, niskim chrapliwym tonem dobiegającym jakby z samego wnętrza klatki piersiowej. Dziewczyna zawróciła Tropiciela w dół rzeki, uchylając się przed przelatującym na drugą stronę bomem. Łódź nie potrzebowała pomocy, ale udawanie, że jest zajęta, przychodziło Lirael znacznie łatwiej niż prowadzenie rozmowy. Jednak po zakończeniu manewru, milczenie zaczęło dawać jej się we znaki i wreszcie poczuła, że musi się odezwać. Żałowała, że nie jest w Bibliotece, bo mogłaby po prostu napisać liścik. - Co... ci się stało? - zapytała Sama, który ułożył się wygodnie na dnie łodzi. - Dlaczego byłeś w balii? - To długa historia - odrzekł słabym głosem. Próbował usiąść, ale głowa opadła mu bezwładnie i uderzył się o ławkę. - Au! Najprościej można by powiedzieć, że uciekałem przed zalotami Zmarłych, a balia była jedynym rozwiązaniem w tych okolicznościach. - Zmarli? Tutaj? - zapytała Lirael, wzdrygając się na wspomnienie własnego spotkania w Śmierci z nekromantą imieniem Hedge. Spodziewała się, że w rzeczywistości natknie się na niego gdzieś w pobliżu Czerwonego Jeziora, jak w wizji. Ale to pewnie dopiero nastąpi. Może Hedge jest gdzieś w pobliżu i właśnie w tej chwili... - Zeszłej nocy, kilka mil w górę rzeki - dodał Sam, badając palcami mięśnie wokół rany. Zabolało go, a nogawka zaczęła wrzynać się w opuchniętą nogę, nieomylny znak, że zaklęcie przeciwko zakażeniu nie wyszło najlepiej ze względu na przemęczenie. - Nie wygląda to dobrze - zauważyła Lirael, widząc ciemną plamę krwi przesączającą się przez płótno. - To od nekromanty? - Mmm? - zapytał Sam, czując, że za chwilę zemdleje. Dotknięcie rany było poważnym błędem. - Na szczęście nie było go w pobliżu. Zmarli wykonywali tylko jego polecenia, zresztą niezbyt sprytnie. Nożem dostałem wcześniej. Lirael zastanawiała się przez chwilę, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Był przecież Księciem krwi i następcą Abhorsenów. - Wczoraj walczyłam z nekromantą - powiedziała wreszcie. - Co?! - wykrzyknął Sam, siadając mimo nagłej fali nudności. - Nekromanta tutaj? - Niezupełnie - wyjaśniła. - Byliśmy w Śmierci. A fizycznie, nie wiem, gdzie był. Sam jęknął i znów osunął się na dno łodzi. Tym razem Lirael przewidziała, co się święci, i udało jej się osłonić mu głowę. - Dzięki - wymamrotał Sam. - Czy był... chudawy i łysy? Miał zbroję wzmacnianą na łokciach czerwoną blachą? - Tak - szepnęła. - Ma na imię Hedge. Chciał mi uciąć głowę. Książę wydał z siebie odgłos przypominający kaszel i poderwał się w stronę burty, napinając mięśnie szyi. Lirael ledwo zdążyła usunąć ręce, gdy zwymiotował do rzeki. Został w tej pozycji jeszcze kilka minut, potem przemył twarz zimną wodą z rzeki. - Przepraszam - powiedział. - To chyba odruch nerwowy. Mówiłaś, że walczyłaś z nim w Śmierci? Przecież pochodzisz z Clayrów, a one nie chodzą do Śmierci. To znaczy, nikt tam się nie zapuszcza oprócz nekromantów i mojej matki. - Ja się zapuszczam - zaprzeczyła Lirael. Znów zaczerwieniła się. - Jestem... Jestem Strażniczką Pamięci. Musiałam zobaczyć pewne wydarzenie z przeszłości. - Kto to jest Strażniczka Pamięci? I co ma wspólnego przeszłość ze Śmiercią? - zapytał Sam. Czuł się jak w delirium. Albo ta dziewczyna plecie coś od rzeczy, albo on zbyt mało rozumie. - Książę, jesteś ranny. Uważam, że moja pani powinna się tym zająć - powiedział pies, przerywając dialog nosem w nos z kotem. - Potem zaczniemy wszystko od początku. - Może nam to zabrać dłuższą chwilę - powiedział Mogget chmurnie, szukając ryb za burtą. Najwyraźniej sprzeczka z psem zakończyła się nie po jego myśli. - Ten nekromanta... czy ciebie też poparzył? - szepnął Sam. - Nie - odparła zaskoczona Lirael. - A kogo poparzył? Teraz ona nie zrozumiała, lecz Sam nie odpowiadał. Zamrugał szybko powiekami, potem zamknął oczy. - Lepiej zajmij się raną, panienko - poradził pies. Zirytowana westchnęła, wyjęła nóż i zaczęła odcinać nogawkę spodni Sama. Równocześnie sięgnęła do Kodeksu, wyciągając znaki zaklęcia, które oczyści ranę i na powrót złączy rozerwane tkanki. Na wyjaśnienia będzie musiała poczekać. Rozdział trzydziesty ósmy „Księga Zmarłych” Na wyjaśnienia musiała czekać prawie cały dzień, bo Sam obudził się dopiero wtedy, gdy Tropiciel łagodnie osiadł na piaszczystej mierzei, a Lirael zaczęła rozbijać obóz na przyległej wyspie. Przy kolacji składającej się z pieczonej ryby, suszonych pomidorów i kruchych ciasteczek opowiedzieli sobie wzajemnie własne historie. Zaskoczyła ją łatwość, z jaką nawiązała kontakt z Samem. Tak samo przyjemnie rozmawiało jej się z psem. Może dlatego, że nie jest z Clayrów? - pomyślała. - Widziałaś więc Nicholasa - powtórzył Sam z przygnębieniem. - Teraz wiemy na pewno, że towarzyszy mu Hedge i razem wykopują jakiś przerażający twór Wolnej Magii. Domyślam się, że to Pułapka Piorunów, o której do mnie pisał. Miałem nadzieję - teraz dopiero widzę, jaki byłem głupi - że to wszystko zbieg okoliczności, że Nick nie ma nic wspólnego z Wrogiem, że tak naprawdę wybierał się do Czerwonego Jeziora, bo słyszał o nim tyle ciekawych rzeczy. - Nie Widziałam go własną mocą - wyjaśniła Lirael, żeby uprzedzić ewentualne prośby o użycie daru Widzenia, którego nie posiadała. - Pokazały mi go kuzynki. Dopiero obsada Czuwania w składzie ponad tysiąca pięciuset Zobaczyła, co dzieje się w pobliżu dołu. Ale nie wiedziały, kiedy rozegrała się albo rozegra ta sytuacja. Może jeszcze się nie zdarzyła? - Nie sądzę, żeby zbyt długo przebywał w Królestwie - powątpiewał Sam. - Ale wydaje mi się, że zdążył już dotrzeć do Czerwonego Jeziora. Zresztą Hedge mógł rozpocząć kopanie jeszcze przed jego przyjazdem. Zmarli w niebieskich kapeluszach i chustach to z pewnością uchodźcy z Południa, ci sami, którzy przeszli przez Mur ponad miesiąc temu. - Według jeszcze innej wizji mam wkrótce spotkać Nicholasa nad Czerwonym Jeziorem - dodała. - Ale nie chcę tam iść nieprzygotowana, zwłaszcza jeżeli jest tam Hedge. - Sytuacja pogarsza się z dnia na dzień - powiedział Sam, wzdychając i obejmując głowę dłońmi. - Musimy dać znać Ellimere. I... nie wiem, ale chyba powinienem wezwać rodziców z Ancelstierre. Tylko że wtedy nie będzie miał kto zająć się Południowcami. Może mama przyjedzie, a tata zostanie... - Myślę, że Clayry rozesłały już wieści - pocieszyła go Lirael. - Ale wiedzą mniej niż my, więc też musimy poinformować wszystkich. Prędzej czy później trzeba będzie wkroczyć do akcji, prawda? Minie zbyt wiele czasu, zanim Król i Abhorsen dowiedzą się, co się dzieje, nie mówiąc już o powrocie. - Chyba masz rację - przyznał Sam bez entuzjazmu. - Szkoda, że Nick nie zaczekał na mnie przy Murze. - Nie miał wyboru - powiedział pies, skulony u stóp dziewczyny, przysłuchując się rozmowie. Mogget leżał w pobliżu z łapami wyciągniętymi w stronę ogniska. Przy samym pyszczku widać było objedzone do czysta rybie ości. Gdy tylko się najadł, zapadł w sen, nie zwracając uwagi na rozmowę Sama i Lirael. - Chyba masz rację - powtórzył Sam, z roztargnieniem spoglądając na swoje blizny na nadgarstkach. - Hedge musiał... musiał go dopaść jeszcze wtedy, gdy byliśmy w Strefie Ochronnej. Ciekawe, że potem ani razu nie widziałem Nicka, wymienialiśmy tylko listy. Teraz mogę tylko próbować go odszukać. - Wyglądał na chorego - dodała Lirael, zaskoczona troską, jaką wzbudziło w niej wspomnienie Nicholasa. - Wyciągnął do mnie rękę i powiedział „cześć”... Był chory i zdezorientowany. Myślę, że to wszystko przez Wolną Magię, ale on nie miał pojęcia, co mu jest. - Nick nigdy nie zrozumiał, jak wygląda świat po tej stronie Muru, ani nie pogodził się z myślą, że magia naprawdę działa - wyjaśnił Sam, wpatrując się w gasnący żar. - Im jest starszy, tym coraz gorzej. Nigdy nie przestaje pytać, dlaczego. Nie akceptuje niczego, co stoi w sprzeczności z jego rozumieniem sił przyrody i mechaniki działania świata. - Nie rozumiem Ancelstierre - stwierdziła Lirael. - To znaczy, słyszałam o tej krainie, ale to chyba zupełnie inny świat. - To jest inny świat - przytaknął pies. - Najlepiej właśnie tak o nim myśleć. - Zawsze wydawał mi się mniej rzeczywisty niż Stare Królestwo - powiedział Sam, nie przestając wpatrywać się w ogień. Patrzył na iskry, starając się policzyć, ile ich wznieci każdy mały snop. - Przypomina mi świat ze snu, trochę jak wyblakła akwarela, o mniejszym nasyceniu barw, mimo elektryczności, silników i wszystkich innych wynalazków. To dlatego, że w szkole nie było prawie żadnej magii, bo byliśmy za daleko od Muru. Czasami udawało mi się splatać cienie albo robić sztuczki ze światłem, ale tylko wtedy, kiedy wiał wiatr z Północy. Kiedy indziej wydawało mi się, że część mnie jest uśpiona i nie może dosięgnąć Kodeksu. Zamilkł. Po kilku minutach Lirael przemówiła znów: - Wróćmy do tego, co wypada nam zrobić - powiedziała z wahaniem. - Zamierzałam dotrzeć do Qyrre, żeby z eskortą miejscowych konstabli albo Straży Królewskiej wybrać się do Krawędzi. Ale nekromanta wie już o mnie, to znaczy o nas, więc musimy wymyślić coś innego. Pojadę nad Czerwone Jezioro, ale nie tak otwarcie. Wyjście na brzeg w Qyrre, ot, po prostu, nie byłoby chyba najmądrzejsze, prawda? - Nie - przyznał pies, spoglądając na nią, dumny, że sama do tego doszła. - Hedge wydzielał z siebie charakterystyczną woń mocy, na tyle silną, że udało mi się ją wyczuć, kiedy Lirael uciekała przed nim. Dlatego uważam, że jest kimś więcej niż tylko nekromantą. Jest sprytny i od dawna przygotował się do działań przeciwko Królestwu. Z pewnością ma sługi wśród żywych i wśród Zmarłych. Sam nie odzywał się przez chwilę. Oderwał wzrok od ognia, marszcząc brwi na widok śpiącego kota. Teraz, gdy już wiedział, że Nicholas z pewnością znalazł się w szponach Wroga, nie wiedział, co robić. Z zacisznego pokoiku na wieży ratowanie przyjaciela wydawało się takie proste... - Nie możemy popłynąć do Qyrre - przyznał. - Uważam, że powinniśmy pojechać do Domu Abhorsenów. Stamtąd wyślę jastrzębie i będziemy mogli... au!... zebrać rzeczy potrzebne do podróży. Kolczugi, lepszy miecz dla mnie. - Poza tym tam jest bezpiecznie - skomentował pies, przewiercając wzrokiem Sama. Chłopiec uciekł oczami w bok, nie mogąc wytrzymać spojrzenia psa, który w jakiś niewytłumaczalny sposób odczytał jego sekretne myśli. Czuł się, jakby jedna połowa jego umysłu uważała, że musi coś zrobić, a druga - że nie da rady. Od tego napięcia robiło mu się niedobrze. Gdziekolwiek poszedł, nie mógł pozbyć się związku z Abhorsenami, a lada chwila wyjdzie na jaw, że jest oszustem. - Myślę, że to dobry pomysł - zgodziła się Lirael. - Dom jest na Długich Urwiskach, prawda? Stamtąd możemy wyruszyć na zachód, nie podążając głównymi szlakami. Czy są tam jakieś konie? Co prawda nie umiem jeździć, ale mogę ubrać powłokę Kodeksu, a ty... - Mój koń padł - przerwał jej Sam, nagle pobladłszy. - Nie chcę innego! Nagle wstał i pokuśtykał w ciemność, spoglądając na Ratterlin i srebrne fale na ciemnej powierzchni wody. Słyszał, jak za jego plecami dziewczyna rozmawia z psem, jak na jego gust zbyt podobnym do Moggeta. Mówili za cicho i nie słyszał słów, ale wiedział, że rozmawiają o nim i czuł się speszony. - To rozpuszczony smarkacz - szepnęła dziewczyna z rozdrażnieniem. Nie była przyzwyczajona do takiego zachowania. Podczas wypraw na Stare Poziomy robiła to, co jej się podobało, natomiast w Bibliotece panowała surowa dyscyplina i hierarchia służbowa. Sam dostarczył jej przydatnych informacji, ale poza tym sprawiał tylko kłopoty. - Chciałam tylko zaplanować, co robić dalej. Może powinniśmy go zostawić? - Ma kłopoty - przyznał pies. - Ale też przeszedł wiele, więcej niż mógł się spodziewać, poza tym jest ranny i boi się. Jutro poczuje się lepiej. - Mam nadzieję. Lirael wiedziała teraz więcej o Nicholasie, o Pułapce Piorunów, atakach Zmarłych na Sama i stwierdziła, że każda pomoc jej się przyda. Całe Królestwo będzie potrzebować pomocy. - Ale przecież to jego zadanie jako następcy Abhorsena - dodała. - Będę sobie bezpiecznie siedziała w Lodowcu, kiedy on zajmie się Hedge’em i innymi strasznymi stworzeniami! - Jeżeli Abhorsen i Król właściwie odgadli plany Hedge’a, to nigdzie nie będzie bezpiecznie - ostrzegł pies. - I wszyscy, w których żyłach płynie Krew, muszą bronić Kodeksu. - Piesku! - powiedziała dziewczyna żałośnie, tuląc go do siebie. - Dlaczego wszystko musi być takie trudne? - Po prostu taki jest świat - szczeknął jej do ucha. - Ale sen sprawi, że wszystko wyda się łatwiejsze. Następny dzień przyniesie ze sobą nowe sytuacje i nowe zapachy. - I co to zmieni? - utyskiwała Lirael. Położyła się na ziemi, wsuwając pod głowę plecak jak poduszkę. Mimo chłodnej bryzy od rzeki powietrze było gorące i wilgotne, więc nie mogła przykryć się kocem i chociaż częściowo osłonić przed rojami komarów i meszek. W kalendarzu dopiero kończyła się wiosna, lecz pogoda niewiele sobie robiła z ludzkich rachub. Nie zanosiło się też na burzę, która ochłodziłaby powietrze. Lirael trafiła komara, potem odwróciła się, słysząc, że Sam wrócił i zaczął przetrząsać sakwy. Z jednej z nich wyciągnął jakiś jasny, lśniący przedmiot - wysadzaną drogimi kamieniami żabę ze skrzydłami. - Przepraszam za swoje zachowanie - wymamrotał Sam, stawiając żabę na ziemi. - A to nam pomoże uporać się z komarami. Nie musiała pytać, w jaki sposób, bo zwierzątko natychmiast zademonstrowało swoje możliwości, wykonując salto i chwytając dwa szczególnie duże, ciężkie od krwi owady. - Zmyślne - pochwalił pies sennym głosem, podnosząc na chwilę łeb z wygodnej dziury, którą sobie wygrzebał. - Zrobiłem ją dla matki - powiedział Sam z żalem. - Jedyna rzecz, w której jestem dobry, to robienie magicznych przedmiotów. Lirael skinęła głową, przyglądając się żabie dziesiątkującej miejscową populację owadów. Poruszała się bez wysiłku, machając skrzydłami jak koliber, wydając przy tym cichy dźwięk, przypominający szum wiatru przeciskającego się przez zamknięte okiennice. - Mogget musiał ją zabić - powiedział Sam nagle, znów wpatrując się w dogasający ogień. - Moją klacz, Sprout. Zajeździłem ją i ochwaciła się. Ja nie mogłem się na to zdobyć. Mogget musiał jej rozciąć szyję, żeby nie zabili jej Zmarli i nie wzmocnili się jej krwią. - Nie miał wyboru - zauważyła z zakłopotaniem. - Nic innego nie można było zrobić. Sam milczał. Wsłuchiwał się w szum otaczającego ich Ratterlinu i w świszczący oddech śpiącego psa. Czuł obecność siedzącej o trzy lub cztery kroki od niego Lirael, która czekała na wyjaśnienia. - Powinienem był się na to zdobyć - szepnął. - Ale boję się Śmierci. Bałem się jej, odkąd pamiętam. Nie odezwała się, czując się jeszcze bardziej nieswojo. Nikt wcześniej nie zwierzył się jej z tak osobistych przeżyć! Był przecież synem Sabriel, następcą Abhorsenów. To przecież niemożliwe, żeby bał się Śmierci. To tak, jakby któraś z Clayrów bała się daru Widzenia. Po prostu nie można sobie tego wyobrazić. - Jesteś zmęczony i ranny - powiedziała wreszcie. - Powinieneś odpocząć. Rano poczujesz się lepiej. Sam odwrócił się w jej stronę. Nie podnosił głowy ani nie patrzył jej w oczy. - Byłaś w Śmierci - wymamrotał. - Bałaś się? - Tak - przyznała. - Ale robiłam dokładnie to, co jest w książce. - W książce? - zapytał Sam, drżąc mimo ciepła. - W „Księdze Zmarłych”? - Nie. Nigdy nie słyszałam o niej. Chodzi mi o „Księgę pamięci i zapomnienia”. Zajmuję się Śmiercią tylko dlatego, że Strażniczka Pamięci musi zaglądać w przeszłość. - Nigdy o kimś takim nie słyszałem - wyszeptał Sam. Spojrzał na swoje sakwy, jakby wypełnione były po brzegi trucizną. - Powinienem zabrać się za „Księgę Zmarłych”, ale nie mogę na nią patrzeć. Próbowałem ją zostawić, ale zabrała się ze mną, razem z dzwonkami... Nie... nie potrafię się od niej uwolnić. A teraz na dodatek pewnie będę musiał ją przeczytać, żeby uratować Nicka. To niesprawiedliwe. Nigdy nie chciałem być następcą Abhorsenów! A ja nie chciałam, żeby matka opuszczała mnie, kiedy miałam pięć lat. Nie chciałam też zostać Clayrą bez daru Widzenia - pomyślała Lirael. - Książę Sameth jest niedojrzały jak na swój wiek. Cóż, jak zauważył pies, jest ranny i zmęczony. Niech się trochę poużala nad sobą. Jeżeli jutro nie uda mu się pozbierać, to pies kłapnie go w łydkę. Na mnie zawsze to działa. Więc zamiast powiedzieć to, co rzeczywiście myśli, sięgnęła do pasa leżącego u boku Sama. - Mogę popatrzeć na dzwonki? - zapytała. Biła od nich moc, mimo że leżały spokojnie. - Jak ich się używa? - Wszystko jest opisane w „Księdze Zmarłych” - powiedział niechętnie. - Ale nie da się nimi ćwiczyć. Można ich tylko użyć naprawdę. Nie! Proszę cię, nie wyciągaj ich! - Będę uważać - powiedziała Lirael, zaskoczona jego reakcją. Zbladł, prawie zbielał w ciemności i zaczął dygotać. - Wiem już o nich coś niecoś, bo mam podobne piszczałki. Sam cofnął się o kilka kroków. Wzbierało w nim przerażenie. Jeżeli dziewczyna upuści dzwonki lub choćby jeden z nich przypadkowo zadzwoni, oboje mogą znaleźć się w Śmierci. Bardzo się tego obawiał, ale równocześnie nagle poczuł chęć przekazania jej dzwonków, jakby gest ten mógł przerwać jego związek z nimi. - A zresztą obejrzyj je sobie, skoro masz ochotę - powiedział, zmieniając zdanie. Lirael skinęła głową, w zadumie gładząc wypolerowane mahoniowe uchwyty i miękką nawoskowaną skórę pasa. Nagle ogarnęło ją pragnienie założenia go i pójścia w Śmierć, żeby wypróbować działanie dzwonków. W porównaniu z nimi piszczałki rzeczywiście były tylko dziecinną zabawką. Sam widział, z jakim zadowoleniem dotyka dzwonków. Wzdrygnął się, przypominając sobie ich ciężar i bijący od nich chłód. Chustka zsunęła się jej z głowy, odkrywając kruczoczarne włosy. W oczach Lirael było coś, co sprawiało, że Sam poczuł się nieswojo. Miał wrażenie, że już ją kiedyś widział, lecz kiedy? To niemożliwe - nigdy nie był w Lodowcu, a ona nigdy wcześniej go nie opuszczała. - Mógłbyś mi pokazać „Księgę Zmarłych”? - zapytała, nie mogąc opanować podniecenia w głosie. Sam spojrzał na nią, sztywniejąc z przerażenia. - „Księga Zmarłych” może cię z-z-zniszczyć - wyjąkał, zdradzając swoje uczucia. - Nie jest do zabawy. - Wiem - uspokoiła go Lirael. - Nie potrafię ci tego wyjaśnić, ale czuję, że muszę ją przeczytać. Sam zamyślił się. Clayry były kuzynkami z linii królewskiej i Abhorsenów, więc miała właściwą Krew i prawo zajrzenia do księgi. Przynajmniej nie od razu pochłonie ją żywy ogień. Czytała też „Księgę pamięci i zapomnienia” czy jak jej tam, więc w pewnym sensie stała się nekromantką, przynajmniej jeżeli chodzi o wyprawę w Śmierć. Znamię Kodeksu na jej czole też było prawdziwe. - Jest tam - powiedział szorstko, wskazując właściwą sakwę. Zawahał się, potem oddalił od ogniska na dobre dziesięć kroków i ułożył się do snu nad brzegiem rzeki. Od Lirael oddzielali go pies, Mogget oraz księga. Umyślnie nie spoglądał w stronę dziewczyny, nie chciał też widzieć księgi. Latająca żaba skoczyła jego śladem i szybko oczyściła z komarów prowizoryczne posłanie. Słyszał, jak Lirael odpina sprzączki sakwy, potem rozbłysła łagodna poświata Kodeksu, rozległ się szczęk srebrnych zapinek i szelest przewracanych stron. Nie było eksplozji, nagłego ognia ani zniszczenia. Odetchnął z ulgą, zamknął oczy i zmusił się do zaśnięcia. Za kilka dni dotrze bezpieczny do Domu Abhorsenów. Może nawet zabawi tam dłużej, a Lirael, jak zechce, pojedzie dalej. Tylko że gdy zasypiał, sumienie powtarzało mu, że Nicholas jest jego przyjacielem. I j e g o zadaniem jest poradzenie sobie z nekromantą. I to j e g o rodzice oczekują, że stawi czoło wrogowi. Rozdział trzydziesty dziewiąty Wysoki Most Następnego ranka Sam miał się znacznie lepiej, przynajmniej na ciele. Lecznicze zaklęcia Lirael bardzo mu pomogły. Czuł się jednak dość spięty ze względu na odpowiedzialność, która po raz kolejny przypadała mu w udziale. Ona - przeciwnie, była kompletnie wyczerpana fizycznie, lecz jej umysł pracował na podwyższonych obrotach. W nocy, zamiast spać, czytała „Księgę Zmarłych”. Ostatnią stronę skończyła o wschodzie słońca, które swym żarem rozproszyło resztki nocnego chłodu. Miała kłopoty ze zrozumieniem sporej części tekstu. Przeczytała całą, a ściślej mówiąc - każdą stronę, nie była jednak w stanie objąć jej pełnego przesłania. Zdawała sobie sprawę, że księga wymaga powtórnego przeczytania i przy następnej lekturze jej treść zapewne się zmieni. Domyśliła się, że wyczuwa braki w jej wiedzy i udostępnia jej jedynie niezbędne minimum informacji, które potrafi sobie przyswoić. Poza tym stawia więcej pytań, niż daje odpowiedzi na temat Śmierci i Zmarłych. A może zawiera odpowiedzi ujawniające się w razie potrzeby? Tylko ostatnia strona wryła jej się w pamięć, z jednym, jedynym zdaniem: „Czy to idący wybiera drogę, czy droga idącego?” Zastanawiała się nad tym pytaniem, zanurzając głowę w rzece, by odegnać resztki snu, i nie przestawała o nim myśleć, zakładając chustkę i kamizelkę. Nie miała ochoty rozstawać się z dzwonkami i „Księgą Zmarłych”, ale w końcu schowała je na miejsce, podczas gdy Sam kończył poranną kąpiel w rzece, osłonięty kępą zarośli. Nie odzywali się do siebie podczas załadunku bagaży, ani jednym słowem nie wspomnieli o księdze, dzwonkach czy zwierzeniach Sama. Lirael postawiła żagiel i ruszyli w dół rzeki. Jedynym dźwiękiem, jaki im towarzyszył, był łopot wciąganego na maszt płótna i plusk wody pod kilem. O tak wczesnej porze nikt, a szczególnie Mogget, nie miał ochoty na rozmowę. Kot nie pofatygował się nawet, by otworzyć ślepia, i Sam musiał wnieść go na pokład. Dopiero po dłuższej chwili Lirael zaczęła rozdzielać wielkie jak talerze cynamonowe ciastka, łamiąc je na mniejsze kawałki. Podłe Psisko pochłonęło swój przysmak w dwóch szybkich kęsach, ale Sam podejrzliwie przyglądał się wypiekom. - Mam zaryzykować gryzienie czy od razu udławić się tym na śmierć? - zapytał, próbując zdobyć się na uśmiech. Chyba czuje się lepiej - pomyślała Lirael. - W każdym razie nie użala się nad sobą tak jak wczoraj. - Możesz dać je mnie - zaproponował pies, nie spuszczając wzroku z dłoni trzymającej ciastko. - Raczej nie - odparł Sam, odgryzając kawałek i żując go z wysiłkiem. Potem wyciągnął przed siebie pozostały kawałek i powiedział z pełnymi ustami - ale dam ci połowę, jeśli pozwolisz mi przyjrzeć się twojej obroży. Ledwo wyrzekł te słowa, pies rzucił się naprzód, pochłonął ciastko i oparł łeb na udzie Sama, prezentując mu kark w całej okazałości. - Dlaczego chcesz ją zobaczyć? - spytała Lirael. - Są na niej znaki Kodeksu, jakich jeszcze nigdy nie widziałem - odparł Sam, dotykając obroży. Z wierzchu wyglądała jak pas skóry wysadzany znakami Kodeksu, ale dotknąwszy jej palcami, wyczuł, że nie jest skórzana. Tworzyły ją wyłącznie znaki Kodeksu, wielkie morze znaków, rozciągające się w nieskończoność. Poczuł, że mógłby zagłębić w nim dłoń i utonąć. A w całym tym zbiorze znaków ledwo kilka wyglądało znajomo. Niechętnie cofnął dłoń, a następnie pod wpływem impulsu podrapał czworonoga za uszami. W dotyku do złudzenia przypominał on zwykłego psa, tak jak Mogget przypominał zwykłego kota. Były to jednak dwa przesiąknięte magią stworzenia, z tą różnicą, że w obroży Moggeta znajdowało się zaklęcie wiążące o wielkiej mocy, podczas gdy obroża psa była czymś zupełnie innym, niemalże częścią Kodeksu. Pod tym względem przypominała Kamień Kodeksu. - Wspaniale - westchnął pies, zachwycony pieszczotą. - A teraz proszę podrapać mnie po grzbiecie. Sam uczynił zadość prośbie, a pies prężył mięśnie pod jego palcami. Lirael przyglądała się tej scenie. Nagle uderzyło ją, że nigdy wcześniej nie widziała swojego przyjaciela w towarzystwie innego człowieka. Dotąd zawsze znikał w obecności ludzi. - Niektóre ze znaków w twojej obroży wyglądają znajomo - rzucił Sam od niechcenia. Nadal drapał psa i przyglądał się refleksom porannego słońca na powierzchni wody. Zapowiadał się kolejny upalny dzień, a on zgubił gdzieś kapelusz. - Pewnie zsunął mi się z głowy, kiedy spadłem ze schodów we młynie - stwierdził. Pies nie odpowiedział, pochłonięty nadstawianiem ciała do pieszczot. - Nie mogę sobie jednak przypomnieć, gdzie je widziałem - ciągnął Sam, teraz już z namysłem. Nie wiedział, do czego służą te znaki, ale na pewno widział je już wcześniej. Nie w księdze złowrogich zaklęć ani na Kamieniu Kodeksu, lecz na jakimś konkretnym przedmiocie. - Na pewno nie na obroży Moggeta. Są zupełnie inne. - Za dużo myślisz - warknął pies, ale w jego głosie nie było wrogości. - Drap dalej, jeszcze pod szyją. - Jak na psa-posłańca Clayrów masz bardzo wygórowane żądania - zauważył Sam i spojrzał na Lirael: - Zawsze się tak zachowuje? - Słucham? - zapytała zatopiona w myślach o „Księdze Zmarłych”. Z trudem przychodziło jej skupić się na słowach Sama i przez moment zatęskniła za Wielką Biblioteką, gdzie nikt się do niej nie odzywał, jeśli nie było to absolutnie konieczne. Sam powtórzył pytanie i Lirael rzuciła okiem na Podłe Psisko. - Zwykle zachowuje się jeszcze gorzej - odparła. - Kiedy nie je, chce, żeby go drapać. - I dlatego właśnie jestem Podłym Psiskiem, a nie zwykłym psem - oświadczył zadowolony i merdnął ogonem. - Ale wystarczy już tego drapania, Książę. - Dlaczego? - Ponieważ czuję woń ludzi. Za zakolem rzeki. Sam i Lirael popatrzyli we wskazanym kierunku, nie dostrzegli jednak żadnej osady ani innej łodzi. Ratterlin zakręcał łagodnie, a brzegi stopniowo zmieniały się w skaliste urwiska o różowawej barwie, zasłaniające widok na dalszy bieg rzeki. - Słyszę też głośny szum wody - dodał pies. Wspiął się teraz na dziób łodzi i nastawił uszu. - Czy to wodospad? - zapytała zaniepokojona Lirael. Ufała Tropicielowi, ale nie miała ochoty na spływ wodospadem w tej ani w żadnej innej łodzi. Sam stanął obok niej, jedną dłoń opierając na burcie dla zachowania równowagi, i spojrzał przed siebie. To jednak, co próbowali zobaczyć, leżało za zakrętem. Z obu stron otaczały ich teraz strome urwiska, rzeka zaś zwęziła się do kilkuset jardów. - Wszystko gra - powiedział, a widząc wyraz zaskoczenia na twarzy Lirael, dodał: - To takie określenie używane w Ancelstierre. Oznacza, że wszystko jest w porządku. Zbliżamy się do Wąwozu Wysokiego Mostu. Rzeka się tu zwęża i ma szybszy nurt, ale jest żeglowna. A poza tym stan wody jest niższy niż zwykle, więc na pewno nie popłyniemy zbyt szybko. - Och, więc to jest Wysoki Most - rzekła Lirael z widoczną ulgą. Czytała o nim, a nawet widziała jego kolorową ilustrację. - Przepłyniemy pod miastem, prawda? Sam z namysłem skinął głową. Tylko raz był w mieście Wysoki Most, ponad dziesięć lat temu. Podróżował wtedy z rodzicami. Dotarli do niego od strony lądu, nie Ratterlinem, ale pamiętał, jak ojciec pokazywał mu łodzie patrolowe powyżej miasta i w zalewie za Wysokim Mostem, gdzie rzeka znów się rozszerzała. Strażnicy nie tylko chronili miasto przed piratami rzecznymi, ale też pobierali opłaty od podróżnych. Ellimere na pewno wydała już rozkaz, żeby straż wodna „eskortowała” go na brzeg i przysłała z powrotem do Belisaere. Wtedy byłbym bezpieczny, a Ellimere odpowiedzialna za przebieg wydarzeń - pomyślał. - Tylko że musiałbym też odpowiadać za walkę z konstablem i sierżantem i nie mógłbym pośpieszyć z pomocą Nicholasowi. Poza tym Lirael na pewno popłynęłaby po prostu dalej beze mnie. - Mam rację? - powtórzyła. - Przepłyniemy pod mostem? - Co? - zapytał Sam, który wciąż nie mógł się zdecydować, co powinien zrobić. - Tak... tak, masz rację. Mmm... lepiej przykryję się kocem albo czymś w tym rodzaju, zanim nas zobaczą. - Dlaczego? - zapytali jednocześnie Lirael i Podłe Psisko. - Bo nasz Książę jest na wagarach - wyjaśnił Mogget z potężnym ziewnięciem, podchodząc do burty i stając na tylnych łapach, żeby zobaczyć, co dzieje się z przodu. - Uciekł, a jego siostra chce, żeby wrócił do domu na festyn w Belisaere i odtańczył Letniego Głupka czy kogoś w tym rodzaju. - Ptaka Świtania - poprawił go Sam z zakłopotaniem i zsunął się niżej, żeby się ukryć. - Kiedy powiedziałeś, że wyjechałeś z Belisaere szukać Nicholasa, myślałam, że wysłali cię rodzice! - krzyknęła Lirael, podświadomie używając tonu, którym zwykle beształa psa. - Tak jak mnie wysłały Clayry. To znaczy, że oni nie wiedzą nawet, co robisz? - Nnno... nie wiedzą - odparł zawstydzony Sam. - Ale ojciec pewnie się domyśla, że pojechałem na spotkanie z Nickiem. Jeśli w ogóle wie, że wyjechałem. To zależy, czy są w Ancelstierre. Kłopot w tym, że Ellimere najprawdopodobniej wydała wszystkim Strażnikom i konstablom rozkazy, żeby odesłali mnie do Belisaere, gdy tylko wpadnę im w ręce. - Świetnie! - pokręciła głową Lirael. - Myślałam, że nam się przydasz po drodze. Jako Książę z królewskiego rodu łatwiej uzyskasz pomoc w razie potrzeby... - Przecież wciąż mogę pomóc... - zaczął Sam, ale w tym właśnie momencie wyłonili się zza zakrętu i Podłe Psisko warknęło ostrzegawczo. Zgodnie z przewidywaniami, na środku rzeki, przycumowana do boi unosiła się łódź patrolowa - długa, smukła galera na trzydzieści dwa wiosła, wyposażona dodatkowo w kwadratowy żagiel. Kiedy Tropiciel wypłynął zza zakrętu, załoga podniosła kotwicę i wciągnęła czerwony żagiel z połyskująca na nim złotą wieżą - herbem służby królewskiej. Sam skulił się jeszcze bardziej i naciągnął koc na twarz. Coś musnęło go w policzek. Poderwał się, myśląc, że to szczur, potem zdał sobie sprawę, że to Mogget wślizguje się razem z nim pod przykrycie. - Mogliby się zrobić podejrzliwi, widząc kota arystokratę na jednym pokładzie z takim kundlem - szepnął Mogget prosto do ucha Sama. Pod kocem było ciasno i duszno. - Ciekawe, czy z łodziami robią to samo, co z wozami siana, kiedy podejrzewają przemyt? - A co robią? - zapytał Sam, chociaż miał niejasne przeczucie, że wcale nie chce wiedzieć. - Kłują je włóczniami, żeby sprawdzić, czy coś - albo ktoś - tam się nie ukrywa - odparł Mogget niedbale. - Mogę schować ci się pod pachą? - Nie zrobią tego - oświadczył Sam stanowczo. - Widzą przecież, że to łódź Clayrów. - Tak myślisz? Może i widzą... ale Lirael nie wygląda jak Clayr, prawda? Sam myślałeś, że ukradła łódź. - Cicho tam! - szczeknął pies tuż nad nimi, a potem opadł na koc całym ciężarem ciała. Umościł się tam wygodnie, a Lirael ułożyła koc nieco inaczej, tak by wyglądało, że przykrywa bagaż, a nie ludzkie ciało. Przez następne dziesięć minut nic się nie działo. Mogget chyba znów zasnął, a Podłe Psisko siedziało oparte o Sama. Nie widząc nic spod koca, Sam odkrył, że dochodzą go dźwięki, z których do tej pory nie zdawał sobie sprawy: skrzypienie drewnianego kadłuba, plusk wody przy dziobie, lekki pomruk takielunku i skrzypienie bomu, gdy łódź zwróciła się pod wiatr i zatrzymała. Potem dobiegły go jeszcze inne dźwięki - głośny plusk wielu wioseł, poruszających się zgodnym rytmem, i głos, który nimi kierował: - I raz, i dwa, wioślarze, niech się droga pokaże... Wiosła w górę! Miarowy plusk ustał i rozległ się głośny krzyk, tak blisko Sama, że niewiele brakowało, a by podskoczył. - Co to za łódź i dokąd zmierza? - To łódź Clayrów, Tropiciel - odparła Lirael, lecz szum rzeki zagłuszył jej odpowiedź. Zmusiła się do krzyku, zaskoczona siłą własnego głosu. - Łódź Clayrów, Tropiciel! Płynę do Qyrre! - Tak, znam Tropiciela - rzekł głos, teraz już nieco mniej oficjalnym tonem. - Łódź najwyraźniej zna twoją rękę, panienko, możesz więc płynąć dalej. Czy zamierzasz zatrzymać się w mieście? - Nie mogę - powiedział dziewczyna. - Clayry wysłały mnie z ważną misją. - W to nie wątpię - przytaknął dowódca galery, kiwając głową. Mówił do Lirael z odległości czterdziestu stóp dzielących obie łodzi. - Szykują się: kłopoty. Trzymaj się z daleka od brzegów, doniesiono nam, że krążą tam Zmarli. Zupełnie jak za dawnych czasów, zanim wrócił Król. - Będę uważać! - krzyknęła Lirael. - Dziękuję za ostrzeżenie, kapitanie. Mogę już ruszać dalej? - Ruszaj! - odkrzyknął strażnik, machając ręką. Na ten znak wiosła znów zanurzyły się w wodzie. Sterniczka obróciła kołem i łódź patrolowa oddaliła się szybko, przecinając wartki prąd rzeki. Lirael zauważyła pod wodą błysk metalu i po chwili uświadomiła sobie, że to długi metalowy taran. Wyglądało na to, że galera była przygotowana do zatopienia każdej łodzi, która nie zatrzymałaby się na wezwanie. Przepływając koło Tropiciela, jeden ze strażników rzucił Lirael dziwne spojrzenie, a jego dłoń powędrowała ku cięciwie łuku. Nikt inny nie spojrzał w jej stronę. Po chwili strażnik odwrócił się, a Lirael poczuła niepokój. Przez moment wydawało jej się, że wyczuwa metaliczny posmak Wolnej Magii. Pies również wpatrywał się w strażnika, z sierścią zjeżoną na grzbiecie. Sam nasłuchiwał przez chwilę równomiernego plusku wioseł i cichnących nawoływań sternika na oddalającej się galerze. - Odpłynęli już? - Tak - powoli odparła Lirael - ale lepiej nie wychodź z ukrycia. Cały czas nas widzą, a my zbliżamy się teraz do Wysokiego Mostu. Poza tym jeden ze strażników nie bardzo mi się podobał. Wyczułam zapach Wolnej Magii. Może to wcale nie był człowiek? - To nie mogła być Wolna Magia - powiedział Sam. - Rzeka ma tu zbyt szybki nurt. - W przeciwieństwie do Zmarłych, nie wszystkie stworzenia Wolnej Magii uciekają od płynącej wody - zauważył Mogget. - Tylko te obdarzone zdrowym rozsądkiem. - Kot ma rację - potwierdził pies. - Płynąca woda nie stanowi żadnej przeszkody dla istot z Trzeciej Rodziny ani dla czegokolwiek zawierającego esencję Dziewięciu. Nie spodziewałem się tu stworzeń tego rodzaju, Książę, ale na tej łodzi faktycznie wyczułem coś złowrogiego, co tylko z zewnątrz przypomina człowieka. Na szczęście nie ośmieliło się zdradzić swej obecności przy tylu świadkach. Musimy jednak zachować czujność. Sam westchnął i z trudem oparł się pokusie odsłonięcia koca choćby z twarzy. Niełatwo było leżeć w całkowitej ciemności, kiedy za rogiem czaiło się niebezpieczeństwo. W dodatku nigdy wcześniej nie widział Wysokiego Mostu od strony wody, a był to podobno jeden z najpiękniejszych widoków w Królestwie. Lirael najwyraźniej też była tego zdania. Nie zważając na przyśpieszający nurt rzeki, zdała się na Tropiciela i zajęła podziwianiem krajobrazu. Wysoki Most był stworzonym przez Naturę ogromnym kamiennym łukiem, wspartym na zboczach wąwozu. Czterysta czterdzieści stóp poniżej toczył swe wody Ratterlin. Na przestrzeni stuleci naturalną konstrukcję łuku uzupełnili budowniczowie. Najpierw wzniesiono zamek korzystający z ochrony głębokich wód rzeki. Żaden Zmarły nie mógł zbliżyć się do jego murów, ponieważ musiałby przejść zbyt blisko wartkiego nurtu Ratterlinu. W czasach bezkrólewia położenie zamku okazało się jego wielkim atutem, albowiem większość Kamieni Kodeksu została wówczas zniszczona, a osady przez nie chronione zrównano z ziemią. Zmarli i sprzymierzone z nimi istoty miały całkowicie wolną rękę. Tymczasem zamek w ciągu kilku lat otoczyły domy, gospody, magazyny, wiatraki, kuźnie, warsztaty, stajnie, tawerny i przeróżne inne budynki. Wiele z nich wykuto w skale tworzącej most, grubej na kilkaset stóp. Sam most miał ponad milę szerokości, nie był jednak zbyt długi. Odległość między jego wschodnim i zachodnim krańcem pokonał kiedyś jednym strzałem legendarny łucznik Aylward Blackhair. Lirael wpatrywała się właśnie w przedziwne miasto, gdy usłyszała krzyk. Głos należał do kobiety i dobiegał z rzeźby na dziobie łodzi. W tej samej chwili rumpel Tropiciela wyślizgnął jej się z dłoni i gwałtownie skręcił w lewo. Wskutek tego manewru bom przeleciał nagle nad pokładem, łódź przechyliła się mocno na prawo, a sterburta niemal całkowicie zanurzyła się we wzburzonej, spienionej wodzie. Siła manewru cisnęła Samem o reling sterburty. Mogget i Podłe Psisko jakimś cudem wylądowali na nim, podobnie jak chyba cała reszta bagażu. Woda błyskawicznie wypełniała łódź. Chłopak wyplątał ręce spod koca i sięgnął przed siebie, rozpaczliwie próbując chwycić się relingu. Trafił jednak prosto w strugi wody, zdał sobie sprawę, że Tropiciel jest niemal całkowicie przechylony na jedną stronę i za chwilę przewróci się do góry dnem. Podjął jeszcze jedną desperacką próbę uwolnienia się spod Moggeta, Podłego Psiska, bagażu i koca, krzycząc przez cały czas: - Lirael! Lirael! Co się dzieje? Rozdział czterdziesty Pod mostem Lirael nie mogła odpowiedzieć, bo wszystkie wysiłki skupiała na wdrapywaniu się do łodzi. Bom trafił ją w ramię i nim się obejrzała, wyrzucił za burtę. Na szczęście udało jej się chwycić relingu i teraz trzymała go kurczowo, z przerażeniem wpatrując się w rozkołysany kadłub łodzi. Była pewna, że Tropiciel zaraz przewróci się do góry dnem i pociągnie ją za sobą. Wtem łódź wyprostowała się równie szybko, jak straciła równowagę. Jej gwałtowny manewr umożliwił Lirael wśliźnięcie się do środka i dziewczyna wylądowała wśród plątaniny koców, razem z Samem, Podłym Psiskiem, Moggetem, mnóstwem różnych przedmiotów i masą spienionej wody. Jednocześnie wpłynęli ze smugi słonecznego blasku w dziwny, chłodny półmrok, pod most, gdzie Ratterlin toczył swoje wody w jego cieniu. - Co się stało? - parsknął Sam, wydostawszy się w końcu spod mokrego koca. Kompletnie przemoczona Lirael siedziała już przy rumplu, próbując złapać wszystkie przedmioty lecące w jej stronę. - Wydawało mi się, że łódź oszalała - odparła - dopóki nie zobaczyłam tego. Sam zaklął, starając się uwolnić od koca, który nadal krępował mu nogi. Pod mostem nie było całkiem ciemno, ponieważ światło dzienne dochodziło doń z obu krańców, ale było ono dziwne, delikatne i rozproszone w wodzie, jak gdyby słońce przebijało się mozolnie przez mgłę. Pies skoczył, by rzucić okiem na znalezisko, natomiast Mogget pociągnął nosem i usiadł przy dziobie, gdzie zajął się czyszczeniem i suszeniem swojego futerka. Na widok przedmiotu trzymanego przez Lirael pies warknął złowrogo. W lewej burcie, niedaleko rufy widniała dziura o poszarpanych brzegach. Znajdowała się tuż pod krawędzią burty, w miejscu, gdzie siedziała Lirael, nim przewrócił ją bom łodzi. Dziewczyna trzymała w dłoni strzałę z kuszy. Właśnie ten pocisk przedziurawił łódź. Grot pomalowany był na biało, a lotki zrobiono z czarnych kruczych piór. - To cud, że cię nie trafił! - wykrzyknął Sam, wkładając trzy palce w otwór w burcie. - To dzięki Tropicielowi - powiedziała Lirael, czule głaszcząc rumpel. - Patrzcie, co zrobili mojej biednej łodzi! - Strzała przeszyłaby cię na wylot, nawet gdybyś miała na sobie zbroję - stwierdził ponuro Sam. - To pocisk wojenny, takich bełtów nie używa się na polowaniach. Zbyt celnie cię namierzono - z pewnością nie zrobił tego zwykły człowiek. - Ktokolwiek to był, zapewne spróbuje znowu po drugiej stronie mostu albo nawet teraz - zauważyła Lirael, z niepokojem spoglądając, na górujące nad nimi kamienne sklepienie. - Nie wiesz, czy są w nim jakieś otwory? - Nie mam pojęcia - odparł Sam. Skierował wzrok, tak jak Lirael, i ujrzał jednolitą żółtą skałę. Most wisiał jednak kilkaset stóp nad nimi, a oświetlenie było marne. Niewykluczone, że znajdowały się w nim zakryte otwory, których po prostu nie mógł dostrzec. - Nic nie widzę, panienko - mruknął pies, wyciągając szyję. - Ale przy tak szybkim nurcie za moment przepłyniemy na drugą stronę. - Znasz zaklęcie zatrzymujące strzały? - zapytał Sam. Nurt istotnie wartko niósł ich przed siebie, a jasny, oświetlony słońcem łuk na drugim końcu tunelu mostu zbliżał się zbyt szybko. - Nie - wyznała zdenerwowana Lirael. - A powinnam. Opuściłam sporo zajęć ze sztuk walki. - Dobrze - zdecydował Sam. - W takim razie zamieńmy się miejscami. Ja siądę tutaj i będę sterował. Przed strzałami ochroni mnie zaklęcie. Ty przygotuj łuk, w razie czego będziesz strzelać do napastników. Mogget, masz najlepszy wzrok, będziesz wypatrywał wroga. - Przecież Koszmarny Kundel, czy jak on się tam nazywa, sam może to zrobić - oświadczył Mogget od dziobu. - Ja idę spać. - A jeśli zaklęcie nie zadziała? - zaprotestowała Lirael - I tak już jesteś ranny... - Zadziała - uspokoił ją Sam, przesuwając się w stronę steru, zmuszając tym samym Lirael do zrobienia mu miejsca. - Codziennie ćwiczyłem je ze strażnikami. Tylko zaklęta strzała lub pocisk mogą je złamać. - Ale przecież one też mogą być zaklęte - zauważyła Lirael, pośpiesznie zmieniając cięciwę na suchą i nawoskowaną. Czarno-biały pocisk z kuszy nie miał żadnych magicznych cech, ale nie dawało to gwarancji, że następny będzie taki sam. - Przede wszystkim muszą być mocniejsze od zaklęcia ochronnego - powiedział Sam z pewnością, której wcale nie czuł. To prawda, że rzucał zaklęcie wiele razy, nigdy jednak nie wykorzystywał go w prawdziwej walce. Touchstone pokazał mu je, gdy Sam miał zaledwie sześć lat, a strzały, przed którymi się wtedy bronił, były zwykłymi zabawkami z miękkimi grotami z gałganków. Potem ćwiczył na tępych strzałach, ale nigdy nie próbował ochronić się przed pociskiem mogącym przebić stalowy pancerz grubości cala. Usiadł przy rumplu i odwrócił się w stronę burty. Potem sięgnął do Kodeksu po potrzebne znaki. Zazwyczaj używał miecza do kreślenia zaklęcia w powietrzu, ale umiał też w razie potrzeby posługiwać się wyłącznie dłońmi i zaklęcie było równie skuteczne. Lirael spojrzała na szybko poruszające się dłonie Sama. Wkrótce w powietrzu zalśniły znaki Kodeksu i zawisły, błyszcząc jak złoty łuk nakreślony opuszkami palców. Mimo wszystko - pomyślała - jest bardzo dobrym Magiem Kodeksu. I chociaż boi się Śmierci i Zmarłych, na pewno nie jest tchórzem. Nie chciałaby być teraz na jego miejscu, gdzie tylko zaklęcie chroniło go przed ostrymi grotami zabójczo szybkich pocisków. Zadrżała. Gdyby nie Tropiciel, zapewne leżałaby teraz martwa albo wykrwawiała się na śmierć na dnie łodzi. Żołądek podszedł jej do gardła na samą myśl o tym i z wyjątkową dokładnością zaczęła przygotowywać strzałę. Kimkolwiek był ukryty zabójca, Lirael miała zamiar zrobić wszystko, żeby nie udało mu się strzelić ponownie. Sam skończył już kreślić pełny krąg ochronnego zaklęcia, ale nadal kucał przy rufie. Poruszał wciąż dłońmi, kreśląc znaki Kodeksu, które spływały z jego palców i dołączały do otaczającego go koła. Trzeba nad nim cały czas pracować - powiedział dysząc. - To pewien minus. Przygotuj się. Będziemy tam za mo... Znaleźli się nagle w pełnym słońcu i Sam instynktownie skurczył się, by utrudnić wrogowi trafienie. Lirael, klęczącą przy maszcie i spoglądającą w górę, na chwilę oślepił nagły blask słońca. W tej właśnie chwili napastnik uderzył ponownie. Pocisk z kuszy mignął w powietrzu, dziewczyna chciała krzyknąć ostrzegawczo, ale głos nie zdążył nawet opuścić jej krtani, kiedy grot zakończony czarnymi piórami uderzył w osłonę - i zniknął. - Szybko! - wydyszał Sam. Po jego twarzy i napiętych mięśniach klatki piersiowej widać było ogromny wysiłek utrzymywania zaklęcia w gotowości. Lirael szukała już wzrokiem strzelca. W kamiennym moście i stojących na nim budynkach za dużo było jednak okien i otworów. Zbyt wielu ludzi w oknach, na balkonach, opartych o balustrady, huśtających się na platformach przymocowanych do otynkowanych ścian... Nie sposób było dostrzec zabójcy. Nagle pies przyczołgał się do Lirael, podniósł łeb i zaskowyczał niepokojącym, wysokim głosem, który odbił się echem od wody, brzegów wąwozu i dał się słyszeć w całym mieście. Zabrzmiało to tak, jakby na moście pojawiła się nagle cała zgraja wygłodniałych wilków. Ludzie zamarli z szeroko otwartymi oczami. Tylko w jednym oknie, mniej więcej w połowie budynku, Lirael zauważyła ruch. Ktoś szybko otwarł okiennice, nadal ściskając w ręce kuszę. Naciągnęła cięciwę i strzeliła w tamtą stronę, ale strzała, zniesiona z kursu lekkim podmuchem wiatru, trafiła w ścianę nad głową napastnika. Kiedy zakładała kolejną, zabójca wyprostował się w oknie, niebezpiecznie balansując na krawędzi parapetu. Pies nabrał tchu i zawył ponownie. Strzelec rzucił kuszę i zatkał sobie uszy palcami, ale nawet w ten sposób nie był w stanie zagłuszyć potwornego dźwięku. Jego nogi zaczęły się samowolnie poruszać, unosząc go w powietrze. Rozpaczliwym wysiłkiem spróbował przerzucić ciało z powrotem do środka, ale najwyraźniej nie miał żadnej władzy nad kończynami. Chwilę później spadł w ślad za kuszą czterysta stóp w dół, do wody. Wciąż zatykał uszy palcami, a jego nogi nadal się poruszały, choć nie miały już pod sobą gruntu. Kiedy ciało zabójcy uderzyło o taflę wody, pies przestał wyć. Sam i Lirael drgnęli, czując obecność Śmierci. Patrzyli, jak fale rozchodzą się po wodzie od miejsca upadku aż do burty ich łodzi, a potem znikają. - Coś ty zrobił? - zapytała Lirael, ostrożnie odkładając łuk. Nigdy wcześniej nie widziała ani nie czuła niczyjej śmierci. Uczestniczyła tylko w ceremoniach Pożegnania, ale wtedy śmierć wydawała się czymś odległym, spowitym obrzędami i tradycją. - Zmusiłem go, żeby zrobił fałszywy krok - wyjaśnił pies, siadając na tylnych łapach, z sierścią nadal groźnie zjeżoną na grzbiecie. - Zabiłby cię, gdyby tylko mógł, panienko. Lirael skinęła głową i pośpiesznie uściskała psa. Sam obserwował to niepewnie. Ten skowyt miał swoje źródło w Wolnej Magii, nie było w nim ani odrobiny Magii Kodeksu. Pies zachowywał się przyjaźnie i wydawał się bardzo oddany Lirael, ale nie mógł zapomnieć, że był też niezwykle niebezpieczny. Ponadto, coś w jego wyciu wzbudziło wspomnienie magii, której kiedyś doświadczył, a teraz nie potrafił określić. W przypadku Moggeta wszystko było jasne. Kot był stworzeniem Wolnej Magii, unieszkodliwionym przez obrożę i kompletnie niegroźnym. Natomiast pies stanowił przypadkową mieszaninę elementów obu magii, a o czymś takim Sam nigdy nawet nie słyszał. Nie pierwszy raz zatęsknił za obecnością matki. Sabriel na pewno wiedziałaby, czym właściwie jest zwierzę. - Powinniśmy zamienić się miejscami - powiedziała Lirael nagląco. - Zbliża się kolejna łódź patrolowa. Sam szybko przykucnął naprzeciw psa, który spojrzał na niego i wyszczerzył przyjaźnie bardzo ostre, białe i duże zęby. Chłopak zmusił się do uśmiechu, pomny rad udzielanych mu na temat psów w dzieciństwie. Nigdy nie okazuj strachu... - Coś koszmarnego! Tu jest mnóstwo wody - poskarżył się, z chlupotem opadając na dno łodzi i przyciągając w swoją stronę przemoczony koc. - Powinienem był ją wylać w tunelu. Już miał zakryć twarz, gdy jego spojrzenie padło na Moggeta, który wciąż wygrzewał się i doprowadzał do porządku na dziobie. - Mogget! Ty też powinieneś się schować - rozkazał. Kot spojrzał znacząco na wodę wokół nóg Sama i wystawił mały, różowy język. - Tu jest zbyt mokro, jak dla mnie - oświadczył. - A poza tym łódź patrolowa zatrzyma nas na pewno. Bez wątpienia wysłano ich z miasta po tym psim popisie talentów wokalnych, choć mam nadzieję, że nikt nie zorientował się, co to naprawdę było. Możesz więc usiąść. Sam stęknął. - Mogłeś mi to powiedzieć, zanim się położyłem - powiedział z goryczą, podnosząc mały czerpak do wylewania wody. - Najlepiej byłoby, gdyby nas jednak nie zatrzymano - zauważył pies, węsząc w powietrzu. - Na tej łodzi może się ukrywać więcej wrogów. - Ale mamy więcej miejsca do manewrowania - powiedziała Lirael. - Postaram się ominąć ich łódź. Na wschodnim brzegu rzeki znajdował się główny port Wysokiego Mostu. Składało się na niego dwanaście pomostów różnej długości, przy których cumowały łodzie handlowe. Ich maszty tworzyły las nagich słupów. Za pomostami widniało nabrzeże wykute w zboczu wąwozu, długi taras zastawiony towarami przeznaczonymi do załadunku na łodzie lub do transportu w stronę miasta. Z tyłu, za nabrzeżem, kilka ścieżek wiodło w górę po stromych schodach, a między nimi wiła się plątanina lin, na których unoszono niezliczone pudła, skrzynie, beczki i bele. Zachodni brzeg rzeki był w zasadzie pusty, jeśli nie liczyć kilku łodzi handlowych, płynących przed nimi głównym nurtem, i jednej patrolowej, która właśnie odcumowywała. Jeśli ominą ją i ruszą dalej naprzód, nic już nie będzie mogło ich zatrzymać. - Tam jest ze dwudziestu łuczników - powiedział Sam z powątpiewaniem. - Myślisz, że uda nam się tak po prostu ich ominąć? - To zależy, ilu z nich, jeśli w ogóle którykolwiek, jest wysłannikiem Wroga - odparła Lirael, mocniej naciągając żagiel, żeby zwiększyć prędkość. - Jeśli to prawdziwi strażnicy, nie będą strzelać do Księcia i córki Clayrów. Prawda? - Chyba warto spróbować - mruknął Sam, nie mogąc zaproponować innego rozwiązania. Jeśli strażnicy byli prawdziwi, w najgorszym razie będzie musiał wracać do Belisaere. Jeśli nie są, najlepiej byłoby trzymać się od nich możliwie najdalej. - A jeśli wiatr osłabnie? - No to trzeba będzie jakiś przywołać - odrzekła Lirael. - Jak sobie radzisz z zaklinaniem pogody? - Zdaniem mojej matki, nie za dobrze - wyznał Sam. Zaklinania pogody dokonywano zazwyczaj wygwizdując znaki Kodeksu, a jemu nie szło to zbyt dobrze. - Ale chyba potrafię wywołać wiatr. - Ten plan jest kiepski - wtrącił podsłuchujący Mogget, obserwując, jak łódź patrolowa stawia żagiel. - Lirael nie wygląda jak córka Clayrów. Sameth podobny jest do stracha na wróble, a nie do Księcia. A dowódca tej łodzi może nie rozpoznać Tropiciela. Jeśli są to nawet prawdziwi strażnicy, zapewne zasypią nas gradem strzał, jeśli spróbujemy koło nich przepłynąć. Mnie tam nie uśmiecha się los poduszki do igieł. - Nie sądzę, żebyśmy mieli wybór - powiedział Sam. - Nawet jeśli tylko dwóch lub trzech z nich trzyma z Wrogiem, zaatakują nas. Jeśli wywołamy odpowiednio silny wiatr, może uda nam się pozostać poza zasięgiem strzał. - Świetnie! - mruknął Mogget. - Mokro, zimno i pod ostrzałem. Kolejny dzień rzecznych rozrywek. Lirael i Sam spojrzeli po sobie. Dziewczyna wzięła głęboki oddech. Znaki Kodeksu zawirowały w jej umyśle i pozwoliła im przepłynąć do płuc i do gardła. Potem gwizdnęła i czyste tony uniosły się pod samo niebo. W odpowiedzi na gwizd rzeka za nimi pociemniała. Spienione białe fale uniosły wodę i pomknęły w stronę łodzi i czekającego na wiatr żagla. Kilka sekund później poczuli podmuch wiatru. Olinowanie zaskrzypiało, łódź przechyliła się i nabrała prędkości. Mogget fuknął z uznaniem i pośpiesznie zeskoczył z dziobu, który natychmiast zalała woda. Lirael nie przestawała gwizdać, a po chwili Sam dołączył do niej. Ich wspólne zaklęcie prowadziło wiatr prosto w żagiel Tropiciela, zabierając go jednocześnie łodzi patrolowej, której żagiel zwisł nieruchomo. Strażnicy mieli jednak wiosła i sprawnych wioślarzy. Dowódca rzucił własne zaklęcie i wiosła zaczęły zanurzać się w wodzie w coraz szybszym tempie. Łódź pomknęła w stronę Tropiciela, tnąc dziobem spienioną nagle wodę i połyskując w słońcu metalowym wizerunkiem barana. Rozdział czterdziesty pierwszy Wolna Magia i martwy dzik Za kilka minut będziemy w zasięgu ich strzał - ostrzegł Mogget ponuro, oceniając żółtym okiem odległość między nimi a łodzią patrolową, a następnie dystans w stosunku do zachodniego brzegu. - Wydaje się, że będziemy musieli ratować życie, płynąc wpław. Lirael i Sam wymienili zatroskane spojrzenia, nie chcąc głośno przyznać kotu racji. Mimo wiatru wywołanego ich zaklęciem i prędkości, z jaką Tropiciel pruł fale, łódź patrolowa była wciąż zbyt szybka. Zbliżyli się też jak najbardziej mogli do brzegu i zaczynało brakować im miejsca do manewrowania. - Chyba lepiej będzie zaryzykować spotkanie ze strażnikami, nawet jeśli są wśród nich wrogowie - powiedział Sam, dotkliwie świadom faktu, że zranił już dwóch ludzi. - Nie chcę, żeby wzięli nas za przemytników albo kogoś podobnego i zaczęli strzelać. Nie chcę też postrzelić żadnego strażnika. Kiedy już zorientują się, kim jestem, wydam im rozkaz, żeby puścili was wolno. Kto wie? Może dopisze mi szczęście. Może Ellimere wcale nie kazała mnie aresztować. - Nie wiem... - zaczęła Lirael z niepokojem. Oczywiście wciąż istniała pewna szansa, że uda im się odpłynąć. Nie zdążyła jednak powiedzieć nic więcej, ponieważ przerwało jej szczeknięcie psa. - Nie! Na łodzi są przynajmniej trzy albo cztery stworzenia Wolnej Magii! Nie możemy się zatrzymać! - Ja tam nie czuję niczego podejrzanego - powiedział Mogget, wzdrygając się, opryskany wodą przewalającą się przez dziób. - Ale nie mam twojego słynnego nosa. Lecz skoro, jak widzę, pół tuzina łuczników przygotowuje się do strzału, skłonny jestem uwierzyć, że istotnie coś zwęszyłeś. Sam zauważył, że Mogget ma rację. Łódź patrolowa za moment przetnie im drogę, lecz sześciu łuczników już teraz ustawiło się w szyku bojowym na górnym pokładzie, mierząc w ich kierunku. Najwyraźniej mieli zamiar najpierw strzelać, a potem przejść do zadawania pytań. - Czy ci łucznicy to ludzie? - zapytał Sam szybko. Pies wciągnął woń nosem, a potem oznajmił: - Trudno powiedzieć. Myślę, że większość z nich tak. Ale kapitan, ten z piórem w kapeluszu, ma tylko wygląd człowieka. Jest stworzeniem Wolnej Magii zrobionym z ciała dzikiej świni. Nie sposób pomylić tego odoru z innym. - Musimy pokazać łucznikom, do kogo chcą strzelać! - krzyknął Sam. - Powinienem był zabrać tarczę z królewskim herbem albo coś podobnego. Nie odważyliby się wtedy strzelać, nawet gdyby im rozkazano. - Ależ oczywiście! - powiedziała Lirael, uderzając dłonią w czoło. - Masz, trzymaj to! - Co?! - wrzasnął Sam, rzucając się w panice, by chwycić rumpel, który puściła Lirael. - Co mam robić? Nie umiem żeglować! - Bez obaw, łódź popłynie sama - odkrzyknęła Lirael, pełznąc w stronę schowka na przedzie łodzi. Dzieliło ją od niego zaledwie dwanaście stóp, ale trudno było pokonać tę odległość, ponieważ Tropiciel był ostro przechylony na bok, a co kilka jardów unosił się i opadał w fale z pluskiem mrożącym krew w żyłach. - Jesteś pewna? - zakrzyknął znów Sam. Poczuł nacisk rumpla na dłoń i pomyślał, że tylko uchwyt jego zbielałych z wysiłku palców nie pozwala łodzi roztrzaskać się o brzeg. W ramach eksperymentu na sekundę odchylił jeden palec, gotowy w każdej chwili ponownie chwycić ze wszystkich sił za ster. Nic się jednak nie stało. Tropiciel utrzymał kurs, a rumpel prawie nie drgnął. Sam odetchnął z ulgą, ale natychmiast zakrztusił się na widok strzał lecących z łodzi patrolowej prosto w ich stronę. - Ciągle jeszcze za daleko - stwierdził pies, fachowym okiem oceniając trajektorię ich lotu. Rzeczywiście, strzały lądowały w wodzie o dobre pięćdziesiąt jardów od nich. - Ale już niedługo - mruknął Mogget. Podskoczył ponownie w poszukiwaniu bardziej suchego miejsca. Nawet już je znalazł, tuż koło masztu, kiedy wskutek lekkiego drgnienia rumpla - bez pomocy Sama - mała fala zalała tę okolicę i przewróciła kota na grzbiet. - Nienawidzę cię! - wysyczał Mogget w stronę rzeźby na dziobie łodzi, kiedy woda odpłynęła już spod jego łap. - Tamta galera wygląda przynajmniej na suchą. Może jednak pozwolimy się wziąć w niewolę? Jedynego dowodu, że kapitan jest stworzeniem Wolnej Magii, dostarczył nam nos Podłego Psiska. - Mogget, oni do nas strzelają! - powiedział Sam, nie wiedząc, czy kot żartuje, czy mówi poważnie. - Oprócz kapitana w łodzi są jeszcze dwa takie stworzenia - warknął pies, wciąż gorączkowo węsząc w powietrzu. Sam zauważył, że pies rośnie i nabiera groźnego wyglądu. Najwyraźniej przygotowywał się do walki, nie zważając na krzątaninę swojej pani przy dziobie. - Mam! - krzyknęła Lirael w chwili, gdy kolejna seria strzał pomknęła w ich kierunku. Tym razem wpadły do wody najwyżej parę jardów od łodzi. Pewnie udałoby im się dosięgnąć najbliższej. - Co?! - zawołał Sam. Jednocześnie sięgnął do Kodeksu po zaklęcie ochronne, choć wiedział, że będzie mizernym zabezpieczeniem przeciw sześciu łucznikom, zwłaszcza że nie odzyskał jeszcze w pełni sił. Lirael podniosła duży, kwadratowy kawałek czarnej tkaniny i pozwoliła mu załopotać na wietrze, ukazując srebrną gwiazdę połyskującą na samym środku. Wiatr prawie wyrwał tkaninę z jej rąk, ale przycisnęła ją mocno do piersi i zaczęła wspinać się na maszt. - To bandera Tropiciela! - krzyknęła, wyciągając fał, by wyjąć trzpień z klamry i przełożyć go przez otwór we fladze. - Zaraz ją zawieszę! - Nie mamy czasu! - wrzasnął Sam na widok łuczników przygotowujących się do kolejnego strzału. - Po prostu ją trzymaj! Lirael nie zwracała uwagi na jego słowa. Pośpiesznie dopasowała klamry na obu końcach i założyła trzpienie. Samowi wydawało się, że umyślnie się nie spieszy. Już chciał skoczyć w górę i chwycić tę przeklętą flagę, gdy nagle dziewczyna wypuściła banderę z rąk i ściągnęła fał. Dokładnie w tej chwili z lodzi patrolowej wypuszczono w ich stronę kolejne pięć strzał. Pierwszy zareagował na to Tropiciel, manewrując rumplem tak, by ustawić dziób pod wiatr. Łódź błyskawicznie straciła prędkość, a żagiel opadł, trzepocąc, co przypominało frenetyczne oklaski. Sam padł na ziemię, a rumpel huknął go w szczękę tak mocno, że przez moment wydawało mu się, iż został trafiony strzałą. Następnie rumpel znów się odchylił, nieznacznie chybiając chłopca, a łódź wróciła na poprzedni kurs. Tych kilka sekund utraty prędkości miało jednak kolosalne znaczenie. Sam zdał sobie z tego sprawę, gdy strzały, które powinny były ich trafić, wpadły do wody zaledwie o jard przed dziobem. Wielka srebrna gwiazda Clayrów zafalowała na maszcie, połyskując w słońcu. Teraz wiadomo już było, do kogo należy łódź, ponieważ flaga nie była zwykłym kawałkiem materiału. Podobnie jak Tropiciela, ją także przenikała Magia Kodeksu. Gwiaździsty sztandar Clayrów lśnił nawet w najczarniejszym mroku nocy, a w świetle dnia oślepiał swoim blaskiem. - Przestali wiosłować - zawiadomił pies radośnie. Istotnie, łódź patrolowa zwolniła, gdy chaotycznie opuszczane i podnoszone wiosła traciły rytm. Sam odprężył się i pozwolił zaklęciu odpłynąć, po czym zajął się sprawdzaniem, czy rumpel przypadkiem nie wybił mu zębów. - Ale dwóch łuczników przygotowuje się do strzału - ciągnął pies. Na te słowa Sam jęknął i pośpiesznie sięgnął po znaki Kodeksu, które właśnie odesłał z powrotem. - Tak... nie... pozostała czwórka ich obezwładniła. Kapitan krzyczy... zdradził się! Sam i Lirael spojrzeli na łódź patrolową. Kotłowały się na niej walczące sylwetki, towarzyszyły im krzyki, wrzaski i szczęk broni. W samym środku tego kłębowiska pojawił się nagle słup białego ognia i zabrzmiał głośny trzask. Podłe Psisko stuliło uszy, a pozostali drgnęli. Słup wystrzelił do góry na jakieś dwanaście stóp, po czym ześliznął się na bok i przeskoczył nad burtą. Przez moment Sam i Lirael byli przekonani, że słup zniknie w wodzie, tymczasem odbił się od jej powierzchni, jak gdyby była to łąka porośnięta sprężystą trawą, i zaczął zbliżać się w ich kierunku, zmieniając jednocześnie swoją postać. Nie był już wysokim słupem ognia, lecz ogromnym płonącym dzikiem z białymi kłami. Pędził w stronę Tropiciela, rozpryskując wodę przy każdym wielkim susie, wściekle kwicząc w biegu. Jego głos wywoływał mdłości u wszystkich, którzy go słyszeli. Sam zareagował pierwszy. Podniósł łuk Lirael i wystrzelił jedną po drugiej cztery strzały w stronę zbliżającego się do nich zjawiska. Wszystkie trafiły w cel, ale nie odniosły żadnego skutku. Nie licząc fontanny iskier, zostało po nich tylko trochę stopionego metalu i popiołu. Sam sięgał właśnie po następną strzałę, gdy stojąca tuż obok Lirael uniosła dłoń i wykrzyczała zaklęcie. Z jej palców spłynęła złota sieć, która zaczęła się rozpościerać, niesiona wiatrem w stronę potwora. Ognisty dzik, dając kolejnego susa, wpadł w sam jej środek. Powrozy żółtoczerwonego ognia spętały buchającego żarem potwora, dzik wpadł do wody, a makabryczne kwiczenie ustało. Wody Ratterlinu zamknęły się nad nim, tworząc ogromny pióropusz pary, wysoki przynajmniej na sto stóp. Kiedy i ten rozwiał się w powietrzu, po sieci ani po stworzeniu Wolnej Magii nie pozostał żaden ślad, jeśli nie liczyć czegoś, co wyglądało na rozkładające się kawały mięsa, skrzętnie omijane nawet przez żarłoczne mewy. - Dziękuję - powiedział Sam, kiedy już stało się jasne, że nic więcej nie rzuci się na nich z łodzi czy z głębi rzeki. Znał pętające zaklęcie użyte przez Lirael, ale nie sądził, że poskutkuje przeciw czemuś tak potężnemu. - To był pomysł Moggeta - wyjaśniła Lirael, sama najwyraźniej zaskoczona powodzeniem akcji. - Takie stworzenie może poruszać się po wodzie, ale pełne zanurzenie kompletnie je unicestwia - wytłumaczył Mogget. - Wystarczy je na chwilę zatrzymać. Kot spojrzał figlarnie na Podłe Psisko i dodał: - Teraz widzicie, że nie tylko pies zna ciekawe sztuczki. No, ale my tu gadu-gadu, a ja muszę się zdrzemnąć. Potem mogę chyba liczyć na jakąś rybkę, co? Znużony Sam skinął głową, choć nie miał pojęcia, jak uda mu się schwytać cokolwiek. Już chciał pogłaskać kota, tak jak Lirael głaskała często psa. Jednak spojrzenie zielonych oczu Moggeta powstrzymało go, nim zdążył wyciągnąć dłoń. - Przepraszam, że nie pomyślałam wcześniej o banderze - rzekła Lirael, kiedy łódź znów zaczęła nabierać prędkości. Wywołany zaklęciem wiatr osłabł, lecz wciąż mocno wydymał żagiel. - Tam jest cała sterta rzeczy, na które ledwo zdążyłam rzucić okiem, kiedy wypływałam z Lodowca. - Dobrze, że w ogóle sobie o niej przypomniałaś - wymamrotał Sam. Mówił niewyraźnie, bo sprawdzał, uszkodzoną żuchwę. Przybyło mu wprawdzie kilka siniaków, ale żadnego zęba nie stracił. - No i wiatr się przydał. Najpóźniej jutro rano powinniśmy dotrzeć do Domu. - Dom Abhorsenów stoi na wyspie, prawda? - zapytała Lirael z zadumą. - Zaraz przed wodospadem, gdzie Ratterlin spływa z Długich Urwisk? - Tak - odparł Sam, myśląc o spienionej kaskadzie i o tym, że pod jej ochroną poczuje się raźniej. Potem zorientował się, że Lirael może mieć inne zdanie i pewnie zastanawia się teraz, jak dotrą do Domu, omijając potężne wodospady i pewną śmierć. - Nie przejmuj się wodospadem - wyjaśnił. - Widzisz, z drugiej strony wyspy, gdzie prąd nie jest zbyt silny, znajduje się coś w rodzaju kanału. Ma długość mili, więc jeśli wpłyniemy do niego pod właściwym kątem, nie będzie żadnego problemu. Wykopali go Budowniczowie Muru, którzy wznieśli też Dom. Ten kanał to istne arcydzieło. Kiedyś próbowałem skonstruować jego model z wodospadem i sadzawką na jednym z tarasów w Pałacu. Ale nie udało mi się nigdy rzucić zaklęcia, które podzieliłoby prąd... Przerwał, ponieważ zauważył, że Lirael wcale go nie słucha. Miała nieobecny wyraz twarzy, a jej wzrok wybiegał gdzieś w dal, ponad jego ramieniem. - Nie wiedziałem, że jestem aż takim nudziarzem - powiedział z krzywym uśmiechem. Nie nawykł do tego, że ignorowały go ładne dziewczęta. A Lirael była ładna, może nawet piękna. Nigdy wcześniej nie zwrócił na to uwagi. Dziewczyna drgnęła, mrugnęła i odezwała się: - Przepraszam... Nie jestem do tego przyzwyczajona... W domu mało kto się do mnie odzywał. - Wiesz, wyglądasz dużo lepiej bez tej chusty - zauważył Sam. Dziewczyna była naprawdę atrakcyjna, choć miała w sobie coś niepokojącego. Gdzież on ją widział? Może jest podobna do jednej z tych, których towarzystwem uszczęśliwiała go Ellimere w Pałacu? - Przypominasz mi kogoś. Pewnie to niemożliwe, ale chyba kiedyś poznałem twoją siostrę? Chociaż nie, nigdy nie spotkałem Clayry z ciemnymi włosami. - Nie mam sióstr - odparła Lirael w roztargnieniu. - Tylko kuzynki. Całe mnóstwo kuzynek. I ciotkę. - Kiedy już dotrzemy do Domu, może przebrałabyś się w jakąś sukienkę mojej siostry. Miałabyś wreszcie okazję pozbyć się tej kamizelki - zaproponował Sam. - Mogę zapytać, ile masz lat? Lirael spojrzała na niego, zaskoczona pytaniem, i dostrzegła błysk w jego oczach. Znała ten błysk z Dolnego Refektarza. Odwróciła się i naciągnęła chustę, starając się znaleźć właściwe słowa. Gdyby tylko Sam mógł się zachowywać tak jak Podłe Psisko - przyjaciel i pocieszyciel, bez żadnych niepotrzebnych romantycznych uniesień. Musi teraz zrobić coś, co go zniechęci. Na pewno istnieje odpowiedni sposób, byle tylko nie musiała wymiotować ani obrzydzać mu siebie w podobny sposób. - Mam trzydzieści pięć lat - powiedziała w końcu. - Trzydzieści pięć! - wykrzyknął Sam. - To znaczy... przepraszam. Nie wyglądasz... wyglądasz dużo młodziej... - Maści - wyjaśnił pies, z chytrym uśmieszkiem dostrzegalnym tylko dla Lirael. - Kremy, olejki z Północy, zaklęcia. Moja pani bardzo się stara zachować młody wygląd, drogi Książę. - Och - wykrztusił Sam, opierając się o reling rufy. Rzucił ukradkowe spojrzenie na Lirael w poszukiwaniu zmarszczek lub innych oznak starzenia, których wcześniej nie zauważył. Nie wyglądała jednak nawet o dzień starzej niż Ellimere. A już na pewno nie zachowywała się jak znacznie starsza kobieta. Nie była na przykład ani trochę pewna siebie czy towarzyska. Może to dlatego, że jest bibliotekarką - pomyślał Sam, próbując wyobrazić sobie jej zgrabne kształty ukryte pod workowatą kamizelką. - Koniec gadania, psie! - rozkazała Lirael, odwracając twarz, by ukryć przed Samem uśmiech. - Może byś się tak przydał do czegoś i zaczął węszyć? Ja też zajmę się czymś pożytecznym i utkam powłokę Kodeksu. - Tak jest, panienko. Idę na wartę. Pies przeciągnął się, ziewnął, po czym z szeroko otwartymi ślepiami i wywieszonym językiem skoczył na dziób, siadając w miejscu, w które trafiały fale. „Jak on może siedzieć tak prosto i nieruchomo”, zastanawiała się Lirael. Przyszła jej do głowy nieprzyjemna myśl, że Podłe Psisko ma na nogach jakieś przyssawki. - Wariactwo. Kompletne wariactwo - powiedział Mogget na widok przemoczonego psa. Kot wrócił na swoje ulubione miejsce przy maszcie i oddawał się lizaniu i osuszaniu futerka. - No ale przecież on zawsze był stuknięty. - Słyszałem! - warknął pies, nie patrząc za siebie. - A jakżeby inaczej? - Mogget westchnął i polizał obrożę. Potem spojrzał na Lirael, a w jego oczach zamigotał złowrogi błysk, kiedy zapytał: - Pewnie nie chciałoby ci się zdjąć mi obroży, żebym mógł się porządnie wysuszyć? Lirael potrząsnęła głową. - Cóż, skoro to prostoduszne stworzenie się nie zgodziło, to ty odmówisz mi tym bardziej - mruknął Mogget, zwracając się do Sama. - Już żałuję, że nie zgłosiłem się na ochotnika. Nie musiałbym się męczyć na tej ciasnej łupinie. - Do czego się nie zgłosiłeś? - spytała zaciekawiona Lirael, lecz kot tylko się uśmiechnął. Ten uśmiech trochę za bardzo przypomina minę drapieżnika - pomyślała. Kot przechylił łepek, Ranna zadźwięczał na jego obroży i zwierzę zasnęło, wygrzewając się w południowym słońcu. - Uważaj na Moggeta - ostrzegł Sam, gdy Lirael uległa pokusie, bo podrapać kota po białym futerku na brzuchu. - W poprzedniej, niespętanej postaci prawie zabił moja matkę. I to trzy razy, odkąd została Abhorsenem. Lirael cofnęła rękę, a w tym samym momencie Mogget otwarł jedno oko i - niby dla zabawy - machnął łapą uzbrojoną w ostre pazury. - Idź spać! - rzucił pies od dzioba, nie patrząc nawet w ich stronę. Był pewien, że Mogget go posłucha. Kot mrugnął do dziewczyny i przez moment wytrzymał jej spojrzenie. Potem zamknął zielone oko i chyba rzeczywiście zapadł w sen, z Ranną pobrzękującym na szyi. - No cóż - powiedziała Lirael. - Czas się zabrać za powłokę Kodeksu. - Mogę popatrzeć, jak to robisz? - zapytał Sam z zapałem. - Czytałem o powłokach Kodeksu, ale myślałem, że ta sztuka już dawno została zapomniana. Nawet matka nie potrafi ich robić. Jakich kształtów używasz? - Wydrę lodową, niedźwiedzia brunatnego i sowę śmieszkę - odpowiedziała Lirael, z ulgą przyjmując fakt, że Sam stracił romantyczne zainteresowanie jej osobą. - Możesz się przyglądać, jeśli chcesz, ale nie wiem, co uda ci się zobaczyć. Używam bardzo długich i skomplikowanych znaków Kodeksu i zaklęć łączących, które przez cały czas muszę mieć w głowie. Nie będę więc mogła się do ciebie odzywać ani niczego tłumaczyć. Zejdzie mi z tym pewnie do wieczora. Wtedy muszę starannie złożyć powłokę, tak żeby można jej było później użyć. - To fascynujące! A próbowałaś umieścić gotowe zaklęcie w jakimś przedmiocie? Cały ciąg znaków zostaje w nim ukryty gotowy do użycia w razie potrzeby, mimo że samo zaklęcie nie zostało jeszcze rzucone. - Nie - odparła Lirael. - Nie wiedziałam, że to możliwe. - Jest dość trudne - przyznał Sam z przejęciem. - Przypomina naprawianie Kamienia Kodeksu. Musisz użyć odrobiny własnej krwi do przygotowania przedmiotu, który ma zawierać zaklęcie. I powinna to być królewska krew, choć krew Abhorsenów lub Clayrów wystarczy. Oczywiście trzeba być bardzo ostrożnym, bo jeśli się pomylisz... Ale zobaczmy najpierw twoją powłokę. Co to będzie? - Sowa śmieszka - odparła Lirael. Miała przeczucie, że Sam chciałby zadać jej mnóstwo pytań. Nie potrzebowała daru Widzenia, żeby to odgadnąć. - A to zabierze około czterech godzin. I to - dodała - bez żadnych przerw. Rozdział czterdziesty drugi Południowcy i nekromanta Słońce zachodziło, odbijając się czerwoną plamą w poprzek rzeki. Mimo zaklęcia rzuconego wcześniej przez Lirael i Sama, wiatr zmienił kierunek i dmuchał mocno z południa. Nawet jednak w tych warunkach Tropiciel posuwał się całkiem szybko, halsując pomiędzy wschodnim i zachodnim brzegiem. Tak jak przewidziała Lirael, Sam nie mógł się powstrzymać od zadawania pytań, ale nawet mimo tylu przerw udało jej się wykonać powłokę Kodeksu sowy śmieszki i złożyć ją starannie z myślą o wykorzystaniu w przyszłości. - To było fascynujące - stwierdził Sam. - Chciałbym się tego nauczyć. - Książkę „W powłoce lwa” zostawiłam w domu, lecz możesz ją przeczytać, kiedy będziesz w Lodowcu - odparła Lirael. - Jest wprawdzie własnością Biblioteki, ale pewnie pozwolą ci ją pożyczyć. Sam skinął głową. Perspektywa odwiedzenia Lodowca wydawała mu się niezwykle odległa. Był to kolejny fragment przyszłości, którego nie potrafił sobie wyobrazić. W tej chwili myślał tylko o dotarciu do bezpiecznego schronienia, do Domu Abhorsenów. - Możemy podróżować nocą? - zapytał. - Tak, jeśli Podłe Psisko zgodzi się trzymać wachtę, żeby pomóc Tropicielowi. - Zgadzam się - oświadczył pies, nie zmieniając pozycji na dziobie łodzi. - Im prędzej się tam znajdziemy, tym lepiej. Czuję w powietrzu obrzydliwą woń, a na rzece jest podejrzanie pusto. Sam i Lirael rozejrzeli się dokoła. Byli tak zajęci powłoką Kodeksu, że nie zwrócili uwagi na całkowity brak innych łodzi, choć kilka z nich cumowało przy wschodnim brzegu. - Od Wysokiego Mostu nikt za nami nie płynął. Minęliśmy raptem cztery łodzie zbliżające się z południa. Ratterlin jest zwykle bardziej uczęszczany. Coś jest nie w porządku. - Masz rację - zgodził się Sam. - Zawsze widywałem tu mnóstwo łodzi. Nawet w zimie. Już dawno powinniśmy byli spotkać barki z drewnem płynące na Północ. - Przez cały dzień nie widziałem ani jednej łodzi, co zapewne oznacza, że zatrzymały się gdzieś, szukając schronienia - poinformował pies. - A wszystkie są wyciągnięte na pomosty albo zacumowane do boi, najdalej jak się da od stałego lądu. - Nad całą rzeką jest z pewnością więcej Zmarłych albo stworzeń Wolnej Magii - stwierdziła Lirael. - Wiedziałem, że matka i ojciec nie powinni byli jechać - powiedział Sam. - Gdyby tylko podejrzewali... - I tak by pojechali - przerwał mu Mogget, ziewając. Przeciągnął się i skosztował powietrza delikatnym różowym językiem. - Jak zawsze, niebezpieczeństwo nadchodzi z różnych stron. Czuję, że podąża także za nami i niestety pies się nie myli. Bryza niesie wyraźny odór. Obudźcie mnie, gdyby miało się wydarzyć coś nieprzyjemnego. Z tymi słowami kot wrócił na swoje miejsce, zwijając się ciasno w kłębek. - Ciekawe, co Mogget określiłby jako „nieprzyjemne” - mruknął Sam nerwowo. Podniósł miecz i wysunął z pochwy, by sprawdzić, czy znaki Kodeksu, które tam umieścił, nie zniknęły przypadkiem z ostrza. Pies ponownie zaczął węszyć, tymczasem łódź zrobiła zwrot na lewą burtę. Nozdrza mu zadrgały i podniósł pysk wyżej, by rozpoznać nasilającą się woń. - Wolna Magia - oznajmił wreszcie. - Na zachodnim brzegu. - Gdzie dokładnie? - dopytywała się Lirael, osłaniając oczy dłonią. Trudno było cokolwiek zobaczyć, patrząc pod zachodzące słońce. Dostrzegła tylko gęste zarośla wierzby wśród pustych pól, kilka prowizorycznych pomostów i na wpół zatopione kamienne ściany dużej pułapki na ryby. - Nic nie widzę - odparł pies. - Czuję tylko zapach z dołu rzeki. - Ja też nic nie widzę - dodał Sam. - Jeśli na samej rzece nie ma Wolnej Magii, możemy po prostu płynąć dalej. - Czuję też zapach ludzi - ciągnął pies. - Przerażonych ludzi. Sam zamilkł. Lirael spojrzała na niego i zobaczyła, że przygryza wargi. - Czy to może być nekromanta? - zapytała. - Hedge? Pies wykonał gest, jakby wzruszał ramionami. - Z takiej odległości nie wyczuję. Woń Wolnej Magii jest bardzo silna, więc może to nekromanta. A może Stilken albo Hish. Lirael nerwowo przełknęła ślinę. Potrafiłaby unieszkodliwić Stilkena, ponieważ miała do pomocy Nehimę, a także Sama, Podłe Psisko i Moggeta. Liczyła jednak, że nie będzie to konieczne. - Widzę, że powinienem był jednak przeczytać tę książkę - mruknął Sam. Nie wyjaśnił, o jaką mu chodzi. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, podczas gdy Tropiciel zbliżał się do zachodniego brzegu. Słońce szybko znikało za horyzontem, nad jego linią widniała już tylko połowa rumianego kręgu. Powoli zapadał zmierzch, a na niebie zaczęły pojawiać się gwiazdy. - Myślę, że powinniśmy... powinniśmy się rozejrzeć - powiedział w końcu Sam z widocznym wysiłkiem. Przypiął miecz do pasa, ale nie podniósł sakwy z dzwonkami. Lirael rzuciła na nie okiem i pomyślała, że chętnie wzięłaby pas ze sobą. Dzwonki nie należały jednak do niej. To Sam musi zdecydować, co z nimi zrobić. - Jeżeli przycumujemy przy najbliższym pomoście, to wystarczy? - zapytała. Pies przytakująco skinął łbem. Tropiciel bez dalszych rozkazów sam skręcił w stronę pomostu. - Wstawaj, Mogget! - powiedział cicho Sam. Wraz z nastaniem nocy na rzece zapanowała cisza i nie chciał, żeby zbyt donośny głos niósł się po wodzie. Mogget nawet nie drgnął. Sam odezwał się ponownie i podrapał kota po głowie, ale Mogget wciąż spał. - Obudzi się w stosownej chwili - powiedział pies. On też ściszył głos. - Przygotujcie się! Tropiciel sprawnie dopłynął do pomostu, tymczasem Lirael zwinęła żagiel. Sam wyskoczył na brzeg z mieczem w dłoni, a pies podążył jego śladem. Po chwili dołączyła do nich Lirael. Wyciągnięta z pochwy Nehima połyskiwała w jej ręku znakami Kodeksu. Pies nie przestawał węszyć i nastawiać uszu. Cała trójka stała w milczeniu, nadsłuchując i czekając. Nawet głodne mewy umilkły. Poza oddechem podróżników i szumem rzeki pod pomostem nie było słychać żadnego dźwięku. Gdzieś w oddali ciszę przerwał nagle przeciągiły krzyk. Potem, jakby na dany sygnał, zabrzmiały stłumione nawoływania i kolejne okrzyki. W tej właśnie chwili Lirael i Sam wyczuli śmierć. Choć działo się to w znacznej odległości od nich, oboje zadrżeli na myśl o umierających. Chwilę później usłyszeli i poczuli to samo. Wyczuli też obecność czegoś innego - siły władającej Śmiercią. - Nekromanta! - wykrztusił Sam i cofnął się o krok. - Dzwonki - dodała Lirael, spoglądając na łódź. Mogget już się obudził, a jego zielone ślepia świeciły w ciemności. Usiadł tuż przy pasie z dzwonkami. - Idą w naszym kierunku - zawiadomił spokojnie pies. Nawoływania i krzyki zbliżały się, ale Lirael i Sam nie widzieli nic, tylko wierzby porastające brzeg. Nagle jakieś pięćdziesiąt jardów w dół rzeki z zarośli wynurzył się mężczyzna i natychmiast wskoczył do wody. Znikł pod jej powierzchnią, ale w chwilę później wynurzył głowę nieopodal. Przepłynął kilka metrów, po czym obrócił się na grzbiet, zbyt znużony, a może ranny, by się poruszać. W pogoni za nim do brzegu rzeki przypełzły czarne, zwęglone zwłoki. Był to Zmarły Pomocnik. Na widok uciekającej ofiary zawył strasznym, rzężącym głosem. Następnie chwiejnym krokiem zawrócił w stronę zarośli, bo rwący nurt rzeki uniemożliwiał mu dalszy pościg. - Chodźmy! - powiedziała Lirael, choć wymówienie tych słów przyszło jej z trudem. Wyciągnęła fletnię z kieszeni i ruszyła przed siebie z psem przy nodze. Sam zawahał się, wpatrzony w ciemność. Zza linii drzew dochodziło coraz więcej nawoływań i krzyków. Nie można było zrozumieć słów, ale Sam wiedział, że ktoś tam straszliwie się boi i wzywa pomocy. Ponownie rzucił okiem na dzwonki. Mogget spojrzał na niego, nie mrugnąwszy okiem. - Na co czekasz? - zapytał kot. - Na moje pozwolenie? Sam potrząsnął głową. Stał jak sparaliżowany, nie mógł sięgnąć po dzwonki ani podążyć za Lirael, która razem z psem znajdowała się już prawie na końcu pomostu. Wyczuwał obecność Zmarłych w odległości najwyżej stu jardów i wiedział, że jest z nimi nekromanta. Musiał coś zrobić, aby sobie udowodnić, że nie jest tchórzem. - Niepotrzebne mi dzwonki! - krzyknął i pobiegł w dół pomostu, a podkute buty zastukały głucho na drewnianych deskach. Wyminął zdziwioną Lirael i psa, po czym wskoczył w przesmyk w zaroślach. W kilka sekund zostawił wierzby za sobą i znalazł się na oświetlonej blaskiem księżyca polanie. Jeden ze Zmarłych Pomocników rzucił się w jego kierunku. Sam jednym płynnym ruchem podciął mu nogi, kopniakiem odepchnął ciało i oddalił się biegiem, nim Pomocnik zdążył się podnieść. Musi zabić nekromantę, zanim ten wciągnie go do Śmierci. Musi go zabić najszybciej, jak to możliwe. W miejsce strachu poczuł przypływ wściekłości. Krzyknął donośnie i przyśpieszył kroku. Lirael z psem wynurzyli się z zarośli w momencie, gdy Sam ruszył przed siebie. Przewrócony przez niego Pomocnik poczołgał się w ich stronę, ale Lirael trzymała fletnię przy ustach. Wybrała Saraneth i rozległ się silny, czysty dźwięk. Jej rozkazujący ton zatrzymał Pomocnika. W tym samym momencie dziewczyna gwizdnęła w Kibetha. Na dźwięk trylu tanecznych nutek zwłoki przekoziołkowały w tył, a zamieszkujący je duch powrócił do Śmierci. - Już po nim - stwierdził pies, rzucając się naprzód. Lirael podążyła za nim, zachowując jednak więcej rozwagi niż Sam. Resztki dnia wciąż pozwalały dostrzec trzydziestu lub czterdziestu Zmarłych Pomocników, otaczających grupę mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy najwyraźniej próbowali schronić się w rzece, ale nie zdołali tego dokonać. Teraz uformowali krąg, w ostatnim odruchu obronnym osłaniając dzieci stojące w środku. Lirael wyczuwała Pomocników Śmierci... i coś jeszcze. Coś dziwnego i dużo potężniejszego. Dopiero gdy ujrzała, jak Sam mija Pomocników i wykrzykuje swe wyzwanie, pojęła, że jest tam nekromanta. Ludzie krzyczeli, jęczeli i płakali. Pomocnicy skrzeczeli w odpowiedzi, powalając ofiary na ziemię, by podciąć im gardła łub rozerwać na kawałki. Ludzie próbowali się bronić za pomocą kijów i zaostrzonych gałęzi, ale nie potrafili ich skutecznie użyć, poza tym nie mieli szans wobec przygniatającej przewagi wroga. Lirael ujrzała, że nekromanta odwraca się w kierunku Sama. Uniósł dłonie i gorąca, metaliczna woń Wolnej Magii wypełniła powietrze. Chwilę później wystrzeliła białobłękitna iskra, która pomknęła w stronę nacierającego. W tym samym momencie Pomocnicy Śmierci ryknęli triumfalnie, ponieważ udało im się złamać szyk obronny mężczyzn i kobiet i wedrzeć do wewnętrznego kręgu dzieci. Lirael puściła się biegiem w ich kierunku. Miała poczucie, że się spóźniła. Sam zobaczył, jak nekromanta unosi ręce, i dostrzegł brązową maskę na jego twarzy. Szybko uskoczył w bok, ale jego umysł pracował na najwyższych obrotach. Maska z brązu! A zatem to nie był Hedge, tylko Chlorr w Masce, istota, z którą jego matka walczyła wiele lat temu! Piorun przeleciał koło niego ze świstem, chybiając ledwie o kilka cali. Sam poczuł żar niesiony przez błyskawicę, a trawa za jego plecami stanęła w ogniu. Zwolnił i sięgnął do Kodeksu po cztery znaki. Błyskawicznie nakreślił je palcami w powietrzu i w jego dłoni zmaterializowało się trójkątne srebrne ostrze. Rzucił je przed siebie, nim jeszcze było w pełni gotowe. Ostrze zawirowało i przeszyło powietrze. Chlorr z łatwością uskoczyła przed nim, ale wirująca broń zawróciła kilka jardów za nią i ponownie pomknęła w jej stronę. Sam rzucił się naprzód, widząc, że ostrze trafiło nekromantkę w ramię. Był przekonany, że taki cios powinien przynajmniej odciąć jej kończynę, ale zobaczył tylko błysk złotego płomienia, fontannę białych iskier i tlący się rękaw. - Ty głupcze - powiedziała Chlorr, wznosząc miecz. Jej głos pełzł po skórze Sama niczym tysiące maleńkich robaków, a oddech niósł odór śmierci i Wolnej Magii. - Nie masz dzwonków. W tym momencie Sam zdał sobie sprawę, że Chlorr także nie miała dzwonków, a oczy przysłonięte maską nie należą do człowieka. Widniały tam tylko dwa płomienie, a z ust unosił się biały dym. Chlorr nie była już nekromantką tylko jedną z Istot Większej Śmierci. Sabriel pokonała ją i zabiła. A jednak ktoś przywrócił Chlorr do życia. - Uciekajcie! - krzyknęła Lirael - Uciekajcie! Stała między ostatnimi czterema ocalonymi i kilkoma Pomocnikami, którzy oparli się dźwiękom piszczałek. Dziewczyna dmuchała w Saranetha, aż posiniała na twarzy, wrogów było jednak zbyt wielu, więc fletnia już nie wystarczała. Nie działała też wcale na pozostałych Pomocników. Co gorsza, dzieci nie chciały uciekać. Były zbyt przerażone, niezdolne do ruchu i nie rozumiały zupełnie poleceń wykrzykiwanych przez Lirael. Jeden z Pomocników skoczył do przodu, więc Lirael rzuciła się na niego. Pies zaatakował innego i powalił go na ziemię. Ale trzeciemu, niskiemu, szybkiemu stworzeniu z rozbudowanymi szczękami, udało się ich minąć i schwytać małego chłopczyka, który nie przestawał krzyczeć. Jeden ruch szczęk i krzyk natychmiast ustał. Łkając z wściekłości i obrzydzenia, Lirael obróciła się i odcięła Pomocnikowi głowę jednym ciosem Nehimy, połyskującej deszczem srebrnych iskier. Zmarły funkcjonował jednak nadal, ponieważ zamieszkujący go duch nie odniósł żadnych obrażeń. Lirael cięła raz za razem, ale jego palce nadal zaciskały się na ofierze, zęby zaś wciąż miażdżyły główkę dziecka. Sam odbił następny cios zadany mu przez coś, co kiedyś było Chlorr. Dysponowała niewiarygodną siłą i chłopak był bliski wypuszczenia miecza z dłoni. Czuł, że ręka i nadgarstek zupełnie mu już zdrętwiały, a znaki Kodeksu, które tak pracowicie ułożył w zaklęcie, by stworzyć ostrze, powoli ulegały mocy Chlorr. Kiedy znikną, ostrze pęknie... Cofnął się chwiejnym krokiem i szybko potoczył wzrokiem po pobojowisku. W oddali dostrzegł Lirael i Podłe Psisko walczących z kilkoma Pomocnikami. Wcześniej usłyszał brzmienie fletni, głosy Saranetha i Kibetha. Nie przypominały one innych znanych mu dźwięków. Zdołały odesłać większość duchów, które ożywiały Zmarłych, z powrotem do Śmierci, ale nie miały żadnego wpływu na Chlorr. Nekromantka zaatakowała go ponownie ze złowieszczym sykiem. Sam uchylił się przed ciosem. Rozpaczliwie zastanawiał się, co powinien zrobić. Musiało przecież istnieć jakieś zaklęcie, które zatrzymałoby ją chociaż na chwilkę, dając mu czas na ucieczkę... Lirael i pies wspólnie powalili ostatniego Pomocnika na ziemię. Pies szczeknął mu prosto w twarz, a Zmarły natychmiast osłabł, duch go opuścił, pozostawiając jedynie upiornie zmasakrowane zwłoki. - Dziękuję - powiedziała Lirael, dysząc ciężko. Popatrzyła dokoła na groteskowo powyginane zwłoki Pomocników i żałosne ciała ich ofiar. Żywiła rozpaczliwą nadzieję, że ujrzy bodaj jedno z dzieci, ale oprócz niej i psa nikt nie został żywy. Wszędzie tylko ciała rozrzucone na przesiąkniętej krwią ziemi. Szczątki Zmarłych Pomocników tuż obok zamordowanych ludzi. Lirael zamknęła oczy. Czuła tylko Śmierć. Nie przeżył nikt. Szarpnęły nią mdłości, ale kiedy pochyliła się do przodu, by zwymiotować, usłyszała krzyk Sama. Wyprostowała się natychmiast, otwarła oczy i rozejrzała wokół. Nie mogła go dostrzec, ale gdzieś w oddali zauważyła błysk złotego ognia i fontanny białych iskier. Wyglądało to jak pokaz sztucznych ogni, ale Lirael domyśliła się, co to oznacza. Nie od razu jednak zrozumiała, co wykrzykuje Sam. Kiedy słowa dotarły wreszcie do jej otępiałego, oszołomionego umysłu, mdłości ustały. Przeskoczyła ciała Zmarłych Pomocników i ich ofiar i rzuciła się do biegu. Sam krzyczał: - Pomocy! Lirael! Psie! Mogget! Niech mi ktoś pomoże! Miecz Sama roztrzaskał się podczas wymiany ciosów. Pękł tuż przy rękojeści i w jego dłoni została tylko bezużyteczna część pozbawiona jakiejkolwiek magii. Chlorr zaśmiała się. Był to dziwny, daleki śmiech, rozbrzmiewający zza maski niczym echo w pustej sali. W miarę jak nekromantka zbliżała się do Sama, jej mroczna postać pod przegniłym, podartym futrem nabierała coraz większych rozmiarów. Górowała teraz nad nim, a z jej ust unosił się biały dym. Uniosła miecz. Po ostrzu spłynął czerwony płomień, a na trawę spadły rozżarzone krople ognia. Sam rzucił rękojeść prosto w jej twarz i odskoczył, z okrzykiem: - Pomocy! Lirael! Psie! Miecz opadł. Chlorr skoczyła naprzód, szybciej i dalej, niż Sam mógł przypuścić. Ostrze świsnęło mu tuż przy nosie. Przerażony, krzyknął ponownie: - Mogget! Pomocy! Niech mi ktoś pomoże! Lirael zobaczyła, jak ognisty miecz nekromantki zadaje cios Samowi, który pada na ziemię. Potem widok przysłonił czerwony ogień. - Sam! - krzyknęła. W tym samym momencie pies rzucił się potężnym skokiem w tamtą stronę. Przez jedną, pełną strachu sekundę Lirael wydawało się, że Sam został zabity. Potem ujrzała, jak przewraca się na bok, najwyraźniej nietknięty. Nekromantka ponownie uniosła miecz. Lirael pędziła naprzód z wysiłkiem rozsadzającym płuca. Chciała zdążyć na czas i pomóc, ale nie mogła. Od miejsca walki dzieliło ją wciąż jakieś czterdzieści czy pięćdziesiąt jardów i nie potrafiła przypomnieć sobie żadnego zaklęcia, które zdołałoby pokonać tę odległość i odwrócić uwagę wroga. - Giń! - wyszeptała Chlorr, unosząc obosieczny miecz nad głową, z ostrzem wycelowanym prosto w dół. Sam spojrzał na ostrze i zrozumiał, że tym razem nie uda mu się uchronić przed ciosem. Chlorr była zbyt szybka i silna. Podniósł dłoń w obronnym geście i spróbował wymówić znak Kodeksu, lecz jedyny, jaki przychodził mu na myśl, był kompletnie bezużytecznym zaklęciem używanym do robienia zabawek. Ostrze opadło. Sam krzyknął. Pies zaszczekał. W tym szczeknięciu była Magia Kodeksu. Uderzyła ona Chlorr w momencie, gdy ta atakowała Sama. Ramiona nekromantki zalśniły złotym blaskiem i zaskwierczały. Z tysiąca maleńkich otworów uniósł się biały dym. Cios, który miał przeszyć Sama, zboczył i ostrze wbiło się głęboko w ziemię, tak blisko chłopca, że ogień oparzył mu biodro. Cała nadprzyrodzona moc Chlorr skupiła się w tym ciosie. Teraz nekromantka miotała się, próbując uwolnić miecz. Psisko zbliżyło się do niej, warcząc. Urosło nagle do rozmiarów pustynnego lwa, z potężnymi kłami i pazurami. Jego obroża migotała złotym płomieniem, a wypisane na niej znaki Kodeksu wirowały i łączyły się w dzikim tańcu. Zmarła istota puściła miecz i cofnęła się. Widząc jej ucieczkę, Sam z wysiłkiem podniósł się z ziemi. Zacisnął pieści i spróbował się uspokoić, by rzucić zaklęcie. Lirael dotarła na miejsce chwilę później. Brakowało jej tchu. Dysząc ciężko, zwolniła i stanęła za psem. Chlorr uniosła jedną bezcielesną pięść. Jej paznokcie wydłużyły się niby wąskie ostrza ciemności. Nadal spowijał ją biały dym, ale otwory w ramionach znikły. Zrobiła krok naprzód, a Podłe Psisko szczeknęło ponownie. Tym razem w szczeknięciu była Wolna Magia, wzmocniona zaklęciami Kodeksu. Obroża psa zalśniła jeszcze jaśniej. Sam i Lirael musieli przymknąć oczy. Chlorr wzdrygnęła się i uniosła dłonie, by zasłonić twarz. Zza maski wydobyło się więcej białego dymu, a ciało nekromantki zaczęło zmieniać postać pod futrem. Chlorr zapadała się w siebie, a jej odzienie, zmięte, osuwało się powoli na ziemię, w miarę jak opuszczało je widmowe ciało. - Przeklinam was! - krzyknęła przenikliwym głosem. Futro opadło, a na nim wylądowała brązowa maska. Cień Chlorr, ciemny i gęsty jak atrament, odpłynął w dal z zawrotną prędkością. Lirael podążyła za nim, ale pies ją powstrzymał. - Nie - powiedział. - Daj mu odejść. Udało mi się wygnać ducha z postaci, ale jest zbyt potężny, bym mógł go zniszczyć albo odesłać z powrotem do Śmierci. - To była Chlorr - rzekł pobladły Sam. Cały jeszcze drżał. - Chlorr w Masce, nekromantka, z którą moja matka walczyła wiele lat temu. - Teraz jest jedną z Istot Większej Śmierci - dodał Mogget. - Gdzieś zza Siódmej lub Ósmej Bramy. Zdumiony Sam aż podskoczył w miejscu. Kiedy spojrzał w dół, Mogget siedział sobie spokojnie koło miecza Chlorr, jak gdyby tkwił tam przez cały czas. - Gdzieś ty był? - zapytał Sam. - Orientowałem się w sytuacji - wyjaśnił Mogget. - Chlorr uciekła, ale jeszcze wróci. O niecałe dwie mile na zachód są Zmarli Pomocnicy, przynajmniej setka. Dowodzą nimi Pomocnicy Cienia. - Setka! - wykrzyknął Sam, a Lirael powtórzyła: - Pomocnicy Cienia! - Wracajmy lepiej do łodzi - powiedział Sam. Rzucił okiem na wbity w ziemię miecz Chlorr. Nie biegły już po nim płomienie, ale stal była czarna jak mahoń i opatrzona dziwnymi runami, które wiły się i skręcały, przyprawiając go o mdłości. - Powinniśmy to zniszczyć - stwierdził Sam. Kręciło mu się w głowie i z trudem zbierał myśli. - Ale nie wiem, jak to zrobić. - A co z tymi ludźmi? - zapytała Lirael. Nie potrafiła nazwać ich „ciałami”. Wciąż nie wierzyła, że wszyscy są martwi. To wydarzyło się tak szybko, w ciągu zaledwie kilku minut. Sam potoczył wzrokiem po polu. Na niebie lśniło teraz więcej gwiazd i pojawił się cienki sierp księżyca. W tym chłodnym świetle chłopak zauważył, że wielu pomordowanych ma na sobie niebieskie kapelusze i chusty. Jeden ze Zmarłych pokonanych przez Lirael za pomocą fletni ściskał w szponach kawałek niebieskiej tkaniny. - To Południowcy - stwierdził zaskoczony. Podszedł do ciał, żeby przyjrzeć się im z bliska. Zwłoki leżące najbliżej należały do jasnowłosego chłopca, który mógł mieć najwyżej szesnaście lat. W oczach Sama, zamiast strachu, pojawiło się zdziwienie. - Uchodźcy z Południa. Chyba próbowali uciec. - Skąd? - zapytała Lirael. Nim ktokolwiek zdążył udzielić jej odpowiedzi, w oddali rozległo się wycie Zmarłego. Chwilę później przyłączyło się do niego wiele podobnych upiornych głosów. - Chlorr spotkała już innych Pomocników - powiedział Mogget nagląco. - Musimy uciekać! Kot szybkimi susami ruszył w stronę rzeki. Sam chciał podążyć jego śladem, ale Lirael chwyciła go za rękę. - Nie możemy tak po prostu stąd odejść! - zaprotestowała. - Jeśli ich tu zostawimy, Z narli użyją ciał do... - Nie możemy tu zostać! - sprzeciwił się Sam. - Słyszałaś, co powiedział Mogget. Zmarłych jest zbyt wielu, a poza tym wróci z nimi Chlorr! - Musimy coś zrobić! - powiedziała Lirael. Spojrzała na psa. Na pewno jej pomoże! Nad ciałami trzeba odprawić obrzędy oczyszczające albo rzucić zaklęcie, które ochroni je przed duchami przywołanymi ze Śmierci. Jednak pies potrząsnął łbem. - Nie ma czasu - powiedział że smutkiem. - Sam przyniesie dzwonki - nalegała Lirael. - Moglibyśmy... Pies szturchnął Lirael w okolicach kolana, zmuszając ją do odwrotu. Ruszyła z miejsca. W jej oczach wzbierały łzy. Sam i Mogget szli na przedzie, kierując się ku zaroślom. - Szybciej! - przynaglał pies nerwowo, co chwilę rzucając spojrzenie za siebie. Słyszał wyraźnie grzechot kości i wyczuwał odór gnijących ciał. Zmarli byli coraz bliżej. Lirael przyśpieszyła kroku. Gdyby tylko potrafiła biec szybciej albo umiała lepiej używać fletni! Mogłaby wtedy uratować bodaj jednego z uchodźców. Jednemu udało się przecież uciec! - Jest jeszcze jeden człowiek! - wykrzyknęła, zrywając się do biegu. - Wskoczył wcześniej do rzeki! Musimy go uratować! Rozdział czterdziesty trzeci Pożegnanie z Tropicielem Nawet za pomocą doskonałego węchu Podłego Psiska i niezrównanego wzroku Moggeta znalezienie Południowca, któremu udało się schronić w rzece, zajęło im blisko godzinę. Mężczyzna unosił się na plecach, lecz głowa ledwo wystawała mu z wody, a on sam wyglądał, jakby nie oddychał. Dopiero kiedy Sam i Lirael przyciągnęli go do łodzi, otwarł oczy i jęknął z bólu. - Nie, nie - wyszeptał. - Nie. - Trzymaj go - szepnęła Lirael do Sama. Szybko sięgnęła do Kodeksu i wydobyła z niego kilka znaków uzdrawiających. Wymówiła ich nazwy i zamknęła w dłoni. Zalśniły tam, ciepłe i krzepiące, podczas gdy dziewczyna szukała ran, na których mogłaby je umieścić. Kiedy zaklęcie zaczęło działać, można już było wyciągnąć zbiega z wody. Na szyi rannego widać było dużą ciemną plamę zaschniętej krwi. Lirael sięgnęła ręką w jej stronę, ale mężczyzna krzyknął głośno, próbując oswobodzić się z uścisku Sama. - Nie! To zło! Zdumiona Lirael cofnęła dłoń. Było przecież oczywiste, że chce użyć Magii Kodeksu. Złote światło lśniło czystą poświatą i nie czuć było odoru Wolnej Magii. - To Południowiec - szepnął Sam. - Oni nie wierzą w magię, nawet w przesądy popularne w Ancelstierre, nie mówiąc już o Magii Kodeksu. Po przekroczeniu Muru musieli być przerażeni. - Ziemia za Murem - zaszlochał mężczyzna. - Obiecał nam ziemię za Murem. Mieliśmy zbudować farmy, znaleźć własne miejsce... Lirael ponownie spróbowała użyć zaklęcia, lecz mężczyzna krzyczał przeraźliwie i wyrywał się Samowi. Wywołane tym fale kilkakrotnie zalały mu głowę, w końcu Lirael musiała cofnąć rękę i pozwolić zaklęciu odpłynąć w mrok nocy. - On umiera - powiedział Sam. Czuł, że życie mężczyzny ustępuje miejsca chłodnemu dotykowi Śmierci. - Co możemy zrobić? - zapytała Lirael. - Jak mu... - Zmarli - rzęził mężczyzna. - Tam, przy dole w ziemi. Wszyscy byli martwi, ale nie przestawali pracować. A potem ta trucizna... mówiłem Hralowi i Mortinowi, żeby nie pili... cztery rodziny... - Już dobrze - uspokoił go Sam. Jego głos był kojący, ale łamał się. - Oni... oni uciekli. - Uciekaliśmy, a Zmarli nas ścigali - szepnął Południowiec. Oczy mu lśniły, jakby widział coś innego niż Sam i Lirael. - Biegliśmy dniem i nocą. Oni nie lubią słońca. Torbel skręcił nogę, a ja nie mogłem... nie mogłem go unieść. Lirael pochyliła się i pogładziła go po głowie. Mężczyzna drgnął, ale uspokoił się, widząc, że w jej dłoniach nie ma żadnej dziwnej poświaty. - Farmer powiedział, żebyśmy biegli w stronę rzeki - ciągnął umierający. - Do rzeki. - Udało ci się - powiedział Sam. - To jest rzeka. Zmarli nie mogą przejść przez płynącą wodę. - Aha - westchnął mężczyzna i zamknął oczy, odpływając inną rzeką, która miała go unieść aż do Dziewiątej Bramy i rozpościerającej się za nią krainy. Sam powoli zwolnił uścisk. Lirael podniosła dłoń. Woda zamknęła się nad twarzą mężczyzny i Tropiciel popłynął dalej. - Nie udało nam się uratować nikogo - szepnęła Lirael. - Ani jednej osoby. Sam nie odpowiedział. Siedział obok, wpatrując się w rozświetloną blaskiem księżyca rzekę. - Chodź tu, Lirael - odezwał się łagodnie pies, trwający na posterunku przy dziobie. - Pomożesz mi na wachcie. Dziewczyna skinęła głową, próbując powstrzymać się od płaczu. Wargi wciąż jej drżały. Obeszła ławki, siadła koło psa i przytuliła się do niego ze wszystkich sił. Poddał się temu bez słowa, nie zwracając uwagi na łzy kapiące na sierść. Dopiero po dłuższej chwili Lirael ześliznęła się niżej. Zmógł ją sen, ten szczególny rodzaj snu, który przychodzi tylko po bitwie, gdy wyczerpią się już wszystkie siły. Pies przesunął się trochę, robiąc dla niej miejsce, i obrócił łeb całkowicie do tyłu, żeby spojrzeć za siebie. Żaden zwykły pies nie mógł wykonać takiego ruchu. Sam także już spał, znalazłszy wygodne miejsce na rufie, a rumpel poruszał się lekko nad jego głową. Mogget leżał jak zwykle przy maszcie i wyglądał na uśpionego. Jednak kiedy pies odwrócił się, kot otwarł jedno zielone oko i przemówił: - Już to kiedyś widziałem. Na jednej z Istot Większej Śmierci - Chlorr. - Tak - powiedział pies zatroskanym głosem. - Mam nadzieję, że będziesz pamiętał, komu teraz służysz. Mogget nie odpowiedział. Zamknął powoli oko, a na jego pyszczku pojawił się tajemniczy uśmieszek. Przez całą noc pies siedział na dziobie, a Lirael rzucała się w niespokojnym śnie. Wczesnym rankiem w ciszy minęli Qyrre. Choć właśnie tam zmierzał początkowo Tropiciel, biały żagiel trzymał się głównego nurtu rzeki. Lirael przestraszyła się, obudzona szumem wodospadu. Z tej odległości brzmiał on jak brzęczenie chmary owadów i dopiero po chwili zorientowała się, skąd pochodzi. Myśl o wodospadzie zaniepokoiła ją, ale szybko zauważyła, że Tropiciel nie posuwa się naprzód zbyt szybko. Płynął znacznie wolniej niż gałęzie drzew, liście i inne rzeczy unoszone nurtem rzeki po obu stronach łodzi. - Jesteśmy już w kanale i zbliżamy się do Domu Abhorsenów - wyjaśnił pies. Lirael przetarła zaspane oczy i przeciągnęła się, z mizernym skutkiem próbując ulżyć bólowi zdrętwiałego ciała. Tragiczne wydarzenia, których świadkiem była zeszłej nocy, wydawały się bardzo odległe. Lirael wiedziała jednak, że nie są snem. Pamiętała twarz ostatniego Południowca i wyraz ulgi w jego oczach, gdy wreszcie zrozumiał, że uciekł Zmarłym. Ten obraz miał jej towarzyszyć już zawsze. Przeciągając się, zobaczyła krople wody rozbryzgiwane przez Ratterlina nad Długimi Urwiskami. Rzeka zdawała się znikać w wielkiej chmurze okrywającej potężną białą falistą kołdrą urwisko i rozciągającą się za nim okolicę. Nagle mgła rozstąpiła się na mgnienie oka i Lirael ujrzała jasną wieżę zwieńczoną stożkowatym dachem, a od jego czerwonych dachówek odbijały się promienie słońca. Wszystko to wyglądało jak złudzenie migoczące wśród chmur, ale wiedziała, że oto wreszcie przybyła do Domu Abhorsenów. Podpłynąwszy bliżej, zauważyła więcej dachów pokrytych czerwoną dachówką. Oprócz wieży musiały więc istnieć jeszcze inne budynki. Nie mogła jednak dostrzec nic więcej, ponieważ całą wyspę, na której stał Dom, otaczał biały kamienny mur, wysoki na jakieś czterdzieści stóp. Sam podszedł do niej i stanął obok, patrząc przed siebie. Na mocy niepisanego porozumienia nie rozmawiali o tym, co się stało, ale milczenie stawało się trudne do wytrzymania. Zmęczony tym Sam wziął na siebie rolę przewodnika. - Stąd tego nie widać, ale wyspa jest trochę większa od boiska do piłki nożnej. Aha, piłka nożna to taka gra, której nauczyłem się w szkole w Ancelstierre. W każdym razie wyspa ma około trzystu jardów długości i stu szerokości. Oprócz Domu jest ogród i sad - tam na prawo widać ptaki na drzewach brzoskwiniowych. Niestety, za wcześnie jeszcze na owoce. Brzoskwinie są tu fantastyczne, Kodeks jeden wie, dlaczego. Dom jest oczywiście znacznie mniejszy od Pałacu, ale większy niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka, i całkiem sporo się w nim mieści. Wyda ci się chyba zupełnie inny niż Lodowiec. - Już mi się tu podoba - rzekła Lirael z uśmiechem, nadal wpatrując się przed siebie. Między chmurami zalśniła delikatnie tęcza - kolorowy łuk spinający biały mur z Domem. - No i dobrze - mruknął Mogget, pojawiając się nagle przy łokciu Lirael. - Ale muszę cię ostrzec w sprawie jedzenia. - Jedzenia? - spytał pies, oblizując wargi. - A co z nim nie tak? - Nic - odparł Sam stanowczo. - Posłańcy Kodeksu świetnie gotują. - To u was gotują posłańcy? - zapytała Lirael, zafrapowana różnicą między życiem Abhorsenów i Clayrów. - W Lodowcu większość prac wykonujemy same. Wszystkie na zmianę, szczególnie gdy chodzi o gotowanie, choć niektóre z nas specjalizują się w jednej dziedzinie. - Tutaj nie przypływa nikt oprócz rodziny - wyjaśnił Sam. - To znaczy, oprócz ludzi, w których żyłach płynie Krew Abhorsenów, takich jak Clayry. I nie trzeba tu nic robić, ponieważ jest wielu służących, zawsze chętnych do pracy. Musi im się strasznie nudzić, kiedy nie ma żadnych gości. Każdy Abhorsen tworzy nowych, więc ciągle się mnożą. Niektórzy mają po kilkaset lat. - Raczej kilka tysięcy - poprawił go Mogget. - A większość z nich i tak już zniedołężniała. - Gdzie przycumujemy? - zapytała Lirael, nie zwracając uwagi na słowa kota. Dotąd nie zauważyła żadnej bramy ani przystani. - Przy zachodnim brzegu - powiedział Sam, podnosząc głos, żeby przekrzyczeć narastający szum wodospadu. Opłyniemy wyspę i zatrzymamy się tuż przed wodospadem. Jest tam pomost i kamienne stopnie wiodące do Domu przez Zachodni tunel. Spójrz, widać już wejście do niego, tam, na brzegu. Wskazał palcem na wąski stopień wykuty w połowie zachodniego nabrzeża - szarego, kamiennego zbocza, wysokiego prawie jak sam Dom. Jeśli był tam jakiś tunel, to Lirael nie mogła go dojrzeć przez mgłę. Wyglądało na to, że leży niebezpiecznie blisko wodospadu. - Chcesz mi powiedzieć, że stopnie są właśnie tam? - krzyknęła Lirael, wskazując w stronę przesmyku, którym przetaczał się głęboki i rwący nurt rzeki, szeroki na przynajmniej dwieście jardów. Nie chciała nawet zgadywać, jak szybko płyną spienione fale. Co gorsza, Sam poinformował ją, że wodospad ma ponad tysiąc stóp wysokości. Gdyby ten nurt porwał ich z kanału, Tropiciel przewróciłby się w mgnieniu oka. - Po obu stronach! - odkrzyknął Sam. - Prowadzą do brzegów rzeki, a tam zaczynają się tunele wiodące w głąb urwiska. Można też płynąć wzdłuż brzegów rzeki i wylądować na płaskowyżu. Lirael skinęła głową i przełknęła ślinę, wypatrując kamiennych stopni łączących Dom z zachodnim brzegiem, ale nie mogła ich dostrzec zza spienionych bryzgów wody. Miała nadzieję, że nie będzie musiała z nich korzystać, i przypomniała sobie o powłoce Kodeksu bezpiecznie zapakowanej do torby razem z „Księgą pamięci i zapomnienia”. W każdej chwili mogła ją przecież założyć i przelecieć nad rzeką, pohukując przez całą drogę. Kilka minut później Tropiciel dopłynął do białych murów. Lirael spojrzała na nie, kreśląc w myślach linię między szczytem masztu a górną krawędzią muru. Z bliska mury wydawały się jeszcze wyższe. Pokrywały je charakterystyczne ślady, których nie zdołała zakryć nawet świeża farba. Były to plamy pozostawione w przeszłości przez powódź sięgającą niemal samego szczytu obwarowań. Wkrótce potem znaleźli się przy drewnianym pomoście. Tropiciel odbił się lekko od zawieszonych tam brezentowych ochraniaczy, ale huk wodospadu zagłuszył wszelkie odgłosy. Sam i Lirael czym prędzej wyładowali całą zawartość łodzi. Porozumiewali się na migi. Wodospad szumiał tak głośno, że tłumił nawet krzyki, chyba że - jak zademonstrował Sam - krzyczało się drugiej osobie prosto do ucha, a to było dość bolesne. Kiedy na pomoście złożono już wszystkie bagaże, Mogget umościł się wygodnie na ich stercie, pies z zadowoleniem zajął się chwytaniem w pysk kropelek wody, a Lirael ucałowała policzek rzeźby na dziobie Tropiciela i odepchnęła łódź od pomostu. Miała wrażenie, że rzeźba mrugnęła do niej porozumiewawczo, jej usta zaś ułożyły się w uśmiech. - Dziękuję - wyszeptała. Sam, stojący koło niej, skłonił się z szacunkiem. Tropiciel w odpowiedzi załopotał żaglem, po czym zawrócił i ruszył w górę rzeki. Sam odprowadził go uważnym spojrzeniem. Zauważył, że nurt w kanale zmienił bieg i teraz płynął na północ, pod prąd. Po raz kolejny zaczął się zastanawiać, jak to się stało, i zapragnął przyjrzeć się Kamieniom Kodeksu leżącym głęboko na dnie rzeki. Gdyby tak Lirael nauczyła go tkać powłokę lodowej wydry... Lekkie szturchnięcie w ramię przerwało te rozważania. Sam zabrał swoje sakwy i miecz, potem poprowadził wędrowców do bramy i otworzył ją. Gdy tylko przekroczyli wrota, huk wodospadu prawie całkowicie umilkł i Lirael musiała wytężyć słuch, żeby usłyszeć choćby szum wody. Zamiast niego jej uszu dobiegał śpiew ptaków w gałęziach drzew i brzęczenie pszczół lecących w kierunku pąków brzoskwini. Opadła też mgła wokół Domu Abhorsenów i dziewczyna znalazła się nagle w ciepłym blasku słońca, który szybko osuszył jej mokrą twarz i odzienie. Przed nimi biegła ścieżka wyłożona czerwoną cegłą. Wzdłuż niej ciągnął się trawnik i pas żywopłotu, z którego wyrastały dziwne żółte kwiaty o podłużnym kształcie. Ścieżka wiodła do frontowych drzwi Domu, pomalowanego na pogodny błękitny kolor, odcinający się od białych ścian otaczającego muru. Sam Dom wydawał się zupełnie zwyczajny. Nie licząc wieży, był to w zasadzie jeden spory, trzy - lub czteropiętrowy budynek. Musiał też mieć wewnętrzny dziedziniec, ponieważ Lirael zauważyła wlatujące i wylatujące z niego ptaki. Wiele dużych okien dawało wrażenie bezpieczeństwa i gościnności. Wyglądało na to, że Dom Abhorsenów nie został pomyślany jako warownia i chroniły go inne siły. Lirael uniosła ręce do słońca i wciągnęła do płuc świeże powietrze przesycone zapachem z ogrodu: wonią kwiatów, żyznej ziemi i zielonych roślin. Nagle poczuła się spokojna, jak gdyby wróciła do domu, chociaż otoczenie nie przypominało bynajmniej zamkniętych tuneli i komnat Lodowca. Nawet tamtejsze ogrody, urządzone w ogromnych salach o pomalowanych sufitach i oświetlone znakami Kodeksu, nie mogły się równać z bezmiarem błękitnego nieba i prawdziwym blaskiem słońca. Powoli wypuściła powietrze z płuc i już miała opuścić ramiona, kiedy ujrzała wysoko nad sobą maleńki punkcik. Chwilę później dołączyła do niego ciemna chmura złożona z wielu nieco większych punktów. Dopiero po kilku sekundach dziewczyna zorientowała się, że ten punkcik to ptak pikujący prosto w ich kierunku, a ciemna chmura to całe ich stado, a przynajmniej stworzeń poruszających się jak ptaki. W tej samej chwili odezwał się w niej ten szczególny zmysł wyczuwający śmierć, a Sam krzyknął: - Krwawe Kruki! Ścigają jastrzębia-posłańca! - Tak naprawdę, to czekają na niego poniżej - sprostował pies, siedzący obok z odchylonym łbem. - A jastrząb próbuje się przez nie przebić! Przez moment przypatrywali się z niepokojem, jak jastrząb opada, próbując ominąć Krwawe Kruki. Było ich jednak mnóstwo, całe setki rozproszone na dużej przestrzeni, więc musiał przedzierać się przez najmniej liczne skupiska. Wybrał już drogę, a teraz złożył skrzydła, spadając jeszcze szybciej, niczym kamień rzucony z nieba. - Jeśli uda mu się przebić, nie odważą się go ścigać - zawyrokował Sam. - Jest zbyt blisko rzeki i Domu. - Szybko! - szepnęła Lirael, śledząc wzrokiem jastrzębia. Wydawało jej się, że lot ptaka trwa całe wieki, po czym zdała sobie sprawę, jak wysoko musiał się znajdować. Wreszcie uderzył w czarną chmurę. Załopotały pióra, Kruki stłoczyły się wokół jastrzębia, a z oddali nadleciało ich jeszcze więcej. Lirael wstrzymała oddech. Jastrząb nie pojawiał się. Kruków było już tyle, że zaczęły się zderzać ze sobą i spadać na ziemię. - Mają go - powiedział wolno Sam. Potem krzyknął. Mały brązowy ptak wyrwał się nagle z kłębowiska Krwawych Kruków. Nie leciał już w żadną stronę, lecz spadał bezwładnie. Kilka Kruków rzuciło się do pościgu, ale po krótkim czasie zawróciły i oddaliły się, odstraszone mocą rzeki i magii chroniącej Dom. Jastrząb wciąż spadał, sprawiając wrażenie martwego albo nieprzytomnego. Jakieś czterdzieści stóp nad ogrodem ponownie jednak rozpostarł skrzydła, zwolnił i wylądował na ziemi u stóp Lirael. Leżał tam przez chwilę, dysząc ciężko. Jego pierzaste ciało nosiło ślady ran zadanych przez Krwawe Kruki, a z łepka sączyła się krew. Żółte oczy spoglądały jednak przytomnie i ptak bez trudu przeskoczył na rękę Sama, kiedy ten pochylił się, proponując mu miejsce na swoim rękawie. - Wiadomość dla księcia Sametha - odezwał się ptak zupełnie nieptasim głosem. - Wiadomość... - Tak, tak - powiedział Sam kojąco, łagodnie gładząc pióra jastrzębia. - To ja, możesz mówić. Ptak przechylił łepek i otwarł dziób. Lirael zobaczyła na nim znaki Kodeksu i zrozumiała, że jastrząb nosi w sobie zaklęcie, rzucone zapewne wtedy, kiedy jeszcze był pisklęciem, przed wykluciem się z jaja. - Sameth, ty idioto, mam nadzieję, że ta wiadomość dotrze do ciebie w Domu - rzekł jastrząb, zupełnie innych głosem. Teraz brzmiał jak kobieta. Z jego tonu i wyrazu twarzy Sama Lirael domyśliła się, że głos należał do Ellimere, siostry księcia. - Ojciec i matka nadal są w Ancelstierre. Zagrożenie jest większe, niż przypuszczali. Corolini zdecydowanie ulega wpływom kogoś ze Starego Królestwa, a jego partia zdobywa coraz większą władzę. Przesiedlają coraz więcej uchodźców w pobliże Muru. Poza tym dochodzą wieści o Zmarłych na zachodnim brzegu Ratterlinu. Zbieram oddziały i za dwa tygodnie wyruszam z nimi na południe do Barhedrin. Zabieram też strażników. Mam zamiar uniemożliwić Zmarłym przekroczenie rzeki. Nie wiem, gdzie teraz jesteś, ale ojciec mówi, że koniecznie musisz odnaleźć Nicholasa Sayre i natychmiast przyjechać z nim do Ancelstierre, ponieważ Corolini twierdzi, że porwaliśmy chłopca i używamy go jako zakładnika, chcąc wpływać na decyzje Głównego Ministra. Mama przesyła uściski. Mam nadzieję, że tym razem dla odmiany zrobisz coś pożytecznego... Głos umilkł raptownie. Widocznie wyczerpały się możliwości maleńkiego mózgu posłańca. Ptak zakwilił i zaczął gładzić pióra. - Cóż, chodźmy się trochę ogarnąć - powiedział Sam, wciąż jednak patrzył na jastrzębia w oczekiwaniu na ciąg dalszy. - Lirael, służba zajmie się tobą. Porozmawiamy o wszystkim wieczorem, przy kolacji, dobrze? - Przy kolacji? - krzyknęła Lirael. - Lepiej porozmawiajmy od razu. Wygląda na to, że znów będziemy musieli wyruszyć w drogę. - Przecież dopiero co przypłynęliśmy... - Owszem - zgodziła się Lirael - ale są jeszcze Południowcy, a twój przyjaciel Nicholas jest w niebezpieczeństwie. Liczy się każda godzina. - Szczególnie, że ten, kto ma władzę nad Chlorr i Zmarłymi wie, że tu jesteśmy - wtrącił pies. - Ruszajmy w drogę, zanim będzie za późno. Sam nie odpowiadał przez chwilę. - W porządku - rzekł wreszcie. - Spotkamy się za godzinę przy obiedzie i zdecydujemy, co robić dalej. Oddalił się, kulejąc bardziej niż zwykle, i otwarł drzwi frontowe. Lirael powoli ruszyła za nim, z dłonią lekko wspartą na grzbiecie psa. Mogget najpierw szedł obok nich, potem skoczył na psa, a stamtąd - na ramię Lirael. Poruszyła się, zaskoczona znienacka, ale uspokoiła widząc, że kot schował pazury. Zwierzę owinęło się wokół jej szyi i zapadło w sen. - Jestem strasznie zmęczona - powiedziała Lirael, przestępując próg. - Ale nie możemy zwlekać, prawda? - Nie, nie możemy - mruknął pies, węsząc i rozglądając się wokół po holu. Sama nigdzie nie było widać. Nieopodal posłaniec niósł jastrzębia na dłoni ubranej w rękawicę, a dwaj inni czekali przy schodach. Mieli na sobie długie kremowe szaty z obszernymi kapturami, ukrywającymi brak twarzy. Widać było tylko ich blade dłonie duchów wykonane ze znaków Kodeksu, które połyskiwały w ruchu. Jeden ze służących zbliżył się do nich, skłonił przed Lirael, a potem dał jej znak, by poszła za nim. Drugi podszedł prosto do psa i chwycił go za obrożę. Nie padło ani jedno słowo, ale pies i Mogget zrozumieli chyba intencje przewodników. Pierwszy zareagował kot, do tej pory śpiący twardym snem. Zeskoczył z ramienia Lirael i pobiegł w stronę małego przejścia dla kotów pod schodami, z ożywieniem, jakiego jeszcze u niego nie widziała. Pies albo trochę wolniej myślał, albo miał mniejszą wprawę w unikaniu sług Domu Abhorsenów. - Kąpiel! - wrzasnął wściekły. - Nie ma mowy! Dopiero wczoraj pływałem w rzece! Nie potrzebuję kąpieli! - Potrzebujesz - powiedziała Lirael, wymownie marszcząc nos. Spojrzała na służącego i dodała: - Koniecznie go wykąpcie i wyszorujcie. I nie żałujcie mydła. - A dostanę potem kość? - zapytał przygnębiony pies, patrząc na nią błagalnym wzrokiem. Można by przypuszczać, że czeka go więzienie albo coś gorszego - pomyślała Lirael. Nie mogła jednak powstrzymać się od ucałowania psiego nosa. - Oczywiście, że dostaniesz, przy obiedzie. Ja też się wykąpię. - Ale ty nie jesteś psem - mruknął żałośnie, podczas gdy sługa otwierał drzwi na wewnętrzny dziedziniec. - Psy nie lubią kąpieli. - A ja lubię - szepnęła Lirael, spoglądając na swoje przepocone odzienie i dotykając brudnych włosów. Po raz pierwszy zauważyła, że cała jest poplamiona krwią niewinnych ludzi. - Kąpiel i czyste ubranie, tego mi właśnie potrzeba. Służący skłonił się ponownie i poprowadził ją w stronę schodów. Lirael posłusznie szła za nim. Każdy stopień skrzypiał inaczej i to sprawiło jej przyjemność. Za godzinę zapomnę o wszystkim - pomyślała. Idąc za służącym, pamiętała jednak wciąż o Południowcach, którzy tak bardzo starali się uciec z dołu, gdzie ich pobratymców pozbawiono życia, zmuszając do niewolniczej pracy. Pamiętała ten dół z Widzenia, razem z Nicholasem stojącym samotnie na szczycie ziemnego kopca, podczas gdy nekromanta i spaleni przez pioruny Zmarli rozkopywali ziemię w poszukiwaniu czegoś, co z całą pewnością nigdy nie powinno ujrzeć światła dziennego. Rozdiał czterdziesty czwarty Dom Abhrsenów Lirael wróciła na dół porządnie umyta. Sługa okazał się zwolennikiem szorowania w gorącej wodzie dostarczanej zapewne przez gorące źródła, ponieważ na początku z wody unosiła się nieprzyjemna woń siarki. To samo zdarzało się czasem w Lodowcu. Przygotował też dla niej bardzo elegancki strój, ale Lirael odmówiła. Zamiast niego włożyła zapasowe ubranie Bibliotekarki. Nosiła je od tak dawna, że bez niego czuła się nieswojo. W czerwonej kamizelce miała przynajmniej wrażenie, że jest prawdziwą Clayr. Sługa wciąż chodził za nią z wytworną opończą przewieszoną przez ramię. Nalegał, żeby Lirael ją przymierzyła, i wreszcie była zmuszona wyjaśnić, że kamizelka i opończa raczej do siebie nie pasują. Kiedy zeszła na dół, kolejny służący otwarł podwójne drzwi na prawo od schodów. Gałki z brązu przekręciły się pod naciskiem bladych dłoni stworzonych przez magię, ostro kontrastujących z ciemną barwą dębowych drzwi. Potem odsunął się i skłonił zakapturzoną głowę, a Lirael po raz pierwszy zobaczyła główną salę. Zajmowała ona przynajmniej połowę parteru, ale to nie jej rozmiar tak uderzył dziewczynę. Spoglądając na ogromną komnatę i kolorowe witraże przedstawiające sceny budowy Muru, niespodziewanie doznała dziwnego uczucia. W środku znajdował się długi, wypolerowany stół ze srebrną zastawą oraz krzesło z wysokim oparciem. Lirael widziała już to wszystko w Lustrze Ciemności. Tyle tylko, że wtedy krzesło zajmował mężczyzna będący jej ojcem. - Jesteś wreszcie! - powiedział Sam, stając tuż za nią. - Przepraszam, że tyle to trwało. Nie mogłem się doprosić odpowiedniej opończy. Słudzy dali mi coś dziwacznego. Chyba rzeczywiście starzeją się, jak mówił Mogget. Lirael obróciła się i spojrzała na jego opończę. Widniały na niej złote wieże królewskiego rodu, a oprócz nich dziwny przedmiot, jakiego jeszcze nie widziała - coś na kształt srebrnej kielni lub szpadla. - To kielnia Budowniczych Muru - wyjaśnił Sam. - Żyli dawno temu, przynajmniej z tysiąc lat... Masz ładne włosy - dodał, podczas gdy Lirael nadal wpatrywała się w niego. Nie miała chustki na głowie, jej czarne włosy były miękkie i lśniące, a kamizelka nie maskowała zgrabnej figury dziewczyny. Zdaniem Sama wyglądała bardzo atrakcyjnie, ale otaczała ją aura niedostępności. Kogóż ona mu przypomina? Sam minął służącego przytrzymującego drzwi i był już w połowie drogi do stołu, kiedy zorientował się, że Lirael wciąż stoi w drzwiach. - Co się stało? - zapytał. Lirael nie mogła wydobyć głosu z gardła. Gestem ręki przywołała posłańca, który nosił za nią opończę. Wzięła okrycie i rozwinęła je, by przyjrzeć się herbowi. Następnie złożyła opończę, zamknęła oczy, policzyła w ciszy do dziesięciu, ponownie ją rozwinęła i znów zaczęła się w nią wpatrywać. - O co chodzi? - zapytał Sam, siadając. - Dobrze się czujesz? - Nie wiem... nie wiem, jak ci to powiedzieć - zaczęła Lirael, zdejmując kamizelkę i podając ją słudze stojącemu u jej boku. Na ten widok Sam zdziwił się nieco, a po chwili jeszcze bardziej, kiedy włożyła opończę i wygładziła fałdy. Na opończy widniały złote gwiazdy Clayrów oraz srebrne klucze Abhorsenów. - Wygląda na to, że jestem półkrwi Abhorsenem - powiedziała Lirael tonem świadczącym o tym, że z trudem wierzy własnym słowom. - Wydaje mi się, że jestem przyrodnią siostrą twojej matki. Twój dziadek był moim ojcem, czyli jestem twoją ciotką. Przepraszam, przyrodnią ciotką. - Moją ciotką? Przyrodnią siostrą mojej matki? - chłopak zamilkł na moment. - Czy ona o tym wie? - Nie sądzę - szepnęła Lirael. Nagle poczuła niepokój. Nie zastanawiała się nigdy nad swoim prawdziwym pochodzeniem. Co powie słynna Sabriel, kiedy dowie się, że ma siostrę? - Na pewno nie wie, w przeciwnym razie znalazłyby mnie dawno temu. Ja sama wywnioskowałam to za pomocą Lustra Ciemności. Chciałam się dowiedzieć, kim był mój ojciec. Spojrzałam w nie i zobaczyłam rodziców w tej właśnie sali. Ojciec siedział na tym krześle. Spędzili razem tylko jedną noc, a potem on musiał odejść. Pewnie w tym samym roku umarł. - Niemożliwe - powiedział Sam, potrząsając głową. - To było ze dwadzieścia lat temu. - Ach - zająknęła się Lirael, zarumieniona ze wstydu. - Skłamałam. Mam dopiero dziewiętnaście lat. Sam spojrzał na nią, kompletnie oszołomiony. - Skąd oni wiedzieli, że powinni dać ci tę opończę? - Ja im powiedziałem - oświadczył Mogget, wychylając się z pobliskiego krzesła. Chyba właśnie się obudził, ponieważ jego sierść była cała zmierzwiona. - A ty skąd wiedziałeś? - zapytał Sam. - Służę rodowi Abhorsenów od stuleci - odparł kot, wygładzając futerko. - I wiem, co się dzieje. Kiedy zorientowałem się, że Sam nie jest następcą Abhorsenów, zacząłem wypatrywać tego, kto nim rzeczywiście jest. Wiedziałem, że musi się zjawić, inaczej nie pojawiłyby się dzwonki. No i byłem tu, kiedy matka Lirael przyjechała, żeby zobaczyć się z Tercielem - to znaczy, z poprzednim Abhorsenem. Krótko mówiąc, nietrudno było odgadnąć prawdę. Lirael jest z pewnością córką poprzedniego Abhorsena i następcą Abhorsena, i to dla niej przeznaczone są dzwonki. - To znaczy, że ja nie jestem Abhorsenem tylko ona? - spytał Sam. - Ależ to niemożliwe! - krzyknęła Lirael. - Nie chcę być Abhorsenem. Jestem Clayr. Posiadam też chyba dar widzenia przeszłości, ale jestem... jestem córką Clayrów! Ostanie słowa wykrzyczała tak głośno, że odbiły się echem po całej sali. - Możesz sobie narzekać do woli, ale nie uciekniesz przed dziedzictwem Krwi - powiedział Mogget, kiedy echo ucichło. - Jesteś następcą Abhorsenów i musisz przejąć dzwonki. - Niech będą dzięki Kodeksowi! - westchnął Sam, a Lirael zobaczyła łzy w jego oczach. - Wiem, że nigdy nie nauczyłbym się dobrze nimi posługiwać. Ty będziesz dużo lepszym Następcą, Lirael. Przypomnij sobie, jak weszłaś w Śmierć z tą maleńką fletnią. I jak walczyłaś z Hedge’em i uciekłaś mu, a ja tylko zdołałem się poparzyć i pozwoliłem mu dotrzeć do Nicholasa. - Jestem córką Clayrów - powtarzała uporczywie Lirael, ale sama słyszała, że jej głos brzmi coraz słabiej. Chciała wiedzieć, kim był jej ojciec. Trudniej jednak było pogodzić się z faktem, że jest następcą Abhorsena, a w przyszłości - oby odległej - zostanie Abhorsenem. Będzie musiała poświęcić życie ściganiu, niszczeniu lub przeganianiu Zmarłych. Będzie podróżować po całym Królestwie, zamiast wieść życie Clayry w bezpiecznym zaciszu Lodowca. - Czy to idący wybiera drogę, czy droga idącego? - szepnęła, przypomniawszy sobie wyraźnie ostatnią stronę „Księgi pamięci i zapominania”. Potem przyszła jej do głowy inna myśl i pobladła. - Nigdy nie otrzymam daru Widzenia, prawda? - powiedziała powoli. W połowie była Clayr, ale w jej żyłach silniejsza była krew Abhorsenów. Ostatecznie i nieodwołalnie odmówiono jej daru, o którym marzyła przez całe życie. - Nie, panienko - powiedział łagodnie pies, podchodząc do Lirael od tyłu i opierając pysk na jej kolanach. - Ale to właśnie krew Clayrów daje ci wgląd w przeszłość, ponieważ tylko dziecko Abhorsena i Clayry może w nią zaglądać. Musisz teraz rozwinąć swoją moc: dla siebie, dla Królestwa i dla Kodeksu. - Nigdy nie posiądę daru Widzenia - powtórzyła cicho i wolno Lirael. - Nigdy nie posiądę daru Widzenia. Zarzuciła ręce na kark niezwykle czystego Podłego Psiska, nie dostrzegając nawet, że pies słodko pachnie mydłem, po raz pierwszy i zapewne ostatni w swoim życiu. Nie płakała. Jej oczy były suche. Czuła tylko przejmujący ch lód i nawet kojące ciepło psa nie mogło jej ogrzać. Sam widział, jak drży, ale nie ruszył się z krzesła. Czuł, że powinien podejść i jakoś ją pocieszyć, ale nie wiedział, jak to zrobić. Nie była zwykłą młodą kobietą czy dziewczyną. Była jego ciotką, a on nie miał pojęcia, jak się przy niej zachowywać. Czy obraziłaby się, gdyby spróbował ją przytulić? - Czy... czy to naprawdę takie ważne? - zapytał z wahaniem. - Bo widzisz - ciągnął, mnąc w ręku lnianą serwetkę - ja czuję... czuję ogromną ulgę, że nie muszę być następcą Abhorsena. Nigdy nie chciałem posiadać daru wyczuwania Śmierci, nie chciałem w nią wchodzić, nie chciałem robić tego wszystkiego. Kiedy to zrobiłem... gdy nekromanta... mnie złapał... chciałem umrzeć, bo wtedy wszystko by się skończyło. A kiedy jednak jakimś cudem mu umknąłem, wiedziałem, że nigdy więcej tam się nie wybiorę. Tylko że wszyscy oczekiwali, iż pójdę w ślady matki, skoro Ellimere miała zostać Królową. Myślę, że z tobą byłoby tak samo. Rozumiesz, wszystkie Clayry mają dar Widzenia i tylko on się liczy, nawet jeśli go nie chcesz. Chodzi o to, żeby sprostać ich oczekiwaniom, tak jak ja starałem się być następcą Abhorsena. Ale przecież wcale nie chciałem nim być, chociaż inni chcieli... a ty chciałaś... Straszny bełkot, prawda? Przepraszam. - Ponad sto słów naraz - zauważył Mogget. - A wiele z nich nawet ma sens. Będą z ciebie ludzie, Książę. Zwłaszcza, że w zasadzie masz rację. Lirael jest bez wątpienia Abhorsenem i te dziwaczne rojenia o Widzeniu to tylko skutek wychowania w koszmarnie zimnej górze Clayrów. - Chciałam gdzieś należeć - wytłumaczyła Lirael cicho, prostując plecy. Może rzeczywiście chodzi tylko o to, że nie spełni się moje największe marzenie z dzieciństwa - myślała. Przecież zawsze to wiedziała, od momentu, kiedy założono jej opaskę na oczy i poprowadzono do Obserwatorium, a może od chwili, kiedy Sanar i Ryelle pomachały jej na pożegnanie. Wiedziała, że jej życie się zmieni, że nigdy nie otrzyma daru Widzenia, nigdy nie będzie prawdziwą Clayrą. Teraz przynajmniej coś mam, powtarzała sobie, próbując przezwyciężyć poczucie straszliwej pustki. Lepiej być następcą Abhorsena niż Clayrą- odmieńcem, która nie widzi przyszłości. Gdyby tak jeszcze potrafiła zmusić swoje serce, by uwierzyło w to, co mówi mu rozsądek. - Należysz do nas - powiedział krótko Mogget, ogarniając gestem biało-różowej łapy całą salę. - Jestem najstarszym sługą Abhorsenów i czuję to do szpiku kości. Słudzy też to czują. Zobacz tylko, jak się tłoczą, żeby na ciebie popatrzeć. Zauważ, że znaki Kodeksu płoną jaśniej, kiedy koło nich przechodzisz. Cały Dom i wszyscy jego słudzy witamy cię, Lirael. Powita cię też Sabriel Abhorsen, Król i nawet twoja siostrzenica Ellimere. Lirael rozglądnęła się dokoła i rzeczywiście zobaczyła dużą grupę służących skupioną przy kuchennych drzwiach i wypełniającą przyległe pomieszczenie. Było ich tam przynajmniej stu, niektórzy tak starzy i wypłowiali, że ledwo widziała ich dłonie - słabe kontury światła i cienia. Kiedy podniosła wzrok, wszyscy złożyli jej pokłon. Lirael odkłoniła się w odpowiedzi, czując, że łzy, które tak długo powstrzymywała, płyną strumieniem po jej policzkach. - Mogget ma rację - stwierdził pies, kładąc łeb na udzie Lirael. - Twoja Krew decyduje, kim jesteś, ale pamiętaj, że nie chodzi tylko o tytuł następcy Abhorsena. Znalazłaś też rodzinę, która przyjmie cię z radością. - Jasne, że tak! - krzyknął Sam, podskakując z podniecenia. - Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć twarz Ellimere, kiedy się dowie, że znalazłem naszą ciotkę! Matka też będzie zachwycona. Chyba rozczarowałem ją jako Następca. A ojciec nie ma żadnych żyjących krewnych, bo tyle lat spędził zamieniony w posąg i uwięziony w Poświęconej Pieczarze. Będzie wspaniale! Urządzimy przyjęcie na twoją cześć... - Czy ty przypadkiem o czymś nie zapomniałeś? - przerwał Mogget z sarkastycznym miauknięciem. - Pozostaje jeszcze kwestia twojego przyjaciela, Nicholasa, uchodźców z Południa, nekromanty Hedge’a i tego, co próbują wykopać koło Czerwonego Jeziora. Sam urwał jakby rażony piorunem. Ostatnie słowa kota zgasiły jego entuzjazm. - Tak - potwierdziła Lirael z ciężkim sercem. - Tym powinniśmy się teraz zająć. Musimy postanowić, co robić dalej. To jest najważniejsza sprawa. - Z wyjątkiem obiadu, bo nigdzie się nie wybieram z pustym żołądkiem - przerwał Mogget, a zawtórowało mu szczeknięcie zgłodniałego psa. - Chyba rzeczywiście powinniśmy coś zjeść - zgodził się Sam i gestem ręki dał znak służącym, żeby zaczęli podawać do stołu. - Może najpierw wyślemy wieści do twoich rodziców, a potem do Ellimere? - zasugerowała Lirael, choć teraz, kiedy z kuchni doszedł ją smakowity zapach, jedzenie istotnie wydało się najważniejsze. - Dobry pomysł - zgodził się Sam. - Tylko nie wiem, co właściwie powinniśmy im przekazać. - Wszystko, co trzeba - oświadczyła Lirael. Z wysiłkiem zbierała myśli. Wciąż spoglądała na srebrne klucze wyszyte na swojej opończy i kręciło się jej w głowie. - Musimy poinformować księżniczkę Ellimere i twoich rodziców o tym, czego się dowiedzieliśmy, a szczególnie o tym, że Hedge stara się wykopać coś, co powinno zostać pod ziemią. Coś związanego z Wolną Magią. O tym, że Nick jest w jego rękach, no i że Chlorr powróciła jako duch Większej Śmierci. Poza tym, musimy im powiedzieć, że jedziemy odnaleźć i uwolnić Nicka oraz pokrzyżować plany Wrogowi. - Chyba tak - przytaknął niepewnie Sam. Spojrzał w dół na podany mu talerz, ale nie myślał wcale o gotowanym łososiu. - Tylko że... skoro nie jestem następcą Abhorsena, to i tak się nie przydam. Myślałem, że może tu zostanę. Odpowiedziała mu cisza. Lirael wbiła w niego zdecydowane spojrzenie, ale chłopak nie śmiał spojrzeć jej w oczy. Mogget nie przerwał jedzenia, a pies wydał z siebie cichy, wibrujący skowyt. Lirael patrzyła na Księcia, zastanawiając się, co powiedzieć. Nawet w tej chwili chciałaby móc napisać liścik, podać go przez stół i pójść do swojego pokoju. Nie była już jednak Drugą Asystentką Bibliotekarki w Wielkiej Bibliotece Clayrów. Tamte dni należą do przeszłości, odeszły wraz ze wszystkim, co określało jej poprzednie życie i tożsamość. Nawet czerwona kamizelka Bibliotekarki znikła, wyniesiona gdzieś przez służących. Jestem teraz następcą Abhorsena - myślała. - Mam ważne zadanie do wykonania i muszę dobrze się z niego wywiązać. Nie popełnię już tego błędu, nie zawiodę nikogo, tak jak zawiodłam Południowców na brzegu Ratterlinu. - Nie możesz, Sameth. Nie chodzi tylko o uratowanie twojego przyjaciela, Nicholasa. Pomyśl, co planuje Hedge. Chce zabić dwieście tysięcy ludzi i uwolnić wszystkie duchy Śmierci w Królestwie! To, czego szuka, musi być częścią jego planu. Nie mogę stawić mu czoła sama! Potrzebuję twojej pomocy. Całe Królestwo potrzebuje twojej pomocy. Nie jesteś już następcą Abhorsena, ale wciąż jesteś Księciem. Nie możesz tu zostać i siedzieć z założonymi rękami. - Ale ja... boję się Śmierci! - wykrzyknął Sam, unosząc poparzone nadgarstki, by Lirael mogła zobaczyć czerwone blizny przecinające jasną skórę. - Boję się Hedge’a. Nie mogę... nie mogę znów stanąć z nim oko w oko. - Ja też się boję - powiedziała cicho Lirael. - Boję się Śmierci, Hedge’a i pewnie jeszcze tysiąca innych rzeczy. Wolę jednak bać się i działać, niż siedzieć i czekać, aż zdarzy się coś strasznego. - Mądre słowa - rzekł pies, unosząc łeb. - Zawsze lepiej jest działać, drogi Książę. A poza tym nie jesteś wcale podszyty tchórzem. - Nie ukryłeś się przed łucznikiem w Wysokim Moście - dodała Lirael. - Ani przed tą istotą, która ścigała nas po wodzie. To się nazywa odwaga. Jestem pewna, że to, co nas czeka, nie będzie tak straszne, jak myślisz. - Pewnie będzie jeszcze gorsze - stwierdził Mogget radośnie. Najwyraźniej upokarzanie Sama sprawiało mu przyjemność. - Ale pomyśl tylko, że straszniej byłoby siedzieć tu, nie wiedząc, co się dzieje. Czekać, aż Zmarli przegrodzą tamą Ratterlin, a Hedge przyjdzie tu suchą stopą i zastuka do drzwi. Sam potrząsnął głową i mruknął pod nosem coś o swoich rodzicach. Widać było, że nie chce dać wiary posępnym zapowiedziom Moggeta i szuka ostatniej deski ratunku. - Wróg wprawił już w ruch całą maszynerię - powiedział Mogget. - Król i Sabriel Abhorsen zamierzają stawić czoło temu, co dzieje się w Ancelstierre. Muszą zapobiec przechodzeniu Południowców na naszą stronę Muru, ale to tylko mały fragment planu Wroga, tak oczywisty, że pewnie najmniej istotny. Sam wbił oczy w stół. Nie czuł już głodu. W końcu podniósł wzrok. - Lirael, czy uważasz mnie za tchórza? - zapytał. - Nie. - Więc pewnie nim nie jestem - oświadczył chłopak stanowczym tonem. - Chociaż nadal się boję. - Czy to znaczy, że pojedziesz ze mną, aby odnaleźć Nicholasa i Hedge’a? Sam skinął głową. Nie był pewny brzmienia swego głosu. W sali zapadła cisza. Wszyscy myśleli o tym, co ich czeka. Nic już nie było takie samo, wszystko zmieniły historia, prawda i los. Ani Sam, ani Lirael nie byli już osobami, za które uważali się jeszcze przed momentem. Teraz oboje zastanawiali się nad znaczeniem ostatnich wydarzeń i nad tym, dokąd poprowadzi ich nowe życie. Zadawali sobie też pytanie, gdzie i kiedy to nowe życie może się zakończyć. Epilog Drogi Samie, Piszę do Ciebie zgodnie z tutejszym obyczajem, czyli gęsim piórem na koszmarnie grubym papierze, który pije atrament niczym gąbka. Moje własne pióro zatkało się na dobre, a papier, który z sobą przywiozłem, kompletnie spleśniał. Pewnie jakiś grzyb. Twoje Stare Królestwo zdecydowanie nie sprzyja wyrobom z Ancelstierre. Wilgotność powietrza i mnogość lokalnych grzybów przypomina warunki tropikalne, chociaż nie spodziewałem się czegoś podobnego w tej szerokości geograficznej. Musiałem zrezygnować z większości zaplanowanych eksperymentów, głównie z powodu problemów ze sprzętem. Ponadto popełniłem kilka poważnych błędów, które unieważniły wyniki badań. Myślę, że stało się tak za sprawa choroby doskwierającej mi od momentu przekroczenia Muru. To jakaś odmiana gorączki, która bardzo mnie osłabia i wywołuje halucynacje. Hedge, człowiek zatrudniony przeze mnie w Bain, bardzo mi pomaga. Nie tylko ustalił położenie Pułapki Piorunów na podstawie lokalnych legend i przesądów, ale też zajął się dozorowaniem wykopalisk i robi to z godnym pochwały zapałem. Na początku trudno było znaleźć pracowników wśród tutejszej ludności, ale w końcu Hedge wpadł na pomysł, żeby nająć ludzi z pobliskiego lazaretu, kolonii trędowatych czy czegoś w tym rodzaju. Robotnicy są całkiem sprawni, ale koszmarnie zniekształceni i rozsiewają potworną woń. W ciągu dnia chodzą szczelnie owinięci w płaszcze i różne szmaty, ale najlepiej czują się po zapadnięciu zmroku. Hedge nazywa ich Nocną Zmianą i, moim zdaniem, to bardzo dobre określenie. Twierdzi, że ich choroba nie jest zbyt zaraźliwa, ale na wszelki wypadek unikam jakiegokolwiek bezpośredniego kontaktu z nimi. Co ciekawe, podobnie jak Południowcy, lubią nosić niebieskie kapelusze i chusty. Pułapka Piorunów, tak jak się spodziewałem, okazała się fascynująca. Kiedy ją znaleźliśmy, przez kilka godzin obserwowałem pioruny uderzające co kilkanaście minut w mały kopiec czy pagórek. Teraz, kiedy zbliżyliśmy się do zakopanego tam przedmiotu, pioruny uderzają coraz częściej, a nad nami nieustannie kłębią się burzowe chmury. Z różnych książek - wiem, że będziesz się śmiał, bo to dla mnie dość nietypowe - i ze snów wywnioskowałem, że Pułapka Piorunów składa się z dwóch półkul wykonanych z nie znanego dotąd metalu, zakopanych na głębokości około czterdziestu lub sześćdziesięciu jardów pod pagórkiem, który najwyraźniej został sztucznie usypany z bardzo twardej ziemi i mnóstwa przedmiotów utrudniających kopanie. Są wśród nich kości, wyobrażasz sobie? Teraz prace posuwają się znacznie szybciej i myśłę, że w ciągu kilku najbliższych dni dokonamy odkrycia. Początkowo miałem zamiar zawiesić eksperyment na tym etapie i pojechać do Belisaere, żeby się z Tobą spotkać. Niestety, w moim obecnym stanie zdrowia roztropnie byłoby raczej wrócić do Ancelstierre. Tutejsze powietrze zupełnie mi nie służy. Zabiorę z sobą te półkule. Mam już stosowne zezwolenie na ich wwiezienie od wuja Edwarda. Podejrzewam, że metal ma dużą gęstość i jest bardzo ciężki, ale chyba zdołam przetransportować je statkiem z Czerwonego Jeziora w dół rzeki, a potem do morza, stamtąd zaś do małej miejscowości Nołhaven położonej na zachodnim wybrzeżu. Jest tam opuszczony tartak, w którym chcę przeprowadzić doświadczenia. Timothy Waliach - jeden z moich kolegów ze szkoły Sunbere, obecnie w czwartej klasie - powinien już tam być i przygotowywać wszystko do stworzenia Farmy Błyskawic, zaprojektowanej przeze mnie do dostarczenia energii dla półkul. Doprawdy, miło jest mieć własne środki finansowe i wysoko postawionych krewnych, nie sądzisz? Bez nich niezwykle trudno byłoby to wszystko załatwić. Spodziewam się wszakże, że ojciec będzie bardzo niezadowolony, kiedy dowie się, iż wydałem tyle pieniędzy na setki piorunochronów i kilometry ciężkiego miedzianego drutu! Warto jednak było zrobić to wszystko, żeby przewieźć Pułapkę Błyskawic do pracowni badawczej. Jestem pewien, że szybko uda mi się udowodnić, iż półkule potrafią przechowywać niesamowitą ilość energii elektrycznej pozyskanej z piorunów. Kiedy już znajdę sposób na odzyskanie jej z powrotem, pozostanie mi tylko wykonanie mniejszych kopii i oto będziemy mieli nowe źródło nieograniczonej, taniej energii! Super Baterie Sayre’a dostarczą energii miastom i fabrykom przyszłości! Jak widzisz, moje marzenia dorównują rozmiarem mojemu zarozumialstwu. Sam, musisz tu przyjechać i utemperować je nieco jakąś krytyczną uwagą na temat mnie samego oraz moich możliwości! Prawdę mówiąc, mam nadzieję, że przyjedziesz i odwiedzisz mnie na Farmie Błyskawic, kiedy ta będzie już gotowa. Postaraj się, proszę, choć wiem, że nie lubisz przekraczać Muru. Z ostatniej rozmowy z wujem Edwardem dowiedziałem się, że Twoi rodzice przyjechali już do Ancelstierre, żeby porozmawiać na temat planów Coroliniego dotyczących osiedlenia uchodźców z Południa na opuszczonych ziemiach po Waszej stronie Muru. Może udałoby Ci się połączyć spotkanie z nimi z krótką wycieczką do mojej pracowni? Mam nadzieję, że spotkamy się niedługo i pozostaję Twoim serdecznym przyjacielem Nicholas Sayre Nick odłożył pióro i dmuchnął na papier. Niepotrzebnie - pomyślał, patrząc na niewyraźne linie rozmazanego atramentu. Jego pismo wyglądało naprawdę groteskowo. - Hedge! - zawołał, walcząc z kolejnym atakiem zawrotów głowy i mdłości. Występowały one ostatnio coraz częściej, zwłaszcza kiedy próbował się na czymś skupić. Wypadały mu też włosy i bolały go dziąsła. Ale przecież nie mógł to być szkorbut, bo dbał o dietę i codziennie wypijał szklankę świeżo wyciśniętego soku z limonek. Chciał ponownie zawołać Hedge’a, ale ten właśnie pojawił się w drzwiach namiotu. Ubierał się jak barbarzyńca, lecz pracował niezwykle wydajnie. Można tego było zresztą oczekiwać po byłym sierżancie Strażników z Przejścia Granicznego. - Mam tu list do mojego przyjaciela, księcia Sametha - powiedział Nick, składając papier kilka razy i pieczętując go przy użyciu kropli gorącego wosku, która spłynęła ze świecy, i odcisku kciuka. - Możesz dopilnować, żeby wysłano go przez posłańca czy kogo oni tu mają? Wyślij kogoś do Krawędzi, jeśli będzie trzeba. - Niech pan się nie martwi - odparł mężczyzna, uśmiechając się tajemniczo. - Zajmę się tym. - Świetnie - wymamrotał Nick. Znów zrobiło się gorąco, a płyn odstraszający komary, który przywiózł ze sobą, nie działał. Będzie musiał poprosić Hedge’a, żeby zajął się też owadami. Miał na to jakiś swój sposób... ale wcześniej należało zadać najważniejsze pytanie - o stan robót. - Jak idą prace? - zapytał. - Jak głęboko już się dokopaliście? - Według moich obliczeń czterdzieści cztery jardy - odpowiedział Hedge z entuzjazmem. - Niedługo dotrzemy do celu. - A barka jest już gotowa? - zapytał Nick, siłą woli utrzymując się na nogach. Pragnął się położyć, bo dach znów zaczął mu wirować nad głową, a światło nabrało dziwnej czerwonej barwy. Czuł, że tylko on ją widzi. - Muszę jeszcze zwerbować paru marynarzy - odrzekł Hedge. - Ludzie z Nocnej Zmiany boją się wody z powodu... z powodu swojej choroby. Ale lada dzień spodziewam się nowych ochotników. Wszystko pod kontrolą, proszę pana - dodał, widząc, że Nick nie odpowiada. Nie patrzył jednak w oczy młodego mężczyzny, lecz na jego pierś. Nick wpatrywał się w niego niewidzącymi oczami, dyszał ciężko i nierówno. Wiedział, że zaraz zemdleje. Często zdarzało mu się to w obecności Hedge’a. Przeklęta słabość, nad którą nie panował. Hedge czekał, nerwowo oblizując wargi. Głowa Nicka kiwała się w przód i w tył. Chłopiec jęknął, a jego powieki zadrgały. Potem wyprostował się na krześle. Nick istotnie zemdlał, a przedtem w jego oczach pojawiło się coś obcego, jakaś głęboko uśpiona istota. Nagle rozległ się śpiew. Towarzyszyły mu kłęby gryzącego białego dymu wydobywające się z nosa i z gardła: Pradawną pieśń zaśpiewam ci - Było kiedyś Siedmiu - czego dokonali? Ależ Kodeks nam utkali! Pięciu zajęło się osnową całą, Dwóch - wątkiem, co wszystko naprawia. Oto Siedmiu, lecz co z Dziewięcioma się stało? Co z dwoma, których światło Dobra nie przyciągało? Ósmy się ukrył, daleko od braci, Lecz Siedmiu go znalazło i kazało zapłacić. Ten Dziewiąty walczył z siłą potężną, Lecz samotny Orannis musiał zapaść w ciemność. Złamany na pół, pod wzgórzem pogrzebany, By na zawsze tam leżał, knując złowrogie plany. Kiedy pieśń umilkła, na moment zapadła cisza, a potem ten sam głos ponownie wyszeptał dwie ostatnie linijki: „...Złamany na pół, pod wzgórzem pogrzebany / By na zawsze tam leżał, knując złowrogie plany”. - Ale to nie jest moja pieśń, Hedge. Te słowa wirują bez niej. Życie, które nie wie, że mój bat uderzy tam, gdzie zechce. Stworzenie pogrąża się w chaosie, jeśli nie równoważy go zniszczenie, a moje marzenia o ogniu pozostają marzeniami. Lecz już wkrótce świat zaśnie i wszyscy będą śnić mój sen, moja pieśń wypełni wszystkie uszy. Czyż nie, mój wierny Hedge? Głos, który przemówił, nie czekał na odpowiedź Hedge’a. Mówił dalej innym, ostrzejszym tonem. Tym razem nie był to śpiew. - Zniszcz ten list, Hedge. Wyślij więcej Zmarłych do Chlorr i upewnij się, że zabiją Księcia. Pod żadnym pozorem nie może tu przybyć. Wejdź do Śmierci i pilnuj tej córki Clayrów. Zabij ją, gdy ją znów zauważysz. Kop szybciej, bo muszę... muszę... znów... stać się... jednym! Ostatnie słowa zostały wykrzyczane z mocą, która cisnęła Hedge’em o przegniły brezent namiotu i wyrzuciła go na zewnątrz. Mężczyzna zajrzał do środka przez otwór wejściowy, w obawie, że nastąpi coś gorszego, ale to, co przemawiało przez usta Nicka, znikło. Został tylko nieprzytomny, chory młody człowiek. Z jego nozdrzy sączyła się krew. - Słyszę cię, panie - szepnął Hedge. - I jak zawsze, jestem ci posłuszny. Spis treści Prolog 7 Część pierwsza: Stare Królestwo Czternasty rok od powrotu na tron króla Touchstone’a I 15 Rozdział 1: Urodziny pod złym znakiem 17 Rozdział 2: Stracona przyszłość 28 Rozdział 3: Papierowe Skrzydła 38 Rozdział 4: Cień na śniegu 46 Rozdział 5: Nieoczekiwana sposobność 54 Rozdział 6: Trzecia Asystentka Bibliotekarki 62 Rozdział 7: Za bramą słońca i księżyca 73 Rozdział 8: Piątą Klatką Schodową w dół 83 Rozdział 9: „Stworzenia” Nagyego 91 Rozdział 10: Pod znakiem psa 101 Rozdział 11: W poszukiwaniu właściwego miecza... 107 Rozdział 12: W pokojach Głównej Bibliotekarki 115 Rozdział 13: Stilken i dziwne zaklęcia 123 Część druga: Ancelstierre, 1928 Stare Królestwo. Osiemnasty rok od powrotu na tron króla Touchstone’a I 133 Rozdział 14: Książę Sameth zdobywa sześć punktów 135 Rozdział 15: Jest wielu Zmarłych 147 Rozdział 16: Droga w Śmierć 156 Rozdział 17: Nicholas i nekromanta 164 Rozdział 18: Uzdrowicielski dotyk ojca 173 Rozdział 19: Poglądy Ellimere na edukację Księcia... 183 Rozdział 20: Drzwi trzech znaków 192 Rozdział 21: Za drzwiami z drewna i z kamienia 204 Rozdział 22: Siła trojga 220 Rozdział 23: Czas kłopotów 227 Rozdział 24: Zimna woda, stary Kamień 243 Rozdział 25: Narada rodzinna 254 Rozdział 26: List od Nicholasa 262 Rozdział 27: Decyzja Sama 269 Rozdział 28: Sam Podróżnik 276 Rozdział 29: Obserwatorium Clayrów 288 Rozdział 30: Nicholas i dziura w ziemi 302 Rozdział 31: Głos wśród drzew 313 Rozdział 32: „Gdy idą Zmarli, szukaj płynącej wody” 328 Rozdział 33: Ucieczka ku rzece 344 Część trzecia: Stare Królestwo Osiemnasty rok od powrotu na tron króla Touchstone’a I 359 Rozdział 34: Tropiciel 361 Rozdział 35: Strażniczka Pamięci 370 Rozdział 36: Mieszkaniec krainy Śmierci 381 Rozdział 37: Kąpiel w rzece 391 Rozdział 38: „Księga Zmarłych” 401 Rozdział 39: Wysoki Most 411 Rozdział 40: Pod mostem 422 Rozdział 41: Wolna Magia i martwy dzik 431 Rozdział 42: Południowcy i nekromanta 442 Rozdział 43: Pożegnanie z Tropicielem 457 Rozdział 44: Dom Abhorsenów 470 Epilog 480