Minkowski Aleksander Dolina Światła Rozdział pierwszy Doktor Jael podał mi rękę. - Witamy cię w Dolinie Światła - powiedział głębokim, dźwięcznym głosem, kontrastującym z sylwetką olbrzyma i twarzą kwadratową, jakby wyrąbaną siekierą w drewnie. - Na pewno będziesz tutaj szczęśliwy. Staliśmy w hallu wyłożonym mozaiką zimnej bieli i brązu, sufit był z przydymionego szkła, pod ścianami biegły wąskie czarne ławy. Ojciec nie patrzył na mnie. Chciałem cos do niego powiedzieć, zawołać rozpaczliwie, ale krtań była sucha, bezgłośna. Na znak doktora Jaela ojciec zrobił krok w moją stronę, położył mi ręce na ramionach: - Do zobaczenia, Marcel. Przestrzegaj wszystkich zaleceń, bądź posłuszny panu doktorowi. Pisuj do domu raz na tydzień. Gdybyś czegoś potrzebował... - Nie będzie potrzebował niczego - łagodnie przerwał mu doktor Jael. - Mamy tu wszystko, co może być potrzebne chłopcu. Ojciec poruszył wargami: nie znosił, gdy mu przerywano, teraz jednak kornie pochylił głowę, przytaknął westchnieniem, że rozumie. - Kiedy mnie stąd zabierzesz? - szepnąłem, przytulając się do niego, tak żeby nie usłyszał doktor Jael. Uśmiechnął się do mnie nienaturalnie, z wysiłkiem. - Wkrótce, synu. Bądź dzielny. - Boję się o ciebie... Twarz ojca stwardniała, pojawił się na niej gniewny grymas: - Nonsens. Za mnie nie będziesz się wstydził. Bywaj. Skinął doktorowi i odwróciwszy się na pięcie jak żołnierz, wyprostowany, sprężysty, wymaszerował z hallu. Doktor Jael wziął mnie za rękę i poprowadził do innych drzwi, później wysokim i wąskim korytarzem do swego gabinetu: lodowata biel lakierowanych mebli z metalu, kraty w oknach, na parapecie okiennym rząd pelargonii w doniczkach, nad biurkiem, w czarnych ramach, portret Pasteura. Usiadłem na obrotowym krzesełku, posłuszny skinieniu doktora Jaela, który odwrócił się do mnie plecami i pokręciwszy pierścieniem cyfrowego mechanizmu, otworzył sejf. Wyjął stamtąd ogromną księgę w płóciennej oprawie. Usiadł za biurkiem i położył ją przed sobą. Niespiesznie znalazł czystą stronę, z górnej kieszonki nakrochmalonego fartucha wyjął wieczne pióro, obok położył moją kartę informacyjną ze szpitala: - Nazywasz się... - Marceli Jung - dokończyłem cicho. - Lat szesnaście, uczeń, pochodzenie inteligenckie... Pióro skrzypiało na grubym gładkim papierze, przez biurko widziałem, jak rodzą się szybko pasemka mikroskopijnych literek: doktor Jael cos przepisywał z karty informacyjnej. Skończył; podniósł na mnie jasne, wielkie oczy, a ja pod tym spojrzeniem poczułem się raptem obnażony i bezbronny jak preparat pod mikroskopem. Uśmiechnął się przyjaźnie: - Kochasz swój dom? Nigdy nie przychodziło ci do głowy, żeby stamtąd uciec? - Nigdy - odparłem. - Trochę smutno, gdy nie ma się rodzeństwa. - Mama nie mogła mieć więcej dzieci. Dobrze mi w domu. - Zawsze było? - spytał doktor Jael, nie odrywając ode mnie wzroku.- Wyobrażam sobie, co musi odczuwać dziecko, a potem dorastający chłopiec, gdy prawie nie widuje rodziców. Oboje na poważnych stanowiskach, ciągle zajęci, nieobecni, pochłonięci własnymi sprawami. Jeśli rozmowa, to pośpieszna, trochę sztywna, mentorska: "Jak w szkole? Masz może problem? Co byś chciał dostać na urodziny? Chyba za mało się uczysz, z chemii weźmiemy ci korepetytora. Musisz uprawiać jakiś sport, to rozwija. Nie wolno czytać do północy. Bądź grzeczny dla cioci, nie chcemy słyszeć o kłótniach". - Nie mam cioci - powiedziałem. - Ja miałem. - Doktor Jael uśmiechnął się. - Rodzice byli naukowcami, to bardzo zajęci ludzie, żyją w swoich światach. Czułem się samotny. - Nie narzekam na samotność, panie doktorze - odparłem sucho. - Rozumiem. - Uśmiech był trochę smutny, zadumany. - Za nic bym się wtedy nie przyznał, że mi źle. Udawałem przed kolegami szczęśliwca. Zresztą przed sobą także. Słynni rodzice, utytułowani, nazwiska w gazetach. Zagraniczne prezenty, przywożone z kongresów, najnowsze płyty, modne ubrania, zawsze pod dostatkiem pieniędzy. Mogłem stawiać kolegom lody, kiedy tylko chciałem, zapraszać koleżanki do drogich dyskotek. Gdybym zawył jak pies, wzięliby mnie za wariata. - Doktor Jael urwał, spojrzał w okno, za którym falowała w słońcu zielona dolina. - A tak mi się chciało wyć chwilami!... Budziłem się w nocy i widziałem zjawy w ciemnych kątach, galaretowate upiory z mackami jak ośmiornice. Wołałem mamę, ale nie było jej w domu. Moczyłem się w łóżku, tak jak ty... - Skąd pan wie? - wyrwało mi się. - Nie tylko stąd - doktor Jael wskazał na moją kartę informacyjną. - Wystarczy obejrzeć twoje rysunki. Masz obolałą wyobraźnię i ciężko ci z tym, jak mnie niegdyś. Dlatego cię rozumiem, Marcel. Wiesz, jak się uwolniłem od upiorów? - To nie ma nic wspólnego z moją chorobą - powiedziałem nie patrząc na lekarza. - Skąd można wiedzieć? Jesteśmy harmonijną kompozycją, każdy element ma znaczenie. Trudno ustalić, który gra rolę decydującą, medycyna głowi się nad tym od dawna. Najważniejsze to poznać samego siebie, dotrzeć do źródeł. - Kto panu pokazał moje rysunki? - spytałem. - Musiało upłynąć sporo czasu nim zrozumiałem, że mój skryty żal do rodziców nie ma sensu - powiedział doktor Jael. - "Nie prosiłem się na świat", znasz to, prawda? Krzyk rozpaczy... Ale i oni się nie prosili, prawu natury podlegamy wszyscy jednako. - Wyszedł zza biurka, zbliżył się, położył mi na ramieniu olbrzymią, ciężką dłoń: - Cierpiałem tak jak ty, dlatego cię rozumiem, Marcel. To boli, mieć i nie mieć rodziców. Człowiek wolałby dostać pasem, niż słuchać zimnych pouczeń. Marzyłem o bracie, siostrze, którym mógłbym się zwierzyć. Zazdrościłem do szału kolegom mającym rodzeństwo, nawet wymyśliłem sobie starszego brata... - Ja też - szepnąłem. - Cierpienie i samotność wzbogacają wewnętrznie. Ty wypowiadasz się w rysunkach, ja pisałem wiersze. Kiedyś ojciec je znalazł i wyśmiał mnie... Przypomniałem sobie: ojciec z moim szkicownikiem w ręku. Chowałem szkicownik pod materacem, skąd go wziął? "Zamiast rysować obrzydlistwa, przyłożyłbyś się do chemii! Znowu dwója. Czym do licha zasłużyłem, żeby się wstydzić za ciebie?! Źle ci w domu? Może lepszy byłby internat! Dobrze by ci zrobił surowy nadzór pedagogów, muszę pomówić o tym z matką, tutaj masz za dużo swobody". Chciałem mu odpowiedzieć, że mam gdzieś taką swobodę, ale nie odważyłem się, milczałem... Uśmiechnąłem się do doktora Jaela. Przez sweter czułem ciepło płynące z jego dłoni. - Nie mam żalu do ojca - powiedziałem. - On bardzo ciężko pracuje, odpowiada za wszystko. Jest nerwowy, prawie nie sypia, pali papierosa za papierosem. Ludzie go podziwiają. Nigdy nie osiągnę tego, co on. - Dlaczego tak myślisz? - Nie mam silnej woli. Zawsze wahania, wątpliwości... - Każdy miewa wątpliwości, Marcelu. - Nie mój ojciec. - Boisz się go? Czułem dziwną senność, jakbym kołysał się w słońcu na powierzchni ciepłej wody, słuchał szelestu fal. - Mama... podwładni... On taki jest. Nigdy mnie nie uderzył. Jeśli chce ukarać, milczy przez tydzień, czasem dłużej, patrzy, jakbym był ze szkła... Ja nie umiem przepraszać. Ja też nie umiałem - powiedział cicho doktor Jael. - Zwłaszcza, gdy nie czułem się winien. Najbardziej boli niesprawiedliwość. Przytaknąłem lekkim poruszeniem głowy. - Ale oni nie wiedzieli - powiedziałem. - Naprawdę myśleli, że ich okłamuję. Czasem kłamałem, jak każdy. - Jak każdy - zgodził się doktor Jael. - Kiedy pierwszy raz dostałeś krwotoku, byłeś szczęśliwy. - Skąd pan wie? - Marzyłem, żeby ciężko zachorować i udało mi się, wiesz? Zimą półnagi spędziłem noc na balkonie. Dostałem zapalenia płuc. Byłem wtedy najważniejszy w domu, rodzice drżeli o mnie, całymi dniami siedzieli przy moim łóżku. Piękne dni! - Ja nic nie zrobiłem, żeby mieć krwotok. - To jasne. Ale zauważ, że dopiero wtedy zaprzyjaźniłeś się z ojcem. Nie przypuszczałeś, że tak się tobą przejmie. - Na pewno i przedtem mnie kochał... - Tak. Kocha się psy, koty, nasturcje. Własne dzieci przede wszystkim. Uczucia niewiele jednak znaczą, jeżeli nie ma wzajemnej bliskości, intymnego kontaktu. Tego nam brakowało, i mnie, i tobie. Doktor Jael przespacerował się po gabinecie, przystanął nad biurkiem, zrobił w księdze jakąś szybką notatkę. Poruszyłem się w obrotowym krzesełku, skrzypnęła śruba, zamarłem. - Długo tu będę? - zapytałem doktora. - Może bardzo krótko. W jakiejś mierze zależy to od ciebie. Nie wykluczone, że sam zechcesz pozostać tu dłużej, znamy podobne przypadki, z Doliną Światła niekiedy trudno się rozstać. Dlaczego boisz się o ojca? Zaskoczył mnie tym pytaniem, jak gdyby wyrwał ze snu. Usłyszał? Przecież powiedziałem to szeptem, prosto do ucha, stał daleko od nas: w żaden sposób nie mógł usłyszeć. - Ja? - udałem zdziwienie. - Przeżyłem coś podobnego - powiedział doktor Jael, wpatrując się w biały arkusz księgi. - Mój ojciec opublikował pracę naukową, którą uznano za plagiat. Posądzono go, że skopiował cudze odkrycie. Rzecz nabrała rozgłosu, nawet pisano o tym w gazetach. Przeżyłem w szkole piekło: syn szalbierza, oszusta... Nie ugiąłem się. Miałem niezachwianą pewność, że to niemożliwe. Było to już po mojej chorobie, kiedy poznałem ojca blisko, zrozumieliśmy się, wiedziałem, jaki jest. Nawet pobiłem się o niego z chłopcami. - Doktor Jael uśmiechnął się do mnie mrużąc oczy. - Całe miesiące udręki... - I co? - spytałem niecierpliwie. - Czasem ludzie błądzą nie wiedząc o tym. Ważne są intencje i to, jak my ich widzimy. Ocena innych rzadko bywa obiektywna, warunkują ją okoliczności, na które nie mamy wpływu. Trzeba wytrwać w wierze. Przyglądał mi się z boku, a ja usłyszałem nagle dzwonek alarmowy: badanie? Próba pociągnięcia za język? Może i on... - Mój ojciec nie błądził - powiedziałem. - Nie potrzebuje wyrozumiałości. Da sobie radę z łajdakami. - Jasne, że poradzi sobie - szybko przytaknął doktor Jael. - Możesz być o niego zupełnie spokojny. - Jestem, panie doktorze. - Ty też wyszedłeś cało z pomówienia, pamiętasz? Nikt w klasie nie uwierzył, że ukradłeś koleżance angielski kalkulator. Cofnąłem się na krzesełku, omal nie tracąc równowagi. Zrobiło mi się duszno, jak gdyby z gabinetu wypompowano raptem całe powietrze. Kto mu o tym powiedział, jakim prawem? Chyba że czyta w myślach, bo przed chwilą, gdy powiedziałem, że ojciec da sobie radę z łajdakami, pamięć na sekundę odtworzyła zdarzenie /, kalkulatorem i moją bezradność, załamanie: chciałem wtedy skończyć ze sobą. Chłodna powściągliwość klasy, nieruchome milczenie, gdy z mojej torby wypadł kalkulator; ani słóweczka, żadnego komentarza. Gdyby padło "złodziej!", mógłbym się bronić, coś wyjaśnić, przysiąc - po co mi kalkulator Magdaleny, skoro mam własny, ktoś zrobił świński dowcip, niech się lepiej przyzna. Ale ta cisza, ta obojętność nasycona skrytym zażenowaniem, jakby niechcący podejrzeli czyjąś nagość i pośpiesznie odwracali głowy. Co ty, Marcel, musiałeś zgarnąć do torby przez nieuwagę, hej, idziemy na basen? - Nie było pomówienia, panie doktorze. - Oczywiście, Marcel. Czyjś niesmaczny dowcip. Ale wyobrażam sobie, jak ciężko musiałeś to przeżyć. Od tamtego zdarzenia zacząłeś cierpieć na bezsenność, a gdy zasypiałeś, majaczyły ci się koszmary, krzyczałeś przez sen, wzywałeś matkę na ratunek. Każdy ma w życiorysie przypadek, na wspomnienie którego przeszywa go dreszcz. Ja mam ich kilka, nie dają się zapomnieć. Na przykład, ukradłem matce jej kromkę chleba, po zjedzeniu własnej. Była wojna, głód. Rozpłakała się, gdy odkryła kradzież, a ja nie rozumiałem jej płaczu i chciałem nie żyć. Dopiero znacznie później pojąłem, że wybuchnęła płaczem uświadomiwszy sobie, jak straszny musi być głód dla dziecka, i że nic nie może na to poradzić. Niezawiniona degradacja i poniżenie... - Doktor Jael pochylił się, zajrzał mi w oczy: - W Dolinie Światła leczymy duszę i ciało, Marcelu. Będzie ci dobrze z nami, znajdziesz prawdziwych przyjaciół. Każdy chce wyzdrowieć jak najszybciej, a my robimy wszystko, żebyście wracali do zdrowia. Ważne jest przestrzeganie regulaminu, bo od tego zależy skuteczność kuracji. Podstawową terapią jest radość życia. Cieszyć się wszystkim, nie myśleć o rzeczach przykrych! Nie ma skuteczniejszego leku na fizyczne schorzenia. Kiwnąłem głową, że rozumiem. - Chciałbym o coś zapytać - odezwałem się po pauzie, nie patrząc na doktora Jaela. - Pytaj. - Odpowie mi pan szczerze? - Ja nigdy nie kłamię, Marcelu. - Chcę wiedzieć, czy na pewno wyzdrowieję. - Tak. Na polecenie doktora Jaela rozebrałem się i wyciągnąłem na białej, chłodnej otomanie. Badał mnie długo. - ... Skąd tu mnisi buddyjscy? Zapewne przywędrowali z Tatarami, albo wcześniej jeszcze, tak przynajmniej głosi legenda, którą opowiadają o Białym Lamie okoliczni mieszkańcy: wraz z grupką mnichów zbudował klasztor w Dolinie Światła, najmując robotników z różnych stron, z Italii nawet, i płacąc im kosztownościami przywiezionymi z Tybetu. Resztę kosztowności, a były ich ponoć całe skrzynie, Biały Lama ukrył w lochach klasztoru. Nie odnaleźli ich późniejsi najeźdźcy barbarzyńscy, którzy wielokroć plądrowali klasztor, aż go wreszcie spalili, a buddyjskich mnichów wymordowali. Na starych fundamentach wzniesiono nowy budynek klasztorny, tym razem chrześcijański, później przemieniono go w szpital, a dziś jest to sanatorium: mikroklimat w Dolinie Światła ma podobno nadzwyczajne właściwości lecznicze. Niektórzy twierdzą, że sam gmach wpływa ozdrowieńczo na chorych, bowiem wzniesiony został w miejscu o szczególnym rodzaju promieniowania ziemskiego czy też magnetycznego. Biały Lama nie przypadkiem postawił tu swój klasztor. Trzeci, z Rady Trzech, przerwał swoją opowieść, abyśmy mogli z krużganku przypatrzeć się pejzażowi Doliny. Wyglądała jak wklęsłe zielonozłote lustro, skupiające promienie słońca. - Pięknie tutaj - powiedziałem. Trzeci przytaknął: - Łąki zakwitają u nas o miesiąc wcześniej, lalo trwa długo, a jesień przechodzi w wiosnę. Prawie nie znamy zimy. Śnieg spada rzadko i zaraz topnieje w słońcu. Prawie każdy dzień jest słoneczny. - Jak to możliwe? - spytałem. - Nie wiem - odparł. - Wokół Doliny są chmury, a tutaj świeci słońce. Sam zobaczysz. Musielibyśmy zapytać Białego Lamę. - Zapytać? Trzeci uśmiechnął się; był drobny, rudokędzierzawy, o twarzy wiejskiej, szerokiej, z wyrazem dziecięcej naiwności. Nie bardzo rozumiałem, dlaczego właśnie jego wybrano niegdyś do Rady Trzech, która spełniała tu rolę samorządu o rozległych uprawnieniach: podobno doktor Jael nie wtrącał się do spraw kuracjuszy, przyznając im pełną autonomię. - Pojawia się czasem. Białowłosy starzec w habicie, z koźlą bródką. Ostatnio widziano go po zmierzchu, jak zbierał w parku zioła. Kiedy Piotr spróbował do niego podejść, rozpłynął się w powietrzu. - Nie wierzę - powiedziałem. - Ja też nie wierzyłem - powiedział Trzeci. - Chodź, pokażę ci naszą sypialnię. Weszliśmy do sypialni przez taras zastawiony pustymi leżakami: o tej porze wszyscy kuracjusze byli na przechadzce w parku, dla mnie Rada Trzech uczyniła wyjątek, abym zapoznał się z sanatorium. Wprowadzenie nowych należało do obowiązków Trzeciego. Sypialnia była przestronna i słoneczna, z dwoma rzędami biało lakierowanych łóżek i małych szafeczek między nimi. Osiem łóżek przykrytych błękitnymi pledami w kwieciste wzorki. - To jest twoje - Trzeci wskazał na łóżko pod oknem. - Wolne od tygodnia. - Kto zajmował je przedtem? - spytałem. - Marian. - Wyzdrowiał i wrócił do domu? - Nigdy tak nie pytaj - powiedział Trzeci, a jego niebieskie oczy na moment pociemniały. - Lubiliśmy Mariana, miał piękny głos. Śpiewał nam przy ognisku. Byłoby dobrze, gdybyśmy i ciebie mogli polubić. - Długo tu jesteś? - U nas nie ma "długo" ani "krótko". Nikt nie liczy dni. Może zauważyłeś, że w sanatorium nie ma ani jednego kalendarza. Nie są nam potrzebne. Spojrzałem w twarz Trzeciemu: - Głupstwa pleciesz. Ja chcę tu być krótko i wrócić do domu. Roześmiał się, szczerząc nierówne, bardzo mocne zęby. Zbrzydł w tym uśmiechu, twarz przybrała jakiś zwierzęcy wyraz. - Masz pieniądze? Chyba nie zapomną ci przysłać. W klubie jest kiosk, można tam kupić fajne rzeczy. Czasami będę od ciebie pożyczał. Nikomu innemu pożyczać już nie musisz, zapamiętaj to. - A tobie muszę? - spytałem mrużąc oczy. Poklepał mnie po ramieniu; przerastałem go niemal o głowę. Mimo choroby miałbym jeszcze dość sił, by znokautować to chuchro o kurzej szyjce i przygarbionych plecach. - Zaprzyjaźnimy się - usłyszałem. - Nie znajdziesz tu lepszego przyjaciela ode mnie. Wkrótce sam się o tym przekonasz. Wiele mogę. - Są jeszcze Pierwszy i Drugi - powiedziałem z uśmieszkiem. - O, tak! - zgodził się szybko. - Pierwszy to wspaniały człowiek, wszyscy przepadamy za nim. Jeśli ci ktoś powie, że zadziera nosa, daj mi tylko znać. Albo że nie zawsze jest sprawiedliwy. - Nie rozumiem. Jeżeli wszyscy za nim przepadają... - Zawiść - przerwał mi. - Łódek na stawie, rowerów czy szachownic nie wystarcza równocześnie dla wszystkich chętnych. Kolejność ustala Rada. Wyznaczamy też dyżurnych, grupy do sprzątania terenu, do pomocy w kuchni. Rozdzielamy bilety do kina, nadajemy tytuły honorowe, typujemy do nagród za wzorową postawę. Doktor Jael nigdy nie kwestionuje naszych postanowień. - Jak często wybiera się Radę? - spytałem. Trzeci wzruszył ramionami. Wyjął z kieszeni dwie gumy do żucia, jedną dał mnie, drugą włożył do ust, cmoknął z przyjemnością. - Raz na zawsze - odparł. - Gdy jeden z Trzech opuszcza sanatorium, robimy wybory uzupełniające. Taka jest praktyka. W teorii nowe wybory ogłasza się, jeśli Rada traci zaufanie doktora Jaela albo żądają tego dwie trzecie kuracjuszy. W historii sanatorium nie zdarzyło się jednak nic podobnego. - Dziwne... - mruknąłem. Trzeci roześmiał się, znów klepnął mnie po ramieniu: - Dbamy, żeby nie zawieść doktora. A zmowa dwóch trzecich to ciężka sprawa, nie da się utrzymać w sekrecie. Nie tolerujemy spisków, intryg, konspiracji. Tu panuje ład i porządek, przekonasz się. Kochamy nasze sanatorium. Przemierzyliśmy salę gimnastyczną, klubową, biblioteczną, przez grubą szybę zajrzeliśmy do gabinetu zabiegowego wypełnionego medyczną aparaturą. Wszędzie podłogi i ściany pokryte były mozaiką białych i brązowych kafli. Żadnych dekoracji, obrazów, tylko gdzieniegdzie kwiaty w wazonach z piaskowca. - Ale chcecie przecież wyzdrowieć - powiedziałem. - Tutaj jest się z konieczności. Kiedy spodziewasz się wyjść? - Widziałeś sejf w gabinecie doktora. Księgę, którą w nim trzyma. W tej księdze jest wszystko o nas. Nawet Siostra Przełożona nie ma prawa do niej zajrzeć. Co dziesięć dni robią mi transfuzję, dostaję pół litra krwi, i potem doktor Jael mówi, że jest wyraźna poprawa. Rzeczywiście czuję się wtedy lepiej. Tobie też będą robić transfuzje. - Skąd wiesz? - spytałem. Trzeci nie odpowiedział. Wyszliśmy na taras po drugiej, wschodniej stronie budynku, rozległy, pod szklanym dachem, zastawiony palmami w drewnianych donicach. Widać stąd było miasto na skraju Doliny, kolorowe jak tęcza, ze smukłą kościelną wieżyczką, opadające schodkami po stoku. - Mają tam dyskotekę ze stroboskopem, ładne dziewczyny przychodzą - powiedział Trzeci. - Wolno nam? - Za zgodą doktora, jeżeli Rada wystawi przepustkę. Na godzinkę, dwie. Można się fajnie zabawić. Wezmę cię kiedyś, gdy zostaniemy przyjaciółmi. Zadźwięczał gong, echem powrócił z Doliny. Sygnał na obiad. Nie mogłem zasnąć; przez otwarte okno płynęło do sypialni chłodne, ostre powietrze, blask księżycowy wyrysował na ścianie smugę srebra. Kiedy wpatrzyłem się w nią, zobaczyłem profil starca z koźlą bródką. Zamknąłem oczy. Usłyszałem głosy rodziców. Sprzeczali się o coś, paciały słowa: szef, odwołać, kontrola, przed sądem... Wzdrygnąłem się; usiadłem na łóżku i poczułem chłód, piżama była mokra od potu, włosy pozlepiane, opadające na oczy. - Nie możesz spać? - usłyszałem. Mój sąsiad, Piotr, uniósł się na łokciu i patrzył na mnie. - Głupstwo - mruknąłem. - Ja też z początku nie mogłem tu sypiać. Najgorszych jest kilka pierwszych nocy. I księżyc. Biały Lama pokazuje się tylko przy księżycu. - Wierzysz w bajki? - Nie. Ale sam go widziałem, jak ciebie teraz. - Może widziałeś kogoś. Na pewno nie był to żaden Lama. Położyłem się na plecach i zapatrzyłem w sufit. Też połyskiwał srebrzyście od księżycowego światła. Oddechy śpiących mieszały się ze sobą, tworząc nierytmiczny, chrapliwy poszum. - Jesteś bardzo chory? - usłyszałem szept Piotra. - Mam anemię, jak wy wszyscy. Nic groźnego, za miesiąc wrócę do domu. - Każdy na początku tak myśli. Tylko Milczucha jest pewna, że nigdy stąd nie wyjdzie. U nas nie ma błahych przypadków, doktor Jael nie przyjmuje takich. - Czy wy się tu wszyscy nawzajem straszycie? - spytałem ponuro. - O to samo zapytał mnie Marian pierwszej nocy. - Odniosłem wrażenie, że Piotr się uśmiecha. - Też nie mógł spać, wiercił się, widocznie Trzeci za dużo mu powiedział. - No i co? - Nie był z nami długo. Uważaj na Ewkę, Marcel. To niebezpieczna dziewczyna. Zawsze interesują ją nowi. Przypomniałem sobie długonogą blondynkę o figurze z żurnala mody, zielonooką, uśmiechniętą. Usiadła obok mnie przy kolacji, rozmawialiśmy o muzyce pop, chwaliłem się płytami, które mi ojciec przywiózł ostatnio z Paryża; okazało się, że ma w domu te wszystkie płyty i wiele innych, o których nawet nie słyszałem. - Strasznie tu dużo życzliwych - powiedziałem do Piotra. - Jakbym szedł ze świecą przez arsenał z bombami. A mnie się u was całkiem podoba. - Oczywiście - szybko zgodził się Piotr - mnie także, zapewniam cię, możesz to powtórzyć Trzeciemu. - Że co?! - aż się poderwałem na łóżku. Zobaczyłem, że się przeraził. Patrzył na mnie oczami okrągłymi jak guziki. - Nie chciałem cię obrazić - wyszeptał. - Rada powinna wiedzieć o wszystkim, taki jest obyczaj. Pierwszy uważa, że niesprawiedliwość bierze się z niewiedzy, bez złej intencji można kogoś skrzywdzić. Dlatego ich informujemy. - Powtórzysz Radzie naszą rozmowę? - spytałem z uśmieszkiem. - Nie było nic ważnego... - A to, że mi się u was podoba? - zakpiłem. Piotr usiadł na łóżku, przechylił się w moją stronę: - Jeszcze nie rozumiesz, Marcel. W szkole jest inaczej, tam się tylko bywa, a nawet można przenieść się do innej szkoły. Tutaj nie uciekniemy od siebie. Dlatego muszą obowiązywać szczególne prawa. Z początku mogą budzić niesmak, ale przekonasz się, że są mądre. - Na pewno - zrobiłem oko do Piotra. - Komu to mam powtórzyć? Może wpadnie ci osobista pochwała od Pierwszego. Nie odpowiedział. W księżycowej jasności coś mu błyszczało na policzkach. Zrobiło mi się głupio. - Przepraszam - mruknąłem. - Czuję się tu jak w pułapce. Pierwszy raz jestem w sanatorium. - To ja przepraszam - odezwał się cicho Piotr. - Nagadałem ci głupstw. Nienawidzę tego miejsca, nienawidzę... Gdyby nie Kucharz, dawno bym uciekł. Gdziekolwiek, byle daleko stąd. - Nie do domu? - zdziwiłem się. - Rodzice przywieźliby mnie z powrotem, dla mojego dobra. Dawniej myślałem, że ucieknę do Barbary, to moja dziewczyna, chodziliśmy ze sobą. Ale jej już nie ma. Cztery moje listy bez odpowiedzi. Przypomniałem sobie Joannę, jej codzienne wizyty w szpitalu, frezje, które mi przynosiła ukradkiem: do szpitala nie wolno przynosić kwiatów. Chowałem je w szafce przy łóżku. Gdy mój sąsiad wychodził na korytarz lub do łazienki, całowaliśmy się. Zapewniała, że nic się między nami nie zmieni, że będzie czekała na mój powrót z sanatorium, i choćby to trwało nawet dwa miesiące z żadnym chłopakiem nie wyjdzie, nie spojrzy na żadnego. Przysięgała z przejęciem, żarem, moją dłoń tuliła do policzka. Przed chorobą nie wyobrażałem sobie, że Joanna potrafi tak kochać. Jej ojciec leczył mnie pół roku, potem wziął do szpitala na oddział, gdzie był ordynatorem; dlatego Joanna mogła przychodzić o każdej porze, zostawać do późna. Czy odpisze na mój list? Obliczyłem: swój wrzuciłem dziś do skrzynki przy bramie sanatoryjnej, otrzyma go najpóźniej we czwartek, w piątek odpisze i wyśle, nadejdzie więc w poniedziałek; gdyby napisała natychmiast, mógłbym go dostać już w sobotę, ale listu nie pisze się na łapu-capu, powinien być przemyślany, wyczerpujący. Poniedziałek będzie w sam raz. Całe pięć dni czekania, prawie wieczność... - Nic nie wiadomo - powiedziałem do Piotra. - Listy mogły się zawieruszyć, napisz jeszcze jeden. - To samo mówi Kucharz, aleja nie wierzę. Dziewczyny są niewiele warte. Kiedy cię nie ma, zapominają; zaraz znajduje się inny. - Możesz później żałować, że tak o niej myślałeś. - Chciałbym. Umilkliśmy. Widocznie chmura połknęła księżyc, bo w sali pociemniało, ze ściany znikł srebrzysty profil starca. Chciałem usnąć i nie mogłem. Pod łóżkiem coś dygotało mięsiście, poczułem mdły zapach wodorostów, zaraz pod kołdrę wcisną się śliskie macki... Kurczowo podkuliłem nogi. - Weź. Otworzyłem oczy, usiadłem. Na dłoni Piotra bielało coś okrągłego. - Co to? - Pigułka. Będzie ci cudownie i zaraz uśniesz. Dostaniesz ją od Trzeciego za dodatkowe dyżury w kuchni. On nie wie, że ja tam lubię dyżurować. Jeśli przysłużysz się Trzeciemu, też ci da pigułkę, wtedy mi zwrócisz. - Nie można o nią poprosić doktora? - zapytałem, przełykając gorzką tabletkę. - Coś ty. Ona jest tylko dla tych, których przenoszą do Sali 13. Tak słyszałem. Do nich nie wolno wchodzić. Chciałem zapytać, dlaczego nie wolno, ale nie zdążyłem: ogarnęła mnie ciepła błogość, jakbym kołysał się w łodzi na słonecznym oceanie, wdychając aromat frezji i słuchając szeptów Joanny, jej miłosnych zapewnień, czując na oczach, policzkach i wargach pieszczotliwe muśnięcia ust, zasnąłem z uśmiechem. Co dzień to samo: pobudka, zabiegi, potem śniadanie, kąpiel słoneczna na leżakach, obiad i czas wolny na powietrzu dla tych, którzy nie mają dyżuru - wyprawy w parkową gęstwinę, przejażdżki łódkami po stawie, siatkówka, badminton, zabawa przy ognisku. Trzeci przedstawił mnie Pierwszemu. Uścisnąłem szczupłą dłoń o długich wąskich palcach, odpowiedziałem uśmiechem na życzliwy uśmiech. Pierwszy był wysoki, jeszcze wyższy ode mnie, ciemne włosy miał krótko przystrzyżone, na mój widok przerwał lekturę "Don Kichota" i wstał z ławki pod kasztanem. - Witam cię w naszym gronie - powiedział. - Oczarowałeś Trzeciego, nie może się ciebie nachwalić. Mówi, że masz charakter i talent. - Jaki talent? - zdziwiłem się. - Malarski. Dotąd nie było wśród nas nikogo takiego. Nareszcie wydamy piękną gazetkę ścienną. Od bohomazów Pawła robiło się wszystkim niedobrze. - Skąd wiesz, że rysuję? - zwróciłem się do Trzeciego. - Rada powierzyła ci funkcję naczelnego grafika - powiedział Pierwszy, jakby nie spostrzegł mojego zaskoczenia. - Duża sprawa, Marcel. Na funkcję czeka się u nas bardzo długo, jesteś absolutnym wyjątkiem. Była propozycja, abyś na początek został pomocnikiem Pawła, ale Trzeci przekonał nas, że zasługujesz na szczególne wyróżnienie. Uchwała Rady jest jednomyślna. - Dziękuję - powiedziałem. - Nie mam pojęcia, czym zasłużyłem sobie na to. Ani w jaki sposób dowiedzieliście się, że umiem rysować. Pierwszy uśmiechnął się uprzejmie, trochę zdawkowo i siadł na ławce pod kasztanem, dając mi w ten sposób do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca. Wrócił do lektury "Don Kichota". Nadszedł Drugi - barczysty osiłek z kwadratową szczęką - i podał mu wysoką szklankę koktajlu mlecznego. Pierwszy podziękował mu roztargnionym skinieniem. Ruszyłem w głąb parku; na okrągłej polance Ewka, Milczucha i Piotr układali stos z gałęzi, przygotowując podwieczorne ognisko. Zanim się do nich zbliżyłem, dogonił mnie Trzeci: - Zadowolony jesteś? Wiedziałem, że zostaniemy przyjaciółmi. Funkcyjni zwolnieni są od dyżurów, nie będziesz musiał obierać kartofli ani zamiatać sal. - Pytałem cię o coś. - Skąd wiem, że masz talent? - Trzeci zaśmiał się. - Ja wiem wszystko. Po prostu wszystko. - Uśmiech nagle zniknął, oczy Trzeciego zwęziły się: - Wszystko o każdym, i nie dociekaj skąd. - Jeżeli doktor Jael... - Doktor Jael nie ma z tym nic wspólnego - uciął. - Potrafiłbyś narysować portret? - Rysowałem kolegów w szkole, raczej karykatury. - O tym nie ma mowy. Portret Pierwszego musi być piękny, bez wynaturzeń. Umieścimy go na czołówce w gazetce ściennej, tuż ponad jego apelem do kolegów. Apel powinien być w efektownej winiecie, może w wieńcu z wawrzynów, żeby od razu rzucał się w oczy. - Myślałem, że to ja mam decydować o oprawie plastycznej gazetki. - Jasne. Tylko ci doradzam. Znam gusty Pierwszego. Pozować do portretu nie będzie, ale możesz go szkicować ukradkiem, kiedy czyta w parku. Uwielbia czytanie, zwłaszcza klasykę i powieści historyczne. Zna na pamięć dzieje rzymskich cezarów. Machnij go z książką w ręku, to mu się spodoba... - Trzeci mrugnął do mnie, a może wydało mi się tylko, że przymrużył oko; skinął głową i zawrócił w stronę ławki pod kasztanem. Zgarnąłem po drodze kilka suchych gałęzi i połamawszy je na kolanie dorzuciłem do stosu, tam gdzie wskazał mi Piotr. Ewka kucnęła przy mnie, wepchnęła w głąb stosu naręcz igliwia, poczułem na policzku muśnięcie jej jasnozłotych włosów. - Czego chcieli od ciebie? - spytała, ruchem głowy wskazując na ławkę pod kasztanem. - Pewnie wcisnęli ci porcję dyżurów. Nowym wyznaczają najgorsze, taki mają zwyczaj. Uśmiechnąłem się: - Nie mogę narzekać. Będę robił gazetkę ścienną. - Aha, dali cię do pomocy Pawłowi. Masz szczęście, Marcel. - Mianowali mnie naczelnym grafikiem - powiedziałem obojętnie, podnosząc się z kucek. - O której jest ognisko? Nie spodziewałem się takiej reakcji. Ewka, Milczucha i Piotr patrzyli na mnie z rozdziawionymi ustami, nieruchomo, pełni niedowierzania. - Bujasz - pierwsza odezwała się Ewka. - Co w tym nadzwyczajnego? - spytałem. - Potrafię nieźle rysować. Paweł też dobrze rysuje - powiedział Piotr. - To będzie cios dla niego. Nie zasłużył sobie... - Trzeci - mruknęła Milczucha; śniada, smolistowłosa, przypominała Cygankę. - Nie lubi go. - Sprawa jest otwarta. - Wzruszyłem ramionami. - Jeszcze mogę odmówić. - Pierwszemu?! - Piotr wytrzeszczył oczy. - Chyba żartujesz... - Wcale nie - odparłem. - Nie zależy mi ani trochę, żeby być jakimś naczelnym grafikiem piśmidła ściennego. Przyjechałem do sanatorium na leczenie. Ewka parsknęła śmiechem, opalonym nagim ramieniem objęła mnie wpół: - Słyszeliście? Ale ubaw! Marcelowi nie zależy na funkcji, pójdzie do Pierwszego i odmówi, ha, ha, ha! Cudowny jesteś, staruszku! Śmiejąc się, niby niechcący, oparła mi głowę na ramieniu. Przez moment miałem wrażenie, że to Joanna; ocknąłem się, wykonałem półobrót, a Ewka jakby pojęła: cofnęła głowę i zdjęła rękę z mego biodra. Nadchodził Paweł. Podszedł prosto do mnie z wyciągniętą ręką: - Gratuluję. Uśmiech na jego wargach był sztuczny, spojrzenie miał martwe. Samymi wargami nie można się szczerze uśmiechać. - Nie ma czego - powiedziałem. - Będziemy razem robić gazetkę. Poruszył przecząco głową i pokazał mi kartkę papieru: - Dostałem już grafik dyżurów. Znajdziesz sobie kogo innego do pomocy. Milczucha ma zdolności plastyczne, Rada chyba się zgodzi, żeby ci pomagała. Wyjąłem z ręki kartkę i przedarłem na pół. - Zgodzi się na ciebie - powiedziałem. Szok: w oczach całej czwórki zobaczyłem przestrach. Piotr rozejrzał się szybko, jakby się chciał upewnić, że nikt nie widział tego, co zrobiłem. Podniósł z ziemi obie połówki i podał Pawłowi: - Podkleisz, nie zauważą... - Czy wyście powariowali? - spytałem gniewnie. - Bać się doktora, tobym jeszcze zrozumiał, ale ich? Waszych kolegów? Przecież sami wybraliście Radę. To oni powinni zabiegać o nasze względy, jeśli chcą być znowu wybrani! - On jest kompletnie szalony - sapnął Piotr, znowu się rozglądając niespokojnie. - Musisz zrozumieć, Marcel, koniecznie musisz... - Daj mu spokój - rzuciła Milczucha. - Ona chce zostać pomocnicą naczelnego - powiedziała Ewka śmiejąc się i jej dłoń znowu spoczęła na moim biodrze. - Miałaby z głowy dyżury w stołówce przy obiadach. Nie tak, Milczucha? - Nie. - Łżesz, Cyganeczko. Wiem, że nie lubisz roznoszenia talerzy z zupą. Zawsze rozlewasz. Milczucha nie odpowiedziała. Zostawiła nas i ruszyła niespiesznie na skraj polany po gałęzie. Była chudziutka, niemal przeźroczysta. Ewka wzięła mnie za rękę i pociągnęła w przeciwnym kierunku, ku topolowej alei, która stopniowo zwężała się, przechodząc w dziką gęstwinę krzewów z kluczącą między nimi ścieżką. - Dokąd idziemy? - spytałem. - Pokażę ci ruiny północnego skrzydła klasztoru. Tam najczęściej pojawia się Biały Lama. Przystanęła, oddychając z trudem. Mnie też brakowało powietrza po szybkim marszu, oparłem się o topolowy pień. Czoło miałem wilgotne od potu. - Chyba w to nie wierzysz - wysapałem, usiłując wyrównać oddech. Gdzieś w górze kląskało ptactwo, pachniało nasłonecznioną wilgocią liści i butwiejącym igliwiem. Ewka miała na sobie obcisłe czarne sztruksy i różową bluzkę z głębokim wycięciem: ciemnobrunatna opalenizna kontrastowała z różowością jedwabiu, włosy, potargane trochę, łagodnie spływały na ramiona. - Pocałujesz mnie? Posępnie stwierdziłem, że mam na to ochotę; próbowałem wyobrazić sobie Joannę, skoncentrować się na myśleniu o niej, lecz nic z tego nie wychodziło. - Chyba nie wierzysz w tego Lamę - wymamrotałem, odwracając wzrok. Ewka zaśmiała się, pokazując równiutkie, lśniące zęby. Mogłaby reklamować pastę "Colgate" w zagranicznym tygodniku. - Przekonasz się, kiedy sam zobaczysz - powiedziała. - To nie takie trudne. Wystarczy przyjść tutaj w księżycową noc, jeśli nie jesteś strachliwy. - Myślę, że nie jestem. - On nikomu nie robi krzywdy. Przypuszczam, że pilnuje wejścia do podziemi klasztornych, którego nikt dotąd nie odnalazł. Kucharz szuka już drugi rok. Mówią, że po to najął się do pracy w sanatorium. Żmijowata ścieżka wyprowadziła nas ku rumowisku porośniętemu mchami: gigantyczne bloki kamienne, wykruszone resztki murów, schody prowadzące donikąd. Wspiąłem się na najwyższy stopień i zobaczyłem Dolinę - zdawało się, że słoneczne światło nie spływa z góry, lecz promieniuje z niej samej, bijąc ku niebu zielonozłotym strumieniem. Na dnie czaszy piętrzyły się trzy rozłożyste, potężne stare dęby, jak trójka skamieniałych olbrzymów. Odetchnąłem głęboko. Wyobraziłem sobie, że jestem ptakiem: uderzam skrzydłami i wzbijam się w powietrze, niesiony prądami szybuję łagodnie, krążąc nad Doliną Światła. - Skąd przypuszczenie, że wejście do lochów jest tutaj? - zapytałem Ewkę. - Tak twierdzi Kucharz. Podobno ma bardzo starą mapę Doliny, ale nikomu jej nie pokazywał. Ewa weszła na schody i stanęła przy mnie. Byliśmy prawie tego samego wzrostu, barkiem czułem ciepło jej ramienia. - Wspaniały krajobraz - powiedziałem, żeby coś powiedzieć, ponieważ znowu poczułem się nieswojo od tego ciepła, bliskości, ziołowego zapachu włosów. - Boisz się mnie? - Nikogo się nie boję - mruknąłem; odsunąłbym się od niej, ale nie było gdzie; może, zresztą, wcale bym tego nie zrobił. - Drżysz. Przecież nie jest zimno. Na pewno chcesz mnie pocałować. - Dlaczego mamy się całować? - spytałem sucho, bo gardło ścisnął mi nagły skurcz. Ewka objęła mnie za szyję, przytuliła się mocno i zajrzała mi w oczy. - Teraz dobrze - wyszeptała - nie jesteśmy sami. Czuję cię całego, blisko, i nie boję się, tak jak ty, niczego się nie boję... Położyła mi głowę na ramieniu. Zacząłem wolniutko głaskać puszyste, miękkie włosy, uświadamiając sobie równie powoli, lecz coraz wyraźniej, czego Ewka szuka w tym gwałtownym uścisku, przed czym choćby na chwilę pragnie uciec. - Nie będziesz się więcej bać - powiedziałem cicho. - Nikt cię tutaj nie skrzywdzi, masz moje słowo. Oderwała się ode mnie, prawie odepchnęła. - Głupi jesteś - usłyszałem. - Przed czym chcesz mnie obronić?! Przed gorączką? Coraz częstszym przetaczaniem krwi? Inwazją leukocytów? Może przed wyrokiem zapisanym w księdze Jaela?! I uciekła, zostawiwszy mnie na najwyższym stopniu schodów prowadzących donikąd. Leżałem na otomanie w gabinecie zabiegowym, a z odwróconej butelki na stojaku cienką plastykową rurką spływała do mojej żyły krew rzadkiej grupy AB ze znakiem ujemnym. Podobno ta grupa powszechna jest wśród ludów śródziemnomorskich, ale nie tutaj. Skąd się wywodzą Jungowie? I ojciec, i ja cery mamy śniade, włosy i oczy ciemne, gwałtowny temperament, który trzeba kontrolować: ojciec opanował tę sztukę do perfekcji, ja jeszcze nie. W przeddzień wyjazdu do sanatorium wyznałem mu, że mimo woli słuchałem jego rozmowy z matką i że w szkole już mówią o specjalnej kontroli u niego, zdumiewających odkryciach, surowych konsekwencjach. Śmiał się; powiedział, że ludzie przepadają za sensacjami, a ten kto kieruje tysiącami ludzi, musi być narażony na obmowę, czasem nienawiść. To wszystko. - Jak się czujemy? - doktor Jael przysiadł na taborecie i zmierzył mi tętno, spoglądając na wielki staroświecki zegarek z kutą bransoletą ze srebra. - Wracasz do zdrowia, Marcelu. Wczoraj miałem krwotok. Nie jest to chyba sygnałem powrotu do zdrowia. Po transfuzji czekają mnie trzy dni leżenia w łóżku, ilość tabletek również się podwoiła. - Dziękuję - odparłem. - Chyba niedługo odeśle mnie pan do domu. Doktor Jael roześmiał się, pogłaskał mnie po włosach: - Wczoraj powiedziałem to Alfredowi i omal się nie rozbeczał. Wcale nie z radości. Wielu naszych kuracjuszy za nic nie chce opuścić Doliny Światła. Staramy się iść im na rękę, gdy to możliwe, ale miejsc jest mało, na skierowanie czeka się miesiącami. Miałeś szczęście, że zostałeś przyjęty natychmiast. - Ojciec to załatwił... - mruknąłem. - Oczywiście - pogodnie zgodził się doktor Jael. - Trafiłeś do nas tak szybko w drodze wyjątku, mamy dług wdzięczności wobec twojego ojca. Ofiarował sanatorium najnowszy model aparatury rentgenowskiej. - Dlaczego pan mi to mówi? - Zapytałeś. - Na moje miejsce czekał ktoś od miesięcy. Pewnie bardziej niż ja potrzebuje kuracji. Doktor Jael znowu pogłaskał mnie po włosach, wygładził zmiętą poduszkę: - To szlachetne, Marcelu. Cieszę się, że tak myślisz. Świat wymaga wielu korekt. Tu, w Dolinie Światła, próbujemy eksperymentować, pozostawiając wam samym decyzje niemal we wszystkich sprawach. Ćwiczcie! - O wszystkim decyduje Rada Trzech - powiedziałem. Roześmiał się tubalnie, hałaśliwie: - Przecież pochodzi z wyboru! I nieprawda. Najwyższą władzą jest Walne Zebranie Kuracjuszy, jego postanowieniom Rada musi się podporządkować. Nie wiedziałeś? Podniósł się z taboretu, nie czekając na moją odpowiedź. Jego toporna kwadratowa twarz wyrażała rozbawienie. Do gabinetu zajrzała Siostra Przełożona i głosem bezosobowym zakomunikowała doktorowi, że jest proszony do Sali 13. Zabrała ze sobą sterylizator ze strzykawkami, maskę tlenową i parawan. W nocy obudził mnie krzyk: musiał dolecieć z Sali 13, sąsiadującej z separatką, w której mnie umieszczono po transfuzji. Był nieludzki, na granicy ultradźwięku, wwiercił się w mózg jak śruba. Trwał nie dłużej niż sekundę. Potem usłyszałem kroki, szepty, szmer otwieranych drzwi i piskliwe skrzypienie rolek wytaczanego łóżka. Wstałem. Przez szparę w drzwiach wyjrzałem na korytarz. Nieruchomy kształt na łóżku przykryty był prześcieradłem. Kucharz w białym kołpaku wszedł bezszelestnie do separatki i postawił przede mną filiżankę bulionu na tacy. Był niski i drobny, o ciemnej twarzy pokrytej kanałami zmarszczek, z rzadką siwą bródką i bardzo nieśmiałym uśmiechem: - Chyba cię nie obudziłem, Marcelu? Masz pozdrowienia od Piotra, dyżuruje dziś w kuchni, razem z Milczuchą. Milczucha też cię pozdrawia. - Niech pan chwilkę posiedzi ze mną - poprosiłem. Zawahał się, ale usiadł, właściwie przysiadł na krawędzi krzesła. - Nie wolno mi - powiedział. - Doktor Jael mógłby się gniewać. - O tej porze nie przyjdzie, robi poranny obchód - zapewniłem Kucharza. - Dzisiejszej nocy ktoś umarł. - W sanatorium nikt nie umiera, Marcelu. Przywidziało ci się albo przyśniło. - Doktor Jael każe tak mówić? - Skosztuj bulionu. Przyrządziłem go na specjalny sposób, zaraz powrócą ci siły. Upiłem posłusznie łyk gorącego płynu: smakował jak rosół z kurczęcia, doprawiony aromatycznymi ziołami, aż zakręciło mi się w głowie. Choć był gorący, wcale mnie nie parzył i wypiłem go duszkiem, do dna. Zdumiewające - poczułem nagły przypływ sił, jakby ktoś gwałtownie naładował wyczerpaną baterię. Usiadłem na łóżku, zaskoczony, nie dowierzając: - Co to było?... Kucharz zmieszał się, skubnął białą bródkę. - Napar tybetański - odparł szeptem, jakby się bał, że ktoś nas podsłucha. - Nasz sekret, Marcelu, nikt nie może wiedzieć. Pili go starcy w trzynastowiecznych buddyjskich klasztorach, podobno przywracał im młodość. Miał również wpływ na korzystną reinkarnację, jeśli towarzyszyły temu odpowiednie modły i umartwienia. - Uśmiechnął się do mnie: - Nikt nie chce się odrodzić jako karaluch, powiedzmy, albo ropucha... Nie zrozumiałem. Nigdy nie słyszałem o reinkarnacji. Kucharz, wciąż uśmiechając się nieśmiało i zerkając na drzwi, wyłożył mi podstawy buddyzmu: gdy człowiek umiera, jego duch przenosi się do nowo narodzonej istoty. Nie musi to być człowiek, ale lepiej, żeby był. Czasami pamięta się poprzednie wcielenia lub są znaki, po których można poznać, kto w kogo się wcielił i na tej zasadzie wybiera się w Tybecie Dalaj Lamę, przywódcę buddyjskiego. Odnajduje się go wśród niemowląt narodzonych w chwili, gdy zmarł. - To właśnie znaczy nieśmiertelność - dokończył. - Tutaj, na ziemi. - Ale pod warunkiem, że zachowuje się pamięć. - Niekiedy tylko przeczucie - powiedział Kucharz. - Mglisty cień jakiegoś wspomnienia, wrażenie, że coś już kiedyś było. Nie zdarzyło ci się nigdy? - Owszem - przyznałem po pauzie. - Zdawało mi się parę razy, że poznaję miejsca, których nie mogłem znać. Albo, że jakaś sytuacja się powtarza. - To dość powszechne. Ludzie nie tłumaczą tego jako dowodu na istnienie reinkarnacji. Wolą wierzyć w złudzenia. - Dawno pan tu jest? Kucharz uśmiechnął się dziwnie. Miał oczy jak szparki i wystające kości policzkowe, opinająca je skóra pokryta była jakby nalotem opalenizny. - Chyba tak - odparł. - Ale niedługo już odejdę, mój czas się zbliża. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, żeby mu to powiedzieć. Może nagła myśl: - Pan tu szuka skarbów Białego Lamy. Skrzyń z kosztownościami, które ukrył w podziemiach klasztoru. Kucharz roześmiał się, mrugnął do mnie. - Brawo, Marcel - odparł. - Nic się przed tobą nie ukryje. Zawsze byłem biedny, więc teraz chcę zostać bogaty i sam mieć kucharza. Kawior, serdelki z chrzanem, sportowy mercedes, pałac z antykami. Ho, ho! Niech tylko znajdę te kosztowności! Masz u mnie odrzutową awionetkę i bezpłatną kartę wstępu do wszystkich cyrków świata. Ja też parsknąłem śmiechem, ale zaraz spoważniałem: - Wszyscy wiedzą, że szuka pan wejścia do podziemi. Kucharz wstał, poprawił kołpak. Wziął ode mnie tacę z filiżanką po naparze tybetańskim. - Pan wierzy w reinkarnację? - zapytałem, kiedy już był w drzwiach. Przystanął. Znowu mrugnął do mnie: - Skup się. Może przypomnisz sobie, kim byłeś w poprzednim wcieleniu. Wtedy porozmawiamy. Wyszedł. Zamknąłem oczy i spróbowałem skoncentrować się, ale Kucharzowa rada nie przyniosła efektu. Widziałem Joannę. Trochę mgliście. Uświadomiłem sobie, że jest już wtorek i nie mam od niej listu. Coś tu nie grało: dałbym głowę, że odpisała najpóźniej nazajutrz. Gdy do separatki zajrzała Siostra Przełożona, aby mi zmierzyć temperaturę i uraczyć porcją kolorowych tabletek, zapytałem, czy była już poczta. Odparła, że tak i dodała: - Nie przejmuj się. Czasem listy idą długo. Trzydzieści sześć i pięć, doskonale. - Mógłbym już wstać? Czuję się całkiem zdrowy. - Jutro. W drzwiach minęła się z Trzecim; chciała mu coś powiedzieć, i domyśliłem się co: wizyty na oddziale zabiegowym były niedozwolone. Nie powiedziała jednak, odeszła w milczeniu, zaciskając usta. Trzeci usiadł na moim łóżku, poczęstował listkiem miętowej gumy do żucia i zapytał: - Jak żyjesz, naczelny? Pierwszy dopytuje się o gazetkę ścienną. - Jutro wstaję - odparłem. - Za trzy dni musi być gazetka. Dostaniesz do pomocy Ewkę, ona ma pismo kaligraficzne, została przez nas zatwierdzona. - Wolałbym Milczuchę - powiedziałem. - Widziałem jej album z rysunkami. Dobra jest. Trzeci zainteresował się, aż mu oczy błysnęły: - Karykatury, co? - Mhm - potwierdziłem. - Czyje? - Różne. - A przed Radą się wyparła. Powiedziała, że nie ma żadnego albumu. Szukaliśmy... Musiała dobrze schować. - Jej sprawa - mruknąłem. - Oczywiście - szybko zgodził się Trzeci, częstując mnie znowu gumą do żucia. - Chciałbym zobaczyć ten album, zupełnie prywatnie, rozumiesz. Zorganizuj to. - Zwróć się do niej. Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Oczy Trzeciego były zimne, badawcze. Potem uśmiechnął się, klepnął mnie po ramieniu: - W porządku, Marcel. Równy facet z ciebie. - Dostanę Milczuchę do pomocy? Pochylił się nade mną. - Gdyby to zależało ode mnie... - wyszeptał. - Decyzja Pierwszego. Nie zmieni, taki już jest. O innym powiedziano by, że uparty jak osioł, ale w jego przypadku... rozumiesz. Mocny człowiek nie uchyla własnych postanowień. - Szkoda. Nie potrzebuję Ewki do pomocy. Trzeci zamyślił się, objął dłonią podbródek. Przez chwilę w milczeniu żuł gumę, wydmuchał z niej balon, wciągnął do ust z klaśnięciem. - Może coś jeszcze da się zrobić - powiedział. - Czy w albumie Milczuchy widziałeś karykaturę Pierwszego? - A bo co? - spytałem. - Kiedyś może się przydać - odparł tajemniczo. - Pożycz setkę na tydzień, idziemy dziś z Drugim do miasta. Warto mu postawić lody z owocami... Zrobił minę, której nie zrozumiałem. Wyjąłem portfelik spod poduszki i dałem mu banknot. Rozdział drugi Zapytałem Pierwszego, czy nie zagrałby z nami w siatkówkę, a on, uśmiechając się serdecznie, prawie przepraszająco, odparł, że woli czytać "Boskiego Juliusza", ponadto stan zdrowia nie pozwala mu na gry ruchowe; marszcząc brwi, przypatrzył się swemu portretowi. - Naprawdę masz talent - powiedział. - Na fotografiach wychodzę jakbym kij połknął. Dziwne jednak... Ten niepokój. Tak wyglądam? Teraz już sam z uwagą obejrzałem ołówkowy rysunek: Pierwszy na ławce, z książką w ręku. Godny, zadumany, I pod tą dostojną zadumą jakieś napięcie, cień lęku. - Nie mam pojęcia, dlaczego tak mi to wyszło - wyznałem. - Całkiem podświadomie. - Przenikliwa podświadomość. - Pierwszy umilkł, zamyślił się. - Mógłbym to objaśnić wrażeniem z książki, którą akurat czytałem, kiedy mnie narysowałeś. Ale tak nie jest. - Każdy się lęka... - Czego? - przerwał mi ostrym tonem. - Jesteśmy wszyscy chorzy. Przyjął to z ulgą, nawet uśmiechnął się leciutko. - Te sprawy są w gestii doktora Jaela - powiedział. - Każdy z nas wierzy przecież, że wyzdrowieje. Idzie o to, żeby dobrze się czuć w sanatorium, swobodnie i beztrosko. Z tą myślą opracowano regulamin pobytu i taki jest nadrzędny cel działania Rady. Chcemy, aby wszyscy czuli się tutaj wolni i radośni, nie skrępowani niczym poza kuracją. - To piękne. Przyjrzał mi się z ukosa, podejrzliwie: - Zastrzeżenia? Mów. Szanuję uczciwą krytykę. Jesteś tu nowy, masz świeże spojrzenie, chętnie posłucham. - Za krótko jestem w sanatorium... Pierwszy westchnął. Wyciągnął się na leżaku, przymknął oczy. - Nie mam pewności, czy każdy rozumie właściwie moje intencje. Stąd niepokój, który podpatrzyłeś. Prosiłem się, żeby zostać Pierwszym? Wybrano mnie w tajnym głosowaniu. Uwierz, Marcel, wolałbym czytać książki i myśleć tylko o własnych sprawach. Cudze dzieje fascynują, angażują nawet, ale zamykasz książkę i już po wszystkim. A tu nie każdy jest zadowolony. Choćbym stanął na głowie, nie zmienię tego. Co mogę zrobić? - Stwórz więcej funkcji - powiedziałem z uśmiechem. - Wysokich i równorzędnych, żeby starczyło dla każdego. Rozdaj wszystkim Tytuły Honorowe... - Nonsens - przerwał. - To nie stado krów. Jeden chce być lepszy od drugiego, inwestuje w sukces wiele ambicji i trudu. Dlatego mamy piękne kwietniki, czyste sale, dobrze utrzymane boisko. - Wszyscy chcą być lepsi, ale nie każdy potrafi. O lepszości decyduje Rada Trzech. Masz rację, Pierwszy, nic się nie da zmienić. - Dlaczego nie rozumieją? - wyszeptał z przejęciem Pierwszy. - Jestem niesprawiedliwy? Kto byłby sprawiedliwszy niż ja? Opanował się; na delikatnej twarzy pojawił się uprzejmy, bezosobowy uśmiech. Oddał mi rysunek, pochwalił go i zatwierdził, dodając, że pomysł z portretem pochodzi nie od niego, lecz od dwóch pozostałych członków Rady, którzy są zdania, że w ten sposób spełnia się oczekiwania ogółu: eksponowanie wybranego to dodanie prestiżu wyborcom. Powstrzymałem się od komentarza. Wziąłem od Pierwszego kartkę z Posłaniem do Wszystkich, w którym apelował o wzajemną życzliwość, szczere koleżeństwo, rzetelne pełnienie dyżurów i entuzjastyczną współpracę z doktorem Jaelem, który poświęca cały swój czas i wiedzę, abyśmy byli zdrowi. - Chciałbym wziąć do pomocy Milczuchę - powiedziałem, chowając kartkę do kieszeni. - Zgodziła się pomagać mi, pomimo dyżurów. - Przecież prosiłeś o Ewkę. - Ja? To była decyzja Rady. - No tak - odezwał się Pierwszy po pauzie. - Wszystko w porządku. - Chciałem odejść, zatrzymał mnie ruchem ramienia: - Marcel, zastanów się, ten wyraz niepokoju... Czy tego oczekują? Gdybyś mógł odrobinę podretuszować portret... Przyrzekłem, że spróbuję. Pierwszy skinął mi i pogrążył się w lekturze "Boskiego Juliusza"; nie wiedział, że obserwuję go nadal. Był smutny. Jego wklęsłe policzki powlekała niezdrowa bladość. Przypomniałem sobie poufną informację od Trzeciego, że mają mu zwiększyć częstotliwość transfuzji, a doktor Jael jest zmartwiony wynikami analiz. Była już środa, a list od Joanny nie nadszedł. Ewka stroni ode mnie. Usiadłem przy niej w klubie podczas płytowego koncertu młodzieżowego idola, kupiłem w kiosku dla nas obojga po koktajlu czekoladowym: nie tknęła. - Co ci jest? - spytałem cicho. - Gniewasz się na mnie? - Nic podobnego. Zaproponowałem półżartem, żebyśmy razem wykradli się nocą i poszli do ruin podejrzeć Białego Lamę, ale odparła sucho, że nie da się sprowokować. - Że co? - wybałuszyłem oczy. - Dobrze znam regulamin. Zostałam wyznaczona przez Radę jako twoja pomocnica i będę pomagać przy gazetce ściennej. Musisz się na to zgodzić. - I bardzo fajnie. - Nie kłam! - Aż jej oczy rozbłysły. - Chciałeś Milczuchę! Nie powstrzymałem się, parsknąłem cichym śmiechem: - Przecież ty nie umiesz rysować. Milczucha zrobi część satyryczną. Starczy roboty dla nas trojga. Do Klubu wszedł Trzeci, wszystkie głowy zwróciły się w jego stronę. Usiadł w kąciku, nadmuchując baloniki z gumy do żucia. Ewka zakręciła się na krześle, potem wyszła z klubu i, wróciwszy po chwili, usiadła obok Trzeciego. Kątem oka widziałem, że coś mu szepcze do ucha. - Wyjdźmy - Piotr leciutko trącił mnie w łokieć. Powietrze było rześkie, przedwieczorne. Dolinę Światła wypełniał miękki, czerwony blask, stopniowo przechodzący w fiolety. Pachniało różami i ziemią. - Co jest? - spytałem. - Martwię się o Milczuchę. Nie była dziś na śniadaniu, później widziałem, jak uciekała w stronę ruin. Próbowałem ją tam odszukać i nie znalazłem. - Chce pobyć sama. Każdy ma takie chwile. Piotr przecząco pokręcił głową, jego twarz wyrażała zatroskanie: - Coś musiało się stać, znam Milczuchę. Kiedy mnie mijała rano, miała martwe oczy. Odezwałem się do niej, nie usłyszała nawet. - Może list z domu? - Nigdy nie dostaje listów. Zrozumiałem, czego Piotr oczekuje ode mnie. Ruszyłem w głąb parku topolową aleją, później wężykowatą ścieżką między krzewami, która doprowadziła mnie do ruin. Było tu cicho, pusto, słonecznie. - Milczuuchaa! - zawołałem, przykładając dłonie do ust. Coś zaszeleściło w krzakach. Zobaczyłem zgarbioną postać Kucharza, niósł nylonową siatkę wypełnioną trawami. Zerwał jakąś roślinkę, powąchał ją i wrzucił do siatki. - Widział pan Milczuchę? - spytałem. - Nie ma jej tu. Kucharz przysiadł na ociosanej prostokątnie bryle piaskowca. Miał na głowie dziwaczną białą czapkę, przypominającą hinduski zawój. Wskazał mi miejsce obok siebie. - Niepokoimy się o Milczuchę - powiedziałem. - Znikła gdzieś. - Wróci. Ból trawi się samotnie. - Pan coś wie o niej? Kucharz przeczesał palcami rzadką siwą bródkę. - Dolina Światła ma swoje tajemnice - odezwał się półgłosem. - Jedną z nich jest ukojenie, jakie spływa na cierpiącego, jeśli umie połączyć się z ciszą. - Co to znaczy? - spytałem. - Trzeba oderwać się od szumów świata i wniknąć w samego siebie. Oto jestem: moje ramię, moja dłoń, moje palce, mój paznokieć. Cząstka mojego ciała, które stanowi harmonijną jedność. Ta jedność nie kończy się obrysem kształtu: tworzę wspólnotę z kamieniem, na którym siedzę, z trawą, której dotykam, z powietrzem wypełniającym mi płuca, z pejzażem wokół. Jestem sobą i równocześnie drzewem, słońcem, ptakiem, ziemią. Ja, składnik nieogarnionej, pulsującej, doskonałej natury... Kucharz umilkł, patrzył przed siebie z łagodnym, jakby nieobecnym uśmiechem. Miałem wrażenie, że czuję tajemnicze ciepło, które promieniuje od niego. Poruszał wargami, była to niema modlitwa, może deklamacja. - Kim pan jest? - zapytałem szeptem. - Podobno kucharzem - odparł. - Przyrządzam dla was lecznicze posiłki. Jak ci smakuje kuchnia w sanatorium? Podobno bywam też poetą, sztukmistrzem, nawet Białym Lamą zdaniem niektórych... - zaśmiał się cichutko. - A może wszystkim na raz? Wyobraźnia, chłopcze, miewa zaskakujące kaprysy. Wymyśliłem ostatnio zupę filozoficzną. Dwie główki czosnku, kilo jabłek, baranie żeberka, łyżka miodu, ostrobok wędzony, buraczek, nieco konfitur truskawkowych i sok z kiszonej kapusty. Gotować dwie godziny na małym ogniu, doprawić cukrem, solą i śmietanką z cynamonem... Wspaniałość! - C-co? - wyjąkałem czując lekkie mdłości. - Jedność przeciwieństw - wyjaśnił Kucharz. - Dobre są jeszcze do tego kluseczki z mączki rybnej nadziewane czekoladą. Wbrew banalnym sądom taka zupa może być rozkoszą dla podniebienia i zastrzykiem energii dla organizmu. - Pan ze mnie żartuje - mruknąłem. - Ani trochę - zaprzeczył. - Przysmakiem jednych są robaki, innych małże prosto z morza, baranina z ryżem we wrzącym łoju, solone pomarańcze, wieprzowina na słodko, sałata z pokrzyw, żabie udka w jajku. Nie mówiąc już o Chińczykach, którym rajsko pachnie to, co drugim śmierdzi. Wczoraj na obiad była zupa filozoficzna... - Nie! - ... i jeśli dobrze pamiętam, poprosiłeś o dokładkę. Przypomniałem sobie, że wczorajsza zupa miała rzeczywiście smak niezwykły i zupełnie szczególny aromat. Zjadłem dwa talerze, zgadza się; gdybym znał składniki, chyba bym jej nie tknął, a czego to dowodzi? - Siły przesądów - powiedział Kucharz. - Myślałem na głos? - Nie. Ale było cię dobrze słychać. Przesądy deprawują ludzi, czynią życie uboższym. Staraj się myśleć oryginalnie i wystrzegaj uprzedzeń. W Ameryce biali czują awersję do czarnych, a chrześcijanie mają żal do Żydów, że ukrzyżowali Chrystusa, choć Jezus pochodził z żydowskiej rodziny, na śmierć zaś skazał go Poncjusz Piłat, Rzymianin. Co ty na to? - Kucharz uśmiechnął się melancholijnie. - Powiem ci więcej. Istnieje hipoteza, że Chrystus był mnichem buddyjskim i że nie skonał na krzyżu, lecz zdrów i cały powrócił do swego klasztoru w Tybecie, po wykonaniu misji. Jego idee, zaszczepione skutecznie, głoszone były przez żydowskich apostołów, albowiem uczniowie Jezusa także byli Żydami. - Pan opowiada jakieś herezje... - wymamrotałem. - Wszystkie religie, które przyjęły się szeroko i dotrwały do dziś, zakładają istnienie jedynego Boga. Jedni nazywają go Jahwe, inni Allachem, Buddą. Cóż to za różnica? W każdym przypadku obowiązuje zasada jednoosobowego kierownictwa i chodzi o to, żeby człowiek dążył do doskonałości. Wodzami byli Abraham i Mojżesz, Chrystus i Mahomet. Wszyscy czynili dobro, choć i samo dobro bywa pojęciem względnym. A jeszcze przedtem była religia Sumerów, zapisana w poemacie "Gilgamesz", który wyprzedza Biblię. - A jeszcze przedtem? - Nie wiem - odparł Kucharz. - Pamięć ludzka jest zawodna, w którymś miejscu się kończy. Ufajmy archeologom, wciąż gdzieś kopią. Wstał, unosząc siatkę z zielskiem. - Pewnie hoduje pan króliki - powiedziałem. Coś w tym sensie - odparł. - Dodaję te rośliny do waszych potraw. W Dolinie Światła jest wiele roślin o właściwościach leczniczych. Nawet zwykła tutejsza trawka działa uzdrawiająco, sprawdziłem to na samym sobie, kiedy bolał mnie krzyż. - Co na to doktor Jael? - Nie wie - powiedział kucharz z rozbrajającym uśmiechem. - Mamy teraz wspólną tajemnicę. Ufam, że mnie nie zdradzisz. Milczucha poszła tam - wskazał na dziurę w murze, zarosła bluszczami. - Idź za nią, ale dyskretnie, nikomu nie wolno się narzucać. Wyczujesz, jeśli będzie cię potrzebowała. Oddalił się miękkim, elastycznym krokiem, skacząc z kamienia na kamień, jakby nic nie ważył: miałem wrażenie, że szybuje w powietrzu i sam jest utkany z powietrza, prześwietlony słonecznym blaskiem. Rozsunąłem bluszcze i przez dziurę w murze wyszedłem na otwartą przestrzeń Doliny, powleczoną złotem kaczeńców, z zielonymi wysepkami tarnin. Na skraju jednej z wysepek zobaczyłem Milczuchę. Siedziała z podwiniętymi nogami i nieruchomo patrzyła przed siebie; smoliste włosy jaśniały w słońcu jak czarny hełm, trochę przyduży na malej dziewczęcej główce. Zbliżyłem się i przystanąłem, zwrócony do niej bokiem, tak, aby mogła mnie rozpoznać, mając zarazem poczucie, że nie została dostrzeżona. Jednym szybkim ruchem mogła skryć się w gęstwinie. - Marcel? Udałem lekkie zaskoczenie i niespiesznie podszedłem do Milczuchy. Usiadłem obok niej na ciemnozielonym garbku trawy. Przez chwilę śledziłem spojrzeniem szybowanie jastrzębia nad Doliną: zatoczył szerokie koło i oddalił się ku spiętrzonym obłokom na horyzoncie. - Dobre miejsce - powiedziałem. - Można odpocząć od wszystkich. Muszę się przygotować do wieczornej rozmowy z doktorem Jaelem. - On rozumie. Też był w domu dziecka. Nie ma nikogo. - Rodzice doktora byli naukowcami... - Bzdura. Nic nie wie o swoich rodzicach. Tak jak ja. Przypuszcza, że byli Cyganami. Hitlerowcy palili Cyganów. Miał cztery lata, kiedy skończyła się wojna. Chciałem zaprotestować i raptownie zrezygnowałem. Wpatrywałem się z ukosa w delikatny profil Milczuchy: prosty zarys nosa, oliwkowe policzki, długie czarne rzęsy podwinięte do góry nad ogromnymi oczami koloru miodu. - Jesteś Cyganką? - spytałem. - Tak. - Bardzo łatwo uciec z sanatorium. Starczy pójść tą ścieżką, która prowadzi do miasteczka, na dworcu wykupić bilet autobusowy... - Dokąd? - Do domu oczywiście. Albo gdziekolwiek. W świat. Milczucha patrzyła przed siebie, nieruchomo, ślepo. - Ja tu zostanę na zawsze - odezwała się po pauzie. - To będzie trudne - powiedziałem, uśmiechając się. - Ludzie czekają na miejsce w sanatorium. Siedmiomilowa kolejka, zdrowych nie mogą tu trzymać. - Nie wyzdrowieję. - Głupstwa gadasz - mruknąłem. Milczucha przyjrzała mi się mrużąc oczy. - Wyrzucam tabletki - powiedziała. - Nie połknęłam ani jednej. Będę chora jak długo zechcę. - To nie takie proste, jak ci się zdaje. - Zerwałem źdźbło trawy i owinąłem je wokół wskazującego palca. - Jeśli kuracja nie będzie dawać wyników, doktor Jael zastosuje inne metody leczenia. Umieszczą cię w separatce i podłączą do kroplówki. - Na to też znajdę sposób. - Tak ci tutaj dobrze? - zapytałem. Wzdrygnęła się. Długą chwilę milczała, bezgłośnie poruszając wargami. - Tu jest doktor Jael - odparła wreszcie, jakby przełamując wewnętrzny opór. - Trzeci umrze. On jest najgorszy ze wszystkich. Teraz mnie przeszył dreszczyk: - Co ty pleciesz, Milczucha? Dlaczego Trzeci ma umrzeć? - Bo ja tak chcę. - Z kieszeni kwiecistej szerokiej spódnicy wyjęła woskową laleczkę owiniętą pasemkiem włosów: - To są jego włosy. Wystarczy, żebym przebiła szpilką. Właśnie dziś chciałam to zrobić. - Dlaczego dziś? - spytałem, ogarnięty dziwnym lękiem. - Śledził mnie. Ukradł album z rysunkami. Miałam schowany w ruinach. - Skąd wiesz, że on? Mógł kto inny znaleźć... - Nikt inny. Wyjęła z włosów długą srebrzystą szpilkę i przybliżyła ostrze do laleczki. Odruchowo chwyciłem ją za przegub ręki. - Nie wygłupiaj się! To przecież zabobon. - Jeśli zabobon, dlaczego mi przeszkadzasz? - spytała z krzywym uśmieszkiem. - Nie lubię takich żartów - powiedziałem. - Każdy ma prawo żyć. Wstyd, że w ogóle życzysz komuś śmierci. - Sobie też życzę. Zamurowało mnie. Długo zastanawiałem się, co na to powiedzieć. Ale jej ręki nie wypuszczałem, choć zwiotczała, szpilka wysunęła się z palców, utonęła w trawie. - Warto żyć, Milczucha. Choćby po to, aby się przekonać, jaki będzie jutrzejszy dzień. Może nazajutrz wydarzy się coś wspaniałego? Jakaś pyszna niespodzianka? Nagły rozbłysk i świat zrobi się cudowny, z porcją szczęścia dla każdego, wielką jak tort... - Bzdura. - ... ludzie obudzą się sprawiedliwi, pełni wzajemnej serdeczności, wyrozumiali dla siebie. Każdy będzie kombinował, jak uszczęśliwić innego. - Bzdura. - Ten, do kogo się uśmiechniesz, zostanie twoim przyjacielem... - Bzdura. - No to uśmiechnij się do mnie - powiedziałem cicho. Milczucha uwolniła przegub ręki z moich palców. - Znam was - mruknęła. - Dobrze wiem, czego chcą chłopcy od dziewcząt. Na początku zdawało mi się, że jesteś trochę inny... - Co zrobiłem, że zmieniłaś zdanie? - Nic. Po prostu nie ma innych. Umilkłem. Byłem trochę urażony, ponieważ każdy uważa siebie za "innego", niepowtarzalnego, jedynego w swoim rodzaju na całej kuli ziemskiej, równocześnie jednak zdawałem sobie sprawę, że niczym w oczach Milczuchy nie zasłużyłem na takie wyróżnienie. - Racja - potwierdziłem sucho. - Spróbuję wydostać od Trzeciego twoje rysunki. Jeśli to on je wziął. Milczucha popukała się w czoło: - Będę ukarana. Rada mi nie daruje tych karykatur. Zwłaszcza Pierwszego i Siostry Przełożonej. Uśmiechnąłem się mimo woli, przypominając sobie karykaturę Siostry Przełożonej o gębie wiedźmy, z miotłą w ręku, a pod rysunkiem niewinny podpis: "Pani sprząta czy odlatuje?" Pierwszy stał na piedestale z książek, minę miał kretyńską, na czole wawrzyn, a w ręku pejcz. Podpis brzmiał: "Kochać mnie!" - Co ci mogą zrobić? - wzruszyłem ramionami. - Dodatkowe dyżury to frajer. Przepustek do miasta nie potrzebuję, na bojkot gwiżdżę, choćby trwał i miesiąc. Ale Trzeci wie, jak mnie trafić... - No? Milczała. Cygańska twarzyczka ścisnęła się w piąstkę. - Nie zniosę tego! - usłyszałem cichy jęk. - Czego, Milczucho? Znowu pauza trwała długo, w nieskończoność. Miodowe oczy błyszczały od powstrzymywanych łez. - Oni mogą... Mogą mi zakazać rozmów z doktorem Jaelem. Zamarłem ze zdumienia. Chyba nawet rozdziawiłem usta. - Tak ci zależy na rozmowach z doktorem? - zapytałem cicho. Milczucha nie odpowiedziała. Uznała widocznie, że i tak czegoś nie zrozumiem. Po chwili dźwignęła się z ziemi i z pochyloną głową ruszyła w stronę dziury w murze. Doktor Jael kazał mi położyć się na otomanie i badał, niespiesznie, przykładając do piersi chłodny krążek stetoskopu, obmacując brzuch, zaglądając do gardła i pod powieki. - Jest poprawa - stwierdził i podszedł do sejfu, pokręcił pierścieniem z kombinacją cyfrową, wyjął księgę, zapisał w niej coś. - Jest dobrze, choć mogłoby być lepiej... Jak się czujesz w naszym sanatorium? - Zaczynam przywykać. Chciałem wstać z otomany, ale doktor dał mi znak, abym pozostał na miejscu: - Podobno nie otrzymałeś jeszcze żadnego listu i mocno się tym denerwujesz. Skąd wie? Nikomu przecież nie skarżyłem się na to. Byłem niespokojny o ojca; o Joannie starałem się nie myśleć, jej obraz stawał się z dnia na dzień coraz bardziej przymglony, tylko nocami, kiedy budziłem się przez czyjeś chrapanie i nie mogłem zasnąć, wygłaszałem do niej gorzkie monologi na temat odwróconych proporcji między zapewnieniami i stanem uczuć: im gorętsze słowa, tym mniej warte. Prawdziwe uczucie nie potrzebuje słów. - Żadnego listu z domu - uściśliłem. - trochę to dziwne. Doktor Jael usiadł przy mnie na krzesełku, położył mi na ramieniu ciepłą dłoń. - Kiedy gdzieś wyjeżdżałem, pisałem do domu co drugi dzień - powiedział. - Rodzice nigdy mi nie odpisywali. Miałem żal. Niechętnie słuchałem, jak to zapracowani są naukowcy i że wszystko było w porządku, skoro nie pisali. Później przywykłem. - Ojciec na pewno mi odpisze. Obiecał. - Ludzie na wysokich stanowiskach nie są w stanie dotrzymać wszystkich obietnic, mimo najlepszych chęci. Zbyt wiele się po nich oczekuje. Potem bywają nawet / tego powodu przykrości... Uniosłem się gwałtownie na otomanie: - Pan doktor wie coś o tacie? Łagodny nacisk dłoni lekarza zmusił mnie do zajęcia pozycji leżącej. - Na twoim miejscu ucieszyłbym się, że ojciec już nie pracuje tak ciężko. Po tylu latach harówki należy się odpoczynek. - Został odwołany?! Znowu dłoń nie pozwoliła mi się unieść. - Spokojnie, Marcelu - usłyszałem. - Rozważmy sprawę czysto teoretycznie. Kto by śmiał odwołać twego ojca, jeśli najwyższy przełożony jest jego osobistym przyjacielem? Doktor Jael zaśmiał się cicho i zmienił temat: - Z kim ty się u nas zaprzyjaźniłeś? - Trudno powiedzieć, tak od razu... - wymamrotałem. - Zdaje się, że bardzo lubisz naszego kucharza. Ciekawy człowiek, ma niezwykłą wyobraźnię. Częstował cię czymś szczególnym? Przypomniałem sobie napar tybetański i przestraszyłem się, że doktor Jael potrafi odczytać to z moich myśli. - Niczym - odpowiedziałem szybko. - Rozmawialiśmy o Białym Lamie, wszyscy mówią, że się tu pojawia nocami. Ale ja nie wierzę w duchy. - I masz słuszność - zaśmiał się doktor Jael. - Klasztor buddyjski istnieje od stuleci, a bajka wciąż krąży. Nie miałbym zresztą nic przeciwko temu, aby odnaleźć te skrzynie z kosztownościami, sanatorium wiele by na tym zyskało. Niestety, archeologowie przebadali tu każdy kamień i żadnych skrzyń nie znaleźli. Sekretem Doliny Światła jest tylko mikroklimat i doskonała woda o właściwościach leczniczych. Zawiera dużo cennych soli mineralnych. Martwię się, że źle sypiasz - zmienił temat nieoczekiwanie. - Krzyczysz przez sen. Mógłbyś mi opowiedzieć, co ci się śni? Zobaczyłem galaretowate stwory wysuwające z mroków ruchliwe węże macek. Joannę rozsypującą się w proch, gdy ją dotykam. Ojca zatrzaśniętego w windzie, wołającego rozpaczliwie, że dusi się, brak mu powietrza, i siebie, zanurzonego po szyję w lepkiej zawiesinie bagiennej, która wsysa powoli, centymetr po centymetrze, a wokół taniec wężowych macek, jakieś piski, charkot... - Nie pamiętam - odparłem. - Spróbuj sobie przypomnieć. To bardzo ważne, Marcelu. Gdy przemyślimy wspólnie twoje sny, zbadamy szczegół po szczególe, uwolnisz się od nich. Prześladuje nas tylko to, czego do końca nie rozumiemy. - Na przykład ośmiornice. - Tonąłeś kiedyś? Przypuszczam, że boisz się wody. - Ani trochę - powiedziałem. - Bardzo dobrze pływam. - Te ośmiornice nie tobie zagrażają. Chcą opleść twego ojca. Zgadłem? - Nie. - Chcę ci pomóc, Marcelu. - Dziękuję, panie doktorze - powiedziałem. - Czuję się dużo lepiej. Myślę, że już wkrótce pozbędę się anemii. Odniosłem wrażenie, że doktor Jael się waha, rozmyśla nad czymś intensywnie. Sięgnął za siebie i wziął ze stoliczka gazetę złożoną we czworo. Spostrzegłem, że jakiś fragment tekstu jest zakreślony czerwonym ołówkiem. Podając mi gazetę rzekł: - Dochodzę do wniosku, że powinieneś jednak wiedzieć. Z krótkiej notatki dowiedziałem się, że Henryk Jung został odwołany ze stanowiska prezesa. Przyjąłem to spokojnie. Może dlatego, że miałem trochę czasu, ponieważ odgadłem intuicyjnie treść informacji, nim jeszcze zapoznałem się z tekstem. - W porządku - powiedziałem. - Teraz wiele się zmieni. Ojciec będzie miał więcej czasu dla ciebie. - Cieszę się, panie doktorze. - Nie uważasz, że stała mu się krzywda? Niedoczekanie twoje, pomyślałem z nagłą wściekłością, przymykając oczy, żeby doktor Jael nie dostrzegł w nich błysku nienawiści. - Przeciwnie - powiedziałem. - Marzył o tym. Miał serdecznie dosyć prezesowania. - Tylko raz i krótko widziałem twego ojca - powiedział z uśmiechem doktor Jael - ale zrobił na mnie wrażenie niezwykłego człowieka. Jedynie ludzie mocni i niezwykli bywają radzi z utraty stanowisk. Małostkowi kurczowo trzymają się atrybutów władzy, ponieważ bez stanowiska są niczym. Kiwnąłem głową: - Przypuszczam, że sam zabiegał o odwołanie. - Na pewno - zgodził się doktor Jael. - Szkoda, że pominięto w notatce ten fakt. Powinni byli napisać, że odszedł na własną prośbę. Spojrzałem mu w oczy. Chyba nie drwił. - Będzie sprostowanie - zapewniłem. Doktor Jael wziął mnie za ramię, uniósł i posadził na otomanie. - Źle! - rzucił ostro. - Masz już szesnaście lat, jesteś odrębną osobowością! A gdyby twego ojca zdjęto dyscyplinarnie? Gdyby nie był człowiekiem niezwykłym, szlachetnym i uczciwym? Ty pozostajesz taki, jaki jesteś! Związki rodzinne nie powinny dawać przywilejów ani obciążać rachunku. Możesz być dumny z krewnego lub gardzić nim, ale oceniać cię wolno wyłącznie za twoją własną postawę. Tylko faszyści stosują odpowiedzialność zbiorową: podczas wojny mordowali całe rodziny członków ruchu oporu. Mordowali też Żydów i Cyganów, nie bacząc, uczciwy czy złodziej - wyrok za pochodzenie. Historia zna przypadki, gdy całe nacje szły do obozów lub na zesłanie... - Pan jest Cyganem? - przerwałem mu. Umilkł, zmarszczył brwi. - Historia bywa niemoralna - ciągnął po chwili, jakby nie usłyszał pytania - tym bardziej więc człowiek musi przestrzegać zasad moralności i nie ulegać presjom. Tego nauczyli mnie rodzice, którzy byli głęboko moralnymi ludźmi, humanistami. Pamiętam jak zbeształ mnie ojciec, gdy powołując się na niego wypożyczyłem z biblioteki cenną książkę, którą wolno było czytać tylko na miejscu. Wtedy jeszcze nie rozumiałem. Dopiero po głębszym przemyśleniu. - Nie wiem, czego pan doktor oczekuje ode mnie - powiedziałem cicho, wpatrując się w biały błyszczący sufit. - Musisz być przygotowany, aby stawić czoła przyszłym wydarzeniom. Poczułem chłód w okolicy serca. Sięgnąłem po płachtę gazety, spojrzałem na datę. Była sprzed kilku dni. - Co pan ukrywa przede mną? - zapytałem. - Spełniam tylko prośbę twojej matki - powiedział doktor Jael. - Telefonowała do mnie wczoraj. - Aresztowali go... - Jeszcze nie, Marcelu. Cokolwiek by się stało, trzeba wierzyć w sprawiedliwość. Wstałem z otomany i zacząłem się powoli ubierać. - Chciałbym prosić pana doktora o środek nasenny. - Dostaniesz od Siostry Przełożonej. - Ten środek nie działa. Chciałbym prosić o pigułki, które otrzymują pacjenci z Sali 13. Najeżone brwi doktora Jaela zbiegły się u nasady nosa: - Skąd o nich wiesz? - Ktoś mi mówił... - bąknąłem. - Nie pamiętam kto. - Wszyscy są ci tutaj życzliwi - powiedział doktor Jael ciepłym głosem i położył mi rękę na ramieniu. - Są i będą, rozumiesz? Powiem Siostrze, aby zwiększyła ci dawkę bromu. Aha, gratuluję! Rada Trzech powierzyła ci odpowiedzialną funkcję, doceń to wyróżnienie. Obejmując mnie za ramiona, odprowadził do drzwi. Gazetkę ścienną kończyliśmy przed wieczornym apelem; płachtę bristolu wypełniały wierszyki, sprawozdania z inspekcji, reportaże z ognisk i wycieczek, pochwały i krytyki dyżurnych, zobowiązania ("Nasze róże będą pachniały najpiękniej!"), wywiad z doktorem Jaelem o nowinkach w medycynie. Każdy tekst Ewka wpisywała tuszem do zrobionej przeze mnie winiety. Apel Pierwszego wykaligrafowała niebieskim tuszem, wielkimi wymyślnymi literami, po obu stronach portretu, który nieco podretuszowałem. Kleks. Przy podpisie: "P" zamieniło się w granatową kałużę, jakby na urągowisko, gdy gazetka była już gotowa i za moment miał zjawić się Trzeci, aby ją zatwierdzić do wywieszenia. Ewka zamarła z otwartymi ustami. Myślałem, że wybuchnie płaczem. W oczach szkliła się rozpacz, nos skurczył się jak przed kichnięciem. - Nie zrobiłam tego specjalnie... - wybełkotała. - Jasne - przytaknąłem. - Co sobie Pierwszy pomyśli? - Przywarła do mnie nagle, wpiła się paznokciami w koszulę: - Marcel, ratuj! Umiem być wdzięczna, przekonasz się... Weź to na siebie! Poczułem niesmak, jakbym łyknął tranu. Łagodnie wyswobodziłem koszulę. - Czego się boisz, głuptasie? - zapytałem z uśmiechem. - Najwyżej przestaniesz być... - Żeby tylko! - przerwała mi gwałtownie. - Mogą uznać, że to nie był przypadek, rozumiesz?! A wtedy... wtedy... - nie dokończyła, przykryła twarz dłońmi. Popukałem się w czoło. Rożkiem bibuły osuszyłem kałużę i żyletką wyskrobałem ślad: zrobił się prawie niewidoczny. Potem umoczyłem pędzelek w granatowej farbie i wyrysowałem efektowny gotycki inicjał, który przesłonił miejsce po plamie. Tym samym pędzelkiem machnąłem cały podpis Pierwszego: wypadł bezbłędnie. - W porządku? Doskoczyła do mnie i mocno pocałowała w usta. Poczułem, że czerwienieję i szybko odwróciłem głowę. - Jesteś cudowny, Marcel! Cudowny! Inny na twoim miejscu zaraz by doniósł Trzeciemu i jeszcze dołożyłby coś od siebie. - Dlaczego tak źle myślisz o ludziach? - spytałem cicho, wciąż czując na wargach smak ust Ewki. - Normalnie myślę - odparła. - Za cenną informację dostaje się pigułkę od Trzeciego. Gdybyś... Nie skończyła: do klubu weszli Drugi z Trzecim, pochylili się nad gazetką. Kilka minut, mamrocząc, studiowali teksty. Przy Drugim, który miał bary tragarza, Trzeci wyglądał jak karzełek. - Dobra gazetka - pochwalił. - A nie mówiłem, że nasz Marcel to złota rączka? Talent, bracie. - Talent - przytaknął Drugi. - Ta girlanda ze smoków wokół Posłania na pewno spodoba się Pierwszemu. I Portret. Jak żywy! - Jak żywy? - Trzeci spojrzał na Drugiego z dołu w górę, podejrzliwie, badawczo. - Co masz na myśli? Drugi zmieszał się; potarł dłonią kwadratową szczękę, usiłując pojąć, o co chodzi Trzeciemu. - No, naturalny... - wymruczał. - Gdyby o to chodziło, wkleilibyśmy do gazetki fotografię Pierwszego - powiedział Trzeci pogodnie. - Portret jest dziełem sztuki, bracie. Ja osobiście uważam, że Pierwszy zasługuje na dzieło sztuki. - Pewnie, że zasługuje! - potwierdził skwapliwie Drugi. - Przecież nie myślałem inaczej, niech skonam! Trzeci nieznacznie mrugnął do mnie i do Ewki. Uścisnął nam dłonie. Drugi też uścisnął. Ruszyli już do drzwi, ale Trzeci zawrócił, znów pochylił się nad gazetką: - Chyba czegoś tu brakuje... Gdzie jest kącik humoru? Milczucha nawaliła? Ewka chciała odpowiedzieć, ruchem brwi nakazałem jej milczenie. - Wyjaśnię ci później, w cztery oczy - powiedziałem do Trzeciego. Wziął mnie pod rękę i wyprowadził na taras, pusty o tej porze, przecięty na ukos księżycową ścieżką. Podeszliśmy do kamiennej balustrady. Gdzieś daleko, jak gwiazdki, pulsowały światła miasteczka. - O co chodzi, Marcel? - Oddasz mi ten album - powiedziałem cicho, dobitnie. - Album Milczuchy, który ukradłeś. - Czy ty się przypadkiem nie zapominasz, Marcelku? - zapytał Trzeci lodowato słodkim głosem. - Przepraszam: znalazłeś, pożyczyłeś. Wszystko jedno. Masz mi go dać natychmiast. Zaczekam tutaj. Trzeci westchnął, położył mi rękę na ramieniu. - Mam słabość do ciebie, twoje szczęście, Marcel. Za obrazę Rady Trzech regulamin przewiduje nie tylko miesiąc bojkotu i codzienne dyżury w toaletach... - Nie strasz. - Gdybym miał ten album, Milczucha byłaby już ukarana. A przecież rozmawiała dzisiaj ze swoim uwielbianym doktorem Jaelem. - Trzeci, rusz głową. Jeśli nie widziałeś rysunków, skąd mowa o karze? Trzeci zaśmiał się cichutko, poklepał mnie po plecach. - Masz łeb - powiedział. - Teraz już wiem, kto ukradł album Milczuchy. I chyba wiem dlaczego... Niczego więcej nie potrafiłem z niego wydobyć. Popadł w zadumę, wpatrzony w dalekie miejskie światełka. Odwróciłem się; miałem przed sobą mroczną gęstwinę parku z przyprószonymi księżycową siwizną wierzchołkami drzew, a dalej otwartą przestrzeń i nieforemne bryły ruin. Nagle wydało mi się, że cos białego płynie między minami. Jakby ludzka sylwetka. Wytężyłem wzrok i już byłem pewien, że nie ulegam złudzeniu: biała postać przystanęła, pochyliła się chyba, potem zmieniła kierunek sunąc w stronę muru. Trąciłem Trzeciego: - Tam! Patrzył chwilę we wskazanym przeze mnie kierunku. - Biały Lama - powiedział obojętnie. - Nie zazna spokoju, póki nie odnajdzie skrzyń. Szuka wejścia do podziemi. - Wyjął z kieszeni okrągłe plastykowe pudełeczko, a z niego dwie malusieńkie pigułki: - To za gazetkę. - Wyjął jeszcze dwie: - Zapamiętaj, że nie ja zabrałem album Milczuchy. Ten, kto go wziął, wkrótce się ujawni... i zapłaci za to. Noc była niedobra. W płytkiej drzemce, która nie była snem, widziałem ojca przyciśniętego plecami do ściany i półkrąg czających się postaci, wolniuteńko sunących w jego kierunku. Przypominały kształtem goryle: długorękie, zgarbione, bez szyj, z najeżonymi kudłami. Chciałem krzyknąć, skoczyć ojcu na pomoc, i nie mogłem ruszyć się z miejsca. Nogi wrosły w ziemię. Budziłem się, z ulgą słuchałem pochrapywań i znów zapadałem w półsen, a ojciec powracał, tym razem wyprężony milcząco przed półkolem mężczyzn w czarnych togach i biretach, spod których opadały na ramiona pukle peruk. "Winien! Winien! Winien!" Odczepcie się od niego, wołałem, tata jest niewinny, nic złego nie zrobił, nie mógł zrobić, spytajcie mamę, jeśli mi nie wierzycie, spytajcie tych, co go znają blisko, zawsze był uczciwy, tylko pracował i pracował, nie macie prawa zrobić z niego ofiary! "Oskarżony Jung, czy przyznajesz się do kradzieży skrzyń ze skarbami?" "Służyłem Białemu Lamie, wysoki sądzie. To były skarby klasztoru, nie stanowiły własności Białego Lamy". "Jesteś winien ograbienia mnichów buddyjskich". "Biały Lama był przywódcą mnichów, służyłem mu wiernie..." "Winien?" "Winien, winien, winien!..." - Nieprawda... - wyjęczałem. - Marcel, uspokój się, to tylko sen. - Głos Piotra przywrócił mi świadomość. - Gdybym miał jeszcze jedną pigułkę... - Ja mam - mruknąłem. - Ale nie chcę brać. Sam poradzę sobie. - Po co się męczyć? - To sztuczne uspokojenie - powiedziałem cicho, żeby nie obudzić śpiących. - Ucieczka. Może jestem tchórzem, ale nie aż takim. - Wołałeś ojca. Ja wołam mamę, kiedy coś złego mi się dzieje. - Mnie się nie dzieje nic złego. Jak widzisz, radzę sobie tutaj. Piotr obrócił się na plecy. - Nie wiedziałem, że twój tata jest taką ważną figurą - powiedział. - Dowiedziałem się od Trzeciego. Prezes! - Co ja mam do tego? - spytałem posępnie. - Zafundował rentgen dla sanatorium. Jesteś pod szczególną opieką doktora Jaela, Trzeci o tym wie. On wie absolutnie wszystko, aż się w głowie nie mieści; o wszystkich wszystko, wyobrażasz sobie? Jakby czytał z oczu. - Bez przesady - mruknąłem. - To nie on ukradł szkicownik Milczuchy. Bezpodstawnie go oskarżyłem. - Odważyłeś się zarzucić Trzeciemu? - Przygniotłem go ostro. - Nie zapomni ci tego. Trzeci nigdy nie przebacza. Usiadłem na łóżku, pochyliłem się w stronę Piotra. - Nie wiem przed czym trzęsiecie tu wszyscy portkami - powiedziałem. - Jeśli Rada wam nie pasuje, wybierzcie sobie nową. Ja liczę się tylko z doktorem Jaelem, cała reszta może mi nagwizdać, nie wyłączając Pierwszego. - Bo twój ojciec... - Zejdź z mojego ojca - warknąłem gniewnie. - Każdy ma ojca, ty też. Tutaj nie są potrzebne podpórki, wystarczy mieć charakter. Na twarzy Piotra dostrzegłem smutny uśmiech. - Chyba mam charakter - usłyszałem. - A jednak zrobię wszystko co mi każe Trzeci... - Dlaczego, u licha?! - Bo...gdyby rozgłosił o moich rodzicach... Głos Piotra zadrżał. Wysunąłem się z łóżka i usiadłem przy nim. - Zwierzyłeś mu się z rodzinnej tajemnicy? - spytałem łagodnie. - Błąd, Piotrek, ale stało się. Myślę, że... - Nic mu nie mówiłem! - przerwał mi gwałtownie. - Nikomu, nigdy! Sam przed sobą udawałem, że nie wiem. Najpierw matka... z takim jednym, inżynierem... potem z geodetą, kiedy ojciec wyjeżdżał na delegacje... Nawet nie sprawdzali, czy śpię. Później dowiedziałem się, że i tata ma kogoś... Była kłótnia, przy mnie, ojciec upił się, krzyczał, że nie jestem jego dzieckiem... - Dosyć - powiedziałem. - Dorosłym też odbija szajba. Wcale nie musiało tak być. - Trzeci wie. - Skąd?! - Gdyby rozgadał... Zobaczyłem łzy na policzkach Piotra i przykryłem dłonią jego dłoń, uścisnąłem lekko. - Nie rozgada - zapewniłem. - Jeśli otworzy usta, ja mu je zamknę. Przy okazji straci parę zębów. Uśmiechnąłem się do Piotra i żeby to zabrzmiało jeszcze bardziej przekonywająco zacisnąłem pięść, wcale okazałą. Piotr westchnął, podkulił nogi, jakby poczuł chłód. - To nie jest takie proste - powiedział cicho. - Załatwił kiedyś chłopaka, który mu się naraził. Nagle wszyscy się dowiedzieli, że siedział w poprawczaku za kradzież, i nie wiadomo było, kto to puścił. Nawet doktor Jael nie potrafił wykryć. - Może nie Trzeci? - Ostrzegł chłopaka bez świadków. Potem się wyparł, oczywiście. - Bardziej mnie ciekawi, w jaki sposób zdobywa te informacje - powiedziałem. - Jasnowidzem przecież nie jest. Piotr zrobił dziwny grymas. Milczał. - Na pewno nie uwierzysz... - odezwał się po pauzie. - Mówią... - Co mówią? - Że Trzeci ma kontakt... - Jaki kontakt? Skończże, u licha! - Ma kontakt z Białym Lamą - wyszeptał mi do ucha Piotr. Milczucha wyszła z gabinetu doktora Jaela, promieniując pogodnym uśmiechem, jakby opiła się słonecznego blasku. Szła przed siebie korytarzem i nie widziała nikogo, aż musiałem zastąpić jej drogę, przytrzymać za łokieć: - Szukam cię od rana. Miałaś mi coś pokazać. Gdy zapewniłem ją wczoraj, że szkicownika nie zabrał Trzeci i że na pewno nie będzie ukarana, chwyciła nagle moją rękę i przycisnęła do warg. Poczułem, że oblewam się pąsem, wyszarpnąłem dłoń. Gdyby ci ktoś dokuczał, daj mi tylko znać, powiedziałem, siląc się na swobodny uśmiech, jakby przed chwilą nic się nie stało; odtąd jesteś pod moją opieką i możesz rysować, co ci się spodoba: powiesz, że ja to u ciebie zamówiłem do gazetki ściennej. Mruknęła coś. Zrozumiałem, że jutro mam z nią pójść do ruin. - Chciałaś mi coś pokazać - powtórzyłem, bo widać było, że moje słowa nie przebiły się przez ten dziwny blask, który szedł od niej. - W ruinach. Skinęła głową. Wymknęliśmy się z budynku przez jadalnię na dole, bo na tarasie trwało przedpołudniowe leżakowanie w słońcu. Boczne drzwi jadalni wiodły w alejkę między krzewami głogu, którą można dojść do alei topolowej nie będąc zauważonym z tarasu, gdzie czuwa Siostra Przełożona. - Wyglądasz jak napompowana radością - powiedziałem do idącej przodem Milczuchy. - Czym cię tak uszczęśliwił pan doktor? - Nie widzi poprawy. Uważa, że musimy rozmawiać ze sobą częściej. Podobno coś ukrywam. Roześmiała się. Pierwszy raz widziałem Milczuchę roześmianą. Wyglądała jak egzotyczna roślinka, która zakwitła nagle. - A ukrywasz? - Zakopuję tabletki w ogrodzie. I milczę czasami, kiedy o coś pyta. Wszystko bym mu powiedziała, ale wtedy nie miałby już ze mną o czym rozmawiać. Ja chytra jestem! - znowu zaśmiała się, mrużąc swe wielkie miodowe oczy. Wyobraziłem ją sobie, jak leży na otomanie w gabinecie z bieli i niklu, i opowiada z przejęciem doktorowi jakieś swoje najintymniejsze przeżycia, lęki nocne, niejasne tęsknoty, których sama nie umie pojąć, a doktor Jael, z wyrazem zadumy na nieforemnej twarzy, wspomina własne cierpienia, strachy i fantazje. Dom dziecka? Niewykluczone: rodzice, wyjeżdżając na jakieś stypendia naukowe, mogli go tam zostawiać, jak w przechowalni. To jeszcze gorsze, niż w ogóle nie mieć rodziców, ponieważ za każdym razem trzeba się godzić od nowa z losem podrzutka. - Nie przechytrzysz doktora - powiedziałem. - On wszystko rozumie. Świadomie godzi się na twój pobyt w sanatorium. - Przystanąłem: - Milczucha...Mówiłaś mu, że nienawidzisz Trzeciego? Spojrzała w niebo, przeciekające błękitnymi plamami między gęstwiną liści. Patrzyła długo jakby czegoś usilnie wypatrując: - Doktor wie, że tu jeszcze nie ma sprawiedliwości...Ale musimy sami. Nie będzie się wtrącał. Obserwuje, czeka. Wierzy w nas. Mamy, powiada, opuścić sanatorium naprawdę zdrowi. Z poczuciem własnej godności. - To znaczy, że zachęca? - Mamy wolną rękę. Ścieżka skręciła po raz ostatni i znaleźliśmy się wśród ruin. Podniosłem z ziemi okruch kamienia, z dwóch stron ociosany jakimś narzędziem: szlif sprzed pięciuset lat. Kto go ociosał, kim był, co sobie myślał, kując bezkształtną bryłę? Nie wpisał w kamień swoich tęsknot, niepokojów, ale zostawił ślad i stąd wiemy, że istniał. Swój ślad zostawił również ten, kto zdruzgotał przed wiekami kamienną budowlę. Dwa przeciwstawne, trwale odciśnięte ślady - twórczy i niszczycielski. Minęliśmy ruiny. Milczucha wcisnęła się w krzewy, porastające szeroką wyrwę, przeskoczyła pień obalonej starej sosny i zaczęła ostrożnie rozgarniać warstwę igliwia. Podszedłem bliżej. Spod zbutwiałej sterty wynurzył się róg jakby nagrobkowej płyty; gdy chciałem się pochylić, żeby jej pomóc, oboje usłyszeliśmy trzask gałązek pod czyimiś butami. Milczucha nie wyglądała na zaskoczoną. Bez pośpiechu przysypała liśćmi fragment płyty: - Później. Po paru chwilach zobaczyliśmy Pawła, mojego poprzednika na stanowisku naczelnego; był ubrany w pasiastą marynarską koszulkę i dżinsowe szorty. Zaczesane do góry jasne włosy odsłaniały wypukłe czoło pokryte kropelkami potu: dochodziło południe, żar lał się z nieba. Na mój widok Paweł się zmieszał, odniosłem wrażenie, że chce zawrócić. Milczucha powstrzymała go, unosząc ramię. - Miałaś być sama - mruknął. - Jeśli przeszkadzam... - Zostań. - Milczucha ujęła mnie za łokieć. - Przyprowadziłam go specjalnie - powiedziała do Pawła. - Funkcyjnego? - Ty też byłeś funkcyjny. Marcelowi można ufać. Paweł nie wyglądał na przekonanego. Stanął w cieniu i nie patrząc na nas, grzbietem dłoni otarł spocone czoło. - Skąd ta pewność? - wymamrotał jakby do siebie. - Za krótko tu jest, żeby... - Przysięgnie - przerwała mu Milczucha i spojrzała na mnie pytająco. - Nie wiem, o co wam chodzi - powiedziałem oschle, chowając dłonie w kieszeniach. - Nie pcham się do cudzych tajemnic. - A potrafisz dochować? - spytała Milczucha. - Cudzym nie dysponuję. - No widzisz - powiedziała Milczucha do Pawła. - Ja wyczuwam ludzi. Mogę poręczyć za Marcela. Jemu też się nie podoba tutejszy porządek. - Za krótko jestem. - To było skierowane do Pawła. - Możecie poczekać z wtajemniczaniem mnie w wasze sekrety. Na pewno są godniejsi. Wynurzyłem się z krzaków i minąwszy Pawła ruszyłem w kierunku ścieżki. - Marcel, wróć - usłyszałem jego głos. - Przepraszam, to ostrożność. Jeśli Rada się dowie, koniec z nami. - Od niego się nie dowie - zapewniła Milczucha. Zawróciłem niechętnie: nie miałem ochoty bawić się w spiskowca, było w tym cos dziecinnego. - Członkowie Rady nie są lepsi od nas - powiedział Paweł, patrząc w ziemię. - Przewróciło im się w głowach. Myślą, że wszystko im wolno, bo potrafią nie dopuścić do nowych wyborów. - Są gorsi od wielu z nas - dorzuciła Milczucha. - To dlaczego nie wybierzecie lepszych? - spytałem z uśmieszkiem. - Spróbuj - mruknął Paweł. - Zacznij tylko zbierać podpisy pod wnioskiem. Zaraz ogłoszą, że rozrabiasz i jesteś przeciw kolektywowi. Było już tak miesiąc temu. Trzeci oskarżył Albina o rozróbę, postawiono go przed sądem i skazano na bojkot. Nikt nie miał prawa odzywać się do niego przez dwa tygodnie. - Kto sądzi? - zapytałem. - Rozprawa jest publiczna. Drugi oskarża. Trzeci broni, a wyrok wydaje Pierwszy. Formalnie każdy może zabrać głos, ale nie było jeszcze odważnego. - Rozumiem - powiedziałem. - Wy chcecie się odważyć. - W pojedynkę nic nie zdziałamy - odparła Milczucha. - Musi być większa grupa. - Żeby bronić przyszłych oskarżonych? Paweł przestąpił z nogi na nogę, zerknął na Milczuchę, ta skinęła głową. - Mamy inny plan - powiedział. - Podpisów pod wnioskiem o nowe wybory nie zbierze się, ale można to załatwić inaczej. Trzeba spowodować, żeby przed sądem stanął ktoś ogólnie lubiany... - I co wtedy? - Ma prawo do ostatniego słowa. Powie to co myśli większość, a ktoś z sali postawi wniosek o nowe wybory. Kilku innych poprze, Rada będzie zaskoczona. - Musi być zaskoczona - dorzuciła Milczucha. - Zaproponujemy wybory tajne i od razu przegłosujemy. Trzeci nie zdąży postraszyć... - To, zdaje się, najważniejsze - wtrąciłem z uśmiechem. - Żebyś wiedział - przytaknął posępnie Paweł. - Trzeci ma na każdego sposób. Gdybym wierzył w diabła, dałbym głowę, że ma spółkę z Trzecim. - Starczy wierzyć w Białego Lamę - powiedziałem, nie przestając się uśmiechać. Milczucha i Paweł puścili to mimo uszu. - Jest nas kilkoro - powiedziała Milczucha. - Za parę dni mają sądzić Hieronima. Odmówił dyżuru w toaletach pod pretekstem, że ma gorączkę i natarł swetrem termometr. Siostra Przełożona przyłapała go na tym. Przypomniałem sobie chłopaka z mojej sali, buńczucznego kpiarza, który lubił od czasu do czasu podokuczać Piotrkowi z powodu jego niskiego wzrostu: "Włóż czapkę, mały, zapowiadają przygruntowe przymrozki, ha, ha!" - Nie wydaje mi się, żeby przepadano za nim - powiedziałem. - Hierek jest w porządku - zaprzeczył Paweł. - Wojuje z Trzecim od dawna, kilka razy był już karany. To on wymyślił przeforsowanie na rozprawie nowych wyborów. - Przyłączysz się do nas? - zapytała Milczucha. - Mógłbyś zgłosić wniosek z sali. Ładnie mówisz. - Dziękuję - mruknąłem. - Zastanowię się. Chciałbym wiedzieć, czy Hieronim natarł termometr dla zawiązania spisku, czy wymyślił spisek, gdy go przyłapano; na to pytanie tylko on sam mógłby odpowiedzieć. Paweł zerknął jeszcze na mnie z badawczą podejrzliwością i pognał ścieżką: zwolnił się u Siostry Przełożonej tylko na dziesięć minut i musiał wrócić na taras. - Kogo chcecie wybrać do nowej Rady? - spytałem. - Niech ogół zdecyduje - odparła Milczucha. - To będą uczciwe wybory. Bez żadnych kombinacji. Skinęła na mnie i zagłębiła się w krzewy. Patrzyłem jak odgarnia grubą warstwę liści i gałązek, rozsuwa bluszcze delikatnie, aby ich nie uszkodzić. Wreszcie zobaczyłem kwadratową płytę z pociemniałego piaskowca, naznaczoną żyłkami pęknięć. Podszedłem bliżej. Milczucha zrobiła miotełkę z kilku gałęzi i oczyściła płytę z grudek ziemi. Płaskorzeźba wyryta w kamieniu przedstawiała postać na tronie, z podwiniętymi nogami: prawa stopa ukryta za lewą. Fałdy habitu, odsłonięta pierś, twarz szeroka, pełna. Wąskie szpary oczu, wargi ułożone w tajemniczy grymas, który mógłby być uśmiechem albo krzykiem bez głosu, nie wypowiedzianym rozkazem. U dołu widniały jakieś znaki, inskrypcja zapewne. Ukląkłem, przesunąłem palcami po płaskorzeźbie. Była gładka, jak wypolerowana, pęknięcia ją omijały. Odniosłem raptem wrażenie trochę niesamowite, że postać mi się przygląda - jak gdyby w nacięciach kamiennych powiek kryły się żywe oczy. Aż mnie dreszcz przebiegł... Szybko wstałem z klęczek. - Tyś to odkryła? - zapytałem. Nie pokazywałaś nikomu? Milczucha przecząco poruszyła głową. - Fundament ruin kończy się wcześniej, tu nie szukano. Płyta była pod korzeniami sosny. Wiatr ją wywrócił. - Chciałbym odczytać ten napis. - Wskazałem na inskrypcję u stóp postaci. - Może znaczyć coś ważnego. - Kucharz odczytałby. - Kucharz? - Żył wiele lat w Tybecie. Przypuszczam... - Co przypuszczasz? - ponagliłem. - Przyjrzyj się jego twarzy. Myślę, że jest buddyjskim mnichem... i przybył tu w specjalnej misji... - Wezwany przez Białego Lamę - dokończyłem ze śmiechem. - Nie żartuj, Marcel. W Kucharzu jest coś niezwykłego. Ja to wyczuwam. My, Cyganie, mamy taki dar... - Jaka z ciebie Cyganka - machnąłem ręką. - Egzotyczna uroda niczego jeszcze nie dowodzi. - Masz coś przeciwko Cyganom? Głos Milczuchy zabrzmiał wrogo. Aż mi się głupio zrobiło, jakby mnie ktoś posądził o nie popełnioną kradzież. - Wyglądam na durnia? - zapytałem. - Na tępego kretyna, który szufladkuje ludzi wedle kształtu czaszki i rodowodu przodków? Pochodzenie to mit. W każdym człowieku musi być trochę Indianina i Eskimosa z dodatkiem semicko-nordyckim, bo ludy od prapoczątków nie mogły usiedzieć w miejscu i krzyżowały się na potęgę. Nie wiadomo, które z nas dwojga jest bardziej cygańskie... - Przepraszam cię, Marcel. - W porządku. - Nie mów na razie nikomu o tej płycie. Chciałabym przedtem coś sprawdzić. - W porządku, Milczucha. Sam nie wiem, jak to się stało, że wziąłem ją w ramiona. Była krucha i lekka jak różany płatek, i gdybym ją chciał pocałować przemocą, nawet nie poczułbym oporu. - Puść mnie - powiedziała cicho. - Nie trzeba. Masz tam dziewczynę. - Gdzie? - Tam - powtórzyła, wykonując kolisty ruch ramieniem. - Czekasz na list od niej. - Kto ci powiedział? - Trzeci. - Już nie czekam na żaden list, Milczucho. Dopiero wtedy, jakby z lękiem, który musiała w sobie pokonać, pozwoliła mi ująć w dłonie swą twarz i zamknęła oczy posłusznie, niczym dziecko do snu. Siostra Przełożona wbiła mi igłę w ramię i uśmiechnęła się z lubością, ponieważ od razu trafiła do żyły. Wyraz lubości zniknął zresztą z jej ptasiej twarzy prawie natychmiast, ustępując miejsca grymasowi dezaprobaty: - Już po raz trzeci nie uczestniczysz w leżakowaniu. To jest naganne, Jung. Mogłabym powiadomić doktora Jaela, przedtem jednak zwrócę się do waszego samorządu. Ufam, że Rada potrafi na ciebie wpłynąć, abyś przestrzegał obowiązków kuracjusza. - Tak jest, Siostro Przełożona - odpowiedziałem grzecznie. - Uważam, że dobrze ci zrobi kilka dodatkowych dyżurów. Będzie to lekcja dyscypliny. - Nie będzie, Siostro Przełożona - odparłem jeszcze uprzejmiej, zapatrzony w strzykawkę, która powoli wypełniała się krwią do analizy. - Jestem funkcyjny i dyżury mnie nie dotyczą. Ale przyrzekam poprawę. Ostatnich moich słów jakby nie dosłyszała: - W takim razie lekcją dyscypliny będzie odebranie ci funkcji, Jung. - Tak jest, Siostro Przełożona - rzekłem pokornie. - Wystarczy przydzielić moje zdolności plastyczne komukolwiek innemu. Nie są, zresztą, wielkie. - Nie znoszę impertynencji, Jung. Mogę nie trafiać do żyły wiele razy z rzędu. - Szkoda, że nie usłyszał tego doktor Jael, Siostro Przełożona. Jest tak wysokiego mniemania o pani kwalifikacjach... - Zamilcz, smarkaczu! Doprowadzała mnie do wściekłości swoim lodowatym mentorstwem i okrągłymi zdaniami, aż kapiącymi od jadu. Nie lubiła nas. Być może lubiła tylko doktora Jaela, przypuszczać jednak należy, że był to raczej respekt lub zwykły strach. Widziałem kiedyś, jak doktor spojrzał na nią, gdy mu podała niewłaściwą ampułkę z lekiem: aż się skuliła, jak od uderzenia. Podobno jej trzyletni synek umarł na białaczkę. Tak twierdził Trzeci. Jeśli to nawet prawda, cóż my jesteśmy winni? Powinna raczej nienawidzić chorób i okazywać nam serce. Ale, zdaniem Piotrka, nie sposób okazywać to, czego człowiek nie ma. - Przepraszam - powiedziałem. - Mam wyjątkowo grube żyły, w szpitalu bardzo je chwalono. - I grubą skórę, po ojczulku zapewne... Poderwałem się z taboretu. Ledwo zdążyła cofnąć strzykawkę. - Gdyby pani nie była kobietą... - warknąłem przez zaciśnięte zęby. - Uraziłam? Bardzo mi przykro, chłopczyku, to pod wpływem gazet, które ostatnio wiele miejsca poświęcają byłemu panu prezesowi. Zakorkowało mnie; w gabinecie zabiegowym nagle zabrakło powietrza, rozpaczliwie potrzebowałem tlenu i nie miałem go skąd zaczerpnąć do płuc. Jakoś z tym sobie w końcu poradziłem, gdy Siostra Przełożona wypełniła krwią menzurki. - To ciekawe - powiedziałem, siląc się na pogodny ton - chętnie bym sobie poczytał. - Na twoje szczęście kuracjuszom nie wolno czytać gazet ani słuchać radia. - Ja bym sobie jednak chętnie poczytał te bajeczki, Siostro Przełożona. Lubię bajki do snu... Mówiąc to obserwowałem ją bacznie, usiłując cokolwiek odgadnąć ze sposobu, w jaki zareaguje. Nie musiałem zgadywać. - Piękna by to była bajka, chłopczyku. O prezesie, który brał cudze jak własne, używał życia na lewo i prawo, pławił się w zrabowanych luksusach, gdy inni... Wybiegiem z zabiegówki trzasnąwszy drzwiami tak, że o mało szyba z nich nie wypadła. Pognałem korytarzem do wyjścia, potem przez park, do stawu. Kogoś na korytarzy chyba potrąciłem, usłyszałem krzyk, i ten krzyk brzmiał mi jeszcze w uszach, gdy zatrzymałem się nad wodą. Była zielonkawa, kusząca... Ktoś chwycił mnie z tyłu za łokcie. Przytrzymał, nie pozwolił skoczyć. Wyrwałem się, gotów do bójki, wyładowania wściekłego bólu, zwariowanej pasji - kimkolwiek byłby. Już wziąłem rozmach, żeby grzmotnąć sierpowym. - Coś ty! Piotr. Zobaczyłem zdumienie w jego oczach. Nawet nie próbował się uchylić. Opuściłem ręce i usiadłem na betonowej ławie, opasującej staw półkolem, do trzcin. - Odejdź - powiedziałem cicho, ale Piotr nie poruszył się, tkwił nieruchomo przede mną. - Odejdź, Piotrek. Usiadł nie opodal na balustradce: - Pomilczymy razem. Pomilczeliśmy. Kolorowe łódki, uwiązane linami do pachołków, kołysały się leciuteńko, postukując o siebie burtami. Jaskółki przelatywały nisko nad zielenią wody. - Jak tu trafili mnisi buddyjscy? - odezwałem się półgłosem. - Dlaczego właśnie tutaj? - Jest kilka miejsc na ziemi, gdzie słońce świeci mocniej i występują różne anomalia. Strzałka kompasu wiruje, powietrze ma nadzwyczajną czystość, roślinność jest bujniejsza. Buddyści znają te miejsca z dawien dawna i próbują tam dotrzeć, aby budować swe klasztory. - Po co? - Dolina Światła jest takim punktem w przestrzeni. Być może promieniuje stąd energia, która pomaga osiągnąć doskonałość. Buddyści nazywają to nirwaną. Stopieniem się w jedność z wszechświatem przez poznanie prawdy. - Skąd to wiesz? - zapytałem. - Od Kucharza. Droga do prawdy opisana jest w świętych księgach Buddy. Kto ją pozna, dozna objawienia. - Chciałbym doznać objawienia. - Ja też. To daje spokój i poczucie szczęścia na zawsze. Wstałem z ławy i wyszczerzyłem zęby w szyderczym uśmiechu: - Bzdura, Piotrek! Nie ma ani spokoju, ani szczęścia tylko samo paskudztwo, od którego niedobrze się robi, i nic na to nie poradzisz, nic a nic... Ruszyłem przed siebie żwirowaną ścieżką, nie oglądając się, kopiąc kamyki, które odlatywały z furkotem. Ustawieni na tarasie w apelowym szyku, wysłuchaliśmy raportów, które złożyli Pierwszemu grupowi, z powagą i wyprężeni na baczność. Trzeci, jak zwykle, kierował ceremonią, ruchami głowy nakazując kolejność, spojrzeniem przywołując do porządku kogoś, kto przypadkiem rozluźnił postawę albo wysunął się nieco z szeregu. Drugi stał tuż za Pierwszym, z przygotowanym do odczytania arkuszem rozkazu. Pierwszy podziękował grupowym i nie obejrzawszy się wyciągnął rękę do Drugiego, który usłużnie wręczył mu arkusz. - Baczność! - wydał komendę Trzeci. Pierwszy dźwięcznym głosem odczytał podziękowanie dyżurnym, którzy wzorowo wywiązali się tego dnia ze swoich obowiązków, mnie i Ewce pogratulował gazetki ściennej. Aramowi doskonałej organizacji turnieju badmintona: - Rada Trzech przyznaje Marcelowi dwa punkty, a Ewie i Aramowi po punkcie do uzyskania Tytułu Honorowego. - Jeszcze pięć punktów i masz Tytuł... - szepnął mi w ucho Piotr. Potem Pierwszy umilkł na moment i zaczął wymieniać imiona sprawców przewinień oraz kary dla nich. Za kłótnię w jadalni - dodatkowy dyżur kuchenny, źle posłane łóżko - tydzień bez wyjściówki, bezprawne przedłużenie łódkowania o kwadrans - trzydniowy zakaz uczestnictwa w grach sportowych, pokazanie języka Drugiemu - utrata dwóch punktów do Tytułu i przez tydzień zamiatanie tarasu. - Są skargi? Pytania? Z szeregu wystąpił piegowaty chłopak w okularach. Minę miał pełną determinacji, jakby się zdecydował skoczyć w przerębel: - Zgłaszam skargę. - Melduj. - Trzeci nazwał mnie gnojkiem. Powiedział, że da mi kiedyś kopa w tyłek. Śmieszek przeleciał po szeregach i zgasł natychmiast. Pierwszy zachowywał kamienną powagę: - W jakich okolicznościach? - Piłka wpadła do stawu. Nie ja ją wrzuciłem. Dlaczego właśnie mnie kazał ją wyłowić? Piłkę wrzucił... - Dosyć - przerwał mu Pierwszy. - Mogę przyjąć skargę, ale wraz z raportem o niewykonaniu polecenia członka Rady. Taki jest regulamin! Zgadzasz się? Okularnik milczał z pochyloną głową. Trzeci patrzył nieruchomo przed siebie, jego twarz pozbawiona była wyrazu, niemal senna. - Wycofuję skargę - bąknął w końcu okularnik. - Przyjmuję, Wróć do szeregu. Pierwszy stanął na baczność i wysokim, czystym głosem zaintonował Hymn Doliny Światła: Dolino Światła, oazo promienista, W słonecznym blasku i w księżycu nowiu, Tyś nasza radość, tyś jest nasza przystań, Marszowym krokiem, hejże, ja! Ku zdrowiu! - zawtórowaliśmy. Padła komenda "Spocznij, rozejść się". Poczułem na ramieniu dłoń Trzeciego. Zaproponował krótką przechadzkę po parku. - Mieliśmy problem z tobą - powiedział, kiedy znaleźliśmy się w topolowej alei. - Siostra Przełożona zażądała surowej kary. Słuchaj, Marcel... Czym tyś podpadł Drugiemu? - Nie bardzo rozumiem. - Ale dałem sobie radę. Przekonałem Pierwszego, że masz zszarpane nerwy, ojciec w końcu, nie można się dziwić. Otrzymasz tylko ustne upomnienie w cztery oczy. - Za ojca? - spytałem z krzywym uśmieszkiem. Trzeci przeczesał palcami gąszcz rudawych kędziorów. Pociągnął mnie na ławkę ukrytą wśród tarniny. - Przeczytałem wszystko, co napisano w gazetach o twoim starym - powiedział z dziwnym przejęciem; oczy błyszczały mu jak w gorączce, chwycił mnie za łokieć, ścisnął mocno: - Co za człowiek! Frajer mercedesy, rezydencje w górach i tak dalej. Należało mu się. Dwadzieścia tysięcy załogi i nikt nie śmiał mu podskoczyć, rozumiesz, Marcel?! To jest to. Z dyrektorów robił szatniarzy, ze sprzątaczek szefowe. Fantastyczne! Trzymał władzę w garści jak sznurki od lalek i wszystko grało jak w zegarku! - Piszą o tym? - wyszeptałem, czując suchość w gardle. - Popełnił tylko jeden błąd - powiedział w zadumie Trzeci. - Nie zabezpieczył sobie tyłów. Dziwne... Żeby zajść tak wysoko, musiał mieć oprócz siły intuicję. Postawił wszystko na asa pik... - Co ty gadasz?... - ... a dobry gracz obstawia kilka kart na raz: jeśli as pik nie wychodzi, jest parę mniejszych wygranych i pozostaje się w grze. - Mój ojciec nie jest graczem - powiedziałem. - Co ty tam wiesz - Trzeci machnął ręką. - Gdybyś miał matkę, która pierze po domach za dziadowskie grosze, musiałbyś wybrać. Albo idziesz do zawodówki i zostajesz ślusarzem, albo idziesz na całość. Śmierć frajerom. Marcel! Jeśli ci rano do łóżka przynoszą śniadanko, nigdy nie nauczysz się żyć. Twojemu ojcu na pewno w dzieciństwie śniadanka do łóżka nie noszono. - To się zgadza - przytaknąłem. - Pochodzi z biedniackiej rodziny, pracuje od czternastego roku życia, ale... No widzisz! - przerwał mi Trzeci. - Weź doktora Jaela, do czego doszedł! Jeden z najwybitniejszych w swojej branży, światowa sława. Matka praczka, ojciec pijaczek. Mój stary też chlał wódę, zanim wykorkował. Od matki wiem. Kiedy człowiek wychowuje się na dnie, gromadzi wszystkie siły, żeby się od niego odbić jak najdalej. Ma cel w życiu. - Mylisz się, Trzeci - powiedziałem. - Mój ojciec ma przekonania. Im służy. Nie można mieć kilku kompletów przekonań, na różne okoliczności... - Bredzisz - przerwał mi znowu. - Co to są przekonania? Ładne słówka, bracie. Przekonaniami nie trzyma się ludzi za pysk. Trzeba mieć tu - puknął się w czoło - i tutaj - zacisnął pięść. - W żaden inny sposób nie zajdziesz wysoko. - Obrażasz mojego ojca - powiedziałem, czując dziwne zmieszanie, jakiś zamęt pod czaszką, jakbym nurzał się w niedobrym śnie. - Podziwiam go - odparł Trzeci. - Jeśli mu się poszczęści i wyjdzie cało z kłopotów, na pewno zrozumie swój błąd. Gdyby gadał u góry z czterema, a nie z jednym, byłby dalej prezesem, a te brednie w gazetach pisano by o kimś innym. Chciałem zareplikować i nie znajdowałem słów; uświadomiłem sobie raptem, że nic właściwie nie wiem o ojcu, znam go tylko z widzenia, z jednej strony: domowej. Silny, męski, sprawiedliwy. Kochający, stanowczy. Dobry dla mnie. Co jeszcze? Powinienem być rad z uznania Trzeciego dla ojca, a wcale nie jestem, przeciwnie, mam uczucie, jakby ochlapał go błotem. Chwyciłbym Trzeciego za gardło, potrząsnął nim, przyłożył w rudy łeb... - Wracajmy na taras - powiedziałem. - Jeszcze moment. Chciałbyś zostać Trzecim? - Jeżeli myślisz, że mam zamiar cię wygryźć i zająć twoje miejsce... - Nie myślę - przerwał mi. - Pytam, czy chcesz być Trzeci. - Nie. - Toś frajer. Sądziłem, że syn prezesa Junga powinien coś niecoś dziedziczyć po ojcu. Ambicję, na przykład. - Tego mi nie brak - powiedziałem. - Ale nie w tę stronę. - Szkoda, mam do ciebie słabość. Zastanów się jeszcze. To między nami. - Nie jestem papla. - Nie jesteś - przytaknął Trzeci z uśmieszkiem. - Inaczej powiedziałbyś mi trochę ciekawych rzeczy, lepiej jednak, że milczysz. Ufam ci. Informatorzy są potrzebni, ale nie można ich szanować. - Dziwnie mówisz - mruknąłem. Trzeci poklepał mnie po plecach i zostawił samego na ławce. Znów zacząłem myśleć o ojcu: niemożliwe, żeby był taki, jakim go sobie wyobraża ten syn praczki. Z całą pewnością jest uczciwy. To prawda. Mieliśmy wszystko; prócz jego czasu. Ojciec pracował wszędzie, w służbowym samochodzie, w luksusowym hotelu na wakacjach. Podziwiano go, wyrażano szacunek. I oto za jednym pociągnięciem czyjegoś pióra został zdegradowany, obsmarowują go w gazetach zapewne ci sami, którzy niedawno pisali o nim w superlatywach. Zdemaskowany hochsztapler. Więc jaki jest naprawdę? Może rację ma Trzeci, który podziwia w ojcu brutalną bezwzględność, żonglowanie ludźmi, rządzenie żelazną pięścią? Niemożliwe, nazbyt potworne, absurd... Obok siebie na ławce spostrzegłem nagle coś białego. Były to trzy koperty zaadresowane do mnie okrągłym pismem Joanny. Poznałem jej pismo natychmiast. Daty na stemplach pocztowych były dziwnie nieczytelne, jakby ktoś potarł je gumką. Przeczytałem kolejno jeden po drugim, zaskoczony własną obojętnością. W pierwszym dziękowała mi za list, nie szczędząc czułości i miłosnych wyznań; drugi wyrażał niepokój moim milczeniem, w trzecim były wyrzuty i zgoda na zerwanie, skoro ja sobie życzę tego: "Nie mam zwyczaju narzucać się. Zegnaj, Marcel. Mimo wszystko życzę ci szybkiego powrotu do zdrowia". Szybko się pogodziła, pomyślałem chłodno, tym lepiej, sprawa jest zamknięta. Uświadomiłem sobie, że świat, z którego pisała, jest mi obcy, podobnie jak ona sama - daleki i nierealny, jak strzępy starego snu. Wieczorem w sypialni wybuchła afera. Najpierw, odbitą na powielaczu karykaturę Pierwszego odkrył pod poduszką Piotrek, potem ktoś inny znalazł podobną w swojej szafce. Razem w sypialni odnaleziono ich pięć: przedstawiały Pierwszego na postumencie z książek, w pozie Cezara z wawrzynem na czole i głupawą miną. Rozpoznałem natychmiast rysunek Milczuchy z jej albumu. - Co z tym zrobimy? - zapytał bezradnie Piotrek. - Zniszczymy i po sprawie - zaproponował piegowaty okularnik. - Co to, to nie! - zaprotestował grupowy Rudolf. - Musimy zgłosić Radzie. Za taki numer należy się dowcipnisiowi bojkot do końca pobytu w sanatorium. Pochwyciłem paniczne spojrzenie Piotrka: on także musiał poznać rysunek Milczuchy i szukał zapewne sposobu, żeby ją obronić. - Spokojnie - szepnąłem - to nie może być ona. Obaj zaświadczymy, że skradziono jej szkicownik. Trzeci zresztą wie o tym. No tak. Milczucha nie ma dostępu do powielacza. Szum na korytarzu potwierdził wkrótce, że podobne karykatury znaleziono we wszystkich sypialniach. Pokazywano je sobie z konspiracyjnymi uśmieszkami. Pojawił się Trzeci w piżamie i rozkazał, aby mu oddać wszystkie kopie. - Wracać do łóżek - polecił. - Śledztwem zajmiemy się jutro. Zaręczam, że bardzo szybko wykryjemy sprawcę. Rozdział trzeci Przyczajony w załomie korytarza odczekałem, aż Siostra Przełożona wyszła w szlafroku z łazienki i zamknęła się w swoim pokoju. Usłyszałem wyraźnie zgrzyt klucza, potem skrzypnięcie sprężyn i spod progu znikła smużka światła. Wtedy dopiero minąłem jej drzwi na palcach i zakradłem się do separatki. Milczucha leżała pod kroplówką; jej twarz, śniada zazwyczaj, powleczona była teraz niebieskawą bielą, zbliżoną odcieniem do poduszki. - Nie gniewaj się, Marcel - szepnęła ledwo dosłyszalnie, gdy usiadłem przy niej na łóżku. - Bardzo chcę umrzeć. - Nic z tego - zapewniłem, siląc się na beztroski uśmiech. - Jutro będziesz się czuła jak źrebak na łące. Po obiedzie pryśniemy z tarasu i pójdziemy na długi spacer w głąb Doliny, pokażę ci fiołkową polanę, pachnie tam, że można oszaleć... - Za późno. Koniec ze mną. Rada wie. - Co wie? Rysunek nie jest podpisany. Karykatury widział tylko Piotrek i ja. Chyba nas nie posądzasz, że donieśliśmy. Wie jeszcze ten, kto ukradł szkicownik. Specjalnie powielił. Żeby nas zdekonspirować... Zaświtało mi wreszcie: ktoś wykrył nasz spisek i postanowił ubiec. Może jeden z wtajemniczonych, Paweł na przykład? Mógł być podstawiony przez Radę - kazano mu rozejrzeć się, wybadać nastroje i poszukać chętnych do udziału w zmowie, żeby ich zawczasu unieszkodliwić kompromitując. Myśleniu Milczuchy nie można odmówić logiki. - To się jeszcze okaże - powiedziałem. - Jeśli nawet dowiodą, że rysunek jest twój, my udowodnimy, że album został ci skradziony. Prywatnie i dla siebie możesz rysować, co ci się żywnie podoba. - Za proste. Ten, co to wymyślił, nie robi błędów. Musiał wszystko przewidzieć. - Posądzasz Trzeciego? - Nikt inny. Jeśli zabronią mi rozmów z doktorem Jaelem... Zobaczyłem łzy w jej oczach i poczułem ukłucie zazdrości. - Kochasz się w doktorze? - zapytałem sucho. - Głuptas jesteś! Nie rozumiesz? Zrobiło mi się wstyd; pochyliłem się nad Milczuchą, otarłem jej płatkiem ligniny wilgotne czoło i delikatnie zacząłem całować jej oczy, policzek, usta, podbródek. - Pewnie, że jestem głuptas - wyszeptałem - kto inny zakochałby się w tobie? Kiedy wyjdziemy stąd, nie wrócisz do żadnego domu dziecka, przyrzekam ci na brodę Białego Lamy, wsiądziemy razem w pociąg i pojedziemy do nas, przedstawię cię rodzicom jako narzeczoną, poczekamy trochę, potem weźmiemy ślub... Plotłem i plotłem, a twarz Milczuchy rozpogadzała się, nabierała jasności i senności zarazem, aż spostrzegłem, że śpi rzeczywiście i wtedy, musnąwszy wargami jej policzek, na palcach wymknąłem się z separatki. Pielęgniarka drzemała obok w dyżurce. Nie zauważyła mnie. Rada Trzech przesłuchiwała kolejno wszystkich kuracjuszy. Kiedy nadeszła moja kolej, wiedziałem już, że Rada nie interesuje się autorstwem rysunku, tylko próbuje dociec, kto mógł mieć dostęp do powielarni sąsiadującej z gabinetem doktora Jaela: żeby tam trafić, trzeba przejść przez gabinet. Najdokładniej przesłuchiwano tych, którzy byli ostatnio na rozmowie z doktorem. Czy doktor Jael był już w gabinecie, kiedy delikwent wszedł? A może opuścił na jakiś czas gabinet w trakcie rozmowy, wezwany, na przykład do Sali 13? Może delikwent nie wyszedł z gabinetu zaraz po rozmowie, tylko został tam pod jakimś pretekstem? Sugerowano, że próba kłamstwa na nic się nie zda, bo doktor Jael ma doskonałą pamięć i przypomni sobie na pewno, czy zaszła ta okoliczność. Pytano również o stosunek do Rady, a zwłaszcza do Pierwszego, prosząc o szczerość, a nawet nakłaniając do krytyki, co pomoże Radzie w przyszłości ustrzec się błędów, delikwentowi zaś pozyska wdzięczność i szacunek. I już na końcu: "Jeśli nie ty, to kto? Może wiesz, może się domyślasz, dyskrecja murowana..." Wszedłem do pokoju Rady na piętrze, niedużego, z panoramicznym oknem na Dolinę; trzej Radni, siedzący za długim, wąskim stołem, przywitali mnie życzliwymi uśmiechami, a Pierwszy uprzejmie zaproponował, żebym usiadł na jednym wolnym krześle stojącym pod kafelkową ścianą, z dala od stołu. Rozsiadłem się, założyłem nogę na nogę. - Wyznam ci, że to śledztwo sprawia mi przykrość - powiedział Pierwszy, a jego uśmiech nabrał wyrazu zażenowania. - Ostatecznie nie jest zbrodnią zażartować z kogoś, jeśli nawet ów ktoś pełni odpowiedzialną funkcję. Wcale nie czuję się urażony. Moi dwaj koledzy uważają jednak, że była to obraza Rady i demokratycznych zasad samorządu, którym wszyscy służymy. Nie jest to więc moja prywatna sprawa. - Znieważanie Pierwszego obraża cały nasz kolektyw - uzupełnił Drugi. - Trafiłeś w dziesiątkę - przytaknął mu Trzeci ze szczególnym akcentem, w którym, ku własnemu zdziwieniu, wyczułem jakby ironię. - Nie będziesz przesłuchiwany - zwrócił się do mnie i to zaskoczyło mnie jeszcze bardziej. - Wiemy, że jesteś w porządku, Marcel. Chcemy się z tobą naradzić. Spostrzegłem, że Pierwszy i Drugi również są zaskoczeni. Drugi połapał się szybko, aprobując kiwnął głową: - Oczywiście, Marcel. Jako naczelny grafik znasz się narysowaniu... - Nie o to idzie - przerwał mu Trzeci. - Chodzi o wspólne pomózgowanie. Jesteś tu niedawno, spojrzenie masz świeże. No i głowę na karku. Jeśli ktoś coś robi, musi mieć motyw, zgadza się? - Mhm - potwierdziłem. - Komu może najbardziej zależeć na ośmieszeniu Pierwszego? - Trzeci przeczesał palcami rude kędziory, jego drobna twarzyczka wyrażała zadumę. - Kto by mógł na tym skorzystać, jak sądzisz, Marcel? - Nie wiem - odparłem. - Ale chyba ten, kto sam chciałby zostać Pierwszym. Trzeci aż otworzył usta ze zdumienia. Trwało to chwilę. Potem spojrzał na dwóch swoich kolegów: - Niech mnie drzwi ścisną! O tym nie pomyśleliśmy... Pierwszy zmarszczył cienkie, dziewczęce brwi. Był skonsternowany. - Przecież ja się nie narzucam - powiedział. - Jeśli większość zechce wybrać Pierwszym kogo innego, wolna wola. Będę miał mniej obowiązków i więcej czasu na czytanie. - Zrozum właściwie Marcela - powiedział z uśmiechem Trzeci. - On ma na myśli takiego, kto chce zostać Pierwszym wbrew woli ogółu. Ogół wybrał ciebie. Tamten ma szansę wtedy dopiero, gdy ty będziesz skompromitowany. - Tak daleko bym się nie posuwał - spróbowałem zaprotestować, ale Trzeci nie zwrócił na to uwagi. - Kto by to mógł być? - zwrócił się do mnie. - Motyw już znamy i wydaje się jedyny. Sugerujesz, że jest to osobnik, który po obaleniu Pierwszego stałby się czołowym kandydatem... - Niczego nie sugeruję! - przerwałem mu. - Ależ tak, Marcelu. My również potrafimy myśleć, prawda, Drugi? Drugi niespokojnie poruszył się na krześle, zerknął bezradnie na Pierwszego: - Ja nie chwytam... Trzeci westchnął, rozłożył ręce. - Spróbujmy z innej beczki - powiedział, zwracając się do Pierwszego. - Marcela nie musimy się krępować, to swój, pełni poważną funkcję. Możemy przy nim ujawnić, że doktor Jael zaprzecza, jakoby zostawił kogokolwiek samego w gabinecie. A pamięć ma niezawodną. - To prawda - zgodził się Pierwszy. - Doktor ma fenomenalną pamięć. - Pod nieobecność doktora Jaela dostęp do gabinetu mamy tylko my trzej. Zostawiamy mu na biurku dzienne raporty. Gdyby próbował dostać się tam ktoś inny, już na korytarzu zatrzymałby go portier. - Do czego zmierzasz? - zapytał ponuro Drugi. - Marcel mnie natchnął swoją żelazną logiką - odparł Trzeci z pogodnym uśmiechem. - My i tylko my posiadamy swobodny dostęp do gabinetu i powielarni. Zaprzeczysz? - Różnie może być - mruknął Drugi, wpatrując się w zielone sukno. - Oczywiście - przytaknął Trzeci. - Rozważamy sprawę czysto teoretycznie, Marcel to potwierdzi. Spojrzał na mnie pytająco, wzruszyłem ramionami. Nie wiedziałem, co mam potwierdzać. Twarz Pierwszego była nieruchoma i bez wyrazu, patrzył w przestrzeń, gdzieś nad moją głową. - Pierwszego trudno posądzić, by sam powielił i rozkolportował własne karykatury - ciągnął Trzeci z tym samym pogodnym uśmiechem. - A w takim razie w rachubę wchodzimy tylko my dwaj - zwrócił się do Drugiego. - Mnie wyłącz! - rzucił gniewnie Drugi i spojrzał na Pierwszego, jakby czekając na poparcie. Pierwszy nawet nie drgnął. - Dlaczego? - zapytał Trzeci. - Ponieważ ja tego nie zrobiłem! Trzeci roześmiał się hałaśliwie, poklepał Drugiego po ramieniu. - Dziękujemy ci, Marcel - powiedział do mnie. - Bardzo nam pomogłeś. Opuściłem pokój z kompletnym mętlikiem w głowie. Kotły kuchenne lśniły niklem, w stronę wyciągu szybowały obłoki aromatycznej korzennej pary, od których zbierała się w ustach ślinka. Kucharz, w swym wysokim kołpaku i nieskazitelnie białym kitlu, wrzucał do kotłów drewnianymi szczypcami wciąż nowe ingrediencje i zapach potraw stawał się coraz wspanialszy. Musiałem zapanować nad sobą, by nie poprosić o porcyjkę. - Chyba będzie dziś cudowny obiad - powiedziałem. - Nic szczególnego - odpadł skromnie Kucharz, mieszając w kotłach chochlą. - Polewka nepalska z profitrolkami, gulasz Tiańszań, a na deser gruszki duszone w sosie poziomkowym, z czekoladą i orzechami. Zerknąłem do kotła stojącego osobno na kuchennej płycie: przez mlecznoszarą, kleistą powierzchnię przebijały się bąbelki, zapach był mdły, słodkawy. - To krochmal? - spytałem. Kucharz spochmurniał: - Dieta dla Sali 13. Trzy razy dziennie po talerzu. I tak zostawiają prawie nietknięte... - Pan tam wchodzi? Kucharz machnął ręką. Posmutniał. - Biedne dzieci - westchnął. - Mogą widzieć tylko niebo, sufit jest ze szkła. Gdyby to ode mnie zależało, zrobiłbym raczej szklane ściany, aby oglądały zieleń i ruch. Pozwoliłbym im wstawać, tym, którzy jeszcze mogą, i wyprowadzałbym do parku na żywe słońce. Kres powinien być naturalny, ponieważ... Nie dokończył. Gorliwie zajął się jednym z kotłów, coś dosypał, zamieszał. - Nie ma dla nich nadziei? - zapytałem cicho. - Nadzieja jest zawsze - odparł Kucharz. - Natura kryje w sobie olśniewające sekrety, które my nazywamy cudami. Zwłaszcza tu, w Dolinie Światła... Ważne, że nie cierpią, to zasługa doktora Jaela, dzięki niemu są pogodni, a nawet radośni. Wspaniały człowiek! Zrezygnował z wielkiej kariery naukowej, żeby prowadzić sanatorium. Owszem, liczą się z nim. Ale byłby już profesorem, może nawet laureatem Nobla, gdyby przyjął którąś z ofert uniwersyteckich i zadbał o karierę. - Można kłamać i być wspaniałym człowiekiem? - odezwałem się, nie patrząc na Kucharza. - Doktor Jael nigdy nie kłamie. Zmieniłem temat. Zapytałem Kucharza, czy wie, że tej nocy znowu widziano z okien Białego Lamę jak szedł, a raczej szybował topolową aleją w kierunku ruin: unosił się nad ziemią, co może potwierdzić cała nasza sypialnia, ponieważ obserwowaliśmy wszyscy przelot sputnika na nieboskłonie. Był doskonale widoczny. - Sputnik? - zapytał z uśmiechem Kucharz, wsypując do gulaszu Tiańszań pachnące ziółka. - Lama - odparłem. - Pierwszy raz tak wyraźnie go zobaczyłem, z bliska. Miał na sobie białą szatę. - Fruwał? Ponad drzewami? - Aż. tak to nie - odparłem. - Płynął jakiś metr nad ziemią. - Ładnie z jego strony - powiedział Kucharz i skosztował polewki nepalskiej, potem dosolił odrobinę. - Zapewne jako były przeor uznał za właściwe opiekować się sanatorium, które stoi na klasztornych fundamentach. Jest naszym dobrym duchem. - Rzecz w tym, że ja nadal nie wierzę w duchy - powiedziałem. - Mam zgryz z tą zagadką. Gdybym nie widział na własne oczy... - Przyjmij więc, że ktoś się dobrze bawi, udając ducha. - Ducha można udawać, ale nie latanie. Jestem pewien, że szybował. - W takim razie zmień światopogląd - powiedział pogodnie Kucharz, mieszając kleistą breję dla Sali 13. - Nie potrafię. Jak pan to tłumaczy? Kucharz zaśmiał się cichutko, przygładził siwą bródkę: - Kiedy w coś nie wierzę i nie umiem sobie wytłumaczyć, zakładam, że po prostu nie wpadłem na właściwe rozwiązanie. To dobry temat do medytacji przed zaśnięciem. Skinąłem głową; powiedziałem, że szukam Piotra i Milczuchy, Kucharz wskazał mi ramieniem drzwi na podwórze. Znalazłem ich tam przy obieraniu ziemniaków do kolacji. Wokół garnka z wodą, do którego wrzucano oskrobane kartofle, siedzieli również Paweł i Hieronim. Hieronim mówił coś półgłosem. Na mój widok umilkł. - Marcel jest nasz - powiedział do niego Paweł. Hieronim przyjrzał mi się z ukosa. - Zaprzysiężony? - Ja poręczyłam za niego - Milczucha wrzuciła do wody oskrobany ziemniak i sięgnęła po następny. - Możesz swobodnie mówić. - Odwołujemy gotowość - powiedział Hieronim po pauzie. - Rada przełożyła rozprawę na późniejszy termin. Mają teraz na głowie ważniejszy problem, ja zszedłem na drugi plan. - Ulotki - wyjaśnił Paweł. - Nie odebrano wszystkich - ciągnął Hieronim. - Kilka karykatur krąży jeszcze po ludziach. Wymyślają różne podpisy, sam widziałem parę. "Jam jest wasz święty - Pierwszy Nadęty", albo "Despotus Magnus - Połykacz Książek da popis Kosmicznej Głupoty". -"Zamiast rządzić, panie Pierwszy - weź się do pisania wierszy!" - uzupełnił Piotr konspiracyjnym szeptem. - Podobno pisuje wierszyki grafomańskie... - Skąd wiesz? - spytałem. - Pokazywał komuś - odparł Hieronim. - Żałosne rymowanki na własną cześć. Na pewno da ci je do gazetki ściennej. Towarzystwo wokół garnka roześmiało się. - Nie dziwota - powiedział Paweł. - Funkcyjni mu kadzą, grupowi kadzą, fura pętaków się podlizuje. Uwierzył, że wielki. Jeśli ci da te wiersze, zamieść. Pomoże nam to. - Chcę was ostrzec - Hieronim rozejrzał się, czy nikt nie podsłuchuje.- Dziś wieczorem będzie w sypialniach rewizja. - Czego mają szukać? - zapytała Milczucha. - Reszty ulotek. A przede wszystkim oryginału karykatury. Kto ma oryginał, ten odbił kopie i puścił w obieg. - Byłby durniem, gdyby nie zniszczył oryginału - powiedział Piotr. - Z czego powieli następne ulotki? Facet może iść na całość. - Ale kto? - zwrócił się Piotr do Hieronima. - Może jeden z nas? - Hieronim uśmiechnął się tajemniczo, mrugnął do Pawła. - Wśród swoich też lepiej trzymać język za zębami. Mniej wiesz, mniej ryzykujesz. - Do siebie nawzajem musimy mieć zaufanie - powiedział Paweł. - No to dlaczego się nie przyznasz? - Hieronim znowu mrugnął do Pawła. - Gdybym to ja zrobił, nie kryłbym się przed wami. - Brawo, Paweł! - wyszczerzył zęby Hieronim. - Imponujesz mi, staruszku! - Żadne z was nie mogło tego zrobić - powiedziałem. - Skąd wiesz? - zapytał Hieronim. Chciałem wyjaśnić, ale ugryzłem się w język: mimo wszystko byłoby nieprzyzwoite, gdybym im streścił przebieg rozmowy na Radzie. Zaufano mi; trzeba grać uczciwymi kartami, jak by zapewne powiedział Trzeci. - Tak przypuszczam - odpowiedziałem, patrząc gdzieś w bok. Chyba wyczuli, że coś ukrywam. Na moje pytanie, czy długo będzie zajęta, Milczucha odparła, że długo i też popatrzyła w bok. Rano przyrzekła mi, że się urwie z dyżuru i pójdziemy na spacer do Doliny. Mruknąłem, że szkoda i odszedłem niespiesznie w stronę parku, upchnąwszy dłonie w kieszeniach. Dogoniła mnie po paru chwilach. Była sztywna; nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że namówiono ją, by poszła za mną. Wkrótce miałem już pewność. - Jesteś jakiś dziwny - powiedziała, gdy przedostawszy się przez dziurę w murze wyszliśmy na zalaną potokami słońca otwartą przestrzeń Doliny. - Milczysz często. - Biorę przykład z ciebie - spróbowałem się wyłgać. - Ktoś widział jak darłeś listy. - Śledzicie mnie? - Przypadek, słowo. Nie pytam, od kogo były, ani dlaczego podarłeś. Coś cię dręczy, Marcel... - To nie ma nic wspólnego z listami - powiedziałem. - Były od mojej dawnej dziewczyny, chyba Trzeci je przetrzymał. Dobrze zrobił, nawet go nie zwymyślałem. Joanna sama rozstrzygnęła sprawę. Już nie istniejemy dla siebie. - Ale coś cię dręczy. Ja wyczuwam. Bardzo długo rozmawiałeś z Trzecim. Szliśmy przez kaczeńcową łąkę w stronę trzech dębów, akcentujących jakby środek Doliny; pachniało miodem i piołunną goryczką, bzykały pszczoły, w oddali, na przeciwległym stoku, pasło się stado owiec. Wziąłem Milczuchę za rękę i odniosłem wrażenie, że przełamała w sobie odruch, aby mi jej nie odebrać. - Rozumiem - powiedziałem, obserwując szybujące wysoko jaskółki. - Zaufanie rodzi się wolno i jest kruche, podszyte niepokojami. Nie stawiam ci nadzwyczajnych wymagań, ponieważ nie jestem książką, którą mogłabyś otworzyć i przeczytać od deski do deski. Znasz te fragmenty, jakie sam ci odczytuję. Ale tak jest chyba zawsze między ludźmi. Fragment może dać pojęcie o całości albo może być zmyłką. Przypuszczam, że wiele razy zawiodłaś się na ludziach. - Tak. - Co mogę zrobić? Prosić, abyś mi ufała? To tylko słowa. - Tak. - Musisz więc zaryzykować, Milczucho, albo mnie skreślić jako kolejne rozczarowanie. Przystanęła. Przez bardzo długą chwilę wpatrywała się we mnie miodowymi oczami, które były o ton ciemniejsze niż zazwyczaj. - Sama nie wiem - powiedziała cicho. - Czuję, że trzeba ci wierzyć i coś mi przeszkadza. - Raczej ktoś. Podejrzenia innych, może naciski. Kazali, żebyś poszła za mną, wypytała. - Tak. - Pytaj. Ale odpowiedzi będą tylko dla ciebie. Wahała się: jakbym wtykał jej nóż w dłoń i prosił o pchnięcia. - Już ci ufam... - powiedziała niepewnie. - Pytaj - zażądałem. - Musimy mieć to z głowy. - O czym rozmawialiście z Trzecim tak długo? - O moim ojcu - odparłem. - Trzeci ma dostęp do gazet. Ojca odwołano ze stanowiska, wypisują o nim potworne rzeczy. Powinienem być teraz w domu... - urwałem na moment, śledząc jaskółcze figury akrobatyczne w przymglonym błękicie. - Może wyjadę stąd... - Chcesz przysporzyć ojcu dodatkowego zmartwienia? Miała rację. Mój nagły powrót do domu niczego nie odmieni, a skomplikuje tylko sytuację rodziców. - Trzeci zamącił mi w głowie - powiedziałem cicho. - Zachwyca się moim ojcem. Kiedy o nim mówi, wydaje mi się, że słucham o kimś obcym. Nie znałem ojca takiego. Jeśli nie zmyśla... - Na pewno zmyśla. Ty znasz ojca najlepiej. - Czy znam? - Splotłem palce, aż zatrzeszczały kości w stawach. - Nie wiem. Nic już nie wiem. Może musiał być jak inni, ponieważ obowiązywał rytuał. Jeździł na polowania, chociaż nie lubił tego. Nigdy nie strzelił do zwierzęcia. - Więc po co jeździł? - Mówił, że tak trzeba. Na polowaniach załatwiał dla przedsiębiorstwa najważniejsze sprawy. Inaczej, powiadał, rozmawia się przy ognisku niż w gabinetach. Zawsze myślał o przedsiębiorstwie. - I tym zachwyca się Trzeci? - On uważa, że ojcu chodziło o władzę. A najważniejsze jest mieć ją: prawdziwy mężczyzna to ten, kto podporządkowuje sobie innych. Jednych łamie, drugich faworyzuje, stwarza i niweczy cudzymi rękami. - Bo sam jest słaby. Zaskoczyła mnie. Pomyślałem, że przejęzyczenie: - Bo jest silniejszy... - Po co silnemu władza nad innymi? Silny nie potrzebuje nikogo zniewalać. W naszym domu dziecka jest chłopak, monety zgina palcami. Łagodny jak baranek. Mówią, że głupi, ale nieprawda. Po prostu dobry. Wyciągnęliśmy się na puchowej pachnącej trawie, w cieniu pod dębami. Powietrze falowało; miałem dziwne uczucie, że od ziemi płynie energia, która wzmacnia mi mięśnie, zwiększa pojemność płuc i rozjaśnia umysł. Odbierałem tę energię wszystkimi zmysłami: czułem fizycznie lekkość, jakbym wyzwalał się od prawa ciążenia i już za chwilę miał stać się ptakiem. Byliśmy w samym środku Doliny Światła. Czyżby owo tajemnicze promieniowanie, wprawiające w zamęt przyrządy pomiarowe naukowców? - Odkąd pamiętam, nigdy w naszym domu niczego nie brakowało - powiedziałem cicho do Milczuchy. - W domach kolegów było inaczej. Nie zastanawiałem się nad tym. - Chcesz być podobny do ojca? - Mam charakter matki. Najważniejsza jest dla mnie niezależność, zawsze taki byłem. Dlatego ojciec mi imponował. Nie umiałbym rządzić innymi. Mną też trudno kierować, nazywano to w domu kłopotami wychowawczymi. - Imponuje ci Trzeci? Odwróciłem się na brzuch, żeby popatrzeć na Milczuchę. Żuła w zamyśleniu długie ciemnozielone źdźbło. Widziałem jej profil, obrysowany tęczową obwódką i kształt piersi pod koszulką z wiśniowego trykotu. - Nie rozumiem go - odparłem. - Oskarżył sam siebie. - Wytłumacz. - Udowodnił, że dostęp do powielacza mieli tylko członkowie Rady. Nikt inny nie mógłby się tam zakraść niepostrzeżenie. Potwierdza to doktor Jael. - No więc? - Pierwszy odpada, nie ośmieszałby sam siebie. Pozostają Drugi i on. Drugi uwielbia Pierwszego, służy mu jak pies. Więc kto? - Nie ufaj Trzeciemu. Coś knuje. Zobaczysz. Objąłem Milczuchę, przytuliłem policzek do jej policzka. - Co nas to obchodzi - wyszeptałem. - Natura postanowiła, że jesteś dla mnie, dlatego zachorowałem i ty zachorowałaś, i trafiliśmy razem do sanatorium, żeby się spotkać w Dolinie Światła. Reszta to sen. Tylko my jesteśmy naprawdę. - I oni. - Kto? Milczucha uwolniła się z moich ramion, przyłożyła ucho do ziemi. Na jej znak zrobiłem to samo. Najpierw niczego nie usłyszałem, potem zaczęły mnie dochodzić jakieś szmery, szelesty, melodyjne brzęczenie dzwoneczków. Słyszałem te dzwonki coraz wyraźniej i dźwięczniej, jakbym szedł na spotkanie procesji. - To oni - szepnęła Milczucha. - Zbliża się pora modłów... - Kto? - powtórzyłem niespokojnie, ponieważ byłem już pewien, że nie ulegam złudzeniu. - Idą tutaj? - Nie zobaczysz ich, są tam - dotknęła dłonią ziemi. - Zbierają się teraz na dziedzińcu klasztornym. Wkrótce nadejdzie Biały Lama. Słyszysz? Dzwoneczki umilkły. Na chwilę zapadła cisza, a potem odezwał się pojedynczy dzwon, głęboki i śpiewny, pomnożony przez echo. Czułem drżenie ziemi, jej rytmiczną, wolniutko przygasającą wibrację. Dreszcz mnie przeszedł. Usiadłem, plecami oparłem się o szorstki pień dębu. - Tu rzeczywiście występują anomalia - powiedziałem, siląc się na rzeczowy ton. - Chyba jakieś ruchy tektoniczne. Albo odgłos pociągu. - Wiesz, ile kilometrów do stacji kolejowej? A zresztą pociąg jest dopiero wieczorem. - Nie wmówisz mi... - wymamrotałem. - Niczego ci nie chcę wmówić. Sam słyszałeś. Może zejdziemy tam kiedyś. Jeśli pozwoli na to Biały Lama. Przez moment byłem bliski uwierzenia, że gdzieś pod ziemią istnieje inny świat, do którego przeniósł się klasztor buddyjski, aby trwać ponad czasem, wedle tajemniczych praw, jakie nam, śmiertelnikom, nie zostały objawione. Opamiętałem się szybko: nonsens. Później dopiero przyszło mi na myśl, że moja niewiara może być dowodem ludzkiej ignorancji - zadufanego przeświadczenia, że wiemy już wszystko... Sypialnia dziewcząt była na piętrze. Wszedłem tam z oporami, ponieważ regulamin sanatorium zakazywał wizyt w obcych sypialniach, a zwłaszcza chłopcom w dziewczęcych, nie mogłem jednak odmówić prośbie Ewki, przekazanej mi przez Milczuchę. Od siebie Milczucha dodała, że z Ewką jest niedobrze. Łóżko stało w półmroku, ocienione zasuniętą kotarą. Dopiero po chwili dokładniej zobaczyłem twarz Ewki w oprawie złocistych włosów rozrzuconych na poduszce: rozpaloną od gorączki, spoconą, z niezdrowo błyszczącymi oczami. Oddychała ciężko, jakby wciąganie powietrza sprawiało jej ból. - Dziękuję... - usłyszałem. - Siądź. - I, wyczuwając zapewne mój niepokój: - O tej porze Siostra Przełożona nigdy tu nie przychodzi. Przysiadłem na lakierowanym białym taborecie i uśmiechając się beztrosko, zapewniłem Ewkę, że za kilka dni będzie zdrowa, a gazetka ścienna nie zając, można z nią poczekać: Rada nawet się nie dopytuje, ma ważniejszą sprawę na głowie, szuka autora ulotek. - Będę zdrowa za parę dni... Słowo honoru, Marcel! - Oczywiście. A ty poczekasz z gazetką. Jestem ci potrzebna do pomocy. Nie możesz beze mnie... Zaskoczył mnie żarliwy ton Ewki z nutkami prawie histerycznymi. Pogłaskałem jej dłoń leżącą bezwładnie na kołdrze: - Uspokój się, dam sobie radę. - Nie! - Kurczowo ścisnęła mi rękę. - Tylko ja umiem kaligrafować! Musisz mnie mieć, przyrzeknij! - O co tu chodzi, Ewka? Pomimo półmroku zobaczyłem, że płacze: dwie duże łzy spływały wolno po policzkach, aż zatrzymały się w kącikach ust. - Marcel, ratuj mnie... Wstaw się za mną, błagam... Odniosłem wrażenie, że już rozumiem: Ewka boi się, że przez chorobę może utracić funkcję mojej pomocnicy. Ale dlaczego? Wszyscy od czasu do czasu miewamy gorączkę, każdy bierze lekarstwa, chodzi na zabiegi. - Nic ci nie grozi - zapewniłem. - Będziemy dalej współpracować i na pewno... - Skąd wiesz, że nie grozi? - przerwała mi. - Od Siostry Przełożonej? Teraz ja zgłupiałem: co ma Siostra Przełożona do naszej gazetki? - Masz wysoką temperaturę - powiedziałem łagodnie. - Śpij i o nic się nie martw. - Kłamiesz! - Ewka usiadła na łóżku, mokra od potu piżama kleiła się do niej. - Wy już wiecie! Każdy mówi, żebym spała. Tak zawsze jest... - Co jest zawsze? - wytrzeszczyłem na nią oczy. - Zasnę tutaj, a obudzę się w Sali 13. Pojąłem wreszcie. - Bredzisz, Ewka... - bąknąłem, patrząc w bok. - Niby dlaczego... - Myśleli, że śpię. Siostra Przełożona powiedziała doktorowi, że jej zdaniem należałoby mnie przenieść. Pokazała mu jakieś analizy. - A co na to doktor Jael? - Wtedy nic. Może odgadł, że ich słyszę. Marcel, błagam cię, pójdź do niego. Prosiłam Trzeciego, ale odmówił, nawet za cenę... - urwała, opadła na poduszkę. - Za jaką cenę? - spytałem cicho. Pauza. Płytki, spazmatyczny oddech. - Mysi o mnie, co chcesz... Ja się boję Trzynastki, tak się boję... Gdyby obiecał, że się ujmie za mną, powiedziałabym mu, kto rozrzucił ulotki. - Wiesz? - zdumiałem się. - Widziałam. Przyrzeknij, że pójdziesz do doktora Jaela. Pierwszy odwdzięczy ci się za tę informację. Nie pożałujesz... Poczułem obrzydzenie. Gdyby nie była półprzytomna z gorączki, nagadałbym jej. - Pójdę - powiedziałem. - A ty... - To zrobił... - A ty zapomnij, że widziałaś - przerwałem jej szybko i tonem chyba ostrym, bo uniosła się na posłaniu, spojrzała na mnie rozszerzonymi oczami. - Masz mnie za podłą donosicielkę - usłyszałem. - Z Trzynastki się nie wraca! Gdyby tobie to groziło... Przerwał jej tubalny śmiech doktora Jaela. Poderwałem się, zobaczywszy go w progu, ale gestem nakazał mi, abym usiadł. Zbliżył się, zmierzył Ewce tętno. - Tobie też to nie grozi, Ewuniu - powiedział swoim ciepłym, aksamitnym głosem, nie pasującym do ogromnego ciała. - Gorączka spadła. Spadłaby bardziej, gdyby nie ten śmieszny lęk przed salą rekonwalescencji, skąd oczywiście nie wraca się tutaj, lecz jedzie prosto do domu. Przyśpieszona terapia, ot i wszystko, ha, ha! Ożyły mi w pamięci chrapliwe odgłosy dobiegające zza drzwi Sali 13, kiedy mijałem je po zabiegach i kategoryczny zakaz wchodzenia tam; po co doktor Jael okłamuje nas? Doktor Jael nigdy nie kłamie, twierdzi Milczucha, aleja bym to uzupełnił: kłamie tylko wtedy, gdy uzna, że to dla dobra pacjentów. - Właśnie chciałem jej wytłumaczyć - powiedziałem do doktora Jaela - że ja bym się nie bał Trzynastki. Na dowód miałem zamiar poprosić, aby nam pan pozwolił zajrzeć tam. Oczywiście wówczas, gdy Ewka poczuje się lepiej. Oczy doktora Jaela zwęziły się, jak gdyby miał zamiar zareagować uśmiechem, żartem jakimś, ale pozostały zwężone, bez uśmiechu, i przez to badawcze, świdrujące. - Nie widziałbym przeszkód - odparł. - Gdyby nie nakaz bezwzględnego spokoju, jakiego wymaga przyśpieszona kuracja. - Pan doktor odmawia? - spytałem. - A ty, Marcelu, nie przywykłeś, by ci czegokolwiek odmawiano - powiedział doktor Jael, teraz już z uśmiechem. - Powinienem to przemyśleć. Być może w twoim przypadku odmowy byłyby korzystnym elementem terapii. Dalszy ciąg tej rozmowy odbył się w gabinecie doktora Jaela, po starannym i długim badaniu, kiedy leżałem rozciągnięty płasko na białej otomanie, a doktor skończył notować uwagi o mnie, schował księgę do sejfu i obrócił cyfrowym pierścieniem, zasłaniając plecami sejf, abym przypadkiem, jak sądzę, nie podpatrzył szyfru. - Wybacz - powiedział - że trochę ostro zareagowałem na twoją prowokację, była to bowiem prowokacja, Marcelu, naiwna prowokacja, z pomocą której zamierzałeś zdemaskować nieprawdę, będąc z góry pewien, że nie zgodzę się na waszą wizytę w Sali 13; i miałeś słuszność. Czy to musi oznaczać, że skłamałem? Otóż wcale nie musi: wiem, że boicie się Trzynastki, wyobraźnia podpowiada wam obrazy przerażające, różne stadia agonii, mękę, ciała przykryte prześcieradłami. A jeśli chcę, żeby tak było? Żebyście drżeli przed tą Salą, z której nie ma jakoby powrotu? Strach, Marcelu, bywa cudownym lekarstwem. Organizm Ewki, zdopingowany lękiem, spręży się i dziewczyna szybko powróci do zdrowia. Dwa czynniki psychiczne sprzyjają ozdrowieniu: gwałtowne pragnienie albo strach. To pierwsze trudno rozbudzić z zewnątrz, albowiem związane jest z naturalną siłą woli - jedni ją mają, drudzy nie. Ty chcesz wyzdrowieć i wyzdrowiejesz wkrótce: z przekonaniem bierzesz leki, poddajesz się zabiegom i nie lubisz naszego sanatorium. - Zaczynam je lubić - powiedziałem z uśmieszkiem. - Ciekawie tu jest. Doktor Jael jakby nie dosłyszał; siedział u mego wezgłowia, rozparty w fotelu, jego nieforemna twarz wyrażała zadumę i zarazem skupienie, oczy patrzyły do środka. - Żądza życia - ciągnął - sprzężona jest z celem, jakimś dalekosiężnym zadaniem, misją do spełnienia, zazwyczaj dedykowaną innym ludziom, niekiedy całej ludzkości. Taki Leonardo, Beethoven, Bernard Shaw chcieli żyć długo i żyli, i do końca nie przestawali tworzyć. Bywają, owszem, i genialni utracjusze, którzy szukają śmierci programowo, jak Puszkin, Lermontow, Villon czy Byron, ale już po odciśnięciu swego śladu na szlaku nieśmiertelnych. Opozycją żądzy życia jest apatia, bierność. Pasywny nie ma celu ani energii, żeby walczyć. Poddaje się losowi z krowią uległością, nie wierzy w swe siły witalne, możliwość zwycięstwa. Takiemu trzeba pomóc. Jak? Na przykład wstrząsem lękowym. I dlatego, Marcelu, nie wolno wchodzić do Sali 13. - Nie cierpią? - spytałem. - Są szczęśliwi - odparł doktor Jael. - Poczucie szczęśliwości medycyna umie już zapewnić. Nurzają się w dźwiękach i kolorach, odbywają wspaniałe podróże, spełniają się ich marzenia. Lekarz ma dwa cele: uwolnić od bólu i wyleczyć. Tylko to drugie nie zawsze bywa wykonalne, z pierwszym radzę sobie bez trudu. Przypomniałem sobie noc, kiedy zabrano z naszej sypialni Igora, krótkowzrocznego blondynka, wiecznie uśmiechniętego, jakby u wszystkich dopraszał się o życzliwość; owej nocy przebudził nas krzykiem, który przemienił się w charkot krwotoku. Łóżko Igora odgrodzono parawanem, za którym krzątał się doktor Jael w asyście Siostry Przełożonej, wtoczono tam stolik ze sterylizatorem, słyszeliśmy szepty, pochrząkiwania, potem cienki pisk Igora, jakby rozdeptywano mysz. Udawaliśmy, że śpimy; spod przymrużonych powiek obserwowałem, jak dwaj pielęgniarze wynoszą zza parawanu nosze, starannie okryte bielą prześcieradła, i kiedy mijali mnie, z ulgą zarejestrowałem posapywanie dochodzące spod bieli: Igor żył. Czy żyje jeszcze? Czy był przytomny, kiedy go zabrano do Trzynastki? Jeżeli tak, a musiał wiedzieć dokąd go przenoszą, wyobrażam sobie jego strach, rozpaczliwy protest, którego nie był w stanie wyrazić. Powiedziałem to doktorowi. - Strach przed Trzynastką mógł go dobić - powiedziałem. - Nic podobnego - odpowiedział z uśmiechem doktor Jael. - Przed zastrzykiem zapewniłem Igora, że zaraz poczuje się lepiej, a rano będzie zdrów. Kiedy go wynosili, spał już beztrosko. - Potem przebudził się. Jeśli w ogóle... - Jasne, że się przebudził. Beztroski i pogodny, jak każdy pacjent w Sali 13. Szybko wrócił do zdrowia. - Gdybym go mógł zobaczyć... - Przedwczoraj został wypisany. Jest już w domu. Ty też wkrótce znajdziesz się w domu, stwierdzam zdecydowaną poprawę. Rad jesteś? - Co z moim ojcem? - spytałem. - Pan na pewno wie. Doktor Jael zaśmiał się tubalnie, położył mi na ramieniu swoją ciężką rękę: - Zapomnij o dorosłych, Marcelu, nie warto o nich się martwić. Radzą sobie. Dolina Światła to oaza spokoju. Nawet ja czuję się tutaj jednym z was, dlatego tak lubię to miejsce i swoją pracę. Zapominam, że jest jakiś inny świat, oprócz naszego. Ty także staraj się zapomnieć. - Wrócę przecież, panie doktorze. - No to co? Masz jeszcze trochę czasu, zanim wskoczysz do pędzącego pociągu. Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Malujesz? W klubie są farby i płótno, a nasza Dolina powinna być frapującym tematem malarskim. Ruiny, na przykład. - Nie chce mi się malować - powiedziałem. - To źle. - Doktor Jael rozejrzał się po gabinecie, nagich, matowo lśniących ścianach: - Chciałbym tu mieć pejzaż Doliny bardzo kolorowy i słoneczny. Pomyśl o tym, jeżeli mnie lubisz. - Nie wiem, czy pana lubię - odparłem, a doktor Jael roześmiał się, poklepał mnie po ramieniu i dał znak, że mogę się już ubrać. - W takim razie namaluj coś dla klubu - powiedział, kiedy wciągałem koszulę. - Tam również przydałby się jakiś barwny wesoły akcent. A twój ojciec wyjdzie cało z opresji, zaręczam ci, odegra tylko rolę w spektaklu i zacznie próby w nowej sztuce, tak to jest z aktorami, którzy są ostoją teatru, byle do następnej premiery, he, he... Zapinając spodnie i wiążąc sznurowadła półbutów, głośno zauważyłem, że tutaj, w sanatorium, też jest niezły teatr, o czym pan doktor musi doskonale wiedzieć, a trzymając się z dala, czy też ponad, wcale nie okazuje sprawiedliwości, ułatwia bowiem grę silniejszym, słabszym zaś utrudnia ją, ponieważ nie mają do kogo się odwołać ani prosić o pomoc. Doktor Jael wcale nie próbował przeczyć, potwierdził to nawet, śmiejąc się serdecznie: - No i świetnie, tak ma być, Marcelu! Ćwiczcie! Sanatorium w Dolinie Światła leczy was ze wszystkich schorzeń, abyście wyruszyli stąd pełnosprawni, zdolni do życia w naturalnych warunkach, ha, ha! Chciałem zareplikować, lecz nie zdążyłem: do gabinetu weszła Siostra Przełożona z ptasią buzią w ciup, przy odziana, jak zwykle, w śnieżnobiały fartuch sztywny jak pancerz od krochmalu i takiż czepek z czarną aksamitną wstążką. Szepnęła coś doktorowi, z którego twarzy natychmiast zniknął uśmiech. Oboje odeszli szybko korytarzem w kierunku Sali 13. Bez słowa pokazałem Kucharzowi kartkę ze znakami, które odrysowałem z płyty. Wziął ją ode mnie, wyjął z kieszeni kitla okulary w drucianej oprawie i nałożywszy je, bez pośpiechu przybliżył kartkę ku szkłom. Coś zaszło w jego twarzy. Nie umiałbym określić przemiany, jaka w niej nastąpiła, byłem jednak pewien, że przeżywa wstrząs i nie chce tego okazać albo zagłębia się w sobie, zapominając o mojej obecności w małym pokoiku na poddaszu, pełnym starych ksiąg poustawianych ciasno na prostych, zbitych z desek regałach. - Skąd to masz? - zapytał po długiej pauzie, jakby przebudziwszy się z głębokiego snu. - Pan rozumie te znaki? - Są to cztery prawdy objawione przez Buddę w Benares - odparł Kucharz, wpatrzony niewidzącymi oczami w kwadrat okienka pod sufitem. - Szlachetne prawdy o cierpieniu. Pierwsza głosi, że cierpienie to treść życia ludzkiego. Druga, że cierpienie pochodzi od pragnień: bogactwa, uciech, potęgi. Trzecia, że wyzwolić się z cierpienia znaczy zrezygnować z pożądań. Czwarta, to osiem dróg ku wyzwoleniu: wiara, postanowienie, mowa, czyn, tryb życia, dążenie, pamięć i medytacja. Celem istnienia ludzkiego jest uwolnienie się od cierpień przez osiągnięcie wewnętrznego spokoju. - A reinkarnacja? - spytałem. - To wędrówka osobowości ludzkiej od bytu do bytu - odpowiedział Kucharz, wciąż wpatrując się w kartkę ze znakami. - Każdy byt powinien stanowić kolejny stopień do celu, jakim jest wyzbycie się pożądań. Zapłatą za życie uczciwe jest nowe, doskonalsze wcielenie. Po to Budda utworzył zakony z surową regułą wyrzeczeń. - Żyć tylko po to, żeby rezygnować? - pokręciłem głową. - Rezygnować ze zła - odparł Kucharz. - I nie pod groźbą kar boskich, albowiem Budda nie wierzył w bóstwa, a tylko w człowieka, jego pragnienie doskonałości. Klasztory buddyjskie były ośrodkami kultury, kwitły w nich nauki ścisłe, medycyna, filozofia. Podczas świąt bawiono się tam hucznie, śpiewano, układano cudowne mozaiki z kwiatów... - To brzmi tak, jakby pan wspominał - zauważyłem. Kucharz drgnął. Powoli zdjął okulary i przetarł szkła chusteczką. Schował je do kieszonki. Otworzył szafkę, wyjął stamtąd dwie porcelanowe filiżaneczki i kryształową karafkę z rubinowym, opalizującym płynem. Napełnił nim filiżanki: - Wypijmy, Marcelu. Za wspomnienia, które mogą być pamięcią snów o kamiennych krużgankach, o procesjach ze śpiewem i dzwoneczkami, o zapachu wonnych kadzideł, o tańcach wokół świętego ognia i pamięcią pejzażu niebotycznych gór w kapeluszach z obłoków... - Zaśmiał się cicho, przysuwając mi filiżaneczkę tak cienką, że aż przeźroczystą, pokrytą misternym ornamentem, podobnym do znaków na płycie. - Nawet mędrcy nie zawsze wiedzą, gdzie kończy się sen, a zaczyna jawa. Może jest na odwrót? Realność jest snem, a sen realnością? Pomyślałem o swoich koszmarach sennych z mackami ośmiornic i odruchowo zaprotestowałem: - Nie lubię snów. - Sny trzeba sobie organizować - powiedział Kucharz, kosztując rubinowego napoju. - Dopóki nie ma ich na zamówienie, należy samemu opanować technikę snotwórstwa. Przed zaśnięciem przymykamy oczy i wyobrażamy sobie ze wszystkich sil coś, na przykład, bardzo błękitnego o smaku czekoladowym i zapachu kwitnących jaśminów. Albo, dajmy na to, uśmiechającą się do nas Milczuchę... Mrugnął do mnie, poczułem, że czerwienieję się z lekka: skąd wie? Ma oko nasz Kucharz, nic się przed nim nie ukryje, choć cały czas spędza w kuchni. - A co pan sobie wyobraża? - zapytałem. - Że wreszcie znajduję - odparł. - Znajduje pan? - Każdy czegoś szuka, Marcelu. Milczucha serca, Paweł sprawiedliwości, Piotr pewności siebie, doktor Jael sposobu, żeby was wszystkich wyleczyć, a ja... - Urwał na moment, potem uśmiechnął się żartobliwie: - Na przykład przepisu na nową smaczną zupkę albo sensacyjny deserek. - Chciał pan powiedzieć co innego. - Może - zgodził się. - W marzeniach schodzę do klasztornych podziemi. Znajduję ukryte wejście, kamienna płyta usuwa się i mam przed sobą mroczny korytarz ze schodami, które wiodą ku tajemnicy tajemnic, sekretnemu sanktuarium Białego Lamy, gdzie w tysiącletniej skrzyni z czarnego alabastru... - No, no?! - nie wytrzymałem. - Właśnie. - Kucharz zmrużył oko. - Jak myślisz? - Zależy - odparłem. - Diamenty, złote pierścienie, puchary ze srebra wysadzane szafirami, naszyjniki z pereł... - Szmelc - mruknął Kucharz. - Szkoda na to wyobraźni. W każdej bajce masz takich cacek do licha i trochę. - Więc co ma być w tej czarnej skrzyni? - zapytałem niecierpliwie. - Jeszcze nie wiem - powiedział Kucharz. - To przecież zależy od pana. - Powiedzmy, że skafander kosmiczny, minikalkulator albo elektroniczny zegarek. Na dowód, że wszystko już było, znikło kiedyś i znowu się powtarza. Ale to nieciekawe. Wolałbym coś zupełnie oryginalnego. Czekam na sen. Łyknąłem rubinowego eliksiru z filiżaneczki. Miał smak miodu, fiołkowy aromat i przyjemną goryczkę toniku. - Dobry - pochwaliłem. - Napój życia - wyjaśnił Kucharz. - Ludziom, którzy go piją codziennie przez sto lat, gwarantuje nadzwyczajną długowieczność. Sam to na sobie sprawdziłem. - Nie może pan mieć stu lat - powiedziałem z uśmiechem. - A jeśli tysiąc? Kucharz powiedział to z powagą i w zamyśleniu, aż się poczułem nieswojo, bo miał to być żart, a chyba nie był. Gdy twarz Kucharza nieruchomiała, stawała się obliczem mumii: pomarszczony brunatny pergamin. - W takim razie pamięta pan tutejszy klasztor i Białego Lamę - uśmieszkiem trochę nienaturalnym dałem znać, że akceptuję zabawę. - Tysiąc lat to pewnie z tuzin wcieleń. - Coś koło tego - zgodził się Kucharz i zdjął z półki księgę w skórzanej oprawie poczerniałej ze starości, z misternymi okuciami nadżartymi rdzą; ostrożnie umieścił ją na stoliku, otworzył: - Spójrz. Tak wyglądał. Rysunek był kolorowy, o barwach świeżych, jakby go wykonano całkiem niedawno. Przedstawiał rodzaj warowni z wieżyczkami i cięgiem wewnętrznych krużganków, z prostokątnym dziedzińcem, w centrum którego wznosił się posąg Buddy rozpartego na tronie: prawa dłoń oparta na uniesionym kolanie, lewa na poręczy, habit udrapowany w fałdy, twarz szeroka, pełna, z okrągłą plamą na czole. Zdumiała mnie wyrazistość miniatury, w której dawało się rozpoznać każdy szczegół, jakby artysta tworzył ją pod mikroskopem. - Maharadża lilasana - powiedział Kucharz. - Poza Królewskiego Wypoczynku. - Znam trochę inny wizerunek. Budda wygląda tak samo, tylko prawą stopę ma ukrytą za lewą nogą. Kucharz pochylił się do przodu, chwycił mnie za rękę: - Wirasana, poza bohaterska! Gdzie to widziałeś? Tutaj? Może na kamiennej płycie? Przypomniałem sobie prośbę Milczuchy, abym zachował dyskrecję. To było jej odkrycie, musiałem dotrzymać obietnicy. - Tam, skąd przepisałem znaki - odparłem, odwracając wzrok. - Nie mogę więcej powiedzieć... Kucharz powoli skinął głową. Westchnął. Widocznie zrozumiał, że nie powinien nalegać. Poszperał w księdze: - Poznajesz? Rycina przedstawiała, naszą płaskorzeźbę ożywioną barwami: Budda na tronie miał różowe policzki, jasnobrązowe oczy i karminowe wargi, luźna szata spływała fałdami błękitu ku stopom, z których jedna, prawa, schowana była za drugą. Ponad tronem, jakby w oddali, widać było drzewo. - Figowiec - wyjaśnił Kucharz. - Po roku nauki u braminów i sześciu latach ascetycznych medytacji Budda pod drzewem figowym doznał oświecenia. - Co to znaczy? - spytałem. - Nie wiem - powiedział Kucharz. - Musiałbym sam czegoś podobnego doznać. Ale wyobrażam sobie, że była to myśl, która Mu nagle przyszła do głowy. Genialna w swej prostocie jak każde objawienie: nie ma bóstw. Jest tylko człowiek zmierzający samodzielnie ku doskonałości. Bez żadnych sztuczek nadprzyrodzonych. Nie bardzo mi to pasowało: - Owe wcielenia, odradzanie się osobowości, to przecież zjawiska nadprzyrodzone... - A dlaczego? Bo komputery jeszcze tego nie potwierdziły? Zarozumiali jesteśmy, Marcelu, jak te głupie indory. Czego nie pojmujemy, to zaraz cud albo nonsens. Może Natura nie pozwoliła nam dotąd odkryć podstawowego prawa. Widzimy światło, nie dostrzegając jego źródła i ogłaszamy z pychą, że znamy jasność. - Kucharz wskazał na kolorową rycinę, przedstawiającą Buddę w pozie wirasana: - Ta płaskorzeźba może być kluczem do tajemnicy. Szukają jej nie tylko archeologowie. Także, od stuleci, wysłannicy z Tybetu, których obecność w Dolinie Światła potwierdzają stare kroniki. Sekretni emisariusze przemierzali ponoć dziesiątki tysięcy kilometrów, aby czynić tu poszukiwania, jak dotąd bezskuteczne. - Przecież to takie... - ugryzłem się w język. - Takie ciekawe! - wybrnąłem jakoś. - A pan? - Co ja? - Nie jest pan emisariuszem stamtąd? Kucharz zaśmiał się cichutko, skubiąc koźlą bródkę. - Jestem kucharzem sanatoryjnym - odparł. - Z dokumentów wynika, że urodziłem się we wsi, odległej stąd o niecałe dwieście kilometrów. Tamże urodził się mój ojciec, dziad i pradziad. Ukończyłem studia gastronomiczne ze specjalnością dietetyczną, co potwierdza dyplom, na podstawie którego zatrudnił mnie tutaj doktor Jael. - Gdybym wysyłał z Tybetu emisariusza, przeszkoliłbym go przedtem i zaopatrzył w odpowiednie papiery - powiedziałem, odpowiadając uśmiechem na uśmiech Kucharza. - Święta racja - pogodnie zgodził się Kucharz. - Wiadomo, do jakiej tajemnicy ma być kluczem ta płaskorzeźba? - spytałem. Kucharz przysunął do siebie starodruk, otworzył go na ostatniej stronie, pokrytej gęsto kolumnami znaków. Przez długą chwilę wpatrywał się w tekst, jakby go próbował odcyfrować albo, już po odczytaniu, zrozumieć jakiś ukryty sens. - Dziwnie kończy się kronika dziejów klasztoru... - powiedział po pauzie. - Sądzono powszechnie, że zniszczyli go barbarzyńcy. Ale dlaczego nie znaleziono ciał mnichów? Jeden z barbarzyńców miał wyznać kronikarzowi, że faktycznie przybyli do Doliny Światła, aby splądrować i spalić klasztor, jednakże, ku własnemu zdumieniu, zastali już ruiny. Kto zburzył klasztor? Co się stało z jego mieszkańcami i Białym Lamą, ich przywódcą? Kronikarz kończy swą opowieść znakami zapytania... Coś mi zaświtało w głowie. Jak błysk. Nic jednak nie powiedziałem Kucharzowi. Dopiłem rubinowy eliksir: poczułem ciepło rozchodzące się we mnie łagodną, orzeźwiającą falą, jakbym wyszedł z morza na plażę unurzaną w słońcu. Zaczepiłem go w parku: chudy, garbiący się, o małych ciemnych oczkach wystraszonej myszy. Siedział w kucki pod sosną i rzeźbił kozikiem patyk, zgrabnie wycinając w korze serpentynę ornamentu. - Nie widziałeś Milczuchy? - spytałem, a ponieważ nie odpowiedział, podałem rysopis: - Taka czarnulka, podobna do Cyganki. Miała przechodzić tędy w stronę stawu. Nadal nie odpowiadał, gmerając kozikiem w korze. - Głuchy jesteś? - mruknąłem. - Ze mną nie wolno rozmawiać - usłyszałem cienki, łamiący się głos. - Dlaczego? - Kara bojkotu. Jeszcze cztery dni... Głos małego wibrował, jak przed wybuchem płaczu. - Jesteśmy tu sami - powiedziałem, uśmiechając się do niego. - Możesz sobie ulżyć. Jak się nazywasz? - Nie wolno... - Przecież nikt nas nie słyszy. - Kucnąłem obok niego, obejrzałem rzeźby na patyku: - Ładnie to robisz, mały. Za co ci dosunęli ten bojkot? - Nie będę z tobą mówił... odejdź... Zirytowałem się: tchórz albo nadgorliwiec. - Biorę to na siebie - powiedziałem. - Ja pytam, a ty odpowiadasz. Więc za co? - Już sprawdziłeś. Milczę. Idź sobie... Zrozumiałem. Położyłem mu rękę na ramieniu: - Nikt mnie nie nasłał, słowo. Poza tym, to nie ty bojkotujesz, a bojkotują ciebie. Jeśli ja się wyłamuję, moja rzecz. Przyglądał mi się nieufnie, z powstrzymywanym lękiem. Chyba chciał uciec. - Odejdź - szepnął. - Jeszcze cztery dni. Bo i ciebie ukarzą... - Dam sobie radę - zapewniłem. - Jak masz na imię? Milczał. Ramię z nożykiem opadło bezwładnie. - Jak masz na imię? - powtórzyłem ostrzej. - Nie odpowie ci - usłyszałem za sobą głos Trzeciego. - Wie, że musielibyśmy przedłużyć mu karę o tydzień. Albin zna regulamin. Podniosłem się z kucek i ruszyłem na spotkanie Trzeciemu. Poszliśmy obaj w stronę stawu, po którym snuły się wolno kolorowe łódki. - Tu jest mnóstwo zastraszonych - powiedziałem do Trzeciego. - Wcale mi się to nie podoba. - A mnie się podoba, myślisz? Ile razy próbowałem przekonać Pierwszego... - Trzeci machnął ręką. - Niejedno przydałoby się u nas zmienić, bracie. - Zmieńcie. Rada ustala regulamin. Wystarczy zwołać zebranie, wysłuchać propozycji... - Regulamin jest w - porządku - przerwał mi. - Wszystko zależy od tego, jak się go stosuje. Można surowo i można tolerancyjnie, wtedy wszyscy byliby zadowoleni. Niestety. Nie zależy to ode mnie. - Masz głos w Radzie. - Tylko jeden. Drugi zawsze trzyma z Pierwszym. - A mnie się wydaje, że jesteś cwańszy od nich obu razem wziętych - powiedziałem z uśmieszkiem. - Raczej odrobinkę mądrzejszy - odparł. - Dlatego mam ich zawsze przeciw sobie. Byłem za uniewinnieniem Albina, wybił szybę niechcący. A Pierwszy na to, że jeśli mu darujemy, pójdzie gadka, że można tłuc szyby bezkarnie. - Głupia logika. Trzeci przyłożył palec do warg, rozejrzał się szybko. - Uważaj - szepnął. - Gdyby to doszło do Pierwszego... Uszy są wszędzie. - Ty chyba wiesz najlepiej, gdzie ich akurat nie ma - powiedziałem z tym samym kpiącym uśmieszkiem. - Bardzo się mylisz, Marcel. Pierwszy wygląda tylko na człowieka z nosem w książce i głową w chmurach. Sprytna poza, bracie... Czujny, podejrzliwy, każdego ma na oku, a meldują mu tacy, których za nic byś nie posądził. - Może ja także? - spytałem, obserwując spod oka Trzeciego. Zmieszał się albo udał zmieszanie. - Ty nie - powiedział po pauzie. - Intuicja jeszcze mnie nie zawiodła, na szczęście. Drugiego też w porę rozszyfrowałem. Spryciarz! - Nie żartuj - roześmiałem się. - Ten przygłup? Trzeci westchnął, pokiwał głową. - Niełatwo być Trzecim - powiedział cicho. - Różni mi tutaj zazdroszczą, a ja marzę, żeby być jednym z was, szeregowym kuracjuszem, przysięgam ci. - Nic prostszego, Trzeci. - Tak się tylko zdaje. Gdybym zrezygnował, Pierwszy uzna to za zdradę. Mamy być razem, na złe i dobre, aż do samego końca. Często tak mówi. Nie mam wyjścia, Marcel... Mało brakowało, a dałbym się nabrać na jego smutny ton, spuszczone oczy, pochyloną głowę. W porę przypomniałem sobie zachwyty nad ojcem i gorączkę w źrenicach, gdy perorował o władzy. Coś mnie powstrzymało, aby mu tego nie wygarnąć. - A jednak któryś z was zrobił Pierwszemu numer z ulotkami - powiedziałem. - Ty albo Drugi. W przebiegłość Drugiego, mimo wszystko, nie za bardzo wierzę... - Jest inna możliwość. - Jaka? - Gdyby Pierwszy chciał któregoś z nas się pozbyć, nie wymyśliłby lepszej kombinacji. - Uważasz, że on sam? Trzeci grymasem kazał mi zamilknąć i niespokojnym wzrokiem spenetrował okolicę. - Wkrótce się przekonamy - szepnął. - Chyba jeszcze dziś. Jeśli mnie przeznaczył na odstrzał, wyjdę cało... Był szczerze przejęty, bodaj nawet wystraszony, aż mi przyszła chętka, żeby go pocieszyć. - Głowa do góry - powiedziałem. - Nie damy cię skrzywdzić. Uśmiechnąłem się do niego; ścisnął mi ręce, spojrzał w oczy z wdzięcznością: - Wiedziałem, żeś przyjaciel. Od pierwszej chwili. Pamiętasz? Po kolacji, a jeszcze przed wieczornym apelem, wymknęliśmy się z Milczuchą przez dziurę w murze, kaczeńcową łąką zbiegliśmy ku dębom. W ich cieniu, osłonięci trawami, całowaliśmy się zachłannie, a czas na tę chwilę zatrzymał się, bo nie miał serca przeszkadzać nam w miłości. Choć słowo "miłość" nie padło dotąd ani razu: może było dla nas obojga zbyt patetyczne, może wytarte od nadmiernego używania, może nic nie znaczyło w porównaniu z tym, co czuliśmy - wtuleni w siebie, zapatrzeni, zdyszani, oszołomieni do zawrotu głowy. Słowa wymyślono na trzeźwo i żadnym z nich nie da się wyrazić tego, co jedyne, czego nikt nigdy nie zaznał oprócz Milczuchy i mnie, gdy całowaliśmy się w trawie pod dębami do utraty tchu. Potem, wyczerpani ze szczęścia, leżeliśmy w milczeniu na parującej ziemi, wdychając aromaty traw. Chyba ja pierwszy usłyszałem dzwoneczki i monotonny śpiew chóru napływającego z głębin. Milczuchą też usłyszała. Przytuliła policzek do ziemi. Głosy śpiewających brzmiały dźwięcznie i czysto, choć dobiegały z daleka. Jeden zwłaszcza głos, niski, basowy, wybijał się ponad inne, jakby wyznaczony do partii solowej. - Modły wieczorne ku chwale Buddy... - szepnęła Milczuchą. - Zdaje się, że rozumiem - powiedziałem cicho. - Nic w przyrodzie nie ginie. Ten śpiew sprzed wieków, zarejestrowany w przestrzeni jak na taśmie, odtwarza się tutaj. Szczególna właściwość Doliny Światła. - Dlaczego sprzed wieków? - Głuptasku - uśmiechnąłem się wyrozumiale. - Przecież klasztoru nie ma od stuleci. - Tutaj go nie ma... Znowu błysk pod czaszką, jak podczas rozmowy z Kucharzem: myśl szokująca, lecz nie na tyle jasna, żeby sformułować. - Pokazałem Kucharzowi znaki przepisane z płyty - powiedziałem po pauzie. - Odczytał je. - Wygadałeś się? - Nie - uspokoiłem Milczuchę. - Ale on się domyśla. Zależy mu niesłychanie na tej płaskorzeźbie. - Nic dziwnego... - uśmiechnęła się niewyraźnie. - Jeszcze nie teraz. Śpiew nie był już monotonny, stał się skoczny, barwny, dzwoneczki zabrzęczały żwawiej - jak gdyby ceremonia przerodziła się w taniec. Trwało to kilka chwil, później zaczęło przygasać, aż ucichło całkiem. Tylko echo niosło pogłos dzwonienia albo dzwoniło mi w uszach. - Ciekawe - odezwała się Milczucha. - Przecież nigdy nie byłam w cygańskim taborze. A ciągnie coś. Te śpiewy, tańce, jakbym je znała... - Cyganie i buddyzm? - zapytałem z uśmiechem. - Ludzie tak samo wyrażają radość. Kiedy są szczęśliwi, śpiewają i tańczą. Cyganie muszą być szczęśliwi, wędrując z miejsca na miejsce. Cały świat należy do nich, lasy, plaże, doliny, gdzie rozbijają biwak, tam bawią się przy ogniskach, a niebo jest jedno, jedno słońce, jeden wspólny księżyc... Nigdy nie słyszałem Milczuchy mówiącej tak dużo i żarliwie, długimi zdaniami, z zadyszką, melancholijnym przejęciem; co jest takiego w człowieku, że tęskni za tym, czego nie doświadczył? Odkąd sięga pamięcią, zawsze był dom dziecka: tłum małych istot, walczących bezlitośnie o odrobinę ciepła, pieszczotę, dobre słowo opiekunki. Nie starcza tego dla wszystkich. Najsprawiedliwsza wychowawczyni ma swoich faworytów, jednych lubi bardziej, drugich mniej. Górują słabsi, sympatyczniejsi, z wdziękiem, umiejący słodko zabiegać o względy. Przymilić się, podlizać. Kto nie potrafi, jest sam, Milczucha nie umiała prosić o czułość, więc pozostawała na uboczu: cyganiątko, dzikuska, mruk. Nie podchodź, bo ugryzie! Nie ugryzła nikogo, ale drapać potrafiła, zwłaszcza chłopaków, kiedy już podrosła: jednemu natrętowi rozorała paznokciami policzek do żywego mięsa. Ukarano ją wtedy zakazem spacerów, ponieważ nie ujawniła powodów zajścia. Duma, wstyd. Wstydliwi i dumni zawsze biorą w skórę, albowiem nie umieją ani nie chcą się bronić: wyżej cenią godność. Inni to wyczuwają. Wiedząc, że Milczuchą się nie poskarży, używano sobie na niej, odbierając z rzadka otrzymywane łakocie, zmuszając do pisania za kogoś wypracowań, do prac porządkowych poza kolejką. Raz uciekła. Zabrała ze sobą tylko pluszową małpkę i paczkę herbatników, żeby nie umrzeć z głodu, aż napotka tabor cygański. Omijała miasteczka i wsie, wędrując gościńcami, poboczami szos, duktami leśnymi, nocując w altankach działkowych, opuszczonych szopach, stogach siana. - Długo wędrowałaś? Nie wiem. Chyba bardzo długo. Niełatwo spotkać tabor cygański. Kiedyś było dużo Cyganów, ale faszyści prawie wszystkich wymordowali podczas wojny. Tępili niższe rasy, Żydów, Cyganów, Słowian. Dla dobra ludzkości. Żeby rasa germańska miała więcej przestrzeni i bogactwa, ponieważ to dobra rasa, a tamte zanieczyszczają świat. - Wiem, czytałem o Hitlerze. Mój ojciec z nim walczył, był w ruchu oporu. Jako szesnastoletni chłopak. Spotkałaś Cyganów? Omal nie zasłabła ze szczęścia, kiedy na skraju lasu zobaczyła wozy pod plandekami i Cyganów grzejących się przy ognisku. Pobiegła do nich... Jak miała dowieść, że jest Cyganką? Mówili coś, nie rozumiała ich mowy. Stary Cygan o twarzy dobrego czarodzieja wytłumaczył jej, że nie wolno, prawo zabrania, musi wrócić do domu. Do domu dziecka. Nakarmili, przenocowali w wozie, a rankiem wydali władzom. Bezdomni wędrowcy muszą przestrzegać praw, pamiętać o każdym przepisie, nazbyt są podejrzani dla osiadłych mieszczuchów. Stary Cygan przyrzekł, że będą szukać rodziców Milczuchy, rozpytując po taborach, czy komuś nie zginęło dziecko przed kilkunastu laty: wtedy zgłoszą się po nią, niech cierpliwie czeka. Czeka więc. Może któregoś dnia zjawi się czarnooka kobieta w kolorowej chuście i kwiecistych spódnicach, i to będzie jej matka; i odjadą w świat turkoczącymi wozami... A gdyby ojcem Milczuchy okazał się doktor Jael? - Przecież to nonsens - powiedziałem. - Nie ma jasnowłosych Cyganów o błękitnych oczach. - Co ty wiesz. Wyobraziłem sobie, że nie mam ręki. Bezkształtny kikut zamiast prawego ramienia. Ani pisać, ani rysować, pusty rękaw koszuli wetknięty za pasek spodni, jednoręki, kaleka... Straszne. A przecież nie odczuwam radości z istnienia ręki, po prostu ją mam, z czego tu się radować? - Podzieliłbym się z tobą moimi rodzicami - powiedziałem cicho do Milczuchy. I przygarnąłem ją prawym ramieniem, a ona wtuliła mi w pierś drobniutką śniadą twarzyczkę. Na apelu Pierwszy ogłosił, że decyzją Rady odbędzie się przeszukanie w sypialniach. W tym celu wyłoniona zostanie komisja, która dokona przeszukań; reszta zostanie na miejscu. W skład komisji, oprócz Drugiego i Trzeciego, weszli Paweł, Hieronim i ja. Wędrowaliśmy od sypialni do sypialni, przeglądając zawartość szafek między łóżkami, szukając pod kołdrami, poduszkami, materacami, rewidując torebki w sali dziewcząt. Znaleźliśmy kilka ulotek z karykaturą Pierwszego, ale były to kopie i Trzeci zasugerował Drugiemu, aby nie robić z tego użytku, zarekwirować jedynie i zniszczyć: czemu służyłaby wiadomość, że ulotki nadal krążą? Szukamy przecież oryginału karykatury. Mówiąc to, Trzeci spojrzał znacząco na Pawła, weszliśmy bowiem do jego sypialni i miało to być ostrzeżenie, że znajduje się w kręgu mocno podejrzanych; Paweł obojętnie wzruszył ramionami, wskazał swoje łóżko. Hieronim i Drugi przeszukali je starannie, obmacując poduszkę i materac, zaglądając pod prześcieradło i do koperty z kołdrą. Potem, równie szczegółowo, zrewidowali szafkę przy łóżku, studiując każdy drobiazg, jak gdyby karykatura mogła być ukryta na przykład w mydelniczce. Nie znaleźli niczego. - Przepraszam za rozczarowanie - powiedział z uśmieszkiem Paweł. - Gdybym wiedział, że wam tak zależy, przygotowałbym coś. Sąsiednie łóżko możecie ominąć, to jest legowisko Trzeciego. - Wprost przeciwnie - rzucił surowo Trzeci. - Rewizja będzie dokładna. Sam pilnował, abyśmy niczego nie przegapili. Kazał nawet odwrócić materac, zdjąć powłoczkę z poduszki, odsunąć szafkę i zajrzeć pod łóżko. Tę samą procedurę zastosowaliśmy, na jego polecenie, wobec posiania Pierwszego w sąsiedniej sypialni; szafka była pełna książek, wertowaliśmy je kolejno, kartka po kartce. - Dlaczego uważacie, że ktoś ukrył oryginał w swoich rzeczach? - zapytał Trzeciego Paweł. - Byłby durniem. Na jego miejscu zaraz po powieleniu zniszczyłbym karykaturę. - Dwa błędy na raz - uśmiechnął się Trzeci. - Po pierwsze, z oryginału można odbić następne ulotki. Kopie nie bardzo się do tego nadają. Po drugie, ten ktoś uznał zapewne, że będziemy właśnie tak rozumować i zaniechamy szukania. Łóżko Drugiego znajdowało się w sypialni ostatniej, na końcu korytarza. Przystępując do rewizji słyszeliśmy przez otwarte okno chóralny śpiew na tarasie. Dolino Światła, oazo promienista, W słonecznym blasku i w księżyca nowiu, Tyś nasza radość, tyś jest nasza przystań... Drugi z pogodnym uśmiechem przyglądał się, jak Hieronim i ja zaglądamy mu pod poduszkę, odwracamy kołdrę, szperamy pod prześcieradłem. Powiedziałem Hieronimowi, żeby zajął się szafką, a ja dokończę łóżko. Uniosłem materac i spostrzegłem, że jest nadpruty. W wąskiej szczelinie bielało coś: złożony we czworo arkusik papieru. Jeszcze nikt nie zauważył mojego odkrycia, tylko Drugi i Trzeci.. Drugiemu opadła szczęka. Chwyciłem w lot rozkazujące spojrzenie Trzeciego i błyskawicznie schowałem papier do kieszeni... Pierwszy ogłosił, że przeszukania skończone i można się rozejść. Wyniki podane będą na jutrzejszym apelu. Zostaliśmy na tarasie tylko we troje, Drugi, Trzeci i ja. - Nie wiem, po co ten cyrk - powiedział Drugi. - Pokaż, co znalazłeś w moim sienniku. Pewnie metka fabryczna. Wyjąłem z kieszeni kartkę i rozłożyłem na balustradzie. Był to oryginał karykatury, zrobiony miękkim ołówkiem. Gdzieniegdzie kieski rozmazywały się z lekka. Starczyło potrzeć palcem, aby powstała plamka: oryginał rysunku. Na powielonej kopii od potarcia linia się nie rozmaże. - Przykro mi, stary - powiedział Trzeci do Drugiego, pochylając głowę. Drugi zacisnął bochnowate pięści, jakby chciał nas zaatakować: - Zwariowaliście?! Ktoś mi podrzucił!... Pierwszy za nic nie uwierzy, że ja mógłbym... - Tylko spokojnie. - Trzeci położył mu dłoń na ramieniu i uśmiechnął się blado. - Trzeba się zastanowić. Każdy twierdziłby, że mu podłożono, to słaby argument. Może masz jakiś lepszy? - Odczep się! - warknął Drugi, strącając z ramienia dłoń Trzeciego. - Nie potrzebuję dowodów! Jest jasne, że to nie ja! Dla kogo? - zapytał łagodnie Trzeci. - Na jutrzejszym apelu trzeba będzie powiedzieć ludziom prawdę. Nie mam pewności, czy przekonasz wszystkich, że podrzucono ci rysunek. - Pierwszy poręczy za mnie! - A jeśli dowie się, że... Trzeci stanął na palcach i szepnął coś Drugiemu do ucha. Mimo zapadających ciemności dostrzegłem, że Drugi zbladł. - Skąd o tym wiesz? - wybełkotał. - Przecież tu nikt... ja nikomu... - Mogłeś w szkole, więc możesz i tutaj - powiedział ze smutkiem Trzeci. - Ciężko ci będzie przekonać Pierwszego. - On też wie? - wyszeptał Drugi. Trzeci wskazał na mnie: - Tylko my dwaj znamy prawdę o rysunku. Nie wiem, jak Marcel... - spojrzał na mnie pytająco, nie zareagowałem. - Ja nie mogę tego przemilczeć, wybacz mi, stary. Zbyt szanuję Pierwszego. Czułbym się łajdakiem, gdybym to ukrył przed nim i pozwolił, żebyś został w Radzie. - Co proponujesz? - zapytał Drugi nieswoim, drewnianym głosem. - Z drugiej strony nie lubię skandali. Taka afera ugodziłaby w całą Radę, jej autorytet... - Oczywiście! - skwapliwie zgodził się Drugi. - Myślę, że przekonam Marcela, aby zapomniał, gdzie znaleźliśmy oryginał rysunku - powiedział Trzeci po pauzie. - Idzie tylko o to, aby być w zgodzie z sumieniem. Mam rację, Marcel? - Jeszcze nie wiem, do czego zmierzasz - odparłem. - Drugi zrezygnuje z zasiadania w Radzie. Nie ma innego wyjścia. Zrezygnuje pod jakimś pretekstem, w sanatorium łatwo o to, nagłe osłabienie na przykład. A my wtedy oddamy mu rysunek i zapomnimy o sprawie. - Nie chcę zrezygnować! - sapnął wściekle Drugi. - Twoja rzecz, stary. - Trzeci westchnął, był pełen współczucia. - Mnie by też było ciężko na twoim miejscu. Jeśli nie zrezygnujesz dobrowolnie, zostaniesz publicznie napiętnowany, wyrzucony z Rady i na dokładkę otrzymasz karę, z pewnością najsurowszą. Drugi jeszcze próbował się ratować. Objął nas obu potężnymi ramionami: - Chłopaki, proszę was. Nie pożałujecie. Ja umiem się odwdzięczyć. - O co prosisz? - zapytał Trzeci. - Żebyśmy zdradzili Pierwszego? Drugi poddał się; skinął głową i wyszeptał ledwo dosłyszalnie, że jutro wycofa się z Rady. Odszedł w ciemność kołyszącym się krokiem, jak gdyby posuwał się po pokładzie statku na sztormowych falach. Trzeci spoglądał za nim wzrokiem pełnym smutku. Rozdział czwarty Zbierano się w sali klubowej nie wiedząc jeszcze, jaki jest cel mityngu, więc szepty, domysły, nawet zakłady: nagły sąd nad kimś? zmiana regulaminu? może manifest Pierwszego? Skłaniano się ku ostatniemu przypuszczeniu, albowiem Pierwszy lubił od czasu do czasu zaskoczyć nową ideą, jakimś pomysłem, koncepcją, najczęściej zaczerpniętą z lektury. Podobno ładnie przemawiał; miewał przed sobą napisany tekst, ale rzadko do niego zaglądał, mówił z przejęciem, zapalał się, głos dźwięczał mu wtedy jak dzwon, by raptem przygasnąć do intymnego szeptu, zawisnąć w powietrzu serdecznym pytajnikiem. - Można go słuchać i słuchać - opowiadał mi Piotr, rozsiadłszy się obok, w foteliku. - Kiedy czuje natchnienie, mówi całymi godzinami i nawet Siostra Przełożona nie śmie mu przerwać dzwonkiem na kolację. Dziewczęta płaczą, gryzą palce... - Ale o czym? - spytałem. - Ma wizje. Wszyscy wracamy do zdrowia po cudownym leku, jaki wynajdzie doktor Jael, albo uleczeni promieniami Doliny Światła; opuszczamy sanatorium, ale zbratani ideą przebudowania świata, w niezłomnym sprzysiężeniu, pod jego wodzą. Jak rycerze w niewidzialnych kolczugach. - No i co? - Uszczęśliwiamy ludzkość. Gdybyś słyszał, jak Pierwszy pięknie to opowiada! - A jeśli ludzkość nie ma ochoty na uszczęśliwianie? - spytałem. - Opierać się będą tylko głupcy i dranie. Dlatego, powiada Pierwszy, czeka nas szlachetny bój, z którego wyjdziemy zwycięsko. - Obawiam się, że na mnie w tej sprawie nie należy liczyć - powiedziałem. - Mam niechęć do uszczęśliwiania przemocą. Niech już każdy uszczęśliwia się na własną rękę. - Bo nie słyszałeś Pierwszego... Piotr urwał: do sali weszli trzej członkowie Rady i zasiedli przy stoliku prezydialnym. Tuż za nimi wśliznęła się Ewka, jeszcze blada po przebytej niemocy; przycupnęła z boku, na krześle w pierwszym rzędzie. Uśmiechnęła się do mnie, odpowiedziałem uśmiechem, kątem oka dostrzegłem, jak Milczucha zmarszczyła brwi i pogłaskałem jej dłoń opartą na poręczy fotela. - Mój głuptasku... - szepnąłem. Pierwszy wstał i zrobiło się cicho; był godny, dostojny, władczy, pomimo ciepłego zmrużenia oczu, miny jakby trochę nieobecnej. - Otwieram nadzwyczajny mityng - powiedział donośnie. - Czynię to z bólem, ponieważ mam dla was wszystkich niepomyślną wiadomość. - Zrobił pauzę, powiódł wzrokiem po sali i zatrzymał smutne spojrzenie na swym sąsiedzie z lewej: - Drugi opuszcza nas. Praca w Radzie nadwątliła organizm trawiony chorobą i mój przyjaciel nie czuje się już na siłach, by pełnić nadal swe obowiązki. Kto inny - nie przyznałby się! Górę wzięłaby próżność, zadufanie, ważniactwo: ustąpić? samemu? Za nic! Znamy takich, moi drodzy. Nadęte bufony z pustką w głowach i jedynym pragnieniem, aby się utrzymać na górze. Mój osobisty przyjaciel jest ich przeciwieństwem. Przyszedł do mnie i powiedział ze łzami w oczach: "Nie mogę dłużej". Mnie też zaszczypały oczy... Miesiące wspólnej pracy w Radzie, odpowiedzialnej, ciężkiej, w służbie dla was, z jedną myślą i pragnieniem: aby trwała tu przyjaźń, wzajemna serdeczność, sprawiedliwość, zgoda. Żal nam się rozstać z tobą, Drugi. - Drugi wstał, Pierwszy objął go, na parę sekund zastygli, stykając się czołami. - Dziękujemy ci, Drugi. Na dyskretny znak Trzeciego sala odpowiedziała burzliwymi oklaskami. Ewka chusteczką dotknęła oczu. Ktoś krzyknął: "Niech nam żyje!", okrzyk podchwycono, przewalił się przez klub i powoli wygasł, zatuszowany ponownymi oklaskami. - To ja wam dziękuję - powiedział Drugi łamiącym się głosem i wśród trwających ciągle oklasków wyszedł zza stołu prezydialnego, usiadł wśród nas na podsuniętym mu taborecie. Pierwszy uciszył salę wzniesionym ramieniem. - Zaproponowałem Trzeciemu, aby został Drugim, ale nie zgodził się - powiedział. - Przeważyła wrodzona skromność i poczucie, że to wy musicie zadecydować, kto zajmie miejsce po Drugim. Proszę zgłaszać kandydatury. - Paweł! - przerwał ciszę czyjś głos z głębi sali. - Hieronim! - dorzucił ktoś z boku. - Marcel! - usłyszałem i podniosłem się natychmiast, podziękowałem, kręcąc głową odmownie. Trzeci wstał wolno, rozejrzał się po sali. Wszyscy ucichli, zapatrzeni w jego skupioną, zamyśloną twarz. - Nie ze skromności zrezygnowałem z awansu - powiedział. - Nasze prawo stanowi, że o kolejności w Radzie decyduje ilość głosów otrzymanych w demokratycznym głosowaniu. Wybraliście mnie Trzecim i nim pozostanę. Pozwólcie jednak, że zgłoszę kandydaturę do Rady, na prawach szeregowego członka naszej społeczności. Czy nie sądzicie, że w skład Rady Trzech powinna wejść dziewczyna? - Dziewczęta zaklaskały entuzjastycznie. - Wy - zwrócił się Trzeci do dziewcząt - stanowicie jedną trzecią kolektywu. Nie byłyście jednak reprezentowane dotąd w Radzie i to przeoczenie trzeba teraz naprawić. Na stanowisko Drugiej proponuję Ewkę. Znów oklaski dziewcząt, wzmocnione brawami z różnych stron sali. Ewka podniosła się z krzesła, złożyła głęboki ukłon: - Nie wiem, czy zasługuję... Ktoś rozdał małe karteczki uwierzytelnione autografem Pierwszego. Wpisałem Pawła. Gdy ogłoszono wyniki, dowiedziałem się, że wszystkie ważne głosy oddano na Ewkę. Sześć było nieważnych: komisja wyborcza nie potrafiła odczytać imion na-bazgranych na kartkach jak kura pazurem. Zapewne wśród nich znalazła się i moja. Pierwszy wygłosił mowę. Było to przemówienie wizjonerskie, buzujące na przemian liryką i pasją, wytyczające nasz cel i piętnujące zło. Zakończył wierszem, którego strofy wyrzucał z siebie jak pociski: Jakie straszny jest nasz świat, Nie ma w nim litości, nie! Tygrys znów by kogoś zjadł, Wilk zajączka w strzępy rwie. Biedne cielę tonie w łzach Gdy je rzeźnik majchrem ciach! Bogu ducha winny śledź Pcha się wprost w rybaka sieć, Nocą lwica ryczy zła, Trąba słonia dręczy las... Dość! Warn wkrótce, burżua, Wypowiemy walkę klas!... Owacje były długie, na stojąco. Pierwszy dziękował, kłamał się z zażenowanym uśmiechem. Odśpiewaliśmy hymn Doliny Światła i na znak Trzeciego zaczęliśmy opuszczać klub. Milczucha pociągnęła mnie w głąb parku, nad staw. Okazałem dyżurnemu pozwolenie, wydał nam pomarańczową łódkę w niebieskie pasy i parę wioseł. Wypłynęliśmy na środek stawu; woda była seledynowa, przeźroczysta, widać było dno pokryte żółtymi kamykami. Czekaliśmy na drugą łódź. Wkrótce odbiła od brzegu i podpłynęła do nas: Paweł wiosłował, Hieronim siedział na rufie. Złączyliśmy się burtami. - Odejście Drugiego nie zmienia sytuacji - powiedział cicho Paweł. - Nasz plan jest aktualny nadal. - Ale z poprawką - dorzucił Hieronim. - Na wieczornym apelu Pierwszy ogłosi amnestię za popełnione wykroczenia. Nie będą mnie sądzić. - Trzeci coś wywąchał? - zapytała z niepokojem Milczucha. Hieronim pokręcił przecząco głową: - Inicjatywa Pierwszego, z okazji uzupełniających wyborów. Słyszałem, jak mówił Trzeciemu. Trzeci był skwaszony jak zeszłoroczna zupa ogórkowa. - Nic nie szkodzi - powiedziałem z uśmieszkiem. - Chętnie zrobię coś karygodnego. Mogę demonstracyjnie ziewnąć podczas śpiewania hymnu albo klepnąć Pierwszego w tyłek. Spostrzegłem zmieszanie w oczach Hieronima. - Nie, nie! - zaprotestował. - Zresztą, funkcyjnych nie sądzi się publicznie, odpowiadają tylko przed Radą. Znów odwalą jakiś numer. - Racja - zaakceptował Paweł. - Nie zmieniajmy planu. Musimy jednak zaczekać, aż Ewka rozgości się w Radzie, żeby i na nią coś było. - O to się nie martwię - mruknęła Milczucha. Hieronim przesiadł się z rufy na ławeczkę, aby znaleźć się bliżej nas: - Mam pomysł... Zbiorowa rozróba, rozumiecie? Niech sądzą na raz kilka osób. - Masowy bunt. doskonała idea! - podchwycił Paweł. - Możemy wszyscy... - Wy nie - przerwał mu Hieronim. - Musi być poparcie z sali. Podpuszczę paru chłopaków, żeby się nie zgodzili na karny dyżur w toaletach. I przyznam się, że to ja ich namówiłem. - Jest pretekst do buntu - powiedział Paweł. - Praca nie powinna być karą. - Znajdziecie chętnych? - spytałem z akcentem powątpiewania. - Nie za dużo tu bohaterów. Hieronim zbliżył się do nas jeszcze bardziej: - Trzeci powiedział Pierwszemu, że amnestia może osłabić dyscyplinę. Ustalili, że po amnestii bardzo ją zaostrzą. Nie zabraknie skrzywdzonych, bądźcie spokojni. - Zgoda - rzucił Paweł. - Zaczynamy szukać kandydatów. Tylko ostrożnie, żeby się nie sypnąć przed czasem. Ty wybadaj dziewczęta, warto mieć ich poparcie. Milczucha skinęła głową. Od brzegu odbiło kilka łódek, popłynęły w naszym kierunku, ku środkowi stawu. Rozłączyliśmy się; siadłem do wioseł i skierowałem łódź ku przeciwnemu brzegowi, porośniętemu zielonym gąszczem szuwarów. Obudziłem się w nocy z twarzą mokrą od krwi. Leciała mi z nosa, nie mogłem zahamować. Nacisnąłem dzwonek przy łóżku. Siostra Przełożona zabrała mnie do zabiegówki, umieściła na otomanie i przyłożyła worek z lodem: to dopiero powstrzymało krwotok. Teraz leżałem w separatce, przewodem kroplówki spływała gęsta ciemnoczerwona ciecz, a ja próbowałem wyobrazić sobie człowieka, który ofiarował mi ją w darze, utoczywszy z własnych żył. Mężczyzna czy kobieta? Czy zostałbym honorowym krwiodawcą, gdybym mógł? Teraz, gdy wiem z doświadczenia, jak ważna jest butelka z krwią rzadkiej grupy AB Rh minus, nic by w tym nie było nadzwyczajnego. Ale człowiek zdrowy musi mieć wyobraźnię. Tam, za murami sanatorium, telewizory i radia zaszczepiają ludziom znieczulicę: powodzie i trzęsienia ziemi, klęski nieurodzaju, rachityczne Murzyniątka z brzuchami wywalonymi od głodu, żywe szkielety na pustyniach - co można poradzić, jeśli tego tak dużo na naszym globie? - Słyszałem w telewizji - powiedziałem do doktora Jaela - że gdyby zrezygnowano ze zbrojeń, nie byłoby głodnych na świecie. - Mężczyźni lubią broń - odparł ze smutnym uśmiechem, studiując blankieciki analiz, które przed chwilą przyniosła z laboratorium Siostra Przełożona. - Kochają różne niebezpieczne zabawki, śmiercionośne cacuszka, ponieważ dodają im one pewności siebie. Z początku to wystarcza. Potem chce się je wypróbować, postraszyć kogoś, zdobyć przewagę, zyskać coś... - To strasznie naiwne. Głupie. - Czy twierdzę, że nie? Poszczególni ludzie bywają mądrzy, ale ludzkość od czasu do czasu dostaje małpiego rozumu, jak rozbrykany dzieciak. Było tak od zarania dziejów... Za mało hemoglobiny. Inne wyniki też nie są dobre. - Zmarszczył jasne brwi, zamyślił się. - Trzeba będzie zająć się tobą. - Sala 13? - spytałem głosem cokolwiek chrapliwym. Doktor Jael zaśmiał się, mrugnął do mnie. Wyglądał jak pień dębu upchany do białego fartucha, z konarami w kształcie ramion. - Warto by coś zrobić z ludzkością - powiedział. - Tylko co? Może masz jakiś pomysł? - Pierwszy ma - odparłem. - Wygłasza kazania jak biskup. Doktor Jael znów pokazał w uśmiechu swe ogromne zęby. Łagodnie poklepał mnie po policzku: - Nie kpij z Pierwszego, Marcel. To wartościowy chłopak, bardzo oczytany. - Megaloman. - Jeszcze tak. Zdaje najtrudniejszy egzamin w życiu. Liczę, że dozna objawienia, a wówczas będziemy z niego naprawdę dumni. Może zajść bardzo wysoko. - Jakiego objawienia? - spytałem. Doktor Jael wziął mnie za przegub i zaczął badać tętno, obserwując sekundnik. - Gorączka nie spada - mruknął - a powinna już spaść, po zastrzyku, jaki dostałeś... - Nie boję się Trzynastki. Skłamałem. Aż mnie mdliło ze strachu. Przymknąłem oczy, aby doktor Jael przypadkiem nie dostrzegł w nich przerażenia. - Uważasz, że na miejscu Pierwszego byłbyś inny? - usłyszałem - Wszystkim się tak zdaje. - Nie chciałbym być na jego miejscu. Oszukujesz sam siebie. Każdy człowiek ma poczucie własnej wyjątkowości i pragnie to sprawdzić, stając ponad innymi. Niekiedy podświadomie. Hamulcem jest tylko lęk przed odpowiedzialnością, ale i on nie wystarcza, gdy trafia się szansa. Bądź wyrozumiały dla Pierwszego. Jeżeli dozna objawienia, odkrywając, że stać nad innymi znaczy być ich sługą, ocaleje. - Nie grozi mu to - powiedziałem. - Chyba że go obalą. Dobiegł mnie cichy śmiech doktora. - No właśnie, Marcel. Tu jest tylko sanatorium. Może je opuścić odmieniony i rzeczywiście zabrać się do przebudowy świata. Egzamin będzie już miał za sobą. Czyżby wiedział o naszym spisku? Przyjrzałem mu się spod zmrużonych powiek, ale toporna twarz doktora Jaela wyrażała jedynie niepokój: ponownie odczytywał wyniki moich analiz. - Z Ewką też było źle i wyszła z tego - powiedziałem szeptem. - Proszę zaryzykować... Po chwili namysłu skinął, że się zgadza: - Ale umowa, Marcel. Spokój, posłuszeństwo, żadnych tajnych wizyt. Masz wykonywać wszystkie zalecenia Siostry Przełożonej. Spać, jeść, wypoczywać... - Tak jest, panie doktorze. ... i nie rozmyślać za dużo o absurdach świata, bo sam dostaniesz małpiego rozumu - mrugnął do mnie, klepnął w policzek i podniósł się z taboretu. - Byłeś w Dolinie pod dębami? - zapytał nagle od progu. - Mhm - odparłem zaskoczony. - Unikaj na przyszłość tego miejsca. Radiesteci wykryli tam jakieś szkodliwe promieniowanie. Nie bardzo wierzę w różdżkarstwo, ale paru moim podopiecznym zaszkodziły wycieczki w tamtą okolicę. - Pan tam bywał? Słyszał pan? Doktor Jael spojrzał w okno, od którego biegł ukośnie słup rozproszonego słonecznego światła. - Fenomen akustyczny - powiedział. - Zdarzają się takie zjawiska. Nic nadzwyczajnego. Chciałbym wiedzieć, czy tylko przypadkiem nie patrzył na mnie, gdy to mówił. Także głos doktora nie brzmiał naturalnie. Wyszedł szybko z separatki, jakby chciał uniknąć dalszych pytań. Wracałem do zdrowia z oporami: temperatura skakała, były drobne krwotoki, kręciło mi się w głowie i dzwoniło w uszach, jakbym zdobywał szczyt w Himalajach. Dopiero na trzeci dzień, kiedy termometr po południu pokazał 36 i 8, Siostra Przełożona pozwoliła mi wstać z łóżka na parę minut. Podłoga chwiała się, kolana były z gumy. Ale podszedłem do okna, które wychodziło na aleję parkową, z myślą, że zobaczę być może Milczuchę. I zobaczyłem. Jak gdyby czekała tam na mnie. Pomachała mi ręką, krzyknęła coś. Nie zrozumiałem. Chciałem również zawołać coś do niej, ale głos odmówił posłuszeństwa, w oczach zawirowało; z trudem dowlokłem się do łóżka, padłem na pościel, wyczerpany. Dlaczego nazywam to powracaniem do zdrowia? Twarz mokra, piżama przepocona, zimne mrowienie na całym ciele. Senność. Mglisty taniec obrazów z rodzicami, Joanną, jakąś staruszką w wózku inwalidzkim, korowodem mnichów o wygolonych czaszkach, nauczycielem matematyki, któremu nie umiem na coś odpowiedzieć. Ojciec śpiewa mi kołysankę, przeguby ma spięte kajdankami. Chcę je zdjąć ojcu. Nie mogę. Doktor Jael bierze mnie na ręce, niesie gdzieś, tuli do piersi, jakbym był oseskiem. Trzeci szarpie się z Milczuchą, chce jej zedrzeć sukienkę, dostaje w twarz i zamienia się w Pierwszego, który wygłasza wizjonerską mowę... - Źle się czujesz, Marcelu? Siostra Przełożona łagodnie ociera mi czoło płatem ligniny, poprawia poduszkę, daje kieliszek z lekarstwem. Wypijam. Piecze. Gorzkie jak piołun. - Chyba spałem... - Krzyczałeś. - Siostra Przełożona głaszcze mnie po włosach: - Teraz zaśniesz zdrowym, mocnym snem, a kiedy się przebudzisz, będziesz się czuł doskonale. - Pani mnie lubi? - Kocham was wszystkich. Miłość, Marcelu, to cierpienie. Odpręż się, zaśnij... Nie mam pojęcia, jak długo spałem. Wydaje mi się, że bardzo długo, może dobę albo i dwie. Gdy otworzyłem oczy była głęboka noc, zamknąłem i otworzyłem znowu: za oknem jaśniało pełne słońce, gwizdały szpaki na gałęziach pobliskiego klonu. Nade mną stał Kucharz w białym kołpaku kontrastującym jaskrawo z ciemnobrunatną, pomarszczoną, ciepło uśmiechniętą twarzą. Trzymał tacę z filiżanką bulionu. - Dzień dobry. Wypij do dna. Usiadłem. Przyszło mi to z łatwością, jakbym był w pełni sił. Wziąłem z tacy filiżankę i zacząłem pić małymi łyczkami parujący napój o smaku rosołu z kury i aromacie migdałów. Miałem uczucie, że spływa we mnie energia, gorąca rześkość, z każdym łykiem coraz intensywniejsza. Musiałem się powstrzymać, żeby nie wyskoczyć z łóżka, nie zrobić kilku pompek, paru przysiadów dla rozładowania nadmiaru sprężystości wypełniającej mi mięśnie. - Pan jest cudotwórcą - powiedziałem do Kucharza. - Gdyby zatrudnić pana przy naszych sportowcach, mielibyśmy wszystkie medale na Olimpiadzie. Wąskie, skośne nieco oczy Kucharza zwęziły się jeszcze bardziej: - Żadnych cudów, mój chłopcze. Natura jest cudem, my jej tylko pomagamy. Wyzdrowiałeś. - Spałem jak niedźwiedź zimą. Czy to możliwe, żebym w poprzednim wcieleniu był niedźwiedziem? - Podejrzewam, że królikiem - odparł Kucharz, biorąc ode mnie opróżnioną filiżankę. - Oczy masz czerwone jak królik. - Od snu. - Widzą dobrze? No to czytaj. Podał mi małą różową kopertę. Wyjąłem z niej arkusik papieru. Widniał na nim rysunek dwóch głów oplecionych kwietną girlandą, jak na ślubnym zdjęciu, skroń przy skroni: Milczuchą i ja. Kilka słów niżej: "Tęsknię, wiesz? Pierwszy raz w życiu. Takie to dziwne, piękne... Bądź ze mną. M." - Dziękuję - szepnąłem. - Kocham pana. - Raczej ją - powiedział, uśmiechając się wciąż. - Szczęściarz z ciebie, Marcelu. Dwoje ludzi szuka się przez dziesiątki lat, a ty masz dopiero szesnaście. - Wierzy pan w przeznaczenie? - spytałem. - Dlaczego właśnie ta, a nie inna? Tyle jest dziewcząt miłych, ładnych, inteligentnych, które mijamy obojętnie, aż raptem coś w nas drgnie, zakołata, stajemy jak zaczarowani. Ona! - Czasem pomyłka. - To są przymiarki, szukanie. Prawda szybko wypływa na wierzch: urywa się kontakt, brakuje czegoś, uczucie gaśnie, nim się na dobre rozpaliło. Ludzie rozstają się, albo trwają przy sobie na siłę, z wygody, przyzwyczajenia, obawy przed samotnością. Gdy jednak spotka się dwoje przeznaczonych dla siebie, szczęście jest pełne. - Na zawsze? Kucharz poprawił kołpak, usiadł na taborecie, spojrzał mi w oczy: - Czas trwania zależy od nich samych. Natura posiewa ziarno. Aby zakiełkowało, puściło pęd, rozkwitło i stało się drzewem, trzeba dbać o nie. Ocieplać, bronić przed niebezpieczeństwami. Bujność drzewa wymaga zachodu, troski, niekiedy wyrzeczeń. Ale opłaca się: w jego cieniu życie dwojga jest harmonijną pieśnią. - Podobno są ludzie, którzy nigdy nie kochali - powiedziałem. - Nie wierzą, że coś takiego w ogóle istnieje. - Owszem - zgodził się Kucharz. - Dobierają sobie partnerów z rozsądku, na zasadzie pozycji społecznej, zgodności charakterów. I nawet nie wiedzą, że nie są szczęśliwi. Trzeba im współczuć. - Czy to znaczy, że nie każdemu ktoś jest przeznaczony? - spytałem zerkając na rysunek Milczuchy. - Chyba każdemu. Ale bywa, że ludzie mijają się w pośpiechu, obojętnie, lekceważąc owo drgnienie, które jest sygnałem. Z nieufności, wygodnictwa, braku wiary w siebie, albo ot, po prostu. Życie szybkie i nerwowe, przesycone ambicjami, zawiścią, żądzą zdobyczy, życie- wyścig, życie-pogoń, egoistyczne i zachłanne, otóż takie życie nie sprzyja refleksji, nie pozwala wejrzeć w siebie ani popatrzyć wokół, przystanąć. Raz minionego można nie spotkać już nigdy więcej. - Pan spotkał? Twarz Kucharza pociemniała jeszcze bardziej, jak gdyby słońce zaszło chmurami i padł na nią mroczny cień. - Nie wolno mi było szukać - odparł po pauzie - ani przystanąć, kiedy odezwał się sygnał... Czasem coś jest ważniejsze od własnego szczęścia. - Nie może tak być - powiedziałem. - Waga misji do spełnienia... Nie mówmy o tym. - Kucharz podniósł się z taboretu, twarz znów mu pojaśniała: - Wspaniale wyglądasz, nawet rumieńce wróciły. Jutro będziesz biegał po parku. - Wie pan co? - odezwałem się, gdy kładł już dłoń na klamce. - Cudownie się stało, że zachorowałem i trafiłem do sanatorium. Inaczej nie spotkałbym Milczuchy. Skinął głową, wyszedł. Musiałem mu to powiedzieć. Komuś. Właśnie Kucharzowi. Położyłem się na plecach i patrząc w biały sufit wypolerowany słonecznym blaskiem zacząłem malować na nim kolorami portret Milczuchy, uśmiechniętej trochę smutno i tajemniczo, jak Gioconda. Nie usłyszałem, jak do separatki wszedł doktor Jael. Spostrzegłem go dopiero, gdy rozsiadł się na taborecie i włożywszy do uszu końcówki słuchawek zsunął ze mnie kołdrę, rozpinając piżamę na piersi. Badanie trwało krótko; doktor Jael pokręcił głową z niedowierzaniem, wyjął z kieszeni najświeższe wyniki moich analiz i potrząsnął nimi, jak wachlarzykiem kart: - Potwierdza się! Kondycja atlety! Jeszcze trochę i będę musiał wypędzić cię z sanatorium. - Wcale się nie spieszę... - mruknąłem. Zachichotał. Aż mu się zatrzęsły wypukłe, nieforemne policzki, zaszły łzami jasnobłękitne oczy: - On się nie spieszy! Dobrze mu tutaj, ha, ha! Polubił chorowanie, zabiegi, transfuzje i lekarstwa, smakują mu zupki dietetyczne i poranna gimnastyka! To na co ja się męczę? O naiwności lekarska! Chory się rozgościł na dobre i wcale nie chce do domu, pragnie do późnej starości pozostać w sanatorium, ha, ha! - Mam prośbę - powiedziałem. - Na strychu jest komórka ze świetlikiem w suficie, czy mógłbym z niej korzystać? - Wena twórcza, rozumiem. - Doktor Jael poklepał mnie po policzku. - Marcel Jung znowu chce malować, nareszcie! A ja już myślałem, że nie doczekam się w prezencie dzieła sztuki. Proszę bardzo, korzystaj, choćby od jutra. Zwracam ci wolność. Możesz się ubrać, zejść na taras i poleżakować ze wszystkimi. Kiedy wyszedł, wstałem szybko, wyjąłem ze ściennej szafy swoje spodnie, koszulę, sandały. Rzeczywiście miałem kondycję atletyczną. Zrobiłem parę przysiadów, żeby to sprawdzić, nie zasapałem się ani trochę, więc jeszcze pompki, skakanka: ani śladu zadyszki. Czyżby bulion Kucharza? Sprężyście ruszyłem do drzwi. Schody były na lewo, ale coś mnie naszło raptem, skręciłem w prawo korytarzem, minąłem szklane drzwi obrotowe. Korytarz był pusty... Stanąłem pod Salą 13. Zza mocnych dębowych drzwi dobiegały jakieś odgłosy, ni to chóralny śpiew, ni łkania, westchnienia, szepty. Przyłożyłem ucho do chłodnego drewna. - O-la-la... - Hop-hop... - Hi - hi - hi! Oj, wstydzę się... nie ruszaj... - Ednu, drugu, tretiu, karetiu, cuchną, muchna, cynda, linda, dziewanna... - Wiła wianki i rzucała je do falującej wody... - Jeszcze, jeszcze, kochany! - Ciocia? Ha, ha, ha! - My jesteśmy krasnoludki, hopsa-sa, hopsa-sa pod grzybkami nasze budki... - Gdzie masz? Pokaż... uech, uech, uech... - Chodź tu, aniołku, pomachaj skrzydełkami, jak ty ślicznie pachniesz... - Kch...pfff...chrrr...bzzz.. - Dolino Światła, oazo promienista... Otworzyć drzwi na ułamek sekundy, zajrzeć tylko, zobaczyć. Jeden jedyny rzut oka. Już położyłem dłoń na ozdobnej mosiężnej klamce, już zacząłem naciskać... - Marcel! Co tu robisz?! Siostra Przełożona podbiegła, chwyciła mnie za ramiona. Jej ptasia twarzyczka wyrażała gniew, prawie furię. - Chciałem... - Kto pozwolił?! Zabronione! Wiesz! Wynoś się stąd natychmiast! Westchnąłem. Wymamrotałem jakieś przeprosiny i poczłapałem posłusznie w kierunku obrotowych drzwi, nad którymi widniała emaliowana tabliczka z czerwonym napisem "Wstęp tylko dla personelu!" Nagle uświadomiłem sobie, że oprócz bełkotu i śpiewów słyszałem cos jeszcze. Fortepian. Zapamiętałem melodię, rytmiczną i trochę smętną, nokturnu Szopena. Miasteczko było senne, bladopomarańczowe od zachodzącego słońca, płyty chodników świeciły czystością, jakby ich nikt nie używał. Lśniły również szyby wystaw sklepowych, a na skwerkach, co krok, pyszniły się klomby niebieskich i białych tulipanów. Tęczowe reklamy na murach chwaliły sok z jarzyn, pożytek z higieny, przyszłość i czysty len; w małych okienkach, za doniczkami pelargonii, widniały zadumane twarze staruszek o bladych wypłowiałych oczach, które patrzyły do środka, więc nie widziały ani Milczuchy i mnie, trzymających się za ręce, ani Drugiej z Trzecim, idących przodem w kierunku dyskoteki. Kupiłem bilety dla nas wszystkich, taka była umowa z Trzecim, i weszliśmy do środka, a grupka miejscowej młodzieży cofnęła się, robiąc nam przejście, trochę ostentacyjnie i jakby z obawą, bo na rękawach bluz mieliśmy znaczki z czerwonym krzyżem i haftowanym napisem: "Dolina Światła - Sanatorium". Zdrowi nie czują się dobrze z chorymi. Sala tętniła muzyką. Od lampy stroboskopowej bił pulsujący blask i biała bluza Milczuchy zaczęła fosforyzować, krucze włosy spowiła świetlista aureola. - Nie umiem tańczyć... - szepnęła, gdy spróbowałem wziąć ją na parkiet. - Każdy umie. Chodź. - Ja nigdy... - Nigdy? - Czasem. Sama, jak nikt nie widział. - To umiesz. Tańczmy. Druga i Trzeci balansowali już w powolnym rytmie. Szybkie tańce były nam zakazane, akcentował to sanatoryjny regulamin. Włosy Drugiej wspaniale puszyste i jasne, falowały w takt, świecąc jak gdyby własnym światłem. Przez cały czas wpatrywała się w Trzeciego: spojrzenie omdlewające, zachwycone. Trzeci, niższy od niej, tańczył na palcach, ale i tak był niższy, choć mniej. Weszliśmy z Milczuchą na parkiet. Zanurzyłem się w muzyce. Od muzyki człowiek robi się lepszy, u ramion wyrastają mu skrzydła, a w środku topnieje coś, wypełnia ciepłą słodyczą. To wtedy, gdy kochasz. Objąłem Milczuchę, miała kibić jak osa, lekkość powietrza. Już zaufała melodii i memu ramieniu; popłynęliśmy nad ziemią, przytuleni do siebie, złączeni w jedność, a czas przystanął, jak wtedy, pod dębami. Przystanął i przemknął: regulamin zezwala na jedną tylko godzinę w dyskotece. I już wracamy. Skoczyłem do klombu, zerwałem dwa tulipany, niebieski dla Drugiej, biały dla Milczuchy. Jakiś jegomość pogroził mi laską. Ukłoniłem mu się z uśmiechem pokornym, przepraszającym. - Dobry jesteś - pochwalił Trzeci. - Jeszcze będą z ciebie ludzie, nabierz tylko rozmachu. Mam rację, Druga? Druga potwierdziła. Łaskawie przyjęła ode mnie kwiat, urwała łodygę i spinką przypięła do włosów. - Chyba zgodzimy się na Milczuchę - powiedziała. - Zostanie twoją pomocnicą przy gazecie. Załatwię to z Pierwszym. - Jeżeli Marcel postawi nam wielkie lody - uzupełnił Trzeci, albowiem mijaliśmy właśnie wózek lodziarza. - Z kremem, oczywiście. Spełniłem warunek, choć nie dlatego, abym się obawiał, że inaczej Rada nie zgodzi się na Milczuchę; po prostu dobrze mi było. Więc chciałem, żeby Trzeciemu i Drugiej też było dobrze, przynajmniej trochę. - Jesteś moim przeznaczeniem - powiedziałem do Milczuchy, kiedy zostaliśmy sami w tyle, już za miastem, na polnej ścieżce prowadzącej łąkami do sanatorium. - A ty moim. Tylko się boję. - Czego? - Za pięknie jest. Jak we śnie. Stanęliśmy. Pocałowałem ją w usta: - Śpimy? No to mamy identyczny sen. - A jeśli któreś z nas obudzi się wcześniej? Wyczułem lęk w jej głosie. Roześmiałem się, pocałowałem znowu, tym razem długo i bardzo mocno, aż do utraty tchu. - To był prawdziwy pocałunek - szepnąłem. - Nic sennego. Jeszcze jutro będą cię boleć wargi. - Bo mnie ugryzłeś na koniec. - Żebyś miała pewność. A teraz prośba, Milczucho, przyrzeknij, że ją spełnisz. - No... przyrzekam - odparła po chwili wahania. - Od jutra połykasz wszystkie tabletki. Żadnego zakopywania w ogrodzie. - Nie! Tym razem nie był to lęk, lecz przerażenie, jakbym Bóg wie czego od niej żądał. - Tak, Milczucho - powiedziałem łagodnie, biorąc ją w ramiona. - Ja będę wkrótce zdrowy. Musimy wyzdrowieć jednocześnie i razem opuścimy sanatorium... - Za nic! Zostaw mnie! Wyrwała mi się, pobiegła przez łąkę. Biegła jak łania, ledwo ją dopędziłem: - Oszalałaś? Chcesz się rozstać ze mną? Zobaczyłem, że płacze. Coś mnie ścisnęło w piersi. Może biegłem za szybko. - Doktor Jael? - zapytałem szeptem. - Nie odejdę stąd... - Chyba rozumiem - powiedziałem. - Już się nie boisz powrotu do domu dziecka. Tamto nie istnieje. Myślisz tylko o doktorze, pragniesz być przy nim, on jest dla ciebie najważniejszy. A ja?! - potrząsnąłem nią:- A ja?! A co ze mną?! - Ciebie kocham - wyszeptała. - Jego kochasz! - rzuciłem wściekle, nie panując nad sobą. - Zakochałaś się, jak smarkata w nauczycielu! Jeżeli tak... - Nieprawda - przerwała mi. - Z nim nie robiłabym tego co z tobą. Bo on... dlatego, że on... - Skończ. - Doktor Jael jest moim ojcem... - Wariatka! - Milcz! Ja wiem. Doktor jest moim ojcem! On także wie, powie mi to kiedyś, już niedługo... Siadłem na trawie, ścisnąłem skronie pięściami: trzeba coś wymyślić, jakoś zaradzić, znaleźć rozwiązanie. Milczucha uklękła przy mnie, objęła ramionami moją głowę, przytuliła do piersi. Czułem, że drży, dygocze cała. - Już dobrze - wyszeptałem z trudem. - Nie wracajmy do tego więcej. Po wieczornym apelu dałem znak Trzeciemu, że zaraz chcę z nim porozmawiać. Zeszliśmy z tarasu i topolową aleją dotarliśmy do ławeczki ukrytej w gęstwinie. - Sprawę Milczuchy masz załatwioną - zaczął Trzeci - już rozmawialiśmy... - Nie o to idzie - przerwałem mu. - Mam poważny interes. Jeśli mi pomożesz, zrobię dla ciebie wszystko. Pomimo mroku spostrzegłem, że błysnęły mu oczy: - To brzmi obiecująco. Twój ojciec na pewno się wykaraska... - Nie chodzi o ojca - przerwałem mu znowu. - Ale mnie by chodziło. Chciałbym u niego pracować po wyjściu stąd. Jako osobisty sekretarz. Będzie ze mnie zadowolony, przysięgam ci! Przysunąłem się do Trzeciego, spojrzałem mu w twarz. - Co wiesz o doktorze Jaelu? - zapytałem. Zbiłem go z tropu. To samo co wszyscy - odparł po pauzie. - Mówiłem ci kiedyś. Matkę miał praczkę, stary popijał... - Bzdura - mruknąłem. - Każdemu opowiada co innego. Ja chcę znać prawdę. - Jest jakaś prawda? - uśmiechnął się krzywo Trzeci. - Potrzebuję dowodu jego pochodzenia. Metryki, na przykład, albo dokumentu tożsamości. - Po co ci? - Muszę wiedzieć, kim jest. - Lekarzem na pewno. Ma ukończone dwa fakultety. Tytuły naukowe, honorowe doktoraty z jakichś uniwerków. Dyplomy wiszą w gabinecie, obok sejfu, za kotarą. - Nie to, Trzeci. Idzie o prawdziwe pochodzenie. Czy nie jest, powiedzmy... Cyganem. Trzeci wybałuszył oczy, potem zachichotał, poklepał mnie po plecach: - Na mózg ci padło? Widziałeś Cygana z blond włosami i ślepiami jak farbka do prania? - Mówią, że wszystko wiesz o każdym. - O was wiem. - Też nie wierzę - mruknąłem. Teraz on przysunął się do mnie, spojrzał mi w oczy z ukosa: - Ta dziewczyna, której dmuchnąłeś angielski kalkulator, miała na imię Magdalena, zgadza się? - Nie buchnąłem jej! - zaprotestowałem odruchowo. - Jasne, że nie - potwierdził z uśmieszkiem Trzeci. - Ja za taki dowcip nalałbym po pysku. Gorzej było z ojcem, kiedy znalazł te twoje obrzydliwe rysunki, pamiętasz? Dwóję z chemii ci wtedy wypomniał... - Dosyć sapnąłem. - Masz umowę z diabłem? - Mniej więcej - odparł pogodnie Trzeci. - Mógłbym dorzucić jeszcze coś o siusianiu pod siebie... - W porządku - uciąłem. - Daj dowód, że Jael nie jest Cyganem. Zrobię dla ciebie, co zechcesz. Trzeci zamyślił się, potarł czoło. - Milczucha musi mieć to na piśmie? - zapytał. - Nie twoja rzecz. - Dobra. Pokonferuję z moim diabłem. Jutro ci powiem, co się da zrobić. Wstaliśmy z ławki. Trzeci ruszył w stronę alei, przeskakując omszały pień. Nagle stanął, zachwiał się, objął ramieniem drzewo. Byłby upadł, gdybym go nie podtrzymał. Z ust po brodzie popłynął mu ciemny strumyczek. Chciałem pobiec po pomoc, sprowadzić doktora lub Siostrę Przełożoną. Trzeci chwycił mnie kurczowo, wbił paznokcie w przedramię: - Stój! Przejdzie... Nie ruszaj się... Odpluwał krew, dysząc spazmatycznie. Podałem mu chustkę, wytarł sobie usta, podbródek. Pomimo mroku widać było, jak pobielała mu twarz. - Lepiej ci? - spytałem po kilku minutach, gdy wyprostował się z trudem, wciąż obejmując ramieniem pień topoli. - Już dobrze... - wymamrotał. - Podejdź... - Gdy zbliżyłem się, złapał mnie za klapy bluzy: - Nic nie było, słyszysz? Nic nie widziałeś. Przysięgnij! - Musisz przecież zgłosić się z tym natychmiast do doktora... - Nic nie było! Jeśli mnie zdradzisz, opowiem. Że lałeś w łóżku... Kalkulator... Podglądanie matki... - Zamknij się - warknąłem. - Słowo? - W porządku. Podtrzymywałem go pod ramię, aż zbliżyliśmy się do budynku. Dalej poszedł sam, wolniutko, jak gdyby delektował się spacerem. Obserwując z dala jego mozolną wspinaczkę po tarasowych schodach usiłowałem zrozumieć, dlaczego krwotok musi pozostać tajemnicą; strach przed Salą 13? Pojąłem nagle: Trzeci nie chce nikomu okazać swej słabości. Sprzątnąłem komórkę na strychu, wynosząc rupiecie do sąsiedniego pomieszczenia, usuwając pajęczynę i warstwę kurzu ze świetlika w suficie. Z kilku listew zrobiłem sztalugi i po raz pierwszy od przyjazdu do sanatorium otworzyłem walizeczkę z przyborami do malowania - miałem tam pędzle, płótno, tuby z podkładem i farbami, butlę rozpuszczalnika. Zmajstrowałem ramę i naciągnąłem na nią płótno, potem przejrzałem ołówkowe szkice Milczuchy w różnych pozach, zrobione przeze mnie ukradkiem w jadalni i na tarasie. Najprościej i najprzyjemniej zarazem byłoby poprosić Milczuchę o pozowanie do portretu, postanowiłem jednak, że portret będzie urodzinową niespodzianką. Urodzinową? Kiedy podrzutek ma urodziny? Data w dokumencie jest zapewne orientacyjna, na oko, można ją przyjąć albo odrzucić. Niech więc dzień urodzin będzie wtedy, gdy ukończę portret. Po namyśle zdecydowałem się na pozę, w której Leonardo malował swoją Giocondę: odkryłem, że między nią a Milczuchą jest jakieś podobieństwo, nie w rysach twarzy, lecz w nastroju - pozorny spokój, pogoda, a w głębi cierpienie, tajemnicza wieloznaczność, zagadka, której nikt nie rozszyfrował. Leonardo był mistrzem wieloznaczności i głębi. Czy potrafię wydobyć na płótnie zagadkę Milczuchy? Jej skrytość i szczerość równocześnie, niejasne tęsknoty, gwałtowność z nieśmiałością, rozpaczliwe pragnienie ludzkiego ciepła i dumną rezerwę wobec wszystkich? Wiedziałem z góry, że nie mam na to żadnych szans: zbyt słaby, nieporadny jest mój amatorski pędzel, za mało wiem o technice przetwarzania wizji w artystyczny obraz. Wielu ludzi przeżywa i myśli głęboko, ale tylko nieliczni umieją to wypowiedzieć. Dlatego wielu rozumie nielicznych, reaguje namiętnie na dzieło sztuki: "To jest to, co czuję!" Dar natury i katorżnicza praca, aby ten dar wydobyć, odkuć z nieforemnej bryły, wygrzebać spod skamieniałych nawarstwień bezcenny kruszec. Artysta musi być chłodny, zachowywać dystans, kontrolować swe pasje: wbrew pozorom szaleństwo uczuć przeszkadza w osiągnięciu doskonałości, albowiem mąci przenikliwość spojrzenia... Gdzie ja to wszystko wyczytałem? Jak gdyby odkrywca tych prawd postanowił mnie zniechęcić, odebrać wiarę w sukces. A jednak spróbuję namalować portret Milczuchy. Stanąłem przed sztalugami i zacząłem rysować ołówkiem na płótnie owal jej twarzy, cień nosa, oczu i ust. Grafit zostawiał na bieli ledwo dostrzegalny ślad. Na porannym apelu Pierwszy wygłosił przemówienie dłuższe niż zazwyczaj. Był surowy i ojcowski zarazem, karcił swe dzieci dla ich własnego dobra. - Rada ze smutkiem stwierdza, że w kolektywie nastąpiło karygodne rozluźnienie dyscypliny. W sypialniach zdarza się bałagan, toalety nie są starannie posprzątane, w alei parkowej sam znalazłem cztery papierki po gumie do żucia i te oto ogryzki jabłek. - Skinął na Drugą, która zademonstrowała ogryzki i papierki. - Co gorsza, moi drodzy, wiadomo nam, że mają miejsce samowolne opuszczenia terenu sanatorium przez dziurę w murze. Czy nie zatwierdzaliśmy wspólnie Regulaminu Kuracjusza? Czy nie było to równoznaczne z przyjęciem na siebie zobowiązania? Gdzie nasza uczciwość, lojalność? Pierwotnie zamierzałem nakazać odratowanie dziury, zmieniłem jednak zdanie. Dziura będzie nadal. Kto wyjdzie przez nią, zostanie przykładnie ukarany, ku przestrodze innych. - Zrobił pauzę, przesunął dłonią po ciemnych włosach. - Mam żal do was. Jak mogę wierzyć w wasz entuzjazm, kiedy wytyczam cele, jeżeli na co dzień śmiecicie w parku i nie spłukujecie toalet? Wobec upadku zasad i osłabienia dyscypliny, postanowiłem czasowo zawiesić wydawanie przepustek do miasta, zakazać ogniska wieczornego i skrócić o godzinę wolny czas po obiedzie. Najdrobniejsze nawet wykroczenia karane będą co najmniej czterema dodatkowymi dyżurami porządkowymi. - Znów zrobił pauzę, westchnął: - Robię to z przykrością, moi drodzy. Chcę przecież, abyśmy byli szczęśliwi, czuli się wolni i radośni, jak na mieszkańców Doliny Światła przystało. Nie możemy jednak zasmucać doktora Jaela nieporządkiem i rozprzężeniem. Odwołam restrykcje natychmiast, gdy tylko sytuacja zmieni się na lepsze. Jeżeli się nie poprawi... No cóż. Wtedy zmuszony będę zrezygnować z przewodniczenia Radzie. Dziękuję. Można się rozejść. Spojrzałem na Trzeciego: stał z boku, zmartwiony jakby i zdegustowany surowością Pierwszego. Ze smutkiem wydał komendę wymarszu na śniadanie. Podszedłem do Milczuchy, w jadalni usiedliśmy obok siebie. Dyżurni roznosili talerze z owsianką na mleku doprawioną witaminami, pachniało owsem i witaminą C, Siostra Przełożona pilnowała, żeby nic nie zostało w talerzu. - Zjadłaś lekarstwa? - zapytałem szeptem. Milczuchą wsunęła dłoń do kieszeni fartuszka i pokazała mi bez słowa cztery kolorowe pastylki. Zrobiła to z desperackim, wyzywającym uśmieszkiem. Wyglądała źle: podkrążone oczy, policzki zapadnięte, o barwie pergaminu, usta niebieskawo blade. - Przeleżysz się w separatce - powiedziałem. - Najpierw kroplówki z glukozy, potem krew. Różne zastrzyki. Siostra Przełożona na pewno domyśla się, że coś jest nie tak, kilka razy ukłuje, zanim trafi w żyłę. - Ja się nie boję. - Ale obiecałaś mi... - Nie to. Spostrzegłem, że Siostra obserwuje nas i przez parę chwil z zapałem siorbałem owsiankę. Przeniosła w końcu spojrzenie na Piotra, który smętnie żeglował łyżką po białawej breji w talerzu: nie cierpiał owsianki z witaminami. Podeszła do niego, zacisnęła usta. Piotr westchnął i zabrał się do przełykania, zawistnie zerkając na kilku szczęśliwców, którym zgodnie z dietą podawano surowe jajka. Jeśli idzie o mnie, wolałem owsiankę. Rozwarłem pięść i zademonstrowałem Milczusze identyczne tabletki: dwie żółte, białą i różową. - W takim razie będziemy razem sabotować kurację - szepnąłem. - Nie masz powodu! - Ty jesteś powodem. Jeśli nie chcesz wyzdrowieć, ja też nie chcę. - Co to za rozmówki? - usłyszeliśmy nad sobą zimne syczenie Siostry Przełożonej. - Owsianka stygnie! Chcecie po dodatkowej porcji? - Ja bardzo chętnie, proszę Siostry - odparłem z czarującym uśmiechem. - Z podwójną dawką witamin. - Możesz dostać surowe jajeczka z wanilią. I to natychmiast, jeśli nie przestaniecie gaworzyć. Skąd wiedziała, że nienawidzę wanilii? Pokornie schyliłem głowę, dając Siostrze do zrozumienia, że się poddaję. Rozmowę z Milczuchą podjęliśmy dopiero na tarasie, rozciągnięci na leżakach obok siebie, zgodnie z nakazem wdychając nasłonecznione powietrze rytmicznie i głęboko. - Przeniosą nas do Sali 13 - wyszeptałem. - Stamtąd nie idzie się na rozmowy z doktorem Jaelem. - Mnie doktor nie opuści... - Tam zapomnisz o nim. Będziesz klepała wierszyki i robiła pod siebie. Potem przyjedzie czarny samochód... - Skąd wiesz o czarnym samochodzie? - Którejś nocy nie mogłem spać. Było mi duszno, podszedłem do okna. Najpierw widziałem Białego Lamę, jak szybował nad ziemią, a potem czarny samochód, wyjeżdżający bez świateł z tylnej bramy. Noc była księżycowa. - Ja też widziałam. Dwa razy. - Nie ma znaczenia, co mówi doktor Jael. Chce nam przywrócić zdrowie. Jego bajdy są po to, żeby pociągnąć nas za język, dla każdego ma o sobie odpowiednią historyjkę. Aż się uniosła na leżaku: - Jeszcze słowo o doktorze i znienawidzę cię! - Głupia - mruknąłem. - Czy mówię o nim coś złego? Dla doktora jesteśmy przypadkami, robi wszystko, żeby nas wyleczyć. Własnej krwi by utoczył, gdyby jej zabrakło do transfuzji. - Wy jesteście przypadkami. Nie ja. Marcel, proszę cię...Bierz lekarstwa. - Jednak ci na mnie trochę zależy - stwierdziłem ironicznie. - Zobaczymy, jak bardzo. Bez leków mój stan pogorszy się gwałtownie... - Marcel! - Razem albo wcale. Nie puszczę cię samej do Sali 13. Wyjąłem z kieszeni tabletki i zrobiłem gest, jakbym chciał je wyrzucić za balustradę. Milczuchą chwyciła mnie za rękę. - Razem albo wcale - powtórzyłem cicho. Walczyła ze sobą. Trwało to długie minuty. Potem wstała, podeszła do stolika i nalała z dzbanka do szklanki soku jeżynowego. Wróciwszy na leżak wzięła do ust swoje tabletki i popiła sokiem. Dała mi szklankę, zrobiłem to samo. - Aleja i tak nie wyzdrowieję - usłyszałem. - Doktor mówi, że trzeba chcieć. Zechcesz - wyszeptałem jej do ucha. - Zabiorę cię ze sobą i nigdy, nigdy się nie rozstaniemy. Udałem, że schylam się po coś i musnąłem wargami jej dłoń, bezwładnie spoczywającą na poręczy leżaka. Pierwszy siedział w cieniu jarzębiny na rozkładanym foteliku i czytał "Księcia Niezłomnego" Calderona. Czytając poruszał wargami, jakby przeżuwał i łykał poetycki tekst. Druga siedziała w kucki u stóp fotelika; jej bujne złote włosy lekko spływały na kolana Pierwszego, twarz wystawiona do słońca była powleczona brzoskwiniowym nalotem opalenizny. Spojrzała na mnie pytająco, bez życzliwości: zadaniem Drugiej było teraz zapewnienie Pierwszemu spokoju, by mógł bez przeszkód konsumować średniowieczną poezję. - Przepraszam - powiedziałem, wysuwając przed siebie rulon bristolu. - Muszę wywiesić gazetkę przed kolacją. - Trzeci musi zatwierdzić - mruknęła. Pierwszy odłożył na trawę gruby tom oprawiony w płótno i uśmiechnął się do mnie: - Chętnie obejrzę, Marcelu. Nie wolno wszystkiego zwalać na Trzeciego, jest i tak przeciążony. Robi dzisiaj inspekcję dyżurnych. Rozwinąłem rulon. Pierwszy pochwalił oprawę graficzną, przejrzał pobieżnie artykuliki korespondentów i zagłębił się w lekturze wstępniaka, który sam napisał. - Niczego nie zmieniliśmy - zapewniłem. Wstępniak dotyczył korzyści płynących z dyscypliny i kończył się wizją przebudowy świata. Ponieważ był krótki, Milczuchą wpisała go drukowanymi literami, rozstrzelonymi szeroko, a ja otoczyłem bujną girlandą pierwiosnków, pośrodku umieszczając portret Pierwszego z poprzedniej gazetki. - Po co portret? - zapytał Pierwszy. - To cokolwiek nieskromnie. - Wcale nie - zaprotestowała Druga. - Zwłaszcza że był już w dwóch pierwszych gazetkach - ciągnął Pierwszy, jakby nie dosłyszał. - Mógł się opatrzyć. Jeśli to już konieczne waszym zdaniem, można zastąpić rysunek fotografią. Karol zrobił mi ostatnio kilka udanych zdjęć. - Wybiorę któreś - obiecałem. Pierwszy popadł w zadumę, nie wypuszczając z rąk kolorowego bristolu. Druga dała mi znak, abym się nie ruszał. - Potrzebny jest mocny tekst na temat zabobonów - odezwał się Pierwszy po długiej pauzie. - Pora rozprawić się z mitem o Białym Lamie, który tu krąży jakoby po nocach. Dziewczęta boją się wychodzić po ciemku. - Jeszcze jak! - podchwyciła Druga. Pierwszy pochylił się w foteliku, spojrzał mi w oczy: - Jest to zwyczajne sanatorium, którym kieruje doktor Jael. Na czele kolektywu stoi Rada i nie ma u nas miejsca, Marcelu, na żadne siły nadprzyrodzone. Biały Lama jest wymysłem słabych, którzy chcieliby szukać protekcji u bóstw, oraz cwaniaków mających niecne zamiary. Trzeba raz na zawsze rozbić ten niezdrowy mit. - Będzie trudno - powiedziałem. - Sam musiałeś widywać Białego Lamę. - Nigdy - odparł stanowczo Pierwszy. - Umiem odróżniać realność od omamów wzrokowych. - Ja też nie wierzę w duchy - zgodziłem się. - Ale w takim razie, kim jest postać w bieli, która unosi się nad ziemią? - Produktem chorej wyobraźni - powiedział Pierwszy. Trzeba to otwarcie napisać. - A głosy spod ziemi? - spytałem. - Śpiewy, dzwoneczki? - Wyprawy za mur są wzbronione. Nie ma po co włóczyć się pod dębami i przyciskać ucha do ziemi. Na naszym terenie nic nie słychać. - Ale tam słychać - powiedziałem. - Na pewno wiesz. Pierwszy wstał z fotelika. Był dużo wyższy ode mnie i smukły jak topola. - Skoro nie wierzysz w duchy, nie ma się nad czym zastanawiać, Marcelu. Nie pozwolimy ogłupiać kolegów bajeczkami o lamach. Napisz artykuł o narkotyku, jakim jest zabobon. Powołaj się na przykłady despotów, którzy wciskali ludowi wiarę, aby łatwiej nim rządzić. Nam to niepotrzebne, jesteśmy społecznością demokratyczną i światłą. Dam ci wykaz książek, w których znajdziesz odpowiednie przykłady o despotach. - Nie mogę - powiedziałem. - Widziałem Białego Lamę na własne oczy. - No to co? - zdziwił się Pierwszy. - Nie umiem pisać artykułów. Rysuję. - Świetnie! Machnij dowcipną karykaturę. Artykuł napisze kto inny. - Ty piszesz najlepiej - powiedziała do Pierwszego Druga. Pierwszy spojrzał na nią przez ramię, skrzywił się z niesmakiem: - Nie rozumiesz, że powinien to być głos z dołu, wypowiedź spontaniczna? Rada nie może zadekretować nieistnienia Białego Lamy. - Oczywiście - zgodziłem się. - Trzeci z łatwością wyszuka chętnego, który napisze. - Zrobisz karykaturę? - zapytał Pierwszy. - Wykluczone - odparłem. - Ani myślę narażać się na zemstę Białego Lamy. Pierwszy parsknął śmiechem. Zawtórowałem. Tylko Druga niczego nie zrozumiała, patrzyła na nas niewinnie błękitnymi oczami, wypełnionymi zdziwieniem. Milczucha patrzyła na mnie z płótna bezbarwnie jeszcze, ale czułem, że udało mi się utrwalić w rysunku ów wyraz skrywanego zalęknienia i marzycielskiej tęsknoty, zaszyfrowany w jej rysach - niepewnym półuśmiechu, zmarszczeniu brwi, oczach rozwartych szeroko. Sięgnąłem po paletę i wycisnąłem na nią farby z metalowych tub. Czy dam sobie radę z kolorami? Muszą być pastelowe, mgliste, oddawać rozproszone światło, które podkreśli nastrój portretu. Bałem się dotknąć pędzlem płótna. Chciałbym wiedzieć, czy podobnie czuli wielcy mistrzowie. Chyba nie. Talentowi towarzyszyła perfekcja techniczna, doskonałość w rzemiośle. Ja nic nie umiem. Potrafię wyobrazić sobie skończony portret Milczuchy, ale droga do niego wydaje się nieprzebyta. Trzeba jednak spróbować. No, śmiało! Z desperacją uniosłem pędzel i przybliżyłem do płótna, gdy rozległo się pukanie. Przyjąłem to z ulgą. Zasłoniłem płótno ręcznikiem i odryglowałem drzwi: w progu stanął Trzeci, przestępując z nogi na nogę. - Nie przeszkadzam? Doktor Jael oddał komórkę do mojej wyłącznej dyspozycji i polecił, by nie zakłócać mi spokoju. Malowanie miało być elementem kuracji. - Wejdź - powiedziałem. Trzeci rozejrzał się po komórce, spojrzał na sztalugi okryte kraciastym ręcznikiem. - Jeśli to nie sekret... - zaczął. - Sekret - uciąłem. - Mam zgodę doktora. Wskazałem Trzeciemu jedyny taboret, sam przysiadłem na pustej skrzynce. Z rozmysłem nie zapytałem, po co przyszedł, a byłem pewien, że zjawił się nie bez powodu. - Uważasz, że będziesz kiedyś sławny? - odezwał się po pauzie, wskazując na ręcznik osłaniający płótno. - Nie zależy mi. Trochę skłamałem. Komu nie zależy na rozgłosie, uznaniu? Gdyby było inaczej, artyści nie mordowaliby się nad realizacją swych wizji: starczyłoby pomarzyć, wyobrazić sobie. Niewtajemniczeni nazywają próżnością potrzebę sprawdzenia się w odczuciu innych, a to jest konieczność. Arcydzieło stanowi przekaz, najtajniejsze wyznanie. Nawet pamiętnik pisze się z myślą o czytelniku. - Wrobiłeś mnie, Marcel... - Ja? - Podpowiedziałeś Pierwszemu, że znajdę chętnego do napisania o Białym Lamie. - Na pewno znajdziesz. - Mam się w to mieszać? Wszyscy wierzą w Białego Lamę. Ktoś napisze, że go nie ma i rozpowie, że ja kazałem. Nie ma głupich! Uśmiechnąłem się, zrobiłem oko do Trzeciego: - Poproś Drugą, ona chce się zasłużyć. - Już to zrobiłem. - Trzeci odmrugnął mi, wygodniej rozsiadł się na taborecie; znów spojrzał na ręcznik: - Sława to nic wielkiego, Marcel. Słyszałem o słynnych artystach, którzy byli goli. Tworzyli na zamówienie protektorów. - Co wiesz o protektorach? - spytałem. - Tyle, że pomagali artystom. Dawno by o nich zapomniano, gdyby nie to. - Frajer pamięć - powiedział Trzeci, żując gumę i nadmuchując z niej balonik, który pękł z trzaskiem. - Byli mocni, słuchano ich. Mogli sobie zafundować wszystko, nawet wielkich artystów. - Ścinano im głowy, a artyści trwali. Rafaela nie można było odwołać albo zdegradować. Trzeci podrapał się w rude kędziory. - Co ty tam wiesz - mruknął. - Nie każdy ma talent do malowania. Muszę cię zmartwić, Marcel, nie zdobyłem żadnych danych o pochodzeniu Jaela. A jeśli ja nie mam to nikt. - Szkoda - powiedziałem. - Liczyłem na ciebie. - Wszystko o każdym, z wyjątkiem doktora. Nawet o Siostrze Przełożonej mógłbym ci powiedzieć parę pikantnych rzeczy. Kiedy miała czternaście lat... - Nic mnie to nie obchodzi - uciąłem. - Ale mam coś dla ciebie. Ucieszysz się. - No? - Warunek. W swoim czasie zaprotegujesz mnie staremu. - W porządku - przyrzekłem; nic mnie to nie kosztowało, i tak opowiem kiedyś ojcu o Trzecim, może go nawet zatrudni. - Co masz? Trzeci wydobył spod kurtki podłużną białą kopertę zaadresowaną pismem ojca i pokazał mi ją z daleka: - Zadowolony? - Nie rozumiem, co ma tu znaczyć twoje pośrednictwo - powiedziałem oschle. - Różnie bywa z pocztą. - Trzeci nie spieszył się z wręczeniem mi koperty. - Taki list łatwo może się zawieruszyć. Czasem ktoś wrzuci do skrzynki płonącą zapałkę... Wyrwałem mu kopertę z ręki. - Dziękuję, Trzeci. Teraz chciałbym malować. Podniósł się z taboretu, strzelił gumą do żucia. - Już idę - powiedział. - Pamiętaj, że mógłbyś nie dostać tego listu. W ogóle nie dowiedziałbyś się, że został wysłany. Wyszedł pogwizdując. Zaryglowałem drzwi i scyzorykiem rozciąłem kopertę. Najpierw przeczytałem list od matki, pełen czułości i pouczeń, informacji, że kotka ma znowu małe, a do Jugosławii w tym roku nie pojedziemy, głównie ze względu na mój stan zdrowia, który się jednak zdecydowanie poprawia, o czym zawiadamia ich regularnie doktor Jael; wszystko wskazuje na to, że we wrześniu będę już całkiem zdrów i zdążę na początek roku szkolnego. List od ojca był krótki. "... Być może dochodzą Cię wieści na mój temat, niezbyt pochlebne, niepokojące. Chcę, abyś wiedział, Marcelu: nie zrobiłem nic złego. Zło jest pojęciem subiektywnym i są tacy, którzy próbują unurzać mnie w błocie, ale sumienie mam czyste i ręce czyste: wykonywałem swoje obowiązki. Cokolwiek by się stało, Marcelu, nie musisz się mnie wstydzić. Zostawiłem na ziemi swój ślad: przedsiębiorstwo, które mi powierzono, doprowadziłem do rozkwitu, dbałem o nie jak o własne, nie szczędząc trudu. Kiedy się rąbie drwa, muszą lecieć wióry - te wióry właśnie zbierają teraz niektórzy, nie bacząc na stos porąbanych bierwion..." Zacisnąłem pięści: miałem dziwne wrażenie, że to Trzeci odczytał mi na głos list ojca. Wióry... Jakie wióry? W normie czy ponad? Bzdura, bzdura! Mój ojciec jest wspaniałym człowiekiem. Jest wspaniałym człowiekiem. Tyle razy słyszałem, że mam wspaniałego ojca. Fotografie w gazetach. Pełna szuflada orderów. Dlaczego tłumaczy się przede mną? Wystarczyłoby: "Nie wierz". Sukces i porażka są tak blisko siebie? Funkcjonują wymiennie? Trzeci zachwyca się moim ojcem: niedawno pokazał mi teczkę z gazetowymi wycinkami o nim, kolekcjonuje wszystko, co ma związek z prezesem Jungiem, za firmowy wisiorek na klucze, który dostałem kiedyś od taty, dał mi scyzoryk i cztery pigułki. Może łyknąć pigułkę, nim przystąpię do malowania portretu? Erupcja fantazji, niewyobrażalna śmiałość, uszczęśliwienie... Odtrąciłem pokusę: Milczuchę będę malował o własnych siłach, bez sztucznego dopingu. Zdjąłem ręcznik z płótna i chwyciłem pędzel jak rękojeść szpady. Nagła myśl o ojcu: dysponował losem innych ludzi. Przywileje, o które dziś tyle krzyku, są głupstwem w porównaniu z tym. Czy zawsze umiał być sprawiedliwy? Tak przecież łatwo rozsmakować się we własnej wszechmocy... Nikt nie spostrzegł, że położyłem się do łóżka w ubraniu. Udając coraz większą senność wysłuchałem skargi Piotra na Drugą, która przyczepiła się do plamki na lustrze po paście do zębów, kiedy miał dyżur w łazienkach, i wlepiła mu dwa dodatkowe dyżury. - Mam z nią pogadać? - wymruczałem. - To nic nie da. Drugiej przewróciło się w głowie... - Zawdzięcza mi, że nie poszła do Trzynastki. - Tym gorzej. Tacy jak Ewka nie lubią zawdzięczać. Odrobię te dwa dyżury, co mi tam... - Nie bądź taki pokorny - wymamrotałem osowiale. - Zajeżdżą cię jak szkapę. Ziewnąłem szeroko i odwróciłem się plecami do Piotrka. - Marcel, śpisz? - Mhm... - Przyszedł list od Barbary. Data sprzed dwóch miesięcy. Pisze, że tęskni bardzo, nie zwraca uwagi na innych chłopaków... - Gratuluję, Piotruś. - Nie ma czego. Sam nie rozumiem... Zapomniałem jak wygląda, wyobrażasz sobie? Dziura w pamięci. Pusto. Tylko spać nie mogę. Dałem mu jedną z pigułek otrzymanych od Trzeciego. Przełknął ją łapczywie. Po chwili leżał już na wznak, rozpromieniony, słodko pochrapując. Szczególna właściwość pigułki: chcesz spać - zasypiasz natychmiast, nie chcesz - wpadasz w radosną euforię. Rozejrzałem się po sypialni. Spali już wszyscy. Bezszelestnie wysunąłem się spod kołdry, włożyłem sandały na miękkiej gumie i minąwszy mdło oświetlony korytarz wyszedłem na taras, a stamtąd do parku. Księżyc zbliżał się ku pełni, niebo było głębokie i krystalicznie czyste, podziurawione jak sito pulsującymi ziarenkami gwiazd; niektóre spadały, gasnąc nad horyzontem. O czym pomyśleć, żeby się spełniło? Niech Milczucha zostanie przy mnie na całe życie. Chcę być artystą. Oby dali spokój ojcu; nieprawda, że jest inny, niż dotąd myślałem. A dla ludzkości? Wypada i jej czegoś życzyć, tyle gwiazd sypie się z nieba. Mam! Niechaj się czuje bezpieczna. Usłyszałem ciche stąpanie i zobaczyłem cień przemykający między drzewami. Jeszcze moment i przytuliłem Milczuchę, dotknąłem policzkiem jej włosów, wciągnąłem w nozdrza zapach winnych jabłek. Zawsze pachniała jabłkami, chyba od zielonego szamponu, który przysłano jej z domu dziecka: wielki flakon z jabłuszkiem na etykiecie. - Nikt cię nie widział? - szepnąłem. Poruszyła przecząco głową. To ona zaproponowała nocne spotkanie w parku. Nie zapytałem, po co. Musiała jednak mieć ważny powód, albowiem za opuszczenie nocą budynku groził sąd koleżeński i surowa kara, zwłaszcza w okresie zaostrzonej dyscypliny; nawet funkcje nie uchroniłyby nas przed tym. Bez słowa wzięła mnie za rękę i poprowadziła skrajem topolowej alei w kierunku ruin klasztoru. Księżyc świecił mocno, musieliśmy uważać, by nie przekroczyć krawędzi cienia drzew: w pokojach na górze, zajmowanych przez doktora Jaela i Siostrę Przełożoną, paliły się jeszcze światła. Bezpieczniej poczułem się dopiero na ścieżce między krzewami. Przystanąłem. - Po co tam idziemy? - zapytałem Milczuchę. - Tej nocy jest ich święto. Nad ruinami unosiła się dziwna fosforyzująca poświata, nie dająca się wytłumaczyć księżycowym blaskiem. Płynęła jak gdyby od wewnątrz, spomiędzy omszałych głazów, przewróconych kolumn, szczelin w ziemi. Dreszczyk przebiegł mi po plecach, mocniej ścisnąłem dłoń Milczuchy. Poświata pulsowała, zmieniając natężenie i barwę, od bladego fioletu po pastelowy seledyn. Wydawało mi się, że w półmroku na jej skraju dostrzegam przezroczyste kontury sylwetek ludzkich, ale nie byłem pewien, czy nie ulegam złudzeniu. - Słyszysz? Więc i Milczucha usłyszała brzęczenie, które narastało z wolna, coraz czytelniejsze: pogłos bębnów i piszczałek, zlewających się w jednostajną melodię, pełną smutku, a jednak pogodną, nasyconą niewyobrażalnym spokojem. - Raz do roku, właśnie tej nocy, ukazuje się wejście do podziemi - dobiegł mnie szept Milczuchy. - Nie każdemu... Może nam się ukaże... - Skąd o tym wiesz? - spytałem. - Od doktora Jaela. Jemu się ukazało, ale nie wszedł. Podobno nie ma stamtąd powrotu. - Doktor Jael nie wierzy we wszystkie te rzeczy - powiedziałem. - Żartował z tobą. - Tak sądzisz? - Milczucha uśmiechnęła się ironicznie. - Właściwie wrócić stamtąd można, ale się nie ma ochoty. Oni nie zatrzymują siłą. - Ciekawe, skąd o tym wiadomo. - Od kogoś, kto jednak powrócił. Był taki. Zatkał sobie uszy woskiem. Doktor Jaeł znalazł w starej księdze opis tego, co widział w podziemiach. Chciałem zażartować, że są to świetne kawałki do foldera, aby ściągnąć turystów, nie zdążyłem jednak: oboje równocześnie zobaczyliśmy białą postać płynącą nad ziemią w naszym kierunku. Milczucha przywarła do mnie, jakby szukała obrony. Skamieniałem. Duch był blisko, niemal na wyciągnięcie ręki. Zastygł w powietrzu, nie przekraczając linii cienia rzucanego przez krzewy. Piszczałki i werble zabrzmiały mocniej, spotęgowane srebrzystą melodią dzwonków. Fosforyczna poświata rozjarzyła się i przygasła raptownie. Księżyc skrył się za chmurą. Jeszcze przez moment widziałem znieruchomiałą sylwetkę Białego Lamy, potem ogarnęła nas ciemność. Gdy księżyc wynurzył się z obłoków, ducha już nie było. Umilkła melodia, znikł zielonkawy poblask. Ruiny wyglądały swojsko, prawie tak jak w dzień. - Zszedł do podziemi... - szepnęła Milczucha. - Szczęść Boże - powiedziałem, zmuszając się do żartobliwego tonu. - Ja się tam nie pcham, całkiem dobrze mi tutaj. - Nie poszedłbyś? - Z ekipą grotołazów - odparłem. - Ta cała historia musi mieć naukowe wytłumaczenie. Miraż, fenomen akustyczny. Dolina Światła znana jest z różnych anomalii, kiedyś je zbadają, opiszą. - Przecież słyszałeś?! Widziałeś! - Na pustyni też się widzi nieistniejące karawany wielbłądów. Wierzę w naukę. - A jeśli nauka dowiedzie istnienia duchów? Tu mnie dopadła. Szczerze mówiąc, gadaniną o nauce dodawałem sobie tylko otuchy. Biała postać nad ziemią nie była złudzeniem. Gdybym miał aparat z fleszem musiałaby wyjść na zdjęciu, a piszczałki i werble utrwaliłaby taśma magnetyczna. - Pasuję - powiedziałem. - Świat jest dziwny. A my nie? Dlaczego spośród miliarda dziewcząt kocham właśnie ciebie? Masz ręce, nogi, uszy, oczy i nos, inne mają to samo, może nawet ładniejsze, a ja oddycham szybciej tylko na twój widok. Cudownie mi, kiedy myślę o tobie. Kto nas dla siebie przeznaczył, chciałbym mu za to podziękować... Milczucha cofnęła się; patrzyła na mnie nieruchomo oczyma rozjarzonymi wewnętrznym blaskiem, wargi miała rozchylone dziecinnie, jakby chciała zapytać o coś i nie miała odwagi. Potem zrobiła krok do przodu i zarzuciła mi ramiona na szyję. Wieczność czy sekunda? Ocknąłem się pierwszy: trzeba wracać, mogą spostrzec naszą nieobecność. Jeszcze, na pożegnanie, Milczucha pocałowała mnie w policzek, potem pobiegła, rozpłynęła się w mroku. Odczekałem parę chwil i ruszyłem w ślad za nią. Na wszelki wypadek lepiej będzie, jeśli nie przyłapią nas razem. - Dobry wieczór, Marcel. Stanąłem jak wryty: w świetle latarni przy bocznym wejściu zobaczyłem Kucharza w białym fartuchu. Siedział na ławce, popykując fajką z długim cienkim cybuchem. - Ja tylko... - Przede mną nie musisz się tłumaczyć - przerwał mi z uśmiechem. - W taką noc trudno zasnąć, chce się zaczerpnąć pachnącego powietrza, spojrzeć w twarz księżycowi. Posłuchać śpiewu... - Jakiego śpiewu? - spytałem. Nie odpowiedział od razu; przyglądał mi się szpareczkami oczu, obejmując dłonią fajkę i wypuszczając kłębuszki białego dymu, jakby rozważał w zadumie szczerość mojego zdziwienia. - Słyszałeś - odezwał się półgłosem. - Motyle, świerszcze, ptaki, szeleszczące liście, dzwoneczki na łąkach. Muzyka. Nocą dobrze słychać. - Świąteczną nocą. - Patrzyłem w bok, tam gdzie światło latarni krzyżowało się z księżycowym blaskiem; kątem oka dostrzegłem, jak Kucharz poruszył się niespokojnie. - Skąd wiesz, że to noc świąteczna? Pojąłem raptem. I nie miałem już wątpliwości: Kucharz przybył tu z daleka, w tajnej misji, jest wysłannikiem Tybetu. - Może mógłbym panu pomóc - powiedziałem cicho. - Wiem, gdzie znajduje się płaskorzeźba z wizerunkiem Buddy. - To byłby dopiero początek. - usłyszałem. - Pan by tam zszedł? Na zawsze? Kucharz posunął się, zrobił mi miejsce koło siebie. - Jestem już stary - powiedział łagodnie. - Moje "zawsze" może trwać króciutko. Gdybym tu po coś przybył z bardzo daleka, zapewne nie zdążyłbym powrócić tam, skąd przybyłem. Ale jest ktoś inny... - Jest tutaj? - ... kto nie wie jeszcze, że czeka go misja do spełnienia. Aż odezwie się w nim głos. Wtedy można mu będzie przekazać pałeczkę wielowiekowej sztafety... - Ale pan wie, kto to? Kucharz zaśmiał się bezgłośnie, poklepał mnie po ramieniu: - Użyłem trybu warunkowego, nie zauważyłeś? "Gdybym tu przybył po cos z bardzo daleka..." Kucharze sanatoryjni też miewają fantazję. Zwłaszcza na starość, gdy o wielu rzeczach można tylko pomarzyć. Trudno żyć samym komponowaniem rosołów tiańszańskich i gulaszu Yeti. - Żartuje pan ze mnie - mruknąłem. - A jeśli cały wszechświat jest czyimś żartem? Spróbuj to sobie wyobrazić: pewien tatuś podarował swemu synkowi na urodziny wymyślną zabawkę o nazwie "Wszechświat". Na zewnątrz guziczki do przyciskania, w środku mgławiczki, gwiazdki, planetki, a na niektórych ludziki. Wszystko się kręci, błyszczy, przemieszcza, zgodnie z programem minikomputerka, malec zaś naciska guziczki i obserwuje perypetie ludzików na planetach przez specjalną lunetkę do podglądania. Rząd białych guziczków to kataklizmy, niebieskich - losy wspólnot, żółte sterują pojedynczymi ludzikami. Ilość kombinacji niezliczona. Malec naciska trochę bez ładu i składu: trzęsienie ziemi, jakaś wojna, ówdzie czyjaś radość, gdzie indziej smutek. Minikomputer pilnuje równowagi w zabawce, aby było mniej więcej tyle samo rozpaczy co szczęścia w skali globalnej, ale porcjowanie zależy od fantazji malca. Kiedy mały czuje się znudzony, włącza sterowanie automatyczne i idzie bawić się w coś innego. Ludziki mają wtedy wolną wolę, nie wciska im się klawiszem przymusowego bólu zęba ani okrutnych pomysłów. - Czy aby ten minikomputer nie nawala czasami? - zapytałem z uśmiechem, Może nawalić - zgodził się Kucharz. - I koniec z równowagą? - Również małemu może się ostatecznie znudzić zabawka. Bęc o ścianę. Ma na pewno inne, nie mniej fikuśne zabawki. - Oryginał z pana - powiedziałem. - Wolę sobie nie wyobrażać, że jesteśmy zabawką w rękach głupiego szczeniaka. - Masz wolną wolę. Komputer to uwzględnia, inaczej malec nie miałby frajdy z obserwowania nas. Jesteśmy wolni w obrębie obudowy zabawki. Rozumiemy nawet niektóre zaprogramowane prawidłowości, z wyjątkiem fenomenów, które powoduje wciśnięcie guziczka. Ale od tego są religie. Konstruktor zabawki był istotą pomysłową, przewidział prawie wszystko. - Czego nie przewidział? - spytałem. Kucharz zaśmiał się cicho, pyknął fajeczką, nozdrza musnął mi kadzidlany aromat dymu. - Że oni też mogą być zabawką w czyimś pokoju dziecinnym - odparł. - I tak dalej, bez końca. - Koniec musi gdzieś być. - Brawo! - ucieszył się kucharz. - Masz poprawnie zaprogramowany umysł. "Teorię zabawki" tybetańskiego mędrca Szigace Brahmaputry odrzucono już przed wiekami jako czyste szaleństwo, ponieważ niczemu nie służy. Człowiek musi mieć satysfakcję z istnienia, a tę daje cel i samodzielność w dążeniu. Dlatego górą jest Budda. - Pan jest buddystą? - spytałem. Kucharz nie odpowiedział. Przyglądał się mlecznej czerni nieba i spadającym gwiazdom. Potem poradził mi, abym zmykał do sypialni, albowiem około północy doktor Jael ma zwyczaj udawać się na przechadzkę po parku i byłoby lepiej, gdyby mnie tu nie spotkał. Rozdział piąty Skąd przychodzi natchnienie, czym jest? Stałem i stałem przed płótnem nietkniętym farbą, aż raptem doznałem olśnienia i już wiedziałem, co tu najważniejsze. Światło. Ono daje głębię, tworzy perspektywę ludzkiego wnętrza. Mgliste, pastelowe plamy o dozowanym natężeniu barw. Rozprowadziłem farbę i już bez chwili wahania, w zapamiętaniu, zaatakowałem pędzlem płótno, wypełniając kolorami owal twarzy Milczuchy. Nie musiałem się zastanawiać. Ręka szła sama. Widziałem ukończony portret i drogę do przebycia. Ktoś pukał do drzwi komórki. Nie otwierałem. Miałem przed oczyma żywą twarz Milczuchy prześwietloną na wylot. Takiej wizji nie wolno zmarnować: każdy rys żywy, wypełniony uczuciem. Nie zszedłem na podwieczorek, nawet nie usłyszałem gongu. Nagły mrok. Zmęczenie. Jakby uszło powietrze z przekłutego balonu. Po ilu godzinach szaleńczej pracy? Czułem jeszcze lekki zawrót głowy, gdy znalazłem się w parku, szukając Milczuchy. Chłopcy grali w siatkówkę, dziewczęta w badmintona, Hieronim i Paweł szaleli na huśtawce, której srebrzysta łódeczka ulatywała pod niebo. Piotr przycinał róże; powiedział mi, że widział Milczuchę niedawno, chyba poszła nad staw. Nie znalazłem jej tam. Chciałem zawrócić i pójść w stronę ruin, kiedy zatrzymał mnie okrzyk Drugiej: - Marcel, pomóż! Spychała z brzegu rower wodny. Gdy znalazł się już w wodzie, zaproponowała mi wspólną przejażdżkę, a ja się zgodziłem, przypomniawszy sobie sprawę Piotra. Energiczne pedałowanie uwolniło mnie od zawrotów głowy. Druga rozpostarła się na ławeczce w leniwej pozie, wystawiając twarz do słońca. Miała na sobie kwiecisty opalacz, jasnozłote włosy spływały swobodnie, sięgając niemal lustra wody, senny półuśmiech wyrażał zadowolenie; była cholernie ładna. - Marcel, jak myślisz... Dlaczego Pierwszy wybrał mnie? - Mam wrażenie, że to Trzeci cię wybrał - odparłem. - Co tam Trzeci. Chucherko... - Nie podrywałaś go? Druga uniosła głowę z oparcia, spojrzała na mnie i zaśmiała się cicho: - Pewnie, że podrywałam, ale on się do tego nie nadaje. Patrzy w oczy, a myśli o czym innym. Nie umiałby się zakochać. - Lubisz rozkochiwać w sobie - zauważyłem. - Potrzebuję tego - zgodziła się Druga. - Kiedy cię nikt nie kocha, jesteś sam jak księżyc na niebie. Chłód i pustka. - Żeby być kochanym, trzeba samemu kochać - powiedziałem, kierując rower ku trzcinom, skąd widać było ruiny klasztorne: chciałem wypatrzyć Milczuchę. Druga nie odpowiedziała. Wyciągnęła się na ławeczce i bezpardonowo położyła mi głowę na kolanach. Mijały nas łódki, wiosłujący zerkali z zaciekawieniem, niektórzy robili do mnie oko. Zacząłem się wiercić, sygnalizując niewygodę, Drugą jednak nic to nie obeszło. - Co myślisz o Pierwszym? - odezwała się po pauzie. - To co wszyscy - odparłem wymijająco. - Wiesz, o co mi idzie. Jest piękny, nie uważasz? Smukły, męski, orla twarz, zadumane oczy... - Bo duma. - Czasem patrzy na mnie. Ukradkiem. Aż płonę cała. Czy to możliwe, żeby się wstydził okazać mi uczucie? - To nie wstyd - powiedziałem - tylko zakaz. Pierwszy nie może pozwolić sobie na taką słabość, musi być ponad. Miłość zniewala, a Pierwszy spełnia wielką misję. - Przecież jest chłopakiem... - Pierwszy?! - oburzyłem się. - Nasz Pierwszy jest przede wszystkim Pierwszym! Chyba nie przestanie nim być. - Nigdy. Nie wyobrażam sobie lepszego niż on na czele Rady. - Oczywiście - zgodziłem się z pokorą. - Ale w takim razie nie masz szans u niego. Czy mogłabyś zabrać głowę? Ciężko mi. Nawet się nie poruszyła. Patrzyła w niebo szeroko otwartymi oczyma. Miałem już przed sobą ruiny. Milczuchy nie było tam, tylko Kucharz zrywał do koszyka jakieś rośliny, wędrując wolno wśród rumowisk. - Jestem Druga... Jako Druga mogłabym być dziewczyną Pierwszego. - Powiedz mu to. Albo napisz, on lubi czytać. - Wygłupiasz się. - W takim razie zwróć się do Trzeciego. Wyspowiadaj mu się, że jesteś zakochana w Pierwszym, a on już będzie wiedział, co zrobić z tą informacją. - Za darmo nie kiwnie palcem. Będzie chciał coś za to. - Może transakcja się opłaci? Druga pokazała w uśmiechu lśniące zęby. - Na transakcjach z Trzecim tylko on korzysta. Ale ty mógłbyś pomóc... - Jak? - Napisz w gazetce... No, że jesteśmy piękną parą... Pierwszy i Druga. Coś o miłości, która jest wzorem dla wszystkich. Udało mi się nie parsknąć śmiechem, zakasłałem tylko. - W porządku - zgodziłem się. - Pierwszy może odrzucić tekst, ale będzie już wiedział. Dam do zrozumienia, że szalejesz za nim. - Dziękuję, Marcel. Możesz na mnie liczyć, odwdzięczę się. - Zaraz to sprawdzimy - powiedziałem. - Daruj Piotrowi dodatkowe dyżury. - No wiesz! Pierwszy zalecił surowość. Nie mogę łamać jego rozkazu. Chciałem powiedzieć Drugiej, że przesadną surowością Pierwszy kopie sobie grób, ale ugryzłem się w język. - Niczego nie złamiesz - odparłem. Mogłaś nie zauważyć plamki na lustrze. Przypomnij sobie jak walczyłem z doktorem, żebyś nie poszła do Sali 13. No więc? - Nie wiem... - Bądź Drugą, Ewka. Kto karze, ten ma prawo karę darować. Pierwszy nie dowie się o niczym. - W porządku... - zgodziła się wreszcie. - Wycofam raport, Pierwszy jeszcze go nie czytał. Ale napiszesz w gazetce? Skinąłem potakująco. Obróciłem ster i zacząłem pedałować w kierunku przystani. Stała tam już kolejka czekających na rower. Druga zabrała mi wreszcie głowę z kolan i usiadła, przybierając pozę pełną godności. - Nie musisz się spieszyć - powiedziała. Zaczekają. Możemy jeszcze raz popłynąć dookoła stawu. - Mam dość - mruknąłem. - Łydki mnie bolą od pedałowania. - Jak chcesz. - Nigdy nie byłaś naprawdę zakochana? - zapytałem półgłosem, gdy zaczęliśmy zbliżać się do brzegu. - Nie wiem... Może tak. Różni chłopcy mi się podobali. Ty też na początku, ale wybrałeś... - Więc nie byłaś - przerwałem jej. - To się wie na pewno. - I bardzo dobrze! Nie chcę być ogłupiała jak ty. Jesteś ze mną, a przez cały czas myślisz o innej. Niewolnik... - Prawda - przytaknąłem. - Szkoda, że nie masz pojęcia, jak cudowne jest takie niewolnictwo. Dobiłem do przystani, pomogłem Drugiej zejść na pomost. Z dumnie uniesioną głową minęła grupkę czekających. Zobaczyłem Pawła przy łódce i podszedłem do niego: - Nie widziałeś Milczuchy? - Spojrzał na mnie chłodno, z rezerwą. Kilka chwil zajęty był mocowaniem wioseł w dulkach. - Szukałeś jej po całym stawie... W dobrym towarzystwie, zresztą. - Moja rzecz - powiedziałem. - Odnowienie przyjaźni. Wszyscy podziwiali główkę Drugiej na twoich kolanach. Milczucha przypuszczalnie też. Ślepiec! Dopiero teraz zrozumiałem, co znaczyły rumieńce Pawła na widok Milczuchy, jego spuszczone oczy, gdy szliśmy z nią trzymając się za ręce, w końcu nieufność do mnie, przełamywana z takim trudem. - Gdyby przegapiła, nie wątpię, że ją powiadomisz - rzuciłem. - Co mnie to obchodzi? Interesuje nas bardziej twoja komitywa z Drugą. - Bez uogólnień. Ciebie interesuje. Ale nic z tego, o czym myślisz. Zobaczyłem, że zaciska pięści. Przybladł z lekka, zrobił krok w moją stronę: - Z Drugą rób co chcesz. Za krzywdę Milczuchy wszystkie zęby ci powybijam! Był krępy, chyba silniejszy ode mnie. Wyglądał jak buldog szykujący się do natarcia. Ja też zrobiłem krok w jego kierunku. Przez rok ćwiczyłem karate i nie bałem się jego piach, ale na bójkę nie miałem ochoty. - Nic tym nie wskórasz - powiedziałem cicho, dobitnie. - Milczucha jest moja i nikomu jej nie oddam. - Harem chcesz tu mieć? - zapytał. Prowokował. Było to chyba silniejsze od niego: pragnienie sprania mi gęby. We mnie również coś zaczynało się burzyć, czekałem tylko, żeby machnął pięścią. Stał plecami do wody, tuż nad brzegiem. Wystarczy odparować cios i mocno pchnąć nogą. - Zejdź mi z drogi - warknąłem. - Bo co? - Bo przemoczysz ubranko. Strzelił pięścią. W powietrze, tuż nad moją głową. Kiedy podbiłem mu ramię, stracił równowagę, kopnąłem więc lekko: poleciał do tyłu, plecami rąbnął w wodę. Czekałem spokojnie, aż się wynurzy, wygramoli na brzeg. Tłumek wokół nie istniał, słyszałem tylko szemranie podnieconych głosów. Nikt nie śmiał się wtrącić. Otrząsnął się jak pies i ruszył na mnie z pochyloną głową. Tym razem dwa ciosy i oba chybione. Znowu znalazł się w wodzie. Czekałem nadal, w rozkroku, na lekko ugiętych nogach. Już szedł. Oczy miał przekrwione; uświadomiłem sobie, że wiele razy wyląduje w stawie, nim zmuszę go, by spasował. Byłem gotów na to. - Stójcie! O mało nie uderzyłem Milczuchy, kiedy wskoczyła między nas. Cudem wyhamowałem rozpędzone ramię. Paweł skulił się, oklapł, patrzył tępo w ziemię. Z przemoczonych spodni oklejających mu nogi spływały brudne strumyczki. Milczucha wzięła nas pod ręce i uprowadziła na bok, z dala od gapiów. - Powariowaliście? - zapytała cicho. Odniosłem wrażenie, że się domyśla wszystkiego. Z trudem wymusiłem na sobie uśmiech: - Pokazywałem Pawłowi uderzenia karate. Niechcący wyszło. Chyba nie gniewasz się, stary. - Kłamie - powiedział Paweł do Milczuchy. - Biliśmy się. Jeśli nie jest tchórzem, będziemy się bić dalej. Zostaw nas samych, Milczucha. Być może doświadczenia wyniesione z domu dziecka wyrobiły w niej pokorę wobec męskich determinacji. Spojrzała na nas bezradnie: - Musicie? - Ja nie muszę - odparłem i zwróciłem się do Pawła: - Bij. Możesz mi wlać, ile zechcesz. - Łamiesz się, frajerze? - Przecież mówię. Bij. Milczucha odwróciła się od nas, przywarła policzkiem do białego pnia brzozy. Widziałem, jak jej drżą ramiona. Paweł uniósł pięści i zaczął się zbliżać do mnie. Nie wykonałem żadnego ruchu; chciałem żeby mi wlał i poszedł sobie, pragnąłem czym prędzej znaleźć się obok Milczuchy, sam na sam, bez świadka, choćby z rozbitym nosem. Przymknąłem oczy, czekając na cios. Kiedy je otworzyłem, Paweł stał nieruchomo krok ode mnie, zasłaniając twarz dłońmi. - Idioci! - Usłyszałem glos Hieronima. - Już wojujecie, kto ma zostać Pierwszym? W ten sposób do niczego nie dojdziemy. Zbliżyłem się do Pawła. - Przepraszam - szepnąłem mu na ucho. - To nie nasza wina. Obaj dostaliśmy małpiego rozumu... Skinął głową i patrząc gdzieś w bok wyciągnął rękę. Uścisnąłem ją. Kiedy oddalił się w towarzystwie Hieronima, który coś mu tłumaczył z podnieceniem, podszedłem do Milczuchy. Wciąż obejmowała drzewo, jakby pogrążona w letargu. Wziąłem ją w ramiona, gwałtownie odwróciłem do siebie. - Już po wszystkim - powiedziałem cicho. - Nie wiedziałem, że Paweł cię kocha. Odepchnęła mnie z nagłą wściekłością: - Zwierzęta! Nienawidzę was! Teraz ja objąłem ramieniem smukły pień brzozy, przytuliłem policzek do jedwabistej kory. - Nie biłem się o ciebie - powiedziałem w przestrzeń. - W twojej obronie walczyłbym do ostatka, ale nie zrobiłbym nic, gdybyś wybrała innego. Życzyłbym ci szczęścia... Boja naprawdę chcę, żebyś była szczęśliwa, Milczucho. Ruszyłem przed siebie. Gałązki tarniny drapały mi twarz, nie czułem jednak bólu. Ból był w środku: jak mogła pomyśleć, dlaczego nie rozumie? Zabiegła mi drogę. Wielkie mroczne oczy, łzy na rzęsach, dziecinnie błagalny półuśmiech: - Nie gniewaj się, dobrze? Zagarnąłem ją, przytuliłem mocno. Miałem dziwny sen. Szedłem przełęczą górską porośniętą niebieskawymi mchami, wokół piętrzyły się surowe niebotyczne szczyty z plastrami śniegu, wiał zimny wiatr, trudno mi było oddychać. Spieszyłem dokądś. Z głazu na głaz przeskakiwały kozice, na skale przycupnął niedźwiedź, czochrając łapą kudłaty łeb. Zobaczyłem świątynię z białego kamienia, miała dach jak chińska pagoda, otaczał ją mur. To tam spieszyłem. Minąłem bramę, dziedziniec wyłożony płytami spękanego granitu, ze szczelin wyrastała kolczasta trawa, raniła mi stopy. Byłem bosy. Tuż nad głową przepływały obłoki, mógłbym dotknąć ich ręką. Rozglądałem się po dziedzińcu, ale nie było tam nikogo. Wówczas wszedłem do świątyni. W migotliwym blasku świec na pozłacanym tronie zasiadał Budda. Kryształowe oczy patrzyły na mnie przenikliwie, jakby przewiercały na wylot. Kamienna czerń posągu lśniła od światełek, w powietrzu unosił się cierpki aromat kadzideł, przepływały smugi błękitnego dymu. - Nareszcie jesteś Mahatmo - usłyszałem. Z mroku wynurzył się białowłosy starzec o twarzy pomarszczonego pergaminu. Skłoniłem mu się nisko. Miał na sobie luźną haftowaną szatę, przetykaną nitkami ze złota i srebra, stopy bose, jak moje. Usiadł, skrzyżowawszy nogi, na wzorzystym miękkim dywanie wyściełającym posadzkę świątyni, i gestem nakazał, bym uczynił to samo. - Długo musiałem czekać na ciebie. - Wiem - odparłem. - Spieszyłem się bardzo. - Czy jesteś gotów? - Tak. - To daleka droga, Mahatmo. Budda będzie czuwał nad tobą. Może tobie właśnie sądzone jest spełnić misję i powrócić do nas ze świętą księgą. Jedna ze świec rozjarzyła się mocniej i blask padł na oblicze starca; mimo pergaminowych zmarszczek i rzadkich siwych włosów rozpoznałem w nim doktora Jaela. Bryłowata czaszka, toporność rysów byle jak wyciosanych w drewnie. - Będę się starał, doktorze - powiedziałem cicho. Starzec uśmiechnął się i teraz byłem już absolutnie pewien, że to Jael. - Powędrujesz przez obce krainy, pełne niebezpieczeństw. Drogi do nich nie zna nikt, to jedyna wskazówka. Podał mi rulon przewiązany wstążką. Rozwinąłem go: rysunek przedstawiał płaskorzeźbę z wizerunkiem Buddy i kolumnami znaków u dołu. Nie powiedziałem starcowi, że znam to. - A potem? - spytałem. - Czeka cię najtrudniejsze: oprzeć się pokusie zostania z nimi. Są bliscy nirwany. Przebywając wśród nich poczujesz się wolny od pragnień, a jednak musisz ocalić w sobie pragnienie powrotu ze świętą księgą tu, do nas. Być może któryś z emisariuszy dotarł do nich. Nie powrócił żaden. - Ja wrócę. - Czyżbyś rozumiał, Mahatmo, że drogą do prawdziwego wyzwolenia jest wyrzeczenie się dla tych, którzy czekają? - Wrócę tutaj ze świętą księgą - zapewniłem. Starzec ujął w dwa palce srebrzysty dzwoneczek i potrząsnął nim dwukrotnie. Niemal natychmiast pojawiła się służebnica unosząc nad głową tacę z parą misternie rzeźbionych czasz wypełnionych bulgocącym napojem. Podała nam je bez słowa, kłaniając się nisko. - Wypij przed podróżą - powiedział starzec. - To cię pokrzepi. Przyłożyłem skraj czaszy do warg i kątem oka spojrzałem na służebnicę. Zamarłem: była to Milczucha. Wpatrywała się we mnie nieruchomo, z jakimś wewnętrznym, niewypowiedzianym błaganiem. - Czy mogę zabrać ją ze sobą? - zwróciłem się do starca. - We dwójkę będzie nam łatwiej wykonać misję. - Indira jest kapłanką, Mahatmo. Wiesz, że kapłankom nie wolno opuszczać świątyni. - Ale my jesteśmy przeznaczeni dla siebie... - wyszeptałem. - Jeśli to prawda, spotkacie się jeszcze. Nie ponaglaj przeznaczenia. Budda stanowi, w którym wcieleniu macie się spotkać. Czas na ciebie, Mahatmo. Indiro, obmyj mu nogi i przynieś sandały podróżne. Zerwałem się z dywanu. - Milczucha nie będzie mi myła nóg! - krzyknąłem. - Nie zostawię jej! Usłyszałem swój własny krzyk i usiadłem na łóżku. Z okna padał na mnie słup księżycowego światła, czułem, że cały dygoczę. Przepocona piżama kleiła się do ciała, miałem ochotę ją zedrzeć. Piotr patrzył na mnie z przestrachem. Zapewne obudził go mój wrzask. Uniósł się na posłaniu, przechylił w moją stronę: - Już dobrze, Marcel... To był tylko sen. Cholerny księżyc, nie zaciągnęliśmy zasłon... Skuliłem się na łóżku, szczelnie otuliłem kołdrą. Miałem dreszcze. Pomyślałem, pełen niepokoju, że to może być nawrót choroby i znowu na kilka dni wyląduję w separatce. - Mam dosyć tego raju - powiedziałem. - Uciekłbym stąd... gdyby nie Milczucha. - Mówią, że wkrótce będziesz wypisany. Zazdroszczę ci. Jutro znowu dostaję krew, doktor Jael nie jest zadowolony ze mnie. Odpisałem Barbarze. Trzeba mieć kogoś. Tam, pośród zdrowych. Kto czeka na ciebie... - Rodzice zawsze czekają. - Tak. Ale mam pięcioro rodzeństwa, mieszkanie jest małe, beze mnie im luźniej. Józek korzysta z mojego biurka. Musiał uczyć się w łazience. Jedzenie też się liczy, ojciec kiepsko zarabia, pracuje na poczcie. Działka nas trochę ratuje, jadamy własne warzywa. Mama robi weki. Nie skarżył się; po prostu wspominał dom, i te wspomnienia wywołały na jego twarzy tkliwy uśmiech. Słuchałem o siostrzyczkach Piotra, które mają wspólną wyjściową sukienkę z zielonego sztruksu i dlatego nigdy nie chodzą razem na szkolne zabawy. O starszym bracie Macieju, ćwiczącym zapamiętale na przyrządach, aby osiągnąć niezbędną sprawność do egzaminu na kosmonautę: postanowił jako pierwszy Ziemianin wylądować na Wenus i wie absolutnie wszystko, co napisano dotąd o tej planecie. O braciach-bliźniakach, Józku i Antku, których odróżnić można tylko na wyczucie; mają szczególny dar komunikowania się bez słów, co jeden pomyśli, to drugi powie, wykorzystują tę zdolność na lekcjach, piątki ze wszystkich przedmiotów... A ja mam własny pokój, ogromny, pełen słonecznego światła, z oknem wychodzącym na ogród; stereo Grundiga hi-fi, kolekcję longplayów, setki książek na regałach, telewizor w kolorze. I jeszcze pracownię malarską na strychu. Jakim więc prawem zazdroszczę Piotrkowi tłoku w trzech klitkach, wiecznego hałasu, smażonych ziemniaków na obiad? - W twoim domu musi być wesoło - powiedziałem półgłosem. - Bardzo wesoło - zgodził się. - Chyba że awantura, wtedy można zwariować. Wszyscy krzyczą na raz i każdy chce najgłośniej. Tylko tata uśmiecha się, jakby nigdy nic. - Głuchy? - Wkłada do uszu gumowe koreczki. Ktoś mu przywiózł z Niemiec. Chciałbym mieć takie... Gdyby mieli taki dom jak nasz, pomyślałem, dla każdego starczyłoby po pokoju, i mimo to żyliby wesoło; zabawne jest mieć dwie siostry zjedna sukienką, braci telepatycznych i tatę z korkami w uszach. U nas nigdy nie ma awantur z krzykiem: kiedy atmosfera jest napięta, rodzice mówią do siebie z lodowatą uprzejmością i tylko niekiedy mama miewa zaczerwienione spojówki, jakby obierała cebulę. Bezstronny obserwator powiedziałby, że żyje mi się bez porównania lepiej niż Piotrkowi i uznałby to za niesprawiedliwe, ponieważ Piotrek nie jest ode mnie gorszy i nie on zdecydował o pozycji swego ojca. Tenże obserwator zdziwiłby się, że zazdroszczę Piotrowi i bez wahania połączyłbym nasze rodziny na warunkach smażonych ziemniaków ze zsiadłym mlekiem. - Pierwszy ma rację w swoich kazaniach - powiedziałem do Piotra. - Świat koniecznie trzeba przebudować. Tylko przedtem należy przekonać o tym większość ludzi. - Ty byś potrafił. Jeśli przekonałeś Drugą, żeby mi odpuściła karne dyżury... Zaśmialiśmy się obaj. I zaraz potem przyszedł zdrowy, mocny sen. Zapukałem do drzwi gabinetu, nikt nie odpowiedział. Stałem chwilę niezdecydowany i wtedy dobiegł mnie dziwnie chrapliwy głos doktora: - Transfuzje nic nie dadzą. Tyle daremnych prób... Dlaczego jesteśmy tacy bezradni, bezsilni? - Mówił pan to już kiedyś. - Poznałem głos Siostry Przełożonej.- Gdy umierało moje dziecko. Od tamtego czasu nauczyłam się pokory. - Ja nie! Trzeba walczyć aż do ostatka, Siostro. Musimy dalej próbować. Każdy dzień świadomości... - Raczej nieświadomości, doktorze. Ten nieszczęśnik nie wie przecież, że zostało mu ledwo parę tygodni życia. Może byłby wskazany przeszczep szpiku kostnego? - Nie w tym przypadku. Zaznałby tylko męczarni. - Sala 13? - Wstrzymajmy się jeszcze. Trzynastka przeraża ich. - Mnie też, panie doktorze. O kim rozmawiają?... Przeleciałem błyskawicznie w myślach wszystkie sypialnie: niedomaga Anzelm z Czwórki, Zygmunt z Jedynki i mały Albin - właśnie skończyła mu się kara bojkotu. Który musi umrzeć? Lepiej nie wiedzieć. Dobrze, że nie wymienili imienia. - Wybrałem sobie parszywy zawód, Siostro. Mogłem zajmować się czystą teorią, szczepić morskie świnki, przesiadywać w bibliotece... - Nie pan. - Ktoś musi prowadzić takie sanatorium. Kiedy przyjąłem ofertę, nie przypuszczałem jednak, że podpisuję na siebie wyrok dożywocia. W samotności, udrękach, bezsile. - Samotny nie musi pan być. - Żarty, Siostro. Kobieta musiałaby dzielić ze mną piekło i nie miałbym dla niej ani chwili czasu. - Chyba że zachorowałaby... - Walczymy dalej. Jutro proszę przetoczyć mu krew i podać preparaty wzmacniające. - Tak jest, panie doktorze. Choć muszę powiedzieć, że w sytuacji, gdy zapas krwi mamy niewielki... - Dość! Nie chcę tego słuchać. - Przepraszam - głos Siostry zaskrzeczał jak krakanie wrony. - Zaparzyć panu kawy? - Nie teraz. Czekam na pacjenta. Zdążyłem skryć się w toalecie naprzeciw. Dopiero gdy umilkł odgłos kroków Siostry Przełożonej, ponownie zapukałem do gabinetu. Doktor Jael stał przy otwartym oknie i nieruchomo patrzył na dwuszereg topoli. Wolno odwrócił się do mnie; dobroduszny uśmiech nie przyćmił wyrazu zmęczenia, rozcieńczył go tylko. - Zdrowiejesz w zastraszającym tempie, Marcelu. Źle ci tutaj? - Teraz dobrze - odparłem. - Coś mi się widzi, że wiem dlaczego - doktor Jael zaśmiał się, wielgachną łapą przejechał mi po włosach. - Rozbiórka i na kozetkę. Opukał mnie, osłuchał, obmacał, zajrzał pod powieki. Badając pomrukiwał z satysfakcją; zapytał czy nie mam już zawrotów głowy, drobnych krwawień z nosa, trudności ze wstawaniem porannym. - Nie - powiedziałem. - No to wkrótce do domu. - A misja? - Jaka misja? Opowiedziałem mu swój sen, pomijając tylko incydent z Milczuchą. Słuchał z lekko kpiącym wyrazem twarzy, a jednak nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że jest poruszony. - Młody nie jestem, ale do szacownego starca jeszcze mi daleko - powiedział. - Ani siwizny, ani zmarszczek. Skąd ci przyszło do głowy, że to ja? - Ponieważ to był pan - odrzekłem z przekonaniem. Doktor Jael podszedł do szafy w ścianie, pogrzebał w niej i wyjął tekturowe pudło. Kiedy otworzył je, pokazując mi zawartość, poczułem, że brak mi tchu: był tam płat haftowanej tkaniny, przetykanej nitkami ze złota i srebra; wzór haftu pasował do tkaniny ze snu jak ulał... - Coś w tym guście miał na sobie ten starzec? Skinąłem twierdząco, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. - Skąd pan to ma? - zapytałem wreszcie. - Przed rokiem znaleziono w ruinach kilka drobiazgów, a wśród nich ten strzęp materii. Wciąż zapominam odesłać go do muzeum. Pokazał mi jeszcze spłaszczony lekko dzwoneczek, zaśniedziały, lecz taki sam, jakim starzec wezwał Indirę, oraz skorupę czaszy z pociemniałym, zatartym ornamentem. - Widziałem we śnie każdą z tych rzeczy - powiedziałem cicho. Doktor Jael zapakował przedmioty do pudła, zamknął w szafie: - Sprzężenie zwrotne pamięci. Wydaje ci się tylko, że rozpoznajesz je. Wspomnienia ze snu nie obejmują zazwyczaj szczegółów. Współczesna psychologia... - Śniłem każdą z tych rzeczy! - przerwałem mu gwałtownie. - Bywałeś w muzeach? Pełno tam rekwizytów buddyjskiej liturgii. Miały prawo ci się przyśnić. Zapewniam uroczyście, że nie jestem tybetańskim lamą. - Cyganem też pan nie jest - odezwałem się po pauzie, oglądając czubki sandałów. Doktor Jael posadził mnie na obrotowym taborecie, sam usiadł naprzeciw, w fotelu, oparł podbródek na splecionych palcach. - No i co z tego? - zapytał z niewyraźnym uśmiechem. - Więc nie jest pan! - Może. Jakie to ma znaczenie, młody człowieku? - Dla mnie żadnego, lecz dla Milczuchy ogromne - powiedziałem. - Tym lepiej. Lekarz musi mieć bliski kontakt z pacjentami. To wspomaga kurację. - Również aluzje, ze jest pan jej ojcem? - zapytałem cicho, nie odrywając oczu od twarzy doktora. Zmieszał się, nachmurzył brwi: - Takich aluzji nie było... - Były - zaatakowałem. - Musiały być! Osaczył pan Milczuchę, namieszał jej w głowie, rozbudził nadzieje, które są absurdem! Adoptuje ją pan? - Co ty pleciesz, Marcelu... - No właśnie! - Wszystko kipiało we mnie, zaciskałem pięści. - Wmówiła sobie, że odnalazła ojca, a pan się postarał, żeby to było prawdopodobne, niemal pewne. Cygan, który zgubił dziecko... Jakim prawem?! Doktor Jael przymknął ciężkie powieki, wciągnął w ramiona głowę. - Gdybyś widział szczęście w jej oczach... - Nie lepiej dać pigułkę? Też się jest szczęśliwym, tyle że bezboleśnie. Po przebudzeniu co najwyżej godzinka apatii. Doktor Jael wyprostował się w fotelu. - Nie będziesz mnie pouczać - rzucił surowo, oschle. - Pacjentka powróci do zdrowia, a to jest najważniejsze. - Nie powróci, panie doktorze. Od kilku miesięcy wyrzuca lekarstwa... - Coś ty powiedział?... - ...ponieważ chce zostać przy panu - dokończyłem. Doktor poderwał się z fotela i rozpoczął spacer po gabinecie, wielkimi krokami, jak zwierz zamknięty w klatce; mamrotał cos do siebie, bezdźwięcznie poruszając wargami i podrzucając głową, masując pięścią kanciasty podbródek. Zatrzymał się przede mną, zwalisty, bezradny: - Co zrobić z tym fantem? Przecież nie mogę... - Trzeba - powiedziałem z naciskiem. - Nie ma innej rady. Milczucha musi od pana usłyszeć prawdę. Doktor Jael podszedł do szafy pancernej i obrócił szyfrowym pierścieniem. Wyjął księgę pacjentów w płóciennej szarej oprawie. Przez kilka minut studiował w milczeniu jedną ze stron, zapewne kartę Milczuchy. - Zupełnie możliwe - wymruczał. - Żadnej reakcji na leki doustne. - Odwrócił się do mnie, potrząsnął głową. - Będzie je brała w obecności Siostry Przełożonej. - To ma być wyjście? - spytałem cicho. - Zawsze pan mówi, że pacjent musi chcieć wyzdrowieć. - Posłuchaj, Marcel. - Doktor podszedł do mnie, wstałem, położył mi ręce na ramionach: - Mój dziadek ze strony ojca był Szwedem, babka Polką, ojciec matki Żydem, a jego żona w połowie Cyganką, z domieszką krwi rosyjskiej i duńskiej. Mam krewnych w Peru, Japonii, Mongolii i na Węgrzech. Kim jestem? - Słynnym doktorem Jaelem - odparłem. - Ale na pewno nie ojcem Milczuchy. Znowu zajrzał do księgi: - Mówiłem tylko, że przed piętnastu laty, podczas pożaru w szpitalu, zaginęła bez wieści moja półroczna córeczka. Ciała nie znaleziono. Być może porwał ją jakiś szaleniec i później porzucił. - Jeśli pan tego nie odkręci, będzie tragedia - powiedziałem. Oparł się o parapet okienny i przez długą chwilę spoglądał nieruchomo w rozsłonecznioną przestrzeń. Potem, nie odwracając się, głosem cichym i bezbarwnym polecił mi odejść. Spotkaliśmy się w ruinach, pod osłoną wyszczerbionej pozostałości klasztornego muru: Paweł, Hieronim, Piotr, Milczucha i ja. Paweł sprawdził starannie, czy nikt się nie kręci w pobliżu. - Zbliża się właściwy moment - powiedział Hieronim. - Rada szasta karami na prawo i lewo. Szczególnie Druga się rozbestwiła, za byle głupstwo porcja dodatkowych dyżurów. - Chce się przypodobać Pierwszemu - dorzucił Paweł. - Ludzie mają tego serdecznie dosyć. - Mnie darowała dyżury karne. - Piotr zerknął w moją stronę. - Marcel to z nią załatwił. - Ciekawe... - uśmiechnął się krzywo Paweł. - Druga niczego nie robi bezinteresownie... - Co mi dajesz do zrozumienia? - zapytałem. - Na pewno wyjaśnisz nam, jak to zrobiłeś - odparł. - Byłoby dobrze, gdybyś nas wszystkich przekonał. - Ja poprosiłem, a ona się zgodziła. - I tyle? - Tyle mam do powiedzenia. - Trochę przymało - powiedział Hieronim. - Nie gniewaj się, Marcel, ale musimy sobie ufać bez zastrzeżeń. Ja ci wierzę... - Ja też - powiedziała Milczucha, patrząc na Pawła. - Dam sobie uciąć głowę za Marcela - dorzucił Piotrek. Paweł jakby nie dosłyszał. - Nie widziałaś ich na rowerze wodnym - zwrócił się do Milczuchy. - Na pewno załatwił to wtedy. - Zgadza się - przytaknąłem. - Mnie trzeba przekonać - powiedział sucho Paweł. - Jeśli będzie wsypa, narazimy nie tylko siebie. Mamy dogadanych sporo ludzi. Poczułem, że ogarnia mnie irytacja. Miałem ochotę wywalić im coś ostrego, poradzić, żeby dalej bawili się sami w spisek, a mnie i Milczuchę zostawili w spokoju. Uświadomiłem sobie jednak, że właśnie ze względu na nią muszę być powściągliwy: aluzje Pawła miały znaczący podtekst. - Chodzi o to, że trzymała mi głowę na kolanach? - zwróciłem się do niego. - Owszem, trzymała, tak jej było wygodnie. Ale rozmawialiśmy o interesach. - Ciekawe... - mruknął Paweł. - Raczej zabawne - odparowałem. - Mam pośredniczyć między nią a Pierwszym. Druga chce być jego dziewczyną. - I ty to załatwisz? - spytał Hieronim. - Będę próbował. W zamian za to darowała Piotrkowi. Paweł pokręcił głową, spojrzał na Hieronima. - Trochę dziwnie to brzmi - powiedział. - Nie masz za dużej fantazji. Może Milczucha przeszkadza? Znowu musiałem wziąć się w garść. Milczucha mi dopomogła ciepłym uśmiechem. Wyjąłem z kieszeni kartkę i podałem Hieronimowi, był to brudnopis lirycznej notatki o związkach Pierwszego z Drugą: subtelne aluzje, wyrazy naszej aprobaty, powinszowania dla obojga. Hieronim odczytał to na głos, Milczucha i Piotrek parsknęli. - Dam to do gazetki ściennej - wyjaśniłem z powagą. - Pierwszy chyba nie zatwierdzi, ale będzie miał o czym pomyśleć. Tyle przyrzekłem Drugiej. - "Dla nikogo nie są tajemnicą uczucia, jakie Druga żywi do Pierwszego..." - przeczytał ponownie Hieronim. - "Gorące i głębokie, choć skrywane dotąd starannie. Nie wolno ich się wstydzić!" Zarechotał do wtóru Milczusze i Piotrkowi. Tylko Paweł był naburmuszony, patrzył w bok, ręce trzymał w kieszeniach. - Dziękuję ci - powiedział Piotrek. - Napracowałeś się, żebym nie musiał dyżurować. - W porządku - mruknął Paweł. - Jeśli nie spreparowałeś tej historyjki na wypadek, gdyby trzeba się było tłumaczyć. - Dosyć tego! - wybuchnął raptem Piotrek. - Odczep się od Marcela, bo jak nie... - To co? - spytał Paweł z uśmieszkiem. - Sam będziesz się musiał tłumaczyć! - Z czego? Proszę uprzejmie. Widać było, że Piotr się waha, patrzy niepewnie to na mnie, to na Milczuchę. - Mów - ponaglił Paweł. - Co robiłeś wczoraj po północy? - Paweł milczał. - Z kim wymknąłeś się do parku? A może to nie ty byłeś? W Pawle zaszła przemiana: skulił się, wciągnął głowę w ramiona, przymknął oczy. - Ja byłem - odparł po pauzie. - Nie sam. - Z Trzecim... - Możesz nie mówić dalej - powiedziała Milczucha. - My ci ufamy. - Oczywiście - szybko poparł Hieronim. - Trzeci o różnych porach wyciąga na rozmowy. Trudno mu odmówić. Dość tych wzajemnych podejrzeń, trzeba opracować plan działania. - Zaczekaj - Paweł uniósł rękę. - To nie może tak zostać. Trzeci złożył mi ofertę. Żebym go informował. A w zamian... - Przecież wiemy, że nie przyjąłeś - przerwał mu Hieronim. - W zamian obiecał, że spowoduje zerwanie Marcela z Milczucha... Zamurowało mnie i rozbawiło zarazem: jak on mógłby to zrobić? Nikt by nie mógł. - Dałeś mu w gębę? - zapytał Piotrek. - ...a jeśli się nie zgodzę, powie ludziom, że ja... - Paweł wykrzywił się jakby go zabolał ząb. - Skąd on wie wszystko? Uciekłem kiedyś. Dawno temu. Napadli nas chuligani pod kinem, zostawiłem kolegę samego. Dałbym się dziś posiekać, żeby to cofnąć... - Instynkt - powiedziałem. - Czasem bywa silniejszy od zasad. Mnie też się zdarzyło coś podobnego. - Ale skąd on wie?! - Czyta w myślach - powiedziała Milczucha. - Niektóre Cyganki to potrafią. - Nonsens - zaprotestowałem. - Gdyby czytał w myślach nie potrzebowałby szpiclów. - Marcel ma rację - potwierdził Hieronim. - Najlepszy dowód, że o nas nie wie. Zaproponował początek akcji za cztery dni: kilku ludzi już się zgodziło, trzeba namówić jeszcze paru. Na znak Hieronima oświadczą wszyscy równocześnie, że nie będą pełnić karnych dyżurów. Sygnałem będzie rozlanie przez Hieronima na korytarzu kubła brudnej wody, tuż pod pokojem Rady. Na rozprawie sądowej Hieronim zaatakuje Radę Trzech za despotyzm, a ja z sali postawię wniosek o nowe wybory. Paweł, Milczucha i Piotrek poprą mnie i zaczną głośno klaskać; klaszczących z pewnością będzie dużo więcej. Wtedy Paweł wyskoczy na podium i każe podnieść rękę tym, którzy są za wyborami. Rada będzie zaskoczona, nie potrafi odeprzeć ataku. Na wniosek Pawła ja obejmuję przewodnictwo zebrania, zaproponuję zgłaszanie kandydatur do nowej Rady. - Kogo zgłosimy? - zapytał Piotrek. - Nie ma znaczenia - odparł Hieronim. - Wybory muszą być demokratyczne. Każdy zgłosi kogo zechce. Nam idzie o to żeby obalić dotychczasową Radę. - Myślę, że powinniśmy mieć własnego kandydata na Pierwszego - powiedział Piotrek. - Jestem za Marcelem.. - Odpada - zakomunikowałem. - Po pierwsze, nie nadaję się, po drugie, nie mam ochoty, po trzecie, wkrótce wyjadę stąd. - Każdemu tak się zdaje na początku... - mruknął Paweł. - Wiem. Od doktora Jaela. Hieronim uśmiechnął się do mnie, zmrużył oko: - Mnie przyrzekał to siedem razy. Miałem wyjść rok temu i wciąż jestem w sanatorium. Obietnice należą do terapii. - Zgódź się Marcel - poprosił Piotrek. - Masz największe szansę. - Ja uważam, że najwięcej szans ma Paweł - odezwała się Milczucha. - Jest tu długo, wszyscy go lubią. Autorytet, charakter. Dobry byłby. Poczułem ociupinkę zazdrości, ale głównie wdzięczność: naprawdę nie chciałem być Pierwszym. Hieronim zrobił krok do tyłu i przyjrzał nam się badawczo, z namysłem: - Skoro się upieracie... Mam inną kandydaturę. Będziecie zaskoczeni: Piotrek. - Ja?! - Piotr wytrzeszczył swoje ogromne, jasnobłękitne oczy. - Właśnie ty - potwierdził Hieronim. - Ludzie już nie chcą twardego na czele Rady. Znam nastroje. Woleliby łagodnego, a Piotr to sama dobroć. Założę się, że wygra z każdym, jeśli go poprzemy. - Bardzo prawdopodobne - zgodziłem się. - Jestem za tym. Piotr był wstrząśnięty. Patrzył na nas bezradnie, mrugając dziewczęcymi rzęsami: - Coście wy... Ja nie umiem kierować... - Dostaniesz do pomocy dwóch energicznych chłopaków - powiedziałem. - Nic się nie martw, Piotrek. Przynajmniej wiadomo, że nikogo nie będziesz krzywdził. - Fakt - potwierdziła Milczucha. Hieronim potrząsnął głową. - Dzielimy skórę na baranie - powiedział. - Najpierw trzeba obalić tamtych. W sobotę wybucha bunt ukaranych. Wy żądacie jak najszybszej rozprawy. Reszta jasna. A teraz znikajmy, żeby nas nie zobaczyli razem. Paweł i Hieronim rozpierzchli się na różne strony. Zostaliśmy sami z Milczucha. Wziąłem ją za rękę: - Uwierzyłaś, że ja i Druga? - Ani przez chwilę - odparła. - Gdyby coś się zmieniło, powiedziałbyś mi. - Na pewno - potwierdziłem. - Ale nic się nie zmieni. Będziemy zawsze ze sobą. - Przyciągnąłem do siebie Milczuchę, dotknęliśmy się czołami. - Skąd się wzięło twoje przezwisko? - spytałem. - Kiedy trafiłam tutaj, przez długi czas nie odzywałam się do nikogo - odpowiedziała. - Dopiero Paweł to przełamał. Był bardzo dobry dla mnie. - Wyobrażam sobie... - mruknąłem. - Nie masz powodu. Traktowałem go jak kolegę, nigdy nie próbował nawet palcem mnie dotknąć. - Kocha się w tobie. - Jeszcze nie spotkał dziewczyny, która jest mu przeznaczona. Kiedyś spotka. Jest wart tego. Paweł mi pomógł, ale pierwszy raz odezwałam się tutaj do doktora Jaela. - Umilkła, przymknęła oczy. - Gdy mi opowiedział o zaginionej córeczce. O Cyganach... Chciałem krzyknąć, że kłamstwo, lecz powstrzymałem się: to na nic. Twarz Mil- czuchy jaśniała od wewnętrznego światła. Trwało to parę chwil. Potem wzięła mnie za rękę i pociągnęła w stronę krzaków poza obręb ruin. Zapadał zmierzch, niebo robiło się ciemne. Milczucha roztrąciła kopczyk igliwia i wydobyła saperkę. Wręczyła mi ją, wskazała miejsce: - Kop. Wbiłem łopatkę w ziemię tuż przy rogu płyty z płaskorzeźbą. Pracowaliśmy na zmianę, w milczeniu, kilkanaście minut, może dłużej. Dół pod płytą robił się coraz głębszy. Przerwałem. Otarłem pot z czoła: kondycję miałem do niczego. - Czego się tu spodziewasz? - zapytałem. Wzięła mi z rąk saperkę i rozrzuciła wydrążoną ziemię. Znów zaczęła kopać. Potem ja. Gdy chciałem przerwać, uświadomiwszy sobie, że wkrótce kolacja, ostrze saperki trafiło na coś twardego. Rozgarnąłem ziemię: ukazał się fragment muru z poczerniałej cegły, biegnący ukośnie w dół. - Tak myślałam... Zamurowane wejście do podziemi. - Ale skąd?... - "A Budda na swym tronie strzeże drogi ku wyzwolonym, którzy czekają na godnego..." - wyrecytowała cicho. - Od kogo to słyszałaś? - Od Kucharza. Przechodziłam pod jego drzwiami, gdy deklamował na głos. Może odczytywał starą księgę. Dobiegł nas daleki odgłos sanatoryjnego gongu, wzywający na kolację. Zamaskowaliśmy dół warstwą gałęzi. "Niechaj każda żyjąca istota, słaba czy silna, duża czy mała, bliska czy daleka - niechaj każda żyjąca istota pełna będzie radości. Niech nikt nie oszukuje nikogo, niech w żaden sposób źle o nim nie myśli, niech się nie unosi gniewem ani nie knuje zła przeciw innej istocie. Tak jak matka, dopóki żyje, troszczy się o swe dziecko, tak człowiek powinien darzyć wszechogarniającą miłością wszystkie żywe istoty. Powinien odczuwać bezgraniczną miłość do całego świata, miłość rozprzestrzeniającą się we wszystkie strony, niczym nie ograniczoną, bez cienia nieprzyjaźni. Stojąc, chodząc, siedząc czy leżąc, winien być przepełniony miłością. Jest to właśnie stan nazywany przez ludzi« stanem wzniosłym». ...Oto pewien człowiek zakopuje skarb w głębokim dole i myśli: przyda mi się, gdy będę w potrzebie, gdy stracę łaskę króla, jeśli mnie okradną lub popadnę w długi, jeśli zabraknie pożywienia albo dotknie mnie zły los. Ale cały ten skarb może nie przynieść właścicielowi korzyści, bo przecież jest możliwe, że zapomni gdzie go ukrył, albo zabiorą mu wrogowie czy nawet krewni, gdy go nie będzie pilnie strzegł. Miłosierdziem jednak, dobrocią, powściągliwością i panowaniem nad sobą - zarówno mężczyzna, jak i kobieta mogą zdobyć skarb dobrze ukryty. Skarb, którego nie zabiorą złodzieje. Mądry człowiek winien czynić dobro - to jest skarb, którego nigdy nie straci". Kucharz przerwał lekturę starodruku i spojrzał na mnie z zadumą: - Główna cnota, miłość, w języku sanskrytu brzmi "rnajtri". Pochodzi od słowa "maitr", co znaczy "przyjaciel". Można je również tłumaczyć jako "dobrą wolę" lub "życzliwość". Już w pradawnych czasach utożsamiano miłość z przyjaźnią, przyjaciel to był ten, którego się kochało. - Nie na odwrót? - Uczucia odnoszą się do innych. Więc najpierw człowiek: jeśli wróg, budzi nienawiść, jeżeli przyjaciel, należy okazywać mu życzliwość, kochać go. Budda potępiał nienawiść, ponieważ wiedzie ona ku czynom gwałtownym, niesprawiedliwym, kala godność ludzką. Miłość to dobro. Wyzwala w człowieku piękno i daje ujście szlachetności. Czyni go wolnym. - Bywa przecież i zła miłość - powiedziałem. - Bez przyjaźni. Myślę, że gdyby nawet trzeci zakochał się w kimś, pozostałby sobą. - Mówisz o miłości do siebie. - Kucharz przysunął mi czarkę z rubinowym pachnącym napojem, łyknąłem, przyjemne ciepło rozeszło się po ciele. - Narcyz zakochał się we własnym odbiciu, spojrzawszy w strumień. Są ludzie, dla których inni to lustra. Budda potępiał taką miłość. Drogę ku doskonałości upatrywał w miłosierdziu i poświęceniu. Kucharz znowu sięgnął po opasły tom, delikatnie przewrócił kilka pożółkłych kartek. Znalazł to, czego szukał. Odczytywał powoli, tłumacząc z sanskrytu: "Biorę na siebie czyny wszystkich istot, nawet tych, które przebywają w piekłach, w innych światach, w królestwach kary... Biorę na siebie ich cierpienia, dźwigam je, nie uchylam się od nich, nie drżę. Nie lękam się i nie tracę serca. Muszę dźwigać brzemię wszystkich istot, albowiem ślubowałem, że zbawię wszystkie istoty, przeprowadzę je bezpiecznie przez las narodzin, starości, choroby, śmierci i powtórnego narodzenia... Nie myślę o własnym zbawieniu, lecz staram się udzielić wszystkim istotom królewskiego daru najwyższej mądrości. Przeto biorę na siebie całą niedolę tych istot. Postanawiam odcierpieć wszystkie męki we wszystkich czyśćcach wszechświata. Albowiem lepiej, żebym ja jeden cierpiał, niż miałoby cierpieć nieprzeliczone mnóstwo żywych istot... Oddaję siebie w zamian za nie wszystkie. Odkupuję wszechświat z mroków czyśćca, z łona ciała, z królestwa śmierci. Zgadzam się na to, aby cierpienie moje stało się okupem za wszystkich żyjących, dla dobra ich wszystkich. Zaprawdę nigdy ich nie opuszczę. Postanowiłem przeto zdobyć najwyższą wiedzę dla dobra wszystkiego co żyje, dla zbawienia świata..." - Pan złożyłby takie ślubowanie? - spytałem. - Kucharzowi nie przystoi... - Usłyszałem cichy śmiech starca. - Przy garnkach? Spojrzałem na wygoloną do połysku czaszkę Kucharza, na brunatną, pofałdowaną skórę twarzy, opinającą ostre kości policzkowe, na nieco skośne, bardzo wąskie oczy i rzadką bródkę, którą głaskał dłonią. - Nazwano mnie Mahatmą - powiedziałem. - Za wcześnie. To była dopiero zapowiedź. - Zapowiedź... przeszłości? - Świat jest ruchem, czyli jednością. Coś było, jest, może być znowu. Droga ku wyzwoleniu biegnie spiralą, a sekret czasu jest największą tajemnicą natury. - Jak na człowieka od garnków mówi pan rzeczy nader skomplikowane - odezwałem się z uśmieszkiem. - Gdybyśmy mieli z Milczucha pewność, że na terenie sanatorium znajduje się wysłannik z Tybetu... - ...a nie hobbysta, który interesuje się buddyzmem w chwilach wolnych od pitraszenia... - Mhm - potwierdziłem. - I gdybyśmy wiedzieli, po co chce zejść do pod-ziemi... - To wówczas? - ponaglił łagodnie Kucharz. - Gdyby przyrzekł, że weźmie nas ze sobą... nam można zaufać. - Na miejscu emisariusza odrzuciłbym ten warunek - powiedział Kucharz. - Podziemia bywają niebezpieczne. Łatwiej zejść niż powrócić. - Znamy już drogę. Możemy zejść sami... - Nie róbcie tego! Głos Kucharza zabrzmiał surowo, była w nim przestroga, niemal kategoryczny rozkaz. Ścisnął mi dłoń do bólu: zaskakująca siła w drobnej starczej ręce - Ale... - Nie ważcie się! - Zapanował nad sobą; pomarszczona twarz rozpłynęła się w żartobliwym uśmiechu, oczy patrzyły ciepło: - Stare podziemia mogą się zawalić, mur jest przegniły, kruchy. Nie masz prawa narażać swego życia, a tym bardziej życia koleżanki. Na pewno jesteś rozsądnym chłopcem, Marcelu. - Zawiadomimy archeologów? - spytałem. - Tak, oczywiście - odparł po pauzie Kucharz. - Ale... nie musimy zanadto z tym się spieszyć. Ekipa badaczy zakłóci rytm życia w sanatorium, doktor Jael zechce przygotować się do tego. - Znów zrobił pauzę. - Już mu powiedziałeś, że odkryliście zejście do podziemi? Poruszyłem przecząco głową. - Weźmie nas pan ze sobą? - zapytałem. Kucharz milczał. Nerwowo szarpał koźlą bródkę. - Nie powinienem... - Bez naszej pomocy nie znajdzie pan wejścia. - Jest jeszcze czas. - Kucharz zajrzał do starej księgi, poszperał w niej, wymamrotał kilka niezrozumiałych słów. - Do pełni księżyca pozostało dwanaście dni. Uśmiechnął się: - Wyprawy archeologiczne najlepiej rozpoczynać podczas pełni księżyca. - Dlaczego? - spytałem. - Ponieważ noc jest romantyczna, a pełnia daje jasność. Powinieneś już iść, zrobiło się późno. Siostra Przełożona może się o ciebie niepokoić. Wstałem. Nim wyszedłem, zadałem Kucharzowi jeszcze jedno pytanie. Milczał długo. - Bywam tam - Odezwał się wreszcie. - Choć żadnemu z nich nie jestem potrzebny. Pławienie się w szczęściu nie wymaga świadków. - Są szczęśliwi? Przecież umierają. - Wszyscy umieramy - powiedział Kucharz. - Od chwili narodzin. - Ale oni są w agonii! - Sala 13 to zasłużona duma doktora Jaela. - Kucharz spoglądał nieruchomo w przestrzeń nad moją głową. - I jego największy sekret zarazem. Nigdy nie próbuj tam przeniknąć, ponieważ włamałbyś się do innego świata. - Mogę tam trafić w naturalny sposób... - mruknąłem. Kucharz zbliżył się do mnie, zajrzał mi w oczy. Patrzył długo i badawczo, jakby coś odczytywał. - Nie trafisz do Sali 13 - powiedział z przekonaniem. - Masz przed sobą dużo lat ciekawego życia. - Pan widzi przyszłość? Na twarzy Kucharza pojawił się wyraz pogodnej zadumy. Położył mi ręce na ramionach. Milczał. Z dołu dobiegały cichnące głosy, to w sypialniach układano się do snu. Jeszcze kwadrans i Siostra Przełożona rozpocznie swój nocny obchód, sprawdzając, czy wszyscy są w łóżkach, a światła pogaszone. - Byłem w przyszłości - usłyszałem. - Tak mi się przynajmniej zdaje. Dawno temu. Opowiedział mi o nagłym ataku serca, karetce reanimacyjnej, potem szpitalnej sali; kiedy zdawało się, że wszystko już dobrze, serce raptem stanęło. - Pan umarł? - spytałem szeptem. - Nikt nie wie, gdzie przebiega prawdziwa granica życia i śmierci. Mój stan nazwano śmiercią kliniczną. Usłyszałem to wyraźnie i zobaczyłem kilku lekarzy pochylonych nad moim ciałem. Patrzyłem na nich z góry, jakbym był zawieszony w powietrzu. Krzątali się, masowali moją klatkę piersiową, siostra pośpiesznie szykowała zastrzyk. Byli zdenerwowani. Ja nie; obserwowałem ich spod sufitu i czułem tylko szczególną konsternację, ponieważ nie rozumiałem, co się ze mną dzieje. Miody lekarz powiedział, że nic to już nie da, jego starszy kolega, szpakowaty, z bródką, kazał siostrze podać defibrylator. Zapamiętałem każde słowo. Później, gdy wróciłem do życia, nie mogli tego pojąć: cytowałem dosłownie wszystkie ich uwagi, opisywałem zachowanie, czynności. Po chwili - jeśli w ogóle można tu mówić o upływie czasu - obraz znikł i Kucharz znalazł się w kompletnych ciemnościach, odnosząc wrażenie, że płynie dokądś albo szybuje i że ta ciemność nie jest mrokiem kosmicznym, lecz zamkniętą przestrzenią, czymś jak tunel. Szybowanie było przyjemne. Gdzieś nad sobą dostrzegł nikle światełko, które zaczęło potężnieć zbliżając się, aż przeszło we wszechogarniającą jasność, rozkoszną promienistość, która jednak nie oślepiała. Widział swoich bliskich, krewnych i przyjaciół - samych zmarłych - czuł ich życzliwość, pomagali zbliżyć się do jasności. Światło było miłością, ukojeniem. Równocześnie odebrał w sobie głos, płynący z owej promienistości, który zaproponował mu wejrzeć w minione życie. Zobaczył je cale w jednym momencie, dobre i złe uczynki, szczegóły z dzieciństwa, młodości, lat dojrzałych, wszystko na raz i z niespotykaną wyrazistością. Głos nie był surowy, nie zawierał potępienia. Zapragnął wtedy gorąco i żarliwie połączyć się z cudowną jasnością, ale dzieliła ich nieprzekraczalna linia, więc musiał zatrzymać się i znowu poczuł w sobie głos, który łagodnie nakazał mu wrócić, ponieważ nie nadszedł jeszcze czas właściwy: życie ziemskie trzeba godziwie zakończyć. "Oddycha! - usłyszał głos lekarza. - Wraca mu przytomność!" Pamięta, że wcale nie był uradowany z powrotu do życia, długo jeszcze tęsknił do niewysłowionych doznań, których przedsmak poznał na granicy światła. - To mogła być maligna - powiedziałem niepewnie. - Jeśli umarli bredzą - odparł z uśmiechem Kucharz. - Nauka tego nie potwierdza. W momencie śmierci klinicznej byłem podłączony do encefalografu, fale mózgowe zanikły. Tak zwany płaski zapis; dla lekarzy nie żyłem w pełnych stu procentach, nie mogłem więc ani śnić, ani bredzić, ani słyszeć czy widzieć czegokolwiek. - To fantastyczne... - mruknąłem. Opisy podobnych do moich przeżyć można znaleźć w Biblii i w Tybetańskiej Księdze Zmarłych - powiedział Kucharz. - Niemal identyczne relacje zarejestrował amerykański lekarz, który rozmawiał z reanimowanymi. Sto pięćdziesiąt relacji różnych ludzi, co wyklucza przypadkową zbieżność. - Nie wierzę w cuda - powiedziałem, patrząc tępo w podłogę. - Ja też - zgodził się Kucharz. - Ale nauka dotąd zna tylko trzy wymiary. Zdaniem uczonych może ich być nieskończenie więcej. Jeżeli przyjąć, że osobowość ludzka nie umiera wraz z ciałem, tylko przechodzi do innego wymiaru, możliwości są nieograniczone. - A co z reinkarnacją? - spytałem. - O tym wie ten, kto przekroczył granicę. Ja, niestety, musiałem zawrócić. - Żeby zejść do podziemi? Kucharz nie odpowiedział. Popchnął mnie lekko w kierunku drzwi, żegnając uśmiechem, w którym z żartobliwą ironią splatało się zamyślenie. Pierwszy spoczywał w bujanym fotelu pod gruszą i bezgłośnie poruszał wargami, delektując się poezją Byrona; tomik był oprawiony w wiśniową skórkę, ze złociście tłoczonymi literami. Kiedy spróbowałem się zbliżyć, Trzeci zagrodził mi drogę, przyłożył palec do ust. - Nie teraz... - wyszeptał. - Widzisz... Potrząsnąłem plikiem kartek z tekstami i rysunkami do gazetki ściennej: - To już siódme podejście. Musi mi zatwierdzić dzisiaj, jeśli gazetka ma być gotowa na czwartek. - Ja zatwierdzę - Trzeci wyciągnął rękę po kartki. - Trzeba oszczędzać Pierwszego, jest pochłonięty ważniejszymi sprawami. Szykuje mowę na ognisko. - Będzie ognisko? - zdziwiłem się. - Przecież ogniska są odwołane. - Odwołane do odwołania. Ta mowa wymaga szczególnego nastroju, nawiąże do ognia, więc ognisko zostanie przywrócone. Tak przypuszczam. Chciałem już wręczyć Trzeciemu teksty i rysunki, gdy Pierwszy niespodziewanie uniósł głowę, spojrzał na mnie i gestem nakazał się zbliżyć. Zamglone spojrzenie przejaśniło się, na ustach zagościł przyjazny uśmiech: - Coś ważnego, Marcelu? - Uważam, że nie wolno ci przeszkadzać w takiej chwili - zaczął Trzeci. - Mogę sam przejrzeć materiały do gazetki... - Drobiazg - przerwał mu Pierwszy. - Nigdy nie uchylam się od obowiązków. Inaczej, jak mógłbym tego wymagać od innych? Zostaw nas samych, Trzeci. Odniosłem wrażenie, że przez twarz Trzeciego przemknął grymas gniewu, który zastąpił natychmiast przymilnym wyrazem gorliwości: - Oczywiście, Pierwszy. Już mnie nie ma. Przepraszam. Zniknął w gąszczu krzewów, chyba nie odszedł jednak daleko, albowiem szelest gałązek urwał się nagle. Podałem Pierwszemu plik arkusików, przejrzał je starannie, jeden po drugim: - Dobre... Interesujące... Nie przesada z tymi pochwałami pod moim adresem? - Artykuł nie był zamówiony - odparłem. - Grupowy Rudolf napisał go z własnej inicjatywy. - Rudolf... Ciekawy chłopiec. Duża inteligencja, wrażliwość, dawno to zauważyłem. Nie chciałbym cenzurować tekstów, jeżeli nie jest to konieczne. Gdybyś uznał za stosowne, sam stonuj te zachwyty. Nie ma głupich, pomyślałem, pamiętałbyś mi to do końca życia. W najbliższym przemówieniu usłyszelibyśmy, że uzurpowanie sobie prawa do przycinania cudzych poglądów jest przejawem zawistnej głupoty i miałkości ducha. Na koniec podsunąłem Pierwszemu notatkę o nim i o Drugiej. - Wpłynęła anonimowo - wyjaśniłem. - W zasadzie anonimów nie zamieszczamy, postanowiłem ci jednak pokazać. Pierwszy przeczytał notatkę kilka razy i spojrzał na mnie pytająco: - Ja kocham się w Drugiej? Tak wam się wydaje? - Nie wszystkim... - Ale niektórym! Może to aluzja, że dlatego została Drugą? - Skądże! - zaprotestowałem. - Ludzie widzą to, co chcieliby widzieć. Miłość Pierwszego i Drugiej byłaby dla nich wzorem... - Bzdura! - przerwał mi Pierwszy, odrzucając głowę z wyrazem oburzenia. - Ten, komu powierzono troskę o dobro ogółu, zajmuje się miłostkami! Co byłby wart Pierwszy, który nie poświęcałby wszystkich swych sił, myśli i uczuć społecznej sprawie?! Całuski, pieszczotki, przewracanie oczami... tfuj! Z obrzydzeniem wetknął mi w dłoń kartkę z notatką, nakazując gestem, bym ją podarł na strzępy. Nie zrobiłem tego. - Mam inne zdanie - powiedziałem półgłosem. Pierwszy powinien być takim samym człowiekiem jak wszyscy. Dopiero wtedy można go podziwiać za wyjątkowość. Pierwszy przyjrzał mi się z ukosa, ironicznie: - A czymże jest wyjątkowość? Panowaniem nad przyziemnymi odruchami, Marcelu. Zakochać się może każdy, ale nie każdy jest zdolny do osobistych wyrzeczeń dla dobra sprawy. Gdybym nawet zakochał się w Drugiej, stłumiłbym to w sobie. Jestem na służbie i nie wolno mi. - Mam inne zdanie - powtórzyłem z uporem. - Słucham. Bądź ze mną szczery do końca. - Wystarczy ci nasz podziw? Bez uczuć? - Dlaczego bez uczuć? - Ponieważ uczucia może budzić tylko ten, kto jest podobny do nas. Musi mieć słabości, wahania, lęki. Bywać zakochany, jak każdy z nas... Pierwszy milczał. Patrzył nieruchomo przed siebie smutnymi oczami, jakby stare parkowe drzewa brał na świadków swojej udręki. - Nie jestem jednym z was - rzucił drewnianym głosem. Pierwszy to samotność. - Z urzędu? - zapytałem cicho. Nie dosłyszał. Wyjął mi z rąk notatkę i przeczytał ją jeszcze raz: - Wierzysz, że Druga mnie kocha? - To już nie ma znaczenia - odparłem. - Przeciwnie! - raptem ożywił się Pierwszy. - Jeżeli ogół życzy sobie tego, możemy stanowić parę. Mógłbym nawet pisywać wiersze na jej cześć! Wzniosłe liryki, ukazujące drogę! I smutne zarazem, ponieważ dla dobra innych nie mam prawa oddać się całkowitemu uczuciu. - Zamieścimy notatkę? - Pomyślę. - Pierwszy - wyrwało mi się - miałeś kiedyś rozwolnienie? Nawet brwią nie poruszył. - Samotnego zrozumie tylko samotny - powiedział. - Nie wymagam, żebyście mnie rozumieli, wystarczy mi wasza ufność. Brzemienia, które dźwigam, z nikim podzielić nie można. Wtedy uświadomiłem sobie, że jedno z dwojga: albo naprawdę go nie rozumiem, bom za głupi, albo on jest głupcem. Czy głupiec może zostać Pierwszym? I utrzymywać się długo przy władzy? Rządzić? Podporządkować sobie mądrzejszych? Przecież doktor Jael nie wtrąca się - można wybierać Pierwszego choćby co miesiąc, byleby był w sanatorium porządek i doktor nie miał z nami kłopotów, o to mu idzie jedynie, reszta jest naszą sprawą; w takim razie dlaczego tak trudno zmienić Radę? Może działa tu jakieś prawo, z którego wynika, że zmiany są szkodliwe, a nowe nie musi być lepsze od starego, skoro stare funkcjonuje? Prawo równowagi i stabilności? Trzeci połknąłby Pierwszego, gdyby mógł. Z takimi ambicjami! A jednak Pierwszy budzi w nim respekt, czasem lęk. Dlaczego? Może Trzeci po cichu steruje Pierwszym? Gdyby nawet: Trzeciemu by to nie wystarczyło, jeśliby dostrzegł szansę zajęcia miejsca tamtego. Więc jej nie ma. Widocznie Pierwszy umie zeskoczyć z postumentu, gdy zabrzmi alarmowy dzwonek i przyłożyć komu trzeba, aż iskry lecą - a potem uwznioślić, przyoblec. Przypomniałem sobie opowieść Trzeciego o poprzedniej Radzie. Było to dawno temu; Trzeci, jeden z najstarszych pacjentów sanatorium w Dolinie Światła, dopiero tu przybył. Rada składała się z trzech twardzieli, których bano się jak ognia - była to mafia, bezwzględna i bezlitosna, najmniejszy opór karano kocówą: delikwenta przykrywano kocem, kneblowano mu usta i wymierzano razy skórzanym paskiem przez koc, żeby nie było śladów na ciele. Trzeciego bito raz, potem już uważał. Nie wziął udziału w spisku przeciwko Pierwszemu, na czele którego stał Drugi, obiecując uczestnikom wszelkie funkcje i nagrody, gdy zajmie miejsce Pierwszego. Mieli zwołać zebranie wyborcze, kiedy Pierwszemu będą przetaczać krew; ówczesny Trzeci był aktywnym spiskowcem, inicjatorem nawet, co mu nie przeszkodziło donieść Pierwszemu, że szykuje się zamach. Zapewne wykalkulował, że to bardziej mu się opłaci. Pierwszy wymknął się z gabinetu zabiegowego w ostatniej chwili, publicznie wybił Drugiemu kilka przednich zębów, zdegradował, skazał na bezterminowy bojkot i mianowawszy Trzeciego Drugim wrócił na zabieg. Znamienne: wszyscy spiskowcy stanęli po stronie legalnej władzy, odwracając się od przywódcy spisku. Co i tak nie pomogło - Pierwszy gnębił ich uporczywie, aż sam trafił do Sali 13, i wtedy wybrano nową, obecną Radę Trzech. - Nad czym się zamyśliłeś? - usłyszałem głos Pierwszego. - Zastanawiam się - odparłem. - Czy można ufać nie rozumiejąc. - Przecież ufają mi tu wszyscy. - Pierwszy głaskał opuszkami palców wiśniową skórkę okładki. - Więcej ci powiem: czuję, że jestem przez was kochany i to dodaje mi sil w znoszeniu samotności. - Mówisz serio? - wyrwało mi się raptem. Pierwszy zbliżył się do mnie, przechylił głowę i kilka chwil nieruchomo patrzył mi w oczy. - Powiedz - odezwał się cicho. - Przysięgam, że nie będzie konsekwencji. - Ja się nie boję - mruknąłem patrząc w ziemię. - Żal mi ciebie. Jesteś ślepy jak kociak. - Mów dalej - poprosił Pierwszy. - Kto jest przeciwko mnie? Co knuje? - Nie mam zwyczaju donosić - powiedziałem. - Idzie o to, żeś sobie wmówił powszechną miłość. Albo ktoś ci wmówił. Wierzysz, że wszyscy są zadowoleni, stosunki panują idealne, nikt nie chce zmian. Co ty widzisz ze swojego tronu? Tylko to, co niektórzy chcą ci pokazać. Separujesz się, nie gadasz z ludźmi po ludzku, odstawiasz przed nimi bóstwo. Ani się obejrzysz, Pierwszy... - Dokończ... - Nie umiesz być normalny? Taki jak my wszyscy? Pierwszy odłożył książkę, pochylił głowę i splótł palce jak do modlitwy. - Byłem taki sam jak każdy z was - usłyszałem jego szept. - Odpowiedzialność zmienia... Jest okrutnym ciężarem. Ten kto pilnuje, żeby inni żyli normalnie, w sprawiedliwości i porządku, musi stać z boku. - Ponad? - Tak. Z boku i ponad. Ma obowiązek być inny. Budzić respekt, ciekawość, nawet lęk. Przeciętniak nie ustanowi praw ani nie potrafi ich egzekwować. Myślisz, że lubię czytać wiersze? Już mi bokiem wyłażą! Gdyby w sanatorium zapanowała moda czytania wierszy, ja zająłbym się astrologią. Nie wolno mi się z nikim spoufalać, być rozumianym do końca, grać w piłkę, pływać z wami łódką, chodzić na dyskoteki. Dla waszego dobra, Marcel! - Źle ci z tym? - zapytałem. - Pewnie, że źle. - To dlaczego nie zrezygnujesz? - A kto mnie zastąpi? Kto sobie poradzi? Kto zechce dźwigać ten ciężar uczciwie i z poświęceniem? Spojrzałem w oczy Pierwszemu. Były wielkie, mroczne, z rozszerzonymi źrenicami. - Wyobrażam sobie, że można być dobrym Pierwszym bez tego cyrku - powiedziałem. - Bez dźwigania ciężaru i udręk samotności. Zwyczajnie. Demokratyczne wybory co trzy miesiące, przegłosowany regulamin, samorząd w rodzaju szkolnego. Wszyscy byliby zadowoleni. - Nie masz pojęcia o sprawowaniu władzy. - Pierwszy uśmiechnął się smutno. - Podstawą sprawiedliwego ładu jest, niestety, strach. Ludzie muszą się bać i kochać równocześnie. Tylko surowy nauczyciel ma autorytet, łagodnemu łazi się po głowie. Na demokrację jest miejsce w regulaminach, żeby poprawiać ludziom samopoczucie. W życiu liczy się twarda ręka; inaczej panowałby bałagan, każdy ciągnąłby w swoją stronę i wszyscy czuliby się nieszczęśliwi. - Nie wymyśliłeś tego na własne usprawiedliwienie? - zapytałem, znowu patrząc w ziemię. - Kiedyś przestanę być Pierwszym. Może ty nim będziesz. Wtedy zrozumiesz, że mam rację, albo cię obalą w krótkich abcugach. - Jeśli tak musi być, za nic nie zgodziłbym się zostać Pierwszym - powiedziałem. - Ale nie wydaje mi się. Gdyby na czele Rady stanął, powiedzmy, Piotrek, wiedziałby, co kto czuje i myśli. Nie szafowałby karami. Każdy by miał maksymalną swobodę... - Dlaczego Piotrek? - podejrzliwie przerwał mi Pierwszy. - Mówią o tym? - Nic podobnego - zapewniłem. - Próbuję sobie tylko wyobrazić na miejscu Pierwszego chłopaka, który jest skromny, łagodny, bez pretensji. - Kto by go słuchał? Większość jest za porządkiem. Wspierałaby Piotrka przeciwko mniejszości. Pierwszy wrócił na fotel, założył nogę na nogę i sięgnął po tomik w wiśniowej skórze, dając mi do zrozumienia, że audiencja się kończy. - Jeżeli widzicie lepszego kandydata na Pierwszego, będę szczerze rad - powiedział nieswoim, sztywnym głosem, kartkując książkę. Przestraszyłem się; łatwo było przewidzieć, że Pierwszy powtórzy naszą rozmowę Trzeciemu, a Trzeci zacznie węszyć, puści w ruch swoje tajemne sprężyny, tego przestraszy, owego pozyska, w końcu trafi na siad... - Nie widzimy lepszego kandydata - powiedziałem do Pierwszego, siląc się na serdeczny ton. - Chciałem cię tylko zrozumieć. Doprawdy. - Nie zrozumiesz - odparł Pierwszy, pochylony nad książką. - Nikt nie zrozumie, kto nie był Pierwszym. - Chciałem odejść, zatrzymał mnie ruchem ramienia: - Notatkę o mnie i o Drugiej możesz umieścić w gazetce. To będzie dobre. Czy mi uwierzył? Patrzył na zadrukowaną stronę, ale byłem pewien, że nie czyta. Oddaliłem się bez pospiechu, zatoczyłem łuk i wróciłem, zaszywając się w krzakach. Po chwili Pierwszy odłożył książkę, rozejrzał się, półgłosem zawołał Trzeciego. Trzeci zjawił się niemal natychmiast, jakby czekał tylko na wezwanie. Widziałem na jego twarzy lekki uśmieszek, gdy spojrzał na Pierwszego: - Przynieść ci lemoniady? - Dziękuję, nie trzeba. Przypuszczam, że mogłeś słyszeć naszą rozmowę. - Każde słowo. - Co sądzisz o Marcelu? - Indywidualista. Rozpieszczony, trochę zarozumiały, inteligentny. Jeszcze nie w pełni się przystosował do naszego życia. Ale chłopak jest w porządku. - Musi cos mieć przeciwko mnie. Może nie on jeden. To przykre, gdy człowieka nie doceniają. - Marcel cię podziwia - powiedział po pauzie Trzeci. - Namawiając do rezygnacji? Poddając miażdżącej krytyce? Chyba nie słyszałeś? - Każde słowo - powtórzył Trzeci. - Przecież znasz psychikę indywidualistów, buntują się przeciw autorytetom. Im bardziej ktoś imponuje, tym większy stawiają opór. Chcą być zdobywani jak zalotnice. Byłem zaskoczony. Nie spodziewałem się tego po Trzecim. Warowałem w krzakach wstrzymując oddech. - Owszem - zgodził się Pierwszy. - Element podziwu jest u niego widoczny. Moja tajemniczość nie daje mu spokoju. Możliwe jednak, że równocześnie coś knuje, i z pewnością nie sam. - Wykluczone - usłyszałem kategoryczny głos Trzeciego. - Gdyby tak było, miałby się na baczności. - Wykluczasz spisek? - Absolutnie. Sam wiesz, że wszyscy cię kochamy. No, prawie wszyscy. Wszędzie może się znaleźć czarna owca, ale Marcel nie jest nią na pewno. Miałem z nim długie intymne rozmowy na twój temat. Pierwszy marszczył jeszcze brwi, wyglądał jednak na przekonanego. Westchnął. - Nie jest łatwo być Pierwszym - powiedział półgłosem. - Marcel chyba to zrozumiał... Uważaj na niego. - Ja tu na każdego uważam - Odparł Trzeci. - Mnie chyba ufasz. - Niestety, tylko tobie. Nikomu więcej. Ludzie są lekkomyślni, z absurdalną beztroską potrafią zepsuć najdoskonalszy mechanizm. Żałują, gdy jest już za późno. - Możesz byś spokojny, naszego nie zepsują - powiedział z przekonaniem Trzeci. - Czuwam nad tym. Już wiedziałem, że doktor Jael rozmawiał z Siostrą Przełożoną o Albinie. Tylko on pozostawał w łóżku i co drugi dzień robiono mu transfuzję, przeniesiony został również do separatki na parterze, co poprzedzało zazwyczaj, choć nie zawsze, zniknięcie w Sali 13. Zaproponowałem Milczusze, żeby go odwiedzić. Siostra Przełożona zabraniała wchodzenia do separatki, ale można to było zrobić po kryjomu, tuż przed kolacją, gdy Siostra wykonywała zastrzyki w gabinecie zabiegowym: trwało to najkrócej pół godziny. Przedtem nasza grupa spotykała się w parku. Hieronim był zdania, że bunt należy odłożyć - niezadowolenie narasta, czas pracuje dla nas, po przemówieniu Pierwszego na ognisku (podobno ma wprowadzić nowe rygory, jeszcze surowsze) nastroje będą takie, że wygramy sprawę bez pudła. - Zwlekamy i zwlekamy - mruknął Paweł. - Po co dłużej czekać? Trzeci węszy jak nigdy. - Niczego nie wywęszy - zapewnił Hieronim. - Ognisko jest w sobotę, a jutro Marcel wywiesza nową gazetkę z artykułem o Pierwszym i Drugiej. Ośmieszenie Pierwszego będzie nam na rękę. - Dlaczego ośmieszenie? - zapytał Piotrek. - To Druga wyjdzie na idiotkę. - Wszyscy wiedzą, że Pierwszy zatwierdza każdy tekst - odparł Hieronim. - Puścimy plotę, że sam go napisał, he, he... - Jestem za tym - odezwała się Milczucha. - W piątek mam rozmowę z doktorem. - Co ma jedno do drugiego? - zapytał Paweł. Milczucha nie odpowiedziała. Patrzyła nieruchomo przed siebie: w oddali między drzewami widać było staw z kolorowymi plamkami łódek. Poczułem nagły niepokój, ponieważ była to rozmowa poza planem - Milczucha chodziła na wizyty do doktora Jaela co drugi wtorek po kolacji. Czyżbym go przekonał, zmusił do czegoś? Ale do czego? Zgodziliśmy się zaczekać z buntem do niedzieli. Rozeszliśmy się pojedynczo, aby nie zwracać na siebie uwagi. Najpierw Hieronim, potem Paweł, wreszcie Piotrek. Zostaliśmy z Milczucha sami. Kiedy objąłem ją i przygarnąłem do siebie, mignęła mi w pobliżu twarz Drugiej. Wyraz dezaprobaty. Gderliwy półgłos: - Nie możecie tego robić dyskretnie? - Musisz podglądać? - odparowałem, demonstracyjnie przytulając Milczuchę. Kiedy zniknęła w gąszczu, mruknąłem z irytacją, że ta czarująca kretynka jest pewnie zazdrosna o miłość Tristana do Izoldy, a Milczucha powiedziała uśmiechając się, że nic nas to przecież nie obchodzi. Każdy ma swój problem. U każdego objawia się na własny sposób. Potem zakradliśmy się do separatki Albina. Nie powiedziałem Milczusze o podsłuchanej rozmowie między doktorem Jaelem a Siostrą Przełożoną. Starałem wyrwać ją z pamięci. Dlaczego doktor Jael nie miałby się mylić? Zdarzają się przecież niespodzianki, nazywane niekiedy cudami: człowiek nagle zdrowieje, choroba znika bezpowrotnie, organizm odnosi totalne zwycięstwo, którego nie umie objaśnić podręcznik medycyny. Rzadko tak bywa, co prawda, ale bywa. Może przydarzyć się Albinowi. Leżał na plecach, z półprzymkniętymi oczami, zielonkawy i jakiś przeźroczysty, skóra na twarzy przypominała przetłuszczony papier, usta były białe, spękane, nozdrza poruszały się szybko, jak gdyby łowiąc niepokojący zapach; w separatce unosiła się woń jodyny i spirytusu. - Część, mały - powiedziałem wesoło, siadając na łóżku obok Albina podczas gdy Milczucha stanęła w nogach, opierając się o emaliowaną poręcz. - Nasza koza zniosła jajko! - Kto... - Koza - powtórzyłem, szczerząc zęby. - Jajko na twardo, wyobrażasz sobie? Musisz to koniecznie zobaczyć! - Kto ty jesteś? - usłyszałem niewyraźny szept. - Marcel - odparłem. - Chyba mnie poznajesz. A tam stoi Milczucha. - Gdzie... dziadkowie? Wiedzieliśmy, że choroba Albian zaczęła się wkrótce po wypadku samochodowym, wyszedł z niego bez draśnięcia, babcia i dziadek zginęli na miejscu. Lekarze, opowiadał nam, łączyli początek jego choroby z szokiem powypadkowym. - Nikogo tu nie ma oprócz nas - powiedziała Milczucha. - Nie wygadaj się przed Siostrą Przełożoną. - Byli dopiero co... Czekają na mnie. Nie trzeba się bać... - Czego niby? - spytałem, czując ciarki na grzbiecie. - Śmierć nie boli - powiedział wyraźnie, unosząc nieco głowę i patrząc na nas, jakby się zwierzał z ważnego sekretu. - Śmierć jest cudowna. Gdyby ludzie wiedzieli, chcieliby zaraz umrzeć. To sekret... Nie mówcie nikomu... - Co nas obchodzi śmierć? - Milczucha uśmiechnęła się do Albina, oczy miała rozszerzone nienaturalnie. - Tu nikt nie umiera. - Ja umieram - odparł pogodnie Albin. - Dziadkowie czekają. Jutro będę z nimi. Wielkie ciepłe światło, widzę je, ono mnie grzeje, zimno tutaj... Milczucha podeszła szybko, pochyliła się nad Albinem i opatuliła go kołdrą. Dotknąłem bezwładnej dłoni małego, była chłodna, wilgotna, jak z gumy. - Głupstwa gadasz - powiedziałem. - Pewnie miałeś jakiś durny sen. Każdy z nas czasami czuje się podle, a potem następuje poprawa. Za parę dni pójdziesz z nami na łódki. Papierową twarz Albina rozjaśnił dziwny uśmiech, jakby mu ktoś oświetlił twarz od środka: - Nie litujcie się. To mnie was szkoda. Że musicie jeszcze tu zostać. Będę tam na was czekał... Oczy Milczuchy zaszkliły się, szybko odwróciła głowę. Mnie też zrobiło się nieswojo. Odniosłem wrażenie, że palce Albina odwzajemniły mój uścisk leciuteńkim drgnieniem. - Musisz wyzdrowieć, mały - powiedziałem szeptem. - Trzeba tylko chcieć. - Ja nie chcę... Tam jest lepiej. Nie ma zastrzyków, lekarstw. Żadnego bólu. Pierwszych, Drugich, Trzecich... Bojkotu... Złych snów, tęsknoty za domem, dokuczania... Każdy szybuje wysoko-wysoko, grzeje się w ciepłym świetle i jest taki szczęśliwy! - Skąd wiesz? - zapytała po pauzie Milczucha. Albin przesunął koniuszkiem języka po spierzchniętych wargach. Obok stała szklanka z wodą, zanurzyłem w niej watkę na drewienku i zwilżyłem mu usta. - Widzę - usłyszeliśmy. - Najpierw przez mgłę, teraz lepiej, bliżej... Zaśpiewajcie mi. Zerknąłem na Milczuchę, odpowiedziała mi bezradnym spojrzeniem. "My jesteśmy krasnoludki - zanuciłem cicho - hopsa sa, hopsa sa, pod grzybkami nasze budki, hopsa sa, hopsa sa..." Twarz Albina rozpromieniła się wewnętrznym blaskiem, oddech przygasł, jakby pogrążył się we śnie. Umilkłem. Nie zareagował. Pogłaskałem lodowatą rękę z siniejącymi paznokciami i dałem znak Milczusze. Wyszliśmy na palcach. Rozdział szósty Znalazłem gazetę na swoim łóżku. Ktoś obwiódł czerwonym mazakiem niewielką notatkę na pierwszej stronie. "Aresztowano byłego prezesa. Henryk Jung przed sądem." Ukryłem gazetę pod kołdrą. Dopiero w nocy, gdy wszyscy już spali, wymknąłem się z sypialni i przeczytałem tekst w łazience. "Prokuratura zastosowała areszt śledczy wobec b. prezesa Henryka Junga. Akt oskarżenia zarzuca m.in. (...) - litery skakały mi przed oczami - (...) były dygnitarz poniesie zasłużoną karę". Odczytałem notatkę kilka razy, zapamiętując każdy przecinek, kreseczkę, kropkę. Potem podarłem gazetę, a strzępki wrzuciłem do muszli i opróżniłem rezerwuar. « Mdłe, blade światło matowej żarówki pod sufitem. Dzwoniąca cisza, zapach karbolu, czerń za szybą. Brud. Podłość. Nienawidzę świata. Kto mi podrzucił gazetę? Wszystko jedno, kto. Ojciec siedzi w więzieniu, być może w jednej celi z jakimiś bandziorami, złodziejaszkami, innym draństwem. Znak równości między nimi. Jak go uratować? Wyszedłem z łazienki, korytarz był pusty. Schody, jadalnia, taras. Znalazłem się w parku pośród szeleszczących drzew, księżyc nurkował w chmurach, pachniało świeżo skoszonym sianem, stopami czułem ciepłą wilgoć traw. Ruszyłem w stronę ruin. Rozglądałem się, szukając Białego Lamy, bo przyszło mi na myśl, że on będzie mógł pomóc, zrobić coś niezwykłego i uwolnić ojca. Byłem gotów zapłacić za to każdą cenę. Nie pojawiał się; dotarłem do ruin, minąłem je i zanurzywszy się w krzewy, stanąłem nad płytą z wizerunkiem Buddy. Strumyczki księżycowego światła kładły się refleksami na nieruchomej kamiennej twarzy. - Zaklinam cię, Buddo - wyszeptałem bezdźwięcznie. - Pomóż mu. Ocal przed udręką. Ty wszystko możesz. W nocną ciszę zakradł się ledwo dosłyszalny dźwięk piszczałek i dzwonków. Dochodził z głębin ziemi, przefiltrowany i monotonny, jak kołysanka. Narastał. Wypełniał mroczną przestrzeń pogłosem, w którym dosłyszałem łoskot bębnów, a potem ludzki śpiew - chór bardzo dalekich głosów. Czyżby odpowiedź? Znak, że Budda mnie wysłuchał? - Zrobię, co mi każesz - powiedziałem, klękając przed płytą. - Niech tylko ojciec odzyska wolność. Wykonam każde twoje polecenie. Ratuj go, Buddo! Cos mnie zmusiło do uniesienia głowy. W prześwicie krzewów dojrzałem ruiny i unoszącą się wśród nich nieruchomo białą postać. Wisiała tuż nad ziemią. W bladym księżycowym blasku mogłem rozróżnić profil ze szpiczastą bródką i zarys luźnego habitu. Trwało to chwilę. Potem księżyc znurkował w chmurę i obraz znikł. Pobiegłem do ruin, raniąc bose stopy o jakieś sęczki, kamienie: - Musisz tu jeszcze być! Wysłuchaj mnie! Biały Lamo, błagam, pomóż mojemu ojcu! Z mroku doszedł mnie głuchy, jakby nieziemski szept: - Nie martw się, chłopcze... Będzie sprawiedliwość... Pierwszy raz poprosiłem Milczuchę, żeby weszła ze mną na strych. Przedtem posprzątałem komórkę, przykryłem skrzynię granatowym błyszczącym papierem, postawiłem na niej dzbanek z polnymi kwiatami: złocista żółć, makowa purpura, chabrowy błękit, do tego ciepła zieleń paprotników i zwiewne główki dmuchawca. Obok dzbanka umieściłem kupioną w klubowym kiosku butlę nektaru brzoskwiniowego, dwie wysokie szklanki, które pożyczył mi kucharz i talerzyk z kruchymi ciasteczkami, również od kucharza. W rogu komórki stały sztalugi przykryte płachtą białego płótna. Wziąłem Milczuchę za rękę i bez słowa poprowadziłem na górę krętymi żelaznymi schodkami, później mrocznym korytarzem o gotyckim sklepieniu, na końcu którego widniały owalne drzwiczki z kutego metalu, brunatne od rdzy. Pchnąłem je. Otworzyły się ze skrzypieniem ukazując wnętrze pełne słonecznego światła, płynącego przez szybę w suficie: polowe łóżko przykryte kraciastym pledem, stare krzesło z wymyślnie rzeźbionym oparciem i podłokietnikami w kształcie tygrysów, zasłonięte sztalugi i skrzynię z ogromnym, tęczowym bukietem, który oszołomił Milczuchę. - Są twoje - powiedziałem. - Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin. - Urodzin? Przecież nie znam daty... - Od dziś będziesz ją znała. - Pochyliłem się i z powagą pocałowałem dłoń Milczuchy. - Są właśnie dzisiaj. - On ci powiedział?! Zobaczyłem, że zesztywniała z przejęcia i z trudem zapanowałem nad sobą, żeby nie warknąć gniewnie. - Nikt mi nie powiedział - odparłem. - Sam wiem. Urodziłaś się czternastego sierpnia. Odtąd tego właśnie dnia będziemy obchodzić twoje urodziny. - Ale dlaczego, Marcel? Ogromne ciemnobrunatne oczy Milczuchy pełne były zdziwienia przemieszanego z niepokojem. Delikatnie wziąłem w dłonie jej twarz i przybliżyłem do swojej. Jakbym trzymał w dłoniach przestraszonego ptaka. Usta były rozchylone, wilgotne. Górną wargę przykrywał brzoskwiniowy meszek. Smoliste włosy wydzielały aromat ciepłych jabłek. - Kocham cię - powiedziałem cicho. - Już nigdy nikogo nie będę tak kochał. Dla mnie każdego dnia są twoje urodziny. Nasze wspólne święto. - Nie mów tak. - Mówię prawdę. - Boję się prawdy. W którejś chwili staje się nieprawdą... - Będę cię kochał zawsze - powiedziałem z przekonaniem. - Zobaczysz, Milczucho. Mam na to dowód. - Jaki może być dowód na miłość? - Milczucha pokazała w uśmiechu lśniąco białe zęby ze szparką między górnymi siekaczami; taka szparka podobno zapowiada szczęście w życiu. - Wkrótce się przekonasz - odparłem szeptem i pocałowałem Milczuchę w rozchylone wargi. Objęła mnie za szyję, przytuliła się mocno. Przez koszulę poczułem twardą krągłość jej piersi. Zrobiło mi się gorąco, krew zatętniła w skroniach, płucom zabrakło powierza. Odetchnąłem głęboko. - Na pewno mnie nie zostawisz? - usłyszałem. - Nigdy? Żeby nie wiadomo co się stało? Posadziłem ją obok siebie na polowym łóżku. Siedzieliśmy ze splecionymi ramionami, z czołem przy czole, włosy Milczuchy tworzyły ciemny namiot wokół naszych twarzy, od ich aromatu kręciło mi się w głowie. - Już się stało - szepnąłem. - A ja mimo to cię kocham. Mimo dzikiego bólu... aż się żyć nie chce. Odsunęła się ode mnie, spojrzała badawczo, z niepokojem: - Powiesz? Wbiłem oczy w podłogę: falowała jak łódź na wzburzonej wodzie, musiałem oprzeć się plecami o ścianę, żeby nie stracić równowagi. - Mój ojciec jest w więzieniu - powiedziałem spokojnie, tonem prawie obojętnym. Poczułem na swojej dłoni dłoń Milczuchy. Jej palce splotły się z moimi i przekazały sygnał, że nie jestem sam. Rozumiem cię, mówiły, wiem, co czujesz i dzielę to z tobą: pęknięty świat, smak goryczy, korowód upiorów. - Jest w więzieniu - powtórzyłem tępo. Wargi Milczuchy przylgnęły do mojego policzka. - Chciałabym mieć ojca - usłyszałem. - Choćby w więzieniu. Cofnąłem głowę i spojrzałem na Milczuchę z ciepłym uśmiechem: - Masz mnie. A ojca wypuszczą, obiecał mi to Biały Lama. Powiedział, żeby się nie martwić. - Śniło ci się? - Wczorajszej nocy rozmawiałem z Białym Lamą. W ruinach. Milczucha pokręciła głową z niedowierzaniem. - Nikt nie rozmawia z Białym Lamą... - Ja rozmawiałem. Poprosiłem go o pomoc i usłyszałem odpowiedź. Tak jak ciebie słyszę. - To dlaczego się martwisz? - twarz Milczuchy rozjaśnił uśmiech. - Biały Lama na pewno dotrzyma słowa. Spuściłem wzrok. Biały Lama nie obiecał mi przecież, że ojca wypuszczą. Przyrzekł, że stanie się sprawiedliwość... - Oczywiście - przytaknąłem. - Być może ojciec już jest w domu. A teraz okażę ci dowód, że masz dziś urodziny. Wstałem, podszedłem do sztalug. Lekkim szarpnięciem zdjąłem płótno z portretu. Był skończony. Chyba udało mi się to, czego pragnąłem: uchwycić zmienność uczuć, zarejestrować przeciwieństwa - posępną nieufność i naiwną czystość duszy, skrytość i szczerość, lęk i oddanie. Najlepiej wyszły mi oczy, był w nich niepokój i jakiś ciepły czar ukryty w głębi. Brwi z lekka wygięte ku górze, pytały o coś. Na rozchylonych wargach błąkał się tajemniczy półuśmiech z odrobinką goryczy, która za chwilkę może zniknąć. - Czy nie jestem twoim ojcem? - spytałem żartobliwie. Milczucha bardzo długo wpatrywała się w portret, jakby usiłowała zrozumieć samą siebie - tak ludzie przeglądają się w lustrze, gdy sądzą, że nikt ich nie widzi. - To ja? - zapytała cicho. Skinąłem głową. Potem objąłem Milczuchę za ramiona. - Masz dowód, jak cię kocham - szepnąłem jej w ucho. Dotknęła portretu opuszkami palców. Może chciała sprawdzić, czy istnieje naprawdę. - Nie jestem taka, Marcel. - Jaka? - Taka dobra, czysta... Jestem zła. - Jeszcze nie znasz siebie - powiedziałem. - Chcę ci w tym pomóc. Razem odbędziemy drogę. - Dokąd? - W głąb Milczuchy. A ty mi pomożesz rozeznać się w sobie. Ten, kto wymyślił miłość, to przede wszystkim miał na celu. Dzięki miłości można wniknąć w siebie najgłębiej. Milczucha ruchem powiek dała znać, że zgadza się ze mną. Po raz pierwszy całowałem jej piersi. Nie broniła mi tego. Leżała na wznak z szeroko otwartymi oczami i oddychała szybko, jakby chciała nacieszyć się naszym wspólnym powietrzem, wchłonąć je całe i zachować w sobie. Ja też oddychałem coraz szybciej. Aż, zachłystując się, utonęliśmy w słonecznej fali. Najpierw przed gazetką w sali klubowej stanęła niewielka grupa, czytając na głos kolorowe tytuły i komentując satyryczne ilustracje. Ktoś kogoś rozpoznał na portrecie "Czyściocha" zostawiającego po sobie brudną łazienkę; artykuł Grupowego Rudolfa, dowodzący z pasją, że Biały Lama to zabobon i wymysł durniów wywołał dyskretne wzruszenie ramion, podobnie jak tekst o konieczności wzmożenia dyscypliny, a zwłaszcza niesiusiania do wody podczas kąpieli w stawie: anonimowy autor dowodził, że sikają ci, co stoją w wodzie, ponieważ nie można tego robić pływając i domagał się, aby po wejściu do stawu natychmiast płynąć. Autorką nie podpisanego tekstu była Druga. Ciekawość wzbudził wycinek z kwartalnika medycznego o nowych sukcesach doktora Jaela w leczeniu chorób krwi, opis jego oryginalnej metody wpływania na procesy zachodzące w szpiku kostnym; dziennikarz, który rozmawiał ze słynnym doktorem, skarżył się jedynie, że odmówiono mu danych na temat śmiertelności w Dolinie Światła i sugerował zależność wyzdrowień także od mikroklimatu Doliny. - Hej! Spójrzcie tutaj! Obserwowałem z oddalenia czytających gazetkę. Spostrzegli wreszcie notatkę o miłości. Drugiej do Pierwszego, pochłonęli ją zachłannie - chwila ogłupiałej ciszy, potem trącanie się łokciami, mrużenie oka, coraz głośniejszy chichot... - "Dla nikogo nie są tajemnicą uczucia, jakie Druga żywi do Pierwszego" - zaczął odczytywać głośno rudy wesołek Izydor, strojąc miny pełne napuszonej powagi i teatralnie gestykulując. - "Gorące i głębokie, choć skrywane dotąd starannie. Nie wolno ich się wstydzić!" - Nie wolno! Mowy nie ma! - zawtórował chór rozbawionych głosów. - "Wszyscy kochamy Pierwszego, a on sprawiedliwie kocha nas wszystkich" - kontynuował Izydor. - "Miłość Drugiej jest wszakże uczuciem szczególnym, które łączy powszechny podziw z osobistymi emocjami zakochanej. Nie mogło ujść naszej uwadze, że Druga wzdycha, traci apetyt, nocami spaceruje po korytarzach, trapiona miłosną bezsennością..." - Nie mogło! Spaceruje! Trapiona! - podchwycił chór, z każdą minutą coraz większy. - "A jak patrzy na Pierwszego! Ukradkiem, zachwyconymi oczami, w rozmodleniu. Tak patrzeć umie tylko prawdziwa, niezgłębiona miłość... Rozumiemy intencje Pierwszego, który stara się nie okazywać, że i w nim kiełkuje uczucie do Drugiej: gotów, jak zawsze, do poświęceń i wyrzeczeń dla kolektywu, dławi w sobie naturalny odruch, nie pozwala przemówić sercu we własnej, osobistej sprawie. Nie chcemy tego!" - Nie chcemy! Niech przemówi serce! - "Miłość nie uchybia godności, nie pomniejszy naszego szacunku i podziwu. Przeciwnie! Przybliży do nas Pierwszego jeszcze bardziej, stanie się wzorcem dla każdego, kto kocha. A że mądry los wybrał właśnie Drugą, rozpalając w niej szlachetne uczucie..." - Mądry los! Szlachetne uczucie! - zaintonował chór. Nie przerwali zawodzenia na widok Drugiej, która weszła do klubu i stanęła w progu marszcząc brwi: - Co to za wycie? - Gratulujemy! - rozległo się wokół. - Niech żyje miłość od pierwszego wejrzenia! Trzeciego już nie podrywasz? Słusznie! Jak Druga to z Pierwszym! Może weźmiesz coś na apetyt? I na bezsenność? Druga, westchnij miłośnie! Twarz Drugiej sposępniała. - Głupcy - rzuciła sucho. Izydor skłonił się przed nią, wykrzywił gębę w wyrazie błazeńskiej pokory: - Wybacz maluczkim, nie rozumieją. Co ta zgraja może wiedzieć o wielkim uczuciu? Im tylko w głowie rowery wodne i deser. Przyziemne tałatajstwo, bez wyobraźni. - Co jeszcze powiesz - zasyczała Druga. - Jeśli o mnie idzie, już was widzę na ślubnym kobiercu. Widzę waszego syna, jak obejmuje przywództwo Rady... - A ja ciebie widzę jak szorujesz klozet - przerwała mu wściekle Druga. - Za co?! - Izydor błagalnie złożył ręce. - Przez pamięć naszych pocałunków w parku, chyba nie zapomniałaś... - Jakich pocałunków, staruszku? - rozległ się nagle cichy głos Trzeciego i na sali równie nagle zapanowała cisza. Izydor zmieszał się, zacisnął usta. Stał przed Trzecim marszcząc nos, jakby zamierzał kichnąć. - Żartowaliśmy sobie... - wymamrotał. - Ot, trochę śmiechu... Trzeci zajrzał mu w oczy, z dołu w górę, badawczo. - Trochę śmiechu z Drugiej? - zapytał łagodnie, kładąc dłoń na ramieniu Izydora. - Rada chyba nie zasłużyła żeby się z niej śmiać. A może Pierwszy sobie na to zasłużył? - No wiesz! - zaprotestował Izydor. - Ani mi to w głowie! - Już tak mówiłeś kiedyś - powiedział znacząco Trzeci, nie przestając patrzeć w oczy Izydora. - Nie uwierzyli, pamiętasz? Dyrektor szkoły uznał, że śmiech z cudzego nieszczęścia... Zawiesił głos. Twarz Izydora wyrażała zdumienie przemieszane z lękiem: - Ale... skąd ty o tym... - Rada wie wszystko - uciął Trzeci i zwrócił się do tłumu przed gazetką: - Kpić z czyjejś miłości mogą tylko durnie. Mam rację, koledzy? - Odpowiedział mu niewyraźny pomruk. - Chwilę temu był tu zgodny chór. No to proszę chórem: "Jesteśmy durnie". Długo będę czekał? A może wolicie inną karę? Pauza, zbiorowe westchnienie. I: - Jes - teś - my dur - nie... Jes - teś - my dur - nie... - Dziękuję - Trzeci skinął głową, zadowolony. - A teraz zapraszam wszystkich do zamiatania ścieżek w parku. Miotły są w przybudówce. - Miało nie być innej kary... - odezwał się głos z tyłu. - Jaka kara? - zdziwił się Trzeci. - O ile mi wiadomo, praca to zaszczyt. Mam rację, Druga? - Druga aprobująco skinęła głową, jeszcze z lekka oszołomiona. - Brać miotły i do roboty! - wrzasnął ostro Trzeci. - Już was tu nie ma! Tłum przepychając się, ruszył do wyjścia. Klub opustoszał, zostali tylko Druga i Trzeci. - Dziękuję ci - powiedziała Druga do Trzeciego. - Umiesz z nimi. - Jaka szkoda, że ty nie umiesz - odparł. - Musisz się nauczyć, nim zostaniesz Pierwszą. - Ja?! Zwariowałeś... - Nigdy nie wiadomo... - zaśmiał się cicho Trzeci. - Gdyby Pierwszy zrezygnował, mogą wybrać ciebie. - Dlaczego Pierwszy miałby zrezygnować? - zapytała szeptem Druga. - Nie powiedziałem, że zrezygnuje. Ale gdyby to zrobił... W odruchu urazy, obrażony za niewdzięczność, albo zmuszony niespodziewanie... Wszystko może się zdarzyć. - Nie wyobrażam sobie... - Słyszałaś ich śmiech? To nie z ciebie się śmiali. Z Pierwszego. Ja ich znam, łobuzów. Dobrze wiedzą, że bez jego zgody ten tekst nie ukazałby się w gazetce. Mogą nawet przypuszczać, że sam go napisał. - A kto napisał? Trzeci nie odpowiedział od razu. Wyjął z kieszeni listek gumy do żucia, zerwał srebrzyste opakowanie i włożył do ust. - Sprytnie to wykombinowałaś - odezwał się półgłosem. - Aleja naprawdę... - Myślisz, że jestem zazdrosny? Kochaj się w nim na zdrowie. Zauważ jednak, że ja ci to uświadomiłem. - Nie rozumiem - mruknęła Druga. - Kto ci powiedział, że piękna byłaby z was para? I że Pierwszy patrzy na ciebie inaczej niż na resztę dziewczyn? - Nie przypominam sobie. - Źle robisz. Beze mnie nic ci z Pierwszym nie wyjdzie. Wystarczy, jeśli się dowie, że flirtowałaś przedtem z Izydorem, z Marcelem... - Z Marcelem nic nie było! - ...wreszcie ze mną. Gdyby Pierwszy coś wywęszył i zażądał ode mnie detali, chyba nie śmiałbym niczego przed nim ukryć. Druga milczała. Pewnie walczyła ze sobą. W półmroku sali klubowej jej bujne złociste włosy, kładące się falami na ramionach, jaśniały jakby własnym światłem. Gdy uśmiechnęła się zalotnie do Trzeciego, była w pełni świadoma swych uroków. - Myślisz, że już nic do ciebie nie czuję? - zapytała zmysłowym szeptem, niczym kotka mrużąc błękitnozielone oczy i ujmując w palce guzik przy koszuli Trzeciego. Trzeci niecierpliwie poruszył ramionami. - Nie rób z siebie idiotki - powiedział. - Przysługa za przysługę. Masz się wziąć za niego, ośmielić, zachęcić. Pierwszy jest wstydliwy w tych sprawach, przypuszczam, że nigdy nie całował się z dziewczyną. Macie to robić publicznie, przy każdej okazji. Musi być widać, że szalejecie za sobą. - Aż tak bardzo mu chcesz dogodzić? - zapytała Druga z krzywym uśmieszkiem. - Wszyscy pragniemy dogadzać Pierwszemu - odparł sucho Trzeci. - Ciekawa jestem co knujesz... - Stoi umowa? Druga potwierdziła ruchem głowy i niespiesznie wyszła z klubu. Trzeci rozejrzał się i wtedy dopiero dostrzegł mnie w głębi sali. Spochmurniał, odkrywając świadka. Kiwnął, bym do niego podszedł. - Nie lubię, kiedy mnie podsłuchują - powiedział. - Przepraszam - uśmiechnąłem się niewinnie. - Nawet was nie widziałem, myślałem o swoim. Trzeci długą chwilę prześwietlał mnie małymi oczkami. - Fakt - mruknął. - Masz nad czym podumać. Grozi mu piętnacha, jeśli sąd pójdzie na całość. - Nie twój interes! - warknąłem. Położył mi dłonie na ramionach i uśmiechnął się, przechylając głowę na bok. Studiował moją wściekłość jak robaczka pod mikroskopem. - To ja podłożyłem ci gazetę. - Nie wątpię. - Zrobiłem to z rozmysłem. Chciałem cię przygotować do rozmowy. Żebyś przedtem dobrze przetrawił, porozważał, wyobraził sobie jak mu tam jest... - Odczep się, Trzeci! Nawet nie zdjął rąk z moich ramion, uśmiechnął się serdecznie, wyrozumiale: - Spokojnie, Marcel, chyba chcesz uratować ojczulka. Mógłbym ci wskazać niezawodny sposób. - Na łeb upadłeś. - W szczególnych przypadkach doktor Jael daje przepustkę na dzień lub dwa. Wyskoczyłbyś do domu i poszedł na widzenie z ojcem. - Urwał, wypluł gumę, sięgnął do kieszeni po następny płatek. - Jak myślisz, staruszku, dlaczego zamknęli właśnie prezesa Junga? - Potrzebny był kozioł ofiarny - mruknąłem. - Brawo! Ale kozioł nie byle jaki. Popularny jako postać i pewny pod względem dyskrecji. Szefowie pana prezesa musieli wiedzieć, że nie puści pary z gęby przed sądem na ich temat. Tu powinno ich spotkać rozczarowanie. - Ojciec nie jest taki. - Frajerze! O życie chodzi! Kto mówi, że ma ich sypać przed sądem? To by mu zresztą niewiele pomogło. Ale napisać do nich może... - Po co? - Powiesz ojcu, że to mój pomysł. Chyba doceni. Opowiesz mu o mnie. Kiedy wróci do gry, muszę u niego pracować. - Zrobił pauzę, wysysając z gumy miętową słodycz. - Niech sobie przypomni każdy fakt, który mógłby ich kompromitować. Tylko nie ogólniki. Konkretne zdarzenia, najlepiej takie, które potrafiłby udowodnić. I niech im zakomunikuje, że kopia tego listu trafi do zagranicznej gazety w dniu ogłoszenia skazującego wyroku. - Ojciec nie jest ani donosicielem, ani szantażystą - rzuciłem posępnie. - Frajerze, jaki szantaż? Obustronnie korzystna transakcja. Docenią w nim partnera i każą prokuratorom umorzyć sprawę. Wróci na stanowisko. Może nie od razu, ale wróci, zawsze potrzebuje się twardych zawodników. Giną tylko honorowi idealiści. Zamącił mi w głowie. Przecież ma słuszność, pomyślałem wbrew woli, skoro wydali ojca, nie ma co z nimi się cackać, a wiem, że czują lęk przed zagraniczną prasą. Ale ojciec może się nie zgodzić na rezygnację z godności, tylko ona mu została, gdyby napisał taki list, postawiłby się na równej płaszczyźnie z tamtymi. - Nie wiem... - wymamrotałem, odwracając wzrok od Trzeciego.- Ojciec sam zdecyduje... - Jasne - podchwycił. - Nic się nie martw. Ty mu tylko podsuń pomysł i powiedz, że to ode mnie. Że wyjdę stąd niedługo i wtedy... Przekora losu: nie dokończył, pobladł, chwycił się za pierś. W kącikach ust pokazała się różowa piana, przez kilka chwil spazmatycznie zasysał powietrze. Chciałem go podtrzymać. Odepchnął mnie. - Przynieść ci wody? - Nie... Idź stąd! Wynocha... Niechętnie usłuchałem. Pierwszy połknął przynętę. Pod czujną opieką Trzeciego, który przepędzał ciekawskich, nie tak daleko jednak, by nie mogli widzieć, Pierwszy tulił do siebie Drugą, głaskał jej puszyste włosy, zaglądał w oczy i deklamował długie, liryczne wiersze. Może zakochał się autentycznie? Wyglądało na to. Druga siadywała u jego stóp, kładąc mu głowę na kolanach i mruczała jak kotka na słoneczku. Już parę razy Trzeci sam prowadził wieczorne apele, leciutkim uśmieszkiem dając nam do zrozumienia, że nie należy przeszkadzać Pierwszemu i Drugiej: miłość ma swoje prawa. Tego wieczoru dyżurni rozpalili ognisko na skraju łąki. Rozsiedliśmy się wokół. Kucnąłem obok Milczuchy, obserwując grę purpurowych odblasków w jej błyszczących poskręcanych włosach; oparła się o mnie plecami, dłonie zaplotła na podkurczonych kolanach, nieruchomo patrzyła w ogień. Ja także zacząłem patrzeć. Jest coś urzekającego w żywym ogniu, zakodowane w ludzkiej podświadomości chyba od czasów jaskiniowych - fascynacja tańcem płomieni, żarłocznością, z jaką pożerają gałęzie, zmiennością barw, od bladej różowości do krwawej czerwieni przechodzącej w zwęgloną czerń. Pierwszego i Drugiej wciąż nie było. Trzeci zarządził chóralny śpiew. Zaintonował wysokim, łamiącym się głosem: Dolino Światła, oazo promienista... Podchwyciliśmy: W słonecznym blasku i księżyca nowiu, Tyś nasza radość, tyś nasza przystań, Marszowym krokiem, Hejże ha! Ku zdrowiu! Niech żyje doktor, genialny cudotwórca, Który swym żarem życie w nas rozpala! Niechaj się rodzą myśli światoburcze Z Pierwszym na czele W świecie zło obalać! Dziewczęta zaczęły roznosić tace z tartinkami "Hindukusz", małe arcydziełka Kucharza, specjalnie na ognisko: plasterek pszennego placka z kozim serem, trójkącikiem wielbłądziej salami, skrawkiem czerwonej papryki, ząbkiem czosnku i wielobarwną kompozycją ziołowych dekoracji o dziwnych pikantnych smakach. Ktoś klęknął przy nas, w ognistym rozblasku poznałem Hieronima: - Milczucha, doktor cię prosi. Czeka w gabinecie. Wstała bez słowa i nie spojrzawszy na mnie pobiegła w stronę sanatoryjnego budynku. Poczułem uścisk w gardle: doktor Jael miał z nią rozmawiać wczoraj, z niewiadomych powodów odwołał rozmowę, co nigdy przedtem się nie zdarzało, i wzywa ją właśnie teraz, w czasie ogniska - jakby miał coś nadzwyczaj pilnego... Czyżby dotąd toczył boje z wątpliwościami, które się nareszcie rozwiały? W jakim kierunku? Niepokój narastał we mnie, z opóźnieniem zauważyłem Pierwszego i Drugą - szli od parku, oboje w białych luźnych szatach zrobionych z prześcieradeł. Śpiew zamilkł. Pierwszy przyprowadził Drugą do jedynej ławeczki ustawionej pośrodku, na wprost ogniska, ucałował w dłoń i uprzejmym gestem poprosił, aby usiadła. Sam pozostał w pozycji stojącej. Spomiędzy fałd szaty wydobył złożoną we czworo kartkę, zajrzał do niej, potem schował i cichym głosem rozpoczął przemówienie. Nie słuchałem go. Myślami towarzyszyłem Milczusze, która zapewne już dotarła do gabinetu doktora Jaela i teraz leży rozebrana na białej kozetce, ponieważ przed rozmową zawsze jest badanie. Bochnowate dłonie doktora z ojcowską czułością opukują jej śniade plecy, potem przywiera do nich włochate ucho: "Odetchnij głęboko, zatrzymaj powietrze..." - ...Wiedzcie, moi drodzy, że jestem tylko jednym z was. Jeśli wyróżniam się czymś, to tylko owym piętnem, jakie odciska brzemię odpowiedzialności złożone przez was na moje barki w wolnym akcie wyborczym. Druga, która poznała mnie blisko, tak blisko jak na to pozwala gorące wzajemne uczucie, może zaświadczyć... Przerwał mu czyjś stłumiony chichot. Pierwszy zawiesił glos i powiódł wzrokiem po siedzących wokół ogniska. - Kto się śmiał? - zapytał cicho. Nikt nie odpowiedział. - Kto się śmiał? - powtórzył donośniej Pierwszy. - Niech ma odwagę się przyznać. Chcemy zobaczyć człowieka, którego śmieszy miłość. Ty? - wskazał palcem Piotrka. Piotr podniósł się z kucek. - Nie ja... - wymamrotał. - Słowo honoru! - Więc kto? - zapytał łagodnie Pierwszy. - Śmiał się ktoś obok ciebie, musisz wiedzieć. - Słowo honoru... - powtórzył Piotrek. - Nie mam pojęcia... - A może ty? - Pierwszy wskazał na Izydora. - Nie jestem głupi - odparł Izydor, wstając. - A ja myślę, że jesteś - Pierwszy uśmiechnął się ciepło, niemal przyjaźnie. - Słyszałem o zdarzeniu w klubie przed gazetką ścienną. Byłem zdania, że można o tym zapomnieć, że zrozumieliście swój nietakt. Zmieniam jednak sąd. Nie mam prawa pobłażać gruboskórności. Jacy bylibyście po wyjściu z sanatorium? Prymitywni, wulgarni. Wulgarne prymitywy nie zmienią świata na lepsze. - Jasne, że nie zmienią! - potwierdziła gromko Druga, rozparta na ławce. - Rada była już bliska popełnienia błędu - powiedział Pierwszy. - Chciałem dziś ogłosić amnestię dla wszystkich ukaranych, przywrócić na stałe ognisko i przepustki do miasta. Widzę, że nie zasługujecie na to. - Co myśmy winni, że jakiś głupek zarechotał? - Spytał głośno Hieronim. Pierwszy przyjrzał mu się badawczo: - Nie rozumiesz? On się śmiał w imieniu was wszystkich. Gdyby tak nie było, wskazalibyście przecież, kto śmiał się ze mnie i Drugiej. - Ja bym wskazał, ale nie wiem - odezwał się z przeciwnego krańca grupowy Rudolf. - Za daleko siedziałem. Pierwszy zignorował go. Umilkł na długą chwilę, zapatrzony w ogień. - Musicie to przemyśleć - odezwał się w końcu. - A nic tak nie sprzyja myśleniu jak leżakowanie. Z dniem jutrzejszym Rada przedłuża leżakowanie aż do kolacji. Równocześnie zniesione zostają przejażdżki, na łodziach i rowerach wodnych, a utrzymane w mocy wszystkie dotychczasowe sankcje. Przez tydzień. Potem Rada odbędzie z każdym indywidualną rozmowę. Wokół ogniska przetoczył się smętny szmerek. Nikt jednak nie odważył się zaprotestować. Tym lepiej, pomyślałem, Rada sama się pogrąża, nasz bunt będzie miał solidniejszy podkład w nastrojach. Wiedziony nagłym impulsem czmychnąłem w krzaki i pod ich osłoną, zataczając szerokie półkole, ruszyłem w stronę gmachu sanatorium. Parterowe okno w gabinecie doktora Jaela było szeroko otwarte, płynęła stamtąd mleczna smuga światła. Wdrapałem się na klon i zajrzałem do wnętrza: Milczucha leżała jeszcze na otomanie, zasłonięta przede mną zwalistymi plecami doktora, opiętymi w biały przyciasny kitel. Doktor Jael mówił cos monotonnie, cicho. - Nie! - usłyszałem nagle zduszony krzyk Milczuchy. - Niestety, to prawda, moje dziecko - odpowiedział jej doktor i ciężką łapą bezradnie zmierzwił swą płową gęstą czuprynę. - Ten list, który nadszedł wczoraj od wuja, rozprasza wszelkie wątpliwości. Moja matka była rodowitą Węgierką, nazywała się Helen Pataki. Cyganie są podobno spowinowaceni z Węgrami, ale to nie to samo. Są dowody, że pochodzą z Indii. - A pana córka? Pożar w szpitalu?... - To był syn. Właśnie dowiedziałem się z listu... - Pan jest podły. Podły! Podły!!! Zerwała się z otomany, z niespodziewaną siłą odepchnęła wyciągnięte ręce doktora Jaela. Chciała wybiec z gabinetu, zagrodził jej drogę. - Opamiętaj się moje dziecko... Jesteś dla mnie jak córka... Zawsze marzyłem o córce... Zastanowimy się razem... adopcja... - Nienawidzę pana. Powiedziała to spokojnie, prawie chłodno. Bez pośpiechu, leniwymi ruchami zaczęła zapinać bluzkę. Doktor Jael usiadł w fotelu, zgarbił się, ścisnął rękami skronie. - Kocham was - usłyszałem. - Robię wszystko, żeby wam pomóc, taki jest cel mojego życia. - Kłamstwo. Pan nas chce zniewolić. Podporządkować sobie. Uzależnić. Taki jest pana ceł. Z chorymi dziećmi idzie to łatwo... - Nie mów tak! - Chcę spać. Dobranoc panu. Przez chwilę w świetle lampy widziałem twarz Milczuchy: białą, bez wyrazu, z rozszerzonymi oczami. Odwróciła się bez słowa i wyszła. Doktor Jael wydał potężny pomruk, podobny do szlochu. Zaryzykowałem. Mimo iż było to najsurowiej wzbronione, zakradłem się do sypialni Milczuchy, wstrzymując oddech, by nie obudzić śpiących dziewcząt. Pamiętałem, że jej łóżko znajduje się po prawej przy oknie. W mroku wypatrzyłem niewyraźny kształt pod kołdrą i ucieszyłem się, że Milczucha śpi, coś mi jednak kazało zbliżyć się, sprawdzić. Kształt pod kołdrą był pledem zwiniętym w rulon. Obudziłem Trzeciego, przerywając mu smaczne pochrapywanie. Chwilę dochodził do siebie, potem wyszedł ze mną na korytarz: - Co się stało? - Milczucha zginęła - powiedziałem. - Pomóż mi ją znaleźć. Zrobię dla ciebie, co tylko zechcesz. Trochę potrwało, nim wydostał się z sennego oszołomienia i zrozumiał, co do niego mówię. - Dlaczego zginęła? Jak mam pomóc? - Ty przecież wszystko wiesz. Skup się, Trzeci. Musimy ją natychmiast odszukać! - Cos się stało, tak? Był już przytomny, patrzył mi w oczy z ukosa. Wiedziałem, że muszę mu wyjaśnić, skąd we mnie taki niepokój. - Miała rozmowę z doktorem Jaelem, wyszła od niego bardzo zdenerwowana. Od tamtej pory nie mogę jej znaleźć. - Pewnie śpi - powiedział Trzeci ziewając. - Byłem w sypialni, nie ma jej. Trzeci gwizdnął cicho: - W sypialni u dziewczyn? Gdyby cię przyłapała Siostra Przełożona... - Czniam na nią - przerwałem Trzeciemu. - Milczusze może grozić niebezpieczeństwo, nie traćmy czasu! Trzeci nie zadawał więcej pytań. Wrócił do pokoju po latarkę i razem przeszukajmy park, łódki na przystani, okolice stawu, ruiny, potem budynek, piętro po piętrze, wraz z moją pracownią i rozległym strychem pełnym rupieci. Zajrzeliśmy nawet do gabinetu zabiegowego. Chciałem uchylić drzwi do Sali 13, skąd dobiegały stłumione chichoty i zawodzenia, lecz Trzeci chwycił mnie za rękę: - Tam na pewno jej nie ma. Kolana miałem jak z waty, trzęsły mną dreszcze, w głowie dzwoniło. - Gdzieś musi być... - wymamrotałem. - Sypialnie odpadają. Również pokój Siostry i Kucharza. Resztę pomieszczeń sprawdziliśmy. Może wróciła do doktora? - Wykluczone. - W takim razie zaszyła się w jakiejś kryjówce albo nie ma jej na terenie sanatorium. Zaczekajmy z tym do rana. Skinąłem głową, że się zgadzam i zaczekałem, aż Trzeci zniknął w swojej sypialni. Kryjówka! Znów wymknąłem się przez taras do parku, minąłem ruiny i zanurzyłem się w gąszczu krzewów, gdzie spoczywała płyta z wizerunkiem Buddy. - Jesteś tutaj? - zapytałem półgłosem. - Milczucha, odezwij się, to ja. Nie było odpowiedzi. Na czworakach wczołgałem się do wykopu pod płytą, aż dotarłem do zamkniętych drzwiczek. Obejrzałem je świecąc latarką. Na pewno nie były otwierane: dolną ich część pokrywała warstwa ziemi. Wróciłem do ruin i znalazłem dziurę w ogrodzeniu. Coś czerwieniało na pogiętym zardzewiałym pręcie. Strzępek materiału. Chyba jedwab. Przypomniałem sobie, że Milczucha nosiła dziś amarantową jedwabną bluzkę. Przelazłem przez dziurę i ruszyłem wolno ścieżką, penetrując promieniem latarki kaczeńcowe lany, aż znalazłem się pod trzema dębami i tu moje nadzieje wygasły ostatecznie. Milczucha uciekła z sanatorium. Nie pożegnawszy się ze mną? Bez słowa? Czyżbym i ja przestał się dla niej liczyć po szoku w gabinecie doktora? Może jestem głupcem? Dlaczego uparłem się, że gorzka prawda musi być lepsza od fantastycznej nieprawdy i wymogłem na doktorze Jaelu, aby się ze mną zgodził? Nie zgodziłby się, gdybym nie miał racji. Nastraszyłem go. Uznał, że orientuję się lepiej niż on w psychicznym stanie Mil- czuchy. Wybrał mniejsze zło - pod moją presją je wybrał! - a zło, być może jest większe, nie do przewidzenia, aż po tragedię... Dla doktora Jaela Milczucha jest jedną z pacjentek. Dla mnie jest wszystkim i jeśli coś złego się z nią stało... Nie! Tylko spokojnie, Marcel. Pomyśl chwilkę. Człowiek tak łatwo nie rozstaje się z życiem, chyba że jest nienormalny, a tego o Milczusze powiedzieć nie można. Przed ostatecznym krokiem musi się dokonać bilansu. Utrata nadziei na odzyskanie ojca, ból, rozgoryczenie. Ale z drugiej strony ja - miłość, zawsze razem. Jak to wtedy powiedziała? "Wierzę ci, nie przypuszczałam, że jeszcze komuś uwierzę. Tak mi pięknie, Marcel". W pracowni na strychu, gdy całowałem jej piersi. Byliśmy oboje szczęśliwi. Nie zapomina się tak łatwo 0 szczęściu, nawet w depresji. Poszedłem do miasteczka. Spało już, wszystkie okna były czarne. Tylko na wystawie u zegarmistrza kołysał się na wahadle krasnoludek w purpurowej czapeczce: kwadrans po północy. Zaglądałem do bram, mrocznych podwórek, obszedłem ławki na skwerku z fontanną. Na jednej pochrapywał mężczyzna przykryty grubym zimowym paltem. Obudziły go moje kroki, poderwał się niespokojnie. Spytałem, czy nie widział przechodzącej dziewczyny w jasnych sztruksowych spodniach i amarantowej bluzce. - Kiedy? - Godzinę temu. Może dwie. Czarnowłosa, szczupła... - Z parasolką? - Chyba nie. - Szła jedna z parasolką. Kosz niosła. Od pociągu. - W jasnych sztruksach? - spytałem na wszelki wypadek. - Coś ty, synek. Baba jak piec... Masz zafajczyć? Znowu wędrówka. W miasteczku ulic niedużo. Jeszcze rynek. Stacja kolejowa: wyłożone kafelkami pomieszczenie mdło oświetlone, przesycone odorem tytoniu 1 piwa. W okienku drzemiąca kasjerka. - Może zapamiętała pani... - Zapamiętałabym. Tylko jeden człowiek odjeżdżał, łysy, z bródką. Ostatni pociąg odszedł trzy godziny temu. Następny rano. Wróciłem do sanatorium przed świtem. Na chwilkę zdrzemnąłem się pod drzwiami prywatnego apartamentu doktora Jaela. Obudził mnie otwierając. - Co się stało, Marcelu? - Milczucha zniknęła. Kucharz objął mnie za ramiona i powiedział ciepło, że Milczucha wróci. Uśmiechnął się, ale oczy miał niespokojne, unikał mojego wzroku. Próbował mnie zmusić, żebym coś zjadł. Nie mogłem. - Czy to moja wina? - zapytałem. - Będzie twoją zasługą, że wróci - odparł. - Takie jak Milczucha otwierają się całym sercem. - Doktor Jael nie robił mi wyrzutów. Chociaż mógł. - Nie znasz doktora. - Dlaczego mnie posłuchał?! - krzyknąłem prawie. - Jestem głupim smarkaczem, powinien był mi wygarnąć... - Posłuchał, bo miałeś rację. Kłamstwo nie stoi w miejscu, obrasta coraz to nowymi warstwami złudzeń. Im później się rozpada, tym ból jest większy. W przypadku Milczuchy było konieczne przecięcie węzła. Jej reakcja na terapię doktora okazała się niewłaściwa, wynaturzona. Tyś" mu to uświadomił. - Może byłoby lepiej, gdyby nadal wierzyła? - Nie... Przed wypisaniem z sanatorium doktor wyjaśnia wszystko pacjentowi. Tłumaczy mu, jak i dlaczego wyzdrowiał. Wymaga tego konieczność dostosowania się do życia w realnym świecie. - Ten nie jest realny? - Zapytałem. Kucharz pogłaskał mnie po głowie, przymknął oczy. - Nie wiem - odparł po pauzie. - Może realny jest tylko ten. Jak sen i jawa. Nie wiadomo co istnieje naprawdę. Wyszedłem z kuchni i poczłapałem przez park do ruin, ściskając w dłoni strzępek czerwonego jedwabiu. Było pusto: większość leżakowała do kolacji, zgodnie z rozporządzeniem Rady. Mijając staw zobaczyłem samotną parę na rowerze wodnym - Pierwszy pedałował, Druga półleżała, trzymając mu głowę na kolanach. Słyszałem ich śmiech. Wydał mi się wstrętny, musieli przecież wiedzieć o zaginięciu Milczuchy. Co ich to obchodzi? Jedna z dziewcząt uciekła. Zdarza się to od czasu do czasu, nic nadzwyczajnego... A jeśli coś złego się z nią stanie? Ja odpowiadam. Zazdrość o doktora, pragnienie wyłączności. Być dla Milczuchy wszystkim. Żeby dla mnie zapomniała o tęsknocie za rodzicami, tożsamością, żeby wymazała z pamięci całą swoją przeszłość, marzenia, lęki. Urodziny jej wymyśliłem. Jakby można było stworzyć sobie drugiego człowieka. Nawet jego udany portret. Milczucha, wróć. Już nie będę taki. Zrozumiałem. Wierz, w co zechcesz, nigdy się nie wtrącę. Tylko wróć tutaj... Stanąłem nad kamienną płytą z wizerunkiem Buddy i zapatrzyłem się w skrawek jedwabiu na wyciągniętej dłoni. Słałem swoje myśli do Milczuchy. Jeśli istnieje telepatia, musi teraz odbierać moje sygnały miłości, tęsknoty, rozpaczy, niepokoju: "Gdybyś nie wróciła, mój stan się pogorszy. Dziś rano miałem lekki krwotok. Po bezsennej nocy. Będzie ich więcej. Nie zasnę, aż wrócisz tu. Nie tknę lekarstw. Wiem, że jestem winien i błagam, żebyś mi wybaczyła. Wszystko ci wytłumaczę. Możesz mnie ukarać jak zechcesz, byłeś była ze mną..." Schowałem strzępek jedwabiu pod koszulę na piersiach, przykryłem płytę gałęziami i wydostałem się z gęstwiny. - Marcel... - usłyszałem. Paweł siedział na granitowym głazie, z podbródkiem opartym na pięści i nieruchomo patrzył w Dolinę. Twarz miał wymiętą, żółtawą. - Czego chcesz? - mruknąłem. - Nie uciekła do domu dziecka. - Wiem. - Zabiłbym cię. - Zabij - powiedziałem obojętnie. - Co jej zrobiłeś? Błagam, powiedz mi. To może być wskazówka, gdzie szukać. Chciałem odwarknąć, żeby zjeżdżał, lecz w jego głosie tyle było cierpienia, taki smutek, że mój gniew wygasał tak szybko, jak się narodził. Poczułem dziwną więź z Pawłem, jakąś szczególną bliskość. - Nie spodziewałem się, że to tak przyjmie... - Umilkłem na chwilę, szukając właściwych słów. - Uwierzyła, że doktor jest jej ojcem. Cyganem. Wmówił w nią... Zmusiłem, żeby odwołał. - Co ci to szkodziło? - zapytał cicho Paweł, wciąż zapatrzony w Dolinę. - Niechby sobie wierzyła. Jeśli było jej z tym dobrze... - Gdybym przewidział! - sapnąłem. - Bałem się, rozumiesz? Kiedyś prawda musi wyjść na wierzch. Co wtedy? - Może wtedy byłaby już zdrowa. - Może - zgodziłem się pokornie. - Moja durna zarozumiałość... Chciałem zastąpić jej rodziców, być całym światem... Paweł splunął przez zęby. - A sam aż się skręcasz, że ci ojca zamknęli - powiedział. - Myślisz, że nie wiemy? W człowieku na wszystko jest osobna szufladka. - Urwał; widziałem jak ściska - dłonią podbródek, z całych sił, jakby chciał go zmiażdżyć. - Kiedy matka umarła na białaczkę, ojciec ożenił się po raz drugi, i ta kobieta bardzo starała się być dla mnie dobra. Nigdy nie krzyknęła, spełniała każde życzenie. A matka lubiła gderać, o każde głupstwo wierciła mi dziurę w brzuchu... I co myślisz? Nie mogłem patrzeć na tę kobietę, kilka razy uciekłem z domu. Byłem w siódmym niebie, że jadę do sanatorium. - Teraz i ja rozumiem - powiedziałem do Pawła, krusząc w palcach kruchą sosnową gałązkę. - Za późno, niestety. Pomyślałem, że dobrze być buddystą: osiąga się stan, w którym zewnętrzne smutki nie mają władzy nad sercem i umysłem, ból nie istnieje, tęsknoty gasną. Ziemskie problemy ustępują miejsca radości wewnętrznej, która przechodzi w błogostan... Z czego ten błogostan? Z samozadowolenia, obojętności? Dziwna wiara, chyba dla egoistów tylko. - Poszła za Cyganami - usłyszałem głos Pawła. - Szukać wędrownych taborów. Milczucha ma to we krwi, nigdy się nie wyzwoli. Była tutaj, ponieważ dała się nabrać Jaelowi, dzięki temu trocheja podleczył. Ale musiała kiedyś odejść. A ja? Nic dla niej nie znaczyłem? Ot, poszła sobie, zapominając o przysięgach, naszym wzajemnym zapamiętaniu, wspólnych planach? Nie aż tak wzajemne było to zapamiętanie, jeżeli nawet nie zostawiła mi kartki. Mogła skreślić kilka słów. Znalazła przecież czas, żeby spakować do torby parę sukienek, kosmetyczkę, książki z wierszami. - Trudno - mruknąłem. - Wybrała. - Wróci. Spojrzałem na Pawła: wydał mi się nagle moim najbliższym przyjacielem. - Dlaczego tak myślisz? - spytałem szeptem. - Kocha cię. Miłość bywa silniejsza od instynktu. Gdyby mnie tak kochała... Pochylił głowę, wczepił się palcami w najeżoną czuprynę, zacisnął powieki. Odniosłem wrażenie, że powstrzymuje się aby nie wybuchnąć gniewnym szlochem. - Wiem, że na to nie zasługuję - powiedziałem do niego. Wykrzywił się wściekle: - Dureń! Dlaczego nie upilnowałeś?! Wiedziałeś, co usłyszy od doktora! Nawet byłem świadkiem ich rozmowy... - Odetchnąłem głęboko, czułem niedosyt tlenu; teraz mnie trafił, ugodził w najboleśniejsze miejsce: jak mogłem nie pobiec natychmiast za Milczuchą, nie być przy niej w takiej chwili? Pycha: na moje wyszło. Niech sama przyjdzie do mnie i wyzna, że miałem rację, już jej nie zależy na doktorze Jaelu, tylko ja liczę się odtąd. - Ty byś upilnował - szepnąłem. - Jestem ostatni dureń, Pawle. - Łatwo mi się mądrzyć poniewczasie - usłyszałem. - Ale Milczuchą wróci. Przez ciebie. Jaki ty jesteś" szczęściarz, staruszku... jaki szczęściarz... Chciałbym mu uwierzyć. Ale zamiast wiary był we mnie zamęt, chaos, łomot pod czaszką, dygotanie. Nawet nie spostrzegłem nadejścia Drugiej. Wyłoniła się z gąszczu, kędzierzawo złocistowłosa i wiotka, w białej powłóczystej szacie, promienna jak anioł: - Co to ma znaczyć? Kto wam pozwolił? Do kolacji obowiązuje leżakowanie! - Zjeżdżaj stąd - rzucił krótko Paweł. Druga spojrzała na mnie i wykrzywiła wargi w grymasiku współczucia. - Biedny porzucony... - westchnęła. - I kto by się spodziewał? Takie z was były gołąbeczki. - Zamknij się, podrabiana anielico - warknąłem przez zęby, czując, że swoją gorycz i wściekłość najchętniej wyładowałbym na Drugiej. Druga dumnie uniosła głowę: - Za krótki jesteś, żeby mnie obrazić. Obaj zameldujecie się u Pierwszego na wieczornym apelu. A co do Milczuchy... tu nie obóz cygański. Chyba uderzyłbym ją, gdyby mnie Paweł nie chwycił za rękę. Druga szybko umknęła w krzaki, usłyszałem stamtąd jej sztuczny śmiech. Usiadłem na kamieniu obok Pawła i razem zaczęliśmy patrzeć na Dolinę, jak gdybyśmy sprężoną siłą woli chcieli ściągnąć Milczuchę na ścieżkę pod dębami. Zatrzymałem się w progu, ale doktor Jael nakazał mi gestem, abym wszedł do środka. Siedział przy biurku, wertując stertę kart informacyjnych. Znalazł wreszcie, była to karta Milczuchy, odłożył ją na bok. Dopiero wtedy uniósł głowę i popatrzył na mnie swymi przenikliwymi oczyma. - Słucham cię - powiedział. Pochyliwszy głowę spytałem, czy nie ma wiadomości o Milczusze, ponieważ jesteśmy o nią coraz bardziej niespokojni. Doktor Jael nie odpowiedział od razu. Włożył karty do kopert, koperty do przegród segregatora, segregator do sejfu. - Usiądź. Wykonałem polecenie. - Nie chcę panu przeszkadzać... - Szukają jej wszędzie - przerwał mi. - W czwartek musi mieć zrobioną transfuzję, inaczej jej stan może ulec pogorszeniu. Ze względu na szok przyspieszyłbym to nawet. Uniosłem głowę i popatrzyłem w oczy doktorowi. - Wyobrażam sobie, co pan o mnie myśli - powiedziałem. - Ja myślę jeszcze gorzej. Namotałem intrygę, za którą trzeba mnie obedrzeć ze skóry. Chcę poprosić o kilkudniową przepustkę. - Po co? - Będę szukał Milczuchy. Doktor Jael przysunął mnie do siebie razem z obrotowym fotelikiem. Uniósł go jak piórko, miał straszliwą siłę w bezkształtnych tłustych paluchach. - Za to co zaszło, wyłącznie ja odpowiadam - powiedział z łagodnym smutkiem, którego nie mógł zamaskować uśmiech. - Przewidziałem, że tak się stanie. Niekiedy wstrząs psychiczny jest koniecznością. - Pan wiedział, że Milczuchą ucieknie? - otworzyłem szeroko oczy. - Nakazałem Siostrze Przełożonej, aby jej nie zatrzymywać. Bezwiednie wpiłem się palcami w mięsistą dłoń doktora, jakbym chciał ją zmiażdżyć, rozdrapać do kiwi. - Pan jest wstrętny! - Wyrzuciłem z siebie. - Nie wiem, co to za eksperyment, ale nienawidzę pana. Nie-na-wi-dzę! Doktor Jael pokiwał głową, wyglądało, że zgadza się ze mną. W zadumie pogryzł zębami górną wargę, marszczył krzaczaste brwi, posapywał, masując podbródek grzbietem dłoni. - Nie ty jeden - odezwał się po pauzie. - Wielu uważa mnie za szarlatana, a moje metody za zbrodnię. Twierdzą, że jednych zatruwam, odbierając im świadomość, innym zaś z premedytacją zadaję ból. I to jest prawda, Marcelu... - Powinni pana zamknąć w domu wariatów! - sapnąłem. - Chwilami sam tak myślę - zgodził się doktor Jael. - Wmówiłem w Milczuchę, że mogę być jej ojcem, tylko po to, aby ów nonsens we właściwym czasie zdruzgotać. Twoja interwencja nie odegrała żadnej roli. Zrobiłbym to i tak. - Sadyzm? - spytałem cicho. Doktor Jael uwolnił dłoń z moich pazurów i sięgnął po kartę informacyjną Milczuchy. W skupieniu studiował ją przez parę chwil. - Bywają ludzie, którzy są zawsze smutni - powiedział. - Wygląda to na obojętność, czasami na krótko przemienia się w agresję. Ci ludzie często zapadają na trudne do wyleczenia choroby. Stwierdziłem, że nie chcą zdrowieć, więcej: nie mają chęci do życia, są niezdolni do walki. A lekarz jest bezradny bez pomocy pacjenta. W podobnych przypadkach stosuję terapię wstrząsową - najpierw wypełniam skryte marzenia, potem walę obuchem w łeb. - I zawsze daje to korzystny efekt? - spytałem. - Nie zawsze - odparł. - Ryzykuję. Trochę popsułeś mi szyki, przygotowując pacjentkę, że nie jestem jej ojcem, ale i tak uciekła. Mimo że kocha się w tobie. Spostrzegłem lekki uśmiech na jego wargach. Pokpiwa? Pacjent to przypadek, pacjenci - statystyka, liczy się suma wyników: jeśli z Milczuchą stanie się coś złego, doktor Jael postawi kreseczkę po ujemnej stronie. Eksperyment nie wyszedł. Na ileś tam udanych jeden ma prawo nie udać się, sławy uczonemu to nie pomniejsza. - To obrzydliwe - powiedziałem cicho. - Milczuchą czuła się coraz lepiej. Doktor bez słowa podsunął mi kartę informacyjną, wskazując na zestawienie kolejnych wyników badania krwi Milczuchy. Czerwonych ciałek ubywało, ilość białych rosła systematycznie. - Samopoczucie umiemy regulować lekami - usłyszałem. - Dostałeś pracownię, abyś mógł tam przebywać z pacjentką. Czekałem, aż się zakocha, to miał być element terapii: miłość rzeczywista przeciwko obsesji braku rodziców. Zobaczymy, co zwycięży. - Jeśli Milczuchą wróci... - ...uważam, że wyzdrowieje - dokończył doktor. - Uświadomi sobie, że jest coś naprawdę ważnego w jej życiu. Że warto żyć. - A gdyby nie wróciła? - spytałem. Doktor Jael pochylił się do mnie, poczułem na jego twarzy jego gorący oddech. Nie patrząc, wyciągnął z szuflady arkusz papieru z kilkoma linijkami pisma maszynowego i okrągłą pieczęcią, potrząsnął nim: - Wyleczyłem kiedyś córeczkę komendanta posterunku w miasteczku. Milczucha wędruje leśną drogą na południe, oddaliła się stąd o szesnaście kilometrów. Będzie spotykała ludzi, którzy bez żadnych pytań nakarmią ją i dadzą jej nocleg. Jeśli sama nie zawróci do czwartku, zostanie sprowadzona, wolałbym jednak, aby się stało inaczej. Wstałem. - Dziękuję panu - powiedziałem cicho. - Przyszedłem tu z nienawiścią, a odchodzę... sam nie wiem. Kim chciałby pan być, gdyby pan nie był lekarzem? Doktor Jael zaśmiał się, demonstrując potężne końskie zęby. - Chyba Buddą - odparł. - Była u mnie dzisiaj delegacja dziewcząt. Anonimowo, z poufnym protestem przeciwko karze leżakowania. - Pan ma prawo zmienić decyzję Pierwszego. - Ale z tego prawa nie skorzystam - powiedział doktor Jael, przyglądając mi się uważnie. - Nie ja przecież mianowałem Radę. Ponadto mam awersję do anonimów i protestów z prośbą o dyskrecję, wymagam elementarnej odwagi cywilnej. Przewrotność czy nieświadomość? Byłoby mi trudno uwierzyć, że doktor Jael nie wie o czymkolwiek, co dzieje się na terenie sanatorium: musiał mieć gorliwych i skrupulatnych informatorów. - Nie dziwię się dziewczętom - powiedziałem. - Ludzie są zastraszeni, Rada robi z nami, co chce, sypie karami na lewo i prawo. Pierwszy udaje absolutnego monarchę. - Mówisz mi to w zaufaniu? - spytał doktor Jael. - Przeciwnie. Mogę to publicznie powtórzyć. - Ciekawe, dlaczego dotąd tego nie zrobiłeś - powiedział w zamyśleniu doktor. - Wszyscy czekacie na moją interwencję, jak gdybyście nie mogli zmienić Rady przez podniesienie rąk. - Uważa się, że pan doktor popiera obecną Radę - odparłem. - Poza tym, Trzeci ma o każdym najpoufniejsze informacje. Można by sądzić, że... - Dokończ, Marcelu. - Że pan mu ich udziela! - wypaliłem. Zaskoczenie doktora Jaela nie mogło być udawane. Twarz mu się wydłużyła, zamrugał bezbarwnymi rzęsami: - Ja o pacjentach? W tym gabinecie obowiązuje tajemnica lekarska, Marcelu. Nie naruszyłem jej nigdy. Nonsens. Jak mogło coś podobnego przyjść ci do głowy? - A jak wytłumaczyć, że Trzeci wie wszystko o każdym? - zapytałem, nie patrząc na doktora. - Przenikliwość. Zdolności psychologiczne... - Zna fakty. Na przykład o mnie. Tylko z panem o nich rozmawiałem. Doktor Jael nachmurzył się; wstał z fotela i rozpoczął niespokojną wędrówkę po gabinecie, jak gdyby w świecącym bielą pomieszczeniu zrobiło mu się raptem ciasno, zabrakło powietrza. - Jesteś pewien? - zapytał, nie spojrzawszy na mnie. - Tak - odparłem. Zatrzymał się przy oknie. Spoglądał na park, gdzie niemal stu kuracjuszy - była nas równo setka w sanatorium - oddawało się przedobiednim rozrywkom: badminton, siatkówka, szachy przy turystycznych stolikach, kręgle na placyku lub dziewczęce plotki ze znaczącym zerkaniem na grających chłopaków. - Moim pragnieniem jest nauczyć was wolności - usłyszałem. W świecie odgórnych nakazów ludzie czują się nieszczęśliwi. Tutaj ma panować pełna swoboda, z wyjątkiem konieczności terapeutycznych. Możecie robić, co dusza zapragnie. Kiedyś nie było tu samorządu, w klubie wisiał tylko regulamin, zatwierdzony przez walne zgromadzenie kuracjuszy, i każdy skrupulatnie go przestrzegał... - Dlaczego jest inaczej? - zapytałem. - Jedno z walnych zgromadzeń uchwaliło powołanie Rady. Inspiratorami byli trzej ambitni chłopcy, którzy przekonali resztę, że lepszym należą się nagrody, a gorszym kary. Nazwali to sprawiedliwością. Wciąż patrząc przez okno opowiedział mi, że na początku większość była zadowolona z istnienia Rady, w której skład weszli owi trzej młodzieńcy, ponieważ w każdym drzemie duch współzawodnictwa: chcesz się zmierzyć z innymi i poznać wynik, a jeśli wygrałeś - otrzymać laur. Pragniesz także napiętnowania człowieka, który twoim kosztem miga się od obowiązków. - Z tym się zgadzam - powiedziałem. Dowiedziałem się, że wtedy Rada co miesiąc składała przed walnym zgromadzeniem sprawozdanie z działalności, motywując każde swoje postanowienie, a zebrani wypowiadali się, głosując: istnienie Rady zależało od comiesięcznej aprobaty ogółu. Był taki punkt w regulaminie sanatoryjnym. Nieco później uznano te zebrania za zbyt częste i odbywały się co drugi miesiąc, potem co trzeci, a punkt regulaminu zmodyfikowano w ramach walki z biurokracją: ogólne zgromadzenie, czyli najwyższą władzę społeczności sanatoryjnej zwołuje się w razie potrzeby. - To był początek - wtrąciłem z uśmieszkiem. Doktor Jael wzruszył ramionami. Skoro postanowił nie ingerować, dając kuracjuszom wolną rękę w korzystaniu ze swobód, nie jego rzeczą była ocena ich własnych postanowień. Przyjął też ze spokojem wiadomość, że na zebraniu zwołanym w trybie nadzwyczajnym ktoś zarzucił Radzie manipulację regulaminem i korzystanie poza kolejką z rowerów wodnych; Rada obraziła się, złożyła dymisję, którą przyjęto i na Pierwszego wybrano owego kogoś oraz dwóch innych chłopców, wskazanych przez niego. Nie było jeszcze wtedy podziału na Pierwszego, Drugiego i Trzeciego, członkowie Rady mieli równe prawa. Ów ktoś przekonał zgromadzenie 0 korzyściach jednoosobowej odpowiedzialności - gdy przed kolektywem odpowiada w równej mierze trzech ludzi, jeden może zwalać na drugiego przewinę. - On wprowadził bicie? - spytałem. - Mówiono o nocnych kocówach... - Nic o tym nie wiem - sucho przerwał doktor. - Skarg nie było. Nowa Rada funkcjonowała przez bardzo długi czas i i zapewne istniałaby do dzisiaj, gdyby Pierwszy nie musiał nas opuścić. - Umarł? Doktor Jael zignorował moje pytanie. Zgromadzenie ogólne zarządziło wybory 1 postanowiło, że nowym Pierwszym powinien zostać poeta. Mówiąc mi to, doktor uśmiechnął się żartobliwie i dodał, że w tym celu ogłoszono konkurs na wiersz, a jego poproszono, aby był arbitrem; chodziło o wiersz liryczny i wzniosły, który zaświadczyłby o szlachetności kandydata, jego uczciwości wewnętrznej, poczuciu sprawiedliwości i prawości charakteru. Otrzymał kilka utworów poetyckich w zalakowanych kopertach. Jury złożone z sześciu osób rozpatrzyło pod jego przewodnictwem zgłoszone poezje i jednomyślnie wyróżniło wiersz pod tytułem" Wizja", którego autorem okazał się obecny Pierwszy. - Nie jestem znawcą poezji... - powiedział doktor Jael z dziwnym wyrazem twarzy. - Wiersz był doskonały, to pewne... - Ale nie jego! - odgadłem. - Może zawistnik chciał go oszkalować? W sanatoryjnej bibliotece nie mamy zbioru dzieł Dantego, nie było więc możliwości sprawdzenia. Pogłoska, zresztą, zaczęła krążyć później, już po wyborach. Zgromadzenie doszło do wniosku, że autor "Wizji" musi być człowiekiem szlachetnym i sprawiedliwym, o niesłychanej wrażliwości. Wszystkie głosy padły na niego. Trzeci wchodził wówczas w skład jury. Był najgorętszym orędownikiem "Wizji", a potem jej autora. Zaprzyjaźnili się; początkowo doktor Jael sądził, że w ich przyjaźni osobą dominującą jest Trzeci - gdy dwoje przyjaźni się, zawsze jedno dominuje - ale później odkrył, że dominuje Pierwszy: poetyczna wzniosłość w szczególny sposób koegzystowała z bezwzględnością, a nawet wyrachowaniem. Stopniowo ulegały zmianie różne punkty regulaminu: prawa pozostawały nietknięte, zaostrzały się natomiast obowiązki i kary za ich lekceważenie. Pierwszy tłumaczył to efektownie interesem ogółu przeciwko niesubordynowanym jednostkom. - A pan na to patrzył spokojnie? - zapytałem. Doktor Jael zbliżył się i położył mi ręce na ramionach. W jego zmrużonych lekko oczach dostrzegłem zadumę. - Mądry Budda objawił, że tylko samodzielnie zmierzać można ku doskonałości - powiedział półgłosem. - Busolą na tej drodze jest doświadczenie i umiejętność wyciągania zeń wniosków. Co narzucone, to niewiele warte, albowiem człowiek z natury swojej jest przekorny i z góry neguje przymus. Moją naczelną zasadą jest szacunek dla wolnej woli innych. - Urwał, zamyślił się na chwilę. - Eksperyment wciąż trwa... Gdzieś biegnie granica wytrzymałości, po przekroczeniu której musi nastąpić zmiana. Ciekaw jestem gdzie przebiega... Kiedy i dlaczego nastąpi wybuch. Zrobiłem krok do tyłu i ciężkie łapy doktora Jaela zsunęły się z moich ramion. Opadły bezwolnie. - Tak właśnie myślałem - odezwałem się cicho, wpatrzony w podłogę. - Króliki w laboratorium. Reżyseria. Choćby ucieczka Milczuchy, którą pan zaplanował... - Nie zaplanowałem! - przerwał mi. - Przewidziałem jedynie. Musisz mi wierzyć, że działam dla waszego dobra! Nie mogłem nad sobą zapanować, wykrzywiłem się gniewnie: - A gdyby Milczucha, zamiast uciec, utopiła się w stawie?! - Nie jestem Panem Bogiem, Marcelu. Nie wiem, na przykład, czym skończy się wasz spisek przeciwko Radzie. Zamurowało mnie. Wybałuszyłem oczy. Doktor Jael jak gdyby nigdy nic, obojętnie patrzył w okno. - Pan wie o spisku... - wymamrotałem. - Ktoś zdradził... - Nikt. Wyobraziłem sobie zmyślny system aparatury podsłuchowej i sekretnych mikro- kamer telewizyjnych, ukrytych w parku, nad stawem, pośród ruin, w sypialniach i toaletach sanatoryjnego budynku. Jak inaczej mógłby doktor Jael znać nasz każdy krok, każde wypowiedziane słowo? Więcej jednak: zna również nasze myśli, a na to nie ma przecież aparatury. Może jest? - Pan ma kontakt z Białym Lamą - powiedziałem, intensywnie wpatrując się w plecy doktora Jaela. Powoli odwrócił się do mnie. - Nie dociekaj za wiele - usłyszałem jego spokojny głos. - Istnieje linia, której śmiertelnikowi przekroczyć nie wolno. Sen nie przychodził. Potem spadł i trwał krótko: zobaczyłem Dolinę zatopioną w księżycowym świetle, trzy dęby z posrebrzanymi koronami i u ich stóp skuloną postać. Wiedziałem, kto to jest. Przeszyło mnie uderzenie prądu, zerwałem się, otworzyłem oczy. Miarowe oddechy śpiących kolegów przywróciły mi świadomość. Czułem, że muszę tam iść. Natychmiast. Po ciemku zdjąłem piżamę, wymacałem ubranie leżące na krześle, włożyłem koszulę, spodnie, sandały. Bezszelestnie wymknąłem się z sypialni, zostawiając drzwi z lekka uchylone, bo przy zamknięciu zgrzytały. Korytarzem na taras, przez taras do parku; alejkę oświetlał księżyc, szedłem więc między drzewami, półkolem wyminąłem staw i przez zarośla dotarłem do min. Nadżarte erozją kikuty prastarej budowli rysowały trawę smugami cieni. Miałem wrażenie, że się poruszają, ale sprawiały to obłoki, zgęszczając i rozrzedzając światło księżyca. Usłyszałem rozdzierający krzyk i zamarłem z sercem w krtani. Dopiero gdy się powtórzył, uświadomiłem sobie, że to nocny ptak, jakiś drapieżnik polujący na pożywienie. Cisza. Nie cisza: szmery, szelesty, potrzaskiwania, pluśnięcia, odgłosy nie istniejących kroków. Ktoś stęknął w pobliżu albo westchnął ciężko. Doktor Jael na pewno wie, że jestem tutaj, strzeże mnie, ma pieczę nade mną. Nie powinienem się bać; tyle razy byłem tu nocą, skąd więc teraz te dreszcze, jeżenie się włosów na głowie, gorzka suchość w gardle? Niesamowite wrażenie wyczuwania w pobliżu czyjejś obecności... Lęk ustąpił, kiedy przelazłem przez dziurę w ogrodzeniu - równie nagle jak pojawił się przedtem. Byłem na otwartej przestrzeni, w powietrzu unosiły się pasemka mgieł. Pobiegłem. Z wysokich traw, spinających ścieżkę, pryskały na mnie chłodne kropelki rosy, ścieżka wiła się, klucząc, pod stopami szeleścił żwir śliski od wilgoci. Znów odniosłem wrażenie, że nie jestem sam - ktoś mi towarzyszy, popędza... Trzy dęby o metalicznie lśniących koronach były dokładnie takie jak we śnie. Niewyczuwalny wiatr szeleścił listowiem. Rozejrzałem się: brakowało skulonej postaci Milczuchy. - Hej, jesteś tu? - zawołałem niegłośno. - Milczucha, odezwiiij sięęę.. Odpowiedział mi szelest liści, łopot niewidzialnych ptasich skrzydeł. - Miiilczuuuchaaa! - powtórzyłem wołanie. I zrozumiawszy, że jej tu nie ma, uświadomiłem sobie równocześnie, że stąd mnie usłyszy, gdziekolwiek jest. Była to raczej nadświadomość, rodzaj wstrząsającego objawienia, jakby mnie ktoś oślepił jaskrawym reflektorem. Usiadłem pod najgrubszym dębem i opierając się plecami o chropawą sprężystą korę spojrzałem w niebo na migotliwą nieskończoność gwiazd, na łuk księżyca w ich połyskliwej oprawie. Musisz do mnie wrócić, pomyślałem, nie po to zostaliśmy stworzeni dla siebie, żebyś tłukła się teraz skrajem jakiejś szosy, szukając nie istniejącego, pilotowana przez człowieka z posterunku; ja istnieję, czekam tu na ciebie, zapanuj więc nad szaleństwem i wracaj natychmiast. Nie chcę, abyś znalazła się tu we czwartek pod eskortą posterunkowego. Wtedy byłoby już nie to. Musisz powrócić sama, z wewnętrznej potrzeby, stwierdziwszy ponad wszelką wątpliwość, że ja znaczę dla ciebie więcej niż tamto rozczarowanie. Słyszysz, Milczucho? Wracaj. Zawróć natychmiast! Wydawało mi się, że słyszę dzwoneczki - jakby odpowiedź na moje wołanie. Wyciągnąłem się na ziemi, przylgnąłem do niej uchem. Wyraźnie, jak nigdy dotąd, usłyszałem melodyjny śpiew męskiego chóru w asyście piszczałek, dzwonków, werbli. Rozróżniałem poszczególne głosy - jeden niski, spóźniał się, leciutko fałszując melodię, dwa inne, bardzo wysokie, starały się wynieść ponad resztę, komuś zaimponować brawurową młodzieńczą dźwięcznością. Zdawało mi się, że widzę korowód mnichów w żółtych habitach, z wygolonymi głowami, krążących zgodnie z ruchem wskazówek zegara po klasztornym dziedzińcu wokół alabastrowej stupy - półkolistej czaszy przysypanej kwieciem, wewnątrz której, w urnie z górskiego kryształu, spoczywa garstka prochów Buddy. Om mani padme hum! Om mani padme hum! Om mani padme hum! Om mani padme hum! Jak mogłem zrozumieć? A jednak zrozumiałem zaklęcie: "Jest klejnot we wnętrzu lotosu" - magiczną formułę zapewniającą szczęście. - Om mani padme hum - powtórzyłem za chórem, unosząc głowę i spoglądając w niebo. - Om mani padme hum! Ziemia pode mną rozkołysała się, zafalowała jak żagiel na wietrze, smukłe pnie dębów wygięły się pod jego naporem i nagle wokół zapanowała oślepiająca jasność - oko słońca na chwilę wyjrzało zza czarnych powłok nocy. Błysnęło i znikło. Trwałem, porażony, skuty nieruchomością i dziwnie spokojny, jakby na moim czole spoczęła przez moment dłoń Białego Lamy. Rozdział siódmy Po obiedzie dwunastu chłopców - grupy Hieronima i Pawła - poszło nad staw i spuściło łódki. Przedtem, nocą, odbyliśmy w łazience krótką naradę, którą w pilnym trybie zwołał Hieronim: - Ludzie są wzburzeni jak nigdy. Wszystko zakazane. Jedni śmieją się z błazeństwa Pierwszego, inni by go rozszarpali. Teraz albo wcale. - Nie zaczekamy na Milczuchę? - spytał Piotr. - Po co? - Hieronim niecierpliwie poruszył ramionami. - Może wróci, może nie. - Jest w sztabie - przypomniałem. - Nie żartuj - zirytował się Hieronim. - To ty bez niej żyć nie umiesz. Dziś przy kolacji cały mój stół nie tknął deseru. Palcem w tej sprawie nie kiwnąłem. Ktoś powiedział Siostrze Przełożonej, żeby Pierwszy sobie zjadł nasze ciasteczka: nie leżakuje, więc nich się wzmocni. Mamy czekać? - Racja - zgodził się Paweł. - Jeśli Rada się kapnie w nastrojach, cofnie restrykcje. Wtedy wszystko na nic. - Nie twój zakichany interes, bez kogo umiem czy nie umiem żyć - powiedziałem do Hieronima. - Ale macie słuszność. Idę z wami do łódki. - Ty nie - rzucił twardo Hieronim. - Popierasz z sali. - Jeśli biorę w tym udział, chcę działać otwarcie... - zacząłem. - Co za romantyk! - westchnął Hieronim. - To nie jest rycerski pojedynek, tylko gra o całość. Gdybyśmy nie wygrali, zgnoją nas. Ciebie tu lubią, słuchają, musisz poderwać salę. Piotr zgodził się z Hieronimem i Pawłem, musiałem ustąpić. Rozciągnięci na leżakach patrzyliśmy z tarasu na staw i kiedy na środek wypłynęło sześć łodzi, wśród leżakujących nastąpiło poruszenie. Najpierw przebiegł szmerek, potem coraz donośniejszy gwar; wszyscy podnieśli się z leżaków, stanęli przy balustradzie, zaczęto zgadywać, co to za śmiałkowie, ba! - desperaci, ale będzie heca, chyba że Pierwszy im pozwolił, wykluczone jednak, nie robi takich wyjątków, więc demonstracja, bunt! - Chodźmy też! - zaproponował rudowłosy Izydor i spojrzał na mnie pytająco. - Co nam zrobią, jeśli pójdziemy wszyscy? - Zrobią, zrobią... - zaoponowała grupa dziewcząt, patrząc zawistnie na łódkujących. - Rada ma sposoby.:. - Ja bym poszedł - powiedział czarnooki chudzielec Artur i zwrócił się do Piotra: - Ryzykujemy? Weźmy rower wodny... Nie dokończył. Z budynku wyszli na taras członkowie Rady, którzy skończyli właśnie odprawę. - Co tu się dzieje? - zapytała Druga. - Dlaczego nie leżakujecie? Trzeci wskazał Pierwszemu staw. Pierwszy osłonił dłonią oczy przed słońcem i przez chwilę wpatrywał się nieruchomo w kluczące po wodzie łódki. Potem odwrócił się do nas. Twarz miał surową, skamieniałą w powściągliwym gniewie. - Kto tam pływa? - rzucił sucho. Odpowiedziała mu cisza. Wszyscy zastygli przy balustradzie, błądząc wzrokiem gdzie popadło, byle nie spojrzeć na Pierwszego. - Kto tam pływa? - powtórzył Pierwszy, tym razem kierując pytanie do grupowego Rudolfa. Rudolf skurcz! się, wciągnął głowę w ramiona, jakby go Pierwszy oskarżał. - N-nie wiem... - wymamrotał. - Nie widać stąd. - Kogo brakuje na tarasie? Rudolf rozejrzał się, dostrzegł stertę nie rozstawionych leżaków: - Tutaj powinny leżakować grupy Pawła i Hieronima. Nie było ich. Pewnie oni... Pierwszy zamyślił się na krótką chwilę, później uniósł do góry prawe ramię: - Uwaga! Wszyscy za mną nad staw. Tłum kuracjuszy na czele z Pierwszym bezgłośnie opuścił taras i w milczeniu ruszył przez park w stronę stawu. Zatrzyma! się na przystani. Pierwszy przywołał Trzeciego i Drugą, o czymś poszeptał z nimi. Trzeci złożył dłonie w trąbkę: - Hej tam, na łódkach! Wracać! Musiał krzyknąć jeszcze kilka razy, nim łodzie przerwały wesołe wyścigi po stawie i skierowały się do przystani. Dwunastu chłopców wysiadło jak gdyby nigdy nic. - Wołałeś nas? - zwrócił się do Trzeciego Hieronim z niewinnym uśmieszkiem. Trzeci chciał odpowiedzieć, ale Pierwszy powstrzymał go krótkim ruchem brwi. Przyglądał się dwunastce. Zauważyłem, że chłopcy udawali tylko brawurę: twarze mieli spięte, przybladłe z lekka. - Co macie nam do powiedzenia? - rozległ się chłodny głos Pierwszego. - Nic - odparł Paweł. - Chciało nam się popływać. No to popływaliśmy. - Jesteście lepsi od innych? - spytał Pierwszy, przygładzając krótko ostrzyżoną czuprynę, co oznaczało, że stara się zapanować nad rosnącym gniewem. - Nie dotyczy was regulamin i postanowienie Rady? - Nie jesteśmy gorsi od ciebie - powiedział Hieronim, robiąc krok do przodu. - Pływałeś wczoraj z Drugą na rowerze wodnym? - Obrażasz Radę - ostrzegła Druga. - Nie pogarszaj sytuacji. - Ich sytuacja nie może być już gorsza - powiedział Pierwszy do Drugiej i spojrzał na Trzeciego: - Mam rację? Trzeci chyba nie dosłyszał. Patrzył przed siebie na seledynową, leciutko sfalowaną toń. Pierwszy zwrócił twarz ku stłoczonym na przystani dziewczętom i chłopcom: - Stoi oto przed wami dwunastka, która zlekceważyła uchwałę Rady. Gorzej! Zadrwiła z was wszystkich: leżakujcie sobie, a my popływamy na łódkach, bo tak nam się podoba. Hieronim próbował przed chwilą obrazić Drugą i mnie... To drobiazg, moi drodzy. Hieronim po prostu nie jest w stanie nas obrazić. Ale wyniesienie się ponad kolektyw i brutalne złamanie regulaminu nie może pozostać bez odpowiedzi. Należy wam się satysfakcja. - Nie zasłaniaj się kolektywem, Pierwszy! - rzucił wyzywająco Hieronim. Pierwszy zignorował go. - O szóstej w klubie odbędzie się sąd - zakomunikował spokojnie. - Zgodnie z regulaminem oskarżać będzie Druga, a bronić Trzeci. Proszę wszystkich o bezwarunkową obecność. Oskarżeni mają godzinę czasu na przemyślenie linii obrony i wyszukanie okoliczności łagodzących, które przekażą Trzeciemu. - Nie potrzebujemy obrońcy - rzucił wzgardliwie Paweł. Pierwszy puścił to mimo uszu, dał znak, że można się rozejść. Wziął Drugą za rękę i oddalili się majestatycznie. Reszta wahała się, nie śmiała jednak podejść do grupki zbuntowanych, którzy stłoczyli się na pomoście, odbywając szeptem naradę. Trzeci skinął na mnie, twarz miał poważną, zasmuconą. Razem zbliżyliśmy się do dwunastki na pomoście. Umilkli na widok Trzeciego. - Możecie mi ufać - powiedział półgłosem Trzeci. - Jestem po waszej stronie. - Z urzędu - mruknął Paweł. - Nie z urzędu. Naprawdę. - Ciekawe... - chrząknął piegowaty Fredek z grupy Hieronima. - Będę was bronił z przekonaniem - powiedział Trzeci. - Uważam, że stosuje się za dużo kar. Tu jest sanatorium, a nie obóz wojskowy. - Mówiłeś to Pierwszemu? - zapytał z uśmieszkiem Paweł. - Nie dociera... - odparł Trzeci po pauzie. - Ale mógłbym wyliczyć dużo kar, którym zapobiegłem. Ty, na przykład - wskazał na Fredka - miałeś być ukarany tygodniowym bojkotem. - Za co? - Rozpowiadałeś, że Pierwszy nie jest autorem "Wizji". Wiesz podobno, czyj to wiersz. - Ale... mówiłem to tylko... - Wystarczy - Trzeci uśmiechnął się. - Nadstawiłem głowę, żeby to nie doszło do Pierwszego. Albo ty - cienkim palcem wymierzył w pierś Krzysztofa: - Napis w toalecie. - Ja?! - Nie byłeś wtedy sam. Paweł stanął między skonsternowanym Krzysztofem i Trzecim. - Chciałbym wiedzieć, co z tego miałeś - powiedział do Trzeciego. Trzeci westchnął, pochylił nisko rdzawą kędzierzawą główkę. - Nic nie rozumiecie... - mruknął po pauzie. - Dawaj wam kawę na ławę... Po co jestem w Radzie? Dla przyjemności? Też mi przyjemność, nadskakiwać Pierwszemu. Dlaczego nie chciałem zostać Drugim? Jak wam się zdaje? Co tam, zresztą, szkoda gadać... Mam już powyżej dziurek nosa całej tej farsy. Tłumacz, broń, kombinuj... Tu powinno być inaczej! - No, no... - wymamrotał Paweł. - Jeśli nie wywalczę dla was uniewinnienia, wycofuję się z Rady. I nie czekając na naszą reakcję, Trzeci odwrócił się, ruszył przed siebie, z rękami w kieszeniach. Fredek cicho gwizdnął. - Ale bomba! - sapnął ze zdumieniem Krzysztof. - Za grosz mu nie wierzę - powiedział Paweł. - Musi coś knuć. Hieronim w zamyśleniu potarł pięścią czoło. - Diabli wiedzą, co w człowieku siedzi - odezwał się półgłosem. - Dam sobie rękę uciąć, że gadał z nami szczerze. - Po co by mówił to wszystko? - podtrzymał go Piotrek. - Nie może znać naszego planu. Zawsze jest ryzyko. Pierwszy się dowie. Biedny byłby. - Faktycznie ja nabazgrałem w ubikacji, że Pierwszy jest osioł - powiedział Krzysztof. - Przedwczoraj... - A ja widziałem przedwczoraj, jak Trzeci ścierał coś gąbką w toalecie - dorzucił skośnooki, podobny do Japończyka Anzelm. Spojrzeli na mnie pytająco. Nie wiedziałem, co im powiedzieć; Trzeci był na pewno osobowością skomplikowaną, kompozycją zaskakujących przeciwieństw - raz łajdak i cynik, innym razem koleżeński, życzliwy, szokująco bezinteresowny. Z nieudawanym przejęciem szukał ze mną nocą Milczuchy, pocieszał serdecznie... Na pewno nie lubił Pierwszego. Gardził nim. Czy rzeczywiście stanąłby po naszej stronie? - To bez znaczenia - powiedziałem wreszcie. - Musimy obalić Radę i wybrać nową. W tej sprawie na Trzeciego nie ma co liczyć. - Kto wie... - przeciągnął Hieronim. - Nie fantazjuj - ofuknął go Paweł. - Wykorzystamy Trzeciego, jeśli nie bujał, ale cel jest bez zmian. Hieronim odwrócił głowę i zapatrzył się w niebo bez chmurki, nacięte kluczem bocianów. Klub wypełni! się do ostatniego miejsca. Jakby wyczuwano, że cos wisi w powietrzu. Twarze były skupione, wyczekujące, nikt się nie śmiał, nawet dziewczęta zachowywały milczenie, zerkając na drzwi, przez które miał nadejść Sąd. Stół prezydialny przykryty był zielonym pluszem. Krzesło Sędziego miało wysokie oparcie z ornamentem ciemnych wschodnich płaskorzeźb przedstawiających tancerki i muzykantów z piszczałkami; stało pośrodku w centralnym punkcie. Dwa zwykłe krzesła po bokach stołu przeznaczone były dla Obrońcy i Oskarżyciela. Oskarżeni siedzieli już na długiej ławie, po prawej stronie stołu sędziowskiego. Hieronim szeptał coś do Pawła. Nie wyglądali na przygnębionych. Zająłem miejsce w pierwszym rzędzie miejsc dla publiczności, między Piotrkiem i byłym Drugim, który nerwowo obgryzał paznokcie, rozglądając się po sali: on też musiał przeczuwać, że coś się szykuje. Choć odtrącony, pozostał wierny Pierwszemu. Może miał nadzieję, że kiedyś zostanie przywrócony do łask. Może spodziewał się, że nastąpi to dzisiaj... Trącił mnie, wskazał na podsądnych: - Odważnych udają. Zobaczysz, jak Sędzia ich załatwi. Nie odpowiedziałem. Boczne drzwi otworzyły się i na salę wkroczył Sąd. - Powstać! - wydał komendę grupowy Rudolf. Zaskrzypiały krzesła. Ludzie podnosili się z miejsc ospale, niektórzy udawali tylko, że wstają, unosząc się lekko. Pierwszy ubrany w togę i wysoki biret, nie rozglądając się zasiadł na rzeźbionym krześle i odczekawszy, aż usiądą Druga i Trzeci, dał nam znak, że możemy usiąść. - Otwieram rozprawę przeciwko dwunastu naruszycielom regulaminu i postanowienia Rady - ogłosił uroczyście. Trzeci wstał natychmiast: - Protestuję Wysoki Sądzie. Nie są to jeszcze naruszyciele. Na razie oskarżeni. Po sali przetoczył się szmer zaskoczenia. Pierwszy, zdumiony, uniósł brwi, potem zmarszczył je, za chwilę zapanował nad sobą i jego twarz przybrała wyraz spokojnego dostojeństwa. - Przyjmuję protest - powiedział beznamiętnie. - Rozprawa toczyć się będzie przeciwko dwunastu oskarżonym o naruszenie regulaminu i uchwały Rady. Głos ma Oskarżyciel. Drugą także musiał zdenerwować wyskok Trzeciego. Gdy wstała z miejsca, oczy miała rozbiegane, palce wyginały celuloidową linijkę. Pierwszy uśmiechnął się do niej zachęcająco. Druga poprawiła przyduży biret, odziedziczony po poprzedniku; wymknęła się spod niego fala złocistych, kędzierzawych włosów, opadła na ramiona i Druga przez długą chwilę zajęta była upychaniem ich pod spód: uznawała widać, że bujne kędziory nie licują z godnością Oskarżyciela. - Słuchamy - ponaglił Pierwszy z rozbudzoną raptem podejrzliwością. Druga, jąkając się, zaczęła oskarżać. Raz po raz zerkała do kartki, wypominając najpierw każdemu z podsądnych jakieś dawne grzeszki, przewinienia, niesubordynacje. - Protestuję! - zagrzmiał nagle Trzeci. - Za tamte sprawy byli już ukarani! - Nie przerywać - lodowato skarcił go Sędzia. - Oskarżyciel wykazuje, że mamy do czynienia z recydywistami. Obrona przeszkadza. Trzeci zacisnął piąstki, aż mu zbielały stawy palców. Spojrzał na Pierwszego z nienawiścią, ale nic nie powiedział, usta zwarły mu się jak chirurgiczny szew. Druga nabrała pewności siebie. Zarzuciła podsądnym aspołeczną postawę, wzgardę dla kolektywu, obrazę Rady i demonstracyjny bunt. - Samowolne opuszczenie leżaków i wzięcie łódek nie miało na celu sprawienia sobie przyjemności - odczytała z kartki. - Była to manifestacja, Wysoki Sądzie. Oskarżonym chodziło o pokazanie wszem i wobec, że lekceważą sobie zarządzenie Rady, a więc i samą Radę, która jest przecież demokratyczną reprezentacją ogółu. Chodziło im o zapoczątkowanie anarchii w sanatorium. Na co liczyli? Możemy się domyślać, Wysoki Sądzie. Przypuszczali, że w ślad za nimi pójdą inni i w Dolinie Światła zapanuje chaos... Poznałem styl Pierwszego. To on napisał Drugiej mowę oskarżycielską. Chyba wszyscy uświadomili to sobie, bo dostrzegłem na sali kpiące uśmieszki. - Żądam najwyższej kary dla wszystkich dwunastu oskarżonych - zakończyła Druga. - Karnych dyżurów i powszechnego bojkotu aż do końca ich pobytu w sanatorium. Usiadła. Pierwszy odchrząknął, jego twarz wyrażała nieskrywaną aprobatę. Spojrzał z uznaniem na Drugą, potem lekceważącym skinieniem udzielił głosu Trzeciemu. Trzeci wstał. Kilka chwil milczał z pochyloną głową, jakby zbierał myśli. Nie miał żadnej kartki przed sobą. - Bardzo mi przykro... - powiedział cicho. - Nie mogę ich bronić. Sala zamarła. - Dlaczego? - zdziwił się Pierwszy, patrząc spode łba na Trzeciego. - Oskarżeni nie życzą sobie obrony. Mają do tego prawo. Powiem więc tylko od siebie, że rozumiem ich protest. Rada jest zbyt surowa, Wysoki Sądzie. Szasta karami na lewo i prawo, zapominając... - Odbieram ci głos! - przerwał mu ostro Pierwszy. - O Radzie porozmawiamy później... - Powiedział to tonem pogróżki, patrząc na Trzeciego drapieżnie zmrużonymi oczami. - Podsądnym wolno zrezygnować z obrońcy. Niech bronią się sami, skoro sobie tego życzą. - Zwrócił się do ławy oskarżonych: - Wyznaczyliście spośród siebie rzecznika? « Hieronim wstał: - Ja jestem rzecznikiem. - Zgadzacie się z zarzutami oskarżenia? - Nie. Na sali eksplodował szumek i Pierwszy energicznie uderzył w stół drewnianym tłuczkiem do mięsa imitującym młotek sędziowski: - Cisza! Co macie na swoją obronę? Hieronim uśmiechnął się krzywo, mrugnął do publiczności. - Szczególna logika, Wysoki Sądzie... Skoro odrzucamy zarzuty, przed czym tu się bronić? Obrońca może być potrzebny komu innemu. W nagłym milczeniu sali dało się wyczuć napięcie. Rosło z każdą sekundą, gdy Pierwszy zmarszczył brwi i przewiercał Hieronima spojrzeniem, jakby go chciał zahipnotyzować. - Komu? - zapytał sucho. Tyranowi, który uzurpował sobie prawo terroryzowania nas wszystkich! - rzucił donośnie Hieronim, potrząsając bujną kasztanową czupryną. - Dyktatorowi, któremu niegdyś zaufano, bo obiecywał demokrację! Ale bardzo szybko zasmakował we władzy, dobrą wolę i dyscyplinę zamienił w ślepe posłuszeństwo, nadął się jak ropucha... - Odebrać mu głos! - wrzasnął z sali grupowy Rudolf. - Odebrać! - podtrzymał były Drugi, aż czerwieniejąc od krzyku. - Niech mówi! Niech mówi! - skontrowały inne głosy. Pierwszy walnął młotkiem w stół: - Milczeć! Odbieram głos oskarżonemu. Był blady, tylko oczy świeciły jak rozżarzone węgle. Hieronim pochylił się w jego stronę, na wargach błąkał mu się ironiczny uśmieszek. - To niemożliwe - powiedział. - Kodeks sądu koleżeńskiego nakazuje wysłuchać rzecznika podsądnych. Uchylam kodeks! Tu Pierwszy przesolił. Najwidoczniej stracił głowę ze zdenerwowania. Hieronim wziął się pod boki, wyszczerzył zęby w triumfalnym uśmiechu. - Słyszeliście? - zawrócił się do nas. - Nasz poetyczny przywódca robi w portki ze strachu. Czuje, że mamy go dość. Obudźmy się wreszcie! Koniec z leżakowaniem do kolacji, karnym szorowaniem toalet i bojkotem na rozkaz! Myśmy wybrali spośród siebie Pierwszego i my mamy prawo go odwołać. Głosujemy... - Zaraz, zaraz! - Przerwał mu Paweł, zrywając się z miejsca. - Głosujmy odwołanie całej Rady i wybór nowej. - Właśnie to miałem na myśli - przytaknął Hieronim. - Ale wiemy przecież, że Rada była fikcją. Rządził Pierwszy... Rozległy się gwałtowne uderzenia młotka. Pierwszy jeszcze nie zrezygnował: walił młotkiem w stół i wygrażał pięścią. - Spokój! To jest rozprawa sądowa, a nie zebranie wyborcze! - Jaka rozprawa, koteczku? - wykrzywił się drwiąco Hieronim. - Przecież uchyliłeś kodeks, a bez kodeksu nie istnieje sąd. Kolejne oszustwo nie przejdzie. - Za "koteczka" jeszcze mi odpowiesz! - zasyczał Pierwszy, gotów gryźć i drapać. - Co to znaczy, kolejne oszustwo?! - Pierwsze było na samym początku - odparł Hieronim. - Kiedy podałeś się za autora "Wizji". To nie ty jesteś autorem. - A kto? - zapytał wzgardliwie Pierwszy. Hieronim dal znak Fredkowi. - Dante! - krzyknął Fredek. Pierwszy uznał, że ma wreszcie szansę. - Doskonale - powiedział z nagłym spokojem. - Proszę to udowodnić. Na moją prośbę doktor Jael sprowadzi komplet dzieł Dantego i jeśli okaże się, że popełniłem plagiat możecie mnie odwołać i bojkotować do końca pobytu w sanatorium. Jeżeli nie, karę poniesie oszczerca. Wówczas podniósł się z miejsca Trzeci i unosząc ramiona poprosił o chwilę uwagi. - Pierwszy mówi prawdę - powiedział cicho, wszyscy go jednak usłyszeli, bo w klubie zapanowało nagle milczenie. - Dante nie napisał poematu "Wizja"... - Zrobił pauzę, spojrzał prosto w oczy Pierwszemu, demonstrując szarą cienką książeczkę: - Autorem "Wizji" jest amerykański poeta Donald Grossfield. W panującej ciszy głos Pierwszego rozległ się jak wystrzał: - Świnio! Splunął pod nogi Trzeciemu i wybiegł z klubu. Trzeci westchnął. Był smutny. - Żal mi go - powiedział do nas. - W gruncie rzeczy to porządny chłopak. My sami przewróciliśmy mu w głowie pokorą i służalczością. Który z nas jest ideałem? Bez władzy nie można się obejść, ale trzeba ją kontrolować, aby pamiętała, że pochodzi z wyboru i odpowiada przed wyborcami. Pamiętam, że na początku Rada musiała co miesiąc rozliczać się przed walnym zgromadzeniem. Brak aprobaty znaczył koniec Rady i wybór nowej. Potem Pierwszy przeforsował zmianę regulaminu... - Trzeci urwał, zapatrzył się w szary tomik wierszy Grossfielda. - I wszyscy się zgodzili! Rozumiecie? Wy sami tworzyliście Pierwszego takim, jaki jest dzisiaj! Zamilkł. - Rozumiemy - rozległ się po pauzie głos Hieronima. - Trzeba przywrócić ten punkt regulaminu. Ale najpierw przegłosujmy rozwiązanie Rady. Kto za rozwiązaniem? Do góry podniosły się niemal wszystkie ręce. Tylko Rudolf się wstrzymał, a były Drugi skoczył z miejsca, gdy Hieronim zapytał, czy ktoś jest przeciw. - Ja jestem przeciw! - krzyknął. - Jeszcze będziecie tęsknić za Pierwszym! Uważajcie na Trzecie... Zagłuszył go chóralny, drwiący ryk sali. Wyznaczona mi rola okazała się zbyteczna, nie trzeba było mobilizować obecnych do rozprawy z Radą. Czułem dziwną ulgę, że nie muszę tego robić: coś mi się w tym spektaklu nie podobało, budziło intuicyjny niepokój. Spojrzałem na Drugą. Siedziała z głową wtuloną w ramiona, zasłaniając twarz, plecy drgały jej, jak gdyby wstrząsane wewnętrznym szlochem. Hieronim zajął miejsce Pierwszego przy stole prezydialnym: - Wybieramy nową Radę. Zgłaszajcie kandydatury. - Zgłaszam Piotra! - zawołał Paweł. - Znacie go wszyscy, jest tutaj od dawna. Uosobienie skromności. Nieśmiały, wstydliwy. Właśnie taki człowiek powinien przewodniczyć Radzie Trzech. Nie ma obawy, że zmieni się w despotę. Huknęły oklaski. Piotrek zaczerwienił się, wstał. - Dziękuję wam... - wyjąkał. - Sam nie wiem, taka funkcja... Proponuję Marcela do Rady. Poznałem go blisko i mogę zaręczyć... - Odmawiam kandydowania - przerwałem Piotrkowi. - Nie nadaję się do żadnych władz, nie lubię tego. - W przeciwieństwie do taty... - usłyszałem z tyłu czyjś głos. - W przeciwieństwie do bardzo wielu innych - odparowałem oschle. - Zresztą, wracam wkrótce do domu. Popieram natomiast kandydaturę Piotra, ma wrodzone poczucie sprawiedliwości i nie jest chorobliwie ambitny. Prawdziwa rzadkość. Chyba pozostanie taki, jeśli będziecie systematycznie kontrolować Radę. To jest najważniejsze. - Racja! - podtrzymał mnie Trzeci. - Zgłaszam Izydora! - Krzysztofa! - Musi być dziewczyna. Proponuję Marię - Fredek wskazał na drobną blondynkę z warkoczykami, która zarumieniła się, spuściła oczy. Zgłaszamy Hieronima! - rozległo się z kilku stron. - Hieronim! Proponujemy Hieronima! Hieronim wstał, uciszył salę ruchem ręki. - Ja też nie nadaję się do władzy - powiedział z przepraszającym i trochę żartobliwym uśmiechem. - Jestem za bardzo wygodnicki... W dobrej Radzie trzeba solidnie pracować. Potrzebne jest doświadczenie. Kto nie ma doświadczenia, narobi kupę głupstw, choćby chciał najlepiej. Kierować ludźmi i organizować współżycie, żeby każdy był zadowolony, nie nudził się, nie miał poczucia krzywdy, to sztuka! - Zawiesił głos i rozejrzał się po sali, jakby kogoś szukał. - Widzę wśród nas tylko jednego kandydata, który spełnia te wszystkie warunki... - Kogo? Kto? - rozległo się zewsząd. Hieronim milczał. Przyglądał się naszym twarzom, badając jedną po drugiej. - Trzeci! - wykrzyknął nagle. - Tylko on i nikt inny! Kto przygwoździł Pierwszego, demaskując fałsz? Kto nas bronił na posiedzeniach Rady, ukrywał przed nią różne nasze grzeszki albo pomniejszał ich znaczenie? Kto zmusił do rezygnacji Drugiego, prymitywnego brutala, na którym opierał swą wszechwładzę Pierwszy? - Wypraszam sobie! - wrzasnął były Drugi. Hieronim spojrzał na niego z pogardą, nie fatygując się, by replikować. Zerknąłem na Trzeciego: miał oczy nieruchomo skierowane w przestrzeń i twarz bez wyrazu. - Do kogo szliście, gdy było wam źle i potrzebowaliście pigułki? - ciągnął Hieronim. - Kto doręczał wam listy z domu? Kto pocieszał w smutku i dodawał otuchy? Oszołomiona sala nie protestowała; sam nie miałem w tej chwili pojęcia, ile w tym prawdy, a ile absurdu. W ostatnich czasach Trzeci rzeczywiście nie żałował nikomu pigułek, rozdawał je każdemu, kto chciał. Korespondencję roznosił osobiście. Nie ukrywał dezaprobaty, gdy Pierwszy na ognisku obwieścił nowe sankcje. Dla wielu przygnębionych umiał znaleźć dobre słowo, a dziś na przystani wziął stronę zbuntowanych, choć nie mógł wiedzieć, co się szykuje... - Wyznaję, że mam zastrzeżenia do Trzeciego - powiedział twardo Hieronim. - Powinien był demonstracyjnie wycofać się z Rady. Dlaczego tak nie zrobił? Sami spytajcie. Być może uznał, że lepiej pozostać i osłabiać ciosy, jakie zadawał nam Pierwszy. Może zadecydowały inne względy. Nie wiem. Pomimo tych zastrzeżeń uważam jednak, że Trzeci mógłby być doskonałym Pierwszym: ma talenty organizacyjne, duże doświadczenie, znajomość psychiki ludzkiej. Ale pod warunkiem! - Zrobił pauzę, spojrzał surowo na Trzeciego: - Pod warunkiem, że będziesz systematycznie rozliczał się przed nami. Że nie my tobie będziemy służyli, ale ty nam! Usiadł. W niezakłóconej ciszy Trzeci wolno dźwignął się z krzesła, oparł dłonie na zielonym pluszu pokrywającym stół i odetchnął głęboko. - Nie mogę się zgodzić... - wyszeptał. - Ciąży na mnie haniebne piętno poprzedniej Rady. Muszę przedtem zmyć piętno, oczyścić się w waszych oczach... - Możesz to zrobić jako Pierwszy! - rzucił donośnie Hieronim. - Weź na siebie ten ciężar! Jeśli się nie sprawdzisz, szybko cię odwołamy! - Sam nie wiem... - wymamrotał Trzeci i dotknął oczu, które mu nagle poczerwieniały. - Nie zasłużyłem na wasze zaufanie... Marzy mi się społeczność demokratyczna, w której każdy z was byłby pełnoprawnym członkiem Rady. Rady Stu, bo tyle nas jest w sanatorium. - Na chwilę przerwały mu oklaski. - Zgadzacie się? Takiej Radzie mógłbym przewodniczyć na próbę, przez pewien czas. aż się zrehabilituję... - Znowu przerwały mu oklaski, tym razem burzliwsze. - Posiedzenia Rady Stu odbywałyby się, powiedzmy, raz w miesiącu. Przez miesiąc wykonywałbym wasze zalecenia, potem ocena, jak najsurowsza oczywiście, i kolejne zadania. Aż uznacie, że wierną służbą zmyłem owe piętno. Wtedy ustąpię. Brawa. Nawet wiwaty. Ale Paweł zerwał się, zamachał rękami, wymuszając ciszę: - Bardzo to ładne, zgłoszono jednak więcej kandydatur i trzeba je przegłosować! - Racja T - zgodził się Hieronim - od dziś mamy demokrację. Głosujmy. W tajnym głosowaniu Trzeci uzyskał siedemdziesiąt dziewięć głosów. Resztę Piotrek. Cztery głosy okazały się nieważne. Ja głosowałem na Piotra, chociaż nie byłem pewien, że mam słuszność. Obudziłem się nad ranem. Niebo za oknem było bladofioletowe, głębokie i już bez gwiazd, z przeźroczystą połówką księżyca. Jakiś wewnętrzny głos kazał mi wstać i ubrać się szybko. Ten sam głos pokierował moimi krokami: na palcach opuściłem sypialnię, przez taras wydostałem się do parku i ruszyłem aleją w stronę ruin. Nie wiedziałem co się ze mną dzieje. Niebo na wschodzie poczerwieniało i w przestrzeń wystrzelił pierwszy promień słońca. Opadł na dolinę rozproszonym światłem. Wiedziony wciąż nieobjaśnionym nakazem, przelazłem przez dziurę w ogrodzeniu i poszedłem ścieżką w dół ku dębom. Było chłodno, wiał przenikliwy wiaterek, krople rosy z wysokich traw pryskały mi w twarz, za kołnierzyk koszuli. Czułem dziwne podniecenie, w uszach dzwoniło. Stanąłem wreszcie pod dębami. Nikogo. Tylko szelest liści na wietrze i coraz mocniejszy potok słonecznego blasku. A jednak wiedziałem, że trzeba tu stać i na coś czekać. Na co? Kiedy zobaczyłem nadchodzącą Milczuchę, nie doznałem radości zaskoczenia, tylko ulgę. Jakby powietrze ze mnie uszło. Nie mogłem zrobić kroku w jej stronę. Bywa tak w snach: paraliż kończyn, rozpaczliwa bezsilność. To ona do mnie podeszła. Właściwie nie podeszła, lecz znalazła się w pobliżu wędrując przed siebie chwiejnym krokiem, wskazującym na wyczerpanie, z niewidzącymi oczyma utkwionymi w przestrzeń. Amarantowa bluzka wyszargana, w strzępach, poplamione sztruksy, włosy skołtunione, opadające w strąkach na ramiona i twarz. Zapadnięte policzki, nos wyostrzony, ptasi. Rozchylone usta, zachłystujące się przed-rannym zimnym powietrzem, - Milczucha! - wyszeptałem. Stanęła. Za jej plecami mignęła mi w trawach jakaś postać i znikła. Może przywidzenie. - Milczucha... - powtórzyłem. - Ty wariatko moja... - Głodna jestem. Wziąłem ją za rękę i poprowadziłem do dziury w ogrodzeniu. Sanatorium spało jeszcze. Drzwi do kuchni były zamknięte na klucz, do środka weszliśmy przez uchylone okienko. Na stole, pod szklanym kloszem, czekał talerz z kanapkami. Obok stał termos z gorącą herbatą pachnącą jaśminem. Zrozumiałem, że Kucharz przygotował to dla Milczuchy. Wiedział, że wróci tej nocy. I że będzie głodna. Jadła zachłannie, połykała kęsy nie gryząc, parzyła się herbatą. Po jednej kanapce odsunęła talerz: - Nie mogę więcej. - Żołądek ci się skurczył. Wyglądasz jak trup. - Żyję. Wypiła cały termos herbaty, zagryzając kostkowym cukrem. Cerę miała pergaminową, wargi blade, z odcieniem niebieskim. Tylko jej mroczne cygańskie oczy w ciemnej oprawie rzęs, choć podkrążone, świeciły dawnym blaskiem. A może innym, zamglonym odrobinę. - Pewnie jesteś śpiąca - powiedziałem. - Nie wiem. Zimno mi. Objąłem ją, przystała na to bezwolnie. Była rozpalona, musiała mieć wysoką gorączkę. Stąd to zamglenie oczu. - Już po akcji, bunt się udał. Mamy nową Radę. Przyjęła to obojętnie. Nawet nie zapytała, kto został Pierwszym. Przesunęła dłonią po zlepionych włosach, później po twarzy: - Okropnie wyglądam. - Nie dla mnie. - Muszę się wykąpać. Chodź. Naprzeciw kuchni znajdowała się łazienka, weszliśmy tam, wyjąłem z szafki kąpielowy ręcznik. Milczucha puściła wodę do wanny i zaczęła się rozbierać. Chciałem wyjść, zatrzymała mnie: - Bądź ze mną. Zawsze. Przyrzekłeś. - Tak - potwierdziłem. - Nie musisz się odwracać. Jestem cała twoja. Jej nagość wywołała uścisk w gardle: przez cienką żółtą skórę widać było rysunek żeber, ostro sterczały łopatki i obojczyki, brzuch zapadł się głęboko. - Coś ty ze sobą zrobiła... - wyszeptałem. Z flakonu stojącego na półce wlała do wanny trochę płynu kąpielowego o zapachu igliwia. Woda pokryła się tęczową pianą. Weszła do wanny i zanurzyła się w pianie po szyję. - Teraz ciepło - powiedziała. - Dobrze mi. Dużo myślałam. - Ja też dużo myślałem. - Znalazłam pisklę jaskółki, które wypadło z gniazda. Chciałam je włożyć na miejsce, ale matka nie pozwoliła. O mało nie wydziobała mi oczu. Broniła pozostałych piskląt, jakby tamto już nie było jej. - Przestraszyła się ciebie. - Potem małe dorastają i radzą sobie same. Matka zapomina o nich. Natura nie jest sentymentalna. - One też zapominają - powiedziałem, obserwując grę kolorów w balonikach piany. - Prawa przyrody nakierowane są w przyszłość. - Dlaczego człowiek jest inny? - Tylko bogatszy wewnętrznie - odparłem po namyśle. - Tworzy pomost między czasem przeszłym a przyszłym. Przeżywa przeszłość, ale musi żyć do przodu. Gdy tak trzeba, zamyka za sobą skończone rozdziały. Milczucha namydliła sobie ramiona. Były chude jak patyki. - Wczoraj spałam w stodole. Obudziłam się w środku nocy. Mówiłeś do mnie. To nie był sen. - Nie był - potwierdziłem cicho. - Zrozumiałam, że idę donikąd. Przedtem trafiłam do cygańskiej wioski, brodaci mężczyźni cynowali kotły i patelnie, kobiety prały w baliach góry kolorowych szmat. Nie wiedziałam o co ich zapytać. Nie chciało mi się: obcy ludzie. Poszłam dalej... - Już bez celu. - Z mętlikiem w głowie. O tobie też wciąż myślałam i o doktorze, ale inaczej, bez gniewu. Chce mi pomóc. Wyleczyć. - Tak. \ - A ja powinnam żyć, bo mam powód. Ciebie. - Tak. - Namalujesz inny portret. Wesołej Milczuchy. Kiedyś namalujesz. Trzeba było odejść, żeby wrócić. Wywróżyłam sobie, że będziesz czekał pod dębami. Podałem jej kudłaty ogromny ręcznik. Wyszła z wanny. Zdążyłem ją pochwycić, gdy padała. Nieprzytomną zaniosłem do doktora Jaela. Siostra Przełożona zagrodziła mi drogę u progu gabinetu zabiegowego: - Nie wolno! Zmykaj stąd! - Chcę ją zobaczyć - powiedziałem ponuro. - Muszę tam wejść. - Nie rozumiesz, co do ciebie mówią? - Muszę tam wejść! - powtórzyłem z rozpaczą. - Błagam Siostrę... Jej kostycznie surowa twarz odmieniła się nagle, przybierając wyraz czuły, niemal serdeczny: - Uspokój się, Marcel, no, uspokój się, nic jej nie grozi. Niebezpieczeństwo minęło. Śpi teraz. Usiadłem na krzesełku przy drzwiach gabinetu zabiegowego. - Pobędę tutaj - powiedziałem. - Nie wejdę, przyrzekam. Może obudzić się, zawołać, wtedy pójdę po panią. Uśmiechnęła się do mnie ciepło: - Bardzo ją kochasz? - W milczeniu skinąłem głową. - Nie każdemu to sądzone... Odeszła. Stukot cienkich obcasów rozniósł się echem po korytarzu i powoli wygasł. Jest nieszczęśliwa, pomyślałem; czegoś zabrakło w jej życiu i nigdy tego nie będzie, a ona wie o tym. Może kochała bez wzajemności? Miała dziecko i utraciła je, została w pustce, którą wypełnia pracą, opiekując się cudzymi dziećmi. Musi to być udręka i radość zarazem, więc mieszanina uczuć sprzecznych, stąd zmienność nastrojów, raz nieżyczliwość, raz ciepło. Nasłuchiwałem. Zza przeszklonych drzwi dochodził ledwo słyszalny pogłos oddechu Milczuchy, nierówny i trochę chrapliwy, przerywany od czasu do czasu jakby stęknięciem, westchnieniem. Musiała dostać środek nasenny po przetoczeniu krwi. Nie opodal znajdowała się Sala 13. Zapomniałem o niej. Popadłem w stan odrętwienia, sennej półprzytomności, z której po czasie nieokreślonym wyrwało mnie skrzypienie kółek. Zobaczyłem wózek toczący się korytarzem i rozciągniętą na nim nieruchomą postać, przykrytą po brodę prześcieradłem. Krzesełko, na którym siedziałem, znajdowało się w półmrocznej niszy i salowa, pchająca wózek, nie spostrzegła mnie. Ja natomiast zdążyłem rozpoznać twarz człowieka na wózku: białą, bez krwi, z pulsującymi nozdrzami. Był to Pierwszy. Drzwi do Sali 13 uchyliły się i ktoś wciągnął wózek do środka. Dobiegła stamtąd fala przemieszanych głosów - śpiewanie, bełkot, pojedyncze bezsensowne słowa, czyjś jęk zachwytu. Potem zapadła cisza. Uświadomiłem sobie: to my. Nie zniósł. Chciałem wzbudzić w sobie współczucie i skruchę, ale byłem pusty w środku. Tlił się tylko lęk o Milczuchę. Były Drugi miał łzy w oczach, gdy z nienawiścią patrzył na mnie i Pawła: - Zabiliście go. Mordercy. Paweł wzruszył ramionami. - Żal człowieka - powiedział. - Musiało być z nim źle już wcześniej. Nie dostaje się krwotoku od utraty stołka, chyba że dla kogoś władza jest wszystkim. - Myśmy byli dla niego wszystkim... - Były Drugi roztarł pięściami zaczerwienione oczy. - Co wy o nim wiecie?! Żył dla innych. A w podzięce kopniak. Uszła z niego chęć do życia, jak krew przez podciętą żyłę... Ostatnie zdanie dosłyszał nadchodzący właśnie Hieronim, wykrzywił się kpiąco, mrugnął do nas. - Aż tak go kochałeś? - zapytał. - To dlaczego powieliłeś karykatury? Były Drugi splunął do stawu i poczłapał przed siebie kołyszącym się krokiem. Wyglądał jak olbrzymia gęś z wystającym kuprem. - Obserwowałem Pierwszego przez te dwa dni - odezwał się cicho Piotrek. - Był ślepy, mówił do siebie. Cały czas miał mokre policzki. Musiało coś się stać... - Przeżyje - Hieronim machnął ręką. - Złego diabli nie wezmą. Zostanie Pierwszym w Trzynastce, tam pewnie nie ma jeszcze Rady! - roześmiał się. - Nie masz z czego kpić - mruknął Paweł. - W jakimś sensie stała mu się krzywda. - Jaka? - spytałem. - Ma na imię Adam - powiedział Paweł po pauzie. - Mało kto już pamięta... Pierwszy cholernie skrzywdził Adama. - Pierwszego nie ma, jest Adam - zgodził się Piotrek. Hieronim wywalił na nas oczy, wyszczerzył zęby: - Chłopaki, nad kim wy się litujecie?! Wymieniliśmy z Piotrkiem i Pawłem znaczące spojrzenia. Już wyczuwaliśmy, że nie ma co tłumaczyć Hieronimowi takich rzeczy; zmienił się przez te dwa dni, wciąż konferował gdzieś na uboczu z Pierwszym-Trzecim, chwilami wyglądało, że się kłócą. Pierwszy-Trzeci opędzał się od niego z rosnącą irytacją. Po wyborach Paweł zapytał Hieronima, dlaczego w ostatniej chwili zmienił nasz plan i zamiast Piotrka zaproponował Trzeciego. Hieronim odparł, że była to nagła myśl: niech Trzeci wyprowadzi sprawy na prostą, to najtrudniejsze, a wiadomo, że będzie się bardzo starał; za miesiąc, dwa odwoła się go i wybierze Piotra; czy nie genialne? Podejrzane raczej, pomyślałem, ale niczego konkretnie nie mogłem zarzucić Hieronimowi. Stał na czele buntu, ponosił największe ryzyko, gdyby się rzecz nie udała, byłoby z nim źle. Może chciał naprawdę uchronić Piotra przed niebezpieczeństwem błędów, które są nieuniknione przy braku doświadczenia? Trzeci, twierdził, też je popełni - wtedy go zdejmiemy, a Piotrek będzie miał ułatwione zadanie. - Masz dziwne układy z Pierwszym-Trzecim - zauważyłem. - O co wy się kłócicie? Jeśli Hieronim nawet się zmieszał, trwało to ułamek sekundy. - Chce mnie zrobić swoim zastępcą - odparł swobodnie. - Chytrus, mam go ubezpieczać, rozumiecie? A ja mu na to, Rada Stu nie przewiduje zastępcy. Pierwszy Musi odpowiadać za wszystko. Ale nie ustępuje, namawia, prosi. Jeszcze się zastanowię... Zostawiłem ich i pognałem do budynku. Była za pięć dwunasta: od dwunastej do pierwszej doktor Jael zezwolił mi przebywać w separatce Milczuchy. Gdy wbiegłem na taras, przesadzając po kilka stopni, zastąpiła mi drogę Ewka. Nie poznałem jej. Bujne złociste włosy, spływające niegdyś na ramiona słoneczną falą, były związane w węzeł i schowane pod czarną chustką. Zaczerwienione spojówki kontrastowały z bladością policzków. - Mam do ciebie prośbę... - usłyszałem ledwo. - Pomóż mi dostać się do Trzynastki... Chcę zobaczyć Adama. - Wiesz, że to niemożliwe - rozłożyłem ręce. Wtedy Ewka złożyła swoje jak do modlitwy: - Błagam cię! Chodzisz do Milczuchy, weź mnie ze sobą. Byle podejść do drzwi. Sama wejdę. - W co ty grasz? - zapytałem. - Przecież brałem udział w aranżowaniu waszej miłości na pokaz. Nie masz dość udawania? Uderzyła mnie w twarz. Było to niespodziewanie mocne uderzenie, aż mi łzy napłynęły do oczu. - Bydlak! Odruchowo chciałem jej oddać. Powstrzymałem się w porę. Pochyliłem głowę. - Przepraszam, Ewka... - mruknąłem. Stała przede mną z płonącymi oczami. Stopniowo ogień przygasał i zachodziły mgłą. - Musi mnie zobaczyć - powiedziała tępo. - Inaczej umrze. Wtedy ja też umrę. Nie będę mogła żyć bez niego. Chyba zaczynałem rozumieć: to co było popisem, tragiczny zwrot losu przemienił w uczuciową więź - dwoje przegranych potrzebowało motywacji, wzajemnego wsparcia przeciwko wrogiemu światu. Miłość pozwala przetrwać najgorsze. Ucieczka w miłość może - być ocaleniem przed życiową klęską. Siłą sprawczą jest instynkt. Gdyby nie instynkt samozachowawczy, w momencie porażki ludzi zabijałaby samotność. Druga nie kochała Pierwszego - Ewka kocha Adama. Ten sam instynkt zmusił do powrotu Milczuchę. - Pomogę ci - powiedziałem do Ewki. - Chodź. Przeszliśmy razem 40 skrzydła budynku oddzielonego szerokimi drzwiami z tabliczką: "Kuracjuszom wstęp surowo wzbroniony". Gdy minęliśmy drzwi, zapachniało kamforą i spirytusem salicylowym. Ceramiczna posadzka jaśniała jak lustro. Z zabiegówki wyjrzała Siostra Przełożona, poznała mnie i cofnęła głowę. Skręciliśmy w boczny korytarz: po lewej znajdowało się wejście do separatki, po prawej, w samym końcu - drzwi do Trzynastki. - Masz odwagę tam wejść? - upewniłem się szeptem. - Nawet do piekła. - Będę czekał u wylotu korytarza. Gdyby zjawiła się Siostra Przełożona, zatrzymam ją jakoś. Masz trzy minuty. Uśmiechnęła się do mnie samymi wargami. Z zapartym tchem patrzyłem, jak otwiera drzwi do Trzynastki. Buchnęła stamtąd kakofonia dźwięków i zgasła, gdy drzwi się zamknęły. Obserwowałem z ukrycia zabiegówkę; była to pora szykowania leków, które dostawaliśmy przy obiedzie, i szansa, że Siostra przerwie porcjowanie równała się niemal zeru. Istniała jednak. Gdyby odkryto, że pomogłem Ewce zakraść się do Trzynastki nieprędko zobaczę Milczuchę. Sekundy pełzły jak żółwie. Wyszła wreszcie. Kiedy zbliżyła się do mnie, zobaczyłem twarz bez kropli krwi i rozszerzone ślepe źrenice. Chwyciłem ją za łokieć. - Jak tam jest? - wyszeptałem. - Poznał mnie. Oprzytomniał na chwilę. Już wie, że nie mogę żyć bez niego. - Powiedział cos? Twarz Ewki wykrzywiła się dziwnie. - Że... w lotosie jest klejnot... I jeszcze coś. Nie zrozumiałam. - Om mani padme hum? Spostrzegłem zdumienie w jej oczach: - Skąd wiesz?! Nie odpowiedziałem. Milczucha przywitała mnie dziecinnie radosnym uśmiechem. Usiadła na łóżku i wyciągnęła ręce. Z jej twarzy znikło pergaminowe zabarwienie, cerę miała, jak zwykle, brzoskwiniowo śniadą, włosy nabrały smolistego połysku. Spięła je w koński ogon. Wiedziała, że lubię to uczesanie. Na stoliku przy łóżku stała tacka z naczyniami po obiedzie, opróżnionymi do ostatniej kruszynki. - Brawo - powiedziałem - nareszcie masz apetyt. - Zasługa Kucharza. Dał mi wypić kieliszek soku, po którym zjadłabym żyrafę. Doktor Jael obiecał, że jutro będę mogła wstać. Wyjęła spod poduszki szkicownik i pokazała mi serię karykatur: Kucharz w wysokim kołpaku, z warząchwią, zasiadający na tronie w pozie wschodniego bóstwa; doktor Jael w tanecznej pozie z Siostrą Przełożoną, Piotr jako niemowlę w kołysce, wreszcie ja przy malowaniu - w laurowym wianku, z miną natchnionego cymbała. - Tak mnie widzisz? - spytałem, patrząc na Milczuchę spode łba. Zaśmiała się bezgłośnie: - Uraziłam mistrza? Wcale mnie nie uraziła. Byłem rad, że znowu rysuje. - Szkoda, że nie mam zmysłu satyrycznego - powiedziałem. - Ale zbiorę się w sobie i machnę twój konterfekt ze szklaną kulą i puchaczem na głowie. - Inaczej nie wyobrażasz sobie Cyganki? Trochę się zawstydziłem. Nie dałem tego poznać po sobie, po prostu zmieniłem temat. Opowiedziałem Milczusze o Pierwszym-Trzecim, który zrobił się dla wszystkich bardzo serdeczny, zniósł kary i na wczorajszym wieczornym apelu wręczył każdemu z nas po Dyplomie Uznania za Wzorową Postawę. Odtąd przepustki do miasteczka będą wydawane bez ograniczeń, a łódki i rowery wodne według kolejności zgłoszeń, bez pomijania kogokolwiek. - Tylko dla Hieronima nie starczyło Dyplomu. Powielono za mało o jeden egzemplarz. - Dlaczego dla Hieronima? Przypadek? Nie nazwałbym tego przypadkiem, choć mogło tak wyglądać: wszyscy zgromadzili się wokół Pierwszego-Trzeciego, który podpisywał przy stoliku ozdobne arkusze, wstawał, ściskał dłoń i wręczał. Ktoś zaproponował, żeby ustawić się w kolejce, ale Pierwszy-Trzeci oświadczył, że nie będzie u nas żadnych kolejek. Wręczał Dyplomy jak szło. A może nie jak szło? Albowiem gdy pozostał mu w ręce ostatni egzemplarz, okazało się, że pretendują do niego Hieronim i Rudolf. Pierwszy-Trzeci dal Dyplom Rudolfowi, a Hieronima przeprosił z lodowatą - czy nie ironiczną z lekka? - uprzejmością: "Zabrakło, niestety..." - Ciekawe -powiedziała Milczucha. - Mówiłeś, że zawdzięcza wybór Hieronimowi. - Właśnie dlatego - odparłem. - Żeby nie być posądzonym o stronniczość. Ludzie często nie lubią tych, którym powinni być wdzięczni. Widok dobroczyńcy przypomina o długu. - Trzeci aż tak się zmienił? - Nie ma Trzeciego, jest Pierwszy-Trzeci, całkiem inny człowiek. Przedtem zżerała go ambicja, teraz ma, co chciał, ale Rada liczy sto osób. Wie, że w każdej chwili możemy go zdjąć. Musi przestrzegać demokracji, jeśli chce się utrzymać. - Nie ufam Trzeciemu - powiedziała Milczucha. - Na pewno coś knuje. - Co mógłby knuć? - wzruszyłem ramionami. - Wyżej tu nie zajdzie. - Nie wiem. Ale knuje. Zobaczysz. Wkrótce przekonaliśmy się, że miała rację. A może jednak nie? Wyglądało to naturalnie, w nikim nie obudziło wątpliwości... Na sobotnim ognisku, gdy wyśpiewaliśmy wszystkie piosenki, a płomienie zaczęły przygasać, Pierwszy-Trzeci poprosił o chwilę uwagi. - Muszę wam się zwierzyć z czegoś i prosić o pomoc - powiedział z nieśmiałym uśmiechem, wychodząc na środek. - Staram się jak mogę... Jeśli coś jest nie tak, wygarnijcie mi. - W porządku jest! - rozległy się głosy. - Fajnie! Nigdy tak nie było! Brawo, Pierwszy- Trzeci! - Nie potrzebuję braw. Potrzebna mi wasza rada... Czy ja się prosiłem, żeby zostać Pierwszym? Nie chciałem, pamiętacie. Przystałem tylko dlatego, że chcę się zrehabilitować przed wami. Czuję wasze poparcie. Dzięki wam za to. - Zrobił pauzę, westchnął. - Jest wśród nas ktoś, komu wydaje się, że ma mnie w ręku. Na początek żądał, abym mianował go swoim zastępcą... - Zrobił się szum, Pierwszy-Trzeci uniósł do góry rękę. - Dopomina się przywrócenia kar i przywilejów... - Kto to? Który? - przewaliło się grzmotem wokół ogniska. - Hieronim. W nagłej ciszy rozległ się krzyk Hieronima: - Kłamie! Nie wierzcie mu! - Sami osądzicie, komu wierzyć - powiedział cicho Pierwszy-Trzeci Obalenie poprzedniej Rady miało być pierwszym etapem spisku. Drugim - przeforsowanie mojej kandydatury. I skompromitowanie mnie przed wami. Stąd naleganie, abym przywrócił przywileje i kary, a Hieronima zrobił swoim zastępcą. W odpowiednim momencie oskarży mnie przed Radą Stu i sam zostanie Pierwszym. Taki wyznaczył sobie ostateczny cel. - Kłamiesz! - wrzasnął Hieronim. - Udowodnij! - Nie wyznałeś mi tego cynicznie? - zapytał Pierwszy-Trzeci. - Nie powiedziałeś, że muszę się zgodzić, bo w przeciwnym razie znajdziesz sposób, aby mnie załatwić? A jeśli się zgodzę, nie będę miał krzywdy? Hieronim poderwał się, wyprostował jak struna. Był wysoki i barczysty, Pierwszy- Trzeci wyglądał przy nim jak karzełek. - On was okłamuje - powiedział z nagłym spokojem. - Wszyscy wiecie jaki jest przebiegły. Ani słowa prawdy w tym nie ma. Pierwszy-Trzeci pogrzebał w kieszeni kurtki i wyjął stamtąd złożoną we czworo karteczkę. Skinął na Pawła: - Ty się przyjaźnisz z Hieronimem. Znasz jego pismo? - Znam - odpowiedział Paweł. Pierwszy-Trzeci podał mu kartkę: - Przeczytaj głośno i powiedz czyj to charakter pisma. Paweł pochylił się nad kartką, ktoś mu przyświecił latarką. Zobaczyliśmy, że jest poruszony, wstrząśnięty. Wyprostował się. Chwilę stał z zaciśniętymi ustami. - To jest pismo Hieronima - powiedział drewnianym głosem. - Odczytaj. - "Musisz mnie zrobić swoim zastępcą" - przesylabizowal Paweł. - "Inaczej pożałujesz. H." Wszystkie twarze odwróciły się do Hieronima. Skamieniał. Tylko palce prostowały mu się i zaciskały, jakby gniótł czyjeś gardło. - Powiem wam - usłyszeliśmy jego zduszony głos. - To on! On mnie namówił do wzniecenia buntu! Do obalenia Rady! Żeby jego wysunąć... że będę zastępcą... I oszukał! Zemdliło mnie. Zerknąłem na Milczuchę i nie mogłem zrozumieć jej uśmiechu. Paweł wciąż stał z kartką w ręku i tępo wpatrywał się w przygasające ognisko, Piotrek wbił mi paznokcie w łokieć, ktoś cicho gwizdnął. Pierwszy-Trzeci westchnął. - Cóż ja wam mogę powiedzieć? - zapytał bezradnie. - Więcej kartek nie mam. Ale zapytajmy Hieronima, jak trafił do poprawczaka dwa lata temu. Czy nie za oszustwo przypadkiem. Czy nie za zdradę... Hieronim zawył. Był to ryk zaszczutego drapieżnika, skowyt pełen nienawiści. Rozepchnął siedzących i skoczył w ciemność. Nie zobaczyliśmy go więcej w Dolinie Światła. Rozdział ósmy Powodem był jakoby bałagan: pretensje o łódki, żale o nieprawidłowości w zapisach, kolejność dyżurów, brud w łazienkach i jadalni. Na pewno byli tacy, co się migali od robót i co dzień żądali przepustki do miasteczka. Ktoś po kimś musiał sprzątać, za kogoś obierać ziemniaki. Trzeba coś z tym zrobić, powiedział ze smutkiem Pierwszy-Trzeci i powołał Gwardię Sprawiedliwych - dziesięciu najroślejszych chłopaków, z byłym grupowym Rudolfem jako Dowódcą. Obiecał nam, że formacja zostaje powołana na czas bardzo krótki, aż się przyzwyczaimy uczciwie spełniać powinności, przestrzegać porządku i nie wykorzystywać słabszych, co jest przeżytkiem minionego okresu, zrozumiałym zresztą, albowiem despotyzm wyrabia w ludziach odruchy samoobronne. Gwardziści otrzymali turkusowe opaski. Gdy wybuchł spór o rower wodny - pretendenci zgłosili się równocześnie - Rudolf (z okrzykiem: "Gdzie dwóch się kłóci, tam trzeci korzysta!") odebrał kłócącym się rower i spokojniutko popłynął na środek stawu. Innym razem gwardzista zmusił podobno Beatę, dwunastoletnią pieguskę, do wyszorowania za niego podłogi w toalecie na piętrze. Pierwszy-Trzeci przeprowadził śledztwo i ogłosił, że zgodnie z grafikiem podłogę miała umyć Beata, gwardzista tylko dopilnował, żeby to zrobiła jak należy. W grafiku był kleks: jak sprawdzić? V A ja i Milczucha czekaliśmy na pełnię księżyca. Jeszcze szesnaście dni. Wczoraj po kolacji Kucharz zaprosił nas do swojego pokoiku na górze i częstując sokiem z majowych kwiatów oraz ciasteczkami na mleczku pszczelim wypytał delikatnie, skąd mamy pewność, że to co odkryliśmy jest wejściem do podziemi. - Od pana wiemy - powiedziała Milczucha. - Z pańskiej księgi. Kucharz sięgnął więc po starodawną księgę i tak długo odwracał z pietyzmem strony, aż napotkaliśmy ilustrację przedstawiającą płaskorzeźbę Buddy. Milczucha bez słowa wskazała ją palcem. - Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że kłamiesz - półgłosem odezwał się Kucharz, targając koźlą bródkę. - Ruiny klasztorne przeszukano z nadzwyczajną dokładnością... - Mówiłam, że w ruinach? - Trzy dęby! - Kucharz klepnął się w rozryte zmarszczkami czoło. Uśmiechnąłem się, pogryzając ciasteczka o zapachu kwitnącej lipy. - Po co zgadywać? Bez nas na pewno pan nie trafi. Kucharz odszukał w księdze plan klasztoru. Coś mrucząc do siebie zaczął wodzić po nim wskazującym palcem. - Ruiny kończą się w tym miejscu - powiedział. - Drugie zejście do podziemi powinno znajdować się w centralnym punkcie Doliny, czyli tam, gdzie rosną dęby. Ale kronikarz odnotował, że zapadło się w szesnastym wieku... - Chyba wiedział, co pisze - zauważyłem. - Albo z panem, albo sami - powiedziała Milczucha. Kucharz ścisnął palcami skronie. Rozmyślał długo, a jego twarz rozpogadzała się, kołysana uśmiechami, które kierował do swoich myśli. - Wrócicie stamtąd obładowani kosztownościami... - usłyszeliśmy jego głos, w którym drgały chyba żartobliwe nutki. - Naszyjniki ze złota i srebra, wysadzane szmaragdami, diamentowe diademy, sztylety z rękojeściami iskrzącymi się od brylantów, worki złotych monet... Bogactwo! Kupicie sobie pałac na Lazurowym Wybrzeżu, kolekcję sportowych samochodów, jacht, helikopter, służba będzie was ubierała i rozbierała do snu, a skarbu wystarczy na dwieście lat luksusowego życia... Wyobrażacie sobie? To całkiem prawdopodobne. Według starych kronik, klasztor otrzymywał drogocenne dary z całego świata i wszystko zostało ukryte w podziemiach. - Myślę, że obejdziemy się bez pałacu - powiedziała z uśmieszkiem Milczucha. - Rozumiem! - ucieszył się Kucharz. - Rozdacie biednym! Każdy biedak na kuli ziemskiej otrzyma po sztuce złota z fundacji "Milczucha i Marcel". Wielce szlachetna idea. - Dlaczego pan z nas kpi? - zapytałem. - Biedy na świecie nie zlikwiduje się jałmużną. - A jak? - zainteresował się Kucharz. Nie miałem pojęcia. Przeczytałem kiedyś serię rozmów z byłymi milionerami, którzy parę lat wcześniej trafili główne wygrane na loterii: odbyli zamorskie podróże, hulali w luksusowych kurortach, nakupowali sobie różnych dziwacznych, bardzo drogich rzeczy; żaden nie użył wygranej na zapewnienie sobie przyszłości. Łatwo przyszło, łatwo poszło. I tak chyba jest: czego człowiek nie zdobędzie w pocie czoła, tego nie ceni. Wszyscy sezonowi milionerzy wyznali, że fajnie im było, ale nie aż tak, jak można by oczekiwać. Wyznali również z rozgoryczeniem, że los jest niesprawiedliwy: pieniądze skończyły się niesłychanie szybko i dziś jest im gorzej, niż było przed wygraną, albowiem po obżarstwie głód jest znacznie dokuczliwszy. - Zdrowym rozsądkiem - odpowiedziała Kucharzowi Milczucha. - Najpierw pozamykałabym szaleńców. Na fotografiach wyglądają dostojnie, prawdziwi mędrcy. A jak przemawiają do tłumów! Nikomu nie przyjdzie do głowy, że to smarkacze kochający się w rewolwerach i bombach. Tylko fundują im te bomby nie rodzice, a my. Za dzikie pieniądze. Gdyby wybuchły równocześnie, kula ziemska roztrysnęłaby się jak mydlana bańka. I pisze się o tym w gazetach, a ludzie nic! - Nic - potwierdził Kucharz. - Bezwład wyobraźni. Bardzo ludzkie... Mówi się, że młodzież jest lekkomyślna. A dorośli? Ich wodzowie, którzy z niebezpieczną powagą grają ze sobą w coś absurdalnego, co nazywają polityką? - Gdybym miał możliwość, zrobiłbym dwie rzeczy - powiedziałem. - Po pierwsze, zorganizowałbym powszechne i obowiązkowe kursy wyobraźni. Połączyłbym to ze szkoleniem w poczuciu humoru. - A po drugie? - zapytał Kucharz. - Obozy sportowe dla przywódców ludzkości. Każdemu po parze rękawic bokserskich, kiju hokejowym i szachownicy. Rodzaj oręża do wyboru. Drogo by nie kosztowało. Resztę przeznaczyłbym na rozwój gospodarczy i kulturalny oraz ochronę przyrody przed skutkami tego rozwoju. - Akceptuję - powiedział Kucharz. - Kiedy dojdę do głosu, wysunę twoją kandydaturę na Prezydenta Świata. - Budda nie mógłby tego załatwić? - spytała Milczucha. Uśmiech zniknął z twarzy Kucharza. Nagle zrobiła się surowa, prawie groźna. - Bluźnisz - rzucił sucho. - Nie chciałam... Po chwili Kucharz rozpogodził się, brunatną dłonią pogładził ją po włosach. - Budda nie czyni cudów - powiedział cicho. - Cuda są w nas. Nauka Buddy uczy odróżniać dobro od zła i wybierać dobro w uciążliwej drodze do doskonałości. Uczy także poświęcenia dla innych. Ludzi i zwierząt. Opowiedział nam legendę o królu, wiernym uczniu Buddy, który zobaczył, jak głodny sokół poluje na gołębia. Gołąb był u kresu sił. Aby go ocalić, król wyciął nożem płat mięsa z własnego uda i rzucił sokołowi. - Gołąb wart był tego? - zdziwiłem się. - Może nie był - odparł Kucharz. - Ale człowiek o wielkim sercu nie robi obliczeń, gdy trzeba spieszyć z pomocą. - Zejdzie pan z nami do lochów? - zapytała Milczucha. Kucharz jakby nie usłyszał pytania zadanego wprost. Dolał nam soku do kieliszków, wyjął z pudełka świeżą porcję ciasteczek. Potem uśmiechnął się: - Kiedy nabrałem pewności, że w ruinach nie ma ukrytego wejścia, pomyślałem o trzech dębach. Nie wyrosły przypadkiem pośrodku Doliny. - Chyba wiem - powiedziałem nagle, z uczuciem nadzwyczajnej jasności, zesłanej nie wiadomo skąd: była jak objawienie. - To są ich anteny. Dlatego pod dębami słychać wyraźnie muzykę i śpiew. Nie spodziewałem się, że zrobię takie wrażenie na Kucharzu. Zaniemówił. Trwało to dobrych parę sekund: wpatrywał się we mnie nieruchomo ciemnymi oczami, głęboko osadzonymi pod gęstwiną spłowiałych nastroszonych brwi i bezgłośnie poruszał wargami. - Dobrze - odezwał się wreszcie. - Pójdziemy tam razem. Kiedy nastąpi uposatha, księżycowa pełnia, świąteczny dzień w klasztorze... Pierwszy-Trzeci siedział przy mnie na zielonej ławeczce i leniwie obracał sterem roweru wodnego, kierując wehikuł to ku środkowi stawu, to ku brunatnym baziom sitowia. Zapewne czekał na pytania. Milczałem. Któryś z nas powinien się wreszcie odezwać. Zdecydowałem, że nie będę to ja. - Na pewno główkujesz, po co cię zaprosiłem na przejażdżkę - powiedział w końcu. - Nie. - W porządku. Nic dziwnego, że przyjaciel chce pobyć z przyjacielem sam na sam. Nie ruszasz się na krok od Milczuchy. - Odpowiada mi to. - W porządku. Zawsze lubiłem Milczuchę, jesteście fajną parą. Chyba nie uważasz, że nasza przyjaźń wygasła, odkąd zostałem Pierwszym? - Daj spokój z przyjaźnią - powiedziałem. - Nigdy nie byliśmy przyjaciółmi. Pierwszy-Trzeci zrobił urażoną minę. - Jak możesz? - zapytał z wyrzutem. - Ja ciebie uważałem zawsze za przyjaciela. Od pierwszego dnia twojego pobytu w sanatorium. - Jesteś mi winien trochę pieniędzy - przypomniałem. Roześmiał się, mrugnął do mnie. Uznał to za żart. Ilekroć dawałem mu banknot, przyrzekał, że wkrótce zwróci mi całą sumę, jak tylko nadejdzie z domu przekaz. Odkąd został Pierwszym, me zwracał się już do mnie o pożyczki. Widocznie skreślił całą sprawę. Nagłym zwrotem steru skierował rower w szuwary. Utknęliśmy. Grube zielone łodygi z chrzęstem uwięzły w pedałach, trzymając jak liny. Wyjąłem z kieszeni scyzoryk, chciałem je poprzecinać. Pierwszy-Trzeci powstrzymał mnie. - Sprawiasz mi przykrość, Marcel. - Ja? - Z opinią głupców się nie liczę, ale na twoim zdaniu zależy mi. - Mój ojciec nie wróci już na stanowisko - rzuciłem oschle. Uśmiechnął się tajemniczo. Potem uśmiech znikł: - Hieronim kłamał. Nie byłem z nim w zmowie. Chciał nas wszystkich zrobić w konia. - Możliwe - mruknąłem patrząc w bok. - Co mnie to obchodzi? - I ja się nad tym zastanawiam - powiedział Pierwszy-Trzeci, wydobywając z kieszonki gumę do żucia i pakując ją do ust. - Rozdłubujecie z Pawłem i Piotrem sprawę, której nie ma. Bąknąłem coś niewyraźnie. Pierwszy-Trzeci, jak zwykle, umiał mnie zaskoczyć, zbić z tropu swoimi informacjami. Skąd wiedział, że wraz z Piotrkiem, Pawłem i Mil-czuchą zastanawialiśmy się nad zagadką Hieronima? Nie mieściło nam się w głowach ani oskarżenie wysunięte przez Pierwszego-Trzeciego, ani reakcja Hieronima; dlaczego uciekł z sanatorium? zaimprowizował kłamstwo, czy wyznał prawdę? może istnieje trzecia wersja, której nie znamy? - Hieronim po prostu przefajnował - ciągnął Pierwszy-Trzeci. - Ambicje nie wystarczą, trzeba mieć format. Uknuł piętrową kombinację i przewrócił się na niej, bo ja nie lubię być wystawiany do wiatru. - Ty też masz ambicje - zauważyłem. - Mam - zgodził się Pierwszy-Trzeci. - Przed tobą ich nie ukrywałem. Chcę, żeby było u nas wspaniale. Kiedy stąd wyjdę, pójdzie za mną opinia. Musi w niej być, że stworzyłem w Dolinie Światła prawdziwą demokrację. Stu ludzi będzie mnie kiedyś wychwalać po całym kraju. - Może to prawda - powiedziałem. - Ale jest inna możliwość. - Jaka? - Posłużyłeś się Hieronimem, a potem go załatwiłeś, żeby się pozbyć świadka. Taki wspólnik bywa niebezpieczny. Pierwszy-Trzeci roześmiał się, szczerząc drobne ząbki. - Brawo, Marcel! Zaczynasz rozumieć... Pewnie bym tak zrobił, ale nie musiałem. Jestem czysty. Gdyby Hieronim czuł się w porządku, nie uciekłby z sanatorium. Mam rację? Milczałem. Poczułem raptem niezachwianą pewność, że Pierwszy-Trzeci kłamie. Był jakiś fałsz w jego triumfalnym uśmiechu. - Mam rację? - powtórzył z naciskiem. - Jesteś kanalią - powiedziałem. Oczka mu się zwęziły, usta zacisnęły w krechę. - A ja chciałem cię zrobić swoim zastępcą... - usłyszałem jego zduszony głos, pełen hamowanego gniewu. - Parawan? - Możesz żałować, Marcel. Daję ci szansę, dobrze się zastanów. Popatrzyłem mu w oczy, wytrzymał moje spojrzenie. Był z niego zimny twardziel. Jeszcze liczył, że mnie pozyska. - Zrobiłeś nas w konia - powiedziałem cicho. - Wierzyliśmy, że walczymy o uczciwą sprawę. Zapłacisz za to. - Grozisz mi? - Ostrzegam. Ty albo ja. Pierwszy-Trzeci westchnął, oczy mu posmutniały. Umiał robić ze swoimi oczami, co tylko chciał. - Może zmienisz zdanie - powiedział. - Coś mi się będzie należało za dobrą wiadomość. Strzępek gazety, jaki od niego dostałem, zawierał informację, że Henryk Jung został zwolniony z aresztu śledczego z braku dowodów winy. Postępowanie umorzono; wszczęto je natomiast przciwko Ryszardowi C. i Antoniemu G., byłym przełożonym ojca... Zacisnąłem powieki. Spłynęła na mnie ulga, jakbym po długim, uciążliwym marszu zapadł się w puchową pierzynę. Gdzieś w zakamarku świadomości kołatała się myśl, że brak dowodów nie równa się niewinności, ale odpędzałem ją od siebie. Rower zakołysał się na trzcinowej uwięzi. Odzyskałem przytomność. Pierwszy-Trzeci przyglądał mi się badawczo, z lekka uśmiechnięty. - Dziękuję ci - powiedziałem. - Ale to między nami niczego nie zmienia. Szkoda. Nie masz ojcowego rozumu. Jemu go wystarczyło, żeby wskazać tamtych dwóch... i Skoczyłem z roweru w szuwary. Zapadłem się w lepką bagnistą maź, jakoś z niej wypełzłem i dotarłszy do twardego gruntu, umorusany, cuchnący błockiem, wyciągnąłem się w bujnej trawie. Korony dębów migotały w słońcu, rozkołysane leciuteńkim wiatrem, którego nie czuć było na dole. Szliśmy, trzymając się za ręce; od czasu do czasu Milczucha zerkała na mnie z ukosa, spojrzenie miała niespokojne, z odcieniem dezaprobaty. - Są już dowody, że się nie mylę - mówiłem. - Członkowie Gwardii Sprawiedliwości chodzą do miasteczka bez przepustek, dostają łodzie bez kolejki i nie mają kuchennych dyżurów. Zgromadzenie Rady zostało przełożone na czas nieokreślony. Pierwszy-Trzeci odsyła ze skargami do Rudolfa, a nazajutrz skarżący znajduje w zupie karalucha, mysz pod poduszką albo spada ze schodów. Zatrzymaliśmy się pod dębami. Owal błękitu nad naszymi głowami wyglądał jak studnia, obramowany brudnoszarymi obłokami. Nad Dolinę nie miały wstępu. - Zostaw to - powiedziała Milczucha. - Niedługo wyjedziesz z sanatorium. - Ty też. Oglądałem twoje wyniki badań morfologicznych, jest wielka poprawa. Ale inni zostaną tutaj. - Nie uszczęśliwiaj ich na siłę. Wszyscy są radnymi... - ...i znowu się boją! - wpadłem jej w słowo. - Nie zadzieraj z Pierwszym-Trzecim. Jest niebezpieczny. Źle nam we dwoje? - Za późno - powiedziałem. - Uprzedziłem go, że będziemy walczyć. Milczucha objęła pień dębu, przywarła doń policzkiem. Musiała coś usłyszeć, bo jej twarz nabrała wyrazu skupienia. Trwała nieruchomo przez kilka chwil. - Będzie czekał, aż zaatakujesz - odezwała się po pauzie. - Dopiero wtedy uderzy. W najczulsze miejsce. Proszę cię, nie rób nic. Rozdrażniła mnie, chyba po raz pierwszy. Tłumaczyłem coraz gniewniej, że nie mogę machnąć ręką, zbyt dobrze znam to chuchro trawione dzikimi ambicjami, jeszcze będziemy czasy Rady Trzech wspominać z rozrzewnieniem, ponadto czuję się odpowiedzialny za przewrót, nieważne jaką rolę odegrał Hieronim, każdy odpowiada za siebie: pomogłem Trzeciemu zostać Pierwszym, teraz mu pomogę zlecieć ze stołka. - Nie wiem, który z was ambitniejszy... - Porównujesz mnie z nim?! - rzuciłem z oburzeniem. Milczucha nie odpowiedziała. Patrzyła gdzieś przed siebie, osłaniając dłonią oczy. Spojrzałem również w tamtym kierunku i zobaczyłem Ewkę zrywającą kwiaty. Miała już spory bukiet maków, chabrów i kaczeńców. Na pewno dla Adama. Obchodziła się teraz bez mojej pomocy: kilka razy widziałem, jak pomyka ukradkiem do zakazanego skrzydła, gdy Siostra Przełożona jest w jadalni, na tarasie lub w parku. Onegdaj próbowałem coś z niej wyciągnąć o Sali 13. Milczała. Tylko źrenice miała rozszerzone; nie potrafiłem dowiedzieć się, czy były Pierwszy jest przytomny, czy ją poznaje. - Gdybyś ty tam trafił, byłabym z tobą - usłyszałem głos Milczuchy. - Nie trafimy do Trzynastki - powiedziałem. Miałem dla Milczuchy wiadomość. Na mój list długo nie było odpowiedzi z domu, ale wczoraj nadeszła wreszcie. Ani słowa o dramacie ojca: uważali zapewne, że do Doliny Światła nie docierają wieści z zewnątrz. Matka pisała, że ojciec wziął długi urlop i pojechał w góry, życie płynie normalnie, tęsknią za mną, cieszą się, że wracam do zdrowia i wkrótce będę w domu. Najważniejsze pod koniec: jeśli tak bardzo zależy mi na owej koleżance z domu dziecka, sprawa nie przedstawia trudności - w internacie szkolnym zwolniło się miejsce, już zostało dla niej zarezerwowane dzięki uprzejmości dyrektora szkoły, który jest kolegą ojca ze studiów. Radości były więc dwie. Ta druga: ojciec nadal ma przyjaciół, nie wszyscy w niego zwątpili. Dyrektor naszej szkoły był powszechnie szanowanym człowiekiem. Jeśli nie wyrzekł się przyjaźni z ojcem, musiał mieć podstawy. Ludzie są nadzwyczaj ostrożni w takich sytuacjach, mogą nie rzucić kamieniem, ale nie podadzą ręki. Pokazałem Milczusze końcowy fragment listu. Czekałem na entuzjazm. Przeczytała go marszcząc brwi i przygryzając dolną wargę. Później milczała długo. - Nie cieszysz się? - Zapytałem. - Przywykłam do Doliny Światła... Do ciebie tutaj. Już byłem gotów rozpocząć kolorowy opis życia na wolności, czar dyskotek, spacery po Starówce, niedzielne festyny nad rzeką, ławki ukryte w gąszczu miejskich parków, seanse filmowe, teatralne spektakle, muzykę z płyt, której będziemy słuchali razem w moim pięknym pokoju - i ugryzłem się w język. Zrozumiałem: nie o to chodzi. - Będę taki sam - powiedziałem. - Tutaj nie mam na to dowodów, ale się przekonasz. Milczucha znowu objęła ramionami pień dębu i przywarła policzkiem do brunatnej kory. Dała mi znak, abym zrobił to samo. Z początku niczego nie usłyszałem, oprócz delikatnego buczenia, jakie wydają słupy elektryczne. Później wydało mi się, że zaczynam rozróżniać odgłos instrumentów muzycznych i przemieszane ludzkie szepty, nawoływania, śmiech. Być może ulegałem złudzeniu: łagodne powiewy szeleściły w dębowych koronach, figlując z liśćmi. - Nie lepiej zostać tam z nimi? - usłyszałem cichy głos Milczuchy. - Inny świat... - Nie nasz - odparłem. - My jesteśmy z tej ziemi. Żadna sztuka, uciec. - Co tu fajnego? Rozejrzałem się po Dolinie, zielonej i złotej od kwiatów. W oddali rysowały się tęczowo kontury miasteczka. Para motyli o mlecznobłękitnych skrzydłach goniła nad łąką, bzyczały pszczoły w kwiatach, stadko sikorek obsiadło dębowy konar. Pachniało świeżym sianem, rumiankiem, dziką różą. Dzwonił niewidoczny strumień, wygrywając melodię na kamykach. - Wszystko - odparłem. - Ty, ja, wszechświat. Uśmiechnij się! - Patrzyła na mnie zaskoczona, więc powtórzyłem z naciskiem, robiąc równocześnie błazeńską minę: - Uśmiech, proszę! Trzy, cztery... hop! Nie oparła się mojemu pociesznemu grymasowi. Parsknęła śmiechem. - Wariat... - Dziękuję - powiedziałem, chyląc głowę w ukłonie. - Zapamiętaliśmy. To będzie drugi portret Milczuchy. Na wieczornym apelu Pierwszy-Trzeci poprosił uprzejmie Izydora, żeby wystąpił z szeregu. Byli podobni do siebie, obaj rudzi i kędzierzawi, tyle że Izydor przewyższał Pierwszego-Trzeciego co najmniej o głowę i miał na policzkach dużo więcej piegów. - Jest mi bardzo przykro - powiedział ze smutkiem Pierwszy-Trzeci i zwrócił się do Izydora: - Bądź łaskaw wytłumaczyć się przed Radą Stu z nieobecności na kuchennym dyżurze. Izydor poruszył szerokimi barami, uniósł je w górę i opuścił. - Nie mogłem być w dwóch miejscach na raz - odparł. - Rudolf kazał mi zbierać gałęzie na ognisko. - Kazałeś mu? - zapytał Rudolfa Pierwszy-Trzeci. - Wiedząc, że ma dyżur w kuchni? - Zbieranie gałęzi na ognisko jest czynnością dobrowolną w ramach wolnego czasu - wyrecytował Rudolf, niczym wyuczoną lekcję. - Gwardia Sprawiedliwości niczego nie nakazuje, była to propozycja. Melduję, że Izydor nie wspomniał mi o kuchennym dyżurze. - Jak to nie wspomniałem?! - wrzasnął Izydor. Pierwszy-Trzeci spojrzał pytająco na gwardzistów, stojących osobno, poza czworobokiem. - Nie wspomniał! - odpowiedzieli chórem. - Byliśmy przy tym! Izydor zrobił gwałtowny krok do przodu, ale zmroził go wzrok Pierwszego-Trzeciego i groźna mina Rudolfa. Bez słowa wstąpił do szeregu. - Demokracja to władza większości nad mniejszością - powiedział cicho Pierwszy Trzeci, ale słychać było każde słowo. - Nad mniejszością niesubordynowaną... i kłamliwą. Zamiast Izydora musiał obierać ziemniaki jeden z gwardzistów. Zgodził się bez słowa. Wyrażam mu za to podziękowanie. - Płowowłosy dryblas z sypiącym się wąsem zasalutował Pierwszemu-Trzeciemu, odniosłem wrażenie, że kryje uśmieszek; Pierwszy-Trzeci uścisnął mu rękę i zwrócił się do nas: - Sami widzicie, jak jest. Znieśliśmy kary i co to dało? Niestety, czasowo musimy je przywrócić. Dla dobra większości. Dziś wieczorem Izydor wyczyści nam wszystkim sandały. Pastą, do połysku. - Sto par?! - zapiszczał Izydor. - Do rana nie skończę! - Skończysz, koleś - zapewnił drwiąco Rudolf. Paweł zrobił kilka kroków do przodu i stanął przed Pierwszym-Trzecim. - Nie wiadomo, kto kłamie. Ja wierzę Izydorowi. - Też bym mu uwierzył - powiedział Pierwszy-Trzeci. - Gdyby nie dziesięciu świadków. Zdecydowana większość, staruszku, a my przestrzegamy demokracji. Tak czy nie? - zwrócił się do czworoboku. Odpowiedział mu chór, jakieś okrzyki, hałas, więc Pierwszy-Trzeci uniósł ramię żądając ciszy. Gdy zapadła, odczekał chwilę i suchym tonem kazał nam się rozejść. Wraz z Pawłem i Piotrkiem podeszliśmy do Izydora, stal w rogu tarasu ze spuszczoną głową. - Dasz słowo, że powiedziałeś Rudolfowi o dyżurze? - zapytałem Izydora. - Mogę wam przysiąc na życie matki... - To nie czyść sandałów - zaproponowałem. - Bierzemy to na siebie. - Ty bierzesz? - usłyszałem obok drwiący głos Rudolfa. Podkradł się niepostrzeżenie. Patrzył na mnie z ironią. Paweł wysunął się do przodu, stanął między nami, oparł dłoń na piersi Rudolfa: - Spływaj, szpiclu. Bo źle będzie. - Straszysz? - zapytał Rudolf, szczerząc wielkie żółtawe zęby; rozejrzał się za swoimi gwardzistami. - Jest was tylko dziesięciu - powiedziałem. - Nas dużo więcej. - Zabierz łapę! - Rudolf chwycił Pawła za przegub. Paweł uwolnił rękę krótkim szarpnięciem. Pochylił głowę, szykując się do ataku. Chyba doszłoby do bijatyki, gdyby nie interwencja Pierwszego-Trzeciego, który raptem znalazł się przy nas, uśmiechnięty przyjaźnie: - No i po co to? Nie można po dobroci? - Powiedzieli Ryżemu, żeby nie czyścił sandałów - zameldował Rudolf, wskazując nas. - Ja też jestem ryży - powiedział Pierwszy-Trzeci z tym samym przyjaznym uśmiechem. - Niech nie czyści. - Jak to? - zdumiał się Rudolf. - Mamy Radę Stu. Zreferujemy jej ten incydent na jutrzejszym apelu. Niech większość zadecyduje o konsekwencjach. Skinął nam pogodnie i odszedł, ale czekał na mnie w korytarzyku obok jadalni. - Idę spać - mruknąłem. - Dwa słowa. Nie chcę z tobą wojny, Marcel. - Sam ją prowokujesz - rzuciłem sucho. - Namów Izydora, żeby wyczyścił sandały. Chodzi o mój autorytet. Przyrzekam, że więcej kar nie będzie. - Odpada - wzruszyłem ramionami. Położył mi rączkę na ramieniu, zajrzał w oczy: - Wkrótce opuszczasz sanatorium, a ja muszę zostać. Nie mogę sobie pozwolić na śmieszność. Chcę, żebyś z czystym sumieniem polecił mnie swemu ojcu. Jaki dureń, pomyślałem, co za skończony głupiec... - Rozbawiłbym go do łez - powiedziałem. Skurczył się jak napięta sprężyna. Po raz pierwszy zobaczyłem w jego oczach nienawiść. - Zmiażdżę cię - wyszeptał. - Koniec z tobą. Odsunąłem go z drogi i poszedłem na strych do pracowni, gdzie czekali już Mil- czucha, Paweł, Piotrek i Izydor. Byli poważni, trochę jakby wystraszeni. Patrzyli na mnie pytająco. Przysiadłem na poręczy fotela obok Milczuchy i objąłem ją ramieniem. - Nic się nie stanie, jak oczyszczę sandały - powiedział Izydor. - Mógłbym ci pomóc - zaproponował Piotrek. Ciekaw byłem, co powie Paweł. Patrzył nieruchomo w podłogę, potem przeniósł wzrok na sztalugi, gdzie wciąż stał portret Milczuchy zasłonięty płóciennym pokrowcem. - Poniosły nas nerwy - odezwał się półgłosem. - Z Pierwszym-Trzecim pójdzie trudniej niż z poprzednią Radą. Ten diabeł ma każdego w ręku, a my jeszcze jesteśmy za słabi. Piotrek go poparł: Pierwszy-Trzeci naobiecywał mnóstwo i nie dał się dotąd ludziom we znaki - wielu wierzy w jego skruchę i skromność. Umie być miły, kiedy chce. Są już symptomy wskazujące, że zmierza do absolutnej władzy, ale jak to udowodnić? Zapadła cisza, a potem rozległ się niski, trochę chrapliwy głos Milczuchy: - Czas pracuje dla niego. Umocni się. Powiększy Gwardię. Rada Stu to bzdura. - Tobie dobrze, wkrótce masz być wypisana... - mruknął Izydor. - Ja także. - Mocniej objąłem Milczuchę. - Ale nie jest mi wszystko jedno. I nie możemy już się cofnąć: wojna została wypowiedziana. - Czekał na ciebie, żeby to powiedzieć? - zapytał Piotrek. Nie chciałem powtórzyć im rozmowy z Pierwszym-Trzecim. Może mieliby mi za złe spalanie mostów. - Wojna została wypowiedziana - powtórzyłem. - Pierwszy-Trzeci nie wybacza. Jeśli z nim przegramy, będzie się mścił długo i skutecznie. - Wyobrażam sobie, jak nas obmaluje na apelu - sapnął Piotrek. - Ma do tego talent. - I informacje - uzupełnił Izydor. Paweł przeszedł się po pracowni. Było tego spaceru po cztery kroki w każdą stronę. Zatrzymał się przede mną: - Nie wystarczy zaatakować. Trzeba udowodnić, że Rada Stu to absurd. I mieć przygotowany wniosek, który spodoba się większości. - Mam taki wniosek - powiedziałem. - Zgłoszę go publicznie. Nie doczekawszy się szczegółów, które postanowiłem na razie zachować w tajemnicy, pojedynczo opuścili pracownię. Zostałem sam z Milczuchą. Nie ma co oszukiwać siebie: bałem się jutrzejszego dnia. Czułem ucisk w gardle na wspomnienie wyrazu nienawiści w oczach Pierwszego-Trzeciego i syczącego szeptu: "Zmiażdżę cię. Koniec z tobą". Ugodziłem go w najczulsze miejsce - prysły nadzieje, które wiązał ze mną od pierwszego dnia. Tacy mali, przewrotni, o chorobliwych ambicjach nie darują zniewagi. Na wielkoduszność stać dobrotliwych olbrzymów. Ze ściśniętym gardłem i szumem w uszach przytuliłem się do Milczuchy. Ukryłem twarz w jej kolanach. Przez włosy czułem ciepło jej palców. Działało kojąco. - A ja się nie boję - usłyszałem. - Wierzę w ciebie. To nie była Milczuchą sprzed ucieczki. Miał rację doktor Jael. - Idź już - szepnąłem, choć Budda świadkiem, jak bardzo chciałem, żeby została ze mną. - Wkrótce Siostra zacznie sprawdzać sypialnie. Odeszła. Poczekałem parę minut, zgasiłem lampkę w pracowni i ruszyłem ciemnym korytarzykiem przez strych. Coś spadło na mnie z góry, opatuliło, pozbawiając możliwości ruchów. Równocześnie podcięto mi nogi. Ktoś usiadł na mnie okrakiem, poczułem mocne uderzenie w kark, kilka kopnięć w żebra. Zacisnąłem zęby. Jeszcze parę kuksańców, fachowych, po nerkach. - To zaliczka - dotarł do mnie czyjś chrapliwy, sztucznie zmieniony głos. - Mordę w kubeł i uszy po sobie. Do rana sandałki mają błyszczeć. - Pocałujcie mnie... - wycharczałem. Mocny cios wbił mi twarz w posadzkę: - Sam je wyczyścisz, ważniaczku. - I przeprosisz szefa. Chciałem coś odwarknąć, ale nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Ostatnie uderzenie zastopowało mi oddech. Usłyszałem tupot nóg po schodach, potem nastąpiła cisza. Poleżałem trochę, żeby przyjść do siebie. Wygramoliłem się ze zwojów koca, stanąłem na czworakach, wyprostowałem z trudem. Chciałem zebrać myśli, ale nie byłem w stanie. Korytarz łączący sypialnie oświetlała matowa żarówka. Pod drzwiami w równych rzędach stały sandałki. Na środku korytarza ktoś ustawił drewnianą skrzyneczkę ze szczotkami i pastą, miałem ochotę ją kopnąć, ale zrezygnowałem. Wziąłem prysznic. Ciepłe strumienie wody złagodziły ból i już się nie czułem jak przepuszczony przez maszynkę do mięsa. Doktor Jael posadził mnie na obrotowym foteliku, sam stanął przy otwartym oknie, w którym masywna stalowa krata dzieliła park na kolorowe prostokąty przesycone słonecznym żarem. Nie nalegał, abym mu wyjaśnił, dlaczego mam podpuchniętą twarz i siniec pod lewym okiem. Przyjął do wiadomości, że się potknąłem, biegnąc po schodach. Pokazał mi ostatni wynik analiz krwi Milczuchy: morfologia w normie, opad w normie, ilość białych i czerwonych krwinek taka jak trzeba. - Przeprowadziłem kilka badań specjalistycznych - powiedział z zadowolonym uśmiechem. - Lepiej być nie może. Opiszę ten przypadek w "Lancecie", będzie uznany za wydarzenie. Wstrząs psychiczny jako terapia przy zaburzeniach funkcjonowania szpiku kostnego, to cos nowego. - Przypadki zgonów też pan opisuje? - spytałem nie patrząc na doktora. - Mówią, że Albin nie żyje... Milczał parę chwil, wodząc dłonią po srebrzystym pręcie kraty. Później zdjął z półki grube czasopismo w białobłękitnej okładce, z reprodukcją "Sekcji zwłok" Rembrandta na pierwszej stronie i położył przede mną: - Opowiadam tutaj, co myślę o życiu i śmierci. Krew jest rzeką życia. Czasami jednak u jej źródeł zachodzą tajemnicze procesy, którym nie umiemy na razie zapobiec, i wtedy człowiek musi umrzeć. Opóźniam to jak długo mogę. Potem, gdy już jestem bezsilny, staram się tak uformować psychikę pacjenta, aby nie cierpiał i nie bał się. Wszędzie to robią. Ale tutaj, w Dolinie Światła, działa jakiś tajemniczy czynnik, który godzi skazanego z nieuniknionym, a nawet rozbudza w nim radość, nasyca pogodą ducha. Gdybyś wszedł do Sali 13, zobaczyłbyś ludzi szczęśliwych. W normalnym życiu nikt nie doznaje takiego szczęścia. - Chyba że narkotyki... - mruknąłem. - Owszem. Silne środki przeciwbólowe. Ale to nie wyjaśnia stanu pacjentów. Są w ciągłej, natężającej się euforii, jak gdyby zbliżali się ku szczytowi najwymyślniejszych marzeń. Takie uszczęśliwienie daje tylko doskonałość, radosne poczucie stopienia się ze wszechświatem. Każdy osiąga to, czego pragnie. Nurzają się w baśniach, pławią w cudownym zauroczeniu. Posłuchaj tylko. Doktor Jael włączył miniaturowy magnetofon wmontowany w konsolkę pod oknem. Usłyszałem znane odgłosy: pienia, słodki bełkot, jęki rozkoszy. Nie wiem, dlaczego napełniło mnie to grozą. - Makabra - wyszeptałem. - Albowiem wiesz, że umierają - powiedział doktor. - Czymże jest śmierć? Dla żyjących stratą, tragedią. A dla tych, którzy odchodzą? Nie mamy pojęcia. - Ludzie boją się umrzeć. Nie tutaj - odparł doktor Jael. - I na tym polega fenomen Doliny Światła. Ci, którzy mogą zwalczać chorobę, wracają tu do zdrowia szybciej niż gdziekolwiek. Skazani umierają pięknie: pod wiecznie błękitnym kawałkiem nieba, w nieustającym słonecznym blasku, pośród tajemnych wibracji słyszalnych czasem jako muzyka dzwonków i piszczałek... - Nie dokończył, popadł w zadumę. Takie wspaniałe miejsce, pomyślałem, a ludzie ludziom robią świństwa. Dotknąłem sińca pod okiem. Ćmił. Żebra też były obolałe. Szkoda, że mikroklimat Doliny nie ma wpływu na charaktery ludzkie. Ciało dostaje pobudzający zastrzyk, a dusza zostaje taka, jaka była. U jednych fajna, u innych plugawa. - Czymże jest śmierć, jeśli nie wyzwoleniem od samotności? - ciągnął po pauzie doktor Jael, zapatrzony w jakiś punkt nad moją głową. - Życie na ziemi to nieustanna samotność, w towarzystwie równie samotnych jak my. Nie można wyjść poza siebie. Ludzkość, Marcelu, to miliardy więzień: jedni do drugich wyciągają ręce i mówią coś, ale więzienne filtry nie przepuszczają najważniejszego. Stąd potrzeba religii, które obiecują wiernym wyzwolenie. Tylko Buddyzm spełnia to jeszcze za życia, nauczając, jak osiągnąć doskonałość. Nie przypadkiem w Dolinie Światła był kiedyś klasztor buddyjski. - Jest nadal - wtrąciłem. Doktor jakby nie dosłyszał. - Emanują tu, jak sądzę, sprzyjające prądy - kontynuował w zamyśleniu. - Sprzyjają dobru, ale i złu, jeśli zło w człowieku przeważa. Budda naucza o wolności i prawie wyboru. Sami decydujemy dokąd iść. Gdy obierzemy właściwą drogę, mamy tu szansę szybciej osiągnąć cel: wyzwolić się z samotności. - Pan się wyzwolił? - zapytałem. - Daleko mi jeszcze - odparł z uśmiechem. - Ale miewam swoje piękne dni. Na przykład będzie nim dzień, w którym wyprawię stąd Milczuchę i ciebie ze świadectwami zdrowia. Już niedługo, Marcelu. Wstałem. Odniosłem wrażenie, że rozmowa dobiegła końca. Doktor Jael zatrzymał mnie jednak lekkim skinieniem głowy: - Dzwonił twój ojciec. Radził się mnie, czy dobrze by ci zrobił roczny pobyt nad Czarnym Morzem. Pojąłem błyskawicznie: kłopoty jeszcze się nie skończyły, rodzice chcą mnie uchronić przed atmosferą szykan, usunąć ze strefy rażenia, zamknąć w oranżerii. Za nic! Nie jestem szczeniakiem, któremu do snu opowiada się bajkę. Chcę wiedzieć, jak jest. Już czas, abym poznał i zrozumiał prawdę o własnym ojcu, skonfrontował racje, miał swój pogląd. Będzie źle? Zniosę: z pokorą, jeśli zasługujemy, z dumą, jeśli krzywda. Tak czy owak nie wyrzekną się nazwiska Jung. Gdyby hańbiło - trudno. Zadbam, aby moje dzieci - moje i Milczuchy - odziedziczyły je w dobrym stanie. Na razie jednak, wbrew wrednym insynuacjom Pierwszego-Trzeciego, nie mam żadnych podstaw, aby zwątpić w ojca. Gdy go wychwalano, nie pękałem z dumy; owszem, było mi przyjemnie, ale dla mnie był po prostu tatą, zapracowanym, ciągle w napięciu, w nerwach, z którym zbliżyłem się dopiero podczas choroby. Gdy go dziś atakują wczorajsi chwalcy, trzeba zachować dystans. I być przy nim. Na dobre i na złe. - Co pan odpowiedział? - spytałem. - Uznałem morski klimat za niewskazany - odparł z uśmieszkiem doktor Jael. - Dziękuję panu... - Druga sprawa dotyczy sińca pod okiem. Wkrótce opuszczasz sanatorium, możesz czuć się tu gościem. - Nie mogę. - Trzecia sprawa to księżycowa pełnia... Odradzam. Bardzo proszę, Marcel. Dolina Światła strzeże swojego sekretu... Przestroga w ustach doktora Jaela zabrzmiała jak groźba, choć towarzyszył jej uśmiech. - Nie wiem, o czym pan mówi... - wymamrotałem, oglądając pilnie czubki sandałów. - Dolina Światła strzeże swojego sekretu - powtórzył doktor Jael cicho, lecz dobitnie. - "Biada niepowołanym, którzy ośmielą się go przeniknąć". To cytat z bardzo starej księgi. - A jeśli są powołani? - spytałem, spojrzawszy doktorowi w oczy. Odpowiedziało mi spojrzenie badawcze, nadludzko dociekliwe, świdrujące. Potem powieki opadły wolno. Twarz doktora Jaela znieruchomiała, jakby pogrążył się we śnie. Zagadkowy półuśmiech mógł być grymasem. Nie usłyszał, kiedy wymknąłem się z gabinetu. Weszliśmy z Milczuchą do pracowni i równocześnie zobaczyliśmy portret na sztalugach - przecięty nożem na krzyż. Cisza trwała długo. Wiedziałem, że nigdy nie namaluję drugiego takiego portretu, ponieważ dzieło sztuki jest odbiciem uczuć, rejestracją chwilowego stanu, który się nie powtarza. Mogę namalować wiele różnych portretów Milczuchy, ale będą odmienne: nie istnieje tamta Milczuchą, ani ja tamten. Ktoś tu wszedł i nas zabił. Musiała czuć podobnie. Miała nieżywe oczy w czerwieniejącej obwódce spojówek. - Nie martw się - powiedziałem. - Twój następny portret będzie zemstą na nich. - Dlaczego ludzie są tacy podli? - Usłyszałem jej szept, którego nie powinienem był usłyszeć, albowiem narodził się z samego ruchu warg, bez głosu. - Są tylko głupi - odparłem, obejmując ją mocno za ramiona i przytulając do siebie. - Bez wyobraźni. Nie przewidzieli, że teraz będę cię malował z pasją. Gniew dobrze robi. Podobno prawdziwa sztuka rodzi się na znak protestu. Odnalazłem Pierwszego-Trzeciego pod kasztanem; kołysał się w bujanym fotelu, słuchając od niechcenia Rudolfa, który mu coś naszeptywał do ucha, zgięty wpół. Na mój widok Rudolf przerwał swój raport. Spojrzał na mnie z bezczelnym, wyzywającym uśmieszkiem. Pierwszy-Trzeci odprawił go niecierpliwym mruknięciem i Rudolf zniknął w krzakach. - Cześć - usłyszałem. - Czekam na ciebie. Zobaczyłem na ziemi kamień. Leżałby w dłoni jak ulał. Jednym uderzeniem zamieniłbym gębę Pierwszego-Trzeciego w porzeczkowy budyń. Aż jęknąłem w duchu, tak mnie korciło, żeby to zrobić. - Kocówa nie poskutkowała - powiedziałem spokojnie. - Ani zniszczenie portretu. - To jasne, choć nie wiem o czym mówisz - Pierwszy-Trzeci pokazał ząbki w serdecznym uśmiechu. - Gdybym wiedział, albo gdybym był na twoim miejscu, uznałbym to za skromny początek. Może się jednak dogadamy? - Tak. Na wieczornym apelu. Pierwszy-Trzeci ziewnął. Wyjął z kieszeni plasterek gumy do żucia, zdarł bez pośpiechu sreberko i włożył gumę do ust. Żuł mlaskając, oblizywał wargi koniuszkiem języka. Znowu przyszła mi chęć, żeby sięgnąć po kamień, i znów zapanowałem nad odruchem. - Do wieczornego apelu jest cholernie daleko... - przeciągnął Pierwszy - Trzeci. - Ileż to rzeczy jeszcze może się stać! Przyjaciele, którzy zostali wrogami, mogą, na przykład, dojść do wniosku, że przyjaźń opłaca się bardziej. Wciąż cię lubię, staruszku. Nie marnuj szansy... Wyczuwałem jego ironię. W tonie głosu, w uśmieszku i w zmrużonych kpiąco oczkach. ^^ - Może bym nie zmarnował - odparłem - ale żal mi cię. Dla własnego dobra oberwiesz dziś po uszach. Jutro mogą cię tu zlinczować. - Mnie? - A najgorliwszy będzie Rudolf, niech mu tylko ktoś obieca, że zostanie Zastępcą Pierwszego. - Szczera prawda - nieoczekiwanie zgodził się Pierwszy-Trzeci, pokazując mi jeszcze więcej ząbków. - Czy ja wyglądam na durnia, który komuś ufa? Za parę chwil odnowimy naszą przyjaźń i nie musi to znaczyć, że darzymy się zaufaniem. Przyjaciele też patrzą sobie na ręce. - Wątpię, czy cokolwiek odnowimy - powiedziałem. - Zwłaszcza, że nie ma co odnawiać. - Mam na myśli przyjaźń z wdzięczności. - Ja tobie wdzięczny? - aż mnie wykrzywiło. - Będziesz. - Pierwszy-Trzeci zrobił pauzę, wybrzuszył gumę w balon i z trzaskiem wciągnął do ust. - Jeśli Milczuchą nie dowie się prawdy o swoich rodzicach. Poczułem, jak mi zasycha w gardle. Było to dziwne uczucie, schodzące w głąb, do trzewi, które zaczęły się kurczyć, wywołując mdłości. - Jaka to prawda? - wyszeptałem, nie mogąc oderwać wzroku od twarzy Pierwszego- Trzeciego, obłej, z wolna zasnuwającej się mgiełką. - Co za prawda? Ona nie zna rodziców, nic o nich nie wie, nikt nie wie... - Ktoś jednak wie - dotarło do mnie jakby z daleka. - W kartotece są ich nazwiska, imiona, adresy. Bardzo niedobre adresy, mój przyjacielu... - Mów! - Naprawdę mam ci powiedzieć? Może lepiej zapomnieć? Ty o urazach, ja o rodzicach twojej umiłowanej. Nasz sojusz wart jest tego... - Mów! - Ojciec: Egon Walker... - Kłamiesz. - ...dożywocie za pięć morderstw, wyjątkowo sadystycznych, w tym dwojga dzieci. Plus dwa podpalenia i siedemnaście napadów rabunkowych. Przebywa w Więzieniu Centralnym. Matka: Eleonora Walker, szantażystka i notoryczna złodziejka, współudział w dwóch morderstwach, wyrok dwudziestu lat, przebywa tamże. Oboje pozbawieni praw rodzicielskich. - Kłamiesz. - Mam udowodnić? Chciało mi się wyć. Jakoś to powstrzymywałem. Wsadziłem sobie pięść w usta, żeby nie wybuchnąć krzykiem. Pierwszy-Trzeci czekał spokojnie, a nawet przyglądał mi się z zaciekawieniem, jak myszy, która połknęła truciznę. - Szef domu dziecka uznał za wskazane ukryć to przed Milczuchą - ciągnął po chwili. - Może miał rację, może nie miał. Ja jestem za prawdą, tak samo jak ty. Wykrzywi! się obnażając dziąsła: - Milczucha pozna swoją prawdę jeszcze przed apelem. Wszystko w twoich rękach. - Masz dowody? - zapytałem szeptem. - Będę je miał zaraz po kolacji. Urzędowy wpis z okrągłą pieczęcią. Stuprocentowy autentyk, możesz mi zaufać. - Pokażesz jej? - Z przyjemnością. Nie kłamał. Widziałem to po jego oczach, które iskrzyły się rozbawieniem. On jednak nie wiedział, że za sekundę mogę go zabić. Kamień znajdował się w zasięgu ręki: ułamek chwili na schylenie się, potem cios w skroń ostrą krawędzią. Albo wiedział i śmiał się z tego: mięczak Marcel i zabójstwo... - Skąd w tobie tyle zła? - zapytałem. - Znasz dobrych? Są w książeczkach dla dzieci. Wtedy pojąłem. Było to trudne, ponieważ nie dawało się porównać z moim własnym widzeniem świata albo wyobrażeniem o świecie, istniało jednak równolegle, na tych samych prawach: źli dzielą się na mocnych i słabych, twardzieli i frajerów ze skrupułami. Innych nie ma. Na tej samej zasadzie ja uważałem dotąd, że dobro istnieje w dwóch postaciach - czystej i okaleczonej kompleksami, pożądaniem, ambicją. Ale dobro. Wyłącznie dobro. To, co uważa się za złe w człowieku jest deformacją dobra. Znaleźć źródło, usunąć przyczynę - i po wszystkim. Bzdura. Kto tak myśli wystawia się na odstrzał. Zło i dobro współistnieją, trzeba więc być czujnym, nie litować się, nie szukać usprawiedliwień. Walczyć, gdy nie ma wyjścia, tą samą bronią. Ale ja nie mam broni, ani wyjścia. Muszę ocalić Milczuchę. Tylko to liczy się dla mnie teraz. - Wygrałeś - powiedziałem. - Masz mnie z głowy. - Za mało. Kiedy stąd wyjdę, chcę być asystentem twojego ojca. Musisz mi to przyrzec, przyjacielu. - Przedtem dokument z pieczęcią. - Stoi. Zaraz po kolacji. A na apelu przeprosisz mnie i będziesz przez tydzień czyścił nam obuwie. Nie miałem wyboru. W milczeniu skinąłem głową. Polana pełna była uśmiechu i nawoływań: dwie gromady kibiców dopingowały swoje drużyny, które wyłaziły ze skóry, żeby wygrać decydującego seta. Piłka śmigała nad siatką, niespodziewanie zmieniała kierunek, spadała jak kamień w szczelinę obrony, ale za każdym razem znajdował się ktoś ofiarny - rzut szczupakiem, upadek na plecy, odbicie tuż nad ziemią i znowu walka przy siatce, efektowne wyskoki, ścięcia, bloki. Duszą "Orłów" był Izydor, motorkiem "Sokołów" dryblas z sypiącym się wąsem, który nawet na czas gry nie zdjął z przedramienia turkusowej opaski gwardzisty; miał na imię Roger. Stałem między Milczuchą i Piotrem, ani na chwilę nie spuszczając z oka Pierwszego- Trzeciego, który obserwował grę, rozparty w bujanym fotelu. Sędziował Rudolf. Już po raz drugi ogłosił net po udanym serwisie Izydora, którego drużyna "Sokołów" nie potrafiła odebrać. Gwizdy protestu kibiców "Orłów" równoważyły radosne okrzyki strony przeciwnej. - Sędzia kalosz! - darł się Piotrek. - Nie było neta! - wspierała go Milczucha, zarażona ogólnym podnieceniem, zarumieniona, z błyszczącymi oczami. - Nawet nie musnęło siatki! - Brawo sędzia! - replikowali chórem kibice "Sokołów". - Jeszcze jak musnęło! Powtórka serwu! So-ko-ły! So-ko-ły! - Or-ły! Or-ły! Or-ły! - wrzeszczała nasza strona. Pierwszy-Trzeci uśmiechnął się dobrotliwie, najmniejszym drgnieniem twarzy nie ujawniając, z kim trzyma. Oklaskiwał jednych i drugich. Kilka razy zerknął na zegarek, zrobiłem to samo: kolacja za czterdzieści minut. - Nie patrzysz na grę - usłyszałem zdziwiony głos Milczuchy. Bąknąłem coś. Po raz któryś dzisiaj wyobraziłem sobie Milczuchę wpatrzoną w dokument metrykalny: córka Eleonory i Egona Walkerów, pary zwyrodnialców, których łaska prezydencka uchroniła przed stryczkiem; gazety wciąż o nich pamiętają, zwłaszcza o Walkerze, który niedawno zmasakrował współwięźnia - kalekę. Osłupiała Milczucha i Pierwszy-Trzeci z triumfalnie obnażonymi ząbkami: "Masz swoich rodziców, Cyganeczko. Wyrzucili cię na śmietnik, ale rodzice to rodzice, trzeba ich kochać..." Szok, nawrót choroby... Jak długo stać mnie będzie na opłacanie dyskrecji Pierwszego-Trzeciego? Szantażystom rosną apetyty. Odnajdzie nas po wyjściu z sanatorium, nie da spokoju, być może do końca życia, a ja zrobię wszystko, chyba absolutnie wszystko, byle milczał. - Co ci jest Marcel? - Nic. - Uśmiechnąłem się z wysiłkiem do Milczuchy. - Śliczna jesteś. Spojrzała na mnie zalotnie. Przed ucieczką nie było w niej zalotności. Żyła w mroku. Teraz wyszła na słońce. Nie mogę dopuścić, żeby powróciła w mrok jeszcze czarniejszy, pełen upiorów. Pierwszy-Trzeci zsunął się z fotela. Ani na chwilę nie przestawałem go obserwować. Postał wśród kibiców i chyłkiem, tyłem, niepostrzeżenie wycofał się w krzaki. - Zostań tu - szepnąłem do Milczuchy. - Żadnych pytań... Ruszyłem za nim skradając się, bacząc, by nie trzasnęła gałązka pod stopą, wstrzymując oddech. Zmierzał w stronę budynku sanatoryjnego. Kilka razy stanął, rozejrzał się czujnie. Byłem szybszy. Znikałem za pniem drzewa. Do kolacji zostało równo trzydzieści minut. O tej porze Kucharz zajęty był w kuchni, a doktor Jael w asyście Siostry Przełożonej zaczynał półgodzinny obchód Sali 13. Pierwszy-Trzeci klucząc i rozglądając się, zmierzał do tylnego wejścia. Odgadłem, dokąd idzie. Jeżeli się mylę - przegrałem. Nie poszedłem za nim. Chodziło o czas. Kilkoma skokami osiągnąłem taras, przeciąłem pustą jadalnię i śmignąłem na górę w pobliże gabinetu doktora. Miałem krótszą drogę niż Pierwszy-Trzeci. Wsunąłem się do łazienki naprzeciw drzwi do gabinetu, zostawiając wąziutką szparę, przez którą mogłem obserwować korytarz. Wkrótce usłyszałem szelest ostrożnych zbliżających się kroków. Pierwszy-Trzeci stał do mnie plecami. Widziałem, jak wyjmuje z kieszeni mały płaski kluczyk i obraca nim w zamku. Cichy zgrzyt. Drzwi ustąpiły: Pierwszy-Trzeci wyjął klucz z zamka, wślizgnął się do gabinetu i zamknął je za sobą. Wystartowałem. Chyba w parę sekund znalazłem się pod oknem gabinetu doktora. Chwilkę zajęło mi wdrapanie się na kasztan. Pierwszy-Trzeci otwierał właśnie sejf. Musiał mieć w tym wprawę, bo bez wahania obracał kółkiem mechanizmu cyfrowego. Otworzył drzwiczki. Wyjął z sejfu grubą szarą księgę i segregator z dokumentami, położył na biurku, bez pośpiechu zabrał się do przeglądania. Wiedział, że czasu nie zabraknie: po obchodzie Trzynastki doktor Jael szedł prosto do swego prywatnego apartamentu na piętrze i tam zjadł kolację, którą przyniósł mu Kucharz; w gabinecie pojawiał się dopiero rankiem następnego dnia. Znów trzeba się było spieszyć. Zeskoczyłem z drzewa, znalazłem na ziemi mocny gruby kij. Popędziłem przez taras i wciąż jeszcze pustą jadalnię, skręciłem w korytarz na lewo, na palcach podszedłem do drzwi gabinetu. Kij pasował. Dolny koniec oparłem o posadzkę, górny wcisnąłem pod klamkę: była zakleszczona. Nawet sam doktor Jael ze swoim torsem ciężarowca nie sforsowałby drzwi od wewnątrz. Nie wyłamałby również stalowej kraty w oknie. Nieobecność Pierwszego-Trzeciego na kolacji wywołała lekkie zdziwienie, lecz nie wzbudziła sensacji: mógł po prostu nie lubić klusek z serem. Po posiłku wszyscy wyszliśmy na taras i na komendę Rudolfa ustawiliśmy się w apelowym szyku. Pierwszego-Trzeciego wciąż nie było. - Odśpiewajcie hymn, a ja go poszukam - powiedział Rudolf. - Trzy, cztery! Dolino Światła, oazo promienista, W słonecznym blasku i w księżyca nowiu, Tyś nasza radość, tyś jest nasza przystań, Marszowym krokiem, Hejże ha! Ku zdrowiu! Wyśpiewaliśmy wszystkie zwrotki, a Rudolf ciągle nie wracał. Zaśpiewaliśmy jeszcze raz. I jeszcze. Pojawił się w końcu, skonsternowany: - Dziwna sprawa, nie ma go nigdzie... Wyszedłem z szyku i stanąłem twarzą do zgromadzonych. - Odnajdzie się - powiedziałem donośnie. - Ja wam ręczę za to. Na razie porozmawiajmy... - To jest apel! - warknięciem przerwał mi Rudolf. - Bez Pierwszego? - zdziwiłem się jadowicie. - Tymczasem czekamy na niego. Żeby nie było wam nudno czekać, opowiem wam dwie śmieszne historie. - Wskazałem na siniec pod okiem: - Oto pamiątka po mojej wczorajszej przygodzie. Oberwało mi się trochę pod osłoną koca, bo za mało kocham Pierwszego-Trzeciego. Wyobrażacie sobie, jak go kocham teraz? Po szeregu przeleciał śmieszek i umilkł. To, co powiedziałem nie było aż tak śmieszne. Poszedłem w głąb tarasu i przyniosłem prostokąt okryty płótnem: - Pokażę wam portret, który malowałem przez miesiąc w każdej wolnej chwili. Mniejsza o wartość portretu. Włożyłem w tę pracę wiele trudu. I nie tylko trudu... Spójrzcie. Zdarłem płótno. Krzyżujące się cięcia na purpurowym tle obrazu wyglądały jak krwawiąca rana. Zrobiło się cicho. Bardzo cicho. - Kto to zrobił? - rozległ się czyjś nienaturalnie wysoki głos. - Spytajcie, dlaczego - odparłem, pokonując suchość w gardle. - Ponieważ miałem czelność sprzeciwić się naszemu wodzowi... Nie sprzeciwiajcie się. Pokornych wódz nie skrzywdzi. Wystarczy być stadem baranów i jeść mu z ręki. Gorliwych może nawet wynagrodzić. A na krnąbrnych ma Rudolfa z jego bandą... - Zamknij się! - wrzasnął Rudolf. - Bo jak nie... Urwał. Musiał wyczuć nastrój czworoboku. Wciągnął głowę w ramiona i rozejrzał się bezradnie, ale Pierwszy-Trzeci wciąż nie nadchodził. - Mam coś jeszcze - powiedziałem cicho. - Każdy popełnia w życiu jakiś błąd, o czymś chciałby nie pamiętać. On przypomni. Wie. Szepnie słówko do ucha i człowiekowi miękną nogi... Znacie to? Odpowiedział mi głuchy pomruk. Zrobiłem pauzę dla nabrania tchu. Suchość w gardle znikła, głos miałem znowu dźwięczny. - Kiedyś w naszym sanatorium nie było żadnej Rady - kontynuowałem. - Istniał tylko regulamin, którego większość przestrzegała. Opowiedział mi o tym doktor Jael. Kto nie przestrzegał regulaminu, miał do czynienia z większością, a potępienie przez większość bywa gorsze od kary, ponieważ oznacza naturalną izolację. Nikt nie chce być sam jak pies. Zwłaszcza w sanatorium. Nie chcielibyście do tego powrócić? - Ktoś musi przecież kierować - padło z boku. - Owszem - zgodziłem się. - Dyżurny. Z listy, alfabetycznie, inny każdego dnia. Żeby nie zdążył polubić kierowania i powołać sobie Gwardii Sprawiedliwości... - Od nas się odczep! - burknął Rudolf. Uniosłem ramiona w górę i zapadła cisza. - To co zdarzyło się ze mną może spotkać jutro każdego z was - powiedziałem. - Kto jest za zniesieniem Rady? Pauza. I niemal wszystkie ręce nad głowami. - Ludzie, tak nie wolno! - Rudolf wpadł na środek czworoboku, głos mu drżał: - On wam zrobił wodę z mózgu... Powinien być Pierwszy-Trzeci, dopiero co wybraliście, trzeba wysłuchać... - Niech mówi! - rozległo się zewsząd. - Ale go nie ma! Pewnie przeczuł! On wie wszystko! Dał dyla, ogon pod siebie! Poprosiłem o spokój. Czworobok przycichł stopniowo. - Jak myślicie, skąd Pierwszy-Trzeci wie wszystko o nas? - spytałem. - Może ma spółkę z Białym Lamą? - nadleciało z tylnego szeregu. - Nie ma z nikim spółki - odpowiedziałem. - Zaraz wyjaśnię wam jego sekret. Doktor Jael wyszedł do nas w jedwabnym ciemnozielonym szlafroku. Ze zdziwieniem spojrzał na tłum, wypełniający korytarz. - Coś zaszło? - zwrócił się do mnie. - Mamy prośbę - powiedziałem. - Może pan doktor zechciałby zajrzeć do swojego gabinetu. - Po co? Jest zamknięty na klucz. - Mimo to bardzo prosimy. Zdziwienie zmieniło się w niepokój. Doktor Jael wrócił do siebie i za chwilę pojawił się z kluczem w ręku. Milczący tłum towarzyszył mu aż do drzwi gabinetu. Pod drzwiami doktor zatrzymał się: zaskoczony, patrzył na kij blokujący klamkę. - Ktoś tam jest? - zapytał półgłosem. Nie odpowiedziałem. Doktor Jael powoli odblokował klamkę i nacisnął. Drzwi ustąpiły. Mała grupka wcisnęła się do gabinetu za doktorem. Przez chwilę nic nie było widać, potem u góry rozbłysło mocne światło. Na podłodze w rogu gabinetu siedział w kucki Pierwszy-Trzeci. Zaciskał powieki. Może oślepił go mocny blask lampy jarzeniowej. Głos doktora Jaela nie zdradzał żadnych uczuć, tylko grube palce ruszały się, jakby biegły po klawiaturze. - Co tu robisz? - zapytał bezosobowym tonem. - Zamknęli mnie... - wymamrotał Pierwszy-Trzeci nie otwierając oczu. - Chciałbym wiedzieć, jak tutaj wszedłeś. Pierwszy-Trzeci oddychał przez nos, a nos miał zatkany i przy każdym wydechu rozlegał się gwizd. Tarł piąstkami powieki. Rozdarta na ramieniu koszula wskazywała, że próbował wydostać się przez kratę, ale nic mu z tego nie wyszło. - Było otwarte... - sapnął. - Sejf też był otwarty - powiedziałem i wskazałem na kasztan za oknem: - stamtąd dobrze widać. - Kłamie! - pisnął Pierwszy-Trzeci. Doktor Jael podszedł do sejfu i obejrzał pierścień cyfrowy. - Po zamknięciu ustawiam go na siódemce - powiedział cicho. - Zapomniałeś o tym w zdenerwowaniu. Jak wszedłeś tutaj? - Było otwarte, przysięgam! - zawył Pierwszy-Trzeci. - Słowo honoru! - Wstań - rozkazał doktor. - Opróżnij kieszenie. Pierwszy-Trzeci podniósł się z kucek, lecz do kieszeni nie sięgnął. Stał przed doktorem skulony, z pochyloną głową, poruszając bezgłośnie wargami. Oczka latały mu jednak: gdyby nie tłum w drzwiach, zapewne spróbowałby uciec. Napotkałem jego wzrok. Był pełen strachu i zwierzęcej nienawiści. - Natychmiast opróżnij kieszenie - powtórzył doktor Jael. Tym razem Pierwszy-Trzeci usłuchał. Na otomanę poleciały gumy do żucia, scyzoryk w szylkretowej oprawce, pudełko z pigułkami, kilka banknotów i monet. Wreszcie klucz. Doktor Jael wziął go bez słowa, podszedł do drzwi i sprawdził: klucz wszedł w zamek, obrócił się, szczęknęła zapadka... - Wkrótce będziesz mógł opuścić sanatorium - usłyszeliśmy chłodny głos doktora. - Wrócisz tam, gdzie byłeś. Jestem zmuszony wycofać swoje poręczenie. Cisza biła jak serce. Potem rozległ się wrzask Pierwszego-Trzeciego. Nie można było zrozumieć, co wykrzykiwał, potrząsając piąstkami i szczerząc drapieżne ząbki. Gdyby nie wichura, która wyrwała z korzeniami stuletnią sosnę, nikt by zapewne nie odkrył kamiennej płyty z płaskorzeźbą, a pod nią zejścia do podziemi. Wichura przeszła przez Dolinę jeszcze przed moim przybyciem do sanatorium. Wyrwa po sośnie porosła trawą, zasłoniły ją krzewy, ale upadek drzewa strzegącego sekretu mógł być znakiem, że nadchodzi właściwy czas. Rozmyślałem nad tym czekając na Milczuchę, która powinna już nadejść. Nocne powietrze pachniało cierpką goryczą ziół. Parkowe klony, buki i kasztany wymieniały szeleszczące szepty, bukiety listowia lśniły tłusto w księżycowym blasku. Był nów. Bladozłoty dysk szybował między chmurami, to wyłaniając się, to ginąc, jak mrugające oko. Nadeszła wreszcie. Była w czerni, ledwo ją rozpoznałem pośród drzew. - Kucharza nie ma w pokoju - usłyszałem. Oszukał nas? Zszedł sam do podziemi? Trudno mi było w to uwierzyć, zresztą nie znał drogi, tylko my mogliśmy ją wskazać. Dochodziła północ. Według starej księgi wędrówkę należało podjąć podczas nowiu, dokładnie o północy. - Nie możemy dłużej czekać - szepnąłem. Wyczułem, że się boi. Ścisnęła mnie mocno za rękę. Uśmiechem próbowałem dodać jej otuchy, ale i mnie samemu dreszczyk przebiegł po plecach. Dotknąłem torby: miałem w niej latarkę, kłębek sznurka, nóż i trochę ciasta z kolacji. Łom i oskard do wywarzania drzwiczek ukryliśmy onegdaj nie opodal płyty. - Chyba mam tremę... - powiedziała cicho. - Ja też - wyznałem. - Ale nie ma czego się bać. Budda nie zrobi nam krzywdy. Jeśli trafimy do podziemi, to za jego zgodą. Trzymając Milczuchę za rękę ruszyłem do celu. Wyrosły przed nami siwe bryły ruin. Stanęliśmy oszołomieni: resztki murów, baszt i krużganków zafalowały nagle, jak utkane z mgły. - Co to? - szepnęła Milczucha. Poszedłem za jej wzrokiem. Pod kikutem baszty, kilka metrów od nas, unosił się nad ziemią Biały Lama. Skinął na nas. Nie mogłem się mylić: wyciągnięte ramię powtórzyło gest nakazujący, byśmy się zbliżyli. - Uciekajmy, Marcel! Zostawiłem Milczuchę pod klonem i, jak zaczarowany, ruszyłem ku bielejącej widmowo postaci. Milczucha dopadła mnie jednym skokiem. Spróbowała zatrzymać. W tej samej chwili usłyszeliśmy ściszony głos, dobrze nam znany: - Ojej, co za tchórze... Kucharz był w białym kitlu i czarnych spodniach. Przez te czarne spodnie, niewidoczne w ciemnościach, odnosiło się wrażenie, że wisi w powietrzu. Księżyc oświetlił mu twarz i zobaczyliśmy dobrotliwy uśmiech. - Biały Lama zdemaskowany - mruknąłem pod nosem. - Tak sądzisz? - Uśmiech rozkwitł szerzej, z lekka tajemniczy. - Pokażcie wreszcie waszą sensację archeologiczną. Milczucha poprowadziła. Minęliśmy ruiny i trzymając się ogrodzenia weszliśmy w gąszcz ostrokrzewu. Pień obalonej sosny był śliski, ostro pachniał grzybnią. Dalej piętrzył się stos gałęzi. Rozrzuciliśmy je i pokazała się kamienna płyta. Oświetliłem ją latarką, lecz było to zbyteczne, albowiem spomiędzy gałęzi spłynął na wizerunek Buddy księżycowy blask. Kucharz zamarł. Stał długo, nieruchomy jak kamienny posąg. Potem skłonił się przed wizerunkiem do samej ziemi i znowu skamieniał w tym pochyleniu. - Om mani padme hum - usłyszeliśmy jego szept, pełen miłosnej żarliwości. - Jest klejnot w kwiecie lotosu! Szeptał coś jeszcze, dotykając czołem płaskorzeźby, później wyprostował się i spojrzał na nas. Przeniknęła mnie fala promiennego ciepła. - Chodźmy tam - powiedział dźwięcznym, zaskakująco młodym głosem. - Oni czekają. Odsłoniłem zamaskowany otwór pod płytą. Wydał nam się dużo większy niż przedtem. Z głębi zdawała się płynąć rozproszona, fosforyzująca jasność. - Drzwiczki są zamknięte - powiedziałem do Kucharza. - Ale mamy tu oskard i łom... - Nie będą potrzebne - przerwał mi. - Napijmy się przed drogą. Z białego płóciennego worka wydobył termos i trzy plastykowe kubeczki. Napełnił je parującym płynem o zapachu migdałów. Wypiliśmy do dna. Napój był gorzkawo słodki i z lekka musujący, przypominał szampan. Poczułem zawrót głowy. Spojrzałem w niebo: księżyc kołysał się, olbrzymiejąc, jak wahadło zegara... ...Drzwiczki stały otworem, a może ich wcale nie było, może to ta mgła pachnąca kadzidłem, która nas owionęła nagle, przesłaniając ziemię i niebo. Potem był tunel wypełniony ciemnością nieprzeniknioną, lecz przyjazną, pulsującą łagodnymi falami ciepła, i dłoń Milczuchy nie drżała, obejmując moją. Słyszeliśmy nasze oddechy i bicie serc. Przebywaliśmy tunel, nie dotykając stopami gruntu, jakby nas niósł ze sobą strumień pachnącego powietrza. Nie wiem, ile to trwało. Aż u wylotu tunelu pokazały się światła. Rozbłysły pastelowym koncertem barw, ukazując obszerny dziedziniec, spowity w ażur balustrad, krużganków i sklepień, wymoszczony płytami z czarnego bazaltu, które lśniły jak lustra. Usłyszałem chóralny śpiew o rytmie szybkim, melodii coraz radośniejszej, przetykanej uszczęśliwionym śmiechem i okrzykami. W niszach pod balkonami, na tarasach, krużgankach i wprost na dziedzińcu, otaczając go pierścieniem, stali mężczyźni o wygolonych głowach, ubrani w żółte i pomarańczowe habity. Twarze były brunatne, wąskookie, z ostrymi kośćmi policzkowymi. To oni śpiewali. Towarzyszyła im orkiestra złożona z fletów, piszczałek, dzwonków, werbli i innych, nie znanych mi instrumentów, rozmieszczona pod kolumnadą. Uświadomiłem sobie, że smukłych białych kolumn jest dokładnie sto osiem, tyle co świętych ksiąg buddyzmu. Kto mi przekazał tę wiadomość? Skąd wiedziałem, że umieszczona w centrum dziedzińca półkolista czasza z różowego marmuru to stupa, kryjąca wewnątrz kryształowy relikwiarz z garstką prochów Buddy? Różowy marmur pokryty był płaskorzeźbami: girlandy egzotycznych kwiatów, korowody tancerzy, misternie cyzelowane medaliony z wizerunkami uczniów Mistrza. Sam Budda zwieńczył przeciwny kraniec dziedzińca. Posąg z pociemniałego brązu przedstawiał go na tronie: młodzieńcza majestatyczna postać z aureolą wokół głowy, twarz zadumana, półprzymknięte oczy, łagodny uśmiech na ustach. Uśmiech był jak żywy. Miałem wrażenie, że powieki drgają, zmarszczki wokół oczu stają się głębsze, wargi szepczą coś do zgromadzonych. Mądry, dobry uśmiech, Tak uśmiechać może się tylko ten, kto zrozumiał aż do samego dna siebie i innych, a zrozumienie wyniosło go ponad ziemskie radości i smutki ku najwyższemu wtajemniczeniu, które oznacza błogostan. Mgła przesłoniła dziedziniec. Kiedy znikła, w rękach wszystkich mnichów rozbłysły pochodnie i kolorowe lampki na łańcuszkach. Śpiew zamarł. Czekaliśmy. Tylko nad środkiem dziedzińca wisiał jeszcze kłąb oparu. Stopniał powoli, odsłaniając wysoką postać starca o orlim profilu, przyodziane-go w białą szatę, długą do stóp, iskrzącą się od drogocennych kamieni i purpurowozłotych haftów. Ramiona starca uniosły się w górę. - Om mani padme hum! - zagrzmiał głos głęboki i dźwięczny jak wibracja dzwonu. - Om mani padme hum... - odpowiedział melodyjnym zaśpiewem chór żółtych i pomarańczowych postaci, unosząc wysoko pochodnie. - Jest klejnot w lotosie - zaintonował starzec, a jego pomarszczona twarz stała się natchniona, rozbłysła wewnętrznym światłem. - Jest radość w mądrości... Mądrość jest w dobroci... Współczucie w zrozumieniu... Doskonałość w pięknie... Piękno w szlachetności uczynku... W ciszy, jaka zapadła, starzec złożył głęboki pokłon posągowi Buddy, potem jego prochom w czaszy z różowego marmuru. Zapachniało ziołowym dymem, skądś napływać zaczęły srebrnobiałe opary, zasnuwając dziedziniec nieprzejrzystą mgłą. Poczułem dziwną lekkość, grunt usunął mi się spod nóg, zawisłem nad ziemią. Wypełniła mnie taka słodycz, że cały świat przygarnąłbym do serca. Milczucha była obok. Musiała czuć to samo: mimo mgły widziałem jej twarz pełną cichego zachwycenia. - Promienie dobra niechaj stąd płynął ku obszarom niedoskonałego świata... dobiegł gasnący głos starca. - Chwała pełniącym misję, chwała Tobie, Buddo... Om mani padme... Głos rozpłynął się wraz z oparami. Starzec zniknął. W miejscu, gdzie stał, iskrzyła się tęczowa poświata w kształcie ludzkiej sylwetki. I ona stopniała wkrótce. Zabrzmiała muzyka. Na dziedziniec wybiegły tancerki w przeźroczystych szatach - dwanaście młodziutkich dziewcząt wężowo smukłych, z oczami jak migdały, włosami rozwianymi na wietrze. Ustawiły się w krąg. Przytłumiona melodia w powolnym rytmie wprawiła je w ruch jak gdyby senny, leniwy: ledwo drgnienia ramion, wygięcia szyi, wędrówka brwi ku górze. Potem, wraz z przyśpieszeniem rytmu, z melodią coraz gorętszą i donośniejszą, ciała tancerek zaczęły ożywać - zafalowały, popłynęły, rozwirowały się na bazaltowych lustrach jak stado wesołych łabędzi. Rytm zagarniał wszystkich wokół: dziedziniec zapełnił się postaciami w habitach, które tanecznym krokiem powędrowały wokół czaszy z marmuru, coraz głośniej, dźwięczniej i żarliwiej intonując radosny hymn. Magnetyzm tańca sprawił, że i my z Milczucha włączyliśmy się do korowodu, zdumieni własną lekkością, potrzebą śpiewania i uczuciem wyzwolonej radości, jakiej żadne z nas nie zaznało dotąd. Był to stan upojenia, bliski ekstazie. Ludzie w habitach, których mijaliśmy, słali nam przyjacielskie uśmiechy, jakbyśmy się znali od niepamiętnych czasów. I coś w tym było! Rozpoznawałem każdą twarz, choć nie widziałem jej nigdy przedtem. A może widziałem? Może byłem już tutaj w jednym z poprzednich wcieleń? Minęła nas drobna postać w pomarańczowej szacie. Skinęła mi ramieniem. Błysk figlarnego uśmiechu: Albin! Ścisnąłem Milczuchę. Ona też go poznała. Wyciągnęła rękę, ale zniknął w tłumie tańczących. Rozejrzałem się za Kucharzem. Nie było go w pobliżu. Orkiestra pod kolumnadą zwiększała coraz bardziej tempo, górę brały dzwonki i werble, śpiew narastał, wypełniał dziedziniec po brzegi. Szybowaliśmy w wonnej przestrzeni, wdychając kadzidlany aromat. Obejmowałem Milczuchę i śmiałem się do niej, razem śmialiśmy się do przelatujących obok mnichów w trzepoczących habitach, do czarnobrewych dziewcząt w furkocącym muślinie, do Buddy z brązu, który patrzył na nas dobrotliwie. Nie rozumiałem słów pieśni, choć w niepojęty sposób znałem je wszystkie. Były wyznaniem wiary. Z rozbawieniem uświadamiałem sobie marność przyziemnych pragnień, głupotę zawiści, żałosną płyciznę intryg i ambicyjek. Jakbym patrzył z góry na robactwo grzebiące się w ścierwie. Śmiać mi się chciało z głupców, którzy nigdy nie trafią tutaj, ponieważ nie rozumieją, że mądrość jest w dobroci, doskonałość w pięknie, a piękno w szlachetności uczynku. Wstydź się, usłyszałem nagle wewnętrzny głos, nic w tym do śmiechu, do smutku raczej... Współczuj tamtym. Zrozum ich. Potem zrób wszystko, by oni ciebie zrozumieli. Rozbłysk. W powietrzu grał jeszcze ostatni ton dzwonka, ale dziedziniec opustoszał. Byliśmy sami: Kucharz, Milczucha i ja. - Bądź pozdrowiony, emisariuszu - rozległ się melodyjny głos. Smuga mlecznej mgły stopniała i zobaczyliśmy starca w białej szacie z haftem lśniących kamieni wpisanych w złoty ornament. - Witaj, Biały Lamo - odpowiedział Kucharz, składając głęboki ukłon. - Masz prawo wybrać. Pokryta bruzdami twarz Kucharza skurczyła się w udręce. Oddychał ciężko, po czole spływał mu pot. - Największym pragnieniem każdego z nas jest pozostać tutaj... - wyszeptał zbielałymi wargami. Ten, komu dane było trafić do klasztoru w Dolinie Światła, ma prawo wyboru - powiedział starzec, patrząc na nas przenikliwie spod najeżonych siwych brwi. - Tam czekają. - Kucharz westchnął ciężko. - Gdybym pozostał, nie zasługuję na to. Aby zasłużyć, odejdę. - Wybrałeś - Biały Lama zwrócił się do nas: - A wy? Milczucha patrzyła na mnie pytająco. Odtworzyłem w pamięci doznania sprzed chwil: uszczęśliwienie, poczucie swobody, miłość do świata, i wielki, niezgłębiony, wszechogarniający spokój. Słodycz wyzwolenia od samotności i wolne szybowanie. - Wrócimy - powiedziałem cicho. - Trzeba zasłużyć. W oczach starca dostrzegłem błysk aprobaty. - Warto było was gościć na naszym święcie - usłyszałem jego dźwięczny głos. - Dwie drogi prowadzą do tego świata. Pierwszą jest próba na skrzyżowaniu wymiarów w Dolinie Światła: można tędy przeniknąć do nas i pozostać na wieczność w krainie bez panowania i poddaństwa, nędzy, błahych pragnień i okrucieństw samotności. Nie zazna jednak prawdziwego błogostanu ten, kto nie trafił tutaj z ziemskiego wymiaru naturalną drogą, wyrwawszy z serca wszystkie chwasty zła. Tylko ta droga zgodna jest z Wielkim Prawem Natury. - Więc śmierci nie ma? - usłyszałem szept Milczuchy. - Jak mogłoby umrzeć to, co nieśmiertelne? - odparł z uśmiechem Biały Lama. - Ziemscy mędrcy już wiedzą o istnieniu nieskończonej liczby wymiarów. Nie odkryli jeszcze drogi w inne wymiary, którą jest zwycięska walka z ułomnościami. Słuchaj trzech dębów... Przeźroczystą dłoń położył na głowie Milczuchy i jej włosy spowiła nagle mlecznoniebieska poświata. Trwało to chwilę. Potem Biały Lama zbliżył się do Kucharza i z fałd szaty wydobył gruby plik wysuszonych, cienkich jak pergamin liści, związanych konopnym sznurkiem. Pokrywały je znaki podobne do pisma w starej księdze, którą miał Kucharz. - Oto nasz skarb - rozległ się - cichy głos starca. - Zapis myśli. Weź ten inkunabuł i zanieś oczekującym, aby mogli połączyć się z nami. Kucharz pochylił się nisko i zamarł w pokłonie. Kiedy wyprostował się, oczy jaśniały mu uszczęśliwionym blaskiem. Drżącymi rękami wziął od starca księgę i przytulił do piersi. - Odchodzę, żeby zasłużyć - powiedział łamiącym się głosem. - Żegnaj, Biały Lamo. - Do zobaczenia... - zabrzmiała śpiewna odpowiedź i starzec rozpłynął się w mglistym oparze, który zaczął pęcznieć, wypełniać dziedziniec, przesłaniając wykusze i krużganki, różowy relikwiarz i posąg uśmiechniętego Buddy. Jeszcze słychać było melodię dzwonków i piszczałek, jeszcze unosił się w powietrzu wonny aromat ziołowego dymu... Trzy dęby brzęczały cichuteńko, jakby biegł przez nie elektryczny prąd. Słońce śmiało się nad szmaragdową czaszą Doliny Światła. Milczucha leżała w trawie opierając mi głowę na kolanach. - Żal stąd wyjeżdżać - powiedziała. - Trochę żal - zgodziłem się. I wyznałem jej, że mam uczucie, jakbyśmy byli inni niż przedtem. Chyba kocham mocniej, niż kochałem. A przecież nie wydawało się to możliwe. marzec/sierpień 82 r. Zakopane - Jerzwałd