STEFAN FRIEDMANN JONASZ KOFTA DIALOGI NA CZTERY NOGI DIALOGI NA CZTERY NOGI OD AUTORÓW Dwóch facetów lubiło się spotkać i pogadać. Mieli imiona, nazwiska, zawody, miejsca zamieszkania. Znamy ich jako majstra i docenta. Byli to fachowcy. Pracowali, prowadzili życie zawodowe i społeczne, osobiste, seksualne, kulturalne i inne. Właśnie to inne życie sprawiało, że lubili po prostu rozmawiać. Temat nie grał roli. Czas również. Nie grała roli sytuacja, nie grała roli kondycja. Pieniądze nie grały roli. Obsada dramatu zwanego rzeczywistością zmniejszała się W narastającym tempie. W końcu sami rozmówcy przestali grać rolę rozmówców. Została goła rozmowa i ona teraz kreowała rozmawiających. Była jedynym powodem, dla którego istnieli. Z całej fizyczności i tożsamości ocalili tylko dwie pary nóg. W sumie cztery. I tak właśnie powstały dialogi na cztery nogi. Jedyny przypadek w dziejach ludzkości, w którym była rozmowa, a nie było rozmówców. I. SZTUKA DIALOGU — Czy nie uważasz, że ten deszcz koresponduje z jesienią? — W każdym razie nie koliduje. — O! Tu się z tobą zgodzę. — To przejdźmy tam. I poszli tam. A było ich dwóch. Mieli cztery nogi. Ani za dużo, ani za mało, w sam raz, żeby sobie pogadać. — Przepraszam bardzo, która godzina? — Dialog informacyjny mnie nie interesuje. — Mnie też. Ale czasami dobrze jest wiedzieć, która godzina. — Dialog, owa szlachetna wymiana myśli, powinien służyć wyższym celom, nie mam nic więcej do dodania. — A więc dodaj dwa do siedmiu. — Dziewięć. A po co to? — No takie trzy po trzy. — Też dziewięć. — Widzisz. A więc zgadza się. — Co? — Rachunek! Rachunek przypadkowo się zgadzał. Ot taki zbieg okoliczności. Niestety, kelner, który o tym nie wiedział, w obawie przed kontrolą zjadł cały bloczek. Ponieważ orkiestra grała zbyt głośno, a w dodatku kelner tuż nad uchem akustycznie wypluwał metalowe zszywki z grzbietu bloczka, rozmówcy postanowili wyjść. W takich warunkach trudno rozmawiać. * — Co to za gwiazdka nad nami? Nigdy jej przedtem nie widziałem, — To taki graficzny przerywnik, często stosowany w książkach. — Na czym stanęliśmy? — Na czterech nogach. W sam raz, żeby sobie porozmawiać. — Podialogować o rozmowie. A więc zasadniczo zajmiemy się dialogiem zasadniczym. — O! Dwie gwiazdki! — Drugi przerywnik? — Nie. Dwie gwiazdki to podporucznik. Usiedli na ławce i patrzyli za odchodzącym młodym, przystojnym oficerem. Na ławce rozmawia się bardzo dobrze. Zwłaszcza, kiedy ławka jest świeżo malowana, a rozmowa się klei. Próbowali usystematyzować dialog jako taki. Sypali z rękawa przykładami, mimo że obaj byli w samych podkoszulkach. DIALOG FILOZOFICZNY Uczeń: Mistrzu! Jeżeli kupiłbym osła i ten osioł rzucałby cień, to czy ten cień byłby również moją własnością? Mistrz: A bo ja wiem. Nie masz większych zmartwień? Uczeń: Mam większe zmartwienie. Gdybym kupił sobie słonia i ten słoń rzucałby cień, to czy ten cień… Około 98,2% mistrzów w tym momencie dopuszcza się rękoczynów na swoich uczniach. Dialog na stronie — Niech mi pani pozwoli — rzekł — postawić jedno pytanie, panno Immo. Pani może nieodpowiadać na nie, jeśli pani nie zechce. — Zobaczymy — odrzekła. — Przed czterema tygodniami — zaczął — kiedy po raz pierwszy miałem przyjemność… Był to dialog na stronie 376 powieści Tomasza Manna Królewska Wysokość wydanej przez „Czytelnik” w 1970 roku. Dialog fachowy — Co to za wór? — Zawór. — A dlaczego tak wysoko? — Bo to górnozaworowy. DIALOG KARCIANY — Karo. — Strit bez jednej. — Bez której? — Bez atu. — Pięć bez. — Miały być napoleonki. — No, to pas. — A za pasem? — Zima. — Proszę nie rozmawiać. Pan wychodzi. — Do widzenia! DIALOG SĄDOWY Sąd: …zostaje skazany na karę śmierci. Co chce powiedzieć w ostatnim słowie? Oskarżony: Przepraszam, ale nie uważałem i nie usłyszałem pytania. DIALOG WOJSKOWY — Jest jest kapralu? — Tak jest! DIALOG MONOLOGOWY Wejdę i powiem: dzień dobry, panie dyrektorze. A on, oczywiście nie podnosząc głowy: dzień dobry synu, na co tam? A ja: przychodzę do pana dyrektora, bo uważam… a on: uważaj synu, uważaj… a ja: panie dyrektorze, Maruszeczko nie tylko nie suszy rąk w nowych suszarkach, które pan dyrektor kazał zainstalować, ale w stosunku do kolegów, którzy suszą, pozwala sobie na głupie dowcipy tymi słowami: uważaj, bo tak ci wyschnie, że ci uschnie… albo: suszcie, suszcie, przestanie wam się do rąk lepić! A dyrektor wstanie, i powie: oj, dziękuję, kolego Stefanowicz, oj, dziękuję wam bardzo, jak to ładnie z waszej strony, że nasz zakład was obchodzi, a ja: panie dyrektorze, niech mnie pan nie rozpieszcza tą podwyżką i tymi wczasami, czy ja naprawdę zasługuję? A on:… a ja:… a on znowu, to wtedy ja mu… to on mnie… DIALOG TEATRALNY Syn: Ojcze, ojcze, jak twoje zdrowie? Ojciec: Źle bardzo, synu, oj, źle. Syn: Z powodu choroby ojca przedstawienie się nie odbędzie. DIALOG EROTYCZNY On: Gdy ponad nami firmament się roztacza Miłość serce koi i zazdrość wybacza Słowik z gęstwy misternie wywodzi swe trele I czuję jak ku tobie, mój blady aniele Uczucie wzbiera, w najsłodszą przeradza się mękę… Ona: Weź pan tę rękę! W tym czasie ściemniło się do tego stopnia, że interlokutorzy nie mogli już rozróżnić słów i zamilkli. Cowieczorny kontrolny spis drzew i krzewów parkowych wypłoszył ich do reszty z uroczego zakątka. Usiedli więc w kawiarni. Jeden w jednej, drugi w drugiej. Nie przeszkadzało im to w prowadzeniu rozmowy, gdyż jedna kawiarnia była filią drugiej. I odwrotnie. Plotkowali, jak to bywa, o znajomych. — Znajomość rzecz piękna i potrzebna. Im więcej masz znajomych, tym więcej ludzi cię zna. PODSTAWOWYM WARUNKIEM POZNANIA ZNAJOMEGO JEST ZAWARCIE ZNAJOMOŚCI Z OSOBNIKIEM NIEZNANYM. Drugi pokiwał głową ze zrozumieniem. I dla podtrzymania rozmowy zamówił trzy kawy, błyskawiczną z Płockiem i wizytę u psychiatry. — To poznajmy się z kimś. — Najpierw musimy się zapoznać sami z sobą. W tym celu rozbieramy się do nudyzmu. — Oczywiście za przeproszeniem… Stajemy przed lustrem i następnie odbijamy się od jego tafli. — A co z ubraniem? — Dobrze, że przypomniałeś. Ubranie składamy na kupkę, kupkę układamy w kostkę i teraz, jeśli mamy psa rzucamy mu tę kostkę do obgryzienia. Jeżeli nie mamy w domu stworzenia, to rzucamy kostką: szóstka daje nam rzut dodatkowy; jedynka — płać pan stawkę; dwójka — dorzuć połowę; trójka — bank. Czwórka — jeździ na Stalową. — Piątka — bardzo dobry i… jeżeli to doświadczenie nie zapoznało nas samych ze sobą, wnioskujemy, że jesteśmy osobnikiem tajemniczym i poddajemy się decydującej próbie, a to: wino, wódka, piwo, kobieta i śpiew. Jeżeli nawet po tym nic nie wyśpiewamy, najprawdopodobniej jesteśmy wytrawnym szpiegiem.. — I trzeba się zgłosić tam, gdzie trzeba. — Dla ostatecznego dowodu porównujemy się z dowodem osobistym, wydanym przez odpowiednie organy. Niestety, organy nie dość, że były w Oliwie, to jeszcze do tego w naprawie i zostały uznane przez naszych przyjaciół za nieodpowiednie. Przez chwilę czuli się zaplątani w dygresję i mnogość wątków. Ale po chwili doszli do wniosku, że: Żyłka, sznurek i szpagacik Mają z sobą coś wspólnego. Choćbyś wątek czasem stracił To nie przejmuj się kolego. Sznurowadła, słuckie pasy Jamnik, choć stworzenie boże Miedzeszyński długi nasyp Wszystko to się łączyć może. Liana, kabel, nić pajęcza Lub tasiemiec, tfu, ohyda! Wszystko, co się dłuży, skręca Wszystko to się w mowie przyda. Linka, dratwa, drucik cienki Szlaucha metr, tasiemki sążeń Gumka, co trzyma spodenki To się wszystko z sobą wiąże!!! * Od kasy kina odprawiono ich z kwitkiem. Niestety, kwitek nie upoważniał do wstępu na seans, a tylko do odbioru bielizny w pralni. W salonie pralniczym odebrano im kwit i dano pokwitowanie. Poproszono uprzejmie, żeby się dowiadywali pod koniec przyszłego tygodnia. Mając wolny tydzień przed sobą, postanowili go spędzić — jak zwykle — zabawiając się rozmową. — Szewc bez butów chodzi. — Co ty powiesz? I co? — No i można od razu poznać takiego szewca. Bo bez butów chodzi sobie. — A na plaży? — Co na plaży? — Na plaży wszyscy chodzą bez obuwia. To według twojej teorii wszyscy są szewcami. — Szewcami może nie wszyscy. Ale za to każdy jest kowalem… własnego losu. — A mój znajomy lakiernik pokrywał powierzchnię podłogi lakierem. Ale on był głupi, bo zaczął od drzwi i zamalował się do kąta. — No i co? — Nie mógł wyjść, bo farba była mokra, a latać nie umiał. — Nie rozumiem związku między naszą rozmową, a tą skądinąd zabawną anegdotą. — To jest zupełnie tak samo i analogicznie. Jak ty zaczniesz gadać takie byle co, to potem zawsze się mnie pytasz, jaki to ma związek. A skąd ja mam wiedzieć coś ty naplótł… jak ty sam nie wiesz. — Ty tego nie rozumiesz. Ja wcale nie muszę wiedzieć, co mówię. Myśl jest jak błyskawica, która przecina niebo, a grzmot przetacza się później. — Tak jest. Najsampierw się błyska, a potem łubu–du. — Waśnie. A z mową ludzką jest odwrotnie. Najpierw dźwięk, a potem światło. — CO CHCESZ PRZEZ TO POWIEDZIEĆ? — To proste. Kreacja deskursywna objawiająca się ekspresją dźwiękową, będąca spontanicznym, aktem walki z entropią, częstokroć bywa zalążkiem nowej myśli, którą można zrekonstruować post factum, mimo iż nie była obecna przy narodzinach zdania, które ją wykreowało. — NO, ALE CO CHCESZ PRZEZ TO POWIEDZIEĆ? — To proste. Język jest mądrzejszy od nas. Od jego poszczególnych użytkowników. Powstawał wieki. Przez wieki szlifował się jak kamień w łożysku potoku. Albo, żeby ci się lepiej wytłumaczyć, słowa otoczyły rzeczy, wchłonęły je, zdobyły uniwersalny kształt, szlifowane potrzebą sprostania rzeczywistości, jak owe kamyki pod językiem Demostenesa, który wiedział, co czyni, obciążając język kamieniem. — CO CHCESZ PRZEZ TO POWIEDZIEĆ? — Kto cię nauczył tego zwrotu? Co za zbrodniarz? — Tylko spokojnie. Ciec w mojej kamienicy. Jak lokator podniósł szum, że klatka nie zamieciona, to cięć spluwał, elegancko nogą rozcierał ślad i zapytywał: co obywatel chciał przez to powiedzieć. Żebyś widział lokatorów, padali jak muchy! Ty i tak jesteś wytrzymały. Wytrzymałeś trzy razy. — Mógłbym więcej bez obrazy. — Mówisz wierszem. — Wiem co robię. Odpocznijmy chwilę sobie. Na dobrym rymie. Wszystko się trzymie. Wszystko się klei, Jest po kolei NAJWIĘKSZA BZDURA Lepi się w formę. Powstają z tego twory potworne. — A więc posłuchaj. — Nadstawiam ucha. — Plan ogólny z lotu bąka. — Bąk się kręci, lot ma trzmiel. — W Urii z kuszy strzelał Tell. — Jaki tell — Obywatel — Tell miał cel. — Przecież mówię, miał cel Tell, Gdyby nie miał stary cela, nie byłoby syna Tella. Syn Wilhelma, mały Tell to był ojca ważny cel. Tylko oko Wilhelm zmruży, A tu strzała z kuszy kurzy. Gdy kurz opadł, Grot cel dopadł. — To był kwiecień czy listopad? — Synek jego nie był duży, zamiast czapki, jabłko miał. — A co z czapką? — Czapkę skradli mu jak spał. — Ukradli mu, kiedy spał? Kto mu ukradł? — Jakiś wał. — Czy wał za to oberwał? — Nas nie wał, lecz Tell obchodzi!? — Teraz najważniejszy Tell. — Well, well, well. — Jabłko więc na głowie miał… Zamiast czapki bo mu wał… — To już, było teraz dalej. — Może przedtem jeszcze nalej. — Proszę bardzo — zdrowie Tella! — Tella, co miał… o, cholera! — Co się stało? — Na nogawkę się wylało. — To wiśniówka? — Nie kakao. Powiem w domu, że mnie zlało. — Teraz, proszę ciągnij dalej. — …Wsadził Staś na słonia Nel. — Zaraz, chwilkę miał być Tell! — Prawda, to o Tellu story. — Gdzież Otello, czyś ty chory? — Coś tam mi się w głowie dzieje… — Może teraz ja naleję? — Proszę bardzo. A więc Tell… Twoje zdrowie… wziął na cel… wziął na cel… — Może już nareszcie strzel! — …a więc on, to znaczy Tell, wziął na cell. — Co, do diabła, wziął na cel? — No, to jabłko, które było jeszcze ziel… — One? — One! Po angielsku czytaj łan. Musiał czekać, aż dojrzeje, Bo go nie mógł dojrzeć sam. Więc tak stali do jesieni, Aż się kolor jabłka zmienił. Wreszcie Tell naciągnął łuk… — Łuk? — A cóż naciągnąć mógł? — Mógł naciągnąć hełm, kapuzę, lub na forsę swych kolegów. — Ale nie był on łobuzem, co jest zdolny do wszystkiego. W jabłku, co na głowie syna, Żył robaczek starowina. Kiedy Tell wypuścił strzałę, Zniszczył mu mieszkanko małe. A morał gorzki jest, nie słodki. Nim trafisz, się zastanów raczej. Nie zawsze cel uświęca środki, Jeżeli w środku jest robaczek, Co pozbawiony domku płacze.. — Wybacz przyjacielu, ale ten morał jest, łagodnie mówiąc, dosyć kretyński. — Nie przeczę. Ale jesteśmy mu wdzięczni za uratowanie nas. Gdyby morał nie nadszedł w porę, Nasze wyobraźnie chore Rym by wciągnął w ciemny worek… Tu przerwał, zbladł, padł wstrząsnął się zdumiał, zadziwił, przeraził i zamilkł. — Mówiłeś coś? — Nie. A ty? — Ja też chyba nie. — To pewno dlatego było tak cicho. — Masz rację. — Nie chcę! — Masz rację, no, bądź kolegą, potrzymaj. Dzierży! — Nie chcę. Za ciężka. — Bo to jest żelazna racja. — Mnie to wygląda na hantle. — Jaka ciężka do zniesienia jest świadomość takiej racji. — Połóż ten problem i daj sobie spokój. Niech leży. — Ulżyło mi jakoś. Co teraz? — Przekąsimy, gołąb… — … zagrucha. — Pieczony, zagrycha. — Na sucho? — PRZY ODROBINIE WYOBRAŹNI SAMĄ ZAGRYCHĄ MOŻNA SIĘ URŻNĄĆ. — Nie chcę się urżnąć. Chcę się urwać. — W miasto? — W miasto. — Ale jakie? — Najlepiej, jakby to był poważny ośrodek kultury. — W Strychninie jest Dom Kultury Fizycznej. — Możemy się urwać nawet do Strychnina. — Ja tam mam jedną sprawę prywatną na tle osobistym. — Czyżby jakaś miłosna awanturka, szelmo? — Zadawniona zdrada z wieku szkolnego. Tam obecnie zamieszkuje Hirek Maruszeczko, co był rekordzistą naszej podstawówki w piciu wody. — I co? — Okropnie się wywyższał. Po prostu nie do wytrzymania; wpędzał mnie w kompleksy. Od tego czasu nie mogę pić wody. Mam z nim rachunki do wyrównania. — Jak zamierzasz je wyrównać? — Prosto. Rekordu nie pobiję, ale rekordzistę zawsze mogę pobić. Na boksy był bardzo słaby. * — Tak nie postępuje dorosły men. Słyszysz, Jozue O’Faya? — Szeryfie to było nie chcący. Sam Sam mnie sprowokował. Kiedy podpisywałem czek, Sam Sam powiedział: Jozue, nie fałszuj własnego podpisu, znowu stawiasz trzy krzyżyki zamiast dwóch. Ten bezczelny skryba, atramentopij, w swoich chrzanionych okularach dał mnie do zrozumienia, że nie umiem liczyć! Mnie! Który na swoim rancho ma policzone krowy z dokładnością do sztuk circa. — Ale niepotrzebnie do niego strzelałeś. — Musiałem coś zrobić, bo wytworzyła się niezręczna sytuacja. — Jozue O’Faya, Podpisałem nakaz aresztowania was. — Szeryfie, w porządku, nie mam żalu do nikogo. Pytam tak z ciekawości: ile szeryf pod takim nakazem stawia krzyżyków? — Jako osoba urzędowa, Jozue, jestem piśmienny, mam pieczątkę z imieniem i nazwiskiem. Mieli na głowie kapelusze z szerokimi rondami, w pasie ściskały ich meksykańskie nabijane pasy, a ostrogi zdobiące buty znaczyły jedno: gdzieś w pobliżu kręcą się konie. Stwierdzili, patrząc po sobie, że rozmowa zaprowadziła ich za daleko. Mieli dwa wyjścia: albo zostać w Teksasie i zająć się kowbojstwem, albo — co jest znacznie trudniejsze — zmienić temat rozmowy. — To o czym by tu… — O wszystkim i o niczym. Bo tylko wtedy będzie to interesujące i bezinteresowne. Tak jak muzyka. Słychać ją, działa pozytywnie na wyobraźnię, ale służy tylko do słuchania. — BO PIĘKNA ROZMOWA NIE POWINNA SŁUŻYĆ NICZEMU INNEMU, JAK TYLKO ROZMOWIE. II WYPADKI LOSOWE Nasi przyjaciele stali na przystanku pogrążeni w rozmowie. Tramwaj nie nadjeżdżał od kilku godzin. Nie dziwiło ich to specjalnie, bo przystanek był autobusowy. — Parę lat temu, co ja mówię lat, dokładnie wczoraj… Jadę ja sobie tramwajem komunikacyjnym w celu pokonania odległości z pracy do domu. Patrzę przez okno na krajobraz mojego miasta, widzę domy w o kolorach (różnych), skwery, skwerki i parki na ulicach zakochane w sobie z wzajemnością. Tramwaj pędzi i dzwoni, gdzie go szyny niosą. Jest przyjemnie. Posiadam ważny bilet miesięczny w estetycznym etui. Jest przyjemnie i społecznie. Nad uśmiechniętą motorniczą zgrabny napis głosi: OBYWATELU! I rzeczywiście. Nie ma się do czego przyczepić, jadę, jedzie, jedziemy. Nie wiem, czy mówiłem, że jest przyjemnie. Nagle czuję, że ktoś mi wsuwa rękę do kieszeni i portmon wyjąć usiłuje. — I ci? — I nic. Odwracam ja się do tyłu, patrzę, a to… — Wal! — A to złodziej kieszonkowy. — Skąd wiesz, że kieszonkowy? — Bo był małego formatu. Zaśmiali się z udanego żartu. W tym momencie na przystanku zatrzymał się tramwaj i wesołym dzwonieniem zapraszał do wsiadania. Nie wierzyli własnym oczom. I słusznie. Przystanek był przecież autobusowy. I już mieli wsiąść, kiedy nagle coś ich tknęło. Zamiast jedynki, która jedzie na Trzeciego Maja, stała trójka jeżdżąca na Pierwszego Maja. Chytrość i inteligencja uratowały naszych przyjaciół przed jazdą tramwajem, którego nie było. Za to było o czym rozmawiać. — KŁAMSTWO MA KRÓTKIE NOGI I LEPKIE RĘCE — Ale nawet najkrótsze nogi ukażą się oczom badacza, gdy wiosną skurczy się śniegowa kołdra, a spod niej wyłonią się tajemnice lata i jesieni. Przedmioty małych i wielkich dramatów. Nigdy nie wyjaśnionych. A to buteleczka po spirytusie denaturowanym, kapsle od piwa, tu znów butelka po spirytusie, tym razem salicylowym, znów kilka kapsli, a ta fantazyjna w kształcie butelka — to po wodzie brzozowej…, pół cegły świadczące najprawdopodobniej o nie dokończonej budowie. — A ile tu kapsli od piwa! — Nie tylko, te większe są od wina; mówię, bo znam ten gatunek. — Niemi świadkowie głuchej tajemnicy. — Śnieg taje, woda spływa, nic nie zataisz. Oliwa wypływa! — Na stoku Rzęchacza rzekoma spółka wyciągaczy naciągów założyła wyciąg narciarski. Po odwilży i częściowym spłynięciu wody, wyciąg okazał się naparem. Naparem z szałwi i rumianku. — Wydaje mi się, na mój rozum, że to ta sama spółka, która sprzedawała kożuchy. — No i co? — Nie do noszenia. — Z powodu? — To były kożuchy z mleka. — No, to co? — Ale do mleka dolewali wody! — A, to co innego! Jakie to niskie i płaskie. — Zastanawiają mnie pobudki, którymi kierują się naiwnie nabierani. — Najczęstszą pobudką, znaną już przed wojną, jest prawdopodobnie z pewnością nieświadomość nabieranego. — Tak też bywa. Dodam tylko kilka innych, jak: dobrotliwość, chciwość, delikatność, chęć wzbogacenia się i pośpiech. — Cechy oszusta kształtują się na zasadzie odwrotności cech oszukiwanego. Oszuści to przewrotni ludzie. Tylko wewnętrzne, na zewnątrz wyglądają jak każdy normalny człowiek, Ba, jak każdy obywatel. Ich wygląd jakże często niesłusznie budzi szacunek i zaufanie. Ileż to razy w jakże dużych ilościach kupowano fałszywe kamienie za prawdziwe pieniądze. — I płacono fałszywymi pieniędzmi za prawdziwe kamienie. — Znajomy mego kolegi kupił od jednego oszusta kilka kamieni milowych. — I co? — I co, oszukał się, fałszywe były, dały się ustawiać tylko co dwieście metrów. — No, to stracił na każdym po parę dobrych metrów. — Mój kolega, co ma znajomego, kupił od przygodnego oszusta rubin, który, miał być rzekomo dwukrawatowy. — karatowy… — Chyba wiem, co mówię, nie? Miał być dwukrawatowy, a pasował tylko do jednego krawata. — Znany jest też wysoce nieprzyjemny wyczyn oszusta, który w karnawale sprzedawał, głównie na zabawy szkolne, serpentyny. Jak się pokazało były serpentyny górskie nie nadające się na zabawy, zwłaszcza szkolne. — Ale zdarza się również, że sami oszuści bywają ofiarami ciemnych manipulacji. Przypomina mi się coś, co zdarzyło się… w noc sylwestrową, na przełomie dwóch sąsiadujących z sobą lat! — Obywatel Maruszeczko… — Ja coś o nim słyszałem. — To nie o nim, tylko o jego bracie rodzonym tego samego nazwiska. Obywatel Maruszeczko wpadł na pomysł, żeby na bal sylwestrowy przebrać się za strażaka. Na tym balu, na który on poszedł, wybuchł… — Syfon! — Nie. Pożar. Syfonu się nie gasi, bo woda się nie pali. Nasz dzielny Maruszeczko, gdy wybuchł pożar, pomny munduru, jaki nosił nielegalnie, ugasił pożar z narażeniem i dostał złoty medal. Ale kiedy wracał do domu, to przekonał się, że medal był ze sztucznej biżuterii. Więc poszedł na skargę do organizatorów balu, a ci mu powiedzieli, że jest on niezawodowym strażakiem tylko przebranym i nie ma prawa do prawdziwego medalu. Na to on wniósł zażalenie, ale nic nie wskórał, bo pożar był też kostiumowy. Spacerowali tak, prowadząc dialog na smyczy zdrowego rozsądku. Pozwalali mu jednak zatrzymywać się przy każdym niemal drzewku czy latarni. Dialog zasługiwał na pewne względy, gdyż był wiernym przyjacielem człowieka i miał cztery nogi. Było miło, ale nie za bardzo. Zanucili więc wraz piosenkę, której refren zaczyna się od słów: ty się na baczności miej! Sprzedali skórę na niedźwiedziu Pieniądze wzięli, zniknęli zaraz. A niedźwiedź o tym nic nie wiedział A zresztą to był farbowany baran. Opchnęli jedno strusie jajo To jak wiadomo obiekt duży Na wagę nawet się zgadzało Bo to był tuzin jajek kurzych. Ty się na baczności miej Ty oszustom ufaj mniej. Życie to jest groch z kapustą Przeto dobrze żyć oszustom. Nie wiadomo jak i gdzie Oszust oszukuje cię. Oszukali, oszukali Babcię w piasku. Narobiła, narobiła Babcia wrzasku, teraz żałuje biedna staruszka A płacz jej rani nam uszka. Z Belmondem wyswatali dwie panienki Obie mieszkanki Dolnej Muszyny A jak dostali forsę do ręki To zaraz zerwali zaręczyny. Babcia stała na balkonie Dołem dziadek defilował I oszukał ją niebogę Gdy znienacka zmylił nogę. Ty się na baczności miej Ty oszustom ufaj mniej… A było nie wierzyć A było nie spytać Bądź na alarm uderzyć Bądź zażądać kwita. Kwita? Na co kwita? Po kwicie do kłębka Po kwicie do kłębka Bo ślad sprawa ważka Gdy złapiemy oszusta To już mamy ptaszka. Stanęli przed szyldem, na którym anonimowy malarz wymalował czarno — białą farbą bajecznie kolorowego, egzotycznego ptaka. Nitro. Napis głosił: BAR SAMOA DAWNIEJ RYJO OBECNIE SUMATRA. Mocne zapachy ulubionych potraw uderzyły ich w nozdrza. Po zatamowaniu krwi śmiało weszli do środka. — Panno Jadziu, dwa duże piwka! — Zara … zara… trzech rąk nie mam … nie rozerwę się… Hela, naczynia… Drzwi zamykać!… Co, obora?… Drobne… a ja skąd wezne?… z rękawa wytrząchne… A co mnie to… mądrala… no, no, no… inteligent w okularach… Nie strasz, nie strasz… Drzwi!… Co brudne… co brudne… idź pan do domu, żona panu umyje… Hołota… dalej, jazda… no, ju… Drzwi!!! Zamykać!… A mnie się podoba? Stań pan za mnie… proszę8 godzin na nogach …ja też jestem człowiek… jeszcze za koleżankę, co na chorobie… sama jedna… ledwo żyje… będzie mi tu bruździł… Syna mam w pana wieku!… A pisz pan, pisz… Hela, daj te książkę, niech pisze… a bo on pierwszy… Narobią nam… dużo… tylko wyraźnie, drukowanymi najlepiej… Drzwi zamykać! I ciszej, bo przestanę sprzedawać!… Ja też jestem człowiek… Nie będę, bo mnie się nie chce. Zrozumiano?… Do dyrektora?… Do ministra lećta od razu… zara mnie wyrzucą… 20 lat tu robię, syna, co na studiach, utrzymuję, męża mi w wojnę tramwaj przejechał… akurat narobią mi. Rozgościli się ze swobodą starych bywalców. Portfele przełożyli do kieszeni wewnętrznych. Paltoty zwinęli i dla pewności na nich usiedli. Starając się nikomu nie rzucać w oczy, z pustych skrzynek zbudowali w kącie przy toalecie miniaturową barykadkę. Mając zapewniony dostęp do bufetu i bieżącej wody, wiedzieli jedno: żywcem ich nie wezmą! Zdawało im się, że w tej sytuacji mogą igrać z niebezpieczeństwem. Poprosili o kartę win. Dostali po mordzie. Poprosili drugi raz. Dostali z drugiej strony. Jeden z przyjaciół wystąpił z propozycją, żeby zrezygnować z wina, bo go rozbolała głowa. Drugi zgodził się z pierwszym, ale zupełnie z innych powodów. Wskazał ręką na umieszczone nad bufetem hasło: ALKOHOL TO NAJSTARSZY I NAJBARDZIEJ ZASŁUŻONY WRÓG LUDZKOŚCI! — Z nałogiem mamy do czynienia wtedy, gdy jakąś czynność uprawiamy do przesady. — Najsampierwszym znakiem dla nałogowca są nudności i skłonność do womitacji. — Każda z naszych czynności pospolitych kryje w sobie ziarenko nałogu, które podlane alkoholem lub zbytnią skłonnością do robienia sobie przyjemności kiełkuje najczęściej w formie palmy. — Waśnie. Palmy, palmy, a nabawimy się niewątpliwie nałogu tytoniowego. Nałogiem może się okazać wszystko. Nałogi pospolite jak: picie alkoholu, palenie tytoniu, używanie narkotyków, mycie zębów czy manikiur lub bardziej wyszukane, jako to: dłubanie w nosie, pisanie wierszem, występowanie estradowe, pozy plastyczne, wysokie C… — Tak jak nie ma miłości bez zazdrości, tak nie ma… — Tak nie ma nałogu bez skutku. Skutki bywają główne i uboczne albo oba naraz. Wiemy to z obserwacji albo nam ktoś powiedział. — Są te rzeczy straszne i nie do oglądania gołym okiem, taka ofiara nałogu … — Dziwną i niejako zagadkową przygodę przeżył mgr inż. Marian Maruszeczko, wracając wieczorową porą z telewizji od Jadwigi, swej biurowej znajomej. Przygodę, której wydźwięk jest alarmującym ostrzeżeniem dla ludzi ulegającym zgubnym nałogom. Przeżywającego nie wiadomo po raz który wspaniały program. „Znowu u nas?!!!” i uśmiechniętego do rozpuku pana Mariana wyrwał ze świata rewii i feerii zduszony głos: — Najuprzejmniej przepraszam pana, czy wolno zadać pytanie? Przed inżynierem stał wyleniały, zduszony i nieświeży osobnik. — Gdzie tu, pańskim zdaniem, można znaleźć restaurację? — Moim skromnym zdaniem, jest ona za rogiem. — Jak dziękować, sam już nie wiem. — Taki drobiazg, nie ma o czym. — Przepraszm, że natrętuję, ale wybaczy pan, znalazłem się w sytuacji bez grosza. Nie chcę pożyczać, broń Boże, mam tutaj… — Nieznajomy wyjął paczkę z teczki a z niej używane, ale w dobrym stanie, spodnie sztuczkowe. — Gdyby pan się zgodził… okazja… nie chcę drogo, rozumie pan… Nieznajomy wymownie spojrzał w stronę restauracji, przełykając ślinę. — Proszę, niech pan zmierzy. W razie czego, znam krawca, dobry rzemieślnik — ręka nieznajomego trzymającego spodnie sztuczkowe drżała. — Typowy objaw nałogowego człowieka. — Jeden rzut oka Mariana Maruszeczki na spodnie wystarczył dla zorientowania się w sytuacji. Spodnie sztuczkowe były o wiele za duże. — No więc jak będzie? — spytał szeptem nieznajomy. — Nie! — odpowiedział Maruszeczko. — Nie na mnie te sztuczki, Bruner! W tym momencie, bystro rozglądając się na boki, stanął w drzwiach Ślepy Leon. Artysta podwórzowy. Bard’bardów. Paw i papuga. Sumienie narodu. Spojrzał z wyrzutem na kuflującą gawiedź. I zaśpiewał: Zaczynasz od robótek ręcznych Od haftu ściegiem richelieu Chcesz zostać coraz bardziej zręcznym Czym to się skończy, każdy wie. Nałogiem, przyjacielu, nałogiem Dla świata już leżysz odłogiem Już chwast ci się w głowie pleni Do pracy zwyczajnej się lenisz Zaczęło się tak niewinnie Od serweteczki pod wazon A teraz masz złą opinię I wszyscy patrzą z odrazą. Albo niewinny pocałunek Młodzieńczy zakazany dreszcz Próżno zawołasz o ratunek Czym to się skończy, każdy wie. Nałogiem, przyjacielu, nałogiem Dla świata już leżysz odłogiem Już tylko ta jedna obsekcja Wątleje ci zdrowa kompleksja Zaczęło się tak niewinnie Od spazmów w cieniu topoli Straciłeś dobrą opinię I jeszcze wszystko cię boli. Raz się napijesz wody z kranu To niby jest niegroźna rzecz Lecz nim to zrobisz, to się zastanów Czym to się skończy, każdy wie. Nałogiem, przyjacielu nałogiem Dla świata już leżysz, odłogiem Warujesz ciągle przy hydrantach Odkręcasz kurek, madonna Santa Zaczęło się tak niewinnie Od jednej kropli wchłonienia Teraz masz w sobie pustynię Nie nasyconego pragnienia. Zrobiło się tak cicho, że słychać było jedynie odgłosy bójki w szatni, ochrypłe głosy domagające się piwa, krzyk barmanki, pisk Heli, łomot tłukących się talerzy, ryk syren, dudnienie pękających stropów, tętent koni, jeźdźców Apokalipsy. Miało się ku wieczorowi. Nad głowami przelatywały ostatnie kufle. * — Jednak pomimo chaosu, pozornego bałaganu i takich czy innych zamieszczeń lub przeprowadzek, na świecie panuje wprost zdumiewający ład i porządek. — Kto robi te porządki? — Natura. Ona, ten wieczny dyżurny, ten porządkowy… — Ten cieć? — Jaki cieć? — Cieć to móc — To prawda, ale tylko do pewnych granic. — A jak są granice niepewne? — To harcują przemytnicy. Uprawiają kontrabandę. A czy wiesz, jeżeli już mówimy o przemytnictwie, że jest to zawód nielegalny? — Jak to nielegalny? — Jest sprzeczny z prawem. — To znaczy, że się go uprawia na lewo. — Nie. We wszystkich kierunkach. A głównie przez granice. — Czytałem o bardzo głośnej aferze (!) która odbiła się szerokim echem w Teatrach. Przemycali włosy na Łysą Polanę. — I tu dochodzimy do sedna tego dawniej romantycznego zawodu, jest to nielegalna forma importu, bez opłacania cła. — Bo to nieopłacalne. — Słowo przymiotnik, pochodzi od starego słowa określającego opłaty rogatkowe lub graniczne. Pobierano tam myto. — Myto, znaczy robiono czystkę! — Skala tej działalności jest nie od rzeczy w duchu odczucia społecznego ze względu na szkodliwość. Chociażby taki mały karzełek… — Liliput! — Nie, no trochę większy. Póki handlował pod PKO dewizkami, to go tolerowano. No, ale potem porósł w piórka… — Jak każdy niebieski ptaszek. — Koloru nie pamiętam. Interes mu się rozrósł… — Komu, temu liliputowi? — No, przecież o nim mówię. I on z tych dewizek przerzucił się na dewizy i tu wpadł. — Tu? — Nie, tam na rogu wpadł. — Nie on jeden na rogu źle wyszedł. Róg przyciąga niejednokrotnie męty i margines ze względu na dobrą widoczność. Szczególnie nocą, kiedy wszystkie owoce są czarne. — Wiem, o czym mówisz. O innym nielegalnym zawodzie. — Tak. O osobach lekkiego autorymentu… społecznego. Jak te istoty i ich suteryni. Przygodne znajomości, poparte spożyciem alkoholu, są nieobliczalne w skutkach z powodu, że jest ich taka duża ilość… — Która wcale nie przechodzi w jakość, tylko po długotrwałym i ciężkim leczeniu. Właściwie nie są to zawody tylko procedury. Że wymienię kilka ku przestrodze, jak chociażby na przykład: złodziejaszki różnych mieni — społecznego, państwowego i bezpańskiego, mankowicze, handlarze alkoholem… — Paser na gapę… — Jak to? — No, jak paser jedzie bez biletu. — Sprzedawczyki przed kinem, targowica na bazarze! — Coś za dużo czytasz. Bez preselekcji. Nie każda inicjatywa prywatna jest niesłuszna. Trzeba napiętnować, co złe, a i dobrego się nie bać. Trzeba zapalić zielone światło dla inicjatywy poszczególnych jednostek. — A jak ktoś nie rozróżnia kolorów? — To powinien się zajmować teorią, a nie praktyką. Jest u nas wiele ugorów, na których bujnie pleni się chwast społeczny. Urodzeni w niedziele i inne dni świąteczne. Oburzeni mańkuci. Ludzie o lepkich palcach z wyczuleniem na banknoty. — Okupacze, wymuszyści, szantażownicy. Ci co w kawiarniach kawkę popijają, w herbaciarniach herbatę żłopią. W ciastkarniach objadają się ciastkami, w kinach filmy oglądają, na plażach się opalają, kremami się smarują. Olejkami namaszczają, gratulują sobie nawzajem, poklepują się, na dansingu tańczą, a Cygan na gitarze gra… — Niepotrzebnie się uniosłeś. — Albo handlarze żywym towarem… — Ale to już drastyczne ewenementy i nie pod naszą szerokością. — Ty swoje, a ja swoje. Więc ja swoje: Jeden z ostatnich handlarzy żywym towarem prowadzi swój niecny proceder w naszym mieście. — Tak na oczach? — Nie na ulicy, w bramie. — W środku dnia? — Nie, w teczce to trzyma. — Co? — Towar. — Jaki? — Żywy. On sprzedaje psy w postaci szczeniaków, sugerując się, że są to owczarki podhalańskie czystej rasy. Za jednego brał „górala”, bo to z tamtych stron. — No i co? — Gdy zgłoszono reklamacje, mówił, że po wyjściu z bramy reklamacji się nie przyjmuje. Gdy mu zaś przedstawiono, że egzemplarze wyrośnięte zdradzają, swoim wyglądem skłonności do ekstrawagancji, narażając swoich właścicieli na wstyd i pośmiewisko gawiedzi, handlarz żywym towarem tłumaczył, że te krótkie nóżki, wielki łeb i gruby brzuch są skutkami silnej tęsknoty za stronami ojczystymi. W górach leżącymi. Handlarza psów schwytano; jakby na ironię nazywał się Kotkowski. Niefortunnych hodowców długo jeszcze będą rozweselały piski piesków pana Kotkowskiego. — Oto do jakich czynów popycha ludzi chęć wzbogacenia się. Lokal zaczęto przysposabiać do przyjęcia gości zagranicznych. Zrywano stare tapety. Wymiatano nieporządnie ubranych. Ktoś pobiegł do domu po sztućce. Babcia klozetowa formowała z gazet porcje toaletowe. Łapano karaluchy i malowano je w łowieckie psy. Do cen dopisywano zera. Stara marża wyrzucona na bruk płakała żałośnie. Ślepy Leon dwudziestogroszówką przedłużał ważność legitymacji Związku Zawodowego Artystów Ludowych. Wieszano lampiony i lepsze widoki. Zamożność rosła w oczach. — Nie niech cię to nie smuci. Pamiętaj i przypominaj to sobie nieraz: tam gdzie pieniądz, tam zawsze łzy sierot, krzyk kobiet i zgrzytanie zębów. — Tak zawsze jest u dentysty. A co powiesz na wygraną w loterię? — A pomyślałeś o tym człowieku, co ciągnie losy? Jaka to ciężka praca? — Ale tylko dwa razy w miesiącu. — Tak, ale wyobraź sobie, jakie one są ciężkie do ciągnięcia te losy i jak olbrzymia jest ich ilość. — Jak to jest takie fizyczne zatrudnienie, to nie można użyć zwierzęcia do ciągnięcia albo też maszyny? — Aparatura się psuje, opieka nad zwierzętami się nie zgodzi, pracownik sierotka jest niezastąpiony na stanowisku kolektora. Bo jeszcze dochodzi jeden problem. — Ubezpieczenie i składki. — Nie, odpowiedzialność. A pomyśl sobie, jaki on jest nieustający kłębek nerwów. Pomyśl, co by było, gdyby wyciągnął los, na który nie padła wygrana, jak on spojrzy w oczy dyrektorowi? Jak spojrzy w oczy tym wszystkim, którzy mu zaufali? — ŻYCIE TO JEST LOTERIA. W KAŻDYM CIĄGNIENIU PADAJĄ WYGRANI. Na przykład cioteczny znajomy mojego kolegi ze szkoły kupił ćwiartkę. — I wygrał? — Nie, padł. — Wygrana padła na los — Nie, on padł na nos.? — To chyba nie była kolektura, gdzie on kupował tę ćwiartkę. — A czy ja mówię, że była? — No, ale mnie nabrałeś. Spryciarz. Teraz uważaj, ja ciebie. Kupiłem ćwiartkę. — Kiedy ciągnienie? — Może być zaraz. — Nie piję. — Skąd wiedziałeś, że to alkohol, a nie los? — Bo ja sam kupiłem… połówkę. — Spodziewasz się gości? — Nie, wygranej. — No patrz, znowu mnie przechytrzyłeś. Szelma. Ale nie zaprzeczysz, że gry liczbowe są niemałym przyczynkiem do badań nad istotą hazardu. — Istotą hazardu jest według ciebie gracz? — Podług mnie, gracz jest to człowiek, który ma w żyłce bardzo dużo do grania. Jego to ciągnie i trudno mu się od tego odczepić, chociaż przegra wszystko, co ma na siebie, a i to jeszcze mało. Zbierają się oni w nielegalnych domach i kasynach oraz na wyścigach i w melinach — wszędzie, gdzie tylko dadzą radę sami pchając się w te szpony, co rwą ich kieszenie do suchej nitki. — W grach hazardowych, podobnie jak w przyrodzie nic nie ginie. To, co przegra jeden, wygra drugi. I tak w kółko. — W kółko, to ruletka. — I wyścigi na koniach. Ale nie do tego zmierzam. Chodzi mi o to, że gdyby zsumować wszystkie wygrane i przegrane, podzielić przez liczbę grających, to na każdego wypadnie pewna określona liczba. I będzie to liczba sprawiedliwa, bo wszyscy będą mieli po równo. Zebrali resztkę pieniędzy, jaka im pozostała. Nie było tego dużo, ale wystarczyło im na dojście do przystanku. Dalej musieli ryzykować na gapę. Szło im się jak po grudach. Potykali się o pryzmy ziemi, kamienie, grzyby, zwierzątka, puszki. Byle do asfaltu… * — Jak wiele bogactw kryje nasza ziemia, wie małe dziecko… — Złoto, srebro, witaminy, minerały… Jesteś obrzydliwy? — Nie. — No, to również ropę. — Ale nie tylko i nie zawsze. Wszystko, co ruszy ręka człowieka, zamienia się w… — Uważaj, bo ja jestem obrzydliwy. — Zamienia się w wartościowe bogactwo, to miałem na myśli, a nie byle co. — Namacalne. — Są bogactwa wcale nie biedniejsze: wartości ducha i muzea. Tradycja i folklorystyka. — Złocone stroje, srebrne naczynia czy też pieniądze znalezione w starej skrzynce przez uczniów Szkoły Podstawowej nr 65 w Pasłęgu… — Dzielni uczniowie dostali rower. — Teraz mogą jeździć po okolicy i szybciej znajdować różne bogactwa. Ojciec jednego z chłopców, który ukrył w ziemi swoje oszczędności, jest niepocieszony. — Nadmiar bogactwa w niepewnych rękach ulega roztrwonieniu zepsuciu i demoralizacji. — Jak choćby te jajka. W nadmiernej ilości, w duszności pomieszczenia, ich bogactwo uległo zepsuciu. Magazynier odpowiadał przed sądem z luźnej stopy. Jako argumentu użył stwierdzenia, że on w każdym jajku nie siedział, żeby wiedzieć, które się psują. — Sąd nie daje wiary. — Rozprawa trwa. — Bogactwo szczęścia też nie daje. Przekonał się o tym nie jeden i nie dwóch. — Nie dawniej jak choćby kilka miesięcy temu, ale wstecz, w Starej Maleńkiej złapano niejakiego, a u niego na ręku 8 zegarków. Taki bogacz! Jak go spytano znienacka, po co mu właściwie tyle, to z bezczelnym uśmiechem odpowiedział, że do wyciągania średniej. — Sąd nie daje wiary. — Rozprawa trwa. — Z drugiej strony, bogactwo nagromadzone oszczędnie, a nie przez cudzą krzywdę, daje wytchnienie i spokojną przyszłość. — I obecną teraźniejszość. — Nieumiejętne posługiwanie się bogactwem jest nieprzemyślane w skutkach, grozi katastrofą i konsekwencjami w różnych rodzajach. Nadmiar bogactwa w nieodpowiednich rękach doprowadza do birbanctwa, hulactwa, playboystwa, efekciarstwa, wygłupstwa, zgrywustwa, cwaniactwa i cwaniaczkostwa. — Znany bywalcom toru wyścigowego gracz, Domiar Maruszeczko, mając przy sobie ostatnie pieniądze, co nie były sumą dużą, postawił w piątej gonitwie na Perkoza, znanego łacha i chabetę. I patrz pan, co się dzieje! W pół dystansu Perkoz dwie długości przed stawką, na prostej gubi resztę, lekko wysyłany, przy celowniku ma już dwadzieścia długości nad Mordalem, faworytem WIELKIEJ WSTĘGI SAC DE PAPIER MARSZCZONY. — I co! Jak płacili? — Za co? — No, za stawkę, za Perkoza? — Za kogo? Bo nie usłyszałem pytania? — Perkoza! — Kto rzeźnicy? — Przecież wygrał. — Kto? — Ten łach, ta chabeta. — No widzisz pan, sam pan mówisz łach, chabeta, jak mógł wygrać? — Więc przegrał z taką przewagą? Jak to się stało? — A to nikt nie wie, ważne, że przegrał. Mordal był pierwszy przed Jogurtem, panie, to głupota grać na taką lebiodę. Bryczkę takiemu ciągnąć, a nie z porządnymi konikami po polu biegać… — Niesłychane! Ale przecież ten Domiar Maruszeczko postawił i miał wygrać. — MIAŁ, TO ROBI KOT, JAK CHCE WLEŹĆ NA DACH. On w życiu nie wygrał. A jakby wygrał, pokazałby, jak się roztrwania pieniądze, ho! ho! — Skutki nie są przyjemne. Następnego dnia stwierdzamy przede wszystkim po primo: brak pieniędzy, po drugie: niesmak, i: po wszystkim! — Tak, tak, odbija się nam. — Niesmacznie. — Na zdrowiu. Odbija nam się na zdrowiu. — To co innego. Doszliśmy do najważniejszej sprawy, do bogactwa, którego nie nabyć nam na żadną cenę. Bo największym skarbem i bogactwem jest samo zdrowie. — Pozwól, że w tym miejscu zabrzmi fraszka; szlachetne zdrowie, ten tylko cię stracił co cię nie szanował, aż się zepsułoś. — Zdrowie i jeszce raz zdrowie. — Druga fraszka: BO, KTO ZDROWIA NIE SZANUJE, TEGO WE DWA KIJE. — Choroby i choróbska znane są jak świat długi i stary. Za wszystkich ustrojów (feudalizm, wspólnota itp.) choroby panowały i panują do dzisiaj. — Atakowały każdy ustrój, czyli były wrogiem ustroju, dlatego też walczono i walczy się z nimi zajadle. — I zaciekle. — I zawsze. — Ze wszy jest tyfus oraz z brudu i braku higienistki. — W czasach ciemnoty i zabobonów, z braku służby leczniczej i zdrowotnej, choroby panoszyły się po ludziach i zwierzętach. Znamy następujące choroby, które utrudniały życie i ułatwiały śmierć… — Skąd masz te dane? — Dane dane… — Słyszę dobrze, nie musisz powtarzać. — Z pomnikowego dzieła Hortensji Krzywko–Paralityckiej pt. Tysiąc i jeden orginalnych chorób domowych. Zaznacza, że są to choroby staroświeckie, obecnie raczej nie używane. — Dlaczego? — Nie ma chętnych. — Rozumiem. — Przytaczam: śmierdzielucha a) zwykła, b) przewlekła, gazul dziecięcy, liszaj dworski, angielka, zwana belgijką, belgijka, zwana wronką, świąd, wykrzywka, zgaga, zatkawka, grochal, pląs, kok–kołtun, bębnica, drgawka, bęc, parsz królewski, grzybol aksamitny, paprocha, szlag, wstydliwka, rozwolnica brunatna i rzęchol. — Ty, co tam siedzi takie małe? — Gdzie? — No tam, takie małe okrągłe. — To chyba wirus. — A dlaczego on taki mały? — Bo nie wirósł. Ruszyli przed siebie. Po chwili byli tak daleko, że nie było słychać tego co mówią. Zaśpiewali balladę o życiowych przypadkach losowych Stefana Maruchy Maruszeczki: Za lasem, za rzeczką W miejscowości Mordy Mieszkał Stefan Maruszeczko Człowiek bardzo niezrównoważony psychicznie I do tego hardy. Miał on one poślubione Na ślubnym kobiercu I obrączkę złotą nosił na placu A nie w sercu Aż raz poczuł wole boże I popłyną on za morze Gdzie chciał zrobić wielką karierę Ale się natknął na barierę. Wrócił więc do swoich Mordów Gdzie pracował według tabeli akordów Na tym bardzo się wzbogacił I za wódkę gotówką płacił. Aż się upił raz w sobotę Potem jeszcze narozrabiał, potem Potem się oparł o sztachety i wołał — niestety! W związku z czym miał kolegium orzekające Za zakłócenie ciszy nocnej A że odpowiadał zgrywnie To dostał wysoką grzywnę. Grzywnę tę zapłacił Pieniądze utracił Ale go przestała boleć głowa Bo się wyładował. A z tej historii myśl taka wypływa Że to jest historia prawdziwa. III. CZYSTE SZALEŃSTWO Motto: Rozmowa to nie muchołapka Nie musi się kleić Marek Aureliusz Maruszeczko Szli pod górę, ciągnąc za sobą oporne rowery i dźwigając ciężkie plecaki. Było to ich dwudzieste szóste podejście. Mieli nadzieję, że ostatnie. Niestety, u samego szczytu plecaki znów przeważyły. Pozbierali się, otrzepali i, już nie panując nad sobą, nakrzyczeli na oba plecaki. Nie dając za wygraną, postanowili wrócić do domu. — Tu się kończy droga. Dalej tylko oczerty, zagaję i busz. Co robimy? — Spróbujemy się przebić. Podajcie w przybliżeniu nasze położenie. — Nasze położenie w przybliżeniu pod tym drzewem. Tu rozbijemy obozowisko i tu się położymy. — Kto będzie trzymał wartę? — Po co trzymać? Lepiej związać. To nam rozwiąże ręce. Bardziej potrzebne jest zdobycie języka. No chłopcy, kto na ochotnika? — Melduję, że chłopców nie ma, jestem tylko ja. — Zuch! Nie dał się długo prosić. Idźcie! Tylko ostrożnie przy przechodzeniu przez ulicę. Jeżdżą jak wariaci. Chwila niuwagi i wpada na pana auto. — Proszę się nie obawiać, ja jestem tutejszy autochton. Ta rozmowa, niestety, nie zmieniła ich sytuacji. Dalej trzymali rowery, dźwigali plecaki, a wysokie wzgórze groźnie spiętrzało się na ich drodze. Rozmawiali po prostu za realistycznie i nie mogli uwolnić się od rzeczywistości. — Spójrz tam! Tam! — Teraz i ja słyszę. — Co? — Tam–tam. — Gdzie? — Tam. Tam–tam słychać tam. Tam musi być wioska. — Spróbujemy do niej dotrzeć. Ciekawe jak nas przyjmą. — W razie czego damy im paciorki. — A skąd weźmiemy paciorki? — To naprzód!… Gdzie idziesz? — Naprzód. — Naprzód się namówimy, co powiemy w tej wiosce. — Powiemy, że ty jesteś misjonarz, a ja na przykład z PZU od szkód żywiołowych. — Myślisz, że oni są ubezpieczeni? — Na pewno, przecież to dzikusy.. — Najważniejsze, żeby powiedzieli, gdzie złoto. — Nie bój nic, już ja przycisnę tych nygusów. — Co im powiesz? — Powiem, że zdarzył się wypadek bardzo nieprzyjemny, jak nas te krokodyle po rzece ganiały. Wypadła mi blomba i potrzebny mnie jest kawałeczek złota, odrobina, żeby jakoś zapchać tę dziurę. Wtedy oni na pewno pokażą, gdzie to leży, a jak pójdą spać to my cap i zapchamy sobie wszystkie dziury we wszystkich zębach. I w nogi. — W nogi nie będziemy nic utykać, bo jak będziemy uciekać, to będziemy utykać. — Cicho to już blisko. Tylko odważnie. Nie bój nic. O! Są nygusy! Ognisko palą, piórka sobie powtykali i wygibasy robią. Tylko spokojnie. Bez gwałtownych ruchów. Wychodzimy na polanę. — Halo! Chłopcy! Tańczta, tańczta, nie przerywajta sobie! Jest taka mała sprawka do was. Który tu kierownik czy sołtys? Jak to tam po waszemu? Dawaj ten samouczek. — Akuli kubala… tego… dobrze mówię? — Jukka kupomakki! — Mówi, że prosi do środka. — Pytaj go o złoto. — Dli kate esy. Blomba ein… zwaj… cholera cimno, nie mogę przeczytać. One moment, podejdę do ognia. Na ogniu smażył się jakiś niedoświadczony, świeżo upieczony podróżnik. Wyszli z jednej sytuacji, ale wplątali się w drugą, znacznie gorszą. Chętnie by czmychnęli czym prędzej, ale rowery zostały w poprzedniej rozmowie. Tam — tam grzmiał coraz głośniej, Tubylcy zbliżali się, potrząsając groźnie dzidami. Żeby ujść cało, musieli natychmiast zmienić temat. — To była naprawdę udana wycieczka. — Nie tylko udana, ale i pożyteczna. Spójrz na te koszyki pełne grzybów i innych leśnych darów. — No to zbieramy się do przyrządzania zapasów na zimę. — Niektóre grzyby zamarynujemy, niektóre wysuszymy, a z reszty, tzn. z borówek, jagód, mchu, korzeni itp., porobimy paczki i pozostawimy na ciężkie chwile. — Najsampierw należy to posegregować. Pokaż swój koszyczek… O czego tu niema! A co to? — Grzybek. — Jaki? — Czerwony. — W białe kropki. — Tak jest. — Trujący! — Nie wydaje mi się. — Muchomor. — A czy my jesteśmy muchy? — Raczej nie. — Nas to nie dotyczy. Więc nie ma obawy. Zresztą jak się tak obawiasz, to spróbuj. — Ja? Dlaczego? To ty spróbuj! I — Według mnie, on jest nietrujący… i bez próbowania, ale mi nie wierzysz… — Zabieraj go! Natychmiast! Co mi go podtykasz! Nie! — Czytałem, tylko nie pamiętam kiedy, że w pewnych (łożeniach ludzie z głodu zjadali nawet tłustą krakowską, co nam taki grzybek. No, spróbuj! — Zupełnie nie jestem głodny. I w ogóle to nie przepadam grzybami. — Za tym byś przepadł. — Czytałem, że… jednego razu poszli na grzyby całą rodziną, tj. nie całą, bo za karę został najmłodszy Maruszeczko. I właśnie jemu, za dodatkową karę, dano do zjedzenia grzyby. — A co to były za grzyby? — Sekcja wykazała, że borowik zasromany. — No, ale jak był niegrzeczny, to spotkała go kara, tylko, czy to nie za ostre? — Może trochę za dużo szkła… ale soli chyba dosyć. Prawda, że nieźle mi wyszło? — Jak się nazywa ta potrawa? — Wóz albo przewóz, czyli grzyby z rozmaitości z chlebem. Jedz, jedz… jak ci smakuje, to ci dołożę. — A ty, czego nie jesz? — Nie lubię chleba. — Dzieci powinny być grzeczne, w przeciwnym razie są niegrzeczne. — Słusznie to ująłeś. Chociaż nie jestem zwolennikiem Drakońskich metod. KARA POWINNA UCZYĆ I BAWIĆ. .. — Tak jest Ojciec bił Wojtka nie za to, że grał w karty, ale za to, że był niegrzeczny i rozbił szybę. Kto nie słucha swego brata Łeb mu utnie topór kata A bez głowy, wy chłopaki Czy umiecie jeść lizaki? — Bardzo dobrze. Musi być kara tam, gdzie jest wina. — Niech oskarżony wstanie. — Przecież stoję. — Ile oskarżony ma wzrostu? — Metr pięćdziesiąt w kapeluszu. — Proszę zdjąć kapelusz! — Nie mam kapelusza. Tak się tylko mówi. — Wszystko jedno, ale proszę o zdjęcie kapelusza. — Proszę uprzejmie, oto zdjęcie kapelusza. — Na zdjęciu widać wyraźnie papilarne odciski włosów. — Proszę sądu! Jakimże sposobem kapelusz znaleziony w szatni restauracji POPULARNA FILIA NOWOCZESNEJ SPÓŁDZIELNI INWALIDZKIEJ W BRZEGU, powtarzam, jakimże to sposobem kapelusz miałby należeć do mojego klienta, który, nie ujmując nic z jego męskości, jest łysy?! Tak, proszę sądu — łysy, po prostu jak Łysa Góra. — Babia Góra. — Baba z górą się nie zejdzie. — Proszę o spokój! — Konkludując, dalej w swojej mowie proszę o zamienienie wyroku śmierci, za niezapłacenie 2 zł i zgubienie numerka w wyżej wymienionej szatni wzmiankowanego lokalu użyteczności gastronomicznej, na wyrok łagodniejszy, a nawet — zaryzykuję twierdzenie i prośbę — o uniewinnienie mojego klienta. — Sąd udaje się na urlop. — Mówiliśmy o winie, nie o winie. O naszym domowym winku z ziemniaczków. Było w gąsiorze, ale nie widzę gąsiora. — Kiedy powróciłem do domu, zastałem tylko tę kartkę; Dziękuję za staropolską gościnę… Nigdy want tego nie zapomnę… Odlatuję do ciepłych krain. Żegnajcie! Wasz Gąsior P.S. Przepraszam, że piszę jak kura pazurem. — Uciekł… Po prostu zwiał… Co za niewdzięczność! Atak go kochaliśmy. — Bardzo! — To był po prostu nasz ulubiony gąsior. — I co teraz? — Kupimy nowy. — Jak mamy kupować, to lepiej butelki. — Butelki nie odlatują na zimę. — Na zimę najlepsze jest futro. — Z gąsiora? — Nie, z lisa. — Lisy są chytre. — Chytre sztuki. Taki lis położy się na ziemi i udaje zabitego. Możesz go wziąć i do domu zanieść… Myślisz sobie, mam lisa, nie? — No, jasne! — Wychodzisz, brachu, do kuchni po kozik… — Do czego kozik? • — Żeby go oprawić. — Wramki? — Nie, ze skóry! — Opraaaawcaaaaaaaa!!!! — Cicho, tak się mówi. Wracasz, a jego ani śladu. Kapujesz? Wyczuł pismo nosem i hyc. — Tak, tak, to prawda… Przypomniała mi się pewna historia, którą można przytoczyć tu, jakby na potwierdzenie… jak to lis może udać, a potem hyc! Otóż żona pewnego Maruszeczki nabyła futro lisa. Wyjechała na wczasy i jak wróciła, już futra nie było. Pyta męża, co i jak. No i wtedy opowiedział jej Maruszeczko, jak to lisy potrafią udawać. Udawał nawet futro, i to jak długo, a potem… hyc!… i do komisu. Na wystawę za podwójną cenę… Patrzyli na wystawę komisu, przełykając ślinę. Czego tam nie było?! Kolorowe mydełka, lampka w kształcie kaktusa z żaróweczkami zamiast kolców, perłowe zęby karnawałowe, kryształowy pulweryzator, apetyczne gruszki do lewatywy, getry hawajskie, kołnierz z małpy, gong obiadowy, widokówki seksualne, pinezki, cekiny, guziki, breloczki, kolczyki, jatagany, amaranty, wartogłowy, koalicje, dysproporcje, pararelele, krempliny, aparaty do masażu przeciwtłuszczowego, sztuczna ręka, sztuczny palec, budzik w kształcie wielkiego kompozytora, Fryderyka Chopina, pamiątka z Hongkongu, pas antyprzepuklinowy ostrogi oraz muszla egzotyczna, w której zaklęty był szum dalekich, ciepłych mórz. Stali by tak do końca, sycąc oczy bezwstydnie panoszącym się bogactwem, gdyby nagle nie zaczęło mżyć. — Ciągle pada. — Nieźle siąpi. — Jak tak dłużej potrwa, to trzeba będzie zrobić jak ten neon. — Noe. — Neon. — Jaki neon? — PZU; UBEZPIECZ SIEBIE I SWOJE MIENIE! — Mie nie? — Ciebie nie? Dlaczego? — Mnie nie, bo mnie się nie da. Mam niebezpieczny zawód. — Co robisz? — Swetry na drutach. — To takie niebezpieczne? — Na drutach wysokiego napięcia. Rozłożyli gazetę. Rozłożyła się dość łatwo, ale jak przyszło do składania, nie mogli sobie z nią poradzić. Postanowili skorzystać z okazji i dowiedzieć się, o czym piszą w prasie. W okolicach Palichowa, Łaziornej i Kremannowa odkryto bogate w oka pokłady rosołu. Ilość ocenia się i wynik będzie podany do wiadomości. Są to, jak twierdzą specjaliści, jedne z większych pokładów w Europie. W każdym razie jedyne. Jak podaje nasz kolega, zorganizowana pomiędzy mieszkańcami tych okolic błyskawiczna ankieta wykazała, że 67% mieszkańców jest za rosołem, 39 wolała by inną zupę, np. pomidorową, a … 11% nie ma zdania, bądź przebąkiwało o drugim daniu. WIADOMOŚCI MIEJSKIE. SAMSONOWY WYROK. Wczoraj, w godzinach wieczornych z miejskiego mostu rzucił się do miejskiej ścieki nieznany desperat, pociągając za szalik drugiego osobnika, który poszedł w jego ślady. Straż miejska, pomimo wysiłków, wyratowała obu amatorów wieczornej kąpieli. Żaden z nich nie przyznał się do tonięcia. Wobec czego magistrat postanowił nagrodzić obu medalem w kształcie blachy za ratowanie tonących. — O tej porze geograficznej kąpanie się w nurtach miejskiej ścieki jest prawdziwym bohaterstwem. — To jeszcze nie koniec wiadomości: Jednocześnie postanowiono naprawić od dłuższego czasu zepsutą barierkę, a miejsca śliskie posypać piaskiem. — Też racja. Nie rozumiem tylko jednego. — Mianowicie? — Dlaczego wiadomość nosi tytuł SAMSONOWY WYROK. Chyba raczej salomonowy. — Skądże znowu. Wszystko jest w porządku. Z czego był znany Samson? — Z obfitego owłosienia. — Za co się chwyta tonącego? — Aaa! Rozumiem, za brzytwę… — Za włosy. Dopiero później za brzytwę. Włosy zgalamy. Tonący traci siły, a my go leciutko ratujemy, bo się przestał szamotać. — Utonął? — Nie. Chyba śpi. — Ale duży! — Urósł. Co ty chcesz miesiąc już minął od wilii. — Nieźle sobie podjadł. Spójrz, jak mu się błyszczą łuski. — Zdrowy drań, i tyle! Wczoraj zjadł całego indyka. Zdrowiutki. Zresztą, pomacaj mu nos, powinien być zimny i mokry. — Zimny i mokry. Może zmienić wodę? — Coś ty! Przyzwyczaił się. Ryba, jak człowiek, przywiązuje się do starych kątów. O, widzisz! tam przy mydelniczce schowek sobie zrobił na kostki. — Aha! — A jak patrzy na nas karpawo. — Z wdzięczności, nie?! — A jak!. Przecież uratowaliśmy mu życie! — W jaki sposób? — Mieliśmy go zabić. — Na wilię? Tak? — A nie zabiliśmy. Czyli uratowaliśmy mu życie. I on o tym dobrze wie. No nie, karpol? O, widzisz, jak mrygnął, kapuje. — De on już może mieć? — Z półtora roku. — Mnie chodzi o kawior. De go już wyprodukował. — Bo ja wiem… Tak na oko, to sporo. Karmimy go dobrze, w rurach mu gra, nie kąpiemy się od miesiąca, żeby go nie wystraszyć. — Czy jesteś pewien, że to będzie czarny kawior? — A co ty myślisz? Jak powiedziałem, to chyba wiem, co mówię. Czy ty myślisz, że to moja pierwsza hodowla kawioru! — Już hodowałeś kawior? — A jak? — Na karpiu? — Nie, zacząłem od mniejszych. Najpierw miałem karaski. — Ile zebrałeś? — To była próbna hodowla, prototypowa. — No, ale ile tak w przybliżeniu, na oko, miałeś tego kawioru? — Z jednego, czy z całości? — Ze wszystkich. — Trudno powiedzieć. — Dlaczego? — Bo je kot wytranżolił. Miałem cholernego pecha, przed samymi zbiorami je zeżarł. — To skąd możesz wiedzieć, że zawierały kawior? — Z obserwacji kota. — Nie rozumiem. — Odbijało mu się potem kawiorem. — To klops. — Tak, proszę pana, to klops. — Ten, tu… o! skwarek — to według pana klops? — Nie! Ten — to skwarek. — A klops? — Proszę? — Gdzie klops? — pytam. — Musi być, niech pan uprzejmie poszuka. Może pod marchewką. — Pan wybaczy, ale zamawiałem kotlet do jedzenia, a nie do szukania. — Oczywiście. Ale, żeby go zjeść, musi go pan znaleźć. — To są żarty! — Nie na żarty są dopiero o 23.15 i wówczas do rachunku 25% za rozrywkę. Jeżeli pana interesuje, to występuje trio Bamber — małżeństwo: śpiew, grepsy i taniec węża. — Nie, nie interesuje mnie to. Chciałbym skonsumować klops. — Jeszcze jeden? — Nie, poprzedni. Tylko gdzie on? — A patrzył pan pod frytą? — Pod którą? Pod tą? — Nie, proszę pana, to nie jest fryta. — E… A co to jest?! — Bo ja wiem… wygląda jak karakan. — Co mi pan będzie mówił takie rzeczy, karakan ma 6 nóg, a toto ma… — … zaraz policzymy: 3,7,24,47… ta to chyba ułamana… — Pan pozwoli… Nie, to koper! — No, niech będzie. A to z wierzchu za bardzo spieczone… — To pancerzyk chitynowy. — Więc prędzej stonoga. — Według mnie, raczej karakan. — A ja panu melduję, że stonoga. — Panie, przecież pobieram prosto z kuchni, to wiem, co tam mają! — No, co mają? Co? — Dziś kontrolę sanitarną. — I co robią? — Sprawdzają ręce, czy czyste, za uszamy, pazury… takie tam rzeczy. — CZYSTOŚĆ JEST PRZECIWIEŃSTWEM BRUDU. — Brud to wróg. — Czystość to aniołek, a brudność to diabełek. — Tu pan przesolił. — Weź pan te łapy z talerza! Będę sobie przesalał, gdzie chcę, a jak się wkurzę, to sobie nawet przepieprzę. Obiad będzie mi tu zżerał!… Pić! Proszę przynieść coś do picia! — Może być woda? — Morze? — Morze? A trochę mniej? — Dawać! Gdzie ona? — O, tu! — Gdzie? Nie widzę. — Niżej. — Gdzie? — W kolanie. — Na pewno? — Czekaj pan, jeszcze sprawdzę. Tak jest w kolanku. W kolanku jest woda i nie przechodzi. Trzeba przepychać. — Ale czym? — Stówą. — Nie rozumiem. — Pan nie musi rozumieć. Pan musi mieć stówę. Wtedy wszystko będzie grało. — W rurze? — W rurze i obok. — A co jest obok? — Filharmonia. — To dlaczego od razu nie mówisz? To jest coś w sam raz dla mnie. Idziemy! Przed wejściem był tłok, jak do kina. Między gęstymi szpalerami pukających się w czoło przechodniów, trwożnie przemykali nieliczni melomani. Niektórym dla śmiechu strącano kapelusze, innym podstawiano nogi. Bardzo pana przepraszam, ale niestety pan nie wejdzie w tym stroju. — Dlaczego? — Proszę przeczytać napis. — NO SMOKING. — Pan rozumie, nie możemy wpuszczać w smokingu do filharmoni. Bardzo nam przykro… — Coś takiego?… Tak się zdenerwowałem, że muszę zapalić… Ma pan ogień? — Przykro mi, ale palić również nie można… O, tu… drugi napis. — NIE PALIĆ. Coś takiego! Gdzie bufet? — Na dole. Proszę narzucić coś na siebie, bo mamy zimny bufet i — Ho, ho! Z jakimi szykanami przyjmują. A w bufecie jakie napisy!… PALUSZKI LIZAĆ. Wspaniale! Zjemy coś pysznego… — Panienko, 5 dkg głowizny dla mnie, bułeczkę i może serwetkę… — Co?! — Serwetkę. — Czytać pan nie umie. Chyba wyraźnie napisane: PALUSZKI LIZAĆ. — Uwaga, uwaga! Przepraszamy za opóźnienie rozpoczęcia koncertu, na którym zostanie prawykonany utwór Oczekiwanie na solo na solo i fortepian przez naszego bardzo drogiego gościa, pana Dawida Maruszeczkę — Bajan, z powodu chwilowego zapodziania kluczyka do klapy fortepianu. — Będzie klapa. — Co, do cholery, z tym kluczykiem?! — Panie kierowniku… Ostatni miał kluczyk Fronczak… Oddał mu stary Lipka… zaraz po akademii ku czci… — Co wy mi tu zalewacie! — Bardzo przepraszam… — Nie do was mówię… Gdzie wy panie strażak, z tą sikawką? — Nie pali się? — Nie! Klucz zginął do pianina. Zwijajcie, do cholery, tego węża!… ludzie zobaczą i panika będzie, a miał być koncert. — Po tej akademii klucz miał Lipka… — Co wy mi tu bredzicie… Na akademii nikt nie grał na instrumencie, tylko śpiewali grupowo… Raz zaśpiewali… Do przemówienia fortepian niepotrzebny… — Może by go tak łomem. — Kogo? — No, tego fortepiana. — Wyście chyba zbzikowali… Skąd ja teraz wezmę jaki łom?… Ludzie już na sali… Boże! Boże! A ten Fronczak, dawać go tu! — Panie dyrektorze, Fronczaka nie ma… bo… bo… na chorobie… Żona się źle czuła… trochę wypił… Pan rozumie, dyrektorze… poszedł do domu… Kazałem… chodził po foyer i śpiewał coś, jak to on… Żeby to była Warszawska Jesień, toby jakoś przeszło… że nowy wyraz… A u Fronczaka, pan dyrektor wie, kawał głosu… No ale koncert fortepianowy… i drogi gość. Nie wypada… — Nie wypada? Ja chyba zaraz wypadnę przez okno jako samobójca! Co robić, co robić…? — Panie dyrektorze, rozmawiałem z mistrzem… Mistrz powiedział, że rozumie trudną sytuację… Opowiedziałem mu o zgliszczach… odbudowie, ciężkich warunkach… braku witamin… coca — coli… Zrozumiał! Mało rozpłakał się i powiedział, że jego dziadek pochodzi z Posłęga i on gotowy jest zagrać swój słynny koncert fortepianowy Oczekiwanie na mandolinie, tylko żeby była. — Nie! Ludzie, jesteśmy uratowani!… Dawać mandolinę!… — Skąd? — Jak to? Nie ma? — Mandolina? Pierwszy raz słyszę! Trzeba ogłosić przez megafon, czy ktoś z publiczności nie ma w domu mandoliny, ewentualnie może ma znajomych, którzy posiadają ten instrument, bądź słyszał o kimś, u kogo mandolina może przebywać. — Syn strażaka ma gitarę. — To niech będzie gitara. — Ale nie da. Skąpy. To u nich rodzinne. Kiedyś mówię do strażaka; Heniek pożycz mnie do wtorku… — Zamknijcie się! — Jeden się już zamknął. — Kto?. — Fortepian. — Dosyć! Koncert musi się odbyć! — Jest taki pomysł… — Dawajcie! — Wziąć olejną i namalować na klapie klawisze. Z taśmy się puści utwór, a mistrz będzie udawał, że bębni. — Pomysł niezły, tylko olejna farba u nas gorsza, bo długo schnie. Powalałby sobie łapska. — Mógłby grać w rękawiczkach… — Dajcie już spokój, dobrze, z tymi pomysłami! Koncert musi być! — Cóż, muzyka piękna rzecz dla naszego słuchu. Dla naszych przeżyć estetycznych. Na przykład taki Wolfgang Amadeusz Mozart. Eine kleine Nachtmusik. — Jawohl. — Milcz i nie przerywaj mi uduchowienia! — Wybacz mi przyjacielu. Ale jestem wzruszony do głąbu. — Jak pusta wydaje się przyroda bez dźwięków, które jej muzykę tworzą. Jej granie nieustanne. Tu wróbelek zaświergoli, tu pigża zagwiżdże, tam strumyczek zaszemrze… — A tam znów wodospad spadnie. — Cicho! Nastrój spłoszysz. Gdy krople deszczu jak łzy sieroce o dach tłuką, a w rynnach szumi wartki potok deszczówki, to wtedy… — Jest bardzo mokro. — Wtedy przychodzi mi na myśl Kaprys Wiedeński Wieniawskiego. — Ten Wiedeński rozpieszczony musiał być. — Wieniawski. — Wieniawski we Wiedniu był jeszcze i kaprysił? — Wracajmy do tematu. Muzyka jest wszędzie. — Wszystko gra. — Trzeba się tylko skupić i z chaosu wyłowić dźwięki, które coś znaczą. — Ratunku!! Ratunku!!! — Co się stało? — To jest dźwięk, który znaczy, że trzeba go wyłowić. — Ten dźwięk? — Nie tego osobnika, który idzie na dno. * — Z dwojga złego wolę górę. — Tu? — Jeszcze wyżej. — Tutaj? — Jeszcze wyżej. — Nie mogę, naprawdę. Sił mi brak. Wyżej nie mogę. — Spróbuj, jeszcze tylko ten żleb i jesteśmy na szczycie. Rozumiesz, mały jeden jeszcze wysiłek… no!… — Nie. Nie mogę. Idź sam. Ja tu poczekam na ciebie. — Bez ciebie nigdzie się nie ruszę. Musimy obaj zatknąć chorągiew. — Nie możemy. — Musimy. — Kiedy naprawdę nie możemy. — Bo co? — Bo zapomniałem z dołu wziąć chorągiew. — Co!!?? — Zapomniałem. — Powtórz to! — Zapomniałem. — Nie!? — Tak. — Złaź po nią draniu! Na dół! No już! — Boję się, to jest 4865 metrów. — Ile? — 4865. — To prawda 5 patyków. To już coś. Jak ma się głowę na karku, to z tego można ho, ho!… — Co z tego można? De z tego może być? — Tylko trochę, pomyśl 5 patyków. No, co z tego może być? — Ognisko! — Nic nie rozumiesz. Do interesów trzeba mieć głowę. Wystarczy żeby szatnia była bezpłatna 2 zł. To na na czterech osobach można oszczędzić 8 zł, na 10 — 20, na 100 — 200, a na 100 tysiącach — 200 tysięcy złotych. — To znaczy, że wystarczy, aby jedna osoba nie oddała okrycia do szatni 100 tysięcy razy i już zarabia 200 tysięcy!?! — Niestety, tak. Bo wystarczy tylko wiedzieć, gdzie pieniądze leżą na ulicy. Reszta to już kwestia szczęścia. Postanowili pochodzić po mieście. Wzięli taksówkę. Kilka razy przejeżdżali obok sterty pieniędzy, ale taksówkarz nie chciał się zatrzymać. Stanął dopiero przy barze RYJO, gdzie był umówiony z kolegą. Nie chcąc denerwować tego miłego i ciężko zapracowanego człowieka, przeprosili za fatygę, nie domagali się reszty i wysiedli. Ponieważ nie wiedzieli, co dalej począć z tak mile rozpoczętym wieczorem, udali się do wróżki. — Dzień dobry! Właśnie przyszedłem… Wstąpiłem… bo szczęście krótko trwa… ajajaj, ajajaj! — Co się stało — Przyciął mi pan palce. — Przepraszam, ale muszę zamykać szybko drzwi, bo fluidy wyfluwają. Dobrze pan trafił. To tu. Przepowiadam przeszłość i jak najbardziej chwilę obecną. Pan pozwoli, Krysiak jestem, uczeń samego Maruszeczki — mistrz czarnej Mańki. — Mańki? — Pardon, Maggi, Mańki nie ma, bo umarła. Na dwoje wróżę i na jednego. To co na jednego?!… — Ja nie pijący… — No, na jednego, jeden panu nie zaszkodzi, jak to mówią. — Wie pan, ja ślubowałem mojej Jagusi. Bo kiedyś w pracy tak na jednego, codziennie, i… zaszczuli człowieka oraz obywatela. — A co to za jeden? — Jeden z tych. — Z Nowych Tych? — Nie! Z tych starych. — Stary? — Nie mów do mnie stary, bo mnie to postarza. Miał pan wróżyć. — A jakże. Już, kochaneczku, już… tylko fusy zbiorę… abrakadabra kobra, makabra, morda paskudna przyszłość nie trudna. Dej tylko, dziecino, papierek, dej papierek… No, połóż go tu… Co mi pan dajesz?! — No, papierek… po śniadaniu… — Odejdź, duszo nieczysta… Odejdź po dobroci, bo zawołam służbę i ubiją… Żarty to sobie pan może robić z kelnerów, biurokratów i sprzątaczy śniegu, a nie z wtajemniczonego, co z siłami wyższymi na ty przestaje. Dej, dziecino papierek, 5 dych, chyba wyraźnie mówię, a cyganka prawdę ci powi, będziesz bogaty… będziesz bardzo bogaty… Ale ktoś cię nie lubi… on mówi na ciebie… on ci zazdrości… zazdrości tego, co ty masz… — A co ja mam? — Masz tu dać jeszcze papierek, to ci powi cyganicha. — Ja ci powiem, co ja mam… powiem: rozwód w toku, troje dzieci, długi, zgubiony kwit z pralni na jedyny garnitur, sublokatorkę kątem przy rodzinie, XII grupę uposażeniową, teściową zdrową, ojca inwalidę, 4 zęby do usunięcia, wrzód prawdopodobnie na dwunastnicy, szwagra boksera, co go drażnię swym widokiem, zajezdnię autobusową pod oknem, nie wysłaną trójkę w toto–lotka, stłuczone szkło w okularach, kolegium za nieporozumienie i kilka odznaczeń za odbudowę. — Będziesz bogaty… już ci zazdroszczą… Zamilkli. W oczach mieli przerażenie. Gadu, gadu, rozmowa toczyła się gładko, ale oni zgubili się w niej. Zmieniali dziesiątki ról, konwencji, sytuacji. Ogromna hałda zużytych rekwizytów, didaskaliów, kostiumów groziła zawaleniem się na ich głowy. Trzeba było zrobić coś realnego. — Uważam, że to najwyższy czas i odpowiednia pora. 3 lata brudziliśmy — to teraz pranie. — To ileśmy nie dawali do prania? — Mówię, że 3 lata. — E, myślałem, że dłużej. Nie za wcześnie? — Lepiej wcześniej niż późno. Dyktuj, co my tam dajemy. — Więc tak… ręcznik frote nie frote… — Ile ich? — Jeden. — Kolor? — Szarawy popielat. — Dalej. — Pierzynka. — A to z wierzchu? — Podarte. — To nie dajemy, bo nam zupełnie zmarnują. Dalej. — Koszule bez prania. — To te, nie. Innych nie mamy? — Całych nie. — A jakie? — Półkoszulki. Dwie. Ale trzy ramiączka. — Drobiazg. Co jeszcze? Jak pranie to pranie. — Obrus. — Skąd? Przecież nigdy nie mieliśmy. — Ale jak pranie, powiedziałeś, to pranie. — Słusznie. W takim razie niech będzie. De tych obrusów. — Sto. — Sto? Coś ty! Tyle, to za dużo. To nie takie wielkie pranie. — Dobra, pisz 80 i 5 — To co innego. Dalej. — Skarpetka. — Pojedyncza? — Tak. — Pokaż! Czyś ty zwariował?! Ty wiesz co to za skarpetka? Tam są nasze wszystkie oszczędności! — Wybacz, zapomniałem. De tam mamy? — Dobrze nie pamiętam. Warto by sprawdzić. Wysyp na stół. — O! Trochę tego jest Cały plik. A co to są? — Papiery bezwartościowe. — Zupełnie? — No, niezupełnie. Można nimi, na ten przykład, drzwi uszczelnić. Włóż z powrotem. — To już lepiej odnowić mieszkanie. — Uważasz, że się postarzało. — Może i nie. Ale tak zwyczaj każe. Na wiosnę należy wybielić pomieszczenie. — A urządzenia meblowe: krzesło, taca, słoik z rybką? — Wystawimy na schody, a po pewnym czasie, jeżeli jeszcze będą, wniesiemy nazad. — Dobra, to ja wystawiam… — A ja zajmę się resztą. — Reszty nie trzeba. — Bóg zapłać, dobrodzieju. — Co tak rozrabiasz? — Farbę! — Jak ci się zdaje umiesz malować? — Myślę, że tak. Najpierw trzeba wziąć na klej… — Wodę? — Nie pieniądze. Potem trzeba przyjść za dwa dni i wziąć na kredę, za tydzień — na ton. — A drabina? — Jaka? — Ta z powyłamywanymi szczeblami. — Służy jako pomoc szkolna dla uczących się naszego języka. — To i pewnie wzięli chrząszcza. — CHRZĄSZCZ TO BRZMI DUMNIE. — Dumnie nie dumnie, carem nie budziesz… — A pódziesz… cholero… a pódziesz!… Won!… Gospodarzu, hej! Gospodarzu! A pódziesz, kanalio… — Czego? — Powiedzcie, dobry człowieku, na Żmudź tędy? — Panie jasny, my niewienni. — Na Żmudź pytam, będzie tędy? — A co ma nie być tędy. — Mówi się, gadaj do lampy. — A lampa to nie rzecz? — Może ona i rzecz, ale gada się do lampy. — Kto gada? — Przesłuchiwany na okoliczność. — Z jakiego powodu? — Z takiego, że gdyby znał tę okoliczność, toby się nie pytał kmiotka, którędy na Żmudź. — Nie okoliczność, tylko okolicę. — Mogła być noc, a po ciemku nie poznasz, swój, czy jakiś taki nieswój. Dlatego gadać trzeba do lampy. — Rozumiem. Bo wtedy sprawa jest jasna. — Nie za ciemna? — Dodamy białej. Mieszaj, bo się nie przegryzie. — Jaki to kolor? — Cynobrew. — Malowanie to piękny, ale niebezpieczny fach. Dużo malarzy umiera na zawodową chorobę. — Na przepicie? — Nie na malarię. Malaria to choroba atakująca wybitnie malarzy. — A biegunka atakuje wyłącznie Eskimosów. — Rozwolnienie obezwładnia ślimaki. — A żółtaczka? — Ja tam mam kamienie w woreczku. — Zawsze byłeś pedant. — Co? No, wiesz… Jak śmiesz… mnie coś takiego proponować! — No, no, głowa do góry, jak mawiał kat do wieszanego. — A za co go wieszali? — Za szyję właśnie. — Moim zdaniem farba już się przegryzła. — Po czym sądzisz? — Bo nie ma jej w wiadrze, tylko na podłodze. — Ale ona nie miała się przegryźć przez wiadro, tylko przez siebie. — O! Spójrz, jaką dziurę wygryzła. Tędy wylazła. — Wzięliśmy chyba nie to wiadro. I co teraz? — Podłogę mamy, można powiedzieć, już pobieloną. To teraz, aby ściany, sufit i fajrant… — To może zróbmy mały odpoczynek. Zjemy kanapki, pogadamy, a roboty przecież nikt nam nie ukradnie. — A niech ukradnie. Zaraz zawiadomi się, kogo trzeba, a oni biorą, rozumiesz, specjalnego psa… — Z czym masz kanapkę? — Z chlebem. A ty? — Z bułką. I co z tym psem?… — On jest specjalnie przyuczony w takiej szkole, że, brachu, wszystko umie, nie… Dają mu powąchać… i on szuka. — Co mu dają powąchać? — Trop. Trop mu dają powąchać. A on jest tak nauczony w tej szkole, co ci mówiłem… A wąch to ma taki, że na 5 kilometrów wyczuje. — Co? — Gdzie jest pies pogrzebany. — Niestety, w tym ciekawym miejscu skończyłem moje opowiadanie o mądrym psie. Nie będę rzucał pereł pod nogi wieprzom. — A u nas na wsi, to jeden gospodarz, Kuźma Maruszeczko, miał tresowanego wieprza. Sam go wytresował. Jak tylko Kuźma zaczął śpiewać Orkiestry dęte, to Wasylek, bo tak się ten wieprzek nazywał, dawaj tańczyć i chrząkać. Śmiechu było… O! Taki był ryjek i chrum… chrrrumm, a nóżkami to… tak…! Strasznie kochał Kuźma Wasylka. Wstążkę mu kupił, kolczyk z niebieskim oczkiem, nawet spali razem. Jego baba była strasznie zazdrosna o Wasylka i któregoś dnia jak Kuźma se popił i zasnął, zarżła Wasylka i zrobiła z niego różności do jedzenia. Budzi się Kuźma i pyta: — Gdzie Wasylek? Baba na to, że uciekł. Aż tu następnego dnia, stawia baba na obiad salaterkę, a w nim zimne nóżki. Kuźma osowiały bierze za łyżkę. Markotny jest i nieswój po stracie Wasylka. Baba chcąc go rozweselić nastawiła mu na patefonie jego ulubioną melodię Orkiestry dęte. Ledwo zabrzmiały pierwsze tony muzyki, a nóżki w salaterce — hyc… hyc… i wtedy… popatrzył Kuźma na te nóżki, na babę i wszystko zrozumiał. — I co zrobił? — Rozbecoł się. — Tak… tak! Hop, hop. Jaki to z baby chłop! * — Jak śmiesz głos podnosić, prostaczku?! — Dopraszam się łaski jaśnie pana, to z głuchoty. — A głowę to od czego macie. — Od dziecka. — Jakiego to dziecka? — Od małego, takiego. — Nie za małe? — Może za małe, innego nie ma. Jak Bóg da, będę miał większe. — Żonę macie? — Nie, ja tylko tak. — Gdzie wasza zagroda. — Tam gdzie zagrodzone jaśnie panie. — Co tam tak piszczy u was, zawiasy? — Jakie tam zawiasy, bieda, panoczku, bieda. — To naści pieniądz, znaj pana. — Kiedy nie chcę, bo on fałszywy. — A wy co? Numizmatyk? — Ja tutejszy, z dziada pradziada, a pradziad też prawnukiem dziada był. — W prostej linii? — A co ja, geometria? — Prawda to. Wyście nie tacy głupi, ale znarowieni. Mówcie, co chcecie, dam. Dobry humor mam, to dam. — Dajcie wy mnie, panie, święty spokój. Dość tego! Jak długo mam idiotę udawać, won z mego pola, durniu! — Nie tak ostro, chamie zbuntowany, do rewolucji jeszcze z dziesięć lat. — Wybaczcie jasny panie, zawsze mnie cierpliwości brakło. Dziesięć lat mówicie? No, to pójdę, smalcem kosę natrę, co by mi nie zardzewiała. — Anarchii ci się zachciewa, prostaczku? Własnymi drogami łazić chcesz? Ciemnoto infantylna! — Zbłądziłem, jasny panie. W naszej wsi wszyscy rocznicę obchodzą. — To obchodź z nimi gromadą, a nie zabłądzisz. — Kiedy w gromadzie po odciskach mnie deptają. To ja i na skróty poszedłem. — A nie wiesz, ciemnoto anarchiczna, że rocznicę obchodzi się naobkoło? — To z głupoty, jasny panie. Od maleńkości indeferentny jestem. Myślałem czasu szkoda, na skrót rocznicę obejdę, czas zaoszczędzę. — A po co ci ten czas. Gospodarką chcesz się zająć? — Nie panie ja po lini kultury. Bańki chcę puszczać mydlane… — A zezwolenie na wyrób baniek posiadasz? — Tak, jasny panie. Ja ludowy artysta jestem, w stolicy nawet puszczałem… — Artysta. Z wami zawsze kłopoty. A uroczystości obchodzone uświetnić baniek puszczaniem — to w głowie wam nie postało, co?! — Chciałem, jasny panie, chciałem, ale mnie precz pędzili. — Dlaczego to artystę precz pędzili? — Powiedzieli: nie czas na baniek puszczanie, czas na cegiełek dokładnie. A ja, jasny panie, cegiełek puszczać nie umiem. — Nie umiecie i nie wstyd wam? — Oj, wstyd, wstyd. Ale się staram. Mam wyniki, ostatnio nawet już kwadratowe bańki mi wychodzą. Prawie jak cegiełki… tylko trwałości jeszcze nie uzyskałem. — Starajcie się starajcie. — Oj staram, się staram. — Za mało się staracie. — lękają mnie te bańki. — Bo niepoważnie do swojej misj podchodzicie. — Dmucham, panie dmucham. — To dmuchajcie, tylko myślcie przy rym. Formę macie, Treści więcej… A poza tym, życie kulturalne u was na poziomie? — Na poziomie. Ale poziom u nas niski. — Nic nie przybyło? — Oprócz tych ułanów, tam pod okienko, nic. — To jak sobie dajecie radę? — Radzimy, jakby tu sobie dać radę. — I coście uradzili? — Termin następnej narady. Zapadło tak głębokie milczenie, iż wydawało się, że obaj już nie wypłyną. Tylko rozmowa o pogodzie lub opowiadanie dowcipów mogło ich uratować. Skorzystali z obu możliwości. — Ale leje! — Coś ty, przecież przestało. — Ale leje! — Jak to, przecież jest sucho! Ty masz halucynacje! — Ale leje! — Dość tego! Robisz to, żeby mnie zaczepiać. — Ale leje! — Kto, co i dlaczego? Powiedz błagam! — Ale leje, powiedział Rumun przeliczając pieniądze. Zaśmiali się z udanego żartu. — Albo to. Przychodzi zakonnica do lekarza. On się pyta: Co siostrze dolega? A ona wyjmuje brzytwę. To on, ten lekarz mówi: Poczekaj siostro, nie tak ostro! Albo przychodzi bokser do siebie i pyta: Kto wygrał. — A jak się nazywa oddział idący do łaźni? — Kąpania! Ha! Ha! Roześmiali się i rozluźnili i rozmowa znów zaczęła się kleić. Chociaż rozmowa to nie muchołapka, jak powiedział Marek Aureliusz Maruszeczko. * — Wyszedł. — Ale jak to możliwe, przecież miał być. — Proszę pana , jak wyraźnie mówię , że wyszedł, to wyszedł, jasne? — Oczywiście. Ale był umówiony ze mną. — Czy ja mówię, że nie był. Był. Był, ale wyszedł. Proszę pana, jakby go nie było, to by nie wychodził. Bo by był wogóle nie przyszedł. Jasne? — Tak, duże. Dziękuje. — Płaci pan za siedem dużych jasnych, wafle i rozbitą popielniczkę. — Niestety, proszę pana, wafli nie otrzymałem. — Ja pieniędzy też nie otrzymałem. — To dlaczego każe mi pan płacić za wafle, których w ogóle nie otrzymałem? . — Podam panu, jak zobaczę, czy pan ma pieniądze. Jasne? — Jeżeli można, tylko bez piany. — Nie rozumiem. Jak to bez piany? Pan szanowny pierwszy raz się goli? — Proszę bez piany na ustach. — O, najmocniej przepraszam. Zaraz się uspokoję. Pan mecenas wybaczy, ale ręka mi się trzęsie ze zdenerwowania. Żona moja, panie mecenasie… wyszła po zakupy świąteczne… — Przecież już po Wielkanocy. — No właśnie, i to niezły kawałek… ale zadzwoniła, że zostanie jeszcze trochę i od razu machnie zakupy na święta Bożego Narodzenia. — Pożycie rodzinne u was w rozkładzie? — Ależ skąd, panie mecenasie. Stanowimy nowoczesny model rodziny. Partnerski. Ona ma swoje życie, ja swoje. Ona uważa,” że ja jestem bardzo męski, co prawda fryzjer, ale jak człowiek ma gest… — Aaaaa! — O, przepraszam… bardzo przepraszam pana mecenasa… Naprawdę nie chciałem… Zagadałem się i ciachnąłem tą brzytwą… Doprawdy, panie mecenasie… — Paaan… mii… uuuuciął… — Tak, przepraszam. Zaraz podniosę. — To już do niczego! — Można by jakoś przysztukować… — Spodnie może pan przysztukować! I co ja teraz zrobię? — Doprawdy, tak mi przykro… — Milcz pan! Taka fajka… Moja najlepsza fajka — doktor Maxfaxtor Rokwarbriąr… I proszę, tylko mi ustnik został. — Oto cybuch… tak mi przykro. Doprawdy, nie wiem sam… Skropić? — Wolałbym raczej, jeżeli to panu nie sprawia różnicy… — Puder! — Hau! Hau!… — Pan był łaskaw coś pomylić. Pies to pudel, a puder to pył. Brylantynka? — Dziękuję, nie! — Proszę bardzo. Jak nie, to nie. Jak sobie klient nie życzy, to ja nie nalegam. Jak nie, to nie. Teraz ją wetrzemy… jak nie, to nie… Ale się błyska… Prima sort, calypso de lux… Teraz wyglancujemy… jak lalka! Masaż? — Nie rzeźnik. — Podobny fach. Dobry fach. Prawie jak fryzjer. Golonko? — Wolę giez. Mniej roboty, a waga większa… — Dziękuję. Pan będzie łaskaw się przejrzeć. — Który to? — Ten na wprost szanownego pana. — Nie znam. — Ja też nie. — To co ja zrobię? — Co pan chce. Należy się strzyżonko, woda, puder, koks… — Jaki koks? — A co pan myśli, że ja tutaj pieniędzmi palę? Dalej brylantyna, masaż… — Masarz to ja. — Sam pan mówił, że pan… W sumie… — W sumie… znaleźli zegarek. — Co pan? — Sum pływał, a zegarek chodził… — Daj pan spokój, niedobrze mi się zrobiło od tego pańskiego golenia. — Gdzie moje palto? — Służę uprzejmie panu mecenasowi. — Co mi pan dajesz, to nie moje… — Niestety, innego nie ma… Pewnie podwędzili! — Kto? — Nie wiem. Może złodzieje. Proszę brać, co jest. — A co jest? — Dużo różnych drobiazgów. Piłka weterynaryjna, klaserek, pożywka dla drobiu, uchwyt, trzonek, rączka, grabka, noga — Wicka i szczypawka. — Z powodu zamknięcia bramy nie mam wyjścia, i biorę. — To może jeszcze weźmie pan tę starszą panią. — Trochę mi nieporęcznie. A kto ona jest? — Ona jest moją przyrodnią ciotką. — A na co ona by mi się przydała? — Tego to ja już nie wiem. Ale przeszkadzać też nie będzie. Siedzi stale w kąciku i głaszcze kota syjamskiego. — To jeszcze i kota mam brać? — Musi pan. Oni bez siebie, to jak Romeo i Julia. — Panie! W tym koszyku są dwa koty, a pan mówił, że jeden. — Przecież mówiłem, że syjamski. Widział pan kiedy braci syjamskich pojedynczych? Z kotami podobnie. — Koty są wredne jak psy. — A co masz pan do psów? — Kaganiec. — Z tym to lepiej uważać. Łoriskiego roku u Maruchy, za przesieką, jak wrócił jego Stachulo z Brekley, to od kaganka sfajczyła się strzecha. — Skąd się tam wziął? — Stachulo? — Nie kaganek. — Zbłądził widać. — Stąd? — Co, stąd? — Stąd widać? — Jakbyśmy weszli na stół… — No to nóżki na stół. Hop! — Widzisz co? — Nie, a ty!? — Ty nie zobaczysz. — Dlaczego? — Bo masz zamknięte oczy. — Prawda. Przymknąłem i zapomniałem otworzyć. O! Ale teraz widzę wyraźnie. — Opowiadaj. — Idą. Chyba ze dwóch. — Jak wyglądają? — Jeden przez okno, drugi z dzidą. — A więc jednak Dzidka z nimi. To suka! Puść mnie do niej! — Uspokój się. Poczekaj. — A teraz co robią? — Przystanęli. — A ona? — Usiadła. — To suka… — A teraz — Ruszyli. — A ona…? — Idzie przy tym wyższym. — To suka… — Przestań. Nie warto. O, znowu stanęli… Ten niższy coś do niej mówi. — A ona? — Pomachała ogonem. — To suka… * Była środa, siedemnastego. Imieniny obchodzili, jak zawsze tego dnia, Paczułscy i Lewiccy. Słońce wzeszło na wschodzie, zaszło na zachodzie. Bez zmian. Życie toczyło się dalej. IV. ŻYCIE ŚWIATOWE I TOWARZYSKIE — Jakie mamy plany na dzisiejszy wieczór, mój szeri? — Bardzo bogate i obficie zaopatrzone. Najprzód udamy się na kolację. Pomyślałem o wszystkim. Wykupiłem za odpłatnością odpowiednie bloczki, żeby nam niczego nie zabrakło. Tutaj, proszę ciebie, mak kwitek na zupę grochową z wkładką, a potem bloczek na dwie kanapki z twarogiem, na trzecie będzie klops w sosie rumianym i szampan albański. To na podkład żołądkowy, żebyśmy nie byli przedwcześnie napojeni alkoholem. — Wynika z tego, że spędzimy dzisiejszy wieczór bez fałszywej elegancji. A gdzie rozpoczniemy szał? — Na dworcu i to nie byle jakim, tylko Centralnym. Wykupimy peronówki i niech nas tylko ktoś próbuje zaczepić, to my wtedy… — Nie bój nic. Okażemy peronówki i bynajmniej nie damy się usunąć z peronu. — Świetnie. Obawiam się tylko czy mamy odpowiednie ubrania. — Wszystkie moje garderoby są twoją dyspozycją, kolego mój szczery. Ten frak, na przykład, jak ulał. — I to w niejednym miejscu. — To po dziadku. On w kelnerskim fachu robił. Miał ten frak pamiątkowy na sobie. Jest, owszem, miejscami ulany, ale proszę ciebie, co wtedy za sosy były. Kikuj, co za kolory barw na nim! Istna tęcza! — Ta ruda plama z przodu… — Paprykarz… trzyma kolor, co? — I zapach. Umieli ludzie kiedyś zjeść. A ty, co włożysz na siebie? — Strój do konnej jazdy w zaprzęgu. Mój drugi dziadek… — Od której strony? — Od lewej — od strony babci. Używał go, jak konno węgle rozwoził. — Fantazyjne kimono. — Jakżeś to zgadł, że dziadek był często śpiący? — Tu ma takie zaspane pliski. Jeszcze tylko spodnie, buty, względnie fontazie i jesteśmy w pełnej gali. — Ze spodniami będzie kłopot Ja mam jedną parę, ale krótkich. — A podkolanówki masz? — Mam. — To nie zmarzniesz. Ja w zamian za to mam pumpy. Tak więc będziemy od dołu częściowo ubrani sportowo. Ja turystycznie, a ty w stroju golfowym. Masz może kije do golfa? — Miałem gdzieś sfeter od golfa, a nawet z golfem, ale mnie naftalina za dużo kosztowała i przerobiłem na siatkę do zakupów żywnościowych. Przedtem nosiłem kartofle w bereciku, ale był za duży. — Kijów od palanta pewnie też nie masz? — Miałem, ale mnie zabrali, bo nie posiadałem zezwolenia na broń. — To od tych strojów sportowych weźmiemy dla niepoznaki wędki. — Tylko gdzie my w nocy przynęty nakopiemy? — Jak dobrze pójdzie, znajdziemy w sałatce. — Tylko z butami jeszcze problem. Tenisówki, myślisz, nadadzą się? — Jak je wyczyścisz pastą Kalodont na biało… — Nie potrzebuję. Na imieninach u szwagra w wapno wpadłem. A ty co masz? — Ja proszę ciebie mam getry! — Niemożliwa elegancja, pobiją cię! A co w charakterze podeszwów? — Sandały rzymskie, ale ponieważ getry mam o cztery numery za duże, to i tak nie będzie widać, co pod spodem. — I nogi się nie pocą… — Tylko, co pod szyję? — Obowiązkowo muszka albo motylek. — Motylka nie mam, ale mam siatkę na motyle. — Założę się z tobą, że krawat wystarczy, tylko musi być odpowiednio fantazyjny. Zobacz! — Mocna rzecz. Co za kolor? — Lilia–rusz–się–co–jesteś–taka–blada… — Skomplikowana nazwa, ale oddaje istotę barwy. — Mam zresztą bogaty wybór, jeżeli się rozchodzi o krawaty. — Cóż za bogactwo! Jaki przepych! — Mnie to smuci. De razy spojrzę na tę szafę z krawatami, to widzę jak życie prędko przemija. Ile krawatów, tyle lat. Co rok na urodziny dostaję jeden. — Nie smuć się, przyjacielu, głowa do góry! — Mam kiety, a ty masz? — Manszety mam, ale spinek nie. — Ja posiadam nożne, rowerowe, żeby się nogawka w szprychy nie wkręciła, trochę duże, ale ujdą. A jakby co było niezręcznie, to zawsze mogę stanąć na rękach. — Ja sobie zapnę spinaczem biurowym albo włożę zarękawki, to takie praktyczne… — W zasadzie jesteśmy gotowi”! — Jeszcze należy coś wpiąć w butonierkę. — Kwitek na składkę. Mam dwa papierowe znaczki z zeszłego roku, ze szpilkami. Głupi byłem, znaczek zdjąłem i musiałem dwa razy bulić na cele społeczne. — Prezentujesz się oryginalnie. I ze smakiem, mój przyjacielu. — A ty, jakby cię zamówili i nie odebrali. — Więc może po kolacji na naszym Dworcu Centralnym poszlibyśmy, na ten przykład, na bal kostiumowy. — Nie wejdziemy, tam wpuszczają tylko przebranych. — To może byśmy się przebrali? — Ale tam wpuszczają tylko przebranych za piratów i kowbojów. — To może pójdziemy incognito? — To znaczy jak? — Incogni–to–ni–owo. Przylepimy sobie wąsy… — To mnie się podoba. — Przylepimy sobie wąsy i włożymy ciemne okulary. — A za co jest to przebranie? — Za tajnych agentów, damy ogólną niepoznakę. Nikt nas nie zatrzyma, bo się będą bali. — A jak nam w tłoku wąsy odpadną, to co? — Nalepimy dwie pary, pod spodem będziemy mieli drugie. — A jak nam te drugie odpadną? — To wszyscy obecni będą czekać, co nam jeszcze odpadnie i będziemy ośrodkiem zainteresowania. — A co z wędkami? — Zostawimy w szatni albo zarzucimy w bufecie. Wir rozrywek wciągnął przyjaciół. Zaczęli bywać. Z balu na bal, z rautu na raut, z party na party. Byli na ty z całym wielkim światem (24 osoby). Nie było bankietu, na który by nie weszli, obiadu proszonego, na którym nie poprosili by a repetę, garden party, na której nie wzięto by ich za ogrodników. Powodzenie nie zepsuło naszych przyjaciół. Zachowali skromność, umiar, prostotę i elegancję. Byli królami życia. Nie liczyli się z kosztami. Zmieniali stroje jak rękawiczki i rękawiczki jak onuce. Raz na 40 km. Nawet cyniczni i zblazowani kelnerzy bili ich rzadziej niż innych gości. — Dostaliśmy zaproszenie na bankiet. Pójdziesz? — Zależy, co tam mają za atrakcje. Przeczytaj! — Zaproszenie w związku. — Zawodowym? To nie idę. W tamtym roku podali salceson czwartej świeżości. Nie wspominam go mile. — Nie w związku, tylko: W związku z niebywałą okazją, jaką jest niewątpliwie fakt zjazdu koleżeńskiego wychowanków naszego przedszkola podmiejskiego im. A numer jego czterdzieści cztery”, Komitet Dezorganizacyjny zaprasza… nas obu, żebyśmy poszli… na skromną uroczystość, która odbyła się kilka dni temu w reprezentacyjnej sali pałacu nr 2. Liczne atrakcje i zabawy: „Jedzie pociąg z daleka”, „chodzi lisek koło drogi”, „boicie się czarnego Lutka” oraz klocki, lale, cymbały i tym podobne. Po zabawie poczęstunek i wspólne leżakowanie. Uwaga 1: Starszaki dostają po szklance piwa. Kupon na piwo znajdował się u dołu zaproszenia. Uwaga 2: Młodszaki leżakują oddzielnie, tzn. osobno panowie, osobno panie. — O ile sobie przypominam, należałeś do młodszaków. — Należałem, bo dla mnie zabrakło fartuszka z piszczelą i chodziłem w fartuszku młodszaków — z grzybem — hubą na piersi. Ale zajęcia odbywałem ze starszakami. — Dobra, dobra, tam się będziesz tłumaczył, przy leżakowaniu. Co tam mają jeszcze? — Spotkanie z wybitną osobistością, wychowankiem naszego przedszkola, podplutonowym ochotniczej orkiestry przeciwpożarowej — Longinem Maruszeczką. — Pamiętam go jak dziś, taki niski, gruby łysol. — Czy to nie ten przypadkiem, co kiedyś napisał świństwo w myjalni. — Ten sam. — Dosunął mi raz klockiem. — A mnie podwędził parę patyczków do liczenia i plastelinę. Wspominali dawne czasy. Starych wiarusów przedszkolnych. Nostalgiczna zaduma rysowała ich profile na ruchomym tle epoki. Było nie było, minęło. Nie mieli ochoty odnawiać starych znajomości. Rzeka czasu płynie tyko w jedną stronę. A i to od 7.00 do 18.30 z przerwą obiadową. — Dosyć tego, dosyć przelewania z pustego w nie napełnione. Z szarego w lilaróż, z pół etatu na ćwierć, z niedzieli na poniedziałek, z przedwczoraj na pojutrzem, z z z z… — Może by tak… na przykład… na piwko? — Gdzie? — Naprzeciwko. — Przecież kiosk zlikwidowali. — Ale rym został. — Hej, hej… lepiej mieć więcej, niż mniej. Tak, tak, żaba to piękny ptak… Wielka jest siła poezji. — A propos, którego dzisiaj mamy? — Co my tam mamy, nic nie mamy? — Jednak mamy czwartek. — Też dużo nam z tego przyjdzie! Tylu jest obywateli i każdy dzisiaj ma czwartek. To na jedną głowę ludzkości wypada tyle, co nic. — Prostaku! Czy nie wiesz, że są rzeczy, których nie da się załatwić statystyką? — Oczywiście! Naturalnie! Mnie to przypomina, a propos, jedną historię z mego życia osobistego, która mnie się przydarzyła. Jak onegdaj zdrutowali Franciszka Maruszeczkę, co szwagier mojej kuzynki z nim w wojsku sprzyjał, a zdrutowali go na tle towarzyskim, bo pobił kogoś na skutek nieporozumienia zdań, bo mieli różne, to Maruszeczko pod swoją nieobecność wręczył mnie klucze od swojego metrażu, żebym mu doglądał kanarka. Żółtego oczywiście. — To się rozumie samo przez się — A więc, nie powiem, mieszkałem dzień, dwa, trzy… cztery, no… pół roku. Może jeszcze z tydzień. — Ad rem, do rzeczy. — Z rzeczy to tam było… był patefon, kanarek, szezląger i puszka po byczkach w pomidorach. Otoczenie miałem przyjemne, aż raz w nocy nagle… — Aaaaaa! — Nie bój nic. Rozlega się pukanie do drzwi. — Nie trzymaj mnie tak w napięciu. I co się stało? — Powoli otwieram, uchylam futrynę, pod drzwiami trzech kaganów. Mordy nie jedną mojkę widziały, oczki mają w barwach francuskich, biało–czerwone–niebieskie, jesionki nadszarpnięte, czyli szczerze mówiąc nieświeże, za to bereciki fasoniaste typu brukowiec, pedikiuru na rączkach nie uświadczysz… — Pedikiur się robi na nogach, manikiur na rękach. — Pedikiur, manikiur, na nogach, na rękach… Wszystko jedno i tak stali na czworakach. — Może czegoś szukali, może któryś z wieczornych gości coś upuścił? — Jakby upuścił, toby się stłukło, a dźwigali sporo. Tak na oko, po literku na łepek. Jeden z nich podniósł głowę i mówi: Czy zastaliśmy w domu pana Franciszka Maruszeczkę? Ja odpowiadam elegancko: Niestety, bynajmniej nie jest obecny. Ale może mu coś przekazać? Ci spojrzeli po sobie, cyferblaty im przygasły i ten pierwszy powiedział: Tego się w słowa ująć nie da. — Rozumiem go. Nie wszystko da się ująć w słowa. A może’ byśmy tak spróbowali i zastanowili się nad naszą sytuacją życiową, co umiemy, czego nie, co robimy, co chcielibyśmy robić? i — Ja tam powiem krótko. Mam skończoną wyższą szkołę juhasów, ale ponieważ los rzucił mnie w doliny, to nie pracuję w swoim zawodzie. Tylko dorywczo, jako imitator ptaków. — Ciekawe, tego nie wiedziałem. Co robisz? — Normalnie latam. To tu polecę, to tam i jakoś leci. A pracować naprawdę, to bym chciał w telewizji. — A dlaczego? — Bo to jest masowy środek przekazu. — Co to ma do rzeczy? — Właściwie nic. Tylko słyszałem, że tam dobrze płacą i doborowe towarzystwo. — Co ma jedno do drugiego? — Dużo, ale jest i trzecie. U mnie z pisaniem nie bardzo, a w telewizji jest podział. Jak cię widzą, tak cię piszą. Czyli tych, co wyglądają i na tych, co wymyślają. — Cóż, mój drogi, specjalizacja jest konieczna w naszych czasach. Masz prezencję? — Owszem, tylko przepraszam, że bez krawata, ale nie mam koszuli. — W radiu to nie takie ważne. W radiu też jest specjalizacja. Jedni mówią, drudzy nagrywają, jeszcze inni piszą, zupełnie inni redagują, a jeszcze inni podpisują, zupełnie inni puszczają. — No, a my? — My jesteśmy za wszechstronni. I to nas zgubi. Nawet w literaturze już jest specjalizacja. — PISARZE DZIELĄ SIĘ NA TAKICH, CO SIĘ DZIELĄ, I TAKICH, KTÓRZY SĄ PRZYDZIELANI. Myśl miała wagę i ciężar brukowca. Była, niestety, zbyt’ bliska prawdy. Subtelnie i bezinteresownie snuta pajęczynka rozmowy poszła w strzępy. Musieli od nowa wiązać eteryczne niteczki… dialogu. Jak zwykle zaczęli od końca. — Mój drogi przyjacielu, powiedz, co sądzisz o życiu… — Na ziemi? — Na ziemi. — Istnieje. To jest, proszę ciebie, udowodnione. — A komu to trzeba było udowodnić, pastuszku? — Maruszeczce Ignacemu, znanemu w kręgach pod pseudonimem… „Szmatador”. Onżesz wyżej zapodany, jak wyszliśmy od ŚLEPEGO LEONA na luft, zakrztusił się świeżym powietrzem. Na suche gardło toto może być śmiertelne. Najsamprzód kaszelek, a potem patataj, patataj, patataj… — Prrr! — Galopujące suchoty i wysiadł. Potem „Szmatador’ doszedł do siebie, a było po 23.00, rozejrzał się, a tu jak raz wszystko pozamykane. Złapał mnie za sznurówkę… — Za sznurówkę? — Bo się położył przy krawężniku, żeby odpocząć. Złapał mnie za sznurówkę i powiedział: Steffi, wszystko pozamykane. Nie ma życia! Na to ja mówię: Szmatek, nie załamuj się, to jest absolutnie nieprawda! Jest życie! Popatrz, sieroto, na tego karakana, co właśnie posuwa rynsztocikiem. Żyje ta żywiołka, rozmnaża się, jak byle co, pije byle co, a dobrze jej. Jest życie, braciszku! Albo te muszki, co tak ślicznie obsiadły to, co zrobił piesek… Widzisz, jak się cieszą? Bo zwierzątka sobie pomagają, pieskowi nie ubyło, a muszkom przybyło! Bzyczą! A ty mówisz, Szmatek, że nie ma życia. — Bardzo ciekawa psychozofia. Jak to się skończyło? — Szmatek się wczuł. Bardzo pięknie mówisz o życiu, Steffi, aż zaczynam wierzyć, że może KAKADU jest jeszcze otwarta. To ja mówię: Idziemy. A on na to: Tylko czy ten byk krasy, co tam stoi, nas nie zaatakuje? A na to ja: To jest Franio, nie pamiętasz? Łagodny jak boża krówka. I żeśmy poszli. Przekonałem go, że jest życie i uratowałem człowieka. — Wszystko rozumiem, tylko, co to za byk i co to za dziwny pseudonim? — Prawo przyrody. Tam gdzie jest „Szmatador”, musi pojawić się i byk. Szmatek był zawsze człowiekiem z dużą wyodbrażnią, a do tego tronkowy był. Tam gdzie normalny człowiek widział myszki, to on widział myszy jak byki i byki jak myszy. Z tego powodu rozbijał meble i był uciążliwy w towarzystwie. Aleśmy znaleźli na to radę. Żeśmy je poznawali, te zwierzęta, i Szmatek się z nimi przyjaźnił. Bo wyobraźnia (a to przyjaciele wiedzieli) może zdziałać cuda. Czynić cuda na jawie tak jak prestidi… (słowo z powyłamywanymi nogami)… gitator. On też potrafi szydzić z swoją sztuką z praw materii pod warunkiem, że jego syn Waldek w odpowiednim momencie wysadzi korki na sali. — Jestem nie w formie, a bardzo mi na nie zależy. Czy możesz sobie wyobrazić kobietę mojego życia? — Widzę ją. Bronetka, wysoka o dobrym charakterze, miła w kontaktach towarzyskich. — Co robi? — Trzaska drzwiami i wychodzi. — Ale dlaczego? — Bo takiej, która by z tobą wytrzymała, to sobie nie wyobrażam. — Zdaje się, że chciałeś mnie — urazić. — Mam paskudny charakter i proszę o łagodny wymiar. — Łagodnych nie mamy. Mamy duże, średnie i małe wymiary. Na jaki pan reflektuje? — Ale pan jeszcze nie wie, panie ekspediencie, co ja chcę kupić. — Mnie wszystko jedno. Mam asortyment, to go upłynniam. — Dziwny ten pana asortyment. — Branżowy. Śpioszki i budziki. Co pan reflektuje? — Szczerze? — Szczerze. — Coś estetycznego na prezent upominkowy. — Dla kogo, można wiedzieć? — Żebym to ja wiedział… — Kupuje pan prezent upominkowy i nie wie pan dla kogo? — Widzi pan, ja jestem samotny. Kawaler, odludek i nie posiadam kontaktów towarzyskich na szczeblu międzyludzkim. Ale bardzo lubię kupować prezenty. — Co pan z nimi robi? — Składuję poprzez magazynowanie. — Odczuwam dla pana współczucie. — To mnie pan pomoże wybrać coś gustownego? — Mam śpioszki i budziki, a dla pana znajdę coś ekstra. — Ale pan miły. Co to takiego? — Nakrętki do gwintownika BHC 55S. — Fiuuuu! Ile pan tego ma? — Trzydzieści tysięcy sztuk. — Biorę i odczuwam do pana sympatię. 30 tysięcy gwintowników BHC 55S to niewątpliwie była okazja. Mogli się uważać za szczęściarzy. No i co z tego? ZACHŁANNOŚĆ MA KRÓTKIE NOGI I WĄSKI PRZEŁYK. Towar swoim ciężarem utrudniał im działalność, do której czuli się powołani: Życie światowe. Pozbyli się go u pasera, ale musieli oszukać tego biednego człowieka przysięgając, że asortyment jest kradziony. Wyzwoleni od ciężaru poczuli się tak lekko, że nic — tylko tańczyć. — Ach taniec! Międzynarodowy język przyjaźni wystukiwany nogami! — Co świata kraniec, to inny taniec. — Tak noga fika, jaka muzyka. — Co ludu nacja, inna wibracja. — Ten taniec dziki, to jest z Afryki. — Białe tango. Białe noce. Białe myszy. — Białecki Edwin, mistrz tańca parkietowego, specjalność klepka i terakota. Przyjaciele zlustrowali swój światowy wygląd w kieszonkowym zwierciadełku. Z jednej strony znajdowało się ich odbicie, z drugiej portret Jimma Maruszeczko, gwiazdora radiowego. Żeby nie tracić dobrego samopoczucia, przeglądali się wyłącznie w drugiej strome. Na środku sali balowej Domu kultury fizycznej, pomiędzy rozgrywaną symulantką na 45, warcabnicach, próbą kółka filozoficznego, eliminacjami wystrzegaczy wycinanek kolejowych, kolejna próba wzbicia się balonu z żeńską załogą i treningiem sekcji strzelania do wyrzutków, poczesne miejsce zajmowała przysadzista sylwetka mistrza Białeckiego. Otoczony niewielką grupką oddanych entuzjastów wygłaszał prelekcję o szlachetnej sztuce tańca. — W tańcu na świecie rozwijały się różne prądy i ugrupowania, po dwóch, po trzech, z prądem i pod prąd. Ogólnie można przytoczyć kilka popisowych tańców ze świata i z Europy: menuet… Rondo! — Ślimak. Kadryl pruski. Salonowiec. — …Tańce ludowe towarzyszyły i towarzyszą nam nie raz i nie drugi w potrzebie i w biedzie, w śmiechu i w ścisku, w pracy i na zwolnieniu. Pozwalały w dawnych czasach zapomnieć, a obecnie wspominać, jak to dawniej tańczono. Taniec, jak to mówią potoczyście, był przywilejem wszystkich. Inaczej tańczono na dworze… — A inaczej w pomieszczeniu. — Tańce dworskie były, jak to się potocznie mówi, bez temperamentu i rytmu witalnego; Nie to co tańce ludowe. Lud tańczył przez epoki i obyczaje. Tańczy do dzisiaj. Bądź jak on sam, bądź jako ‘Mazowsze”, „Nasza wola”, „Bugo–Narew za zaporą”, „Dzieci pani Wojciechowej”. Tańczy się: Koszonego, przytupaśnego, galop suchotkę, odbijanego z Nieświerza, taniec ze szpadlami, uparciucha, dopadanego ze sztachetą i bez drobionego czy też niekiedy oberka (od niemieckiego ober, czyli kelner). A z tańców parkietowych mamy: Bojlero, walc, chacha — taniec komiczny, sumba, ramba, folkstrot, bardzodoble, pasodobre, slołfokles. Osobna grupa to tańce naszej, ale nie tylko, młodzieży. Fajf o clok. Punktualnie o dziewiętnastej. Taniec, ten wspaniały ruch ciałem w takt, został wynaleziony bardzo dawno i pomimo dużej odległości w czasie nie zapomniał się, ale trwa do dziś. Taniec, pląs, dryg, wiąże się nierozłącznie z obyczajami, bądź przedstawia wręcz coś odwrotnego. Polka to stary taniec czeski. A do nas przybył i tak już został taniec z dalekich wysp Polinezji. Początkowo nazywał się polinezem, potem spolszczono go na poloneza. Polegał on na tym, że w odpowiednim momencie odpowiednio opłacany soczyście z góry i z dołu podkomorzy z lekka ruszał, podprowadzając z lekka podpite towarzystwo w samą porę do sadu, gdzie stały już stoły aż się uginając. Po tej nieco ciekawostce, znów wracamy do ogólników, bo i tak w całości, to nam nie objąć tak wielkiego tematu. Ileż to razy przewija się i przewijać się będzie przez całe nasze życie tanie. Towarzyszy nam na chrzcinach, weselu… Chochoły poszły w las. Dejcie plac, dejcie plac… Niech się rozprzystrzyni, niech se potańcują ci co stoją w sieni Miałeś chamie złoty róg. Byle polska wieś spokojna… Ręce myć, szaty prać, trzymając się mocno. Taniec świadczy o kulturze tańczącego. — W tańcu nie wypada: pluć, śmiecić, wygłupiać się lub zgrywać. Ważna jest postawa. Partnerkę należy po tańcu odprowadzić do domu. Bardzo ważną rzeczą w tańcu jest dialog. Taniec załatwia nam wiele nieśmiałych spraw, na które byśmy nie zdobyli się bez wtóru muzyczki. Nie za daleki znajomy mojego kolegi siostry, będąc osobiście na prywatce, miał taki przypadek, co go opowiem gwoli przestrogi… — To ładnie ze strony mistrza, uważnie słuchamy. … Jak to na prywatce, nie za ciemno, wszyscy tańczą, to i on podszedł do jednej, co siedziała z boku sama. Tańczą i nic nie mówią. Minęło tak z pięć taktów. Ten znajomy czuje, że musi coś zaproponować do rozmowy. Ale był nieśmiały. A tu takty lecą i końca patrzeć. Wziął się w siebie i mówi: „A koleżance jak na imię?” „Robert!” — odpowiada ten chłopak. — No i co? — Nic. Dotańczyli ten kawałek do końca. Taniec ma swoje dobre i gorsze strony. Ale tańczą nie tylko ludzie, także zwierzęta, a z nich to najbardziej ptaki. Są to tak zwane tańce godowe. Najsłynniejszymi ptasimi tancerzami są… żurawie. Wygląda to ni mniej, ni więcej, tak: dwóch rywali ubiega się ‘ o samicę. Chcą zdobyć sobie jej względy. Zaczynają tańczyć, tańczą, tańczą — starają się jak najpiękniej; tańczą, a samica się przygląda… A oni tańczą, tańczą bardzo długo i tak, i tak i w te i we wte, i do przodu, i do tyłu, przeginają się i prostują… Ona patrzy, a ci tańczą. Wreszcie ona daje umowny znak i wybiera tego, który… — Jest mniej zmęczony. * Moczyli w miednicy z rumiankiem zmęczone nogi. Pięty mieli odbite od odbijanego, palce przygniecione walcem, a łydki osmalone ognistą rumbą, nie mogąc chwilowo uczestniczyć w życiu światowym, dzielili się wrażeniami. — Byłem na balu, gdzie nikt mnie nie znał, a za to ja znałem wszystkich. Bo to był bal gwoździów sezonu. Moja towarzyszka, jak ci wiadomo, zbiera autografy i bardzo cieszyła się na tę miłą uroczystość. Wchodzimy na salę, a tam ludzie siedzą przy stolikach ze sobą i w ogóle jest bardzo miło. Trochę głupio się poczułem, ale siadamy. Wtedy, nagle. — Aaaaa!!! — Nie bój nic. Przychodzi kelner. Łap za moje zaproszenie i drze je na pół. To ja: „Wolnego”… To do mnie dwóch… To ja ich, a oni mnie przytrzymali, bo się okazało, że on, ten i kelner, oddzierał konsumpcję i na tym się skończył zabawny incydent I wtedy ja na niego patrzę, na tego kelnera znaczy, a to jest Maruszeczko. Myślę sobie, że wpadłem i mówię do mojej towarzyszki: Gdzie ty mnie przyprowadziłaś? A jej nie ma. Tylko walcuje z jakimś bronetem znanym mi z widokówek. To ja podchodzę do niej, a ona mówi: „Poznaj pana”. To ja mówię: „Ja pana znam, już pana widziałem”. No to on wziął długopis i dał mi autograf na kołnierzyku. — Na kołnierzyku? A dlaczego nie na manszetach? — Manszetów już nie miałem, bo mi je oberwali porządkowi w trakcie tego zabawnego incydentu z Maruszeczką. — No, to podpisał ci na kołnierzyku. I co dalej? — Żebym ja to wiedział. Myślę sobie, zaczynasz ze mną bronecie, ale moja sympatia, która go znała, bo kiedyś jej też dawał autograf, załagodziła konflikt, całując go w usta, a mnie dając sójkę w dołek i szczypiąc z zakrętasem. Jak przyszedłem do siebie, to mnie powiedziała, żem się skompromitował, bo z tym autografem na kołnierzyku to był dowcip, a na dowcip można odpowiadać tylko dowcipem. — I odpowiedziałeś? — A jak. Poszedłem do niego, wyjąłem mu chusteczkę z butonierki i obtarłem sobie meszty. Śmiechom i żartom nie było końca. Bo on ten bronet, podobno tenor z operetki, bez etatu, wziął i wytarł sobie moim smokingiem lakierki. — Toś ty zdjął smoking? — Nie, nie zdążyłem, przez cały czas wycierania byłem w środku. — To mi wygląda na bójkę. — Mnie też tak się zdawało najsamprzód, ale ona mnie wytłumaczyła, że to są sami artyści i gwiazdy, i wszystko co robią, automatycznie jest dowcipne i na niby. — Jak to się dalej potoczyło. — A wiesz, poczułem się. Dopóki mam wszystko wyprasowane na sobie to ja umiem się luźno poczuć. Ale potem, jak już ze mnie garderoba nie zobowiązywała, to już się zacząłem zaprzyjaźniać. Tak nonszalancko. Między stolikami. A tam same gwiazdory. — Jacy? — Artyści teatru, radia i filmu. Ziutek, Gienek, Jasio… Reszty nie bardzo pamiętam. — Imiona mnie nic nie mówią. — Ale tam się inaczej nikt nie przedstawiał. Nazwiska mówią same za siebie. I wiesz, jakie imię jest jeszcze popularne najbardziej? Brudzio. — To od Brunona? — Ja tam nie wiem. Miło było, nie powiem. Zakąski wszystkie w majonezie, napoje mrożone, grała orkiestra doborowa, bufet obficie zaopatrzony. Pieczywko, masełko… — A jak się bawiła twoja sympatia? — Trudno mnie powiedzieć, bo mnie się myliła. Była ubrana modnie, tak jak wszystkie obecne panie… więc słabo rozróżniałem już na samym początku, a potem w ogóle wolałem nie rozróżniać, żeby się nie narazić na zarzut niedyskrecji. — A jak się skończyła ta upojna noc? — Czy to ważne? Najważniejsze, żebyśmy zdrowi byli. — Zasiądźmy więc za suto zastawionym stołem i raczmy się wespół… — … Najsamprzód śledzia. — Nie tak nerwowo, drogi przyjacielu! Dostojeństwo wieczerzy wigilijnej… — Najsamprzód śledzia, a potem możesz sobie gadać. — Nic zrozumienia dla tradycji. Co za prostactwo! Co tak dzwoni? — Dzwonko od śledzia, ze zniecierpliwości. — Ta obsesja śledziowa zaczyna być dokuczliwa. Wstrzymaj się do chwili, aż się zapali pierwsza gwiazdka. — Już rozbłysnęła. — Hej! tam nad dachem… — To jest ogienek papierosa. Ktoś wlazł na dach i zaciąga się. To chyba nasz” sąsiad Wróbel. — Czego on tam szuka na tym dachu? — Gołębia. Tego montera anten spod czwórki. — Będą się naparzać? — W Wigilię? — Oni mają uraz na swoim punkcie. Żony ich skłóciły. Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu… Ta Wróblowa to mu żyć nie dawała. A ta Gołębiowa to też przeciw Wróblowi. I przestali się do siebie odzywać. — Dzisiaj jest noc wigilijna, prastara legenda twierdzi, że jak powiem… że zwierzątka mówią do siebie ludzkim głosem i chociaż zakrawa to na niemożliwość, nawet Wróbel z Gołębiem mogą sobie wyjaśnić wiele nabrzmiałych spraw. — Najsampierw śledzia. — Poczekaj jeszcze chwilkę. Ciemno. — Dzisiaj jest bardzo zachmurzone zachmurzenie: Przez twoją tradycyjność szlag mnie trafi z głodu, zanim tę pierwszą gwiazdkę zobaczę. — Wytrzymaj jeszcze chwilkę, ciemno… Cóż to, przyjacielu?! Czego łapiesz za mój ulubiony przycisk w kształcie naszego genialnego kompozytora Fryderyka Chopina? — Jak chcesz koniecznie zobaczyć tę gwiazdkę, to ja ci pomogę. — Ależ mój drogi, to jest po pierwsze nieskuteczne, a po drugie — mogę zamiast gwiazd, na skutek urazu w potylicę, zobaczyć świeczki, i cały twój wysiłek na nic. — Zaraz, zaraz… Chwileczkę. O rany! Zobaczyłem rozgwiazdy. — Co się stało. — Zabiłeś mnie takiego ćwieka, aż mnie błysło pod kopułą. No, to do śledzia! Najsamprzód w Bedrzichu. — W jakim Bedrzichu? — W Smetanie, inteligencie, w Smetanie. — Wypijesz kieliszek? — Krakowiaczek. — Jaki krakowiaczek? — Jeden, łamago, refleksu trochę… — Nie sprzeczajmy się. Z naszymi kłótniami na dzisiaj Tetmajer. — Co za Tetmajer? — Przerwa. Co ci się stało? Heksenszus? — Aleś mnie zagiął. — Powoli, powoli… już się wyprostowałeś. Widzisz, jakie to proste. — Ty! Odpowiedz mnie na jedno takie zapytanie. Dlaczego przez cały rok człowiek konsumuje normalnie kolację;, a w Wigilję obowiązkowo wieczerzę. — O, to bardzo stara tradycja. — No, to co? — JAK JEST TAKA STARA TRADYCJA, TO NAJSTARSI LUDZIE NIE PAMIĘTAJĄ I NIE MA KTO WYTŁUMACZYĆ. Ale tak jest przyjęte. — A dlaczego tak jest przyjęte? — Bo to się przyjmowało, przyjmowało, aż się przyjęło. — Coś kręcisz. — Pastę śledziową. — Do czego to? — Do namaszczenia. — No, no, no…! Rączki przy sobie. — Nie bój się, nie będę cię napastował. To na wszelki wypadek, gdybyś się gdzieś uderzył. — Wtedy używa się maści ichtiolowej. — To jest to samo. Pasta śledziowa, to rodzaj maści ichtiolowej. — Dość już tego memłania. Przekąsić czas! — Może grzybki. Gąski w zalewie… — Zegrzyńskim? — Nie, octowej. Pisze na etykiecie zastępczej. Data ważności… Dwa lata temu minęła. — GRZYBEK NIE GAZETA, MOŻE BYĆ PRZEDATOWANY… OSTRE! — Pokryweczka była trochę zardzewiała i trochę wpadło do środka. — Jedno ostre, drugie ostre, żeby się nie skaleczyć, trzeba zakropić. Sto? — Sto lat, sto lat… — Sto gram. — Gram sto pięćdziesiąt. — Przebijam: dwieście! — Jestem. — Pięćdziesiąt w ciemno. — Uważaj, w ciemno porozlewasz. Zdecyduj się. Pijesz wódeczkę, czy grasz w pokera? — Piję w pokera. — Hazard i alkohol? Mój drogi, to jest wieczerza wigilijna i tutaj nie ma miejsca na ekscesy. Przywołuję cię do porządku! — W porządku. Jestem. Co robimy? — Zakąśmy. Profitrolki, loftki, śrut. — Śrut? — Śród nocnej ciszy głos się rozchodzi… — O co się rozchodzi? — O włos. — O włos? — O głos, nie o włos. — O włos mnie się pomyliło. Jedno i drugie masz takie cienkie. — Tetmajer! Nie sprzeczajmy się. Nie szukajmy zaczepki. Wieczerzajmy społem. — O, tu kieliszeczek! Co to jest, że tak ładnie pachnie? — Woda kolońska. Taka nalewka. Z Koloni Staszica. — No to przekąsimy. — Czy to konieczne? — Najprzód śledzia. — A potem? — CO BĘDZIE POTEM, TO WSZYSTKO BĘDZIE NASTĘPNE. — Myśl nie pozbawiona swoistej logiki. — A jak! No, to Jan Sebastian! — Bach! No, to jeszcze jednego! No, to Wolfgang Amadeusz! — Cyk! — Nie cyk, Tylko Mozart. — A kto to był? Długo tak będę stał z tym kieliszkiem? — Również kompozytor. — Tronkowy? — Prawdopodobnie tak. — No, to jego zdrowie. — Z kompozytorów, to jeszcze jeden jest dobry na te okazje: Krzysztof Willibald Gluck. — No, to gluk. — Bardzo miła atmosfera się tworzy, jak człowiek porozmawia kulturalnie o sztuce. Wierzaj, mój przyjacielu. — Jajem. — Można jajem. Tylko uważaj na… — Cholerosterol; czytało się. — Majonez? — Ma, ale jeszcze by sobie dobrał. Gdzie Jonez? — W sosjerce. Koło półmiska. — Która to? — Ta z dziobkiem, z lewej strony. To znaczy z mojej lewej, a twojej prawej. — Mnie tam wszystko jedno, nie kłóćmy się, przyjacielu. Buzi! Z dubeltówki! — A teraz ze sztucera! — A teraz z grubej rury! — Jesteś swój chłop! — Dla ciebie wszystko! — Jan Sebastian. — Krzysztof Willibald! — Najprzód śledzia. Czy to nad nami to baldachim? — Chyba stół. — A to co wystaje? — Nogi. — Twoje, czy moje? — Czy to jest takie ważne? W każdym razie cztery. Leżeli pod stołem. Drewniane niebo nisko nad głową spowodowało, iż wpadli w nastrój nieco trumienny. Nie chciało im się wychodzić. Leżeli. Ponieważ każda ludzka działalność (nawet leżenie pod stołem) powinna mieć jakiś cel, zapragnęli doczekać jubileuszu. Nie musieli nic zmieniać w swojej sytuacji. Wystarczyło, że leżeli spokojnie z cierpliwością i godnością. — I rzeczywiście nie minęło więcej niż pięćdziesiąt lat, gdy ich wytrwałość została nagrodzona. Doczekali się tego miłego, towarzyskiego wydarzenia. — Panie, panowie i ty, drogi druhu! Różnie w tym życiu bywało. Drogi szmat i kupa lat, ale ptaki wracają do swych gniazd jak te bociany, co mają długie czerwone dzioby i nogi też mają, czerwone i… — O czym mówisz? — No, to przerwij mi, bo sam nie wiem, co mówię. — Jubileusze nastrajają na i tak, i nie. Bo coś się niewątpliwie w swerze dokonań obiektywnie wykreowało i niejako się dzieje, a czas upływa. Tak więc my, jak tu jesteśmy, powinniśmy wiedzieć o ciążących obowiązkach. Drogi przyjacielu, obchodzimy to razem adekwatnie i będziemy ufni i weseli, bowiem to wszystko było, a co będzie, to wybacz, ale wzruszenie nie pozwala mi ściskać cię za gardło. Są dni w życiu uroczyste, kiedy wszystko w tobie czyste, uszy, nogi, podkoszulek i skarpetki, i w ogóle. Kiedy człowiek coś obchodzi, wtedy życie mu mniej szkodzi, bardziej życie swe docenia, gdy ma coś do obchodzenia. Gdy dożyjesz do rocznicy, wtedy ktoś ci to policzy. Dyplom zdobi twoją ścianę, chociaż ściany pochlapane. Lecz obwieszcza wszem i wobec, że szanują twą osobę. I przyjmujesz gratulacje, bo dożyłeś i… masz rację! V. CYWILIZACJA Pewnego razu nasi przyjaciele stwierdzili, że nawet najzwyklejsze pójście na spacer może być faktem znaczącym, jeżeli się weźmie ze sobą transparent. Jak pomyśleli, tak zrobili. Pierwsza próba nie wypadła najlepiej. Przechodnie mijali ich obojętnie. Wtedy wpadli na pomysł, że dobrze by było dla wzmocnienia efektu coś na transparencie napisać. Najlepiej jakieś hasło. Żeby utrafić musieli się dobrze rozejrzeć. ŻYCIE NA ZIEMI STAJE SIĘ CORAZ TRUDNIEJSZE. ZIEMI ZAGRAŻA CZŁOWIEK. — Czy nazwisko jego jest znane szerszemu ogółowi? — To są wszyscy ludzie, my też. — Chcesz powiedzieć, że i ja… — I ty. My zagrażamy ziemi swoją rabunkową gospodarką i spalinami zatruwaj ącymi atmosferę. — Ja nie pałę. — To kropla w morzu. — Morze też zatruwają. — Nie może tylko na pewno. Wszystko się rozwija i rozrasta. Zaczyna brakować białych plam na mapie. Wymysły ludzkości wypierają przyrodę, sztucznie zastępuje się naturę… — Choćby sztuczna inseminacja, czyli dyskredytacja jednej z płci, lub choinki z plastyku. — To są detale. Nie będąc nawet jasnowidzem, mogę powiedzieć, że czarno widzę. — Pewno faza wysiadła. — Na tym etapie wysiadają fazy, w następnej fazie wysiądziemy my. — Co chcesz przez to powiedzieć, bo ja wiem. — Jeżeli ludzie będą się rozmnażali z taką… — Częstotliwością, wprost i proporcjonalnie, to jak tak dalej pójdzie, zabraknie miejsca… — Już brakuje. — Gdzie? — Po oblaniu egzaminu nie dostałem się na studia. — Może nie zdałeś? — Może, ale miejsca nie dostałem. — A w kinach, teatrach, po lokalach i w pojazdach… — Tak, miejsca z prawej strony kierowcy zajmować nie można. — Tak, już zajęte, A jeszcze sto lat temu było to nie do pomyślenia. Robi się niewesoło i można powiedzieć smutno. — Przeludnienie człowieczeństwa, brak powietrza… Wyczerpuje się pożywienie… — W pralniach kolejki… — A jakie ogonki do kolei! — A jakie kolejki w ogonkach, a jaki pociąg do rozmnażania! — W jednej Australii króliki rozmnożyły się tak szybko, jak nie wiem co, a może nawet dwa razy szybciej. — AUSTRALIA JEST MATKĄ WYNALAZKÓW… — I nienomalii, jak chociażby kangur, dziobak, tasak, kura z pyskiem u jednego farmera z Sydney. — Taka nienomalia? Kura z pyskiem? Chyba z dziobem? — Z dziobem, ale i z pyskiem. Od rana z pyskiem na tego farmera: a ko ko ko, a to ziarna daj, ko ko ko, a to kurnik posprzątaj, a ko… — A ko, ko, kogo ty idziesz bujać? Co mają z tym wspólnego króliki? — Bardzo cię przepraszam. Znajoma mojego ciotecznego malca starszej siostry, Jadwiga, niestety hodowała króliki i stąd wiem. — Do zoo rzadko chodzę, jednakowoż bywam tam od czasu do czasu i na zwierzętach nikt mnie nie zagnie. — Tak, wiem, to twoja mocna strona. — Jak miałem u kolegi w domu terrarium, to tak śmierdziało, że jego ojciec nieraz się dziwił. A jak w egzotycznym sklepie kupywałem dafnie, i przede mną nikogo nie było, to stałem pierwszy. A jak szedłem na wczasach, to leżała skórka z padalca, a w skórze jest zawsze najwięcej witamin, a… — A, B, C, D. tak… Będziemy odżywiać się sztucznie, produkując witaminy i kwasy, ale najważniejszą rzeczą jest stosunek nas samych do życia, rzeczywistości i tego, co wokół nas oddziałuje i oddziaływać będzie. — Chodzi o to, ażeby życie przeżyć tak… — Tak, ażeby nic nie mieć do wyrzucenia. — Człowiek kulturalny nie wyrzuca, nie śmieci. Nie śmieci garnki lepią. — Święci. — Święci, święci i po świętach. Już nauka rozpoczęta. — Właśnie, trzeba się uczyć i jeszcze raz uczyć i mieć swój stosunek i przyjąć odpowiednią postawę wobec zjawisk… Zajmij swe miejsce na świecie, bo nie ma go już za wiele. Niech myśl ta do działania rwie cię, byś nie zasypiał gruszek w popiele. Bo jak będziesz bąki zbijał i żył codziennie świętem, to możesz znaleźć na swoim miejscu karteczkę, że już zajęte (reservé). A kiedy zajmiesz, to wbij palik, ogrodź swe miejsca płotkiem, bo ludzie się będą rozmnażali, w związku z tym będą się pchali a i mogą wejść ci w szkodkę. A gdy już jesteś ogrodzony, znasz swoje miejsca na ziemi, to możesz wtedy rozwiązywać współżycia społecznego problemy. Możesz zabierać głos w każdej sprawie, bo stoisz na odpowiedniej podstawie albo wykazywać postawę zaangażowaną pełną, posiać trawę i pomalować ogrodzenie na olejno. — Jeżeli chodzi o mnie, to jednak mimo tych ciemnych barw jestem pesymistą. — Mnie jest duszno, otworzę okno. — Okno! Co, żeby miazmatów napuścić! Czy wiesz, ile substancji toksycznych jest w jednej części świeżego powietrza na głowę x — Dorosłego czy dziecka? — Dorosłego. — Mężczyzny czy kobiety? — No… mężczyzny. — Ale jak płeć? — Mówiłem, że mężczyzna. — To nic nie wyjaśnia. Słyszałeś taką piosenkę: śliczny chłopiec czego chcieć, czarny wąsik, biała płeć. Z miasta czy ze wsi? — Kto? — Ten facet. — Jaki facet? — Ten, co mu wypada na głowę. — No, z miasta, niech ci będzie. — A co ma mi być? Żonaty? — Kawaler. — Kawaler. Wysoki czy niski? — Średni. — Aaa, średni… To wiesz, że nie wiem. — Czego nie wiesz? — A, o co się pytałeś? — Ja? Przecież to ty się pytałeś, czy wysoki, czy niski. — To chyba jakieś nieporozumienie. — Obróćmy to w żart. Mimo to sprawy są poważne i nie należą do błahych. — Słychać już tętent. — Któren. — Tętent koni jeźdźców Apokalipsy. — Co? — Nic, tak mi w głowie huczy od rana. Otworzę okno. — Niech cię ręka!… Chcesz nas otruć?! Współczesne powietrze jest gorsze od najgorszej cykuty! — Albo te zatrute ścieki… — Rzeki. — Brak śmietniczek w lesie, deptanie trawników, łódki tylko na karty pływackie, ale kto by się kąpał w takiej wodzie? N górze elektrociepłownia, na dole gazownia, a w środku opakowania po lodach bambino. Żeby człowiek nie wziął ze sobą tranzystora i kremu niveja, toby nie można było wytrzymać. — I tu, mój drogi przyjacielu, znajdujemy się w jądrze problemu. Sytuacja, w jakiej się znalazłeś, jest typowa dla naszej cywilizacji; stresową ona jest i wywołuje zniechęcenie. — Więc jakie jest wyjście? — Jedynym wyjściem jest ucieczka. Następuje ożywione odżywianie narkotykami sensu stricto i używanie narkotyków ducha, jako to muzyka i różne seksy. — Ludzkość szuka odskoczni od niesympatycznych, wizji, jakie są przed nią rozciągane przez naukowców i wizjonierów. — Znajomy mojego wójka ciotecznego, Marian Maruszeczko, spotkał na ulicy dłużnika i zapragnął zwrotu długu. Odpowiedzią dłużnika była ucieczka. Maruszeczko nie dał za wygraną. Dopadł osobnika za miastem. Na pytanie, co oznaczać miała ta ucieczka, dłużnik odparł, że uciekał przed rzeczywistością. — Tak więc jedynym wyjściem jest ucieczka. Ale nie można uciec od własnego ja. Można się jedynie wyobcować, czyli alienacjować. Wprowadzić się w stan, w którym gole — my współczesności przestają nas obchodzić. Stanem takim . jest psychodelia. Puszka konserw na śmietniku świata, patrz w słońce, homo sapiens, głowa ciąży, od dymu masz katar, patrz w słońce, homo sapiens! Los twój pieski, mondo kane do grobowej deski gwoździem zabijanej; czerwony, zielony, niebieski jest świat twój, tylko spójrz, spójrz w słońce, homo sapiens. Na nerwach ulic tłum bezdomny wygrywa swój niemy hymn, do zimi przytul swój ból ogromny i śnijijijijijijjjjjj psychodeliaaaaaaa. Przy dźwięku gitar, niech świat zakwita. Patrz w słońce, homo sapiens! Na betonie kwiaty nie rosną, o tak, o tak, o tak! Nerwów ulic targaj krosno i graj, i graj, i śpiewaj! Purpurą krwi zakwitnij, jak kwiat na ustach losu. Ach, ziemia to mrowisko, Za dużo na niej osób psychodeliaaaaaaa. Uciekaj, uciekaj w krzaki, uciekaj, uciekaj, bądź wolny, rób miłość, jedz miłość, gryź miłość, człowieku nie róbmy wojny! O tak, o tak, o tak, na betonie kwiaty nie rosną psychodeliaaaaaaa. Puszka konserw blachą się szczerzy, gdzie uciekać, w co jeszcze wierzyć o haszszszszsz, o mrowisko. Błogosławieni ubodzy duchem dla was śpiewamy tepieśnini’jnijnijśnij psychodelia, o haszszszsz… Psychodeliaaaaaaa… Siedzieli w pozycji kwiat lotosu po turecku. Pogrążali się w odrętwieniu. Przed ich szeroko otwartymi oczami zaczęły się kłębić halucynacje. Narkotyczny czar pieśni przestał działać. Halucynacje zaczęły się rozwiewać, aż została tylko jedna. Komornik sądowy. Rozwianie tego omamu nie przyszło im łatwo. Musieli uciec się do siły fizycznej. Czar prysł. Znów byli obiema nogami na ziemi. — Ale gorąco jest. — Ścieka mi pot pod podkoszulek. — Podkoszulek ci ścieka? — Pot mi ścieka pod. — Dobrze słyszę, że pot, nie musisz powtarzać. — Pod podkoszulek. — Eeee, wszystko jedno — gorąco… — Myślę, że dobrze byłoby, jakbyśmy odsunęli się od kaloryferów. — Grzeją? — Jestem zmuszony twierdzić, że jednakowoż tak. Czy ten palacz zwariował? — On jest zwyczajny nałogowiec; jak ktoś pali całe życie, to jest mu bardzo trudno się odzwyczaić. — Ale mamy przecież lato. No, nie? — Ja również z nim polemizowałem na ten temat, ale rzucił we mnie krokietem. — Brykietem. — A to nie to samo. Więc rzucił we mnie i powiedział, że on robi w piwnicy i jemu to nie robi różnicy, i potem powiedział, że podjął zobowiązanie: musi tyle to a tyle wyrobić do premii i żebym się raz na zawsze odinteresował od jego zagadnień. — Trzeba rozumieć człowieka. — Ogólnie biorąc, gorąc. — Przyznaję ci rację. — Upał jak zupa grochowa. — Z wkładką. — Ortopedyczną — paszportową dla turystów globtroterów. — Coś mieszasz! — Powietrze! Przydałby się jakiś wiaderek. — Jaki wiaderek? — Zimnej wody. Jeden wiaderek chlust na łeb i od razu odzyskuję władzę w członkach. — Robiłeś takie doświadczenia? — Widziałem osobiście, jak sobie żywo poradził Hipolit Maruszeczko w takiej sytuacji. On był komendantem Straży Pożarnej w Dapach i nie mógł sobie poradzić na zabawie w mizerii. — W remizii! — A to nie to samo? Więc nie mógł sobie poradzić ze swoimi członkami, bo się upili nadużyciem alkoholu. No więc wylał im na łeb parę wiaderek wody i natychmiast odzyskał w ten chytry i przemyślny sposób władzę w członkach. I wspólnie jeszcze nie raz gasili pragnienie. — Pouczające. Ale jest taki upał, że nie mamy głowy do nauki. — Może pójdziemy na basen? — Zmieniają wodę. Tę sprzed dwóch lat na zeszłoroczną. A że w zeszłym roku była susza, to… — Ty mnie nie tłumacz takich prostych rzeczy. — Ale na szczęście brodzik otwarty. Tyle, że nieczynny, bo zajęty przez klub wędkarzy; W ich basenie wędkarskim był remanent i zabrakło jednego szczupaka. — Przecież mieli tylko jednego! Ulubieńca publiczności. Jak on się nazywał? — Szczupcio, ale jego skaperował sąsiedni klub, bo zapewnili mu lepsze warunki cieplarniane w wannie u przewodniczącego. — A co oni wędkują w tym brodziku? Czyżby przenieśli prowizorycznie wszystkie swoje szesnaście ryb? — Ryby są na obozie kondycyjnym na Mazurach, a w brodziku nie ma wody; służy do suchej zaprawy. — Okrutny gorąc. — Ogólnie biorąc. Może pójdziemy na sanki? — Za gorąco. A trzeba je wciągnąć pod górę… — Ale potem je na dół ściągnąć, to tylko pół roboty. — Nie wiem dlaczego, ale mnie się wcale nie chce. — Uruchomimy wentylator. — Żeby znowu korki poszły i całe wino się wylało… — A ten duży gąsior porzeczkowego powinien być niedługo gotów. — Tyle razy ci powtarzam, Ten z porzeczkowym to jest kaczor. — Ciekawe, po czym ryje odróżniasz? — Po nazwie, każdy ma inną. — To jest interesujące, tylko żeby nie było tak gorąco. — To co? — To by nie było tak wysokiej temperatury Celsjusza. — Jak Celsjusz ma temperaturę, to niech idzie do pana doktora. A może ty też masz, bo mówisz od rzeczy? — Od czego? — Od rzeczy! Nie mogę tego znieść! — Od znoszenia jest tragarz. — Gorąco. — Pot mi ścika pod podkoszulek. — Krople potu zaperliły mnie się na czole. — Ładnie to ująłeś, chyba wezmę prysznic. — Możesz sobie wziąć, mnie i tak niepotrzebny. Zepsuty. Z jednej strony jest kompletnie podziurawiony. — Zeszwejsuję go i jeszcze się nada. — Ależ gorąco! — Ale mamy ładną pogodę. — Gdzieś ty się tak ładnie opalił? Woski masz opalone rzęsy masz opalone… — Nad gazem. Ale upał… — Gorąco! — Dziwny jest ten świat! — A bo ja wiem?… Pytanie zawisło na chwilę w powietrzu, po czym jak nie gruchnie całym ciężarem na ziemię. Ledwo zdążyli odskoczyć. W podłodze ziała wielka dziura. Przyjaciele wiedzieli z doświadczenia, że tam gdzie jest wielka dziura, tam prędzej czy później pojawia się jeszcze większa łopata. Nie mając pewności, czy znajdą się wśród kopiących, czy kopanych, spakowali manatki i wyszli na ulicę, by zetknąć się z życiem. — A gdzie teraz smołujecie? — Tera kładziem asfalt na przyczółku. Jak leci? — Powolutku jak to smoła. — No, to asfaldujcie. A ci ludzie, to od was? — Którzy? — A ci, co tak dziwnie nieruchomo stoją; dlaczego nie pracują? — To nie nasi. To przechodnie, za wcześnie wleźli na asfalt, to i przylgli… — Machają, krzyczą… — Nie wyliżą, nie ma mowy — asfalt u nas teraz porządny, importowany. — Ależ się drą, o co im chodzi? — Walec ruszył. — To straszne… przecież tak nie można, to są ludzie. — Panie, a my to co, nie ludzie? Kto im kazał w smołę się pchać, w robocie przeszkadzać?… Ja im do urzędu z butami na biurko nie włażę. Nauczą się pracę szanować. Walec nadjeżdżał, ludzie krzyczeli, pracownicy miejscy zajadali drugie śniadanie, a gapie przyglądali się. I żal, że nikt nie miał czasu na głębszą refleksję. VI. NIE WYJAŚNIONE OKOLICZNOŚCI — Stać! Stać! kto wy? — Swój. — Nasz? — Nie, swój. — I co wy tak? — Ano idę. — Idźcie? Jak idziecie? — Tak mniej więcej. — Tak mniej więcej idziecie, a dokąd? — Tam. — A nie tam? — Pokazuję, że tam. — Żebym ja wam nie pokazał. — No, pokażcie. — Komu? — Mnie — A ja wiem kto wy? Najpierw wy mnie pokażecie. — Ja już pokazałem. — Nie zauważyłem. — Trudno, teraz wasza kolej. — Nie wierzę wam. Wy nie macie. — Mam. Pokazujcie? — Pokażemy razem. Policzę do trzech i pokażemy. — Policzycie do trzech i ja pokażę, a wy nie. Znamy takich. — Słowo honoru, że pokażę. Ja pokażę, ale do was nie mam zaufania. — Jak wy pokażecie, to i ja pokażę. — Dobra. Liczę do trzech i pokazujemy. Uwaga: raz, dwa… — Stop! — O co chodzi? — Tak stoicie, że nawet jak pokażecie, to nic nie zobaczę. — Stoję, jak stałem, to wy się przesuwacie, żeby mi nie pokazać. — Mieliście liczyć, a się czepiacie! — Uwaga! Raz, dwa… — Stop! — Co się stało? — Liczycie dużo wolniej niż poprzednio. Od razu wiadomo, że kombinujecie, jakby tu nie pokazać. — Liczyłem wolniej, bo nie widziałem u was żadnego przygotowania do pokazania. — Co was obchodzi moje przygotowanie. Sami się przygotujcie. — Uwaga! Raz, dwa, trzy! No i dlaczego nie pokazaliście? — A wy? — No, bo wy też nie. — A co, sam miałem pokazywać? Dobry sobie. — Kolego! Ustalmy jeszcze raz… obaj otrzymaliśmy zadania. — Tak jest — Mieliśmy się spotkać właśnie w tym miejscu. — Zgadza się. — Ale nie znamy się. Posiadamy natomiast znaki rozpoznawcze. Albo jeden z nas go nie posiada. Jeżeli obaj pokażemy znaki, to jesteśmy tymi ludźmi, którzy mieli tu się spotkać. Jeżeli ktoś z nas nic ma znaku, to wiadomo, że nie ma nic wspólnego ze sprawą, a nawet może zaszkodzić… Jasne? — Jasne. — Stoimy tu już godzinę. Czas ma decydujące znaczenie dla powodzenia naszej akcji. — Oczywiście. — Przyznajecie mi rację. Więc uwaga, liczę do trzech… Ocienione brązowym borsalino oczy badawczo sondowały przeciwnika. Ręce głęboko ukryte w kieszeniach.. prochowca zaciskały się na kolbach (kukurydzianej i do lutowania). Wzajemna agresja rosła. Działało odwieczne prawo natury, które mówi: „Lepiej idź pan do domu!” I już miały paść strzały, a bezwładne ciało osunąć się na ziemię, gdy nagle… Drzwi przedszkola miejskiego nr 6 imienia Króla Heroda otworzyły się z trzaskiem. Gromada przedszkolnej dziatwy otoczyła wpatrzonych w siebie przeciwników. W takich warunkach nie mogli pracować. Zmienili plany na inne i udali się na dworzec. „Uwaga… uwaga!… Stacją Czczew… stacja Czczew. Pociąg osobowy, zwolniony od Olesna, przez Miechów, Supraśl, Jakło, Dwiny, Ambor, Kozubice, Letamry, Branków, Przeski, Dromidów, Wykroty, Szaragi, Jazwice Pieskie, Bryków, Parzęć itd. odjedzie z toru 5 przy peronie. Pociąg zatrzymuje się tylko w Kozubicach. Uwaga, powtarzam: w Kozubicach. Stacja Czczew… Dzieci do rozjazdu na kolonie proszone są o udanie się na tor 3. Powtarzam…” — Pilnuj walizek! Ja pogadam z konduktorem. „Stacja Czczew… Pociąg pancerny do Wołomina odjedzie… Proszę wsiadać drzwi zamykać! Matko! Myj owoce po jedzeniu!” — Przepraszam, obywatelu konduktorze! Czy ten pociąg udaje się, być może, w kierunku Pasłęga? — Który? — A ten… o rany! Zniknął! — Panie, on tak zawsze. To pociąg widmo. My tu zwyczajni. O, patrz pan, teraz stoi tam… ale nie ma co lecieć… bo i tak nic z tego… — Gdzie pan jest? — Ja jestem konduktorem właśnie z tamtego pociągu. Uuduuuuu… — A sio, duszo nie myta! — Nieczysta. — Jak nieczysta, to nie myta. „Stacja Czczew… Jadwigę Maruszeczko proszę o zgłoszenie się do komisariatu dworcowego. Nieprzyjemna sprawa. Obywatelu! Nie wychylaj się! Odjaaazd!!!” — Dzień dobry. Czy to miejsce jest wolne? — Zajęte. — A to? — Zajęte. — To może to? — Też. — Ależ proszę pana!… — Przepraszam, ale jestem zajęty. — Pan w góry? — Nie, na dół. — Nie rozumiem. — Grotołaz. — A, to pan w góry. — Przecież mówię, że w dół. — No, dobrze, a gdzie są te groty. — Na strzałach. — A strzały? — Ucichły. O, znowu przysunęli… siedemdziesiątka piątka… Podczołgajmy się do tego zagajnika, to ich zajdziemy z boku. — Ciii… O, patrz, tu musiała być nielicha strzelanina. Pełno łusek. — Taaak… Te większe to z karpia… A te z płoci… albo z karaska… — Lina. — Skąd, lin nie ma łusek. — Lina — mówię — Podaj linę. — Co chcesz zrobić? — Przy wiążemy się do dwóch końców, bo robi się ciemno i możemy się zgubić. — Bardzo słusznie. Ja się przywiążę do jednego końca… a ty… O rany, Julio! — Co się stało? — Ojejuniu! Niemożliwe… — Może powiesz, co niemożliwe? — Ta lina… ta lina… — Co, do jasnej! — To lina ma tylko… jeden koniec!… — Co ty mówisz? — Zobacz! — Faktycznie. To straszne! A gdzie może być drugi? — Drugiego w ogóle nie ma. — Może wziąłeś tylko pół liny? — Najwidoczniej. Druga połowa została w domu. I co w takim razie zrobimy z tak niemile rozpoczętym biwakiem? — Z tak niemile rozpoczętym biwakiem jesteśmy zmuszeni radzić sobie, jak przestało na prawdziwych harcerzy lub robinsonów. Bo ja ich bardzo lubię. — A kogo oni się radzili? — Nikogo, ponieważ nikogo nie było. Mogli liczyć tylko na siebie. — Samodzielność i umiejętność dawania sobie samemu rady w najtrudniejszych warunkach — to cecha wspaniała i pożyteczna. Mają ją z reguły prawdziwi mężczyźni i wspaniałe kobiety… Co ty podsuwasz?… — Podsuwam to ci właśnie pewien przykład dla zobrazowania, jak można dać sobie samemu radę w różnych sytuacjach. Pomyśl… jest noc… rozbija się twój okręt… lądujesz na bezludnej wyspie, w dodatku pełnej ludożerców. Co robisz? — Słucham. — Nie teraz, tylko wtedy. Co wówczas robisz? — Więc wówczas jak przylatują ludożercy, to nakładam kapelusz, i udaję trującego grzyba. — Ale jest noc, zimno ci… ludożercy są, powiedzmy, jeszcze ich nie ma… ale przyjdą… — Kiedy? — W środę. — To go nazwę środaszek. — Kogo? — Piętaszka! — Teraz to ja nic nie rozumiem. — Posłuchaj. Biorę chrust… trawę… gałęzie i krzemienie, którymi okładam ognisko… zapalam ogień, a tu patrzyć… kozy… dzikie… To ja je cap… — A cap? — Capa też capnę. Zasiewam pomarańcze… robię ubrania ze skór… oraz mleko i rybki… — Dosyć! Dosyć! — Poczekaj, niech dokończę. Któregoś razu patrzę, a z drugiej strony wyspy jakby łuna. Wychodzę na wierzchołek góry, patrzę… a tam olbrzymie miasto… Wczoraj jeszcze plaża i piasek… a dziś… metro — pola, neony. Schodzę ja niżej, ubrany jak to na bezludnej wyspie — skóry… broda… parasol z liści… i pytam takiego małego, co się tam najwięcej żołądkował: Panie! Co się tu dzieje, jak pragnę jagnię: Bo tych kóz to miałem już’ potąd. A on na to: Film kręcą, dzikusie! Nasi przyjaciele odczuli niepokój. W ich prywatnej fikcji pojawiła się inna znacznie bardziej fikcyjna. Film. Subtelna równowaga między rzeczywistością a wyobraźnią mogła ulec zachwianiu. Mogli stracić trzeci wymiar i spłaszczeni, zmienieni w kolorowe cienie, musieliby co wieczór wielokrotnie odtwarzać coś, co wymyślił ktoś inny. Nie mówiąc już o perforacji, która jest dość bolesna. Sprawę uratował fakt, że film był ładny, rozsądny i o miłości. — To był bardzo piękny i wzruszający głęboko film. Ona była młodą lekarką na wsi i miała romans z jednym scenariuszem z telewizji. Taki przystojny brunet z własną książeczką. Ta lekarka była blondynką i była mu życzliwą, jak się spotykali w tej wsi, gdzie on zbierał materiały na utwór, który pisał do telewizji. Ona na początku była mu obca, ale potem się coraz bardziej zbliżyli. Pewnego razu, w trakcie rozmowy, bo był upał, rozebrali się i zasnęli, a jemu wypadła z kieszeni legitymacja. Ona, szła się napić kwaśnego mleka i trach, patrzy, legitymacja! Otwiera, a tam żona i dwoje dzieci. — W tej legitymacji? Jaka to była? — Rodzinna. To znaczy zdjęcie rodzinne. A z tyłu podpis: Mojemu Misiowi, mężowi — Jagoda i dzieci jego. No i tak dalej… W końcu film się skończył. Wrócili do domu i po chwili usłyszeli pukanie w drzwi. Było to niezmiernie dziwne, albowiem przyjaciele nie posiadali drzwi, tylko zasłonkę. I to na oknie. Na wszelki wypadek odpukali w nie malowane drewno. — Wszystkie zjawiska przyrody, niezrozumiałe w swojej tajemniczej dziwności, od dawna sprzyjały rozwojowi ciemnoty. — Szczególnie zaciemnienia. — Z powodu niskiego stanu oświaty było ciemno. Ponieważ ludzie nie znali pisania i czytania, byli analfabetami. — Bo wiadomo, że wszystkiego na gębę nie załatwisz. Musi być pismo, kopia, kalka, numer dziennika, czyli mówiąc jaśniej — bumaga. — Ty mnie jednak zadziwiasz. Skąd nabywasz swe wiadomości? — Drogą słuchania. — No, no, no. Brawo! — Dziwne zjawiska: a to zaćmienie słońca, a to piorun walnął, szlag trafił… ludzie uznawali… — Z kota pod włos iskry się pojawiają… — Krowie odjęło mowę… Heńkowi paszportu nie dali. — Jeden odjął dwa od siedmiu i wyszło mu cztery… — Kometa ogonem machnęła… — Ziemia się rozstąpiła… — Te wszystkie dziwne rzeczy ludzie uważali za nadprzyrodzone i nieprzyjemne, dlatego palili czarownice. — A papierosy mieli? — Nieee… Wtedy jeszce nie. — No widzisz. Musieli coś palić. Nałóg to nałóg. Tego Brunera to słusznie. Należało mu się. — Nie Brunera tylko Bruna, Giordana. Zastanów się, co ty mówisz i jak brzmi. — O co ci się rozchodzi? Albo ja mówię albo się zastanawiam. Nigdy nie mieszam czynności. — Ależ, mój drogi, zasta… — Nigdy nie mieszam. A jak jesz, to mówisz? — Widzę, że jajko robi się mądrzejsze ód Kolumba! Wystrzegaj się następujących odchyleń od zdrowego rozsądku, takich jak: — Przesądy, zabobony, gusła, czary, uroki, szarlatanina. — Szamania, magia… biała, czarna… i nijaka… — Spirytyzm, magnetyzm, telepatia.. — Różdżkarswo… — Znachorstwo — Cygaństwo — Kosmogonia, froidia! — Lęk przestrzeni! — Okultyzm, obsukrantyzm. — Lewatywa i że denaturat na oczy działa. — Eliksirium, wiedza tajemna, balsamizm. — Kretynizm. — Sekretyzm, mumifikacja, stygmatyzm. — Asmatyzm, bo dusi… Lubczyk, bo lubi… — Cicho! Lapis, ibis… — Orbis! — Mane–Tekel–Fares. Fartum Nemezis. — Ząb mądrości. — Diabelizm, demonia, myzozygizm i sennikarstwo… Siedział żołnierz na cmentarzu I popijał dla kurażu, Bo założył się z kolegą, Że odwaga cechą jego. Z wieży zegar północ bije. Wśród nagrobków wicher wyje. Wtem ze zgrzytem się otwiera. Grobowcowa pakamera, Widmo blade okiem błyska I podchodzi bardzo blisko. A nasz bohaterski sokół Ducha oddał wskutek szoku. A kolega jego wierny. On był bowiem majak senny. Próżno woła — zbudź się druhu! Ciało leży już bez ruchu Kolega zaś szepcze tak: Chociaż byłeś zuch nad zuchy, Zmarłeś, bo wierzyłeś w duchy. Precz z duchami! Precz z ciemnotą! Wtedy nie ulegniesz psotom Nie dasz zniszczyć się gusłami’ Kiedy wierzysz w racjonalizm Bo inaczej przyjdzie strzyga I ci włosy powystrzyga. Odeszli od poprzedniego tematu i szli teraz wiejską drogą w kierunku wschodzącego słońca. Na ramionach mieli motyki. Na głowach strzechy, na nogach łapcie, w dwojakach barszcz, a w uszach melodię pól i łąk. Szli tak przekomarzając się intelektualnie. — Jaki jest najdokładniejszy zegar świata? — Atomowy. — Trochę logiki. Ten jest najdokładniejszy, według którego nastawia się wszystkie inne. — No wiesz… — W jaki sposób uzyskujemy zaćmienie Słońca lub Księżyca? — Kiedy orbita Ziemi… — Zaćmienie Słońca lub Księżyca uzyskujemy przez zasunięcie rolet. — To jest idiotyzm… — A odpowiedz, czym się różni człowiek? — Przede wszystkim, jaki człowiek, poza tym, od czego lub od kogo? — Człowiek się różni od siebie w zależności od okoliczności na sytuację… — To jest tłumienie wolności słowa, to jest terror, to jest… — Cicho! Teraz będzie z historii. Dlaczego Kazimierz Wielki był wielki? — No cóż, powodów jest szereg… Zastał Polskę drewnianą, zostawił murowaną, zreorganizował administrację, nie dał uciskać chłopów… — Niedostatecznie! Przed nim król był Łokietek, tak? — No ta..: — A widzisz. On miał wzrostu metr dwadzieścia, to po nim każdy następny musiał być wielki. Nawet ja, mimo iż nie grzeszę wysokością. — Mój biedny przyjacielu. Ponieważ rozumiem udrękę twego prostego mózgu, nie będę wyciągał konsekwencji z pożałowania godnych incydentów, które miały miejsce w naszych wzajemnych stosunkach. — Jasne Panie, cosik mi się widzi, że zgoda między nami. — Ano zgoda. Czas, by wszystkie stany wspólny odnalazły język. — A co, trzeba kogo lać? — Bynajmniej nie w celu wspólnej agresji chcę się z wami pogodzić, mój dobry człowieku, ale arystokracja się wykrusza i brakuje nam czwartego do preferansa. — A nam z kumem trzeciego dnia do dupniaka. We dwóch nudno i zadek boli. — To przyjdźcie z kumem do nas na salony. Zagramy w coś bardziej demokratycznego na nieograniczoną liczbę osób. — A co to za gra? — W inteligencję. No może w inteligencję na początek to za dużo, w półinteligencję zagramy. — A gdzie wy mieszkata, jasny panie? — W Domu Turysty numer dwa. Traficie? — Co nie mam trafić, mam łebskiego szofera. Znaleźli się w martwym punkcie. Pocieszali się, że to złoty środek. Okazało się, że to nie złoty środek tylko srebrny ząb. Nie wyjaśnione okoliczności gmatwały się coraz bardziej. Postanowili zasięgnąć języka. Po konkretnych konsultacjach doszli do wniosku, że będzie to język polski. — Byłem na wieczorku autorskim jednego poety z grupy Tera My! Piwa nie ma, siedzi paru chudych, drobnych dryblasów, jeden mówi, reszta nie słucha, tylko czekają na swoją kolejkę, bo one, te poety, wszystkie mieszkają w Pruszkowie i ostatnia kolejka im odchodziła za godzinę. Naparzałem się z poetą modemem i ambitnym. To znaczy on mnie lał, a ja się zachowałem elegancko, nawet chudziny nie tknęłem, bo mnie uczono: Jak cię obywatel zaczepia to go sztuknij, ale artysta rzecz święta. — I nie oddałeś? — Nawet mnie nie bolało. Co się chudzina zamachnął, to zmieniał decyzję. A zanim znalazł odpowiednią podkładkę… — Podkładkę? — Bo on się opierał na cytatach. Tak sam z siebie, to muchy by nie skrzywdził. — A co, jak sądzisz, wyzwoliło agresję tego modernisty? — Przyszedłem, siadłem, zapaliłem, słucham i nagle…! — Aaaaa! — Nie bój nic. On mówi coś, ten poeta, żeby chciał być ptakiem i jeszcze coś tam, i w ogóle, że coś by zrobił. A tamten nic. Czekają na kolejkę. No, to się chciałem zachować, wstaję i mówię: Bardzo mnie się pana twórczość podoba, ja pana rozumiem, ja też bym chciał być, w ogóle najlepiej ptakiem i to w Ryjo de Żanejro. Zrozumiałem, o co się panu rozchodzi i popieram. Wtedy ta reszta w śmiech, a on jak się nie zerwie, jak mnie nie huknie w ucho. Ty przybłędo, prostaku prymitywny — krzyczy. — To ja się tutaj morduję, świętą tajemnicę poezji stwarzam, hermetyczny świat kreuję, sam nic nie rozumiem z tego, co robię, a ty, chamie jeden, przychodzisz z ulicy i rozumieniem swym mnie obrażasz? No i w ucho mnie, drugi raz w nos! Artysty bić nie będą i w końcu stroną poszkodowaną się stanę. Więc ryms na kolana i krzyczę: Autograf proszę! — Ja rozumiem jego reakcję. Ja bym się też wściekł. Pisze człowiek ambitnie, a tu przychodzi prostak i wszystko rozumie. To jest ewidentna bezczelność! Poezja nie musi być niezrozumiała. Nie musi pancerzem hermetyzmu ochraniać swoich świętych tajemnic. Wystarczy, żeby była szczera. Paryż — miasto moich marzeń. Spójrz synku, ten Łuk Triumfalny to pamięć Cesarza Co wzrostu był niewielkiego, po prostu smyk. A w środku Sekwana jak barwny szal Izadory. Utrilla w uliczce pędzel zostawiony, Na Montmartre, na Montmartre, francuszczyku żwawy! O Sacré Coeur! Ktoś mi stanął na nogę Jak tłumno! To lipcowy dzień. Bożole się leje jak krew la roi. Odpocząć w jej cieniu radzę, gościu tobie. Wita cię radośnie wieża pana Eiffla. Rusz się, rusz, to już wieczór w Moulin Rouge… Szampana, nalej mi… Paryski gawrochu… śmiej się ze mną! A dziwka wargi grube dmie, 20 franków masz, to bierz. Tutaj, w tym właśnie mieście był z wycieczką Koła Młodych Poetów — Stanisław Rysio Marucha z Pasłęga, o czym donosi gwoździem na rzeźbie w Ogrodzie Wersalskim 22 JI.1976. Z ogrodu przeszli do wnętrza. Gdyby nie dach, ściany i okna, prawdopodobnie nie zauważyli by zmiany. — Na drugim piętrze mamy piwnicę zbójecką. W stylu wczesnego ćwierćwiecza nie naszej ery. Bogato internowana przez nieznanego artystę Jonusa z Koftu. Ciekawostką tej mozaiki jest fakt, że układana była lewą ręką, co stwarza patrząc spod oka, tzw. złudzenie prof. Mańkuta. Dalej widzimy Przeciwległą ścianę, która to ściana… — …Jest odpowiednikiem ściany naprzeciw siebie. Z boku przylegają do tej ściany tzw. boczne. Taki sposób ograniczenia przestrzeni znany był już za czasów FWP i Bolesława Kudłatego, zwanego również pyrgniętym. U góry pod sufitem, czyli plafonem, widzimy kryształowego usposobienia żyranta. Proszę nie przekręcać tastera, bo go razi w oczy. Podłoga, czyli antyplafon zachowała się całkiem przyzwoicie w czasie rozbiorów. Niestety, brak jej do dzisiaj klepki. O, tu! Prawdopodobnie została wywieziona przez barbarzyńców. Do rzeczy… sala ta służyła do narad. — A obecnie? — Obecnie zasadniczo zmieniła charakter. Urządza się w niej konferencje. Czy są pytania? — Czy nie znalazł ktoś mojego szalika? — Proszę pana, to nie jest pytanie. Czy są pytania? — Kto mnie piwo wypił? — Ależ kolego, to też nie jest pytanie. — Być albo nie być?… — O, to jest pytanie!… Jest że szczęśliwszą rzeczą znosić pociski zawistnego losu… — Nie hamletyzujta, panie prelegent Ni ma o co! — Uspokójta się, Balcerek! Kontynujta! — …Jesień maluje nam świat, barwiąc kwiaty i liście. — A kto ją o to prosi?… — …Złota jesień znana jest nie tylko w kraju, ale i za granicą… — Nie każden lubi calwados. — Warn, Balcerek, tylko jedno w głowie, że nie wspomnę o drugim, bo dzieci som na sali. Popatrz, popatrz, skacze gil, spędź z tym gilem kilka chwil. Nie opodal śpiewa szpak, spróbuj tak, spróbuj tak! Na gałęzi gwiżdże kos, który też ma piękny głos. Nie bój się dyskusji z wiatrem, poczuj się w przygodzie. Gęsi za wodą, kaczki za wodą a ty na lodzie. Solidaryzuj się z przyrodą, gdy cię społeczeństwo zgniewa. Gęsi za wodą, ludzie zawiodą, a ptaszek śpiewa. VII. PRZEDNIE BREDNIE POOBIEDNIE Motto: … panie hrabio, kiedy zobaczę swoje pieniądze? Jan Maruszeczko — ociemniały kamerdyner Był zachód. Słońce tropików zapadało w turkus południowych mórz. Słona bryza niosła od raf krzyki mew. W dalekiej wiosce bęben dudnił. Bawoły groblą ciągnęły wóz. Spóźnione czółno poławiacza pereł przybijało do przystani. Wargi dziewcząt kusiły obietnicą. Byłoby naprawdę miło, gdyby efektu nie psuła odrapana rama. A i gwóźdź, na którym wisiał obraz z tym widokiem nie dość że zardzewiały, miał do tego debilnie spłaszczoną główkę. Przykry ten zgrzyt nie rozczarował naszych przyjaciół. Wulgarny utylitaryzm otaczającej rzeczywistości zbrzydził ich, zniechęcił i wprowadził w stan łagodnej akceptacji, własnej rezygnacji. Postanowili być ponad. A co jest ponad? Eksponat. Otuleni ciepłymi pledami w szkocką arystokratę, przestali wychodzić z domu i szukać towarzystwa… Bo i kogóż mogli spotkać? Prostaków, których ŻYCIE NIE POPIEŚCI, A NOBLESSE NIE OBLIŻE. Rozkosze stołu, konwersacja, niewątpliwa ekskluzywność i elitarność ich stylu bycia, z nawiązką wyrównywały przejściowe niedogodności związane z nawykami ukształtowanymi długim przebywaniem w zdecydowanie egalitarnym społeczeństwie, z którego się świadomie estetycznie wyobcowali. * — Cóż, wicehrabio. Pojedli, popili, zakąsili… Pora wdać się nam w uroki towarzyskiej konwersacji. — Mój lordzie, sława pańskiej kuchni… — Nie przeszkadza panu, że bez okna? — Osobiście, piękne widoki rozpraszają mnie w trakcie spożywania posiłków. A propos, gdzie pan zdobył tak znakomitą kaszankę? — Ooo! Mam ludzi. — Jej smak skojarzył mi się nieodparcie z pieczenia z leoparda. A było to… — Słucham, wicehrabio. Słucham uważnie. Nie będzie panu przeszkadzało, że powykałam sobie w trakcie? — Ależ skąd. Czy zauważył pan, milordzie, taką zastanawiającą prawidłowość, że IM MNIEJ ZĘBÓW, TYM WIĘCEJ MIĘDZY NIE WŁAZI? — W tym miejscu zawsze przypomina mi się maksyma nieodżałowanego współbiesiadnika, Hipacego baroneta of Maruszeczko, który zwykł był mawiać: Jama gębowa nie znosi próżni, proszę o dokładkę. Ale co z tym leopardem? — Pamiętam jak dziś. Sawanna w słońcu, trawa podzwrotnikowa szeleści, kolba mojego wierneg chesterfielda przyjemnie uwiera mnie w bok, gdy wtem!… — Aaaaa! — Nie bój nic… to znaczy… Nie sądzę, lordzie, aby zaistniała sytuacja usprawiedliwiała uprzejmą gwałtowość pana reakcji. — Pan, wicehrabio, ma taki dar wyczarowania dramatyzmu z najprostszej wypowiedzi. — Pan mnie podchlebia, lordzie. Nie wiem, czy będę w stanie sprostać takim komplementom. A więc kontynuuję, gdy nagle… W tym momencie… mignęło mi coś białego w zaroślach nie opodal. Rozumie pan, milordzie, że w normalnych europejskich krzakach, jak mignie coś białego, to gentelman albo udaje, że nic nie widział, albo stara się, by jego nie zauważono. Ale tutaj… mogło to oznaczać tylko jedno. Śmiertelne niebezpieczeństwo! I rzeczywiście. Skradam się, gdy nagle zza baobabu wyskakuje… — Leopard! — Nie, kelner! I podchwytliwie pyta: Co szanowny pan sobie życzy? Widzi pan, w Europie jak wyskakuje kelner, to znaczy, że fatamorgana i można na niego nie zwracać uwagi. Ale w sercu „czarnego lądu”, gdzie obsługa turystów jest postawiona na pewnym poziomie, to nie może być halucynacja, omam czy też natręctwo wzrokowe, i trzeba coś zamówić, żeby zachować twarz. — I co pan na to, wicehrabio? — Znalazłem się w kropce. Byłem zupełnie bez apetytu. Pomyślałem: wykręcę się jakimś zimnym napojem, przy stawką i pójdę dalej popolować. Ale to jest, milordzie, Afryka! Kelner staje się agresywny. Co pan sobie życzy na gorąco? — powtarza. I widzę, że jest zdecydowany przyjąć zamówienie. — Ach te tropiki i ich smutki! — Właśnie. Więc idę va banque i mówię: Leopard saute, jedna lampka czerwonego wytrawnego, jak nie ma bułgarskiego, może być rumuńskie, pieczywko, masełko… — I co on na to? — Tu wpadłem, kelner przyjmuje zamówienie, znika w trawie, za chwilę przynosi i serwuje. Mówię panu, deliiicej–jie… — Wyobrażam sobie. — Nie umywa się zresztą to wszystko do dzisiejszego posiłku. 2a mało kartofli. Dla mnie musi być dużo kartofli, milordzie, inaczej nawet nie czuję, że coś zjadłem. — I tak się skończyło, wicehrabio? — Źle. Tak jak przypuszczałem. Zaszkodziło mnie. — Wicehrabio, ale dlaczego to dość egzotyczne pieczyste skojarzyło się panu z kaszanką? — Widzi pan, milordzie, bo potem, kiedy przyszedłem do siebie, pomyślałem sobie, że gdyby od niego, od tego drapieżnego kelnera afrykańskiego, zażądał kaszanki, to mógłbym się wykręcić od niezaplanowanego posiłku. Kaszanki nie mieli na pewno. — Ależ skąd ta pewność, wicehrabio? — Sądzę, mam swoje powody, że co prawda z tych usług kulinarnych korzysta dość snobistyczna publiczność, ale bez przesady, milordzie. Podejrzewam, że nawet oni nie przeczuwali istnienia takiej potrawy… To było rzeczywiście wyśmienite, markizie. — Pan, hrabio, zbyt łaskawy. Zwyczajnie, można rzec pospolicie placki kartoflane na oleju. — Czemu więc przypisać ich niepospolity smak? — Kartofle, z których zostały zrobione, są nawożone naturalnie przez wiernego sługę, który mi ich dostarcza. — Tak, tak… naturalność… Oto cecha, której nam najbardziej brak. — Kawa? Cygaro? — Dziękuję. Jak pan, markizie, przyrządza ten wyśmienity napój? — Naparzam. — O, to ciekawe. Oburącz? — Naparzam oburącz, tyle, że z odwrotnej pozycji. Bo jestem szmaja, hrabio. — Mańkuctwo nie hańbi, szlachectwo zobowiązuje. — Po jedzeniu, nie zapomnij o paleniu. Przepalimy, hrabio? — „Warta” — pierwszy raz napotykam tę markę, markizie. Cóż za bukiet. — Myśliwski na dziko. — Taak. Teraz odróżniam. Buczyna, świerk, idealny dym, markizie. — Więc tak. Co to ja chciałem?… W pierwszych słowach mojego listu… raz kozie śmierć! Więc jakie są pana plany wakacyjne hrabio? — Udaję się do wód. Naturalnie gazowanych. — Ciechocinek, Baden, Polanica, Wary czy Baden Zdrój? — Ależ tam się w tym roku nie jeździ, markizie. — To bardzo miło, że pan mnie uprzedził. Jeszcze bym się wygłupił, tak jak w zeszłym roku, gdy pojechałem do Sopot — Kurort. Sami znajomi, zbity ich, że się tak wyrażę dum, ale mówiąc szczerze, między nami, nikogo nie było. — W tym roku jeździ się do miejscowości Pryszczatka w puszczy Długopyskiej, nad jeziorem Gębno, względnie Mordno. — Od kogo pan hrabia o tym słyszał? — Wydedukałem. — Wydedukał pan sam z siebie? — Otóż tak. To jest absolutna głusz. Czy to stwierdzenie nie naprowadza pana, markizie, na natrop? — Dawno nie próbowałem, hrabio. — To bardzo proste, markizie, tam jest głusz. Absolutement. Automatycznie wszyscy pragnący samotności w dobrym towarzystwie, tam się udadzą. Będzie oczywiście tłok, deptanie sobie po rękach, ale to jest absolutna głusz i żywej duszy pan tam nie spotka. — Dlaczego hrabio? — Markizie, gentelman nie wie tego, czego nie chce. Tylko oczywiście nie należy przesadzać. Jak książę Lorenzo de Maruszeczko, który nie przyjął do wiadomości komunikacji miejskiej i wpadł pod tramwaj… — To był autobus, hrabio. — Pan wybaczy, markizie, ale dla Jego Wysokości było bez różnicy. — Duża różnica, hrabio. Bo tam, gdzie książę był łaskaw wpaść, nie było szyn i tramwaj nie miał po czym jeździć. — To byłaby różnica, ale dla tramwaju. — Pan mnie wybaczy, hrabio, ale tramwajowi wszystko jedno, kogo najeżdża to demokratyczne urządzenie użyteczności publicznej. — O! Tu bym się nie zgodził. W przypadkach najeżdżania różnica rzeczywiście jest znikoma, ale w przypadku przewożenia egalitaryzm tego urządzenia lokomocji miejskiej zaczyna być wątpliwy. Jedni stoją, drudzy siedzą… Pan, markizie, dostrzeże zapewne różnicę między tramwajem a rolls–roycem. — Owszem Rolls–roycy znacznie rzadziej kursują. — Do wszystkiego trzeba mieć odrobinę szczęścia, ale nic nie zastąpi przyjemności rozmowy z panem. — Pan mnie podchlebia, hrabio. — Ale skądże znowu! — Właśnie, skąd?! — Co skąd? — Że znowu. — Co znowu? — Nie wiem. Pan wybaczy hrabio, wątek się mnie wysmyknął. Może to był śliski temat? — Nie przypominam sobie tematu, markizie. Ludzie ze sfer nie rozmawiają na temat. Temat sam się pojawia i znika, w tej sytuacji zagubienie wątku nie stanowi tragedii. Nieprawdaż? — Prawdaż. — Więc przychyla się pan? — Przychy… — Cóż się stało, markizie? — Zaszła pożałowania godna sytuacja. Przychylając się do pana wniosku, hrabio, straciłem okresowo kontrolę nad nachyłem przychyłu. — Wyrażam panu swoje ubolewanie, jednocześnie żywiąc nadzieję, że nie. Ale stłukłem sobie, no jakby to wyrazić… jedną literę z czterech… — Czy można wiedzieć którą markizie? — Niestety pierwszą. — W tej sytuacji pozostaje mi tylko wyrazić nadzieję, że do wesela się zgoi, że zacytuję popularne powiedzenie. — Do wesela?… Słaba pociecha, hrabio. Jestem jeszcze przed rozwodem. — Jeszcze klopsika? — Ależ hrabio, zjadłem już szesnaście i sądzę… — Zjadł pan, margrabio, co prawda dziewiętnaście, ale proszę się nie krępować. Pana apetyt jest moim obowiązkiem. — Baronie, pozwoli pan, że dobiorę kopytek. Kopytka chodzą parami, cha, cha!… Nie mogę się oprzeć, cóż to za niezrównany smak. — Pan zbyt łaskaw, markizie. Odrobina mąki i wody… — Ba! Wszystkie wielkie wynalazki są proste. Ale jaka ta mąka i jaka woda… — Mąka pszenna, wóda bieżąca… — Od razu rozpoznałem, baronie. Może jeszcze odrobinę repety poproszę. Tak coś na ząb. — Na ząb służę weramonem. — Dziękuję, margrabio, gdzie mógłbym popić? — Kran w korytarzu, baronie. — No cóż, pojedli, popili, pora pokonwersować… — Cóż, pamiętam jak dziś, było to w Biarritz–Zdrój, w hotelu „Dżordża”. Zamieszkała tam w apartamencie tajemnicza nieznajoma. — To ciekawe. — Nikt nie wiedział, jak się nazywa, skąd pochodzi, jak wygląda. — Nosiła woal? — Otóż nie. Nikt nie wiedział, co ona nosi, bo nikt jej absolutnie nie widział. — Pan wybaczy, markizie, ale w jaki sposób owa nieznajoma zaznaczyła swoją obecność? — Absolutnie dyskretnie. Zaznaczyła raczej nieobecność, czyli szczerze mówiąc miedz nami, obecności nie zaznaczyła. — To skąd wiadomo, że była? — Otóż to. Można to było tylko wydedukać. Po pierwsze, za apartament ktoś płacił i to ktoś smukłego wzrostu wysokiego. — Jak to? — Bo płacił zawsze z góry. — To mnie nie przekonuje. — Banknoty służące do opłat pachły wykwintną perfumą i były lekko przysypane pudrem. — Może ktoś je rozmieniał na drobne w drogerii? — To były same grube. Poza tym, wyczuwało się ową nieuchwytną atmosferę wykwintnej kobiecości po jednym szczególe. — Co to było takiego? — Jedna pokojowa znalazła w buduarze maszynkę do golenia z wyraźnymi śladami szminki. — Ooo! — Podniecony do białości tą straszliwą tajemnicą postanowiłem ją rozwikłać. Przekupiłem służbę i kiedyś w nocy zakradłem się do buduaru tajemniczej nieznajomej. Siedziałem bez ruchu wiele godzin na szezlągu, gdy nagle… — Aaaa!!! — Nie bój nic. To znaczy markizie, nie sądzę, żeby był powód do takiej reakcji. Więc nagle uchyliły się drzwi i zamajaczył w nich niewyraźny cień. Zerwałem się na równe nogi, gdy wtem… — Aaaa!!!! — .. ktoś oślepił mnie latarką i powiedział dla niepoznaki basem: „Nie ruszaj się frajerze”, po czym podszedł do mnie, zabrał mnie portfel, zegarek, dewizkę i binokle. Ale nie dałem za wygraną. Powiedziałem: Jestem człowiekiem honoru, szanowna pani i nie zdradzę pani tajemnicy, bowiem, darzę panią uczuciem. Na to tajemnicza nieznajoma odpowiedziała znowu basem, dla niepoznaki oczywiście i żeby zachować incognito: „Ręce do góry, twarzą do ściany, mordę w kubeł”. Wykonałem wszystkie instrukcje dokładnie, nie chcąc do siebie zrażać tajemniczej nieznajomej. Wtedy otrzymałem uderzenie w potylicę i nieprzytomny osunęłem się na perski dywan. Rano znalazła mnie policja i oskarżyła o włamanie. Otrzymałem karę więzienia. Na procesie milczałem jak grób i do końca przemilczałem rolę owej tajemniczej nieznajomej. — Nie wszystko dla mnie jest jasne w tej historii, markizie. — Ależ dlaczego? Przecież zna pan wszystkie szczegóły. — Cóż tajemnicza nieznajoma odwdzięczyła się chociaż panu za dyskrecję, hrabio? — Ona osobiście raczej nie. Widocznie nie żywiła do mnie prawdziwej skłonności. Ale za to inne damy, wzruszone stałością moich uczuć, nie skąpiły mi swoich łask. Tak że statystycznie biorąc, nie miałem powodów do narzekań. — Sądzę, że pora coś przekąsić, markizie. Czy klopsik gryczano — wątrobiany da panu satysfakcję? — Ależ hrabio, klopsik plebejuszem jest i jako tako satysfakcji dać mi nie może. Ale przekąsić to i owo w tak wyśmienitym towarzystwie można zawsze. FACHOWCY DO CZYTELNIKÓW Dwóch facetów lubiło spotkać się i pogadać. Właściwie nie istnieli, dopóki nie zaczęli rozmawiać. Swobodna rozmowa wymaga wyrzeczeń. Nasi bohaterowie uczynili to. Zrezygnowali ze wszystkiego z wyjątkiem dwóch par nóg. Były to owe dialogi na cztery nogi. Jedyny wypadek w dziejach ludzkości, w którym była rozmowa, a nie było rozmówców. Niestety, brak egzystencji bywa równie uciążliwy jak jej nadmiar. Rozmowa — ta omnipotentna pankreatorska ich bytów — przestawała się kleić. Nie było już o czym gadać. Groził im kompletny zanik. Postanowili określić się i unieważnić. Przyjąć na siebie role społeczne. Mieć imię i nazwisko, zawód, adres. Zacząć zarabiać na życie. W ten oto sposób z mgławicowej materii dialogów na cztery nogi, w których wszystko było możliwe, wyłonili się fachowcy, ostatni Mohikanie, świadczący usługi dla ludzkości. W realnym świecie, w którym zaczęli żyć, co prawda wszystko możliwe nie jest, ale za to nic nie jest niemożliwe. I zawsze można znaleźć chwilę czasu, aby docent i majster mogli sobie uciąć rozmówkę. O tym i owym. Szczególnie zaś o owym. I. PO PROSTU ROBOTA Robota wcale nie musi być pracą. Może być rozrywką i przyjemnością. Tylko trzeba wiedzieć, jak się do niej zabrać i na kiedy ma być zrobiona. A to majster i docent wiedzieli. I nie tylko to. Wiedzieli, na przykład, że jeżeli szpinak płuczemy soloną wodą, dalsze płukanie okaże się zbyteczne, ichneumon, zwany także szczurem faraonów, występuje w Afryce, w wychowaniu dziecka można osiągnąć wiele dobrego przez pochwały, a krótkiej monografii słonia nie sposób nie zacząć od bliższego przyjrzenia się jego potężnej trąbie. Erudycja ta nie przeszkadzała im, bo wiedzieli również, że stopień natężenia wykonywanej pracy czy to fizycznej, czy umysłowej decyduje o nasileniu się zmęczenia. Wszystkie te myśli, łącznie z ostatnią zawdzięczają kartkom z kalendarza. Ostatnia kartka z datą 14.XI. 1976r., poza wiadomościami o zmęczeniu, zawierała informację, że w dniu tym zmarł przed laty filozof Hegel. Majstrowi, chociaż nie znał faceta, zrobiło się jakoś smutno, zadumał siei powiedział: — Docent, ja myślę, że z tej naszej codziennej roboty dużo zostanie dla przyszłych pokoleń. I nie wierzę, żeby się znalazł taki mocny, który by dał radę to posprzątać”. GAZ, KOZA I OKO — Czujesz, docent? — Nie, panie majster. — Ciągnij dobrze. — Ciągnę dobrze. — I nie czujesz? — Nie panie majster. — To posuwaj się dalej. W tym miejscu już nie ciągnij. — Dobrze, panie majster. — A teraz czujesz? — Nie panie majster. — Czy ty, docent, aby na pewno nie masz kataru? — Nie, panie majster. Mam bardzo czyste drogi oddechowe. W wolną sobotę brałem naturalną inhalację w Powsinie. Wprawdzie nie dojechaliśmy do lasu, bo był taki tłok i tyle samochodów, ale ci co chcieli pooddychać świeżym powietrzem, biegali do lasu, nabierali powietrza i wracali, — Nie teoryzuj, tylko ciągnij. Musi gdzieś w tym miejscu się ulatniać, czujesz? — Nie, panie majster. Nic nie czuję. Może to nie ta rura. — Doszedłeś do końca? — Jeszcze nie. — To dojdź. I ciągnij. Musi gdzieś być przeciek. — Ale dlaczego pan majster skłonny jest tak uważać? — Bo klient mówił. — Że czuje? — Nie, że ucieka. — A w jaki sposób może wiedzieć, że ucieka, jak nie czuje? — Czuje przy płaceniu rachunku. Poniał, docent? Płaci wysokie rachunki za gaz. — To jeszcze nie świadczy o ulatnianiu… może zużywać tyle? — Do czego? — Do gotowania, na przykład. — Niestety, docent, on nic nie gotuje. Jest na diecie. Nie może jeść gotowanego tylko smażone. — To może ogrzewa mieszkanie. — Po co mu ogrzewać mieszkanie gazem, jak ma kozę. — A czym pali w tej kozie? — Czyś ty zgłupiał, docent?! Czym on ma palić w żywej kozie? Przecież to stworzenie. — Ale pan majster mówił, że nie ogrzewa gazem, bo ma kozę, to ja myślałem, że ta koza… — Myślałem, myślałem… Nic właśnie nie myślisz. Jakbyś myślał, tobyś wiedział, że nie ogrzewa dlatego, bo ma kozę. A koza strasznie nie lubi gorąca. — Dlaczego? — Bo jej się mleko warzy, a i na futro dobrze to nie wpływa. — Pan majster to ma głowę, To, co mam robić? — Idź do końca, jak nie poczujesz, to pożyczę specjalnego psa, a ciebie zwolnię. — No co pan, panie majstrze, staram się jak mogę, ale nie czuć… O! Teraz, tu gdzieś czuć! Coraz bardziej… Musi być straszna dziura, bo ostro czuć. — W porządku. Trzymaj kierunek… ciągnij. No, co tam, docent, czemu nic nie mówisz, co się stało? — Panie majster, to nie to. — Co? — To nie przeciek tak śmierdział, to… po tej cholernej kozie wpadłem na ślad i… — Ha, ha!… Trzymajcie mnie… Wracaj, docent. Widocznie jest słabe ciśnienie, poczekamy aż się zwiększy… — Dobrze, panie majster. — A coś ty taki markotny? — Mam zmartwienie. — Siadaj i nawijaj. Kto cię skrzywdził? — Nik, panie majster. Tylko miałem nieprzyjemne zdarzenie. — W restauracji? — Skąd pan majster wie? — Bo to nieprzyjemne miejsce. — Jakby pan był przy tym. — Kolegium? — Uhmmm. — Półtora? — Uhmmm. — Masz? — Nie. I właśnie myślałem, panie majster, że gdyby mi pan dał zaliczkę za te pół roku pracy, to mógłbym uratować honor. — Mam pomysł. — Dziękuję. Wiedziałem, że mogę liczyć na pana… — Jest tylko jeden sposób, żeby zdobyć pieniądze uczciwie. Musisz je wygrać w karty. A z kart to najlepiej i najszybciej możesz wygrać w oczko. Tak się złożyło, że mam akurat przy sobie karty. No, to tasuj … — Panie majster… — Potem mi będziesz dziękował… Trzymam bank… po piątce… no… — Mam tylko sto złotych. — Najwyżej resztę oddasz później. — Jaką resztę? — A coś ty, ze mną chciałbyś wygrać! HISTORIA Z MYSZKĄ — Panie majster, dlaczego ten telewizor ma okrągły ekran? — Który? — A o! — To nie telewizor, docent, tylko pralka automatyczna. — Nie może być. A po co to okienko? — Żeby patrzeć na bieliznę. Docent, nie widziałeś nigdy pralki automatycznej? Gdzieś ty bywał? — Ja raczej w Instytucie cały dzień, czasem w Klubie Jądrowym, a w nocy u siebie w hotelu robotniczym. Tam nie było takich rzeczy. — Nie rozśmieszaj mnie, docent, głupiej pralki nie widziałeś? Chociaż ci powiem, że nie jest ona taka głupia. Nastawiasz sobie pewne kombinacje pralnicze, wkładasz bieliznę, siadasz na stołku i kikujesz w okienko. Rach, ciach i gotowe. Odwirujesz… — I z powrotem brudna. — Odwirujesz i masz suche… No i wyszły ci gały? — Wyszły, panie majster. To wspaniałe, co pan mówił. Jeszcze raz stanęłem oko w oko z geniuszem ludzkiej myśli, zdolnym tworzyć rzeczy, o których się filozofom nie śniło. — Tu, docent, zajełeś trafne stanowisko i ująłeś to nieźle. Dlatego mogęci obiecać, że jak złapiemy tę myszę, co mamy akurat na dziś zlecone w mieszkaniu 1004, to pokażę co to cudo w akcji. — Naprawdę, panie majster? Nigdy tego panu nie zapomnę. A myszę, panie majster, to ja zaraz sam… Gołymi rękami… — Coś ty, docent, rękami? Sposobem to załatwimy. Mam nawet już plan. — Tak jest, panie majster. Jaki plan? — Sprytny. Słuchaj uważnie, żebyś potem nie zepsuł całej akcji, bo bym ci nie wiem co… Wywabimy mysze z dziury, zagonimy do kąta i damy jej po łbie miotłą. Co ty na to? — Pan majster to ma łeb. Bardzo sprytny plan. Wywabimy małpę z dziury, zagonimy ją do kąta i damy jej miotłą po rózgach. ‘ — Co ci jest, docent, boli cię głowa? — Nie, panie majster, to z emocji… strasznie się przejąłem. Tyle ciekawych rzeczy naraz: pralka, myszka… plan sprytny… A gdzie dziura, w rogu. — W którym, panie majster, rogu? — Przeciż nie w tym, co wisi na ścianie. — Ja się woła na myszy, panie majster? — Chyba, a sio! Ale lepiej nie wołaj, bo ucieknie … Ta cholera zawsze ucieka, żebyś nie wiem, co mówił. Musisz ją, docent, po prostu czymś zaciekawić, coś jej pokaż, wyjdzie się pogapić, a wtedy my ją pac… — Może jej pułapkę pokazać? — Próbuj wszystkiego. Ja biorę miotłę. — Panie majster, nie wychodzi. — Co tym mnie mówisz, kombinuj. Co robisz? — Przystawiam jej zdjęcie, jak byłem na Węgrzech z , wycieczką Instytutu. — Wychodzi? — Nie. — Może trzymasz to zdjęcie do góry nogami. — Nie panie majster. Na zegarek też nie bierze. — A jaki masz? — Wostok. — Nie weźmie. Na szwajcarski to by wzięła. — Zegarek? — Ser, docent? Przeciż ty masz ser. Kanapki z serem. Dawaj je tu natychmiast Zobaczysz, jak wyleci. Ona to ser, bracie chyba bardziej od ciebie. No, na co czekasz? — Nie dam. — Czego nie dasz? Sera?… Dla myszki nie dasz?… — Nie dam, bo mi zeżre… i co będę jadł?… — Żałujesz małej myszce serka… kawałeczek… Myszce, która nie ma ani tatusia, ani mamusi, ani kolegi, ani nawet swojego majstrunia … — Pan przestanie, panie majster… bo będę płakał… ja strasznie nie lubię, jak ktoś nikogo nie ma. Dam jej… Panie majster, nie wychodzi… — Może ser nieświeży? — Co pan, ser im nieświeższy, tym świeższy. No nie bierze. Co robimy? — Nie wiem. — Mogę zjeść ser? — Możesz. Poczekamy, a póki co, to ci zademonstruję działanie pralki. Zdejmuj ubranie. — Całe? — A jak?… Jak pranie, to pranie. Zobaczysz za 20 minut będziesz jak spod igły. Wszystko czyściutkie. Szybciej! Skarpetki też. To też. Nalewam wody, trochę proszku… — Panie majster… długo to, bo mi zimno… — Zaraz… O, wkładamy ubranko do wody… zamykamy okienko… — Panie majster, zimno mi… — Pobiegaj sobie… i przekręcamy kontakt., aby uruchomić… Co jest do cholery?! Prądu nie ma, czy co?. — Rany boskie… panie majster, co teraz? Zimno mi… W co ja się ubiorę?… A jak ktoś przyjdzie? … — Spokojnie, mam plan. — Ja nie chcę. — Ale ty wyglądasz pociesznie, docent., jak Boga kocham… Niech ja skonam! Popatrz, wyszła mysz i się gapi… popatrz ty na nią, a ona na ciebie. We dwójkę zawsze raźniej. GRUNT TO HUMOR — Panie majster, niech pan zgadnie, kto dzwonił? — Dzwon? — Niech pan nie żartuje. Kto telefonował? — Skąd mogę wiedzieć? Każdy, kto ma złotówkę i dobry automat Nie męcz mnie, docent, przed ciężką robotą. — A co dziś robimy, panie majster? — Jak ci powiem, to skonasz. — Niemożliwe. Coś ekstra? — Tak. A kto dzwonił? — Dzwon. Przepraszam pana majstra. Wypsnęło mi się. Telefonował Maruszeczko. — Ten złodziej? Pewnie dlatego, że za darmochę. Ty go nie znasz, ale to taki typ, że jak za darmo, to i likier wypije. — Likier? Niemożliwe. — Taki jest. Ma tego pomagiera… — Tego rudego? — Otóż. Ty wiesz, że mu w ogóle nie płaci. Mało tego, każe sobie kupować piwo i jeszcze mu kanapki zjada. No, jak byś nazwał takiego faceta? — Nie wiem, panie majster, nie chciałbym majstra urazić, bo mógłby majster wziąć to dla siebie… — Nie trajluj tyle, bo nie ma czasu. Miele tym jęzorem od rana. No i co ten złodziej gdakał? — On gdakał, że nie daruje majstrowi, że to numer poniżej fachu, że tak się nie robi i skoro majster tak, to niech się majster spodziewa, że on jeszcze gorzej… — Gdaku… gdaku… może się skończyć na warstat Boję się. Oj, jak się boję! Stary złodziej. — Panie majster, a co pan zrobił? — Kto? Ja? Nic, docent. Drobiazg. Dałem ogłoszenie w gazecie. — Jakie? — Reklamowe. Nie wolno? Że nasz zakład, wobec ogromnej ilości zamówień, poleca firmę Maruszeczko i syn, która robi wprawdzie dłużej i gorzej, ale za to bierze dwa razy tyle pieniędzy, co my. Co, nie wolno mi? — Muszę przyznać, że majster ma głowę. Taki prosty i genialny sposób. Wcale się nie dziwię, że Marucha tak gdakał przez telefon. Jak pan myśli, co on nam może zrobić? — Już ci mówiłem: skoczyć obiema nogami na… — A naprawdę? — Naprawdę, to jak to on. W swoim stylu. Coś finezyjnego i cienkiego. Usmarować klamkę błotem, ukraść wycieraczkę albo dzwonić w nocy i pytać, czy to zoo. — Na to, to i my gwiżdżemy, panie majster, nie? Koncertowo! — A propos, chcesz iść dzisiaj do Filharmonii? — A co leci? — Woda. Cieknie im hydrant Trzeba by to naprawić, a przy okazji zobaczysz w filharmonii zaplecze, podobno jedno z lepszych w Europie. — Jak pan majster uważa… — To mówisz, że strasznie gdakał. Tak? To pewnie zaraz jajko zniesie. Posłuchaj: „Halo, halo, co tak trzeszczy z córką… Och, przepraszam, chodzi o poważną naprawę. Piec… Drobiazg? To się cieszę. No, jak to, jaki wielki? Nie bardzo. Adres?… Ale to daleko… Nie szkodzi… No, to… Gdzie? W Nowej Hucie! Ha, ha, ha! — Panie majster… bo pęknę… Ale zgrywa… nie mogę… W Nowej Hucie… no, nie… — Teraz ty, docent — Co ja? — Ty dzwonisz. — Ale ja nie umiem. — Umiesz, umiesz… No, nakręcaj. „Dzień dobry… Czy firma Maruszeczko i ten… no… pies Aaaaaaa…” — Docent, trzymajcie mnie … bomba! … I pies… pies… hau, hau! Czekaj, teraz ja: „Bonżur…parle france… ja przyjechać z zagranicy płacić gut natychmiast, rączka od walizki kaput… Tu, na wileńskim… ha, ha!” — Teraz panie majster, ja: „Świadczenie usług? Chodzi o delikatną sprawę Macie gwoździe? To się pozabijajcie!!! Ha, ha ha!!!” — Przestań, docent, bo zwariuję… O, rany… nie z tej ziemi… Dawaj mnie … „Halo, dzwonię z ministerstwa… Czy jest szef?… Dawno?… A dokąd wyszedł… Co z was za pomocnik, jak nie wiecie… Chcieliśmy waszego majstra odznaczyć… Co wziął? Siekierę? Spieszył się…” — Panie majster… „Mamy tu dla niego medali..” — Panie majster, niech się pan odwróci… Matko Święta… „z kartofla ty, rudasie… ha ha ha ha ha ha ha ha!” — Panie majster… mamy gościa… O, Jezu, on nas zabije… — Kto? O! Kogo ja widzę! Stary przyjaciel nas odwiedził… O co ci chodzi? Czego ty chcesz?… Marucha… Maruszka… Co znaczy ta siekiera, nie zbliżaj się, słyszysz?!… Nie… Podchodź… NARADA ROBOCZA — Panie majster! Panie majster, list do pana. — Do mnie, docent, a od kogo? — Z cechu, panie majster. — A kto pisze, pewnie jakiś młodzik… — Nie, panie majster, starszy cechu. — Ciekawe, ile on może mieć lat? Czytaj, docent, bo ja bez okularów, to jak żołnierz bez karabinu, po prostu słabo widzę. ‘ — Nie widziałem, że pan majster nosi okulary. — A czy ja noszę? — Nie, panie majstrze, ale mówi pan, że w okularach lepiej pan widzi. — Nie teoryzuj, docent, tylko czytaj. — A ile dioptrii posiada pański wzrok, panie majster? — Jak będziesz starszy, to się dowiesz. — Z panem majstrem to nie ma rozmowy. Ja się pytam z dobrego serca, bo jakby pan majster miał taką samą dioptryczność jak mój dziadek, to mógłby nosić po moim binokle. — A gdzie leży szanowny dziadek? — Co pan, panie majstrze, dziadek żyje. — Przecież sam mówisz, że po nim ty cyngle. — Po nim, bo on już nie używa. — Przepraszam cię, docent, nie obraź się. Czy dziadek oślepnął? — Nie, panie majster. Wręcz przeciwnie, wzrok mu się polepszył. Kiełbasę toruńską to wypatrzy nawet na szafie za walizkami. — Nie lubię, docent, toruńskiej. Jak jeszcze coś powiesz docent, to biorę list i sam podrę. — Czytam, czytam… Spółdzielnia Pracy i Odpoczynku w Dni Wolne od Pracy im. Ojca Zadżumionych z siedzibą w budynku zarządu. Zwracamy się do jednostek podrzędnych o natychmiastowe zebrania: grupy, brygady, załogi, członków, ludzi (potrzebne dopisać, niepotrzebne zostawić). Na zebraniu omówić i poruszyć sprawy takie, a nie inne. Sprawozdania nadsyłać w terminie. Prace nadesłane po terminie rozpatrywane nie będą. Na kopercie prosimy umieścić znak lub godło. Liczy się data stempla pocztowego. Dwóch pierwszych nagród nie przyznano… — Co ty czytasz, docent, jakie nagrody? — Tak piszą, panie majster. — Skoro tak piszą, to tak jest. Nie wierzyłeś mi, kiedy mówiłem, że fachowiec wart jest wszystkich nagród. — Ale właśnie, nie przyznano, panie majster. — Nie przyznano, bo jeszcze nie wysłaliśmy. A co tam ma być na tej kopercie? — Godło, panie majster. — Znaczy orzełek. — Może być. Ale tu chodzi o umowny znak, który zapewni anonimowość… — Znaczy anomin… anonin… — Nie, panie majster, chodzi o to, żeby incognito… — Co ty mi docent, takie rzeczy… Oglądałem Arsena Lupina, to chyba wiem, co to znaczy. — To jaki znak dajemy na kopercie. — Czekaj pomyślę… Najlepiej, to się podpiszemy… — Ale panie majster, chodzi o to, żeby nie było wiadomo, kto my jesteśmy, zanim nas przeczytają… Potem, już po wynikach popatrzą, czyj to znak wygrał. — Nasz! — Przykładowo co tyle mówisz? Dziecinna sprawka. Łatwizna. Znak powiadasz. Czekaj! Mam! Tylko, czy ty umiesz rysować? — Spróbuję. Sześć lat uczyłem się rysunku technicznego. — Co innego się uczyć, co innego umieć. To uważaj… Serce… duże z falbankami naobkoło, a w środku napis: PAMIĘTAJ O MNIE! — Kto ma pamiętać? — No ten, co będzie przydzielał nagrody. — Obawiam się, panie majster… — Czego się obawiasz? Jak nie umiesz rysować, to powiedz od razu, że nie dasz rady, to ci wymyślę, coś łatwiejszego. Może słonia. Umiesz słonia? Jak słoń stoi w puszczy, jedną nogę ma podniesioną, a pod nią leży dziecko i on przestępuje to dziecko, nie robiąc mu krzywdy. Prawda, że to piękne godło… — Panie majster, to ma być pojedynczy znak, a nie historyjka obrazkowa o przestępnym słoniu. — Znak? To dwaj. Stoi facet i robi tak. — Jak? — No tak, jak ja. — A co pan robi? — Macham ręką. — I co to znaczy? — Daję znak. Widzisz, jakie to proste. Już mamy znak. Tylko narysuj mnie w garniturze. Nie chcę, żeby myśleli, że to jakiś szmondak wysłał tę kopertę na konkurs. Rozumiesz mnie, docent? — Rozumiem. A co my tam napiszemy? — A co oni wymagają. — Sprawozdania. — Z czego? — Z zebrania. — No, to już. Masz teraz czas, docent? — Nie za bardzo, panie majster. — A co ty masz do roboty? — Idę z panem majstrem naprawić szlaban pod Radomskiem. — Zwalniam Cię. Będziesz na zebraniu. — Kiedy? — Teraz. Właśnie się zaczęło nasze zebranie: Siadajcie, kochani? Dlaczego nie siadasz, docent? — A do kogo pan majster, to „kochani” wrzuca?… — Tak się mówi, żeby zebranie upłynęło szybko i w miłej atmosferze. Siadaj i pisz to sprawozdanie, bo potrzebuję wygrać te nagrody. No więc… tego… tej… No i co tak gały wybałuszasz? Nie widziałeś mnie? — Widziałem, panie majster. — To przestań tak się gapić, bo nie mogę myśli zebrać… A więc otwieram dzisiejsze zebranie, które wczoraj zostało zwołane z myślą o dniu jutrzejszym. Porządek na zebraniu. Po pierwsze: nie rzucać petów na podłogę; po drugie: po zebraniu idziemy na wodę mineralną „Wielka Pieniawa”, bo mu już w gardle od tego gadania zaschło. Poproszę o głos tu obecnego w dalszym ciągu docenta. Dawaj, docent.. Zostałeś jednogłośnie wybrany przez mnie, żebyś zabrał głos. — A o czym? — Mnie się pytasz. Mów, co ci leży na sumieniu, najlepiej skrytykuj. — Jeszcze czego. Kochany panie majster i ty przemiła załogo! — Do kogo to „załogo”? — Do siebie. Nadszedł czas, żeby zerwać ze starym obrządkiem zmurszałych kart historii i geografii. Elastycznym ruchem konika szachowego wejść na pole, które stanie się areną dziejów naszego cyrku. Nie wystarczy poruszać sprawę, żeby ruszyła i nabrała toku. Sprawę trzeba pchać tak, a nie inaczej. Nawet, jeżeli nie potrafimy. Skończyć z tym, co było złe, a zacząć z tym co jest dobre albo lepsze. To błędne rozgraniczenie rozgorycza nas młodych i was starych. Nie chcemy, by ten podział dłużej istniał. Nie chcemy dłużej, ale i krótko też nam nie wystarczy… — Starczy, panie majster? Panie majster, niech pan nie śpi… Jak Boga kocham, ludzie już od godziny dobijają się do windy… Go robimy, panie majster, wychodzimy z tej windy, czy kontynuujemy zebranie?… — Nie teoryzuj, docent.. Nie teoooooooooouch… hrr, hr… DŻINSY WIELKIE JAK ŚWIAT — To co, gwintować, panie majster? — Zaraz, nie tak szybko. — Dlaczego, panie majster, przecież mamy gwintować. — No mamy… — To gwintuję. — Coś ty taki w gorącej wodzie kąpany. Ledwo żeśmy przyszli do roboty… O, dopiero jedenasta dochodzi, a ty „gwintować”? — Więc co, gwintować? — Dajże spokój. Nie pali się. Chodź zapalimy. — Nie palę. Niech majster pali, a ja sobie pogwintuję. — Nie będę samemu palił, co to ja furman czy pustelnik jakiś? I przestań mnie denerwować tym gwintowaniem, bo ci zabiorę rurę. — O nie, panie majster, tylko nie to. Bo widzi pan, ze wszystkiego, co tu robimy, to mnie najbardziej leży gwintowanie. Strasznie lubię tę robotę, mógłbym gwintować, panie majster, godzinami. — Ty chyba masz gorączkę, docent Mówię ci jako stary fachowiec, nie ma gorszej cholery niż gwintacja rury. Coś ty w tym zahaczył takiego? — Trudno powiedzieć. Urzekło mnie to. Dzieje się ze mną coś dziwnego patrzę na te skręty, które zaczynają następować jeden po drugim, jeden za drugim. Jak nawijam tę spiralę z prostej, nieprzydatnej rury szlachetną część wyposażenia i hydraulicznego… No, po prostu mam łzy w oczach. — Przestań płakać, docent, bo rura zardzewieje. Jak tak, to kręć sobie na zdrowie, kręć sobie gwinciki. A ja mam tu coś dla ciebie. — Dziękuję, panie majster, ale pić nie będę. Jakoś mi się nie chce. — A kto by cię chciał częstować. Już raz zaryzykowałem i co z tego miałem? — Pan majster miał z tego tyle, że musiał mnie nieść na plecach z „RYJO” aż na Grochów. — A wstydu nie liczysz? — Liczę panie, majster. 30 złotych zapłacił majster za powalenie stolika. — Nie o tym mówię. Ja przez ciebie przez dwa dni wstydziłem się pokazać w „RYJO”, gdzie mnie zna każde dziecko. — Bo ja mam słabą głowę i żołądek po tatusiu. — A co szanowny tatuś porabiał? — Agent ubezpieczeniowy. — Szpieg? — Nie, taki urzędnik. — A, to teraz rozumiem. Wszyscy urzędnicy mają popsute żołądki, a wiesz przez co? Przez herbatę. Za dużo jej piją. Zresztą przekonać się możesz, jak wejdziesz do biura, o, jakiej by porze nie było, patrzysz, a ten sobie stuk, stuk łyżeczką… herbatkę popija. I tak bez przerwy. — Chyba, że śniadaniowa. — Co? — Przerwa. To wtedy też piją. Bo im się należy ustawowo. — Tak żeś mnie zagadał, że zapomniałem, co dla ciebie przyniosłem. I tak patrzę na ciebie i widzę, że nic lepszego nie mogłem zrobić, tylko ci przynieść, łapserdaku. — O co chodzi, panie majster? — Co to są? — Gacie. — Co? — No, spodnie… — Żadne spodnie. Dżymsy. A jakie one są? — Podarte. — Nie podarte tylko amerykańskie. A dlaczego są amerykańskie? Bo pochodzą z Kanady i to nie żadna lipa, bo mam potwierdzenie celne… To jest bardzo orginalna rzecz. — A dlaczego są takie dziury? — Mówię ci, że to orginalna rzecz, to się nie dziw. Drugich takich jak twoje niekt nie będzie miał. — A dlaczego moje? — Bo ci je tanio odstąpię. Stracę na tym, ale… miej… Będziesz wyglądał jak laleczka. — Szmaciana. — Nie mów tak, docent, bo się rozmyślę. Przymierzaj. No wyskakuj z tego anzuga… W czym ty chodzisz, lebiodo? Co to jest? — Tropik. — Na mózg ci ten tropik padł i udaru dostałeś, że nie doceniasz mojego serca. No, widzisz, jak ulał… troszkę tylko może… — Panie majster, nic nie widzę… cały wpadłem… — A co masz widzieć?. To nie okulary, tylko spodnie… Tu można trochę zebrać… tu dać łatę… tę nogawkę zmienić… — Ale ja nie chcę… Jak ja będę wyglądał? Studenci się będą ze mnie śmiać… — A ja nie chcę, żeby mój pomocnik wyglądał jak łapserdak… Rozumiesz, docent i dlatego kupisz te spodnie, a ja ci nawet jeszcze opuszczę… Słyszysz? Nie wygłupiaj się. Nie chowaj się. Wiem, że tam jesteś… Zginasz kolana, cwaniaczku… Że niby za duże, aby tylko nie kupić… Nie ze mną te numery, docent… Wyłaź z tych dżymsów… pogadamy. Hej docent, słyszysz mnie? Gdzie jesteś… dooocent!!! GODMAJSTHER — Wiesz, co ci powiem, docent? — Jeszcze nie wiem, ale nie wątpię, że za chwilę się dowiem, panie majster. — A co ty chciałeś przez to powiedzieć? — Jeśli mam być szczery, to nic, panie majster. Chciałem w nieobowiązujący sposób podtrzymać rozmowę. — A skąd ty wiesz, że ja z tobą chcę rozmawiać, ochwiaro? — Jak majster ma dobry humor, to lubi sobie pogadać. — Widzę, docent, że się wyrabiasz. Wyczuwanie humoru nadrzędnego zwierzchnika to podstawa współżycia i dobrych stosunków w pracy. — Święte słowa, panie majster. — No, to uważaj, co ci powiem. Żyję już na świecie ładnych parę lat i doszedłem do jednego wniosku; ŻYCIE NIE JEST TAKIE PROSTE, JAK BYŚMY CHCIELI, ALE I NIE JEST TAKIE SKOMPLIKOWANE JAK TO SIĘ PONIECHTÓRYM WYDAJE. — Zgadzam się z panem majstrem. — Zgadzasz się? A może się nie zgadzasz? Powiedz śmiało, docent. — Jeśli miałbym być szczery, panie majster, to uważałbym raczej, że życie nie jest aż tak skomplikowane, jak byśmy chcieli, ale i też nie tak proste, jak niektórzy uważają. — Tak… Owszem. Ty masz recht, docent, i ja mam recht Ty masz swoje zdanie i ja mam swoje zdanie. To znaczy, razem mamy circa dwa zdania na jeden temat I zobacz, jaki ja jestem tolerancyjny. Ja te oba zdania uważam za słuszne. — Bo pan, panie majster, jest równy gość. — A jak, docent? A ty wiesz, dlaczego ja te oba zdania uważam za słuszne? No, no… — Bo to są takie same zdania. — Właśnie. A to by znaczyło, że mamy taki sam światopogląd. — Panie majster! Panie majster! — Co się stało, docent? — Niech pan posłucha, co w gazecie piszą: ZPRT I SSP z siedzibą w Strychninie poszukuje natychmiast: krawców, szewców, monterów, hydraulików, instalatorów, spawaczy i listonoszów. — No, to co? — Szukają nas. To normalny list gończy. — Zara, zara, czy myśmy im tam coś remontowali? — Nie… chyba nie… — To niech nas szukają. Nawet jak nas znajdą, to co? Ja się wtedy elegancko spytam: A dowody są? Nie ma. No, to do widzenia. — Jak znajdą, to i tak będą kłopoty, trzeba się tłumaczyć… — Ha, ha, docent, niepotrzebnie drefisz, oni pilnie poszukują rzemieślników, a myśmy jesteśmy fachowcy. — Znaczy, nas to nie dotyczy. — Absolutnie, to się nas nie tyczy. Ale czytaj prasę, docent Jakby się ukazało ogłoszenie, że one pilnie poszukują fachowców, to uwaga! — Aaaaaaaa!!! — Ach, ten mój dar perswadowania… To uważaj, natychmiast zmieniamy adres i zapuszczamy wąsy. — A jak będziemy pracować ukrywając się? — Metoda ZORRO — niewidzialna ręka. Przychodzimy w nocy ubrane na czarno, niewidzialną ręką przepychamy zlew i zostawiamy rachunek. Przepychanie zlewu — 62.40, proszę należność położyć pod beczką z deszczówką koło baru „Twist”, Ząbkowicka 64 — Ojciec chrzestny, to jest propozycja nie do odrzucenie. — Nie nerwowo, consegliere, umyję ręce, to mnie buchniesz w mankiet. — Si papa, Don Stefano, ale Ząbkowska to rejon Tataglii. — Tataglia to pętak, bądź spokojny, docentino. — Si, papa. — Czy masz coś dla mnie? — Przyniosłem kanapki. — Widzę, że pamiętasz o swoim starym ojczulku, docentino. Z czym? — Niestety, są trudności. Wszystkie z serem — Co? — Niestety, don Stefano, starałem się jak mogłem. Chłopcy polecieli na miasto i przynieśli ser. — Gorgonzola? — Nie, warmiński. — Uważaj, docentino. — Robiłem, co mogłem. — Za mało… No, daj te butersznyty. Ser, ser… A to co? — Z kiełbasą! Don Stefano, nie wiem, skąd się to wzięło. — Nie wiesz, docentino? Nie wiesz? To cię może dużo kosztować. Durro secco imbecile! — Chwileczkę… Koło nesesera z kanapkami kręcił się dzisiaj człowiek Tataglii. Podrzucił z kiełbasą, żeby nas skłócić, don Stefano. — Sprawdzimy. No, to smacznego, docentino. — Zdrowia życzę, don Stefano. — Jedz, moje dziecko, jedz bambino. Starannie przełykaj, przecież wiem, jak bardzo lubisz z serem — Si, papa. TERMINOWA ROBOTA — Panie majster, jak brały? — ?… — Panie majster, pytam, jak rybki brały. — Terminowa robota, docent… spiesz się, a nie ciągle te zagadywania. — A kiedy termin? — Jaki? — Termin oddania roboty. — Jak robota będzie zrobiona, to przyjdzie na niego kolej, żeby był oddany. — No, to się nie mamy czego spieszyć. — Nie teoryzuj, docent. Mojom osobistom ambicjom zawodowom jest zrobić te fuchę przed terminem. — Panie majster, coś tu nie w porządku. Wyrażając się ściśle, jak termin jest uzależniony od naszych roboczogo — dzin i produkt finalny naszego wysiłku produkcyjnego jest gotowy niejako automatycznie z chwilą upływu terminu wykonania pracy, to z logicznego punktu widzenia jest niemożliwe skończenie przez nas roboty przed terminem, tak jak niemożliwe jest, że wyrażę się humorystycznie, skończenie roboty przed robotą. — Skończyłeś, docent? — Prolegomenę do tego wybranego zagadnienia efektywności jako funkcji wydajności emitowanej w Unijnej czasoprzestrzeni mógłbym oczywiście wstępnie, panie majster, uważać za sformułowaną. Nie chciałbym tu niczego przesądzać, ale wydaje mi się, panie majster… — Wydaje ci się docent?… — Wydaje mi się, zważywszy jeszcze raz poszczególne aspekty tego zagadnienia… — No, no… — Jestem przygotowany na pojawienie się poglądu polemicznego, niemniej uważam… — Co uważasz, co uważasz, ochwiaro? — Uważam, że mam rację. — Ty masz rację? Ty masz rację? A kto ty właściwie jesteś? — Przecież pan majster wie, kto ja jestem. — Ja wiem. Ale mnie się coś zdaje, że ty za bardzo nie wiesz, albo zapomniałeś. — Jak mam to rozumieć? — Żal mi cię docent. Pomogę ci. Będą pytania dodatkowe. Kto miał rację w Instytucie, przypomnij sobie? — Dyrektor Instytutu. — No, to wydedukaj sobie, kto ma rację z nas obydwóch. — Pana wypowiedź, panie majster, niedwuznacznie sugeruje, że pan, jako starszy stopniem rzemieślniczym i autorytetem osobistym. Ale racja jako taka nie jest przywiązana do stanowiska. Wolność wypowiadania i bronienia własnych poglądów to jeden z najważniejszych atrybutów demokratycznie pojętego życia społecznego. — Cicho! Racja nie jest przywiązana do stanowiska, zgoda, docent, ale stanowisko jest niestety przywiązane do racji. Tak było i będzie. A tera ci — to udowodnię. Jak myślisz, wiele nam zajmie ta robota? — Z tydzień. Szwejsowanie, sztukanka, izolacja, cementowanie. Chyba, żeby zajęło więcej. — No dobra. Tydzień nam to zajmie, a co byś ty zrobił, gdyby nam to zajęło dwa tygodnie? — Nie musielibyśmy się spieszyć. — I my właśnie tak zrobimy. Wyznaczymy termin za dwa tygodnie… — Rozumiem. — I zrobimy to w cztery dni. — Rozumiem, i w ten sposób wykonamy robotę przed terminem. — Ech, docent, docent., ochwiaro wykształcenia. Mózg masz przeciążony i korki ci wysiadły. Za dwa tygodnie wyznaczymy termin, ale zaczęcia roboty. — Oooooo! — Oooooo! W ten sposób zyskujemy, docent, cirea trzy tygodnie wyprzedzenia. Jak ja bym tak kompinował jak ty, to dawno bym pod namiotem tlenowym leżał zatyrany na amen. — Panie majster, a co my zrobimy z tymi trzema tygodniami powstałymi w wyniku pana inwencji? — Będziemy się rozwijać kulturalnie. — Co pan majster przez to rozumie? — Założymy glazurę i instalację u jednego literata. — Co to ma wspólnego? — U niego w ogródku są takie rosówki… — No to co? — Jak będziemy ciągli rury, to sobie od groma nałapiemy… — I co, panie majster? — No i pojedziemy ha ryby, ochwiaro. — Ale co to ma wspólnego z rozwojem kulturalnym? — Jak to co? Ryby nie bierom, ponieważ są wytrute do ostatniej płetwy, tak że będziemy czytać książki. Chyba, że… — Chyba, że…? — Chyba, żeby gdzieś blisko było pifko. PO ZNAKIEM WODNIKA — Panie majster, ta rura to chyba trzasnęła w tym miejscu. — Widzisz go, mądrala. A po czym, docent, wyciągasz ten wniosek? — Po obdukcji. Ta rura jest wkopana w ziemię. — Tak jakby. — I pękła w którymś hipotetycznym miejscu swojego przebiegu. — Ano, musi trzasła, bo manometr w kotłowni siadł… — No, a tu spod ziemi wali woda, więc jest prawdopodobne, że rura pękła właśnie w tym miejscu. — Eh, docent.. Uczyli cię może, czym się różni dowód od poszlaki? — No?… — Dowód to jest czarno na białym, a poszlaka to jest taki wąski niebieski poszlaczek naprowadzający. — Dlaczego niebieski, panie majster? — Szlaczki są zawsze niebieskie, chyba żeby były innego koloru. — Chyba. — To, że tu spod ziemi bije fomtamna, to jeszcze niczego nie dowodzi, najsampierw trzeba wykluczyć inne możliwości. Skosztuj, docent, smakowo tej wody. — A dlaczego nie pan, panie majster? — Tyle razem pracujemy i ty nie wiesz, że ja wody nie piję!? Szkodzi mnie na zdrowotność organizmu. No próbuj, docent, próbuj. — Chyba wodociąg, panie majster. Chlorem trąci i absmak daje bagienny. — A skąd ty wiesz, cwaniaczku, ze to nie jest źródło mineralne? Na ten przykład, słynny chlorowy zdrój docenta polecany przy dolegliwościach okresu zakwitania. — Ale ta woda jest ciepła. — Gorące źródła, tak zwane gazjery, również sporadycznie niejednokrotnie u nasz się pojawiają. Występują szczególnie w okolicach Pupska–Zdroju, znanego w XIX wieku jako galicyjski Arschbad. — Skąd u majstra taka erudycja? — Sprzyjałem z jednym półprzewodnikiem. — Elektrycznym? — Nie, turystycznym. Dochodzącym na pół etatu… No, więc to może być gazjer, czyli źródło mineralne. — Może. Ja jednak sądzę, że to rura trzasnęła. — Nie teoryzuj, docent. Naobkoło fomatamny zrobiła się kałuża. Zobacz pod światło, czy w niej co nie pływa. — Co takiego? — No, oka. Jak nie przymierzając w rosole. — Nie, oka nie pływają. Ale makaron chyba tak. — Makaron? Teraz będzie ćwiczenie z dedukcji. Spójrz na moją nogę. Nic ci to nie mówi? — Majster związał sobie starannie troczki od kalesonów i się mu nie majtają. — A jak one wyglądały, te troczki? — Białe tasiemki. — ja ich sobie nie zawiązałem, tylko oberwałem, bo straciłem cierpliwość, i to jest to, co wzrokowo odebrałeś, docent, jako makaron. A kazałem ci sprawdzić, czy po płynie tłuszcz nie pływa, bo też ta fomtamna, to może być szyber naftowy. — Jakim sposobem? — Najsampierw z takiego szybru naftowego to wali woda podskórkowa, potem gaz, a potem ropa, potem dopiero nafta, a na samym końcu benzyna. — A jak to sprawdzić, czy to jest szyb naftowy? — Na razie wali woda, trzeba poczekać, piffo jest? — Nawet fuli. — De butelek? — Cztery. — To nie fuli, tylko kareta, he, he… Butersznyty na drugie śniadanie wziąłeś? — Są, panie majster. — No, to przekąsimy. A z czym są? — Z serem. — Nie o te pytam. — Są jeszcze z polędwicą… — O właśnie. Daj no. Ty to dziwny człowiek jesteś, przynosisz z polędwicą, a jesz z serem. Skąd u ciebie taka zachłanność na ten ser? Może ty Szwajcar jesteś? — Jak pan majster mi… — Popatrz lepiej na tę fontamnę, ładnie wygląda, co? — Widok estetyczny zadawalający. — W Rzymie to jest taka fontamna, że jak jakiś turysta chce wrócić do Sorrento, to powinien tam wrzucić monetę. Taki zabombon, na którym ludzie duka ciężką forsę. A na Nowej Islandii te są takie gazjery, co to wystrzelają na taką wysokość, że nie masz pojęcia jak wysoko, docent. — Ciekawe. — Świat jest pełny tajemnic, docent, ale twórczy pomyślunek człowieka je bada i potem wie. — Co wie? — Wszystkie zagrania przyrody człowiek, proszę ciebie, pomyślunkiem swoim przewiduje. — No i co, kopiemy, panie majster? Ciągle wali woda, gazu ani śladu, to chyba jednak ta rura. — No, to weź szpadelek, docent, odrzuć trochę z wierzchu, a potem się zobaczy. — Panie majster, tu coś twardego. — Obkop naobkoło. — Panie majster, zdaje się, że to jest niewypał. — Pokaż no. Rzeczywiście. Pocisk armatni, koliber… — Kali… — Kali to był Murzyn w Pustyni i w puszczy. — Mówi się kaliber. — Koliber. — Koliber to jest ptak śpiewający. — A pociski to podług ciebie nie latają i nie śpiewają? Poczytaj trochę poezji. Więc to jest koliber… Daj no suwmiarkę… — Panie majster, ostrożnie. — Nie bój nic. Sto dwadzieścia jeden. Niezła sztuka. — Panie majster, co robimy? — Możemy go obgrodzić płotkiem ozdobnym i postawić tabliczkę ostrzegawczą. Ale ja bym nie radził. Jak dzieci zobaczą płotek i tabliczkę, to się z całej dzielnicy zbiegną, a na chuliganerię to obgrodzenie działa jak płachta na byka. — Możemy zadzwonić po saperów. — Bądą się chłopaki fatygować dla jednego niewypała, nie żal ci ich? — Żal. — Wiesz co, docent, sami im zaniesiemy. — Jak to, panie majster I — A jak ten niewypał wybuchnie? — To będzie wypał. He, he… — No, do roboty. Bier go z tej, ja z tamtej, i jazda. II. WIZYTY Tylko pozornie wizytę jest łatwiej złożyć niż namiot czy stolik turystyczny. Pomijając sytuacje elementarne typu „przychodzi baba do lekarza”, składanie wizyt jest czynnością subtelną i wymagającą dużego wyrobienia towarzyskiego. Do skutecznego złożenia wizyty należy mieć: a) cel, b) czas, c) łom względnie wytrych na wypadek nieobecności gospodarzy. Wszystkie jednak konwenanse towarzyskie pękają w przypadku śpieszenia z pomocą. Wizyty ratownicze (ekspedycje) przestają być faktem towarzyskim i zaczynają być zjawiskiem międzyludzkim. Majster i docent w swoich kontaktach z klientami kładli nacisk przede wszystkim na drugą z tych możliwości. Dlatego zarzuty dotyczące manier fachowców są równie małostkowe jak plotki na temat podtekstów seksulanych sztucznego oddychania systemem usta–usta. Jakby nie było, nasi bohaterowie ratowali wizytowanych przed najgorszym. Mianowicie przed samotnością. NA RATUNEK — Kto tam?** — Swój — W jakiej sprawie?* — Nagły wypadek. — Zagraża pani niebezpieczeństwo. — Co też panowie mówią?* — Długo tu będziemy sterczeć? Czemu nie mamy. — Proszę pani, niech pani otworzy. Ostrzegam przed nadużywaniem cierpliwości pana majstra. Ta rura pani gruchnie lada minuta. — Jaka rura?* — W łazience. Oberrura. Korozja jom zżarła. Dzisiaj ostatni dzień podmiany… Docent, ja już nie mogę mówić zaschło mnie w gardle. — Ostrzegam panią. Na skutek nieufności przetrzyma nas pani pod drzwiami, wyczerpie naszą cierpliwość, aż doprowadzi pani do tego, że odejdziemy i zostawimy panią, a wtedy jak rura gruchnie!… — Nie mów tak, docent. Nie można tej ochwiary tak zostawić. Zawsze to człowiek. Głupi, ale człowiek… Daj wytrych! Siódemkę z podwójnym zębem. — Już panie majster. — …Patrz docent, zamek też nawalony. Jak te ludzie o siebie dbają… Nie daje rady. — Może ósemkę? — Za delikatna, polecimy gruchfeldem. — Który to? — Oj docent… łom zerowy, zegarmistrzowski, nazywa się gruchfeld. Niektórzy mówią gruchtfeld. Powtórz! — Już, panie majster. Oto gruchfeldzik. — Co ja z tobą mam. Intelektalista. Gruchfeldzik to jest nakładka na korbie gruchtfelda, żeby się nie obsmykiwała rączka. To nie Instytut, docent. Nazewnictwo narzędziowe musi być ścisłe… Przyciśnij! Mocniej! Hej, ruuubb!! — Jakby coś nie wyszło. — Nie naoliwiony zamek… No, mocniej! — Trzymam, panie majster. — Hej, ruub! Ty… Co ona się nie odzywa? — Zobaczymy w środku. — Zdaje się, panie majster, że framuga poszła. — Bo to tera tandetę robią. To trzaska… Gdzie ta ochwiara? — Tu leży. — Popatrz, popatrz… Zamgliło ją. Taka jakaś blada na twarzy. — Może się nas przestraszyła. — Może. Fachowców tera ze świecą szukać, to się ludzie od nas odzwyczaili. Przeniesiemy ją na tapczan i do roboty. — Ciężka dosyć. — To przez tę czeską biżuterię. Cała obwieszona. Fryzurę sobie strzeliła, szykowna babeczka. Pewnie się gdzieś wybierała. — Ale tu pachnie… Urocze gniazdko. — Urocze. Ty jesteś dziwny człowiek, docent Co w tym uroczego? Bakelit pęknięty, izolacja sparciała, tylko patrzeć, jak cała instalacja rąbnie. — O jakim gniazdku pan mówi?! — O tym nad drzwiami. Oko fachowca. Trzeba wymienić. — Od czego zaczynamy, panie majster? — Od łazienki, docent. Dozorca mnie mówił, że dzisiaj mija ważność tej głównej rury. Niebezpieczeństwo życia… Dlatego tu jesteśmy. — A co z framugą? Cała w drzazgach. — Tandeta, oj tandeta… Nie wszystko naraz. Nie na łapu–capu. Musi być zrobione solidnie. Najsamprzód łazienka. Weźmiesz docent, francuza i szturkniesz te grubą rurę. Jak rąbnie, to uciekaj, żeby cię nie zmyło, i leć prosto do dozorcy, żeby zamknął wodę. Inaczej nie da rady. Wody bez powodu nie można ludziom zamykać. — A pan, panie majstrze? — Ja się rozejrzę, zaschło mnie w gardle. — Panie majster, ona się rusza. — No, to zagaj coś, tylko dyplomatycznie. Tego cię chyba nauczyli. — Się robi… Szanowna pani, jest pani wśród przyjaciół, chwilowa niedyspozycja mija i… — Aaaaa!* — Spokojnie, obywatelko. Nic nie grozi’ Nawet jakby ta rura gruchła albo instalacja zaczęła się fajczyć, jesteśmy na miejscu i czuwamy. — Jakim prawem?* — Ratowania tonącego, udzielania pierwszej pomocy! Niejednokrotnie tonący brzytwy się chwyta i trzeba go w łeb, żeby zemglał i dał się wyratować. — Aaaaaa!!!* — Pan majster chciał powiedzieć, że okoliczności oraz etyka zawodowa zmusiły nas do zapewnienia pani bezpieczeństwa w sposób, który dla laika mógłby się wydawać drastyczny. — Dosyć, docent… Zaschło mnie w gardle. — Czy szanowna pani, zanim przystąpimy do pracy byłaby skłonna poczęstować majstra czymś, no… — Mleka nie piję. Ha, ha, ha… — O! Lodówka! „Pingmin lux” … Agregat ma wytarte panewki. Czuję na słuch. Te „Pingminy” lubieją wybuchać, oj lubieją. — Co pan mówi?* — Panewki się zacierają. Temperatura ciepłoty wzrasta, izolacja zaczyna się tlić… Co pani tam ma w środku? — Kamamber i trochę koniaku.* — Tak przypuszczałem. Ludzie, co wy robicie? Kanamber dojrzewa, wydziela siarkowodór, temperatura ciepłoty rośnie, ankohol paruje, tworzy się mieszanina wybuchowa i wtedy iskra z panewki… — O!!! Jezus Maria! — Co się stało, docent? — Nic takiego, taboret diabli wzięli. Chciałem sięgnąć do oberrury. — Tandeta, oj tandeta… A ta znowu zemglała. — Nerwy osłabione… Ja też bym się bał tu mieszkać, przecież to beczka z prochem. — Tandeta, oj tandeta… Oberrurę sprawdziłeś? — Taboret trząsł. — Przyjdziemy jutro z drabinką. Ta tu ciągle mgleje. Ja jestem za wrażliwy. W takich warunkach nie mogę pracować. — Nie możemy jej tak zostawić. — Kto mówi, że ją tak zostawimy? Najsampierw rozbroimy lodówkę, ankohol z kanamberem — wypadek murowany. Potem łazienkę zamkniemy na szlus, żeby sienie dotykała, bo będzie nieszczęście… — Tak, panie majster. — Te drzwi weźmiemy ze sobą do warstatu, jutro wstawimy… — A framuga? — Tandeta, oj tandeta… A po co jej framuga, ja się ciebie pytam, jak drzwi nie będzie? — A taboret? — Taborek też weźmiemy. Zimno u nas na warstacie, trzeba by w kozie przepalić… W ciemności — O cholera, ale ciemno! Zapal, docent, latarkę… — Tak, panie majster. — Poświecić tu. Nie tu! Tu! — Tu? — Gdzie? — A gdzie? — Tu gdzie pokazuję. — Ale jak mam wiedzieć, gdzie pan majster pokazuje, kiedy ciemno jak u Murzyna w Senegalu. — Docent, nie teoryzuj, tylko świeć. Wyżej. Na licznik. O! — Bardzo panów przepraszam, czy ja panom nie przeszkadzam?** — To się pan odsuń. Powiedz człowiekowi, docent — Otóż jak taka prośba do pana, żeby pan był uprzejmy… — Co jest, panowie, ja tu mieszkam .* — Bardzo słusznie pan robi. — Kim panowie właściwie są?* — Powiedz mu, docent. — Otóż drogi panie, jesteśmy fachowcami tak wybitnymi, że nie ma dla nas tajemnic żadna fucha. — Dziękuję, nic mi nie potrzeba. Mam wszystko w porządku.* — Nie ma takiej sytuacji w życiu… — Co pan chce przez to powiedzieć?* — Powiedz mu, docent, bo mnie od tego gadania w strunie zaschło na ament. — Jest to, dobry człowieku, siermiężna prawda, którą ja z majstrem ujęliśmy nie tylko w słowa, ale przekuliśmy w czyn. Nie ma tak i tak nie było, żeby wszystko gut chodziło. — Co macie panowie zamiar naprawiać?* — Już my wiemy co. Poświeć no tu, docent, bo coś sztuka, jakby butelka. — Tak, panie majster. — Może ja zapalę światło?* — A zapali pan, zapali. Już niedługo. Zaraz naprawimy. — Ale…* — No i już przeszkadza. Co za ludzie, my do nich z sercem, z pomocą. Ale im zawsze coś w niesmak, a potem po ręcach całują. Nie, docent? — Jasne, panie majster. Dziwki po nogach całowały mnie zamszowych Jedna rentierka dała wybić sobie ząb. — Oj docent, docent Radoskór ci się pomylił. Nie zamszowych, tylko zmysłowych. — Panowie, może ja coś powiem.* — Panie majster, oświecić go, bo chce mówić? — Szkoda baterii. Co on tam może powiedzieć, czego byśmy nie wiedzieli. Weź go, docent, po staremu: knebel i paskiem do krzesła. — Co!!??* — Dla pańskiego dobra. Słowo honoru. No, chodźmy. — Ja…* — Potem nam pan będziesz dziękował, a z zapłatą — nie ma co. Do sołtysa nie pójdziemy. Nie, docent? — Tak jest, panie majster. Kto by chodził taki kawał drogi. — Panowie, ja muszę coś powiedzieć, to jest bardzo ważne* — Docent, przejdź z klientem do salonu i przynieść mi coś, bo zupełnie straciłem głos. Latarkę zostaw, muszę pracować. — Cholernie ciemno było w tym salonie, panie majster. — A klient? — Coś tam mruczał, ale teraz grzeczny. — A flaszka? — Jest, panie majster, proszę. — Dawaj!… Coś ty mi dał, psi synu?! — Nie wiem, panie majster, ciemno było. — Palymie! Pały… — O rany! Panie majster, niech pan nie umiera. — Pały mnie… pały… Coś ty mi dał? Ty, ty… gnojku. — Było ciemno, panie majster. Brałem na wyczucie. — Co? — Buteleczkę. — Poświeć… O, matko!… likier pomarańczowy… Otruł mnie, otruł… Ty, draniu… Mamusiu moja… biedna ma–mu–siu! — Panie majster… co pan, jak Boga kocham!… co pan, niech pan mnie nie opuszcza, co ja bez pana zrobię? — Wrócisz do Instytutu! — Nie chcę. To nie robota, to nie zarobki. Panie majster… może znajdę odtrutkę. — Zostaw! Przechodzi. Później napiję się pifa, to mi pomoże. Tylko dużo piffo mi pomoże. — Tak jest, panie majster. — To świeć. Dobra! Chyba mufa poszła. Jak myślisz, docent? — Przychylam się do pańskiego zdania, ale sprawdziłbym też bezpieczniki. — Korki to on sam może sprawdzić. My jesteśmy od poważnej roboty. To musi być jakaś większa awaria. — Może elektrownia wysiadła? — Głupi jesteś, docent. Światło wysiadło, a nie elektrownia. Podaj przyrząd. — Proszę, panie majster. — Patrz i ucz się. Wyżej świeć. Tera sprawdzę, czy jest iskra. Tym oto francuzem. Ty słuchasz, docent? — Słucham, panie majster… tylko ten w pokoju jakoś tak dziwnie charczy. — Może go coś drapie w gardle. Co cię to obchodzi. Patrz docent, co ja robię. — Pan majster będzie sprawdzał francuzem, czy jest iskra. — Ale przed tym… Gdzie ty świecisz, docent. — Ten, tam. — Chciałem zobaczyć… Tak się jakoś dziwnie rusza. — Może ma dreszcze. Otwierałeś okno? — Nie. — To nic nie znaczy, docent, mogło być otwarte przed tym, jak ty je otworzyłeś. Co tak słabo świecisz? — To nie ja, szefie, to bateria się wyczerpuje. — Nie teoryzuj, docent, tylko do roboty. Ale przed tym trzeba skapować, czy to nie faza. — Gdzie? — Na słupie. — O, psiakość! — Ty się, docent, nie wyrażaj, tylko właź na słup i zobacz. — Jak ja wejdę na słup, panie majster? — Normalnie. Po pasku. Nie wchodziłeś nigdy na słup po flaszkę? — Nie, panie majster, po flaszkę wchodziłem zawsze do sklepu. — No i po co teoryzujesz? Bierz pasek i wiąż nogi. — Pasek miał klient, ale go nim związałem. — To nie ma co, docent, musisz go odsmyczyć. Ale wiesz co? Przedtem zobaczymy, czy się iskrzy. Bliżej świeć. Uwaga… — Matko! — O, kurdebalans! — Ale grzmotnęło. Przez chwilę jasno było, parne majster, jak w dzień. — Tak, to znaczy iskra była. Tera faza… Zasuwaj, docent. Rozwiąż klienta. — Łobuzerka! Zepsuli, zniszczyli… Fachowcy od…* — Licz się pan ze słowami. Tylko nie zepsuli. — Światło zepsuli!* — Zaraz będzie. — Było!* — Powiedz mu, docent, temu nerwusowi, że zaraz będzie. Zaraz światło naprawimy. — Po co? Po co! Przecież było…* — Jak to było? Co pan chce przez to powiedzieć? — Było cały czas. Ja zgasiłem… specjalnie, bo lubię siedzieć po ciemku. Było zgaszone, a wyście…* — No i dobra. Sam pan widzi, czyja wina. — Nic nie widzę.* — Po co pan gasił światło? — Bo chciałem… chciałem zobaczyć, co robi sąsiadka. — O fe! Świntuch, prawda, panie majster? — Oczywista. Podglądacz i świntuch. Oddaj mu ten pasek, niech się powiesi. Idziemy, docent. Mnie on się od razu nie podobał. — Tak jest, panie majster. To jest paskudne zboczenie, nazywa się… — A fachowców to teraz ze świeczką będziesz pan szukał. Ha… ha… ha… FACHOWCY I PROFESOR — To będzie tu. — Chyba żarówka przepalona, nic nie widać. — Poświeć zapałką, docent, przeczytaj wizytówkę. — Profesor dr habil… Zgasła. — Zapal drugą. — Profesor, dr habil. czł. rzecz. TPWSiZ, czł. koresp. PiMiK, mgr dr Inst. Mniem. Stos…. Panie majster, pudełka zapałek nie starczy. To nie wizytówka, to serpentyna. — Ten profesor to figura. Słyszałeś coś o nim, docent? — Tak szczerze mówiąc, to nie. ALE W NAUCE JEST TERAZ TAKI ŚCISK I SPECJALIZACJA, ŻE W KOLEJCE PO NOBLA ZNA SIĘ TYLKO NAJBLIŻSZYCH SĄSIADÓW. — Prawie tak jak w rzemiośle. Jeden wecuje, drugi gwintuje, trzeci montuje i nawet ręki sobie nie podadzą. Co za ludzie! — Wchodzimy, panie majster. — Wchodzimy, tylko ostro. Jakby się stawiał teoretycznie, to go zagnij, docent, po to cię mam. — Jesteście, panowie. Proszę rozkładać kajety. Dzisiaj będzie dyktando. Uwaga, podaję tekst.** — Chwileczkę, my… — Tekst następujący: Jan wszedł na wzgórze. Zobaczył przed sobą wieś. Ze wszystkich kominów wsi dymiło się tylko z jednego nie dymiło się… — Długopis mnie kulkuje… — Przejdź na ołówek, młody człowieku. Nie palita w piecu, psie krwie, mruknął Jan i poprawił zdobyczną parabelkę. Czy można u was wysuszyć onuczki? — chytrze spytał Jan, wchodząc w obejście. Można, ale u nas w piecu się nie pali. Jan, podszedł do pieca i otworzył drzwiczki. W piecu siedział faszystowski najmita. — Co dalej? — Popatrz, docent, jaki chytry bandzior. — Koniec dyktanda. — A niech to! Sturba suka zadziamdziana!… — Panie majster! — Atom zgłupiał! Szkoła mnie się przypomniała, baranowi. Wystarczy, że taki jeden z drugim zapada belferską, gadułkę, już mnie robi na friko i boję się, czy dwói nie dostanę. O żesz twoja alfabetyczna postura! Może mnie do kąta postawisz łysolu? Mnie starego majstra! Sprawowanie mnie obniżysz? Wstyd, żeby tak starym człowiekiem pomiatać, co z drugiego końca miasta się wlecze, żeby tobie, ochwiaro, się wszystkiego na te okularki nie zawaliło!!! — Ależ panowie, musiało zajść godne pożałowania nieporozumienie. — Panie psorze, pan majster poczuł się urażony niedwuznaczną aluzją do jego niedostatecznych kwalifikacji, zawartą w kategorycznym trybie postępowania dydaktycznego. — Pozwolą panowie, że przetrę okulary. Kim panowie są? — Fachowcy. — Zaszła pożałowania godna pomyłka. O tej porze zwykle przychodzą do mnie synkowie sąsiada, trudne dzieci. Na rehabilitacyjne sympozjum z historii najnowszej i ortografii, a okulary miałem akurat nieco zaparowane… Szanowny panie, niech pan nie płacze, nie mogę tego znieść. — To był dla majstra wielki wstrząs. Jeśli wolno mi zaproponować rodzaj mediacji, sugerowałbym przejście na płaszczyznę współkonsumpcji płynów wysokooktanowych o odpowiedniej ilości gradusów. — Jeśli dobrze pana zrozumiałem, młody człowieku… — … Mogę skończyć. — Zejdzie pan w takim razie jedno piętro w dół do konsjerżki i powie jej pan, że dziś są moje imieniny Jana Złotoustego; sądzę, że da panu bez marży. — Pan jednak jesteś kulturalny człowiek, profesorku. — Lecę, panie majster. — Ogólne zasady etyki stosowanej sformułowałem już dosyć dawno. Odsyłam pana do mojej prolegomeny do Etycznych zastosowań niektórych aspektów mniemanologii w kontekście moralnych struktur normatywnych szczepu Buzia z wyspy Obali Archipelagu Mandryle Średnie. Oksford 1921, papier kredowy, trzydzieści rycin w tekście, półskórek, plus składana pampa i portret autora. — Jak pan tak nawija, profesorku, to aż mnie się łzy w oczach kręcą. Żebym miał maturę, życie moje potoczyłoby się inaczej. — No właśnie. Po co? Ja nie mam matury i jakoś sobie radzę, jak pan widzi. — Jakim to sposobem? — W najwyższych rejonach nauki liczy się przede wszystkim solidnie opracowana bibliografia, aneksy, suplementy, odsyłacze, itd. — Możliwe, ja w tej materii fachowiec nie jestem. — Niosę prędko, żeby nie ostygło! — Jak łza. — Lacrima. Owidiusz — koniec cytatu. — No, to dźwięk! — Salut! — Wznoszę ten toast, wybaczy mi pan profesor kolokwialny zwrot, za nieustający sojusz nauki z rzemiosłem. — Po sposobie sformułowania wnoszę o pańskich licznych kontaktach z nauką. — No jak, docent, rozpoznał cię profesor? — Docent… A z czego pan się habilitował, kolego? — Geometria wykreślna. Niektóre szczególne przypadki stycznej do wytycznych. — Ciekawa dziedzina i mało zbadana. — Panie majster, może by się tak zabrać do roboty. — Widzisz docent, pan profesor taki dobry człowiek, żal mnie go. — Mnie też. — To może dziś nic nie naprawiajmy. — Wszedł mi pan majster w słowa. — Cieszę się, że panowie doszli do takiego wniosku. Wszelka interwencja mogłaby zakłócić subtelną równowagę ekologiczną urządzeń sanitarnych, które, co prawda, nie działają, ale jeszcze nikogo nie zabiły. OPORNY KLIENT — Słucham panów.** — Pytaj się, docent. — Czy to Księcia Piotrowina osiemnaście, mieszkania siedem? — Tak. To ten adres.* — Spytaj, docent, gdzie brychło? — Majster pyta, gdzie nawaliło? — Przepraszam. Nie rozumiem. Co miało nawalić za przeproszeniem?* — Wszystko. — Znaczy, co?* — Wszystko, co działa, proszę pana. Kaloryfery, piecyk gazowy, kuchenka, armatura… elektryczność. — Ależ wszystko działa wyśmienicie.* — Wydawa mu się. — Proszę?* — Majster poddaje w wątpliwość pańską znajomość pracy i działania wyżej wymienionych urządzeń. — Jakże to, przecież korzystam i do tej pory…* — Docent obejrzyj tę ściankę, o tę… — Tak, panie majster. — I co ty o niej sadzisz, docent? — Nie podoba mi się, panie majster. — Dlaczego się panu nie podoba? Mieszkam tu od wielu lat… ściana jest bardzo ustawna… Proszę spojrzeć ile na niej wisi różnych pamiątek.* — A dlaczego ona ci się nie podoba, docent? — Bo ona mi, panie majster, wygląda na taką, która kryje… kryje… — … No! Ciepło. Docent… czegoś cię tam chyba nauczyli na uniwerku… — Jakby kryła tę, no skorozjowaną rurę. — Będą z ciebie ludzie, docent Bo masz rację, gołąbku. — Jak to, proszę panów, w ścianie jest przerdzewiała rura?…* — Powiedz mu, docent, co by było, gdybyśmy się w porę nie zjawili. — Wobec powyższego założenia, którego użył pan majster, wyżej wzmiankowana rura, by… tego… — Pierdyknęła. — Właśnie, eksplodowała w miejscu przeżartym utlenieniem się metalu, tzw. korozją, powodując straty niewspółmierne do kosztów, jakie pan poniesie, wypłacając na śmieszną kwotę za fachową pomoc i pracę. — O szczęściu mówiłeś, docent? — Szczęście krótko trwa. Ajajaj… Ajajaj… Przepraszam, czasem się zapominam. To z czasów, kiedy podczas studiów statystowałem w operetce, żeby zarobić na kwiaty. — Dla kogo? — Dla siebie. Taki kaprys. Musiałem mieć codziennie w akademiku świeże kwiaty przy swoim materacu dmuchanym. Bez względu na porę roku. Do tego stopnia, że jak wyjeżdżaliśmy na zagraniczne praktyki, kazałem sobie przysyłać przez INTERFLOR. — Bardzo dobrze. Bardzo dobrze. Ale panowie… prawda… i ściana jest dobra, rura nie miękka, i nie pękła… i w ogóle…* — Co on tak trajluje? Trajlusie już nie kursują. Nie, docent? — Tak jest, panie majster. Wycofali te zawalidrogi, co przy obecnym kryzysie energetycznym… jest posunięciem… — Powiedz mu o szczęściu i podaj narzędzie. Bierem się za robotę, bo klient poważny i sympatyczny, nie można mu bruździć. — Panowie, właśnie spodziewałem się gości, więc żeby nie brudzić, jak sam pan mówi, to może przy okazji…* — Przy okazji, jak pół domu wyleci, a resztę zaleje… — Dlaczego?* — Bo w tej rurze, jak panu wiadomo, czy może jednakowoż nie, idzie… sobie, proszę ja kogo, gaz pół na pół z wodą… — W jednej rurze? Dlaczego* — Powiedz mu, docent. — Dla oszczędności, żeby zaoszczędzić metrów bieżących rur i pracy przy zakładaniu, postawiono puszczać tą samą rurą gaz do gotowania i wodę do picia. — A propos picia … — Proszę?* — Pan majster, nie może za dużo mówić, bo od mówienia strasznie wysychają mu struny głosowe i może stracić głos… co przy jego pracy byłoby katastrofą dla pana. — Może być piprzówka? — Hhrrr… — Niech pan nic nie mówi, panie majster, niech pan kiwnie głową… Może! Nie, kieliszek niepotrzebny. Majster jest obrzydliwy, może pić tylko ze swojego słoiczka. Prawda, panie majster? — Hhrr… — Niech pan nic nie mówi, panie maj ster. Niech pan kiwnie głową. — Uhm… — Niech pan pije, panie majster. — No i dobra. O żesz w mordę!… — Przeszło panie majster? Niech pan kiwnie… — Przeszło, docent, przeszło… Powiedz mu o szczęściu i dawaj mesel. — Jak kujemy, panie majster? Na rozum, czy na wyrywkę? — Spróbujem na sztukankę. — Się robi, panie majster. — Panowie!… Co wy…ścianę chcecie dewastować, to wandalizm… To…* — Ale trejluje, nie docent? — Okropnie, panie majster… — To barbarzyństwo, to jest wbrew prawu, ja się poskarżę!* — Już nie można słuchać tego trajlowania. Nie, panie majster? — Pomóż mu, docent, zatrzasnąć się w waterklo. Pieprzówkę niech zostawi. — Tak jest, panie majster, już się robi. Słyszał pan, co majster powiedział? — Ja was poznam… Wszędzie. Zapłacicie mi..* — My? — My mu? — Tak, wy mi.* — Ale trajluje. Zamknął się? — Tak, panie majster. Z drugiej strony. — Strasznie trajlował, co? — Okrutnie. — Zamknąłeś trajlusia w zajezdni? — Tak jest, panie majster.. — To niedobrze. Musisz mu koniecznie powiedzieć o szczęściu. — Dobrze, panie majster, pójdę i powiem mu. — Powiedz mu przez drzwi, bo jak otworzysz, to znowu zacznie trajlować. — Idę, panie majster. — Opowiedz mu o szczęściu, ja przez ten czas spróbuję na sztukankę… — Hej, jest tam pan? Niech pan słucha, panie klient: Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, był mądry król, który postanowił poszukać szczęścia. Wybrał się w drogę i nie było go siedem zim i siedem wiosen. Szukał szczęścia po świecie. Ilekroć sądził, że je znalazł, tylekroć okazywało się, że nie to jest szczęściem, co przedtem nim się wydawało. Minęło jeszcze siedem lat i siedem jesieni i oto powraca król do zamku. A radość jest ogromna. Każe król zwołać wszystkich poddanych i przyjaciół. A kiedy stanęli przed nim… rozpoczął opowiadać o szczęściu. Pewnego razu, gdy szedł zakurzonym gościńcem, pociął sobie trzewik ostrym kamieniem… Wszedł do najbliższej chatynki, gdzie ujrzał piękną dziewczynę. Nie umiała ona zreperować trzewika. Ale za to przyniosła mu szczęście… Rano król stwierdził, że szczęście zniknęło wraz z jego haftowanym mieszkaniem. Nie pożegnawszy się, ruszył w dalszą drogę… Szło mu się bardzo źle. Goła, poraniona noga bolała, trzewik spadał, a iść trzeba było, i wtedy spotkał kupca. Kupiec nie umiał mu zreperować buta, ale dał mu kubek wody. Poczuł się król szczęśliwy, ale kiedy zaspokoił pragnienie, szczęście prysło, a iść trzeba było… I szedł kulejąc. Ciągnął za sobą zmęczoną nogę i wtedy spotkał człowieka zwykłego albo nie. Był to fachowiec, który naprawił mu trzewik… Szczęśliwy król zawrócił z powrotem do zamku. Już nie szukał szczęścia. Stwierdził, że prawdziwe szczęście to spotkać na drodze prawdziwego fachowca. A jeszcze lepiej dwóch. — Docent, co robi trajluś? — Płacze! — Nie mówiłem? Mówiłem. No, dawaj, docent… Wysztukałem… O, tu. Rozwalam. Hej, raz… hej, raz… Kuj, docent, kuj, będą z ciebie ludzie… — Panie majster, jaka to ściana? — Ślepa, gołąbku, ślepa… Na przewód kominowy… Kuj, docent, nie teoryzuj. — Jak pan myśli, na ile cegieł ta ściana? — Na dwie, gołąbku… Kuj… — Coś nie widać tej rury. — Ba za mały otwór. Wbijemy się głębiej… No, mocniej, docent.. — O, cholera, ale dostałem, kaszlu, panie majster. Przeleciało na drugą stronę… To komin? — Nie widzisz, docent? — Co? — Kominiarza! — O rany! Kominiarz w przewodzie. Panie, co pan tu robi? Ja pragnę profesury, życzenia noworoczne będzie pan składał? — Ja wam dam… kominiarza… Ja wam dam życzenia.* — O rany, panie majster, przebiliśmy się nie do komina… Co zrobimy? — Poszukamy innej ściany… Ale tera spróbujemy na wyrywkę. To najlepsza metoda. TAJEMNICZY WŁAŚCICIEL NÓG — Panie majster, gdzie jest gospodarz lokalu? — A po co ci gospodarz, docent? — Właściwie po nic, ze względów towarzyskich — Leży pod kanapą, widzisz, noga mu wystaje. — Półbut „Chełmek”, skarpetka helanco, w sumie nawet dosyć estetycznie. Tylko czemu się tak trzęsie ta kończyna? — Nie zwracaj uwagi. Dobre maniery obowiązują. Jeżeli gospodarz wlazł pod kanapę, to znaczy, że nie chce utrzymywać kontaktów towarzyskich, bo jest kawał chama. — Kanapa wygodna, może usiądziemy, panie majster? Dlaczego on tam akurat wlazł? — Wygodna. Oj życie… Po co on tam wlazł, to on sam pewnie nie wie. Los go rzucił. Los bardzo różnie rzuca. Jednego znajomego to los rzucił do tego stopnia, że na Ziemię Ognistą. — I co? — Strażak był, fachowiec. Zanim oni tam ugaszą wszystko, to kawał czasu upłynie. — Interesująca interpretacja. — Nie teoryzuj, docent Fachowiec zawsze sobie poradzi. Drugiego, na przykład, los rzucił na Wezuwiusza. — I to był, jak znalazł, geolog — sejsmolog. — Co ty wiesz? Wulkanizator Prima fachowiec. Pobory jemu w harfach płacili. — Pozwolę sobie wtrącić, panie majster, że Wezuwiusz leży we Włoszech i pański znajomy wulkanizator honorarium otrzymywał nie w harfach, tylko w lirach. — Tak czy owak, to się nie karkuluje, docent. U jednego obywatela dostałem kontrabas za przepychanie grosrury w oberpionie. Najsamprzód trochę z nim grałem… — Na nim. — Wiem, co mówię. Z nim grałem w oko. Okropnie nieprzyjemny. Kart nie chciał rozdawać, tylko tak buczał albo groził smykiem. — Czy majster wtedy dużo pił? Halucynoza… — Docent, ty się pytasz jak dziecko „dużo pił”? Dużo pił to jest w tartaku. A ten kontrabas to był osobnik, co się przebrał za instrument muzyczny na bal kostiumowy, a że był w sobie i główkę miał małą, to zarobkował w jazzie. — Panie majster, ku czemu pan zamierza, bo mnie jakoś dziwnie? — Że się branie poborów w instrumentach muzycznych, na przykład w harfach… — W lirach. — No właśnie. Sienie kalkuluje. — Wróćmy do naszych baranów. Po co myśmy tu przyszli i dlaczego gospodarz tak się boi? — Myśmy tu przyszli, docent, w celu naprawiania — Czego naprawienia? — Obojętnie. Jak jest mieszkanie, to dla prawdziwych fachowców robota zawsze się znajdzie. JESZCZE NIGDY TAK NIE BYŁO, ŻEBY WSZYSTKO GUT CHODZIŁO. — Ale dlaczego główny lokator tak się nas boi? — Przyczyny są psykologiczne i obiektywne. Psykologiczne, bo on mógł usłyszeć o nas po tej zduńskiej robocie. — Wtedy co było nieszczęście i piec się spalił? — To nie nasza wina. Przecież nie powiedzieli, że to jest zabytkowy piec tekturowy od filmu i że trzeba go tylko pociągnąć bezbarwnym nitro do glansu. — Jasne. A człowiek jak jaki głupi, widzi piec i pali. — Właśnie. Ja myśłe, że on, ten co wlazł pod kanapę, przestraszył się, jakżeśmy sprawdzali tutaj obok cug nitrogliceryną. — Muszę przyznać, że nieco przedawkowałem. — Nic się nie stało. To była fucha eksperymentalna. Górą poszło. Nikomu się nic nie stało. A jak ktoś ma słabe nerwy, to nie powinien prosić fachowców. — On nas wcale nie prosił. — A co to my hrabię, żebyśmy się dali prosić? Raz, dwa, do roboty! Pogadali i starczy. No, jazda, docent! — Od czego zaczynamy? — Fakturę trzeba wypalić. — Dobrze, panie majster… data zgłoszenia usterki? — Nie zgłaszał. — Rodzaj usterki? — Cholera wie, docent — Usterka, to za przeproszeniem pana majstra, rodzaj żeński. — Wpisuj. Co tam jeszcze? — Numer mieszkania. — Jaki to numer, docent? — Trzynaście. — O rany! Już nas tu nie ma. — Co się stało, panie majster? — Ten pod kanapą to albo czarownik, albo trup. Pod trzynastką mieszka, tfu, na psa urok! — Tak nie można, panie majster. — Już nas tu nie ma, docent. Nie żebym był przesądny, ale musimy o siebie dbać. Tak mało jest dobrych fachowców. III. ŻYCIOWE KAWAŁKI Motto: Płynie rzeka Heraklita A ludzie moczą w niej nogi Życie jednostki ludzkiej przebiega w trzech zasadniczych czasach: przeszłym, teraźniejszym i przyszłym. Co było? Co jest? Co będzie? Oto pytania przygniatające swoją prostotą. Nikt normalny nie wytrzymałby takiego ciśnienia na co dzień i dlatego wszystkie ważniejsze sprawy życiowe załatwia się w międzyczasie. „Międzyczas” wstydliwie przemilczany przez historię jest niewątpliwie najważniejszym z czasów. Jest on jak pociąg pospieszny, na który możemy się spóźnić trzy minuty albo dwa lata, a on poczeka na nas i mimo to odejdzie punktualnie, zgodnie z rozkładem. Ten właśnie rozkład, rozkład osobowości, rozkład na czynniki pierwsze pozwala nam cieszyć się i przeżywać te małe fragmenty naszej egzystencji, których cel jest wątpliwy, a sens pozbawiony sensu. Noszą one nazwę życiowych kawałków i dzieją się w międzyczasie. CO NALEŻY ZROBIĆ, JAK LODÓWKA GRZEJE — Panie majster, co należy zrobić, jak lodówka grzeje? — Poczekać do zimy, he… he… — Ja się pytam poważnie. — Zawołać fachowca. — To znaczy majstra. — A znasz ty jakiego innego docent? Może Marucha cię zblatował, co? Ten partacz, ta skorodowana rura wydechowa… — Panie majster, co też pan mówi, pan jest jedynym prawdziwym fachowcem, jakiego znam. Może jeszcze profesor Stanisławski, ale od czego innego. — To jest teoretyk, docent. Cwana sztuka. Sam obkreśla, co wie, a czego nie. Ja jezdem… — Empiryk. — Docent, ty się mnie nie wyrażaj. Ja tobie radzę dbać o dobre stosunki z moją osobowością. — Ja tylko chciałem wejść majstrowi w słowo. — A może ja tego nie lubiem. A niby dlaczego ty uważasz, że ja jestem Międzynarodowy Klub Książki i Prasy? Czyli EMPiK. — Powiedziałem empiryk. — Widzisz? Nie dosyć, że robisz mętne aluzje, to jeszcze przekręcasz słowa, których nie znasz. Więc jak z tą lodówką? — Grzeje. — Więc ja, jako nie teroretyk tylko prachryk, przychodzę i rozpoczynam obględziny diagnostyczne. — Co majster przez to rozumie? — Niucham. — Słucham? — Niucham. — Aha… gdzie? — W obkoło. W mieszkaniu. Zapuszczam lipko i badam socjologicznie klientów na okoliczność stopy życiowej. — I co — Jak widzę, że mają forsy jak lodu, to co się będę paprał z taką fuchą. Orzekam, że dany sprzęt jest fertig, kaput, szlus, złom i tem samem zmuszam do odmrożenia kredytów na zakup nowego. — No, a jeżeli to na przykład klienci śrdenio zamożni? — Wtedy jest wariant drugi. Analiza psykologiczna, na ile dana lodówka jest szkodliwa. — Uszkodzona. Bo grzeje. — Szkodliwa. Każden lukSus wpływa źle na pożycie pomiędzy ludzkie. Ludzie wariują od komfortu. One sobie wymyślają nie istniejące problemy, tracą ze sobą kontakt I wtedy, jak rura gruchnie czy odlezie, lodówka trzaśnie, to automatycznie sytuacja zagrożenia cementuje związki uczuciowe. — Teza majstra wzbudza mój szacunek swoją przenikliwością, szerokością horyzontów i odwagą, z jaką została postawiona. No, ale może skupmy się na technicznej stronie zagadnienia. Sformułowałbym to tak: lodówka grzeje i trzeba ją z powrotem doprowadzić do stanu, w którym mrozi. — A po cholerę? — Bo po to ją zrobiono, żeby mroziła. — Jesteś tego pewny, docent? — Absolutnie. — No, i widzisz, do czego cię zaprowadzi ta wąska specjalizacja? Wiesz co, ty dla mnie jesteś? Ty jesteś dla mnie minus 273 stopnie. — Zero absolutne? — A jak! Jak ty możesz tak wulgarnie stawiać problem? Popsuł się jakiś przęt domowy użytku komfortowego, a ty już byś leciał i naprawiał. A jak byś się zatrzymał i pomyślał, że jest kryzys energetyczny, że jest zatrucie środowiska naturalnego, że nam zagrażają choroby cywilizacji, że… — Ale lodówka jest na gwarancji. — Jak by wszyscy przestrzegali gwarancji, to po co ONZ, ochwiaro. A niech grzeje, cholera ją! My, fachowcy, powinniśmy mieć szersze spojrzenie. Czym na ten przykład wyżywimy ludzkość w trzytysięcznym roku? Jak zrobić, żeby szarańcza nie żarła? I żeby mucha tse–tse nie spała? Trzeba wdrażać jiowe technologie, a nie naprawiać stare. Niech symboliczna lodówka grzeje, prędzej się opamiętamy. Trzeba szukać rozwiązań globalnych. — No, to jak rozwiążemy globalnie problem chłodzenia? — Zagospodarujemy Antraktydę. — A co z pingwinami? — Pingwiny? Te takie czarno–białe, eleganckie, we wrakach? — Tak, te. — Częściowo rzucimy do filharmonii, częściowo na kelnerów, a po paru największych spryciuli nada się na konferansjerów. BONANZA — Docent, docent, gdzie się tak chowasz? Chodź tu! Ustalimy plan, co mieliśmy zrobić, a czego nie zrobimy. — Tak, panie majster. — Pokaż no się! A co to! Weź rękę, pokaż. — Nie. — Odsłoń, mówię, majstra się wstydzisz? — Nie wstydzę. — To pokaż. Nieżle. Kto? — Mordal. — Mordal od Moruchy? — Tak, panie majster. — Gdzie? — Przed domem, na podwórzu. — Kiedy? — Przed chwilą. — Upadłeś? — Nie, ustałem. — To dobrze. Mówił w jakiej sprawie bije? — Tak. Powiedział: „ty cycku nie gwintowany, pakunku z pakuł…” — Streszczaj się… — …”Jak będziecie nam wchodzili w rewir razem z tym parcianym majstrem, to mu powiedz, że mój szef Marucha tego sobie nie życzy i w formie upomnienia przesyła na twoje ręce r to!” I tu mnie palnął, panie majster w buzię. — Zatrzymaj się „Parciany majster”, tak powiedział? — Tak. I jeszcze dodał, że jak wejdziemy, to oni poczekają, aż będziemy wychodzili. — To wszystko? — Nie, jeszcze mnie kopnął. — Ustałeś? — Z trudem, panie majster. — To dobrze. „Parciany”, powiedział. Dobra. Powiem ci jedno, docent, bo widzisz z tej strony to ty mnie nie znasz. Ja jestem dobry i grzeczny, jak do mnie tak samo, ale jeżeli do mnie „parciany”, i w mordę mojego pracownika… — I kopa, panie majster… — Wystarczy to pierwsze. A przede wszystkim zarzuca mi się nielojalnośc wobec konkurencji, bo sam wiesz, że to nasz rewir, tak czy nie? — Nasz był do dwudziestego ósmego numeru, panie majster, a ten dom to trzydziesty, ul. Grzegorza Gorzały. — DWA W TĄ, DWA W TAMTĄ, DLA DŻENTELMENA LUŹNE SZLAKI. Ale, jak tak… to czekajcie, i ty, docent, też czekaj. — Pan majster wychodzi? Pan majster, niech pan weźmie chociaż francuza, ich jest dwóch. — Gdzie wychodzę? Nigdzie nie wychodzę. Zamknęłem tylko drzwi na zasuwę i na łańcuch, bo przeciąg. — Majster mówił, zaczekaj… — Zaczekaj, trąbo, w znaczeniu niepejoratywnym. Zaczekajcie… a doczekacie się. Zobaczysz mnie docent, jakiego mnie nigdy nie widziałeś. A tak chciałem dla ciebie pozostać w pamięci dobrym, wesołym i mądrym starym majstrem. Ale skoro tak… — No, co pan, panie majster takie słowa, przykro się robi. — Ale jak mnie napadają bandyci, to zobaczysz. Ty nawet nie wiesz, kim ja byłem w czasach studenckich. — To pan majster studiował? — Nie, ale mieszkałem w dziekance. Słyszałeś o Bimbrze? — Ja nie piję, panie majster. — On by cię zmusił. Postrach placu Unii Bimber. Nie było silnych. Kogo chciał i ile razy. — I pan majster jego? Boże, to wspaniałe. — Nie skończyłem. Uważaj dobrze, może się czego nauczysz. — Od pana majstra z przyjemnością wszystkiego. — Idę z kobietą, wracamy z kina, pamiętam jak dziś dawali Zemstę Nietoperza. — To operetka… — Niewykluczone, ale nie o to chodzi. Odprowadzam kobietę do domu. W pewnym momencie… — O! — Nie bój nic, docent. W pewnym momencie przechodzimy przez taki klomb z kwiatami, bo mieliśmy bliżej do przystanku, a tu nagle podchodzi ktoś i melduje mi: „Chciałem państwu uprzejmie zwrócić uwagę, że kulturalny człowiek szanuje zieleń”. Ja się patrzę, a to Bimber. W sekundzie podjęłem decyzję i bykiem! Z pełnego biegu. I piąchą, i butem chuligana, opryszka, bez litości. Dopiero mnie odciągali. Gdyby nie kobieta, puściłbym kołu uszu, ale tak… Ty mnie jeszcze nie znasz. I za ciebie też pożałują. Wyjrzyj przez okno, czy stoją. — Stoją, panie majster, patrzą w górę w naszą stronę. — Schowaj się, nie pokazuj, pomyślą, że wyszliśmy. — Przecież majster mówił. — No tak. Pomyślą, że wyszliśmy, odwrócą się, a wtedy my, docent, wyskoczymy i w nogi!… Tego… która to? Jak Boga kocham, głodem nas chcą wziąć, Czy co? No, co tak patrzysz, myślisz, że się boję? Znam karate, mogę użyć w każdej chwili tylko po co? Zabiję szmatławca, a będę odpowiadał za człowieka, ha, ha! Zobacz czy stoją. — Stoją. Podszedł do nich trzeci, rudy. — Rudy? Niedobrze. To Paproch. Masz zapalić? Co ci się tak ręce trzęsą? — To nie mnie ręce, tylko majstrowi papieros lata w ustach. — Widocznie mnie grypa bierze. PÓŁ NA PÓŁ — Panie majster, dlaczego my piłujemy ten tapczan na połowę? — Piłuj, nie teoryzuj. — Panie majster, a jak go już przepiłujemy, to co będziemy robić? — Będziemy piłować komodę. — A potem? — Stół, krzesła, telewizor… — Telefon. — Telefonu nie piłujemy. — Dlaczego? — Bo telefon jest towarzyski. — Aha. Nie rozumiem. — Tu nie trzeba rozumieć, tu trzeba piłować. — Ale przyzna pan, panie majster, że to trochę dziwne takie piłowanie wszystkiego na pół. — Mnie nic nie dziwi. Klient sobie życzył, klient będzie miał. Przyzwyczaiłem się przez te lata do różnych zachcianek tych darmozjadów. — Klientów? — A jak! Kiedyś taki przychodzi i mówi: Mam panie majster, taką delikatną sprawę, a nie wiem, czy będzie pan umiał… Rozumiesz, czyja będę umiał… Śmieszne, nie? — Ha, ha, ha, ha! — No i czego ryczysz? — Bo majster powiedział, że to śmieszne. — Zepsuł mu się budzik… — I chciał naprawić. — Nie chciał, żebym mu piał jak kogut o szóstej rano pod oknem. — Pni, to dla majstra jak bułka z serem. — Z kiełbasą. — Przepraszam, z kiełbasą oczywiście. — I znowu nie trafiłeś jak przysłowiowa kula w ogrodzenie. Niby łatwe, aż za bradzo, myślę, coś się kryje za tym pianiem pod oknem. Mówię „dobrze”, ale na wszelki wypadek pytam: „A które to pięterko jeśli łaska?” A on: 24. — Drapacz. O cholendzia to numer. — Numer 1004 mieszkania. — I co majster zrobił? — Prostą rzecz. — Najlepsze są te proste rzeczy. — Mianowicie zmajstrowałem taką dosyć długą tubkę, która sięgała do 24 piętra, a ja stałem na dole na ulicy i jak była szósta, podnosiłem tubkę do góry i kukurykałem. — Pan majster to ma głowę. — Piłuj, piłuj dziecino. — Ciężko coś idzie. — Pościel jest w środku. — O rany! Zapomnieliśmy wyjąć. — Ależ skąd, docencie dziecino, pościel też musimy przepiłować na połowę. — Nic nie rozumiem. A co potem? — Potem będzie gorzej, jak dojdziemy do garów. — Też piłujemy? — Jak wszystko, to wszystko. Dawaj ten adapter. Z nim pójdzie łatwo. Sterofoniczny. Ma dwa głośniki, to tylko przelecimy sam patefon. — A może głośniki też na pół? Jak wszystko to wszystko. — Toś mi zabił ćwieka. E, jak pół, to pół, dwa to całość, a jeden to pół, nie? — Nie wiem. — Na razie rżniemy gramofon… — Panie majster! A płyty? — Co płyty? — jak podzielimy? — Starym sposobem. Mianowicie potłucze sieje na drobno. Zważy. I rozdzieli na dwie części. — Pan majster to ma kiepełe. To ze szkłem zrobimy tak samo nie? — A jak, dziecino. Wyjmuj już. Najpierw serwis. Potem kryształ, fajans, majolika… — Walić? — Wal. — Lubię taką robotę, panie majster. Strasznie się w niej odprężam. I trzask… i bach… i… — Stój! Na rany, stop! Nie rozbijaj! Co tam trzymasz? — Jakąś butelkę. — Jakąś… toż to przecież… no, przeczytaj! — Kuraso. Likier. — I tyś chciał to rozbić. Tyś chyba niezdrów, dziecino. Dawaj go tu i dwie szklanki. — Została tylko jedna. — W takim razie sam wypiję, trudno. Cholernie nie lubię pić sam. — Może coś znajdę. O, jest kubek do zębów. — Do zębów? Nie wstyd ci. To po to kończyłeś studia, żebyś nie widział, w czym się pije likiery. — Ale jak nic nie ma. — To dżentelmen nie pije. Chcesz być dżentelmenem? — Nie chcę. — To będziesz. — Panie majster, pan powie, po co ta robota… No, ta z tym piłowaniem. — Rozwodzą się i robią podział majątku. PIWO I WODA — Dzieńdoberek, panie majster. Chyba się nie spóźniłem? — Nie docent, dopiero za dziesięć szósta. — Ale z pana majstra to ranny ptaszek. Dawno pan przyszedł? — Nie przyszedł tylko przyjechał. Taryfą. Taryfą, przyjechałem, docent, bo nie lubię ścisku. — I ja, panie majster, przyjechałem taryfą. Można sobie wygodnie usiąść, gazetę poczytać i ochłonąć przed robotą. A propos, czytał pan majster o tych złodziejach? — Czytać, czytałem, tylko o których złodziejach? Bo w gazecie występuje kilku. — O tych od obrazów… — Tych przeoczyłem, bo najpierw przeczytałem o tych co okradli rodziców biednych dzieci. — Nie czytałem, panie majster. To straszne! Oszukiwali rodziców małych dzieci? — Tak, docent Zdenerwowałem się tak tą wiadomością, że jeszcze nie mogę przyjść do siebie. — Pan majster to ma dobre i delikatne serce. Musi pan bardzo lubić dzieci. A w jaki sposób ci złodzieje okradli te biedne dzieci, panie majster? — Nie ich, tylko rodziców, ale to na jedno wychodzi. A z rodziców najbardziej narażeni byli na to skandaliczne oszustwo ojcowie, którzy tak ciężko harują na te ubrania i witaminy dla swoich pociech. Ich właśnie perfidnie okradali te bandziory. — To nieludzkie. Ale niech pan majster się uspokoi. Bardzo proszę… nie warto. — Co ty tam wiesz… — Panie majster, a co oni takiego robili, ci złodzieje? — Wyobraź sobie, docent, to się aż w głowie nie mieści. Oni rozumiesz, dolewali wody do piwa. Widzisz też tobą wstrząsnęło. Ale mają ich i teraz dostaną za swoje… — Tak. To owszem nieprzyjemna sprawa. Przede wszystkim psuje smak piwa, które dla prawdziwego smakosza jest… — Nie tylko, docent Nie tylko dla smakosza. Ale i na zwyczajne pragnienie albo na utrwalenie miłego wieczoru… A tu wodą… Ja bym takich docent, nie żałował. Oj, nie! Jak jestem tolerancyjny, to w tym przypadku, kara śmierci! — No nie, panie majster, to może nieco za wysoka kara… — To dożywocie, draniowi. Piwo z wodą! Ty, docent, nie masz zielonego pojęcia, co to jest wypić wodę zamiast piwa. To jakby… zaraz… co najlepiej, docent, lubisz do picia i czego nienawidzisz pić? — Bardzo lubię winiak, a nie znoszę jarzębiaku. — To sobie wyobraź, że miałeś winiak do wypicia, odwróciłeś się na moment, żeby sobie odchrząknąć, a przez ten czas ktoś ci podmienił winiak na jarzębiak… — Mimo to, wydaje mi się, panie majster, że dożywocie byłoby tu wymiarem również za wysokim… — Za wysokim… tak., to czekaj. Akurat przypadkowo mam ze sobą kilka buteleczek piwa. Poczekaj, docent, zrobimy doświadczenie. Biorę piwo… uważaj, docent nie kombinuj, tylko kupuj. Teraz biorę i połowę tego piwa wylewam. To znaczy, oczywiście nie wyleję, bo by mi chyba ręka uschła, . tylko na razie wypiję… — Jak to „na razie”, panie majster, a potem co pan zrobi? Zwróci z powrotem? — Nie teoryzuj, tylko uważaj… Więc tak, wylewam pół piwa… o! I teraz dolewam do niego tyle wody, ile wypiłem… proszę, pij, docent, pij… Co czujesz? — Wodę… czystą. — Jak to czystą? — Pan majster wypił cała butelkę piwa, skoro dolał tyle ile wypił. W butelce znalazła się sama woda. — Czekaj, docent, być może za bardzo przechyliłem. Wezmę drugą… o! I teraz dolewam brakującą ilość wody i próbuj, docent, teraz… No, co jest? — Znowu, panie majster, sama woda. Za bardzo pan przechylił. Niech to szlag. Strasznie tu sucho w powietrzu. Czekaj, spróbujemy jeszcze raz… Najlepiej będzie, jak ty powiesz „już”! Ja będę pił i jak wypiję łyk, to ty powiesz: „Już” I wtedy dolejemy wody do równego, spróbujesz i przyznasz mi rację… Uważaj, docent… biorę łyk… — Już! Już! panie majster! Już Stop! — Co mówiłeś, docent? — Że już, ale pan majster nie przerwał i znowu butelka jest pusta. — Nie przerwał, nie przerwał. Nie usłyszałem. Jak się pije, to gulga… i widocznie zagulgało, jak mówiłeś… Ale może spróbujemy inaczej, ja wezmę łyczek, a ty mnie złapiesz za rękę… — Nie, panie majster. Po co to? Pan się napije tego piwa normalnie. I już. Ja nie lubię piwa nawet z wodą. — Co ty mi tu, docent imputujesz? Ja nie potrzebuję tego piwa, chodziło mi o doświadczenie, a dla doświadczenia to można. — A gdzie pan był wczoraj, panie majster? — U kumpla na telewizji. — Było coś fajnego? — Do picia? — Nie, do oglądania w telewizji. — A skąd mogę wiedzieć. — To nie oglądaliście? — Czego? — No, telewizji. — Chcieliśmy, ale kumpel zapomniał, gdzie schował. — Kogo? — Telewizor. — Przed kim? — Przed nerwami. Jak jest ten wyścig to kumpel chowa aparat, a po wyścigu wyjmuje i już. — Panie majster, ja bardzo przepraszam, ale telewizor to nie spinki od mankietów, żeby było trudno znaleźć… — Co ty tam wiesz, docent?… Jak dobrze schowasz… tak naprawdę porządnie przyłożysz się do tego… pogłówkujesz i będzie ci zależało, to go tak schowasz, że bądź spokojny, nie znajdziesz. Ale mówiłeś, docent, o złodziejach. Co te twoje złodziejaszki podwędziły? — To nie moje złodziejaszki. — Dobra, dobra. — Więc ci złodzieje ukradli z pewnej willi kilka obrazów wartości 20 milionów dolarów. — A po ile tam dolary? — To było w Ameryce. — W Ameryce, w Ameryce… to co z tego. Tylko w Ameryce kradną. Mówiłem ci o tych złodziejach, co dolewali do piwa… — Tak, panie majster. Mówił pan. Ale ci — to złodzieje w innym wymiarze. Na wielką skalę. 20 milionów! — Co ty chcesz przez to powiedzieć? Ja ci powiem co ty chcesz zrobić. Chcesz zbagatelizować, tak! — Ależ… — Nie przerywaj. Chcesz zbagatelizować problem dolewania wody do piwa przeciwstawiając mu kradzież obrazów za 20 miliardów! — Milionów. — Milionów. Tym bardziej. Sam widzisz jakie to śmieszne. Jakieś 20 czegoś tam, a tu masz — człowiek człowiekowi takie rzeczy… Czy ty nie rozumiesz? Czekaj, ja cię jednak przekonam. Podawaj piwo… Wypiję tylko łyczek, maleńki, potem dolejemy wody… KRZYŻÓWKA — Docent, ty to powinieneś wiedzieć: „australijski torbacz podobny do niedźwiedzia”. — Koala. — I po cholerę ci ta informacja? Koala… — Odkąd to majster krzyżówki rozwiązuje? — Odkąd? Odtąd, docent Trzeci dzień szukamy tej rury w ścianie. Na sztukankę, na pukankę bierzemy, na rozkuwankę idziemy i nie ma. Sytuacja beznadziejna. Pozornie. — Sytuacja constans. Dopóki nie nastąpi zmiana jakościowa — bez wyjścia. — Najdalej za dwa dni rura gruchnie i będziemy wiedzieli, gdzie jest. — Trzeba czekać. — I zapełnić czas… „Australijski torbacz podobny do niedźwiedzia”… Wiedziałem, że tu jest jakiś haczyk, bo Maruszeczko mnie nie pasował. — Dlaczego Maruszeczko? — A przyjrzałeś się listonoszowi Maruszeczce? Duże chłopisko, brodate, torbacz z listami, tyle że nie australijski. — Wyobraźnia majstra nie zna granic. — Wybuch na słońcu! — Gdzie!? — Ile to liter… raz, dwa, trzy… — Protuberancja. — No, na cholerę ci ta informacja? — Jak się majster ma za każdym razem dziwić, to niech się majster nie pyta. — Cesarzowa Palmiry. — Zenobia. — Ja już wiem, dlaczego ty nakładki od podkładki nie odróżniasz, docent Mózg masz zapchany takimi trocinami. — Dziwię się. Majster taki światły człowiek, przemawia jak skończony prostak. A ja wiem, dlaczego Zazdrości mi majster erudycji. — Jak ja ci mogę zazdrościć, jak ja nie wiem co to znaczy erudycja. — Erudycja… — Nieładnie. To już mnie wpierasz, że rudy. Ja jestem blondyn. — Dyn. Blondyn. — Blondyn, lekko przydymiony, czyli blondym. — Czy majster zawsze musi mieć rację? — Zawsze. — Dlaczego? — Bo jak nie mam, to głowa mnie boli. — To nie jest żadne wyjaśnienie. — I nie ma być. Może jeszcze zażądasz, cwaniaczku, żebym ci wyjaśnił, dlaczego jestem majstrem? Co? — Właśnie. Dlaczego majster jest majstrem? — Bo ja jestem i już. — To nie jest żadne wyjaśnienie. — Bo mam dyplom. — Dziwię się, że taki człowiek jak majster powołuje się na nic nie znaczące papierki, że usiłuje się za nie schować. — Jestem majstrem, bo się czuję i poczuwam do majsterii. — To już mnie trochę przekonuje. — Bo znam swój fach. — Ciepło, ciepło… — Bo… i nie wiem. Cwaniaczku. Aleś mnie zażył. — Bo majster jest archetypem. — Ty zdaje się chcesz w mordę dostać? — Może i chcę. Ale przedtem skończę zdanie. Majster występował już w paleolicie. — Występowałem, ale z kapelą ślepego Leona i nie w paleolicie tylko na Ząbkowskiej. Pamiętasz Capri to nasze spotkanie… — Panie majster, jakoś nie możemy znaleźć wspólnego języka. — Ty mnie lepiej powiedz, jak się nazywa druga co do wielkości rzeka w Indiach. — Bramaputra. — O Jezu! Ale fajnie. To ja się dzisiaj zamuruję. — Kogo, rzekę? — Cieciowę. Mam z nią stare porachunki słowne. W zeszłym tygodniu nazwała mnie paszkwilem i chorałem. Zdaje się, że gregoriańskim. Ale dzisiaj, to ja jej pokażę… — Jak to? — Normalnie. Jak do mnie wyskoczy z wiączą to ja do niej na luzie, elegancko: o żesz ty, pilnrj ty swojej bramy, ty bramaputro hinduska. — A widzi majster, że erudycja czasami się przydaje. STALOWY RUMAK — No, jest majster nareszcie. Czekam i czekam, i nie . wiem, co się stało. Zawsze majster spóźnia się punktualnie 40 minut, a tu już godzina… Więc myślę, ki diabeł… — Nie miel tyle jęzorem. — Nie w humorze majster z samego rana. Można znać przyczynę? — Harcerze. — Matko, jednak! — Co znaczy „jednak”, dlaczego mianowicie „jednak”? — A co to ja?… — Nic, tylko tak się mówi. Co się stało? — Capnęli mnie. — Nieszczęście, jednak majstra capnęli. — Docent, jakie „jednak”? — No, tak się mówi. — To niech się nie mówi, dobrze? Denerwuje mnie to. — Dobrze, dobrze, panie majster. Gdzie pana capnęli? — Pewnie na skrzyżowaniu Oliwy i Jana Gronostaja? — Jakbyś zgadł. — No więc jednak. — Co, do zardzewiałej rury, chcesz wreszcie przez to „jednak” powiedzieć?” — Ja już dawno myślałem, że pana tam złapią, panie majster. Od dłuższego czasu pan majster w tym miejscu przekracza przepisy drogowe. Nie chciałem zwracać uwagi, bo by się pan denerwował. Ale tam na skrzyżowaniu majster zawsze wjeżdża rowerem na pas środkowy, wystawia rękę w lewo i skręca majster w prawo. — No, to co z tego? Tak jeżdżę, jak mi pasuje. — Wcale nie, majster tak jeździ, żeby zwrócić na siebie uwagę, zobaczyć, ile to się zamieszania zrobiło. — Widzę, że wrednego wychowałem sobie pomocnika. Ale dobrze, od dziś nie odwożę cię na ramie do domu. Dyluj na piechotę albo za pieniądze środkami lokomocji. — Nie chciałem majstra urazić, ja bardzo sobie chwalę jazdę z majstrem na ramie. Ten pęd powietrza, rozwiane włosy, szum wiatru i głos majstra: „Z drogi śledzie, bo król jedzie”. O nie ja z tego nie chcę zrezygnować! — Więc? — Albo ten nasz stalowy rumak z potrójną przerzutką w suporcie, piwo w bidonie i kask, który mi majster własnoręcznie wykonał ze starego wiadra, lemiesza i używanych sandałów. — Więc? — Albo te urocze przygaduszki z lokatorami w windzie, kiedy wwozimy naszego rumaka na 9 piętro, żeby przypadkiem ktoś z dołu nie gwizdnął. A jak majster do tych klientów w windzie szczerze i pięknie się zwraca. „Rower jest jeden a złodziei widzę paru”. Tego sobie nie dam odebrać. — No i dobra, tylko nie becz bo jak wiesz jestem bardzo wrażliwy na trzy rzeczy: zastrzyki, buraki i łzy sieroty. — Już, panie majster, już mi przechodzi. — Więc co byś chciał ode mnie? — Ja bym chciał… żeby majster nauczył się przepisów ruchu drogowego, niech się pan tylko nie unosi, ja dla naszego dobra… To się przyda… choćby dziś. No, ile to pana kosztowało? — Już ci kiedyś powiedziałem na początku, że ja z tobą o pieniądzach rozmawiał nie będę. — Mnie nie chodzi o wypłatę, panie majster, ja się wcale nie domagam forsy. Wiem, że majster wpadł przedostatnio w zadłużenie. — Ostatnio też. — I ostatnio też? — I w planie mam następne zadłużenie. — I ma pan przed sobą następne zadłużenie. Mnie nie chodzi o moje pieniądze, tylko o pieniądze majstra. Ja poczekam, aż majster wyjdzie z tego zadłużenia. — Po tym. Co mnie dziś spotkało, nie spodziewam się. — Nie szkodzi. Majster wie, ja pracuję dla przyjemności i towarzystwa. A zarobić zawsze, gdzieś zarobię. — Mianowicie, może u Maruszeczki, co? — A nie, panie majster, u tego złodzieja? Ot, książkę napiszę, wynalazek zrobię, odczyt za granicą wygłoszę, nagrodę Nobla otrzymam i starczy mi na skromne życie. — Te głupoty mi nie przeszkadzają, to sobie możesz robić, byłeś mi noża nie wbił w serce i nie poszedł do Maruszeczki, tego złodzieja. — Może majster być spokojny, jestem honorowy i potrafię być wdzięczny. To na ile majstra trafili? — Znaczy ten mandat? — O nim mowa. — Tu nie chodzi o mandat i przepisy, docent Powiem ci prawdę. Zapłaciłem od razu temu harcerzowi, bo nie chciałem cyrku robić na ulicy. Ale potem coś mnie tknęło, bo ten harcerz zaczął uciekać. Wiesz, kto to był? Syn Maruszeczki. — Leon? — On. Jak ci wiadomo, pożyczyłem przedostatnio od starego Maruszeczki w barze SAMOA 200 za na szatnię mi zabrakło, no i nie było okazji, żeby mu oddać, chociaż chodził za mną i nudził. Już mu miałem oddać, bo nie lubię nudziarzy, ale myślę, jak tak nudzi, to poczeka. I teraz wszystko jest jasne. Młodszy przebrał się za harcerza drogowego, zaczaił się iw perfidny sposób pozbawił mnie 200 zł. To jest mafia, docent Zawsze to mówiłem. Ale ostatnio słowo będzie należało do mnie. Sprawiedliwość zatriumfuje wcześniej, niż się spodziewają. Masz, przebieraj się. — Co to, panie majster? — Mundury kontrolerów. — I po co panie majster? — Capniemy gapowiczów. — Nie rozumiem. — Ten złodziej, Maruszeczko, chwalił mi się w barze SAMOA, że notorycznie z synem jeździ bez biletu autobusem 107. A ile kosztuje taka przyjemność, docent? — Stówkę, panie majster. — A za dwóch? — Dwieście, panie majster. — I wyjdziemy na swoje? — Pan majster to ma łeb! — A coś ty myślał… No, to do roboty! SZACHY — To od czego zaczniemy, panie majster? — Zaczniemy od przerwy śniadaniowej. — Tak na samym początku? — Jak się nie wie, za co się złapać albo nie ma się przekonania do tego, za co się złapie, to najlepiej, docent, zacząć od śniadania. I to od razu. Co tam masz docent, do zaproponowania? — Nie chciałbym się powtarzać, ale jak zwykle. — Domyślam się więc, że i z wegliną i z serem się znajdzie. — Tak jest, panie majster. — Ho, ho! Ale wybór: z wegliną i z serem… z serem i z wegliną… Co by tu sobie dzisiaj kazać? — Panie majster, i po co ta szopka. — Jak znowu szopka? — Przecież wiadomo, co pan majster wybierze. — A skąd ta pewność, doceniu. — Odkąd robię z panem majstrem, jeszcze się nie zdarzyło, żeby pan wziął z serem. Niech pan bierze od razu z kiełbasą i po krzyku. — I widzisz, docent, przez to twoje cholerne teoryzowanie poszkapiłeś się i to mocno. Bo właśnie miałem wziąć z serem,, tak, z sereczkiem, z seruniem, ale ponieważ jesteś przemądrzały, zrobię sobie na złość i zjem z kiełbasą. — Panie majster! Przepraszam, ja tak tylko żartowałem… bardzo proszę z serem… Świetny ser… — Eee, damski… Z czym ty do gościa, docent, to nie dla mnie… A poza tym muszę ci zrobić nauczkę, że byłeś tak pewny siebie… Weź ten ser, a ja na przekór sobie zjem z kiełbasą. Jaka to? — Półżywiecka. — A gdzie druga połowa? — Musiała gdzieś wylecieć, jak pakowałem. Spieszyłem się, panie majster, bo już dziesiąta dochodziła i nie chciałem się spóźnić. — Ale swoją drogą, podziwiam, cię, docent, ile ty tego sera możesz włupać w organizm. — Pan da spokój, panie majster, bo nie przełknę. — To popij. Ser wymaga popchnięcia, jak mówi poeta Karpiszenko. — Najlepsze byłoby czerwone wino. Tak robią Francuzi. — Jakiego koloru? — Czerwonego. — Co ty powiesz, czerwone wino… A może niebieskie albo zielone, albo fijoletowe. — Takich nie ma, przynajmniej w Instytucie?! Od tego twojego gadania to tak mi zaschło gardło, że ledwo myślę. A tu nic na ząb. — Na ząb, panie majster, najlepszy weramon. — Odsuń się docent, bo będę machał rękami. — Co panu, panie majster? Ja nie chciałem. Jak Boga kocham. Po co się pan tak denerwuje? Panie majster, pan ma wysokie ciśnienie. Strasznie pan sczerwieniał. I po co to? Trachnie żyłka i po herbacie. Lepiej zagrajmy, panie majster, w szachy. Lubi pan przecież… — Szachy lubię, ale ciebie nie lubię, docent A zwłaszcza tego twojego teoryzowania. Ja mówię, żebym się napił, a on’ mi wmawia ból zęba. — Pan majster przeinaczył fakty. Było nieco inaczej… — Fakt jest faktem. Rozkładaj te szachy, bo ja nigdy nie mogę zapamiętać, czy czarne na czarnych, czy białe na czarnych. A kto przegra ten gania jak łania po napoje. — Zgoda, panie majster. Tylko, że z panem cholernie trudno wygrać. — To siewie. Na głupiego nie wyglądam. — Trudno… bo ja gram w szachy, a pan majster w damkę. Co ja zrobię ruch czy kombinację, to majster mnie przeskakuje i zabija. — Nie wiem, docent. Nic nie wiem. Pytałeś, czy gram w szachy. Powiedziałem, że tak. Skąd mogłem wiedzieć, że są dwie metody gry. Mnie tak nauczył Maruszeczko. Powiedział, że to szachy, to dlaczego mam wierzyć tobie, a nie jemu. No, nie? Sam powiedz… — Tak, ale… — No i dobra. Grasz, czy do roboty się bierzesz? — Gram. — Zaczynaj. — No… no to E–7. — A ja ci słoneczko… tak… tak i tak i jeszcze raz tak… I mamy damkę, a dameczka, panieneczka bije tak i tak, jak ci wiadomo… To ty, gdzie teraz, rybeńko? — Koniem na G–4. — A ja konika dameczka pach! I następnego trach i tego również… i co ty teraz, docent? — Nic. Nic mi nie zostało. — O nie, mylisz się zostało ci jeszcze skoczyć po pifko. No, naaco czekasz ty, graczu partaczu… I poucz się trochę w domu… albo weź korepetycję. Szachy to gra dla inteligentnych. GDY DOCENTA BOLAŁ ZĄB — Szrajbrat podaj, docent szybciej… Nie to… to flach–cę–gi… Docent, ty mnie słyszysz? — Uhm. — Klapenlejc… Nie, co ty mi podajesz? Cwaj maszynę?… Docent, co się z tobą dzieje, przecież widzisz, że to poważna operacja! — Widzę. — Minia glanszwanc, pakuły… Prędzej, docent nożyczki… obetnij. No, w porządku, trochę się zmęczyłem, pomóż mi ściągnąć rękawice. Ostrożnie, nie szarp… i wypluj tę gumę. — To nie guma, panie majster. — Aco? — Chyba zgorzel. — A ząb cię rwie. — Jeszcze jak, panie majster. Całą noc nie spałem, zażyłem 20 weramonów, 10 gardanów, płukałem szałwią, przykładałem lód. — Wsadzałeś szpilkę? — Co pan majster, chyba bym umarł! — Nie umarłbyś, a to jest najlepszy sposób. Wsadzasz szpilkę, zaboli, ale nerw przekłuty i ustaje. — Nie dałbym rady. — Bo jesteś lebioda. Mówię ci to po przyjacielsku innemu bym nie powiedział za ciężkie pieniądze. Ale z drugiej strony dziwię ci się jak mogłeś ty, porządny czeladnik, fachowiec, tak zaniedbać uzębienie. Uzębienie człowieka to jest szyld przed społeczeństwem, wystawa. Nie mówiąc już o samopoczuciu i zdrowiu nawet. Popatrz mi w zęby! — Tak, panie majster. — Co widzisz? — Nic. — Popatrz lepiej. — Coś się świeci. — Nie coś, tylko ząb. — Jeden? — Do picia wody. Wystarczy. — Panie majster, ja zwariuję. — Nie teoryzuj, docent Nie zwariujesz. Co najwyżej będziesz latał po ścianach i tynk pazurkami drapał. — Uuuuuu! Nie wytrzymam. — Wytrzymasz, docent, wytrzymasz. Znasz Maruszeczkę? — Uhmm. — No, to 0n poszedł sobie wstawić do przychodni jeden brakujący ząb. Ale tam, rozumiesz, okazało się, że jednego nie można i wstawiają dopiero od pięciu brakujących. Ale, że nie chciało mu się wracać do domu bez niczego, bo przychodnia była na Solcu a on mieszkał w Piasecznie, to pomyślał, że jak tu jest, to załatwi wszystko za jednym zamachem i kazał sobie wyrwać cztery, żeby wstawić pięć… — Panie majster, nie mogę słuchać… strasznie mnie boli… a pan jeszcze podrażnia. — No więc otworzył japę… dentysta wsadził mu kleszcze…cap za jednego i siup… — Panie majster, nie dam rady, pan przestanie. — Wyrwał…, Przykłada kleszcze do drugiego… — Bez znieczulenia? — Bez. Siostra, co miała kluczyk od szafki, pojechała na ślub brata, ale została na pogrzebie, bo brat na weselu chciał się przejechać na motorze. I ciach… jest drugi… potem trzeciego… i ciach… — Jest trzeci, czwarty. Niech pan już skończy, na miłość boską, panie majster, bo zemdleję. — A nie zgadłeś, bo trzeci się ułamał. — O Jezuuuu! — Ale go felczer przeprosił, żeby mu wybaczył, bo on tego robić nie umie i nie lubi, a doktor wyjechał na grzyby, bo jak jeździ na sympozjum, to, żeby mieć forsę, przywozi suszone przez siebie grzyby. — Na jakie sympozjum? Jak się nazywa? — Więc jak mu ułamał, to mówi: Ten jest pechowy, to go zostawimy i cap za następnego, i ciach… — Ojejjj! — Wyrywa i następnego. No, i ma już Mąruszeczko pięć ubytków, teraz można wstawiać..: I zgadnij, co się dzieje, docent? — Nie wiem, panie majster, pan mnie wykończy. Nie wiem, może zaczęli się całować… Nie wiem… Może potem felczer wyrwał mu język, potem nogę, ale go przeprosił… — Nie wygłupiaj się. Albo cię boli i słuchasz, albo sobie żarty stroisz. — Ja nie chcę tego słuchać. Bolą mnie wszystkie zęby, wszystkie, a bolał jeden. — Ten felczer nagle łapie się za głowę i mówi: O cholera, na śmierć zapomniałem, niestety, technik wyjechał do rodziny na żniwa i go kombajn przejechał po ręce, a więc w najbliższym czasie nie będzie pan miał wstawionych tych zębów. Proszę się dowiedzieć za jakieś dwa miesiące. Jak to Mąruszeczko usłyszał, aż zbladł. „Ty ścierwo, mówi, to ja daje sobie wyrywać po dobroci cztery całkiem nie używane zęby, bo takie u was przepisy!… Jutro mam skromną uroczystość, bo się żenię, i jak otworzę japę, żeby powiedzieć to sakramenckie „owszem”, to od przeciągu papiery z biurka sfruną, a tu się ze mnie balona cygańskiego robi… Niedoczekanie!” — I cap tego felczera. I zgadnij co? — Nie wiem, nie wiem… Pęka mi głowa, panie majster. — To ja ci powiem: On cap tego felczera na fotel i dawaj mu wyrywać zęby… szło mu to opornie, bo ręki do takiej roboty, jako monter od żelbetu, nie miał, ale nadrabiał cholerną zawziętością… Krew się lała, felczer wył, a Maruszeczko rwał… ciach jednego… ciach drugiego… ciach… Docent, co ty robisz? No i masz wyskoczył przez okno. PODANIE O URLOP — Panie majster, tu jest do pana list. — Od kogo? — Ode mnie. — No i coś tam wyskrobał? — Majster przeczyta. — A co ja mam się męczyć i sylabizować twoje gryzmoły, kiedy sam mnie to możesz wyłuszczyć. — Wolałbym jednak, żeby majster przeczytał. — A ja bym wolał, docent, napić się browarku, ale się wypienił w naszym sklepie i go nie ma… — Panie majster, ja poważnie. Proszę przeczytać. To jest… urzędowy list. — Co ty do mnie mówisz? Nie rozumiem. Jaki urząd, jakie biuro, znowu zaczynasz, a może ty myślisz, że jesteś w Instytucie i tu się nic nie robi, tylko gryzmoli wypociny, piórokrato! Tu się pracuje, odwala kawał potrzebnej i pożytecznej roboty, a ty mi tu tego… Pokaż i przestań beczeć. Bekas! Do Naczelnego Dyrektora Zakładu Wszelkich Usług dla Ludzkości Pana Majstra w/m Zwracam siebie do pana Dyrektora z uprzejmą prośbą pozytywnego rozpatrzenia mojego podania o przyznanie mi urlopu wypoczynkowego, który to mi przysługuje się za trzyletni okres pracy w naszym zakładzie i braku takowego do tej pory. Prośbę swoją motywuję wątłym stanem zdrowia, przechodziłem w dzieciństwie Wartę i nabawiłem się artyzmu. W szkole spadłem z poręczy, na koloniach topiłem się kilkakrotnie, wracając z pracy do domu, zostałem potrącony przez wyrostków w pracy przygniótł mnie segregator, na imieninach cioci Anieli zatrułem się żółtym serem. Będąc z zakładem na wycieczce znalazłem niepotrzebnie minę, na wieczorku zapoznawczym w biurze matrymonialnym zasnęłem w toalecie na posadzce i dostałem bronchitu, ratując kotka przed złym psem zostałem przez obu pokąsany, na występach Mazowsza ukradziono mi kożuch z szatni, przy sadzaniu młodego lasu uciąłem sobie szpadlem palec u nogi niemal całkowicie, a ostatnio zostałem ukarany przez kolegium za przeprowadzanie staruszki przez ulicę na czerwonych światłach. Ogólnie jestem wyczerpany, a przyznanie mi urlopu przez Panna Majstra dałoby mi szansę wrócenia ponownie do społeczeństwa, jako zdrowa i pelnotlusta jednostka. Z poważaniem docent — Ciekawe. Bardzo ciekawe. — Z tym urlopem? — Nie z tym twoim życiem. Niech mnie urlop dadzą to i tak bym tego nawet nie wymyślił, co ci się w życiu przydarzyło. Docent, przecież ty jesteś — wyjątkowa ochwiara. Na prywatkach też żeś pewnie nie tańczył, tylko ci kazali płyty zmieniać. — Jakby majster zgadł. Nigdy mi za dobrze nie szło. — Sam przyznajesz się do tego, że masz niebywałego pecha w życiu, tak? — No, tak jakby. Raczej mi nie idzie, panie majster. Ale wierzę, że przyjdzie taki dzień, w którym i mnie słońce zaglądnie przez firankę… przez okienko… — Docent, czy ja wyglądam na głupiego? — Kiedy… — Co kiedy? — Kiedy ja wiem, do czego majster dąży… — Docent… ja bym ci dał ten urlop, bo co mi tam zależy na twoim odpoczynku. Nawet dwa dni bym ci dał, ale nie mogę. Nie mogę, kochany. — Dlaczego, panie majster? Ja już ledwo… — Dla twojego dobra docent. Tylko to mam na myśli… Zresztą, posłuchaj i pomyśl. Masz pecha. No masz czy nie? — Mam. — Straszliwego. Nigdy o takim pechu nie słyszałem. I teraz kapuj: ja ci daję ten urlop, no i ty go, docent bierzesz… — Z przyjemnością. — Nie przerywaj. I jedziesz, powiedzmy, nad morze… Jakie jest morze? — Śliczne! — Nie, docent, morze jest groźne. Groźne morze i twój pech… lepiej nie myśleć. — Chciałem właściwie jechać w góry… — W góry! Jakie są góry? — Góry są wspaniałe. — Góry są groźne. Ty i góry… lepiej nie myśleć. — To gdzie mam jechać? — Weź butelki i pojedź do baru SAMOA po piffo. ZLEW ARTYSTY — Odłóż, docent na chwilę tę przepychankę. Zrobimy sobie fajrant. — Dobrze, panie majster. Ale niech pan sam powie co za ludzie. — Co masz na myśli? — A ten zapchany zlew, panie majster. Niby kulturalni mieszkańcy, na drzwiach wizytówka: taki a taki artysta. A pan popatrzy, panie majster, co ja tu już nawyciągałem… — No pokaż… faktycznie nielicho… Przeważnie korki od butelek… — Kapsle też, panie majster… Skóra od węgorza czy co?… Damskie…, panie majster, za przeproszeniem desu… No, jak tak można w zlewie… — Może robił przepierkę. — Przecież to kawaler. — Może to siostry. Prosiła go: „Przepierz mi, Walduś, kilka fatałaszków, bo jedziemy z zakładem na wycieczkę do Gdyni, a ty artysta, to zawsze czas znajdziesz. — A co taki artysta robi, panie majster? — Różne rzeczy. Przeważnie spuściznę. — Jak to się robi? — To ciężka praca. I cholernie szkodliwa dla zdrowia. Mam na myśli pisarzy. — Dlaczego, panie majster? — Bo pisarz, jak sama nazwa wskazuje, pisze. A na czym? Na maszynie — odpowiadam tobie. A z czego w tej maszynie czcionki docent? Z ołowiu — odpowiadam ci po chwili. A słyszałeś ty o tlenku ołowiu i jego ogromnej szkodliwości? — Słyszałem, panie majster. Ołowica to straszna choroba. ¦ — No więc sam widzisz, a jeszcze do tego musi taki artysta schwycić nastrój, czyli wenę… — Jak ją chwyta? — Cierpi. — Dlaczego? — Bo mu nikt nie chce pożyczyć pieniędzy. — A co jedzą? — Przeważnie piją, żeby szybciej trawić. ARTYSTA KRÓTKO ŻYJE, NIE MOŻE MARNOWAĆ CZASU NA GRYZIENIE. — Panie majster; tu na tej pomiętej kartce coś jest napisane. Może pan majster przeczyta… — Chyba utwór… Ale nagryzmolone… czekaj… Na razie wyjmij kanapki, boja zostawiłem jak zwykle w domu… No, to sobie poczytamy naszego artystę, co też on ma do powiedzenia rzeczywistości… — Nastawić, panie majster herbatę? — Nastaw, nastaw, a mnie podaj piffo. Mam w tej skórzanej walizeczce. — Tuborg, proszę, panie majster. To dobre piwo? — Niczego sobie. Kupiłem parę kartonów. Wygodniejsze w eksploatacji. I w transporcie… Jak biegniesz do taksówki, to to się nie potłucze, bo puszki… Jak chcesz, docent, to ci dam jedną puszkę na pamiątkę. — Dziękuję, panie majster, bardzo chętnie.. Ja nigdy takiego piwa nie… — Tylko wypiję i ci dam, na pewno… Będziesz miał puszeczkę jak się patrzy, będziesz mógł strzelać z niej karbidem… Umiesz? — Nie. — Poprosisz chłopaków z ulicy, to cię nauczą. Czemu nie robisz sobie herbaty? — Bo nie mam. Myślałem, że pan majster wziął. — To poszukaj u artysty. — Szukałem, nie ma. Tylko trochę rumianku i kminek. — Kminek zostaw, a rumianek zalej wrzątkiem. Zobaczysz, nie ma lepszej rzeczy na świecie! No jak? — Tak sobie. — Grunt, że gorące. Rano na śniadanie najważniejsze wypić coś gorącego. — A pan majster? — Ja nie jem śniadania. Odchudzam się. Ale patrzę tak na ciebie i patrzę, to ty, docent jesteś orginał. — Dlaczego? — Z tym odżywianiem… ser i rumianek, że ci to smakuje… Opowiem kumplom, to nie uwierzą… orginał z ciebie… No, ale do rzeczy, gdzie ta kartka… O sobie samym do przytomności Motto: Nie dolejesz nafty kiedy życie gaśnie. Z mądrości kurpiowskich. Ja. Ja. To tylko ja. Ja i ja też ja. Jestem forpocztą przedniej straży nadchodzącej awangardy. Przede mną nikt. Za mną przestrzeń … skreślone… obszar… skreślone… za mną odległość… skreślone… za mną pójdą inni… — Nie skreślone? — Nie. Czytam dalej. — Bo ja… to marzenia i sny, to bolero i ty… w tę głuchą noc… tralala… niech nam pokój wiecznie trwa… bo najwię — , ksza świnia to Mietek Maliniak i jego grupa kretynów, jeden lepszy od drugiego, cholerne grafomany… i pawiany i barany….. i skąpe kutwy kutwy, żeby zdechli, kocham świat… Fryderyku… przełamiemy to porterkiem… jestem wielki…największy… Donoszę, panie kierowniku, że Maliniak w czasie wojen napoleońskich sprzyjał Austrii… a swoje wypociny przepisuje od moich. IV. SZEROKIE HORYZONTY I WĄSKIE , GARDŁA Współczesna technika stawia przed człowiekiem wysokie wymagania. Ale współczesny człowiek stawia technice wymagania jeszcze wyższe. Tak więc człowiek nadąża za techniką, a technika za człowiekiem. Sytuacja tu zarysowana przywołuje na pamięć prastarą piosenkę ludową. Tańcowały dwa Michały Jeden duży, drugi mały, Jak ten duży zaczął krążyć To ten mały poszedł do domu się przespać i powiedział, żeby ten duży zadzwonił do niego, jak skończy. Bowiem stosunki człowiek — technika nie przebiegają bezkonfliktowo. Dlatego potrzebni są pośrednicy, którzy między młotem a kowadłem technologii potrafią przepychać zlew — to wąskie gardło naszej cywilizacji. KOLOROWA TELEWIZJA — Słuchaj mnie, docent, uważnie, co ja będę mówił i nie rozlewaj. — Tak jest, panie majster. — Słuchaj jak radia albo rodzonego ojca chrzestnego. Bo nawet ojciec nie miałby do ciebie tyle cierpliwości co ja. — Zgadza się, panie majster. — Odkąd cię przygarnęłem, jak żeś uciekł z Instytutu w jednej podkoszulce, staram się, jak mogę. No powiedz skąd ty, docent, masz takie eleganckie ubranie z pluszu? — Nabyłem za pieniądze zarobione dzięki panu majstrowi i za jego namową. — Staram się, jak mogę, chcę zrobić z ciebie człowieka. Przekazać ci, co umiem. A jak wiesz, docent umiem wszystko. — To się wie, panie majster. — Jesteśmy, docent, znikającym archipelagiem, stworzeniami na wymarciu, towarem reglamentowanym. — Co pan majster ma na myśli? — Papier teoletowy. — Nie, ja nie o tym. Ogólnie. — Ogólnie takich, jak my, nie ma. Jesteśmy fachowcami i umiemy wszystko. Nie ma dla nas tajemnic ani skomplikowany mechanizm, ani… podsuń no, docent, coś na kontrapunkt. — Ani dźwignia prosta. — Może być. Zafajczysz? — Z przyjemnością. A co majster pali? — Malboro. — Chętnie. O! radomskie. Malboro radomskie lepsze od krakowskich. U nas w Instytucie, jak przyjeżdżały delegacje zagraniczne, to czasem częstowali… Pali Malle albo Dunhil — le… ale tak na co dzień to paliłem sporty. — Tak, że sam widzisz. Nic, ty docent, o życiu nie wiesz. A na ten przykład, jadłeś kawior? — Prawdziwy? — Ajaki? — Może być kaszanka… — Coś ty, docent, z katedry spadł? Kawior czarny z cytrynką albo plasterek różowiutkiego łososia do tego Remy Martin albo Napoleon… — I można się było tym najeść, panie majster? — Coś ty, to przystawki… Potem krem z selerów Chataubriand… langusta… sery, wina, cygaro, kawa, porto, owoce… — I gdzie tak, panie majster? . — Gdzie? A po co ci adres i tak cię nie wpuszczą. Ale do rzeczy, docent Jak powiedziałem, zanikamy. Wypierają nas maszyny. Ale nie ma i nie będzie takiej maszyny, która przeskoczyłaby prawdziwego fachowca. Mam rację? — Tak jest, panie majster. Maszyny są bezduszne. — Dobrze to powiedział, docent Niedługo cały świat zmaszynieje. A nas będą wozić w szklanej klatce. — I dawać banany, i mieszankę krakowską. — Rozumie się. Co taka maszyna może? — Taka maszyna może nam skoczyć na warstat. — Czekaj docent, jeszcze nie teraz. Co taka maszyna mnie?… Na ten przykład… nareperuje spłuczkę? — Nie, panie majster. — Poleci na olejno? — Mowy nie ma, panie majster. — A dlaczego docent? — Bo jest za głupia. — Zgadza się. Nareperuje telewizor? — W życiu. — A my? — My, panie majster… nie wiem, nigdy nie próbowaliśmy. — Fachowiec nie musi. Gdzie jest telewizor? Dawaj ja ci pokażę, że naprawimy. — Tu, pod schodami, nie ma panie majster. — To gdzie jest? — Myślę, że w którymś mieszkaniu. — To idziemy, docent. Naprawimy dziś telewizor. — Komu, panie majster? — A choćby tu. Pukaj. — Nikt się nie zgłasza. O, otwarte. — No, to wchodź, na co czekasz. — Nikogo nie ma. — Jest. — Nie ma. Nikogo. — Jest telewizor. — Co robimy, panie majster? — Niespodziankę, Zanim wróci właściciel, naprawimy mu telewizor. — Panie majster, a może on nie jest zepsuty? Może by lepiej zostawić ten aparat w spokoju. Zmieńmy uszczelki w kranach i chodu. — Oj, docent, ale z ciebie lekkoduch. Czego dryfisz? Myślisz, że nie damy rady. Kochany, nie takie rzeczy reperowałem. Na przykład sokowyżymałka… — A co jej było? — Zepsuła się. Wlewałeś w nią sok, a wylatywały owoce. — Zepsuła się zasadniczo. I co pan zrobił, panie majster? — Naprawiłem ją, docent… w ten sposób, że jak wylatywały owoce, to ja je łapałem i natychmiast wrzucałem do maszyny, i po chwili leciał sok. — Pan majster to ma głowę. — Może go przerobić. — Na sokowirówkę? — Głupi jesteś, docent. Przerobić na kolorowy. — A to by się właściciel zdziwił. Wraca ze spaceru, Czarne chmury pooglądam przed spaniem, myśli… Włącza, a tu nie ma Czarnych chmur tylko kolorowe. — Sam widzisz, docent, zabieramy się do roboty. Podaj torbę i przynieść wody w kubku. — Już, panie majster… Proszę. O rany, co to? — Nie widzisz? Paleta… — Farby… To my będziemy… — Nie teoryzuj, docent, tylko bierz i maluj… Od góry puścimy niebieski… bo niebo… — Jasne… Potem pasek zielonego, bo drzewa… Tu w środku chyba różowo, bo tu mają na ogół twarze… Byczy pomysł, panie majster! Podoba mi się nad wyraz… — No, to maluj, maluj i nie teoryzuj. NEON — Puszczaj się docent! — Kiedy nie mogę. — Puszczaj się, docent, nie teoretyzuj. — Kiedy ja, panie majster, odczuwam bojaźń. — Przecież widzisz, że trzymam linę. — Tak jest, panie majster, ale jak by tu panu powiedzieć… — Ty, docent, nic nie mów, tylko puszczaj się rynny i zsuwaj się. Ja cię ubezpieczam. — Ja wiem, panie majster, że pan mnie ubezpiecza, ale ja mam agorafobię. — Co tam znowu masz? — Agorafobię. — Kiedy dostałeś? Teraz? — Nie, już dawno. Jeszcze, gdy byłem małym brzdącem, niedobrze mi się robiło, jak tylko wychyliłem się z wózka. Później, jako uczniaka, na zajęciach gimnastycznych musiano mnie ściągać z drabinki, bo się bałem. Jeszcze później, gdy byłem w wojsku i do tego w lotnictwie, to jak były skoki ze spadochronem… — Toś ty w komandosach był, docent? — Nie, panie majster, ja byłem felczerem na ziemi. — To co trajlujesz, żeś skakał ze spadachronem. — Ależ nie, panie majster. Mówię, że jak odbywały się skoki spadochronowe, to myśmy z kartką byli na dole… Takie ubezpieczenie… na wypadek. — Coście ubezpieczali. Tych, co skakali? — No, tak. Na wypadek gdyby spadochron się nie otworzył, to my na dole, felczerzy, zawsze byliśmy gotowi. Plaster, jodyna, woda utleniona — to zawsze musiało być pod ręką. Więc, panie majster, mówię, że jak skakali na tych spadochronach, to mnie na sam widok robiło się niedobrze i, za przeproszeniem pana majstra, torsjowałem. — Zamknij się docent, z tym trajlowaniem, bo obrzydliwy jestem. Pewnoś tam w tym swoim Instytucie też takie kawałki zasuwał na stołówce, dlatego cię wykopsali. — Wcale mnie nie wykopsali. Pan majster dobrze wie, jak było. Tylko pan majster żartuje. Właśnie miałem jechać na stypendium naukowe do Kanady, kiedy to pan majster przyszedł do nas naprawiać bojler wysokiego parzenia. I tak się zafascynowałem pracą pana majstra, jego fachowością, techniką i ludzkim stosunkiem do klienta, że postanowiłem nigdzie nie jechać, tylko zostać u boku pana majstra. A potem, kiedy pan majster zgodził się łaskawie przyjąć mnie na pomagiera, to jakby promień słońca w samo serce wpadł. — Docent, nie trajluj. Nie bierz mnie z włosem. Myślisz, że mnie zagadasz 7 Że się wzruszę i sam spuszczę i będę szukać tej cholernej dziury w dachu. — Kiedy ja, panie majster, słowo honoru. — Docent, ciemno się robi. Będziesz miał trudności. A przy tym mnie zasycha w gardle i tracę przez to czucie w rękach. Więc dobrze ci radzę, puszczaj się rynny i zsuwaj się idź na czworakach i macaj. Macaj, gdzie dachówka pęknięta albo jej w ogóle nie ma. Najpierw trzeba umiejscowić przeciek. — Tak jest, panie majster. Puszczam się i idę na czworakach. A pan majster trzyma linę? — Nie bądź dzieckiem. Czekaj, pociągnę… czujesz? — O rany, panie majster, bo zlecę, nie tak mocno! Czuję, czuję. Panie majster, które to piętro? — Trzydzieste drugie. — O rany! — Może trzydzieste pierwsze. — No to niech pan majster nie żartuje. Trzydzieste drugie, to przecież cholernie wysoko. — Docent, ręka mnie ścierpła, klientowi wilgoć kapie z sufitu, a za chwilę będzie ciemno jak u Murzyna w chacie. — W krajach wysokorozwiniętych Afryki niektóre wsie zelektryfikowano. Siedzą sobie Murzynki przed telewizora — mi i oglądają, no, co panie majster? — Spotkanie z przyrodą. — A nie, bo ulubioną audycję pana majstra, no… — O rany!… „Tele Echo”, docent… to się wie samo przez siebie. Puściłeś się już, do jasnej… — Panie majster, co się tak nagle jasno zrobiło? — Neon zapalili. — Przestraszyłem się odrobinę. A o czym on informuje, panie majster, bo stoję za blisko i tylko mi w oczach miga. — Zaraz przeczytam: Podróż leją pań ą. — Pod co leją panią? — Podróż. — Pod róż leją panią. O co to chodzi? — Docent, nie teoryzuj. Jest neon, a na nim: podróż leją pań ą. Tego głupi nie pisał. Widocznie to ma swoje znaczenie. — A ja myślę, że ten neon jest zdefektowany; ponieważ nie wszystkie litery się palą, wyszedł taki neonlogizm. — Tak sądzisz, docent? — Jestem przekonany, panie majster. — No, to właściwie rzecz biorąc, trzeba by się wziąć za ten neon i naprawić. — Tak jest panie majster. Zrobimy dobrą robotę. Tam na dole zebrał się już pewnie niezły tłum i zaczyna zachodzić w głowie, co też to może być i o co tu chodzi. „Podróż leją pańą”. Ludzie dziwią się, markotnieją. Przechodzą dzieci, patrzą, nieć nie rozumieją… Pytają starszych, a ci zawstydzeni: „do domu… matka kaszę dzieli”. A sami po sobie ze wstydem i do pana władzy. Pan władza patrzy, ale nie przypomina sobie, żeby się z tym już spotkał. Z samochodu wyglądają kierowcy, patrzą do góry: „podróż leją pań ą”, co za cholera, a tu bdziąk! Kraksa. Zagapił się kierowca. Korek. Telefony. Widzieliście na rogu placu ten neon? Nie? To przyjeżdżajcie, z naszego okna widać najlepiej. Już jedziemy, bierzemy koniak. A na dole coraz większy tłum, zwie — działo się całe miasto. Przelatują samoloty międzynarodowe, przyglądają się; a cóż to za dziwny język, myślą goście zza granicy, patrząc na ten neon… — Stop! Dosyć! ZACIEK NIE ZAJĄC, NIE WYSCHNIE. A to trzeba naprawić natychmiast Sprawa międzynarodowa. Podaj francuza, trzeba podkręcić tó i owo. O, nie mówiłem, już się coś zapaliło. — „K”, panie majster. — No i dobra. Teraz ty dokręcaj, docent, a ja pofiluję z daleka, co się zapali. Gut, docent.. Już prawie wszystko. Brak tylko jednej literki… Podróżuj koleją państwo ą. „W” brakuje. Dokręć mocniej. Nie kluczem, ręką. Tam jest taki wentylek. Tylko ostrożnie. — Aaaaa!!!! Pppaaaaanieeeee maa ajsteeeerrrrrrr…! — O rany, docent.. Palisz się! Cały się świecisz jak neon,1 niech ja skonam. Jakźeśto zrobił?! Genialny numer, docent. Tylko bardziej musisz udawać „W”. Nogi szerzej, o tak Tylko się nie trząś! Ja lecę po pomoc, a ty stój i świeć. Tylko wygnij się bardziej i nogi szerzej. O tak. Jak prawdziwie „W”, niech ja skonam! Ty masz głowę, docent Trzymaj się, zaraz wracam. SPECJALIZACJA — Docent? — Słucham, panie majster. — Znasz takie przysłowie? „Każdy jeden kowalem swego losu”. — Znam. — To nie wierz, lipa. Sprawdziłem. Osobiście kupiłem los, i mimo, iż jestem rzemieślnikiem, trafiłem los nie swój, to znaczy przegrany. — Przecież majster jest raczej instalatorem, nie kowalem. — Ja jestem fachowiec, a w naszych czasach wysoko rozwiniętej specjalizacji trzeba umieć wszystko. — Majster przeczy samemu sobie. Właśnie po to jest specjalizacja, żeby ludzie nie musieli umieć wszystkiego. W zamian za to każdy na swoim wysoko wyspecjalizowanym odcinku powinien być w pełni kompetentny co do celów i środków, praktyki i teorii oraz… — Głowa mnie boli! Nie teoryzuj, docent Specjalizacja jest po to, aby każdy miał swój wyznaczony odcinek, tyle, że jak ktoś nie chce się przemęczać, to nie powinien tego odcinka zahaczać o drugi. Na ten przykład w pionie — rurę korozja zżarła… Woda się leje… przychodzi jeden specjalista i mówi, że się leje, prawdopodobnie z rury i że on jest specjalistą od rur, z których się leje, ale trzeba rozkuć, bo jest specjalistą od rozkuwania, tyle że w cegle, a od rozkuwania w elementach wielkopłytowych to jest inny specjalista.. No to przychodzi ten trzeci i mówi, że owszem, można rozkuć, ‘ czemu nie, ale jest to ściana nośna i się wszystko zawali, jakby co. To wołają jeszcze jednego. A z rury krugom wali. Przychodzi ten właśnie czwarty, kompetentny fachowiec, bez nałogów. On jest specjalistą od podstemplowania sufitu i mówi, że owszem, można podstemplować, ale przedtem trzeba podstemplować zezwolenie na podstemplowanie. No, to przychodzi piąty z pieczątką i już ma podstemplować, ale tusz jemu zasechł na stemplu i trzeba by jego trochę rozpuścić spirytusem, no to robię zrzutkę, jeden leci… — Panie majster, daj pan spokój, jak tak długo można, przecież to jest apokalipsa. — Nie apokalipsa, tylko elipsa, docent. Łagodnem łukiem wszyscy spływają, a z rury wali i wtedy przychodzi fachowiec! I co on robi? — Podejmuje decyzję. — Jaką decyzję? — Optymalną. — A jaka decyzja jest optymalna? — Taka, która w jak najkrótszym czasie przyniesie najbardziej zadawalające rozwiązanie problemu. — Prawidłowo. No, to co ty robisz w takiej sytuacji, docent? — Zakładam bank informacji. — Bardzo dobrze. Ale zauważ, woda krugom wali i może ci te informacje zamoczyć. , — Panie majster, dość tego znęcania się. Pan jest górą, nieładnie kopać leżącego. Co pan robi w takiej sytuacji? — Idę do stróża i zakręcam wodę w głównym kranie. He . he! — A potem? — Potem idę na pifo i udzielam audiencji lokatorom. — W jakim celu? — Żeby się nauczyli szanować fachowca, któren osobiście świadczy usługi dla ludzkości. — A potem co, panie majster? — Zara, zara, nie nerwowo. Wody u nich nie ma, komfort im się obniża, a ja daję im czas na wyciągniecie wniosków, do czego może doprowadzić nadmierna specjalizacja i tym samym przyczyniam się do ogólnego rozwoju myśli społecznej… — Nie teoryzuj, majster. — Coś ty powiedział, docent? — Tak mi się jakoś… Przepraszam — Wiesz, co robi dobrze wychowany człowiek w takiej sytuacji? — Już lecę, panie majster… — Będę się musiał za niego ostro wziąć. Chamowatym zaczyna być. No, ale gdzie go mieli wychować, w tym jego Instytucie, ochwiarę? — Zechce pan, panie majster, przyjąć wyrazy mojego szczerego ubolewania z powodu godnego pożałowania incydentu, który miał miejsce w naszych wzajemnych stosunkach. Chciałbym pana majstra niniejszym zapewnić, że podobne niedopuszczalne zachowanie z mojej strony nie . miało w sobie cech znamionujących złą wolę; to przytaczam na swoje usprawiedliwienie, licząc na wspaniałomyślność i pobłażliwość szanownego pana majstra… — Dosyć, docent, starczy! Polej. No, o czym to mówiliśmy? — Zdrowie, pana majstra! Jedno mnie dręczy, ta teoretycznie dziurawa rura… — Twoje zdrowie, docent! Co cię to obchodzi? Pomogliśmy ludziom w krytycznym momencie, bo jesteśmy fachowcy. Od samej rury, jak ci już mówiłem, są wysoko wyspecjalizowani specjaliści. OWOCE NAUKI — Niedaleko pada jabłko od jabłoni”. Co ty o tym sądzisz, docent? — To majster wymyślił? — Może ja, a może kto inny. Co to według ciebie znaczy? — Moim zdaniem chodzi tu o tak zwaną dziedziczność w szerokim tego słowa znaczeniu. Inaczej: taki korzeń jaka nać, córka taka jak mać. — I znowu jesteś w błędzie, docent Słyszałeś o facecie nazwiskiem Niuton. — Jakby mi się obiło o uszy. Niech mnie pan zabije, nie wiem kiedy i gdzie. Czy to nie ten, co wziął w ajencję bar „SUMATRA”? — Tak się patrzę, docent, na twoją dużą głowę i zastanawiam się, co ty w niej masz. — Co majster chce przez to powiedzieć? — Domyśl się. Otóż ten Niuton, który obił ci się o uszy, był wielkim uczonym i wynalazł przyciąganie ziemskie. — To przedtem go nie było? — Było, tylko nikt nie wiedział, że jest. Nie wiedział, jak to nazwać. A wiesz, jak na to wpadł? — Coś jakby mi się obiło kiedyś o uszy… — Teraz już wiem, dlaczego, docent, masz taką dużą głowę. Po prostu bez przerwy coś ci się o nią obija, i spuchła’ ci. Otóż wzmiankowy na okoliczność wynalazku Niuton siedział sobie pod jabłonią i w pewnym momencie coś mu obiło się… tfu spadło na głowę jabłko. A z tym jabłkiem — odkrycie, że wszystko spada na ziemię. — Panie majster, można powiedzieć, że był bity w ciemię… ha, ha! — Nie na miejscu są tu twoje wątpliwe żarty. Taki prosty fakt naprowadził go na wspaniałe odkrycie. I na czym polega wielkość Niutona, powiedz docent? — Że wiedział, kiedy usiąść pod tym drzewem. Gdyby usiadł w zimie, nic by mu się nie spadło, a my nie wiedzielibyśmy, co to jest przyciąganie ziemskie. — Wielbłąd też ma swoją logikę. A powiedz, docent taką ciekawostkę. Co wiesz o różnych owocach, które odegrały poważną rolę w życiu sławnych ludzi? — Jabłko Parysa, jajko Kolumba i skóra bananowa Chaplina. — Nieźle. A w twoim życiu, docent, miał jakiś owoc szczególne znaczenie? — Owoc grzechu. — Co chcesz przez to powiedzieć? — Kradłem gruszki. A to grzech. Złapał mnie sadownik… Kazał zjeść na poczekaniu to wszystko, co ukradłem. — Bardzo dobrze. I co? — Raz w życiu porządnie się najadłem owoców za darmo. — A nie wpadłeś przy tym na jakąś genialną myśl? — Wpadłem, panie majster. Że najlepsze są świeże owoce, prosto z drzewa. — Też genialnie. Z czego ty robiłeś doktorat? — Tematem moje pracy doktorskiej był układ przestrzenny części recepcyjnej Instytutu jako wykładnik potrzeb kadry naukowej. — Nieźle. Coś tam napisał? — O, panie majster, tego było czterdzieści stron. To problem szalenie złożony. — A było coś o owocach? — O owocach? Nie, panie majster. — No widzisz. Czyli tematu nie zgłębiłeś. Za wszystkim, co jest, kryje się jakiś owoc. Tak, docent, na to są dowody. — Co pan majster dzisiaj z tymi owocami? Może panu chce się pić? — Pić mi się chce zawsze i o tym wiesz. A skoro jesteś tak domyślny, to ci powiem. Otóż, co ty byś na to? Przerzucamy się na ogrodnictwo. — Panie majster, dlaczego, gdzie, co nam to da? Czy to intratne? — Zrozum, tu nie chodzi o jakieś tam olbrzymie pieniądze, niech sobie będą małe. Tu chodzi, jak sam widzisz., o cel wyższy. Założymy sad jabłkowy. Ale to nie będzie sad, rozumiesz, tylko… — Tylko to będzie… nie wiem, panie majster… może ogród, może gaj… — Sam jesteś gaj… To będzie, docent, jedyne na świecie Muzeum Izaaka Niutona. Rozumiesz?… Pełno jabłek… ślicznych, rumianych… krąselki, startingi, antonówki, kosztele… bajbusy… kremelki… a każde z nich to symbol… symbol jabłka wielkiego uczonego — Izaaka Niutona. Ten sad to żywa pamięć. Nad bramą strzelimy neon: MUZEUM IZAAKA JABCOKA… NEWCOKA… no, tego… Wycieczki z kraju i z zagranicy… indywidualni turyści i … — Turystki. — Żebyś wiedział. Na środku pomnik mistrza, który ręką wskazuje na nasz wspaniały sad, jakby chciał powiedzieć: „te jabłka, to wszystko — to ja”. My w stylowych strojach. Ogrodnicy w ogrodniczkach… Bufet, a w nim… — Gorące dania… Szybkie i wolne, kanapki, legumina… — A przede wszystkim piffo, docent, oraz wszystkie wyroby z jabłek… Wino… mus… No, powiedz, docent, czy to nie wspaniałe?! — Oj tak, panie majster. Tylko niepokoi mnie jedna sprawa. — Mianowicie? — A co zimą? — Zimą?… Zimą… ciepło się ubierzemy! POTĘGA POEZJI — Człowiek — to brzmi dumnie, człowiekiem jestem i… nic. — Co? — I nic. — I nic, co ludzkie, nie jest mi obce. — Nie teoryzuj, docent, myślisz, że twój majster zgłupiał od tej klepanki i nie umie danej myśli na pamięć? — Przyznaję, że tego typu skojarzenie było mi w tym momencie nieobce. — Ochwiaro wykształcenia! Jak się daną sprawę rozumie samą poprzez siebie, to wystarczy powiedzieć: człowiekiem jestem i nic. — Wystarczy. — A widzisz? Człowiekiem jestem i nic Coś muszę robić, by żyć. Czasem upadam na pysk Lecz się podnoszę, by iść. Nie wolno w jednym miejscu tkwić Człowiekiem jestem i nic. — Panie majster, pan sam to wymyślił? — A jak! Mnie to czasami rymy lecą jak z rękawa. — To pan majster jest poetą. — Fachowiec, docenciu! Powiedz na ten przykład coś. — Aaaa… pada deszcz za oknem. — Ja siedzę w domu i nie zmoknę… he… he… — Wspaniale, panie majster. A długo pan tak może? — Jak się otworzę, zdejmę obrożę, pójdę na noże, to mogę o każdej porze. — Panie majster, pan to jest wielki talent. — Powtarzaj mnie to, docent, stale. — Od tego można oszaleć. — No i widzisz jak się skupiłeś, to ci samo weszło. — Ta postawa ma przed sobą przyszłość. — Dosyć! Docent, bo jak nam odbije do końca tymi rymami, to jesteśmy stracone. — Dobrze, panie majster, z tym koniec… Aaaaa!!!! Czego mnie majster grzmotnął tą framugą? Ja naprawdę nie chciałem. — ‘Słowo stało się ciałem. — .0 święty Einsteinie, coś trzeba zrobić. Lecę po piwo… — Leć, docent. Taaaak… Talent w człowieku to taka większa smykałka, taki wielki dryg, co wciąga. I wtedy nie ma roboty, nie ma kobity, nie ma sprawy! Tylko czarna rozpacz; białe króliki, cholagoga, katastrofa, czatanogaciuciu, Palton śmiaton, groza Spinoza, hebel Hegel, kontrafałda wieczności, czyli… człowiekiem jestem i nic… Piffa!!! Królestwo za piffo! — Panie majster, żywieckie dubeltowe. — Ochchch… mniam… czy zdajesz sobie sprawę, docent, że nam śmierć w oczy zajrzała? — Jeszcze do teraz się trzęsę. Nie chciałbym być w skórze geniusza. CZĘŚĆ FRAGMENTU MOŻE BYĆ SZTUKĄ, WSZYSTKO — TYLKO SZALEŃSTWEM. — Widzisz, co masz mnie do zawdzięczenia, docent? Myślisz: część to jest sztuka, wszystko — to szaleństwo. To jest myśl. Gdybym cięchudzino zostawił w Instytucie, to co by z tobą było? — Kiepsko. Będę te scenę pamiętał do końca życia. Pan majster zmieniał uszczelkę w kranie w toalecie, ajaw białym fartuchu prosto do komputera akurat szedłem do telefonu umyć ręce, bo miałem chwilę przerwy. — Pamiętam. Pamiętam nawet, dlaczego była to przerwa. Wsadziłeś swoje dane do komputera i wysadziło bezpieczniki. Za dużo chciałeś, docent… — Majster fachowo, rzetelnie podkręcał właśnie kran francuzem… Czysta sprawa… Praca, fachowość. — No i wziąłem cię chudziaku, ze sobą, chyba nie żałujesz? — Nigdy, panie majster, nigdy. — No to pokaż tam te swoje kanapki, bo pora coś przegryźć. — Tak, panie majster. — Wiem jak lubisz te z serem, to nie będę ci ich zjadał, ale… — Panie majster, dziasiaj są wszystkie z kiełbasą. — Z kiełbasą wszystkie? Wszystkie, mówisz? Cwaniaczek z ciebie, docent. EGZAMIN — Tak więc, docent zbliża się wreszcie długo oczekiwana chwila, w której zrobisz krok do przodu, przedzierżgiwując się z poczwarnego terminatora w solidnego czeladnika. Nie muszę ci chyba mówić, jak wielka to rzecz i co się z tym wiąże. Przede wszystkim — pieniądze, chociaż wiem, że jesteś idealista i pieniądze nie przedstawiają dla ciebie wartości. — Dlaczego, ja bardzo… chętnie… — Nie przedstawiają wartości; najlepszy dowód, że do tej pory nie wziąłeś ani jednej pensji. — Nie wziąłem, bo pan majster mi… — Więc sam mówisz, że nie wziąłeś, to bardzo ładnie z twojej strony, teraz będziesz też mógł nie brać, tylko dużo więcej. Ale żeby stało się to, o czym mówię, musisz, co?… docent? — Zdać egzamin. — Tak jest. Tylko takie głupstwo jak egzamin teoretyczny i praktyczny dzieli cię od wejścia w nowy, lepszy świat. A wiesz, gdzie się zbierają czeladnicy? — Nie, panie majster. — Już nie w RYJO tylko w porządnym BRUDASIE III kategorii, na siedząco. — Na siedząco? — A coś ty myślał? Jak widzisz, jest o co walczyć. Tak więc teoretyjka, potem praktyczka i jesteś docent, człowiekiem. Torbę nosisz o połowę lżejszą i masz do dyspozycji terminatora. — A gdzie on? — Na razie nie ma. A kto wie, jak ci się zacznie lepiej powodzić, czy sobie takiego przyręcznego nie wynajmiesz., Ale coś ty tak zbladł? — Tremę mam panie, majster. — Nie wygłupiaj się. Uczyłeś się. — Tak, panie majster. Nocami. — Jakżeś się uczył, to umiesz. Tylko spokojnie, bo to egzamin czeladniczy, a nie obrona pracy doktorskiej. — Pan majster nie żartuje. Wolałbym sto razy bronić… — Nie teoryzuj, docent, tylko zaczynamy, bo czasu zostało mało. Co chcesz? — Mogę prosić o szklankę wody? — Nalej sobie. Nie dokręcaj za mocno… No, widzisz, zgniotłeś pakunek w uszczelce… Dobrze się składa na praktycznym zmienisz uszczelkę, na razie teoria. Gotowy? — Tak. — Ciągnij pytania. Masz minutę na zastanowienie. Rozumiesz? — Tak jest Można otworzyć okno? Strasznie mi duszno. — Nie, bo kartki sfruną. Proszę… kartki do wyboru… — Może tę… nie, tę… albo nie, zaraz, może tę… panie majster, mogę usiąść? — A siadaj. Wyciągnąłeś? — Tak. — To zaczynaj. — Czytam pytania: 1. Posadzkarstwo w epoce Odrodzenia. Scharakteryzować schemat klepek Jurasza z Trzyńca. 2. W oparciu o współczesną literaturę, filmy, przedstawienia teatralne i telewizyjne uwypuklić nieprzemijające wartości i dominującą rolę fachowca. 3. Z Pragi o 8 rano wyruszyło dwóch malarzy na robotę do Śródmieścia. Poprzedniego dnia wzięli zaliczkę w wysokości 500 zł i mieli kupić 1,5 kg tonu i 3,5 kredy. Idąc najkrótszą drogą do miejsca pracy muszą minąć: 12 budek, 7 barów i 3 restauracje. Którego dnia przyjdą po następną zaliczkę i ile ona będzie wynosiła? — No i proszę… Co ci jest, docent, czemu płaczesz? Nie bądź dzieckiem. Uczyłeś się? — Uczyłem, panie majster. Nocami się uczyłem. — To wal. Słyszysz? Co się z tobą dzieje 7 — Panie majster, mam boleści. Muszę na chwilę… — Jak to wyjść? Odpowiadaj na pytanie, bo to egzamin, a nie żarty w Instytucie. Mówisz? — Tak, mówię, panie majster. A można nie po kolei? — Pies cię lizał! Można. — To ja najpierw chciałbym zdać praktykę, kochany panie majster… — Co ja mam z tobą… trudno, wyjątkowo się zgadzam. Zmieniaj uszczelkę, a ja będę patrzył na stoper. Uwaga: trzy, dwa, jeden, zero… start! Spokojnie, docent… nie tak nerwowo… Spokojnie… i nie tak mocno… nie dokręcaj tak, bo przekręcisz, słyszysz? Coś ty zrobił?!… Przekręciłeś… Tamuj!… Cały jestem mokry… — No i co, panie majster? — Oblałeś! SPOSÓB NA WIECZNOŚĆ — Jak myślisz, docent, kiedy będzie koniec świata? — Skąd u majstra takie myśli? — Z głowy. No, odpowiadaj. — Nie wiem. — I po to cię uczyli, żebyś na takie proste pytanie nie wiedział co powiedzieć. KONIEC ŚWIATA NASTĄPI, KIEDY SIĘ GO WSZYSCY NAJMNIEJ BĘDĄ SPODZIEWAĆ. — To nie jest nic pewnego, panie majster. — To jest pewne. Ja ci to mówię z własnego doświadczenia, Jak coś zrobisz na zicher, na glans, na szpryc, na wieczne pamiątkę. To trzaśnie musowo jak amen w pacierzu. Zmęczenie materiału. — Materiał im gorszy, tym się szybciej męczy. — Ja nie mówię o fizycznym zmęczeniu tylko o moralnym. Jak sobie taka granitowa płyta na pomniku pomyśli, że ma tysiąc lat sterczeć w jednym miejscu i do tego przyzwoicie wyglądać, to pęka. — Osobliwa teoria, panie majster. Jak wobec tego pań majster wyobraża sobie sposób na przedłużenie bytowania świata i ludzi go zamieszkujących? — O to chodzi, o to chodzi. Ja mam sposób jedyny, sprawdzony. Prowizorka. Kapujesz, prowizorka. To jest, proszę ciebie, wieczne. Jak coś zwiążesz drutem przyizolujesz kawałkiem dętki, każden się spodziewa, że to trzaśnie. Ale nie fachowiec! Fachowiec wie, że to obojętnie przetrzyma wszystkie nity, spawania, stapiania i temu podobne. Bo materiał się nie męczy moralnie. Boże broń coś robić na zawsze. Trzeba na zaraz, na już na przedwczoraj, wtedy będzie trzymało, docent. — Jak wobec tego pan majster oceni takie piramidy egipskie? — Prowizorka, docent, prowizorka. Dlatego się tak trzymają. — To majster przesadził trochę. — A co to wobec ciebie są te piramidy? — Budowle grobowe faraonów. — Gdzie cię uczyli, docent takich głodnych kawałów? Słuchaj majstra. — Słucham. — Piramidy to są stogi. Przy kamieniołomach. Faraony zbierali się coś postawić i układali kamień w takie stogi, żeby był pod ręką ten kamień. Magazynowali. Budowli nie postawili, a ta prowizorka, te magazyny do teraz stoją. Bo były na luzie układane, nikt się nie spinał, że będą stały zawsze. — Majster czasami to mnie zadziwia. — Bo ja mam wykryształkowany światopogląd, oparty na prachtyce, a nie teorii. — Teoria też się czasami przydaje. Na przykład taki Einstein… — Przyznaje, mocno niegłupi. Ale metodologicznie, docent, to był błąd w rozumowaniu. — Co majster powiedział? — Że to błąd metodologiczny, bo NAJPIERW PRACHTYKA DOJRZAŁA, A POTEM TEORIA SPADŁA. — Majster czasami mnie rzeczywiście zadziwia. — Nie bój nic. Ja ci powiem więcej. Jak dętka przepuszcza powietrze, to znaczy dziurawa? — Nooo, tak… — Teoretycznie dziurawa. Ale nie możesz jej załatać, jak praktycznie nie będziesz wiedział, gdzie ta dziura. — No, tak. — A jak załatasz ją, a ona skubana, jeszcze przepuszcza? — To znaczy, że jest jeszcze dziura. — A jak tę jeszcze jedną załatasz, a ona krugom przepuszcza? — To nie wiem… — Teoretycznie jest jeszcze więcej dziur, a praktycznie to nie ma znaczenia, bo dętkę trzeba wyrzucić na szmelc. — A czego chciał majster dowieść tym przykładem? — ŻE TEORIA KOŃCZY SIĘ DOKŁADNIE W TYM MIEJSCU, GDZIE ZACZYNA PRACHTYKA. — A gdzie to miejsce jest? — Na styku. — A gdzie jest ten styk? — Ty, docent, zdaje się chcesz do Instytutu wrócić. — Ależ skąd, panie maj ster, ja tylko tak. — No, to uważaj. Polemika naukowa polemiką naukową, a mores trzeba znać i jak rozmawia czeladnik z majstrem, to kto ma rację? — Majster. — Właśnie. Bo jakby nie miał racji, to nie byłby majstrem tylko patykiem od kiszki kaszanej. — Dlaczego patykiem? — Docent!!! — Tak mi się jakoś… — No uważaj! Żeby mi to było przedostatni raz. — Panie majster, my tu gadu–gadu, a robota stygnie. — A co my dzisiaj mamy? — Kolanko u Mariolki spod siódmego. — Chtóre, lewe, czy prawe, ha, ha…! — Pan majster, widzę w humorze. — Co jeszcze? — Maszyna do pisania u pana literata spod dwunastki nie pisze. — Przecież pan literat też nie pisze, to skąd wie? — Odniósł wrażenie. — To weź to wrażenie, docent i odnieś mu z powrotem. Co jeszcze? — Dużo drobiazgów. Pod dwójką woda w piwnicy… — Niech lokatorzy noszą pumpy albo szorty. Woda i tak wsiąknie. Co jeszcze? — Dach przecieka pod osiemnastym. — Wiedzą, w którym miejscu? — Wiedzą, gdzie kapie, ale gdzie przecieka, to nie. — Bo teoryzują, tak jak ty, docent. Oj ludzie, ludzie! No, to do roboty! Tylko docent, prowizorycznie, pamiętaj. Nic na siłę, nic na zicher. Nie kusić złego. Może dzięki nam ten cholerny świat potrwa jeszcze z parę tygodni. Prowizorycznie , docent, prowizorycznie… V. PODRÓŻE Jeżeli między punktem A a punktem B jest odległość, to między nimi rozciąga się przestrzeń. Przestrzeń tę można by pokonać, wyruszając z punktu A do punktu B lub odwrotnie, ale nikomu się nie chce. I słusznie. Żaden z tych punktów nie jest odpowiednim celem podróży. Nie działa na wyobraźnię; nie stoją w nim wspaniałe budowle, a piękne kobiety nie przechadzają się w cieniu wysmukłych palm. Nawet docent mający słabość do myślenia abstrakcyjnego wolałby się udać do Malinówka, niż do punktu A. Co więc z tego wynika? Że podróżujemy głównie z przyczyn zmysłowych. Z nadziei na inność rzeczywistości, jednocześnie wiedząc, że w gruncie rzeczy w dalekich krajach jest zupełnie tak samo jak u nas, tylko trochę inaczej. — Podobno Sahara jest pustynią, ale trzeba tam pojechać, żeby się przekonać, iż jest to po prostu plaża. Trochę większa niż w Mielnie, ale przynajmniej nie ma tłoku w sezonie. I choćby dlatego warto podróżować. DYPTYK FRANCUSKI — Panie majster, to też? — Pokaż, a co to jest? — Coś jakby ciepłe gacie. — Oszalałeś, docent! Chcesz mnie skompromitować. — Pakuj to, co powiedziałem. — Tak jest, panie majster. Cholernie się denerwuję tym pańskim wyjazdem. — A ja nie! — Pan majster to ma stalowe nerwy… A to? — Nie widzę. — Chyba kocher. — Kocher, musowo. Przecież będę chyba coś pił i jadł, nie? To na czym przyrządzę? — No, pewnie. Wrzucę też kostki denaturatu. — Kabanosy schowałeś? — Tak, panie majster. I żywczańską i kaszankę podwędzaną domowym sposobem, konserwy, zupy w proszku, proszek do pieczenia i pieczeń w proszku. — Zastanawiam się, docent, z tym śledziem. Wziąć go, czy nie? — Myślę, że może pan wziąć. Będzie pan miał na posiłek w podróży. — Racja. Szybko się z nim uwinę, to nie zależy zalecić. — A kiedy pan zaleci? — Za dwie godziny będę na miejscu. A tam mają czekać. — Pan majster pierwszy raz tak podróżuje? — Samolotem? — Tak. — Raz leciałem w wojsku, jak miały być skoki, ale nie pamiętam bo zemdlałem. Tak mnie przewiało. A teraz drugi raz. — Boi się pan? — Głupi jesteś, docent. Wtedy też sienie bałem, tylko mnie przewiało. A teraz to samoloty odrzutowe… — Z eksportu? — Co? — No, te… odrzuty. — Zamknij się i słuchaj. Siadasz… nie? Chcesz zapalić papierosa, a tu napis: NIE PALIĆ. Startujemy. Napis gaśnie… Wyjmujesz fajkę, chcesz zapalić, a tu znowu: NIE PALIĆ. Lądujemy. — Niesłychane. Aż mnie mróz przeszedł po kościach, jak pan to mówił. — Pakuj i nie teoryzuj… Kapelusza — nie! Polecę w nim. — Jasne, będzie majster wyglądał jak Eden. — Ja już cię prosiłem, żebyś przy mnie takich słów nie mówił. A kapelusz dlatego, że beret zgubiłem. Wczoraj w barze „KASZTAN”… w zamieszaniu. Strasznie byłem do niego przywiązany. Nigdy go nie zdejmowałem. Jak się w nocy pogniótł, to wystarczyło tylko go tak ręką strzepnąć i już miał fason. A to… cholera wie, gdzie przód, a gdzie tył. — W berecie chyba jeszcze trudniej znaleźć przód lub tył. — Co ty wiesz. Na przodzie miałem tłustą plamę, a z tyłu była dziura. — W kapeluszu też można zrobić. — A wiesz, że to jest myśl. Nie jesteś ty taki głupi, docent, jak myślisz… To rób. — Plamę pan majster życzy sobie z boczku? — Nie na środku. — Nie, ja pytam, czy plama ma być od boczku, czy od kiełbasy. — Wszystko mi jedno, byle była wyraźna. Gdzie paszport? — Razem z biletem w pańskiej podręcznej skrzynce z narzędziami. — A referat? — Referat wsunąłem panu majstrowi do kapelusza. — Dlaczego? — Bo kapelusz był za obszerny. W każdej chwili noże pn majster go wyjąć i mówić, jak to się mówi, z kapelusza. — Dobra. Pakuj dalej. — Panie majster, jak to będzie wyglądało. — Co? — To sympozjum. To pańskie wystąpienie. — Normalnie. Zapowiedzą mnie, wejdę na mównicę i odwalę swój referat — Po angielsku? — A po jakiemu? Nie po japońsku. Po japońsku to ja mogę tylko zjeść śledzia. — Z majonezem? — Z apetytem. — Dużo będzie ludzi? — Dwustu osiemdziesięciu Czterech delegatów oraz dwa i pół tysiąca obserwatorów i zaproszonych gości z ramienia i nazwiska. — Panie majster i pan tam będzie? No nie, jak pragnę trafić na gwint… łzy mi same idą do oczu. Panie majster, niech pan opowie, co tam będzie, jak pan będzie przemawiał po angielsku i w ogóle… — Przyślę ci pocztówkę. — To nie to samo… to nie to samo… — Dobra, pakuj tylko. Rzodkiewki na wierzch, a powidła owiń kapą. — Na co ta kapa? — Na prezenty. Potnę na kawałki i będę dawał jako serwetki. — Pan majster to ma głowę. — To uważaj, bo zaczynam. Ladies and gentelman… i ty ojcze proboszczu…, Nie pomyliłem się, ale początek zostaje… very very… much… kiss me! — A na nasze? — Ogólnie pozdrawiam wszystkich fachowców. Że chociaż inne nasze twarze i języki, to myśl jedna. Bo nie ważne, czyś Murzyn czy Murzynka… fachowcy wszystkich fachowców powinni się łączyć. Utworzyć coś w rodzaju wielkiej rury… Rura do rury, a gwint pasuje do gwintu… — Jasny gwint! Panie majster, nastąpiła tragedia. Do kapelusza włożyłem papier śniadaniowy, a referatem owinąłem kiełbasę. Niech pan spojrzy przetłuściło się. Nic nie można odczytać. Co teraz będzie? Pan mnie zabije… — Pokaż! Nie papier, kiełbasę, ośle. Co tam referat., nic… Kiłbasa mogła się zepsuć od tego druku… To by dopiero była’ tragedia… No nie ma rady, muszę spróbować… tak… mniam… coś jakby lekko… Ale nie trzeba więcej… Tak, tu chyba… mniam.. Co się tak gapisz, siadaj i pisz. — Co, panie majster? — Referat — Ja nie znam angielskiego. — A co mnie to obchodzi? Słyszysz, zaczynaj. — Jak mus, to mus. PRZYJAZD MAJSTRA — No, co tak stoisz, docent zapomniałeś języka w otworze gębowym? — Eeeee.. — Wygląda na to, jakbyś się dziwił docent? — Majster wrócił? Nie mogę wyjść z podziwu! — Wychodź! — Już lecę, panie majster, tylko gdzie?… — Z podziwu wychodź, ochwiaro! — Już wyszedłem, ale teraz muszę się otrząsnąć z wrażenia. — Poczekaj, sam cię otrząsnę. — Nie tak mocno, panie majster, berecik mi upadł. — I huku narobił. Blaszany berecik nosisz? … Co tu się działo, jak mnie nie było? — Konkurencja się rozzuchwaliła, musiałem nosić ochronny berecik. — Bili? — Trochę. Ale bez złości. — Ręką bili? — W zasadzie ręką. Ale nogą poprawili. Slipy też mam opancerzone. — A co te partacze, te chudoby bezzębne, te wybrakowane wióry z hebla rżnięte mieli pretensję? — O majstra… Że się rozpanoszył, klientów pozabierał, że monopolizuje… — A to chamy! Same chlają, a do mnie mają pretensję, że się monopolizuję. Chtóry to? — Maruszeczko i jego czeladnik. — No, to zrobimy z nimi porządek. Trzeba ich zwabić w zasadzkę. Najlepiej w Koci Zaułek. — Obawiam się, że to dość niezręczne. — Laczego? — Jak wejdą do wylotu, nie będzie którędy wiać. — Ochwiaro! To my ich zwabimy i nadejdziemy od wylotu. — I co? — Najsampierw staniemy, spojrzemy jeim w twarze one nie wytrzymają spojrzenia i wtedy ja się pytam: „No i co tera? — A oni? — Oni będą przestępować z nogi na nogę i na siebie tak ukradkiem popatrywać. A my będziemy stać jak obojętne kowboje i się napawać. — Co będziemy? — Napawać się będziemy widokiem. A potem ja podejdę do Maruszeczki, podsunę mu pod nos prawą pięść i jego zapytam retorycznie: „Wiesz, czym to pachnie?” — Przemysławką. — Co? — Mówię, że Maruszeczko może odpowiedzieć, że pięść majstra pachnie przemysławką i przylać majstrowi z lewej, ponieważ to szmaja. — Owszem. Taki wariant może zajść. — No, więc co? — Ty mnie osłonisz z lewej. — Panie majster? — Masz blaszany berecik, nic ci nie będzie. — A co majster? — Ja jego w międzyczasie zmiażdżę zwrokiem. — No, a ten jego rudy czeladnik? Przecież nie będzie stał z założonymi rękami? — A w jakim odcieniu on jest rudy? — Płomiennorudy, ogniorudy… — Zawołajmy straż pożarną, to go zgaszą. He, He… Bierzemy francuza, gazrurkę i idziemy. — En avant, mes enfants… — Chwileczkę… Nie francuza, nie glazurkę, tylko weźmiemy kubeł farby emulsyjnej i pędzel. I wiesz, co zrobimy? Na tym murku, a propos jego warstatu, napiszemy: „Maruszeczko pitekantropus erektus”. VI. SĄ TAKIE CHWILE W ŻYCIU CZŁOWIEKA Są takie chwile w życiu człowieka, kiedy krzesło przestaje być krzesłem, stół stołem, buty butami. Dzieje sie tak dlatego, że nie wiemy, co się z nami stało. Nie wiemy również, dlaczego tak się stało. I tak człowieku byłeś swój, jesteś nieswój. Gdybyś przypadkiem zapukał do własnych drzwi, nie wpuściłbyś siebie do środka. (Chyba, że jesteś inkasentem i jako osobę urzędową musisz wpuścić). Niepokój trwa, nie ustaje, narasta. Zmieniasz koszulę, twarz, zawód, numer telefonu. Byłeś trzy razy w toalecie i raz w filharmonii, ale przyczyny tego niepokoju nie zdołałeś ustalić. Wtedy przypominasz sobie starą perską przypowieść. Jeżeli patrzysz na różę i widzisz tylko kolce, nie idź do karczmy — pobiją cię. Jeżeli patrzysz na róże i widzisz tylko kwiat, idź do karczmy — pobiją cię, ale już nie tak mocno. KIM PAN JEST, PANIE MAJSTER? — Panie majster, czy pan się zastanawiał, kim pan jest? — Docent, ja rozumiem bynajmniej, że pasówka na sztym, żeby puc dobrze trzymał glazurę, to jest zajęcie nudne, ale to jeszcze nie jest powód, żebyś ordynarnie, na chama rozpoczynał ze mną rozmowę. Dla zabicia czasu rozmyślaj, na ten przykład, na tematy męsko–damskie. — Dobra, dobra, a potem wydarzy mi się to, co majstrowi. Posadzka w łazience, którą majster ostatnio robił, miała cztery biusty Lolobrygidy w dowolnych miejscach. — Już ty mnie fuchy nie wmawiaj. Jak żeś zrobił pod czwórką wnękę kuchenną, to ci wyszła taka wysokość, że można tam smażyć tylko naleśniki. — Wytykanie sobie małych potknięć zawodowych do niczego nas nie zaprowadzi. Zepsuje tylko atmosferę ¦współpracy i wzajemnego zrozumienia, która jest podstawą działania każdego kolektywu. — Słusznie, docent mówisz. A o co ty mnie pytałeś? — Czy majster się zastanowił, kim jest? — Głupie pytanie. MOTYLEM JESTEM I NIC CO LUDZKIE NIE JEST MI OBCE. — Gdzie to majster słyszał? — W radiu. Najpierw jedna pani śpiewała, a potem jeden profesor mówił, i tak mnie się skleiło. — Majster bardzo skutecznie syntezuje. Myśl ta, sama w sobie kretyńska, zakrawa być może, na głębszy paradoks. — Paradoks? — Tak. — A co, według ciebie, oznacza to słowo? — Jest to truizm sformułowany na granicy absurdu. — Ochwiaro! Paradoks to są dwa zegarki firmy Doxa. — Majster ma niebywałą wyobraźnię językową. — A jak! Gdy jeszcze byłem czeladnikiem, to żeśmy wymyślali ksywki dla klientów, zawsze byłem najlepszy. Pamiętam jedną klientkę, u której żeśmy naprawiali zlew. Nazwisko nieważne, ale na imię miała Katarzyna i do tego się jąkała. I ty wiesz, jak ja ją przezwałem? — No? — Jąkasia. Dobre co? — Celne. — Ja to mam poczucie humoru. Wiele ty masz wzrostu docent? — Metr siedemdziesiąt dziewięć. — No to uważaj… Ty masz wzrostu metr sto siedemdziesiąt dziewięć docentymetrów. He, he… No, jak? — Takie sobie. Ale majster jest leworęki, co? — Tak. — To majster jest szmajster. — Ty mnie. Ochwiaro wyższego wykształcenia, nie wyprowadzaj z równowagi, bo jak zlecę z drabiny, to prosto na twoją nieszczęsną makówkie. — Majster jest wyraźny satrapa. Jak ma zamiar zlecieć na łeb, to nawet nie na swój. — Bo ja mam głowę na karku. Jak człowiek odpowiednio wysoko wlezie, to ten, co na dole, najbardziej pilnuje, żeby nie spadł. Logika sytuacji plus przyspieszenie ziemskie. To jest spojrzenie cynowe, ale prawdziwe. — Cyniczne, a nie cynowe. — Dobra, dobra. Wszystko ma swoją cenę, nawet cyna, czyli na moje wychodzi. — Tak, niestety… — A zadałeś sobie pytanie, dlaczego? — Bo majster to jest majster, a ja to ja. — No to co, się głupio pytasz, czy ja się zastanawiałem, kim jestem. Ja tego nie muszę wiedzieć, straczy, żeby to wiedzieli wszyscy naobkoło. KRZESŁO I WĄSY — Docent, ty wiesz, ile lat ja jestem majstrem? — Nie. — Jak ci powiem, to spadniesz z krzesła. — Przecież widzi majster, że leżę na podłodze. — Jak siądziesz na krzesło, to ci powiem. — Kiedy tu nie ma krzesła. Pustostan do kapitałki. — To leć na dół i pożycz krzesło. — Już się robi. — Coś ty przyniósł? — Nie mieli krzesła, to przyniosłem taboret. — No, taak. Co ja ci powiedziałem? — Że jak się dowiem, ile lat majster jest majstrem, to z krzesła spadnę. — No, to na co przyniosłeś taborek? — Żeby z niego spaść. Zastępczo oczywiście. — Docent, masz poczucie humoru, jesteś inteligentny i wykształcony człowiek, więc jak mogłeś tak postąpić? — Przepraszam pana maj stera, ja wiem, że spaść z taboretu zamiast z krzesła, to nie to samo…. — A dlaczego? — Bo krzesło ma oparcie i trudniej z niego spaść. A IM TRUDNIEJ Z CZEGOŚ, TYM ŚMIESZNIEJ SIĘ SPADA. Na przykład, jak dżokej spada z konia, to nikt się nie śmieje albo akrobata z trapezu, albo premia z kwartału, nikt się nie śmieje… ale jak, na przykład… — Nie teoryzuj, docent… tylko siadaj i słuchaj. Ty wiesz, ile ja lat jestem majstrem? — Nie — Liczby nie grają roli. W każdym razie o wiele więcej. — O wiele więcej od czego? — O wiele więcej niż to można policzyć na obu palcach rąk. Co mnie podtykasz pod nos dwa palce? — Chciałbym się o coś spytać. W związku z jakim faktem nastąpiła w imaginacji majstra gwałtowna eksplozja wątków retrospekcyjnych? — Bo ja jestem majster nieznany? — Jak to nieznany, ja majstra znam, koledzy majstra, inni majstrowie majstra szanują i poważają… — Nawet Marucha. — Marucha również, aczkolwiek niechętnie. — Ale mnie to nie satysfakcjonuje… bo jak odjąć ode mnie to majsterstwo, zabrać mnie holajnę i berecik, to kim ja będę?! Powietrzem! Ja chcę stworzyć integralną osobność samą w sobie, żebym mógł pójść, gdzie mnie nikt nie zna i być w dalszym ciągu majstrem, nawet osobiście nie będąc nim. — Rozumiem problem i spróbuję go przeanalizować. — Tylko mi tu nie teoryzuj. — Broń Boże. Co majster w sobie lubi najbardziej? — Piffo. — Nie rozumiem. — Jak wypiję dwa haberbusze i lekko mnie przygrzeje od środka, chmielem się odbije, to ja to w sobie lubię najbardziej. — Zacznijmy z innej mańki. Co majster, gdyby majster na siebie spojrzał z boku, co by majstrowi w samym sobie najbardziej zaimponowało? — Mądrość. Bo ja jestem bardzo mądry. — Naprawdę, majster tak sądzi? — Nie. Taki głupi to ja nie jestem. — Więc co się stało, do jasnej cholery?! — Postanowiłem zapuścić wąsy. — Dlaczego? — Znudziłem się sobie. — Nie rozumiem, co ma zapuszczenie wąsów do problemu utraty osobowości. — No dobrze. Widzisz tę twarz? — Widzę. — A jakie ci do niej pasują wąsy? — Chwileczkę, niech się zastanowię… Nie wiem. — Ja też tego nie wiem. A jak one będą takie same jak wąsy Maruchy? Albo świętej pamięci Clarka Gabla? Albo jak u Napoleona? — Napoleon nie miał wąsów. — Co ty wiesz, docent? Miał, tylko zgolone. Ja ci powiem, ja muszę mieć gwarancję, że jak ja zacznę nosić wąsy, to to będą wąsy moje, majsterskie, harmonizujące, rozumiesz? — Mam wyjście z sytuacji, panie majster. Niech pan te swoje wąsy zapuści osobiście. STRASZLIWE SKUTKI ZADRAŻNIENIA INSTALACJI — Podaj mi flachcęgi, docent — A co majster chce zrobić? — Zadrażnić instalację. — Panie majster, to może być niebezpieczne. — Dla fachowca nie ma niebezpieczeństwa, docent. Jest rozsądnie skalkulaturowane ryzyko… O, Jezuuuu!!!! — Nic się majstrowi nie stało? — Nic. Nic, co ludzkie, nie jest mnie obce. — Co takiego? Panie majster! Co panu? — Nie nudź, docent. Lepiej zobacz, jaki piękny jest obtaczający nas świat, jaki piękny… w całym swojem majestacie. Wiosna, wiosna radosna… — Panie majster, nic się panu nie stało? Bo mnie się wydawało, że z tej drabiny to pan jakoś tak dziwnie głową w dół leciał. — Przyciąganie ziemne. Lalala… Trochę mnie głowa boli, nie da się ukryć, ale ból, proszę ciebie, uszlachetnia. — Panie majster, ja bym nie chciał być źle zrozumiany, ale może by się majster trochę piwka napił? — Piffo… nie! Daj mnie wody. — O rany! — Wody źródlanej. — Już lecę! — Życie człowieka to jest okres przejściowy, między ponkt w krzywej przestrzeni. Człowiek rozmazany jest jak szuwaks pomiędzy wczoraj a jutro. „Quo vadis, homo?” — zapytuję się osobiście podczas golenia i nie mam czasu czekać na odpowiedź. Laczego? Latego. Następny, proszę. A jednak są chwile, kiedy się czuje w sobie osobiście być sobą i wtedy samouświadomienie firmuję swoją osobistość. Imieniem moim firmuję, nazwiskiem firmuję, spojrzeniem, wspomnieniem moim tej pierwszej cudnej babeczki, której sprzyjałem na imieninach Maruchy w altance działkowej podczas kwitnienia jabłoni kwiatem, któren obsypywał nas białym śniegiem szczęścia. Czuję wtedy: moje życie pełne jest. I to nieodgadnięte przeznaczenie podpiłowało szczebel drabiny, abym odzyskał kontaktowanie, z ziemią, która jest matką wszystkich ludzi. — Jest woda, panie majster. — Źródłowa? Nie zaczyszczona chemikaliami — produktami cywilizacji? — Z hydrantu. — Wylej to, docent. Wylej te żuburę. Tylko nie na kwiatki, bo uświerkną. — Pan majster ma pragnienie. — Poczekam na deszcz. Wszechprzeczyszczający. — Panie majster, pan jest chory. — Nie mów tak, docent, czyż nie widzisz, że życie nasze to same nienomalie? Co w nas jest naturalne? — Panie majster, pan jako fachowiec zdaje sobie sprawę, że człowiek podporządkował sobie środowisko i musi za to zapłacić. — Nie musi, tylko chce. Jak chce, to ma. Jak ma, to mu za mało, chce więcej. Jak ma więcej, to chce jeszcze więcej. Jak ma jeszcze więcej, to ma więcej od innych i inne mu zazdroszczą. I się boi. Jak się boi, krugom się boi, to co jego może uspokoić? Tylko sztuka i kultura. Docent… Chodź, pójdziemy do filharmonii się pomodlić. — Sakralna funkcja sztuki, panie majster, jest koncepcją przestarzałą, obecnie przeżywają formy ludyczne, rozrywkowe z sekcją rytmiczną, dające odprężenie i pogodę ducha. — Ja nie chcę, docent, ja nie chcę! Ja czuję, jak baranieję. Ja chcę płakać, ja chcę być lepszy, ja chcę po prostu naturalnie przeżywać. To są wszystko nienomalie. — Panie majster, piffo jest naturalne. — Nie bujasz? — Jest to naturalny produkt fermentacji alkoholowej wywoływany przez żywe organizmy, bakterie, enzymy i tak dalej… Nie ma w tym nic sztucznego. In pivo caritas, jak mawiali starożytni. — Wiesz co? Ty wiesz co! Ja bym się napił w takim razie. — Bardzo się cieszę, panie majster, że znalazł pan rozsądny kompromis między apollińską a dionizyjską koncepcją egzystencji. — Duże piffo! Z wianuszkiem! To mnie życie uratuje chyba… Chodź, docent, będziemy tańczyć jeszcze jedno lato. NA UCHO — Czy uważa majster, że możliwe jest istnienie krasnoludków? — Leleputów? — Nie, krasnoludków. Takich małych uroczych stworków w czerwonych czapeczkach. — A kto według ciebie wręcza kwiaty jubilatom? — To są dzieci, małe dzieci. — He, he… to ty jesteś dziecko, docent. Wręczenie kwiatów jubilatom to jest poważna uroczystość, a dzieci jak to dzieci, zapatrzy się, zagapi, wręczy nie temu, komu trzeba. Kwiaty wręczają specjalnie wyszkolone leleputy. — No tak, ale między liliputem a krasnoludkiem jest zasadnicza różnica, liliput to jest człowiek, który z jakichś tam przyczyn nie urósł, a krasnoludek to… — No wal, docent, te teorie. — … a drugi to twór wyobraźni, gnom, skrzat, troll, baśniowa postać zamieszkująca… — …piwnice pod szóstką. — Jest majster pewien? — A jak? Dozorca mnie mówił, że znalazł już trzech takich utopionych w zacierze. — Może to były karaluchy? — W każdym razie też były małe. He, he… — Pan majster żartuje. W świetle nauki;.. — W świetle nauki można zlecieć na pysk ze schodów, jak to jest przepalona żarówka na klatce. Ty mnie tu światłem nauki po oczach nie jeźdź. Ja parę lat na świecie żyję i byłem kiedyś na kolacji z jednym krasnoludkiem. Był malutki, miał czerwoną czapkę z daszkiem, koszula biała, żółte szarfy na krzyż, rękawy czerwone, bryczesy, buty z ostrogami i różdżka, co wyglądała jak bat. — Pozwalam sobie zauważyć, panie majster, że to chyba jednak był dżokej. I to w barwach stajni Markuszewo. — Możliwe! Dał mnie nawet dobre typy. — Wygrał majster? — Nie bardzo, ale miałem sportową satysfakcję. Mój faworyt był w pierwszej piątce. — A ile koni biegło? — Pięć. Docent, ty zdaje się, chcesz zatruć atmosferę pomiędzyludzkich stosunków pomiędzy nami. — Ależ skąd, panie majster. No, ale czy nie sądzi pan, że krasnoludek, chociaż nie istnieje, w jakimś tam sensie istnieje naprawdę? Zamieszkuje świat naszych marzeń, wzbogaca nasze życie wewnętrzne i tym samym realnie wpływa na jakość naszego dnia codziennego. — Ty mądrze mówisz docent, tylko głupio. Jak, według ciebie, to czego nie ma, może wpływać na to, co jest? — I tu jest sęk pogrzebany. — Nie teoryzuj, docent — Brak piwa wpływa na postępowanie majstra tak samo, jak odczuwalny brak krasnoludków może wpływać na samopoczucie… magazyniera przed remanentem. — A ty mnie docent, odpowiedz! Co mnie to obchodzi? — Krasnoludki majstra nie obchodzą? Przecież każdy był kiedyś dzieckiem. — Może ty, ochwiaro, byłeś i zostałeś! Ja byłem najsampierw terminator, potem czeladnik, a teraz jestem kto? — Stary głupek. — Coś ty powiedział?! — Gary Kuper? — Jak? — Stary głupek! — Powtórz, bo zdaje się, że się przesłyszałem. — Kary słupek! — Jaki słupek, coś ty docent! — Majster, przecież mówię wyraźnie: Gary Kuper! — A… ten aktor… podobny jestem? — No właśnie… Jary dupek! — Co takiego?! — Niech majster pójdzie do doktora, żeby mu uszlę muszną przepłukał. — Uszlę muszną? — No, muszlę uszną, no! — A muszlę to zrobić? — Myszlę, że muszli majster to żłobić. — Co muszlę? — Uszną! — A nic mnie nie urżną? — Co mają urżnąć? Tylko muszlę uszną. Muszą musnąć, żeby majster się nie przesłyszywał. — Docent, ja nic z tego nie rozumiem. — Majster ma osłabiony słuch i dlatego powinien się podlać ryczeniu. — Cooo?! — No, widzi majster, wyraźnie symptomy osłabienia słuchu. Musi się majster poddać leczeniu. — Na co? — Na słuch! Obu uch! — Uff, jak gorąco… może byśmy się… zaschło mnie… — Czemu nie? — To nic nie mów, tylko leć! — A co majster sobie życzy? — Ja sobie życzę, żeby świat był piękny, ludzie życzliwi, krasnoludki nienachalne, żeby sady obginały się pod ciężarem owoców, żeby róże rozwijały się z pąków, żeby pola falowały dojrzałym zbożem i żeby małe piffo było zimne, a nie ciepła lura, która mnie się pewnie na uszy rzuciła. SERCE MAJSTRA Smutek w moim sercu płacze Co mnie czarny kruk wykracze Co kukułka mnie wykuka Póki serce w piersi sztuka — Co majstrowi? — Nie pytaj, docent, nie pytaj. Szparuj fugę, żeby kit trzymał git. Na mocnym rymie wszystko się trzymie. — Przyjemna praca, to kitowanie, nieprawdaż, panie majster? Od razu widać efekty. Człowiek ma zadowolenie. Ale na majstra, widzę to nie działa? — Młody jesteś, docent, to cię wszystko cieszy. Jak byłem młody, to najsambardziej lubiałem nitowanie. — A dlaczego? — Bo nity, rozumiesz, to mają takie nachalne płaskie łby. To ja takiego nita w łeb i jeszcze raz w ten głupi łeb go! — Poezja pracy. — Nie teoryzuj… I w łeb!… Człowiek i robotę wykonał i psychologicznie się wyładował. Jeszcze z robót to lubiałem cyklinowanie. Taka była zasada, ani dzioba przedtem. Jak był do cyklinowania duży salon, to w najdalszym kącie stawiał człowiek pół litra czystej z białą główką i do niej pracował po parkiecie, krugom cyklinu — jąc oczywista. Robota mnie się w rękach paliła. — To jest nowoczesna organizacja pracy. Jak człowiek ma przed oczami namacalnie perspektywy, to wydajność wzrasta. — Nie teoryzuj, docent… Smutek w mojem sercu szlocha Nikt mnie już nie kocha — Panie majster, co pan? — Ty docent, młody jesteś, nie rozumiesz. Przeżywam kryzys psychologiczny… Wiesz, co się wczoraj stało? — Co? — Dopadłem wreszcie tego lastrykarza, Piegżę Alojzego. Czekałem na to trzydzieści lat. Odbił mnie kiedyś narzeczoną, jakżeśmy razem jeszcze w terminie byli. Poleciała na niego, bo umiał ruszać skórą na głowie i uszami, taki cwaniak. Na humor ją wziął. I wczoraj, rozumiesz, gramy u Leona w salanowca. Akurat tak wypadło, że ja mu przylałem, temu rudemu, niby w trakcie zabawy towarzyskiej, ale jak! Do dzisiaj mnie ręka boli. — A jego zabolało? — Trzydzieści lat na jego łysego rudzielca czekałem, aż go dostałem. Tak mu, docent, przylałem, że musiał wycofać swoją kandydaturę z samorządu. — Dlaczego? — Bo przez najbliższe parę miesięcy w żadnym prezydium nie wysiedzi cwaniaczek. Mówię ci docent, słodki jest smak zemsty, ale absmak potem gorzki. — Co też majster mówi? — Wiem, co mówię. Osiągiem w życiu wszystko. Najsampierw byłem chłopakiem, potem terminatorem, potem czeladnikiem, zostałem majstrem, potem zostałem panem majstrem, potem już tylko czekałem, żeby przylać Alojzowi. No, i przylałem mu! I nic mnie już nie czeka… Smutek w mojem sercu mieszka Z życia mnie została resztka. — Panie majster, myślę, że wnioskuje pan zbyt pochopnie. Załatwił pan swoje porachunki osobiste, ale tyle jest jeszcze do zrobienia. — A co, na ten przykład? — Noooo… na przykład zrobienie czegoś, żeby zostawić po sobie dobrą pamięć wśród ludzi… — Już to zrobiłem. Ten rudy Alojz mnie popamięta. — Ja nie w tym sensie. Można się przecież jeszcze tylu rzeczy nauczyć… — A od kogo ja mam się uczyć? Może od ciebie? Majstra chcesz uczyć pętaku, co? Znam ja tych mędraków, mądre to one są. Ale niech broń Boże coś nawali, to od razu do mnie. Panie majster to, panie majster tamto… — Majster mnie nie zrozumiał. — Ja nie zrozumiałem? A kto cię ochwiaro, za uszy z Instytutu wyciągnął? Ja się ciebie pytam, docent, kto? — Pan majster. — Kto ci dał fach do ręki — Pan majster. — W Instytucie mówili, że inteligentny jesteś i szybko profesorem zostaniesz. Jakbym cię tam zostawił, to pewnie tak by się i stało. Zostałbyś tam profesorem i co? I kropka, szlus. Żadnych perspektyw. Skończony człowiek. Chandra by cię zżarła. Tak jak mnie teraz żre… — Panie majster, a może ten Piegża nie był ostatni, może się jeszcze jacyś ludzie, którzy majstra skrzywdzili? — Zara, zara… Ty wiesz, że jest jeden taki, co mnie sienie podoba, bardzo mnie się nie podoba, też rudy… — A co on majstrowi zrobił? — Jeszcze nic, cwany jest, aleja sienie dam wykołować. Pierwszy go załatwię. WIELKI FAJRANT — Panie majster, tak dłużej być nie może… — Jak dłużej, docent? — Tak. — Ahaaa… Dlaczego? — Powiem szczerze. Utraciłem cel swojej egzystencji. Ku czemu prowadzi ta nasza codzienna krzątanina?… — No nawijaj. — …Wstajemy rano, chyba, że poniedziałek albo wtorek, no i we środę też się zdarza, że pośpimy dłużej, ale już około piątku jesteśmy punkt jedenasta w pakamerze. — No i co dalej? — Właśnie. Przebieramy się w odzież roboczą i idziemy na piwo do RYJO. — Jakbyś przy tym był. — Posiedzimy chwilę, pogwarzymy, ustalimy plan taktyczny i harmonogram, przesuniemy terminy do przodu, żeby zyskać wyprzedzenie, a potem… — Powiedz mnie, docent, co robimy potem. — Wykonujemy zajęcia właściwe. Konserwujemy oberury, grosrury, kolanka, instalacje, a wszystko to… — To co? — To jest rozdrabnianie się! W każdym takim kolanku zostawia się człowiek cząstkę siebie. Każda sztukanka w oberurę to uszczuplenie żywej materii mojej niepowtarzalnej osobowości. I któregoś dnia, rankiem, kiedy… — Nie dowiozą piffa… — Kiedy narodzi się w nas idea wielkiego czynu, nie będziemy mieli siły ani chęci, aby go urzeczywistnić. Zje nas korozja codziennej krzątaniny, panie maj ster. Ale jeszcze nie jest za późno. Można postawić sobie jakiś wielki cel, rzucić w kąt te drobne fuchy i wziąć się… — Za jakomś monumentalnom epokowo, chałturem!!! — No, nie bardzo… — Cichaj, chudzino, ty wiesz, że ja, twój stary majster, wiem o co chodzi — Masz recht. Detal się nie karkuluje. Czasem mnie się marzy, żeby zamiast tych rurek, kolanek, sprajchli, gmajzlów i innych pierdziuszków, była jedna zbiorcza super hiper ober gros rura. Człowiek by sife nie rozdrabniał i jakby ta gigant rura gruchła, to!!! — Aaaaaa!!!!! To może byśmy nie dali rady? — Na pewno nie, ale byłoby na co popatrzeć. — Ależ to katastrofa, kataklizm… — Właśnie. — Chociaż z drugiej strony taka klęska żywiołowa może stanowić substytut poczucia się w środku prawdziwej egzystencji. Jest to oczywiście postawa społeczna o tendencjach anarchizujących, niemniej… — To teoryzuj, docent — Krótko mówiąc, żeby mogli się pojawić mężowie opatrzności, opatrzność musi wywinąć jakiś grubszy numer. — Właśnie. Potop dla nas, a przyszłym pokoleniom zostawimy mrówczom robotę osuszenia gruntów. — Ale to są wszystko marzenia, panie majster. Niebezpieczne, ekstremalne, nam jest potrzebna koncepcja życiowa nadrzędna. Idea porządkująca nasze poczynania. Może by tak się zająć zarabianiem pieniędzy? — Tłuc forsę? A ile ty piffa, docent, możesz wypić? Skrzynkę, dwie góra. Po co ci więcej? — To może chodzić i pomagać bliźnim? — Najsampierw trzeba zadecydować, kto jest bliźni,, a kto nie. Poza tym na ogół bliźnie tego nie chcom. Najwięcej krzywdy jest z uszczęśliwienia, ale siłom. Z przeprowadzenia przez jezdnię staruszek, które idom w zupełnie przeciwnym kierunku. — To co robić, panie majster? — czekać, docent, czekać. Na wielkom życiową szansę, ale ponieważ masz rację, docent, że nie wolno nam marnować energii na duperele, obgłaszam niniejszym fajrant. — A jak klienci się będą rzucać? — Powiemy, że jesteśmy w trakcie reorganizacji i wywiesimy obgłoszenie. Warstat zamknięty z powodu, że jest nieczynny. * To mówi klient. A nie powinien tego robić. Gdy przychodzą fachowcy klient nie ma nic do gadania. Jako osobę epizodyczną, anonimową, oznaczamy go gwiazdką. * Jak wyjaśnialiśmy na str. 38, gdy zjawiają się fachowcy, wszystkie uwagi czy pytania klienta są nie na miejscu. Oznaczamy więc gwiazdką. * Następnych wypowiedzi profesora nie będziemy oznaczać gwiazdką. Jest ona wprawdzie osobą trzecią, ale w swojej dziedzinie uchodzi za fachowca. * To powiedział klient i powinien na tym skończyć. Skoro upoił się mówić dalej, oznaczymy go gwiazdką