ANDRZEJ TREPKA ATOL TRYDAKNY Wprawnym okiem przejrzawszy ostatnie depesze z dalekopisów, nocny redaktor „Daily Express” wyłowił wiadomość pasującą na czołówkę pierwszej kolumny. Zaadiustował ją zielonym ołówkiem i opatrzył tytułem: TAJEMNICZE ZAGINIĘCIE PANAMSKIEGO STATKU. Po krótkim wahaniu, dopisał wyżej na linii: „Czyżby znowu latające spodki?…” Jeszcze raz przebiegł wzrokiem sensacyjne doniesienie, które nadeszło z przeciwległych krańców świata: singapur, 27.7. (ot–p) — statek pasażerski „rose marie” płynący pod banderą panamską z nowego orleanu do hong–kongu i kantonu nie przybył w terminie do portu przeznaczenia, ostatni raz widziano go, gady po opuszczeniu adenu mijał afrykańską wyspę sokotrę kierując się na ocean indyjski, wkrótce potem radiostacje brzegowe odebrały z ,,rose marie” meldunek donoszący o pojawieniu się nad statkiem wielkiego latającego spodka, była to ostatnia wiadomość z pokładu panamczyka, kiedy pół godziny później radiostacje adenu i sokotry usiłowały ponownie nawiązać łączność z „rose marie”, ich sygnały wywoławcze pozostały bez odpowiedzi. chociaż w tym czasie nie zanotowano silniejszych sztormów na oceanie indyjskim, z. Portów w adenie, kolombo i Singapur wyszły jednostki ratownicze na poszukiwanie zaginionego statku: do iangunu nadeszła ostatnio wiadomość, że hinduski kuter rybacki poławiający tuńczyki w pobliżu archipelagu andamanów wyciągnął z wody szalupę i koło ratunkowe z „rose marie”. w związku z tym rozpoczęto poszukiwania na tamtejszych wodach. Nocny redaktor opatrzył tę depeszę dygresją o coraz częstszych wypadkach zatonięcia różnych jednostek morskich z niewyjaśnionych przyczyn, lub podejrzanego zniknięcia ich bez wieści. Zakończył apelem o modernizację floty handlowej oraz wzmocnienie „Home fleet”. Zadzwonił na gońca i odesłał do drukarni gotowy materiał. Nad jego biurkiem gęstniał niebieskawy opar dymu. Szeroko otworzywszy okno, dłuższą chwilę patrzył na uśpioną Fleet Street oraz mżące w dali światła Soho i Picadilly. W świetlistej pajęczynie ulic i placów na przemian to zapalały się, to gasły tysiące neonów niby tętno żywego kolosa, który dyszy rytmicznie przez sen. Ogórkowy sezon, tego roku jeszcze nudniejszy niż zazwyczaj, uderzał obuchem w prasę tak dotkliwie, że mało skutkowały najbardziej wymyślne, często niewybredne chwyty ratowania spadających z dnia na dzień nakładów, nawet pism o ugruntowanej renomie i żelaznej gwardii czytelników. Nie wystarczyło żonglować popularnym od trzech pokoleń potworem z Loch Ness, albo młodszym, ale wdzięczniejszym przez zawrotną różnorodność pseudoeposem Uranidów, którzy w spodkach, dyskach lub kilometrowej długości cygarach przybywali z nieba na Ziemię w coraz to innych misjach — zależnie od aktualnej mody, politycznych czy gospodarczych koniunktur, oraz zdolności i fantazji reportera. Choć naczelny wyceniał takie materiały podwójnie, a ostatnio nawet potrójnie — nakład „Daily Express” zjeżdżał już ku granicy opłacalności. W tej sytuacji dyżurny redaktor powitał z entuzjazmem nowinę, która zapowiadała dalszy rozwój wypadków, mogący jakiś czas trzymać w napięciu opinię publiczną. Co najważniejsze — informacja nie była sprokurowana ad hoc przy szklance whisky, tylko nadeszła z zewnątrz, firmowana przez agencję, wprawdzie bardzo młodą, ale już głośną i cieszącą się w świecie marką wyjątkowo operatywnej. Redaktor zapalił chesterfielda i z zadowoleniem uśmiechnął się do siebie. — Ta historia z zaginionym statkiem — pomyślał — to prawdziwa manna z nieba. Marazm stawał się nie do wytrzymania. Parlament celebruje wakacje, Scotland Yard rozpływa się w kanikule, nawet psie wyścigi zawieszono do jesieni. „Rose Marie”, „Rose Marie”… — usiłował sobie coś przypomnieć. — Chyba słyszałem o tym statku. To nie musi być jedno z tysięcy starych pudeł pływających tak bezimiennie jak rekin albo śledź. Jeszcze lepiej! W tym samym czasie redaktor porannego wydania ,,L’Écho de Paris” ujął korektorską kredkę i zamaszyście obwiódł następną depeszę Agencji Trans Press: nowy orlean, 27. 7. (ot–p) — panuje tu poważne zaniepokojenie o losy panamskiego statku, „rose marie”, który zaginął w tajemniczych okolicznościach na oceanie indyjskim, jak się obecnie dowiadujemy, na pokładzie ‘ płynęło do kantonu 50 dzieci chińskich emigrantów, by tam uzupełnić swą znajomość ojczystego języka i tradycji narodowych, milioner amerykański chińskiego pochodzenia, znany fabrykant obuwia mr sulivan, wyznaczył nagrodę 100.000 dolarów za odnalezienie dzieci z ,,rose marie”, wśród których znajduje się jego 15–letni syn donald. mr sulivan odleciał z san francisco do Singapuru, by wszcząć poszukiwania na własną rękę. jednocześnie dowiadujemy się, że na zaginionym statku znajdował się również ładunek 20 ton złota przeznaczonego dla banku w hong–kongu. transport ten eskortowało 3 uzbrojonych agentów. o losie ich, jak również pozostałych pasażerów i załogi, brak jakichkolwiek wiadomości. — Ta historia z zaginionym statkiem powinna przysporzyć nam parę tysięcy czytelników — powiedział dyżurny redaktor do kierownika działu, kładąc przed nim kolejne depesze. — Warto poradzić naczelnemu, żeby zamówił w tej agencji specjalny reportaż z ekspedycji ratunkowej na Oceanie Indyjskim. — A może ty byś wylazł wreszcie zza biurka i przewietrzył się całą gębą? Aden, Singapur, Rangun — czort wie gdzie jeszcze… Kawał świata, huczek wrażeń. No i stary by cię hojnie wynagrodził. Nawet gdybyś bezczelnie łgał jak to na twoich oczach ptak Ruk unosił w szponach „Rose Marie” — brzmiało by inaczej niż płaskie wypociny, że z balkoniku swojej mansardy na Montmartre jakiś poeta w pijanym widzie dostrzegł coś niewyraźnego, i to mógł być latający spodek… — O nie, mój drogi! Daruję to sobie. Czasy Stanley’ów i Livingstone’ów minęły bezpowrotnie. Szkoda, ale nic na to nie poradzimy. Wielka odkrywcza przygoda — dawne dzieje; dziś są za to wielkie agencje prasowe. Zresztą pojutrze urywam się na urlop. Jeśli uważasz, że podróżne kształcą, Biarritz zupełnie mi wystarczy. — To ma być rasowy dziennikarz — westchnął szef porannej edycji. — Szkoda gadać, schodzimy na psy. John Talbot, czołowy reporter Agencji Trans Press, mieszczącej się w Nowym Jorku, na blacie swego biurka wygodnie położył stopy obute w zamszowe półbuciki firmy Sulivan and Co i zagłębił się w notatki z wczorajszej konferencji prasowej. Fertyczna maszynistka położyła na klawiszach Temingtona wypielęgnowane palce o krwistych paznokciach i czekała aż dziennikarz zacznie dyktować kolejną notatkę. — Proszę dać nagłówek — rzucił wreszcie zza biurka. — CZY LATAJĄCE SPODKI PORWAŁY „ROSE MARIE”? — …porwały „Rose Marie” — bezmyślnie powtórzyła maszynistka, wystukawszy tutuł. — Proszę pisać dalej: filadeliia, 27.7. (ot–p) — rzecznik sztabu generalnego do spraw ufologii (nauki o niezidentyfikowanych obiektach latających) kpt. inż. e. ruppelt oświadczył przedstawicielom prasy, którzy zasięgnęli jego opinii w sprawie zaginięcia „rose marie”, że daje się zauważyć wzmożoną działalność i wyraźny rozwój techniczny latających spodków, m. in. zaobserwowano gigantyczne obiekty kształtu cygara — prawdopodobnie bazy przestrzenne służące latającym spodkom jako awiomatki. inż. ruppelt stwierdza autorytatywnie, że niektóre z tych ,,cygar” są w stanie porwać i wchłonąć do swego wnętrza statek wielkości „rose marie”. kpt. ruppelt przypomniał również, że zanotowano kilka wypadków zaginięcia samolotów wojskowych ścigających niezidentyfikowane obiekty latające (ufo). nie wyjaśniono też sprawy zaginięcia na atlantyku statku „jolita”, przy spokojnej pogodzie. jeden z najświeższych fenomenów tego rodzaju wydarzył się między rangunem a mandalay. pilot odrzutowca lecący na dużej wysokości został znienacka zaatakowany przez eskadrę spodków, uchwyciły one samolot w silne pole magnetyczne i holowały go w kierunku unoszącej się nad nimi monstrualnej awiomatki. w ostatniej chwili pilotowi udało się akrobatycznym manewrem wyrwać maszynę z niewidzialnych więzów i ostrą piką runąć w dół. ufo ścigały go jeszcze pewien czas — aż do momentu gdy znalazł się nad samymi wierzchołkami drzew w dżungli. John Talbot zdjął nogi z biurka, schował notes do kieszeni i oznajmił: — Koniec. Proszę oddać to zaraz na dalekopisy. Czy były jakieś telefony? — Dzwonił mister Sulivan, że samolot do Kolombo odlatuje o 14.30. Bilety, paszport i pieniądze są do odebrania w sekretariacie naczelnego. Szef prosił, żeby się pan pokazał u niego przed wyjazdem. Szczęśliwej podróży, panie Talbot. Niech pan uważa na siebie: te wschodnie piękności są podobno bardzo niebezpieczne. — O key, honey — rzucił wychodząc. — Na Cejlonie kobiety są już oswojone i nie zjadają białych sahibów. Jeśli chcesz, przywiozę ci kilka niewolnic, każdą innego koloru, żeby ci pasowały do różnych sukienek. DETEKTYW INTERPOLU Ralf Collins bezszelestnie zamknął za sobą drzwi gabinetu wyłożone korkiem i stanął przed niemłodym mężczyzną, którego lśniąca łysina oraz jowialny uśmiech stanowiły dziwne zestawienie z przenikliwym spojrzeniem stalowoniebieskich oczu. W swej ruchliwej karierze detektywa, Ralf rzadko widywał generalnego inspektora Duvala. Instrukcje i zlecenia otrzymywał zazwyczaj specjalną pocztą lub zaszyfrowanymi kablogramami. Tym razem został pilnie ściągnięty do centrali Interpolu w Brukseli — aż z drugiej półkuli, gdzie odbywał staż w walce z przemytem narkotyków drogami morskimi. Wiedział z doświadczenia, że takie nagłe wezwania wróżą rzucenie go w wir nowej, zawiłej i niebezpiecznej przygody. Toteż zająwszy miejsce w klubowym fotelu, który szef wskazał mu zapraszającym gestem, bacznie nastawił ucha. — Doszedłem do przekonania, iż się marnujesz siedząc tak długo w San Francisco — zaczął Duval, częstującego cygarem. — W związku z twoją marynarską przeszłością, traktuję cię jako naszego eksperta od spraw związanych z morzem i żeglugą. Właśnie dysponuję niezwykle ciekawą sprawą w tej materii. — „Rose Marie” — domyślnie zauważył Ralf. Inspektor skinął głową. — Co wiesz o tej aferze? — Ostatni raz widziano statek 21 lipca, gdy po dwudniowym postoju opuszczał port w Adenie. Na pokładzie znajdowało się pięćdziesiąt chińskich dzieci płynących do Kantonu i zaledwie kilku dorosłych pasażerów. Wieziono też ładunek dwudziestu ton złota. Dalsze losy „Rose Marie” są nieznane. Wszelkie ślady giną… — W morzu? — podchwycił inspektor. — Podobno… w niebie — odparł detektyw, uśmiechając się nieznacznie. — Tak przynajmniej sugeruje Agencja Trans Press oraz niektóre gazety. Te informacje łączą zaginięcie statku z pojawieniem się w pobliżu latającego spodka. — Ty, osobiście, co o tym sądzisz? — To nie jest proste — odparł Ralf, poprawiając kosmyk spadający na czoło. — Wiadomość o znalezieniu koła ratunkowego i szczątków łodzi z „Rose Marie” wskazywała by, że katastrofa wydarzyła się w Zatoce Bengalskiej. Ale właśnie to budzi we mnie poważne wątpliwości. — Mianowicie? — Mało prawdopodobne, by duża jednostka przepłynęła cały Ocean Indyjski nie zauważona przez żaden inny statek ani przez stacje brzegowe na Cejlonie — powiedział Ralf pochylając się nad mapą, którą Duval rozwinął przed nim. — Ponadto, miejsce znalezienia tych przedmiotów nie pokrywa się z kierunkami stałych prądów na tych akwenach. — I mnie się to niezbyt podobało — rzucił generalny inspektor. — Dlatego kazałem naszym ludziom w Singapurze, aby przesłali próbki wyłowionych szczątków. — Co wykazała ekspertyza? — spytał Ralf z ożywieniem. — Ekspertyzy nie było. Szalupa i koło zniknęły w tajemniczy sposób. Zapominając o obecności szefa, Ralf gwizdnął z cicha. — Jeśli statek porwali Marsjanie, to musieli być szatańsko przebiegli. Czyżby studiowali kryminalistykę według dobrych ziemskich wzorów? — A jednak pojawienie się latającego spodka nad „Rose Marie” nie budzi wątpliwości — wyjaśnił inspektor. — Relację potwierdził pewien rybak, który spotkał „Rose Marie” tuż przed jej zaginięciem. To samo zeznał latarnik z wyspy Sokolry, który obserwował statek przez lornetkę. Ludzie ci nie znają się. Przy tym latarnik to nasz człowiek. Ralf zamyślił się. — Ważny szczegół — mruknął w końcu, mierzwiąc czuprynę z roztargnieniem. — Sądzisz więc, że to wszystko jakoś się wiąże z pojazdami obcej cywilizacji? — Nie jestem ufologiem. Wszakże problemu latających spodków nie wymyśliła prasa; czasami tylko rozdmuchuje go, nawet zgoła nieodpowiedzialnie. — Bez wątpienia. Jednak taka wersja zaginięcia ,,Rose Marie” może być komuś diabelnie na rękę. Wolałbym mieć do czynienia z bardziej ziemskimi poszlakami. Ozwał się brzęczek telefonu. Sekretariat zawiadamiał, że z Hong–Kongu nadszedł nowy meldunek. — Rozszyfrować i przesłać! Po chwili przed inspektorem leżał telegram: Hong–kong 30. 7. — agent r–37 uzyskał informację, że na ,,rose marie” przewożono prototyp najnowszej tajnej broni amerykańskiej, konwojował ją ekspert lotnictwa usa, major mac carthy, który miał ją dostarczyć na taiwan. mac carthy zeszedł na ląd w adenie i nie powrócił więcej na ,,rose marie”. — A więc gra toczy się o jeszcze wyższą stawkę — powiedział inspektor wręczając Ralfowi depeszę. Obaj mężczyźni pogrążyli się w głębokiej medytacji. — Poszlaki są ciągle jeszcze bardzo kruche i zagmatwane — przerwał milczenie detektyw. — Spróbujmy jednak rozpatrzyć je kolejno. A więc zarówno łódź jak i koło ratunkowe zostały po prostu sfabrykowane i podrzucone dla wprowadzenia nas w błąd. Zrobiono to widocznie dość niezręcznie, skoro zaszła potrzeba usunięcia tych dowodów rzeczowych. Wypływają z tego dwa wnioski: primo — mamy do czynienia z ludźmi, a nie z mieszkańcami innych planet; secundo — ci ludzie chcą w nas wmówić, że statek zaginął gdzieś w Zatoce Bengalskiej. Jego śladów należy zatem szukać na Oceanie Indyjskim. — Mało pocieszające — zauważył inspektor. — Taka lokalizacja stwarza znany dylemat igły w stogu siana. — Dobre i to na początek — odparł Ralf. — Należało by też wiedzieć jak najwięcej o ostatnim składzie załogi „Rose Marie” i pasażerach. — Wydałem odpowiednie zarządzenie. Jeden ze zdolniejszych naszych agentów już kieruje śledztwem i gromadzi materiały. A teraz powiedz mi, kolego — podjął Duval z innej beczki — co sądzisz o Mr Sulivanie, który organizuje ekspedycję poszukującą zaginionych dzieci. W San Francisco chyba musiałeś o nim słyszeć. — Owszem, znam go nawet z widzenia — relacjonował detektyw. To bogaty fabrykant obuwia, chiński patriota cieszący się w mieście nieposzlakowaną opinią. Donald, który znajdował się wśród dzieci płynących na „Rose Marie”, jest jego jedynym męskim potomkiem i spadkobiercą. Zdaje pan sobie sprawę, szefie, jaką to ma wymowę dla ludzi Wschodu. — Otóż ten zamożny Chińczyk zwrócił się do nas z prośbą, abyśmy mu pomogli wiedzą i doświadczeniem. Razem z nim jedzie jakiś uczony, spec od latających spodków, oraz reporter Agencji Trans Press, tak gorliwie interesującej się tą sprawą od samego początku. Jeśli chcesz — dam mu znać, że deleguję tam ciebie. Myślę, że jako absolwentowi Szkoły Morskiej i oficerowi marynarki zaofiaruje ci dowodzenie swoim jachtem. — Świetnie, — odparł Ralf, nie ukrywając zadowolenia. — Po drodze wszakże chcę zatrzymać się w Adenie. Spróbuję odszukać tam majora Mac Carthy’ego. Chciałbym wiedzieć, co go skłoniło do pozostania w tym porcie. Może był uprzedzony, że statkowi coś zagraża? — Zgoda. Jedź do Adenu. Tylko pamiętaj: ani słówka o tajnej broni amerykańskiej. Interpol w żadnym wypadku nie może się mieszać w sprawy wywiadów. — Zrozumiałe. Jeśli uda mi się odszukać tego majora — będę z nim rozmawiał wyłącznie jako z pasażerem zaginionego statku, którego uwadze coś mogło podpaść w czasie podróży. — To wszystko jest wyjątkowo skomplikowane — rozważał dalej inspektor Duval. Aż trzy zupełnie różne aspekty: złoto, dzieci i tajna broń. Twoim zdaniem, który z nich gra tutaj decydującą rolę? A może mamy do czynienia z trzema różnym; sprawami, które zbiegły się razem? Ralf analizował zagadnienie. — Z rachunku prawdopodobieństwa — zaczął wolno — taki przypadek jest nader wątpliwy. Wiemy natomiast dobrze, iż nie ci sami ludzie dybią na złoto i na tajemnice wojskowe. Logiczne zresztą, że gangsterzy nie mieliby pojęcia o misji amerykańskiego majora. Co innego agenci wywiadu: wiedzieliby wszystko o statku, załodze, pasażerach i ładunku — ale złoto zajęłoby ich tylko ubocznie, głównie przez niepożądaną obecność uzbrojonych strażników. — A co myślisz o trzecim elemencie tej sprawy? — zagadnął inspektor. — Dzieci… Podejrzewam, że tajną broń wieziono umyślnie w ich towarzystwie, by zabezpieczyć statek przed atakiem z morza lub z powietrza. Ale to nie wyjaśnia późniejszych losów ,,Rose Marie”. Może tu chodzić o zbiorowy kidnaping dla wymuszenia bajońskiej sumy okupu? ci wszyscy mali Chińczycy pochodzili przecież z bogatych rodzin. Natomiast część prasy wprost się upiera, że przybysze z Kosmosu już nie raz porywali ludzi — tak samo jak dawniej niektórzy odkrywcy nowych lądów czy wysp zabierali z sobą krajowców i egzotyczne zwierzęta na pokaz. Skoro wokół „Rose Marie” rzeczywiście kręcił się jakiś latający spodek, również i tej hipotezy nie można z góry odrzucić. — Im dalej w las, tym więcej drzew — zauważył inspektor. — W każdym razie sprawa nabrała takiego rozgłosu, że bez wątpienia już się nią zajmują najtęższe mózgi organów bezpieczeństwa na całym świecie. — Nie byle kto musiał puścić się na to. Uprowadzenie dość dużego statku razem z załogą, transportem dzieci, skarbem i tajną bronią — nie ma precedensu. Zdumiewa tu ogromny rozmach i śmiałość. Jeśli to jest dziełem mieszkańców naszej planety — mamy niewątpliwie do czynienia z jakąś potężną i świetnie zorganizowaną mafią. To się zgadza z pewnymi moimi spostrzeżeniami, którym ostatnio dawałem wyraz w raportach. Teraz tym bardziej podtrzymuję przeświadczenie, iż gangsterski świat obu Ameryk, a wraz z nim również inne przestępcze ugrupowania, dogłębnie przeobrażają swoje struktury. Bezpowrotnie minęły czasy lokalnych gangów oraz ich okrzyczanych przywódców. Obecnie, w ślad za innymi dziedzinami życia międzynarodowego, przestępcy łączą się w potężne trusty i koncerny powiązane wieloma nićmi z finansjerą, polityką, sądownictwem, policją… Tylko patrzeć, Jak powstanie światowa organizacja skupiająca w kleszczach żelaznej władzy i rygoru wszystkie branże kryminalnego podziemia. — Miałem słuszność trzymając cię tak uporczywie w San Francisco — powiedział Duval z życzliwym uśmiechem. — Chodziło mi nie tylko o przemyt narkotyków. Liczyłem, że sam się zapoznasz z najnowszą strukturą amerykańskiego gangsterstwa; właśnie tam spoczywa globalny punkt newralgiczny tych problemów. Twoje raporty dowiodły, że przeniknąłeś moje intencje. Dlatego powierzam ci sprawę „Rose Marie”; zyskujesz najlepszą sposobność skonfrontowania swoich teorii z rzeczywistością. Sądzę, że jesteś zadowolony z tej wyróżniającej misji. — Będę dumny jeżeli uda mi się stanąć na wysokości zadania — odparł detektyw, przy pożegnaniu ściskając dłoń szefa. STRACONY ŚLAD Kafejkę Alego Ben Mustafy Omara odwiedzali arabscy przemytnicy i poganiacze wielbłądów, chińscy przekupnie galanterii z fałszywej kości słoniowej, murzyńscy dokerzy oraz marynarze z całego świata. Lokalik nie miał nazwy ani szyldu. Prowadziły do niego kręte i cuchnące uliczki portowej dzielnicy Adenu; wyglądem nie różnił się od wielu spelunek, jakich nie brak w każdym mieście Bliskiego Wschodu. Obywał się bez reklamy; życzliwie tam widziano tylko stałych bywalców — za jakich uważano nawet tych, których raz na parę lat losy wiodły przejazdem przez portowe miasto na skrzyżowaniu oceanicznych tras wiążących wszystkie kontynenty. Prosto z lotniska Ralf Collins udał się do kawiarenki Alego. Zapukał w umówiony sposób w boczne drzwi, zaryglowane na głucho. Uchyliwszy judasza, stara odźwierna o wyglądzie czarownicy obrzuciła go nieufnym spojrzeniem. — Pan do kogo? — Bez obaw. Jestem marynarzem. Zaglądam tu za każdym razem, gdy mój statek zachodzi do Adenu. Powiedz Fatimie, że przyszedł Ralf z Frisco. Powabna Arabka z obnażonymi ramionami, na których urokliwie dźwięczały niezliczone bransolety różnej wielkości, kształtu i koloru — wybiegła z sąsiednich drzwi i wesoło ująwszy Ralfa za rękę, wprowadziła go do wnętrza. Po chwili oboje siedzieli w jednej z małych, półmrocznych klitek, jakich pełno było w lokalu Alego; zależnie od klienteli, służyły dość urozmaiconym celom. — Chyba nie zaczniemy od spraw służbowych? — znacząco powiedziała Fatima, przysuwając się blisko do młodego detektywa. Ralf nadzwyczaj się spieszył. Był to jedyny powód, dla którego tym razem zlekceważył ofertę pięknej Arabki. Nie miał zamiaru jej tego tłumaczyć. Oznajmił rzeczowo: — Twój meldunek o kontaktach niektórych oficerów i kurierów dyplomatycznych z przemytnikami Alego — zainteresował szefa. Dostaniesz za to specjalną premię. W tej chwili obchodzi mnie tylko jeden z twoich klientów: major Mac Carthy z USA Air Forces. Kiedy go widziałaś ostatni raz? — Ach, ten? — odparła Fatima, zmysłowo wydymając usta. — Był w dniu postoju „Rose Marie”. Ale… — …nie odpłynął tym statkiem — dokończył Ralf. — Skąd wiesz? — zdziwiła się. — Mieliśmy w tej sprawie raport od innego agenta. Opowiadaj, co tu robił i co mu się przytrafiło. — Najprzód zgłosił się do Alego, bo mu było pilno zainkasować swoją dolę za przewiezienie partii opium służbowym samolotem. Nie chciał mi powiedzieć ile na tym zarobił; pewnie się obawiał, że wyciągnę od niego zbyt wiele. — Więc był później u ciebie? — spytał Ralf. — Oczywiście. Ali ściągnął mnie tu specjalnie dla niego. — No więc, jak to było? — Normalnie. Jak zwykle, chciał najpierw… — Głupia! Nie o to pytam. Gadaj czemu się spóźnił na statek. — To było nazajutrz. Przyszedł omówić szczegóły następnego przemytu. W czterech czy pięciu siedzieli w kantorku, potem przeszli do palarni. Pili kawę i, whisky, ale major okazywał dziwną wstrzemięźliwość — choć poprzedniego wieczoru niczego sobie nie odmawiał. Musiało mu bardzo zależeć aby tym razem być zupełnie trzeźwym. Kiedy Ali i jego ludzie odeszli — major posłał po taksówkę. Kierowca zgłosił się niebawem, lecz tymczasem major twardo spał nad filiżanką kawy. W palarni opium nikogo to nie dziwi. Kelner z odźwierną zanieśli go do mego pokoju. — Czemu go nie zbudziłaś? — Nie wiedziałam kiedy odpływa statek. Zresztą próbowałam go ocucić, ale to było niepodobieństwem. Spał jakoś dziwnie — niby bardzo twardo, a zarazem mamrotał coś niezrozumiałego. Nie miał siły unieść ręki, więc tylko palcami się ode mnie odpędzał, jakby strzepywał osę — dokończyła ze śmiechem. — A gdy się obudził?… — indagował detektyw. W oczach Fatimy pojawił się strach na samo wspomnienie. — Och, wtedy rozpoczęło się piekło. Biegał od ściany do ściany, miotał się jak ranny lew. Wywijając rewolwerem, wrzeszczał na całe gardło, że wszystkich powystrzela. — Za co? — Że się spóźnił na statek — opowiadała dalej Fatima, wzruszając ramionami. — Ryczał, że ktoś mu wsypał narkotyk do kawy. Naprzód posądzał Alego, potem mnie. Na Allacha, mieliśmy z nim okropny ambaras. Wreszcie motorówką Alego pognał na morze aby dopędzić „Rose Marie”. Wątpię czy mu się to udało. — Dlaczego? — Wkrótce po tym zerwała się burza piaskowa i na morzu nie było nic widać. A przecież on nie marynarz. Nawet oficer z niego taki, jak ze mnie dziewica. Co innego ty — i w piekle byś ten statek odszukał. Ralf puścił komplement mimo uszu i chłodno spytał: — Czy podejrzewasz kto mógł go uśpić? — Troszeczkę. Obok, za przepierzeniem, leżał jakiś stary Chińczyk sprawiający wrażenie kompletnie odurzonego przez opium. Kiedy jednak tam wstąpiłam po zaśnięciu majora, gość zniknął. Jakoś nienaturalnie prędko przyszedł do siebie; wtedy odniosłam wrażenie, iż tylko udawał zamroczonego. — Co wiesz o tym Chińczyku? — spytał Ralf. — Był tu pierwszy raz. Trochę utyka na lewą nogę. W chwilę później detektyw mknął taksówką do portu rybackiego. Żywił nadzieję, że o „Rose Marie” i motorówce majora dowie się czegoś więcej od rybaków, którzy poławiali tamtego dnia na wodach otaczających Sokotrę. Chętnie się rozgadali, lecz nie wnieśli żadnych rewelacji. W dniu odejścia „Rose Marie” wiał od lądu gorący wiatr pustynny — chamsin, niosąc tumany pyłu. Rybacy uciekali w pośpiechu z łowisk, bo wszechobecny w powietrzu piasek, bijący w oczy, uniemożliwiał pracę. Morze jeszcze nie zdążyło się rozkołysać, ale widzialność nie przekraczała kilkunastu metrów. W tych warunkach pościg po uczęszczanych szlakach żeglugowych był bardzo ryzykowny. Toteż kiedy amerykański major, który spóźnił się na statek, szukał załogi do wynajętej motorówki — nikt nie kwapił się wyruszyć z nim. Zrozpaczony i wściekły, zapłacił Alemu całą wartość łodzi, wskoczył do niej, zapuścił silnik i samotnie pognał w morze. Ralf począł głośno rozważać, czy majorowi udało się dotrzeć na „Rose Marie”. Wtedy stary rybak powiedział wolno, nabożnie zwracając oczy w stronę Mekki: — Jeden tylko Allach wie, co się z nim stało. Łatwo mógł wpaść na którąś ze zdradzieckich raf koralowych, co tak wielu przyprawiły o śmierć na tych niebezpiecznych wodach; mógł w tumanach piasku zderzyć się z jakimś innym statkiem i zatonąć; mógł pobłądzić, a wyczerpawszy zapas paliwa zginąć z głodu i pragnienia. Także wiele, wiele innych rzeczy, dobrych albo złych, mogło mu się przydarzyć z wyroku Allacha. Któż ze śmiertelnych ośmieliłby się dowiadywać, jaki los Allach raczył zgotować szalonemu Amerykaninowi, który w czasie chamsinu popędził na morze… Detektyw nie słuchał filozofowań Araba. Pomyślał, że jeśli Mac Carthy’emu jednak udało się dopędzić statek — czego nie sposób było wykluczyć — to prawdopodobnie sam Allach nie potrafiłby odgadnąć’, co potem z nim się stało i gdzie teraz przebywa. Dał więc spokój szukaniu majora, który w zawiłej sprawie „Rose Marie” obchodził go tylko jako ewentualny świadek zdarzeń. Sądząc, że tutaj już nic nie wskóra, postanowił nie tracić czasu i udać się do Colombo, które stanowiło właściwy cel jego misji. Wsiadł w taksówkę, każąc się wieźć na lotnisko, aby sprawdzić rozkład lotów. Kiedy po drodze mijał prom portowy, który właśnie odbijał od przystani, w ostatniej chwili wskoczył na pokład jakiś Chińczyk. Ralfa coś tknęło. Gdy baczniej przyjrzał się jego ruchom, nie mógł mieć wątpliwości: Chińczyk lekko utykał na lewą nogę. Dobrze pamiętając informacje uzyskane od Fatimy, detektyw nagląco zatrzymał taksówkę i popędził w kierunku odpływającego promu. Prom oddalał się jednak szybko, a w pobliżu nie było żadnej łodzi aby za nim podążyć. Ralf się opanował. — Do diabła — pomyślał — czy mało jest na świecie kulawych Chińczyków? Pojechał na lotnisko. W OGRODZIE BALSAMU TYGRYSIEGO Jaskrawe słońce nad Singapurem dosyć się zniżyło, ale trwał nadal tropikalny upał. Ludzie już powychodzili z biur, mijała pora obiadu. Kto miał chwilę wolnego czasu — wyruszał na przejażdżkę, malowniczą nadmorską promenadą, bądź szosą prowadzącą w dżunglę. Komu to się znudziło, albo nie miał pod ręką wozu, udawał się do parku. Jeden z nich, położony w dzielnicy wytwornych will, a głośny przez swą oryginalność — o każdej porze tętnił różnojęzycznym gwarem, zarazem stanowiąc jakby paradę wszystkich możliwych strojów. Turyści z całego świata radzi odwiedzali ten przybytek dziwów. Historia parku wiąże się po prostu z reklamą popularnego wszędzie na Wschodzie środka uśmierzającego bóle — który wynalazca ochrzcił Balsamem Tygrysim. Przed wielu laty dorobiwszy się na nim ogromnego majątku, ów przedsiębiorczy Chińczyk ufundował dwa identyczne parki rozrywkowe w najbardziej ruchliwych portach dalekowschodnich — w Hong—Kongu i Singapurze. Nazwał je Tiger Balm Gardens. Jest to coś pośredniego między słynnym gabinetem figur woskowych Madame Tussaud a amerykańskim Disneylandem, tylko utrzymane w specyficznym chińskim guście. Zamieniwszy na park zgrabne kamieniste wzgórze Mount Faber, zatłoczono je gigantycznymi rzeźbami fantastycznych, przeróżnie ustylizowanych bogów, ludzi, zwierząt i najwymyślniejszych potworków kłębiących się wśród sztucznych grot, świątyń, altan i makiet miniaturowych pałacyków. Wykonane z drewna, gipsu i porcelany, wyjaskrawione krzyczącymi barwami — swoiście urokliwą, lecz barbarzyńsko mocną tonacją wyzierają z tła oszałamiająco bujnej tropikalnej przyrody. Jest to jakby wyzwanie, przez bogatego parweniusza rzucone fascynującemu pięknu natury. Rzecz oczywista — wyzwanie przegrane. Mimo to jednak, a może właśnie dzięki temu — reklama chińskiego farmaceuty gromadzi nieustannie tłumy zwiedzających, oprowadzanych za drobną opłatą przez licznych przewodników. Przed posągiem opasłego bóstwa dobrobytu zatrzymało się trzech turystów, których nietrudno było rozpoznać jako przybyłych prosto ze Stanów Zjednoczonych. Wyróżniał się wśród nich zażywny Chińczyk ubrany w kraciasty garnitur i pstry krawat z dużą perłą szpilki. Dwaj asystujący mu młodzi ludzie byli przedstawicielami białej rasy. Skośnookiego towarzysza traktowali z szacunkiem, jaki w Ameryce okazuje się ludziom bardzo bogatym. Wszyscy trzej usiedli na ocienionej ławeczce i kapeluszami chłodzili spocone twarze. Oprowadzający ich przewodnik przystanął w pobliżu, czekając zapłaty. — Nie brakuje tu i pańskiego wizerunku, Mister Sulivan — powiedział jeden z turystów, wskazując postać monarchy pochylającego głowę w gipsowej koronie przed bożkiem mamony. — Przecież nie jestem królem, panie Talbot — zaprotestował bogaty Chińczyk. Młody człowiek żachnął się trochę pozersko. — Jakże to? Przecież całe Frisco nazywa pana „królem obuwia”, Mister Sulivan. — W takim razie niech się pan obejrzy za siebie — odparł milioner ze śmiechem. — Ani chybi, pan jest także sławną osobistością. Odwróciwszy się, młody człowiek oniemiał. Najwyraźniej kpiąco skomponowana figura, którą teraz miał przed sobą — z powodzeniem mogła ujść za jego portret, tak samo ubrana, w równie fantazyjnie powyginanym słomkowym kapeluszu. — Kto to jest? Kto to ma być — wyjąkał oszołomiony. — Wścibski, natrętny dziennikarz amerykański — skwapliwie wyjaśnił przewodnik. I wskazał napis umieszczony u stóp drewnianej rzeźby. Pozostali wybuchnęli gromkim śmiechem. — Jak pan widzi, panie Talbot — rzekł milioner, klepiąc go po ramieniu — rozgłos czołowego reportera Agencji Trans Press dotarł aż do Singapuru. — Tylko ja jestem wciąż niepocieszony — wyżalił się trzeci Amerykanin. — Wśród setek postaci symbolizujących cechy i przywary ludzkie — nie znalazłem bodaj śladu zainteresowań społecznościami z innych planet. — Widocznie nawet umysły ludzi Wschodu, których mitotwórcza fantazja tak przemożnie góruje nad nami, nie mogą sprostać temu, co wymyślą ufolodzy — odciął złośliwie Talbot. — Mogą, ale nie chcą — z błyskiem w oczach odparował napadnięty. — Tym gorzej dla nich. Tym gorzej dla wszystkich niedowiarków. Jako ufolog muszę znów podkreślić z całym naciskiem, że chyba tylko jakimś opętaniem i złą wolą naszej epoki da się tłumaczyć lekceważenie tak doniosłego historycznego faktu, którym są inteligentni przybysze z Kosmosu odwiedzający nas w latających spodkach. — Profesor Bickling dosiadł swego konika — mruknął pod nosem Talbot, machnąwszy ręką. — Teraz chcę się z wami naradzić co do metod i kierunku naszych poszukiwań — powiedział Sulivan. — Wydaje mi się słuszne skorzystać z oferty zakupienia jachtu „Nefretete”, który właśnie powrócił z Colombo z wyprawy archeologicznej. Co pan o tym sądzi? — zwrócił się do Talbota. — Doskonały projekt — zawołał dziennikarz. — A jakie jest pańskie zdanie, profesorze Bickling? — w dalszym ciągu indagował milioner. — Sądzę, że dla naszych celów korzystniejsze byłoby zaopatrzenie się w samolot — odparł ufolog. — To by nam ułatwiło nawiązanie bliższego kontaktu z załogami kosmicznych pojazdów. Wszystko wskazuje, że pod ich opieką znajdują się w tej chwili dzieci z „Rose Marie”. — Jacht, samolot… A może zamiast tego kupiliby panowie bardziej nowoczesny wehikuł: łatający spodek? — wtrącił milczący dotychczas przewodnik. — Ot, choćby taki jak ten — dodał wyciągając fajansową miseczkę na datki. Trzej turyści sięgnęli do kieszeni po bilon. Otrzymawszy zapłatę Chińczyk oddalił się w pośpiechu, lekko utykając na lewą nogę. Dr Bickling zamyślił się. Było mu przykro, że właśnie łatające spodki, największą pasję jego życia, dla których propagowania porzucił spokojną posadę profesora antropologii na uniwersytecie w Illinois — wydrwiwano w niezliczonych żarcikach. Na dodatek, musiały one karmić sobą niewybredne spekulacje całej falangi spryciarzy wykorzystujących modny temat dla zdobywania osobistej sławy i robienia fortun. Ufolog piętnował takie postępowanie jako niegodziwe szalbierstwo. Nie solidaryzował się też z tymi, którzy podchodzili do sprawy mistycznie — tworząc bractwa, bądź wywołujące ciała astralne nieziemskich przybyszów na seansach spirytystycznych, bądź w rozmodlonej ekstazie wzywające opieki „hufców kosmicznych ufonów”. Sam zajmował stanowisko pośrednie i, jak mu się wydawało, racjonalne. Uczony niechętnie powoływał się na świadectwa najbardziej sensacyjne i przez to brzmiące niezbyt prawdopodobnie. Tylko czasami uderzał nimi znienacka, jak asem atutowym. Wówczas czynił to w przeświadczeniu, że tępych niedowiarków, z góry odrzucających realność całego problemu — wolno, a nawet trzeba zwalczać ich własną bronią, czyli przesadną skrajnością. W sytuacjach, kiedy mógł i chciał dawać upust całkowitej szczerości, wyznawał, że nie przysiągłby o autentyczności zdjęć Adamskiego albo rysunków Betherooma — przedstawiających pojazdy kosmiczne, w których oni mieli podróżować. Jednak silnie podkreślał, że tym autorom nikt nie udowodnił fałszerstwa. I wtedy od strony przeciwnej oczekiwał zajęcia tak samo elastycznego stanowiska. Dopuszczał, że wśród wielu tysięcy relacji o zauważeniu niesamowitych zjawisk mogły też zostać przemycone — jego zdaniem w mniejszości — zarówno obserwacje mylnie zinterpretowane, jak i halucynacje, mistyfikacje, zwykłe plotki bądź sztubackie kawały. W zamian jednak żądał aby adwersarze przyznali, iż choćby niektóre z tych zjawisk dowodzą penetrowania globu ziemskiego przez jj gości z dalekiego nieba. Złośliwi pomawiali ufologa, że jedynie dlatego niechętnie przyznawał George’owi Adamskiemu godność ambasadora istot międzyplanetarnych — bo zazdrościł mu tej misji. Mister Sulivan oceniał te sprawy zgoła inną miarką. Wprawdzie nie zasklepiał się wyłącznie w kręgu interesów związanych ze swoim przedsiębiorstwem obuwniczym; w politykę się nie bawił, bo uważał to za zbyt ryzykowne — ale go interesowała; śledził też wszystkie nowości, nieźle znał literaturę rodzonej i przybranej ojczyzny, a także innych krajów — toteż na tle dość małostkowych businessmenów amerykańskich, nie widzących niczego poza robieniem pieniędzy, słusznie uchodził za człowieka inteligentnego. Więcej zainteresowania okazywał pojawiającym się opiniom niektórych uczonych, że już w naszych czasach astronauci z Ziemi pomkną w kosmiczne niebo — niż niesprawdzonym wieściom o flotyllach obcych statków nadciągających z przeciwnego kierunku. Kiedy teraz bez żadnej złej intencji zwierzył się z takiej postawy Bicklingowi — ufolog, jakby ugodzony w samo serce, zapałał świętym oburzeniem. Głosem umyślnie ściszonym, aby zuchwałą treścią nie obrazić patrona, jakim przez czas wspólnej wyprawy był dla niego Sulivan, odparował: — Nie rozumiem w takim razie czemu pan mnie zaprosił do udziału w poszukiwaniach. Czyżby po to aby mnie przekonywać, że latających spodków w ogóle nie ma? Mnie, który z lubością zaofiarowałem całą swoją ekspresję życiową i zdolności tej pasjonującej idei! Który zrezygnowałem z pewnego chleba i spokojnej pracy w Illinois jako profesor antropologii na tamtejszym uniwersytecie — by się tułać po Stanach i nie po Stanach, gdziekolwiek los zdarzy, szperać, dociekać, zbierać informacje, starać się zjednać dla sprawy polityków, intelektualistów i w ogóle ludzi, których zdanie liczy się w świecie! Milionerowi zrobiło się przykro. Przyjacielskim gestem położył dłoń na ramieniu ufologa i powiedział ze szczerą serdecznością: — Drogi profesorze, nie miałem nawet za grosz intencji urażenia pana. Po prostu nie znam się na tych sprawach. Czy pan potrafiłby szybko skalkulować, ile par wytwornych męskich półbucików można zrobić ze skór stada wołów zakupionych jako „jedna minuta”? Bickling zbaraniał. W pierwszej chwili przypuścił, że bogaty przemysłowiec kpi sobie z niego w żywe oczy. Zwlekał z odpowiedzią. Dochodzili do kawiarni na skraju parku. Zająwszy stolik w cieniu olbrzymiego figowca, Sulivan wyjaśnił: — To znowu nie była moja złośliwość. Chciałem panu tylko przypomnieć, że nikt nie może znać się na wszystkim. Zaszokowało pana, co minuta ma wspólnego ze stadem wołów? — Tak — przyznał ufolog. — Otóż na wielkich farmach bydła, głównie w Argentynie, liczących setki tysięcy sztuk hodowanych swobodnie w plenerze rozległych stepów — transakcje sprzedamy odbywają się „na czas”. Wygląda to w ten sposób, że peoni kupującego gnają tabun bydła przez zrazu szeroki, lecz zwężający się trakt spędowy, który kończy otwarta brama na okólnik. Przy pierwszej wbiegającej sztuce naciska się stoper. Z upływem minuty zatrzaskuje się bramę. Co w tym czasie wniknęło do wnętrza zagrody — jest własnością nabywcy. Pan tego oczywiście nie musi wiedzieć. Ja muszę, bo inaczej bym zbankrutował. Natomiast o latających spodkach słyszę i czytam rozmaite relacje oraz sprzeczne opinie — ale na tym się nie znam. Dlatego właśnie pana, jako cenionego rzeczoznawcę, zaprosiłem do wzięcia udziału w wyprawie poszukiwawczej — przez wzgląd na okoliczności jakie towarzyszyły uprowadzeniu „Rose Marie”. Dałem tym samym nieodparty dowód, że nie bagatelizuję zeznań świadków, którzy widzieli latający spodek unoszący się nad statkiem tamtego krytycznego dnia. Po chwili dorzucił: — Rozważam pańskie hipotezy pod różnymi kątami widzenia. Chcę jeszcze o coś zapytać. Czy może mi pan przytoczyć wiarygodny fakt współdziałania, obojętne — u nas czy za granicą, bądź administracji, bądź armii, dyplomacji, policji, w ogóle jakiejkolwiek władzy albo poważnej organizacji… — …z pilotami latających spodków? — podchwycił dr Bickling. — Właśnie. Ufolog sięgnął do wielkiej torby, z którą nigdy się nie rozstawał. Wydobył z niej grubą książkę. — To najświeższy rocznik UFO — wyjaśnił. — Kopalnia danych o Niezidentyfikowanych Obiektach Latających. Bardzo wiele zawartych tu relacji rozprasza wyrażone przez pana wątpliwości. O, już mam doskonale pasującą. Znany astronom M. K. Jessup zamieszcza następujący opis dostarczony mu przez uczestnika cytowanego zdarzenia, Dawida Grinella. Zaczął czytać: „Było lato. Większość kongresmenów rozjechała się na wakacje. Grinell, przybywszy z prowincji do Waszyngtonu, zamierzył przy sposobności zwiedzić Departament Stanu. Nie wiedział, że tacy ciekawscy jak on muszą się zadowolić tylko ogromną sienią, która imponuje ponurością. Siedzący w pobliżu windy strażnik nieufnie lustrował intruza snującego się po wielkim gmachu. Nagle otworzyła się jedna z wind i wyszło z niej pięciu ludzi. Dwaj sprawiali wrażenie funkcjonariuszy tego urzędu. Wygląd pozostałych był zastanawiający. Okrywały ich długie czarne peleryny, a twarze ocieniały szerokie ronda czarnych kapeluszy. W rękach trzymali oryginalne, jajowate aktówki. Spiesznym krokiem doszli do schodów, obok których stał przypadkowy świadek opisujący to zajście. Nagle jeden z nich pośliznął się i upadł na plecy. Teczka wysunęła mu się z rąk. Dawid Grinell podbiegł, by pomóc wstać nieznajomemu. Zauważył przy tym, że indywiduum ma jakoś chorobliwie słabe dolne kończyny. Odniósł wrażenie, iż ta osoba z największym trudem utrzymuje się w pozycji pionowej. To samo dotyczyło dwóch bliźniaczo podobnych kompanów. Ujmując ramię zagadkowego osobnika, Grinell wyczuł pod peleryną gęste wełniste futro; a działo się to w upalny lipcowy dzień. Ponadto zorientował się, że przybysz miał maskę na twarzy; gumka od niej była wyraźnie widoczna wśród rudych, krótkich włosów z tyłu głowy. Tymczasem towarzyszący gościom funkcjonariusze Departamentu Stanu brutalnie odepchnęli niewygodnego świadka, po czym całe towarzystwo szybko odjechało samochodem. W miejscu gdzie przed chwilą upadła teczka, Grinell dostrzegł drobną owalną monetę. Nigdy nie widział takiego pieniądza. Był sporządzony z jakiegoś srebrzystego stopu, leciutkiego a zarazem niezwykle twardego. Jedna strona prezentowała monstrum o przerażająco drapieżnym wyrazie twarzy. Ostre kły błyskały z warg rozchylonych w skurczu, który trudno było nazwać uśmiechem. Małe bystre oczy, szeroko rozstawione, tchnęły dumą oraz inteligencją. Natomiast glob, wyryty po drugiej stronie monety, pokrywała siatka południków i równoleżników; nad nim sierpy dwóch księżyców. Konfrontacja z katalogami numizmatycznymi nie dała rezultatu. Spełzły też na niczym próby rozszyfrowania napisu: tworzyły go znaki niepodobne do żadnego ze znanych rodzajów pisma”. Profesor Bickling z satysfakcją obserwował mieszane wrażenia malujące się na twarzach jego słuchaczy. Redaktor Talbot chciał zabrać głos, ale go ubiegł fabrykant obuwia. Patrząc w czyste niebo — przemówił w zamyśleniu, prawie do siebie: — Tak… Tego się ślicznie słucha. Jak mówią Włosi: Si non e vero, e bene trovato. — Nie znam włoskiego, więc nie mogę się bronić — odparł dr Bickling, który mając dobre pojęcie o łacinie zrozumiał tyle, że Sulivan podważa wiarygodność usłyszanej historii. — Ja też nie znam, ale to porzekadło panom przetłumaczę. Ono mniej więcej tak brzmi: „Jeśli to nie jest prawdziwe, w każdym razie zostało ładnie wymyślone”. Ufolog zrobił smętną minę. Sulivan, daleki od prowokowania zadrażnień, starał się go pocieszyć. — Niech pan mnie źle nie zrozumie. Po prostu nie uważam, aby wszystkie takie opowiastki musiały rzeczywiście się wydarzyć. A czytałem ich wiele. Wychodzi tyle podobnych publikacji, na łamach prasy i w książkach, że wprost włażą w ręce. Chyba nikt nie czytuje wyłącznie klasyków i bestsellerów, choćby efemerycznych; „do poduszki” albo dla odprężenia człowiek nieraz chwyta co popadnie, rzeczy lekkie i zupełnie przypadkowe. Wtedy łatwo się dowiedzieć o lądowaniu Marsjan, o glejtach wręczanych przez dobroczyńców z Wenus albo panu Adamskiemu, albo innemu prorokowi, o małych kolorowych ludzikach rodem z Ganimeda — i tak dalej, w nieskończoność. Niech pan się nie dziwi, drogi profesorze, iż nadmiar takiej strawy przywołuje sceptyczne refleksje. Gdy czytam jakąś szczególnie bujną, niczym nie poskromioną sensację z tej właśnie rodziny — utwierdzam się w przekonaniu, że my, Amerykanie, jesteśmy w tych sprawach naiwni jak dzieci… Ufolog, wcale nie zachwycony takim obrotem dyskusji, nerwowo poprawiał okulary. Coraz mniej słuchał, a bardziej szykował ripostę, czekając kiedy Sulivan skończy wywody. Jeszcze nie zdecydował czy przemówi od siebie, czy też oprze głoszone racje na wypowiedziach światowej sławy uczonych, np. Hermanna Obertha, wielkiego teoretyka lotów kosmicznych a jednocześnie twórcy hipotezy o Uranidach odwiedzających Ziemię, bądź Clyde’a Tombaugh, odkrywcy Plutona w roku 1930 — który pewnego razu, lecąc samolotem, widział i opisał niezwykłe zjawisko sprawiające wrażenie monstrualnie wielkiego statku przestrzeni, z rzędadami oświetlonych okien. Nagle reporter Agencji Trans Press wyskoczył jak oparzony spod markizy tarasu, złączonej z gąszczem korony figowca. — Latający spodek! — zawołał w najwyższym podekscytowaniu. Sulivan i Bickling nerwowo wybiegli na otwartą przestrzeń. Mały srebrzysty krążek znikał już w wysokim niebie nad jaskrawozielonymi czubami palm. ZA PRZYLĄDKIEM DOBREJ NADZIEI W końcu lipca nawigatorzy wielkich parowców opływających Czarny Ląd od południa zdumiewali się obserwując przez lornetki maleńki jachcik, który pod zrefowanymi żaglami pruł wielką falę oceaniczną. Podziw marynarzy byłby jeszcze większy, gdyby się domyślili, że całą załogę tej łupinki stanowi dziewczyna — Betty Grey. Te wody mają złą sławę — jako grób wielu załóg idących na dno nawet z dużymi statkami. Powodują to specyficzne warunki geologiczno–klimatyczne, zachodzące w tym stopniu tylko w dwóch rejonach globu ziemskiego: na południowych krańcach kontynentów Ameryki i Afryki. Zarówno Przylądek Horn jak Przylądek Dobrej Nadziei leżą na styku przeogromnych mas wodnych. Wyobraźmy sobie sycylijską Scyllę i Charybdę, o których sam Homer nie pisał inaczej niż z nabożnym lękiem — ale wydźwignięte do potęgi, bo wszak łączą się tutaj i dzielą ni mniej, ni więcej tylko wszystkie oceany planety. Na domiar złego — te złowrogie przylądki usytuowały się w bezpośrednim sąsiedztwie „ryczących czterdziestek” czyli pasa wód oceanicznych ciągnącego się wzdłuż czterdziestego równoleżnika, gdzie prawie nieustannie kotłują się groźne fale, gnane sztormami. Dwudziestosiedmioletnia Betty Grey Wyruszyła przed dwoma miesiącami z rodzinnego Southampton w południowej Anglii, zamierzając okrążyć świat na zgrabnym ośmiometrowym jachcie, którzy ochrzciła romantyczną nazwą ,,Wind’s Song” — „Pieśń Wiatru”. Po udanej atlantyckiej żegludze wzdłuż zachodnich wybrzeży Afryki, mijała teraz Przylądek Dobrej Nadziei. Natrafiła na wyjątkowo sprzyjającą pogodę. Dając sobie dobrze radę z żeglugą na tych zdradzieckich wodach — ufała, że poradzi sobie i z Hornem, tym najbardziej ponurym przylądkiem na świecie. Miała tam dotrzeć najwcześniej za rok. Teraz kierowała się w stronę Madagaskaru, planując przeciąć skośnie Ocean Indyjski i odpocząć dopiero w Colombo. Dalej czekała ją niebezpieczna Cieśnina Torresa, Wielka Rafa Koralowa i trudne archipelagi Polinezji. Betty była związana z morzem przez ojca, kapitana Douglasa Greya, który długie lata dowodził statkiem szkolnym — piękną fregatą „lady Hamilton”. Nie mając syna, stary marynarz przelał swą wiedzą i ukochanie morskiego rzemiosła na córkę jedynaczkę, którą czasami zabierał w dalekie rejsy na swym wielkim żaglowcu. Od najmłodszych lat dziewczyna uczyła się biegać po wantach i rejach jak inni wychowankowie jej ojca, krzątać się przy linach i żaglach, albo z sekstansem w dziecięcej rączce określać pozycję na morzu. Niestety, kariera zawodowego marynarza była dla niej zamknięta. Niebawem zabłysła wyjątkową wirtuozerią w regatach żaglowych, ale i to nie wystarczyło dla jej ambitnych marzeń. Zapatrzona w takie wzory największych żeglarzy jak Slocum, Voss, Vito Dumas — przyrzekła sobie, że pójdzie ich śladem. Kiedy po śmierci ojca odziedziczyła niewielki majątek — kupiła mały, solidnie zbudowany jacht i po kilku próbach jego dzielności morskiej zdecydowała się wypłynąć w samotną podróż dookoła świata. Oprócz pasji czynu i umiłowania żagli — istniał jeszcze” powód, dla którego ta przystojna dziewczyna porzuciła swój zaciszny dom angielski i licznych wielbicieli, na próżno ubiegających się o jej względy. Tę tajemnicę ukrywała na dnie serca. Tylko czasami w tej podróży, sama pośród bezmiaru wód, pozwalała myślom powracać do szczęśliwych dni spędzonych na „Lady Hamilton”. Właśnie wtedy w jej życiu pojawił się pewien smukły chłopiec o kędzierzawej czuprynie wichrzącej się niesfornie nad opalonym czołem. Tego dnia, gdy za rufą statku już się rozwiał mgławy zarys Góry Stołowej, a wieczorne światła Kapsztadu zatonęły w horyzoncie — Betty nie czuła ochoty nawet na wspominanie czegokolwiek, śmiertelnie znużona po całodziennym lawirowaniu wśród przeciwnych wiatrów i prądów spychających mały jol na skaliste brzegi. Kiedy więc wraz z zapadającym mrokiem powiała tęga bryza lądowa — żeglarka umocowała ster i zeszła odpocząć do kajuty, podczas gdy „Wind’s Song” po wyznaczonym kursie wspinał się lekko na pieniste grzywacze, to znów ślizgał w przepastne bruzdy wodne. Betty nie zdążyła jeszcze dobrze zasnąć, kiedy zerwała się z koi tknięta nagłym przeczuciem. Tę dziwną, szokującą emocję zagrożenia, która błyskawicznie wyzwala czujność i ogromną ekspresję działań — dobrze znają ludzie postawieni w sytuacje stresowe: partyzanci, łowcy tropiący niebezpieczne zwierzęta, alpiniści, speleolodzy, górnicy, samotni traperzy i marynarze. Nieomylny instynkt zupełnie nagle i gwałtownie każe im mieć się na baczności — choć brak widomych powodów do alarmu. Betty jednym susem znalazła się na pokładzie. Przeczucie nie zmyliło jej: wielki statek pełną parą szedł prosto na nią. Bez namysłu pchnęła się do steru, mocnym szarpnięciem uwolniła go z linek, wyluzowała szoty i odpadła od wiatru, dosłownie w ostatniej chwili schodząc z drogi pędzącemu kolosowi. Wzbudzona przez niego fala zakołysała jachtem. — Ki diabeł? — mruknęła żeglarka pod nosem, trochę ochłonąwszy z wrażenia. Ciemna sylwetka z wygaszonymi światłami oddalała się szybko. Betty ledwie zdążyła odczytać napis na rufie: „Rose Marie”. — Jakby ich zaraza wymiotła — myślała dalej. — Nikogo ani na pokładzie ani na mostku. Zdobyła się na szelmowski uśmiech uprzytomniwszy sobie, że przecież płynie po wodach, gdzie zgodnie z szacowną legendą żeglarską straszy „Latający Holender”. Ów piracki statek, którego załoga, wyzbyta surowych kodeksów zbójeckiego honoru, przebrała miarę wszelkich niegodziwości — sprawiedliwie zatonął niegdyś koło Przylądka Dobrej Nadziei. Zaatakowani przez rekiny, ginący piraci rzucali najokropniejsze klątwy, a demoniczna siła ich zła zauroczyła toń morską. Upiorny gość z przeszłości dotąd odradza się zjawą, zwiastując napotkanym statkom nieuchronną zagładę. Raptownie dziewczyna spostrzegła z najwyższym zdumieniem, że za oddalającym się dziwem, co omal jej nie zatopiło, leci wielki dysk połyskujący w świetle księżyca. Doścignąwszy cel, bezgłośnie unosił się tuż nad topami masztów. Betty ani nie była przesądna, ani nie wierzyła w zjawiska nadprzyrodzone. Tym bardziej przygoda wyprowadziła ją z równowagi. — Dziwne zestawienie — powiedziała do siebie. — Statek–widmo i latający spodek… Nazajutrz słuchając radia dowiedziała się o tajemniczym zniknięciu „Rose Marie” wraz z załogą, pasażerami i ładunkiem złota. Z braku stacji nadawczej na pokładzie, nie mogła powiadomić kogokolwiek o wczorajszym dramatycznym spotkaniu ze statkiem; którego śladów poszukiwano w tej chwili zupełnie gdzie indziej. Nawet mało ją to interesowało: była zajęta czujną żeglugą pod wzmagającym się sztormem. KOSMICZNI KIDNAPERZY Podczas gdy detektyw Ralf Collins daremnie usiłował w Adenie natrafić na ślad „Rose Marie”, a Mr Sulivan organizował ekspedycję ratunkową w Colombo — w odległym San Francisco, które obaj opuścili niedawno, pani Sulivan układała do snu dziesięcioletnią córeczkę. Był ciepły lipcowy wieczór, przez otwarte okno wsączał się do zacisznej willi zapach akacji i śpiew drozdów. — Powiedz mi, mamusiu, po co właściwie Donald wyjechał do tego Kantonu? — spytała Daisy, gdy pani Sulivan pochyliła się nad łóżeczkiem, by ją pocałować na dobranoc. Zazwyczaj dziecko domagało się przy tej okazji opo wiedzenia jakiejś nowej bajki. Jednak od dnia zaginięcia statku, na którym płynął Donald, cała rodzina drżała o jego życie. Mała Daisy, a która bardzo kochała braciszka, niepokoiła się jego losem na równi z dorosłymi. Ustawicznie wypytywała, gdzie może być „Rose Marie”, czy Donald jest tam nadal i kiedy wreszcie przyjedzie do domu. Pani Sulivan westchnęła siadając do skraju łóżeczka. Pojęła, że teraz musi jakoś przystępnie wyjaśnić Daisy niektóre skomplikowane sprawy, dalekie od beztroski jej dziecinnych zainteresowań. — Donald wyjechał aby uczęszczać do szkoły w Kantonie, córeczko — powiedziała spokojnie, przeczuwając dalsze indagacje. — A dlaczego on nie chodzi nadal do tej samej szkoły co ja? — chciała wiedzieć Daisy. — Przecież uczył się doskonale i wszyscy go tam lubili. — To są sprawy, które chciałabym ci wytłumaczyć gdy będziesz trochę starsza — powiedziała pani Sulivan. — Nie jestem pewna czy potrafisz je zrozumieć… — Ja już jestem duża, mamusiu. Miss Pinkerton powiedziała niedawno, że właściwie mogłaby po wakacjach przenieść mnie od razu o dwie klasy wyżej. — A więc słuchaj. I ty, i Donald urodziliście się w Frisco i przez to macie obywatelstwo amerykańskie. — Tak, mamusiu. Kiedy dorośniemy, to będziemy mieli prawo oddać swoje głosy w wyborach prezydenckich, a nasz kandydat przyjedzie do Frisco, żeby nam uścisnąć rękę. — Oczywiście — pokiwała głową pani Sulivan. — Ale Stany są tylko naszą przybraną ojczyzną. — Jesteśmy Chińczykami i wcale się tego nie wstydzimy — powiedziała Daisy, dumnie zadzierając ciemnowłosą główkę. — W takim razie powiedz mi, córeczko, jak ci jest właściwie na imię? Dziewczynka spoważniała. — Nazywam się… Jun–gin. To znaczy „Sprytna” — dopowiedziała szybko. — No widzisz — uśmiechnęła się matka. — Musisz namyśleć się chwileczkę zanim przypomnisz sobie prawdziwe imię. Twój biedny brat nazywa się Ta–feng, ale w szkole koledzy i koleżanki mówią do was: Daisy i Donald. Już sama przywykłam tak was nazywać. Poza tym wiesz chyba, że nasze nazwisko wymawia się właściwie Su–li–wan. Tu, w Ameryce, upraszczają to na modłę języka angielskiego. — Co to ma wspólnego z wyjazdem Donalda do Kantonu? — dopytywała się Daisy. — Ma więcej niż ci się wydaje, moje dziecko. Jesteśmy Chińczykami i zawsze nimi pozostaniemy. Jakiekolwiek imiona byśmy przybrali — nasza skóra będzie zawsze żółta, a oczy skośne. Nigdy nie zapomnimy o potężnej i pięknej ojczyźnie, która leży po drugiej stronie wielkiego oceanu. Dlatego nie mogą nam wystarczyć szkoły amerykańskie. Pragniemy uczyć się naszej historii, z pradawnych ksiąg naszych mędrców czerpać rozumienie duszy chińskiej. Chcemy doskonale znać nasze tradycyjne prawa i obyczaje, ładnie mówić i pisać po chińsku. Winniśmy przecież z całego serca i ze wszystkich sił kochać święty kraj naszych przodków, których czcić nakazuje nam religia. — To kiedy ja będę większa, też pojadę do Chin? — zapytała Daisy obejmując matkę. — Oczywiście, że pojedziesz. Ale ciebie nie puszczę: samej, jak Donalda. Pojadę razem z tobą do Kantonu. — Dlaczego do Kantonu, a nie do innego miasta? — spytała mała Chinka. — Rząd chiński założył pod Kantonem specjalną szkołę dla dzieci emigrantów — tłumaczyła matka. — Zresztą takich szkół jest obecnie w Chinach kilkanaście. Jednak Kanton był naszym rodzinnym miastem i mamy tam wielu przyjaciół. Ponadto, wasz, tatuś… W sąsiednim pokoju zadźwięczał telefon. Pani Sulivan wyswobodziła się z objęć córeczki i podeszła do aparatu. W chwilę później omal nie wypuściła słuchawki z ręki, kiedy rozległ się w niej głos Donalda: — Nie martw się o mnie mamusiu, jestem chwilowo bardzo daleko od ciebie, ale nie grozi mi nic złego. „Wujkowie”, u których przebywam, są dla mnie bardzo mili. Oni przylecieli z innej planety i chcą z nami zrobić business. To jest im potrzebne i tak musi być. Oni są przyjaciółmi wszystkich ludzi. Oni wam dadzą znać co to za business, za trzy dni, w czwartek. Wy musicie ich posłuchać, bo… — Donald! — krzyknęła pani Sulivan odzyskując panowanie nad sobą. — Gdzie jesteś, na miłość boską? Skąd ty teraz telefonujesz? Z jakiej miejscowości? Daj adres, ulicę, numer domu, telefonu! Donald… Głos chłopca nie zatrzymał się ani na chwilę, jakby Donald nie słyszał rozpaczliwych pytań matki. — …wyślij depeszę do tatusia, żeby natychmiast wracał do San Francisco. Wujkowie bardzo się gniewają, że go nie ma w domu. Wujkowie mają taki zmysł, że wiedzą i widzą na odległość wszystko. Oni dokładnie wiedzą, co się dzieje u nas w domu. Jeżeli tatuś nie wróci, ze mną może być bardzo źle… Pani Sulivan wsłuchiwała się w głos dziecka z desperacko napiętą uwagą; czujnie łowiła nie tylko słowa, ale również intonację, barwę, najlżejszą wibrację każdej sylaby. Matka rozpoznała nieomylnie, że chłopca zmuszono do przeczytania podsuniętego tekstu, aby jego głos nagrać na taśmę, że Donald jest zmaltretowany, przerażony, że niedawno płakał… Nagle dziecko umilkło i zaraz odezwał się obcy, dziwnie zdeformowany, skrzekliwy głos z wyraźnie cudzoziemskim akcentem: — Czekać dalszych wiadomości w czwartek wieczorem. Podamy warunki zwrotu dziecka. Nie wychodzić z domu. Nie meldować policji. Nie pochodzimy z Ziemi, natura obdarzyła nas telepatią. Dlatego wiemy i widzimy wszystko. Nasze prawa są okrutniejsze od ludzkich. Biada nieposłusznym! Słuchawka trzasnęła i zapadła cisza. Z sąsiedniego pokoju rozległ się tupot bosych nóżek. Pani Sulivan poczuła oplot małych rączek dokoła kolan. Porwała córeczkę w ramiona i wybuchnęła długo hamowanym płaczem. Jak się okazało nazajutrz — podobne telefony odebrali tego wieczoru niemal wszyscy rodzice i opiekunowie młodocianych pasażerów „Rose Marie”. Niektórzy, do głębi przerażeni samą myślą przebywania ich dzieci pod władzą jakichś inteligentnych a nieludzkich stworów, o których niczego nie wiedziano i w związku z tym wszystkiego można się było po nich spodziewać — z rezygnacją usłuchali instrukcji, gotowi złożyć każdy żądany okup. Jednakże kilku śmielszych mieszkańców „China Town” — chińskiej dzielnicy San Francisco — złożyło meldunek policji. Rekrutowali się oni spośród tych, którzy z całym przekonaniem odrzucali pozaziemskie pochodzenie porywaczy, traktując ich jako zwykłych gangsterów. Wyznawcy urologicznej interpretacji uprowadzenia dzieci byli wprost sparaliżowani strachem przed nieznanymi możliwościami rozumnych kosmitów; dlatego uważali, iż zgubne muszą się okazać wszelkie próby zwalczenia ich siłą i prawem. Ci zamknęli się w swoich domach jak w twierdzach, bezwolnie czekając zapowiedzianego telefonu. Wieści o kontakcie z kidnaperami przeniknęły do prasy, wzbudzając nową falę oburzenia opinii publicznej. O zagadkowym zniknięciu statku i porwaniu pięćdziesięciu małych Chińczyków rozpisywały się teraz gazety całego świata. Doprowadziło to nawet do nieoczekiwanych napięć i konfliktów międzynarodowych. Jeden z szefów państw europejskich publicznie dał upust srogiemu niezadowoleniu, że kiedy odwiedził USA na zaproszenie rządu amerykańskiego — miejscowe dzienniki, negliżując bardzo ważny pod względem politycznym jego toast na bankiecie w Białym Domu, prawie w całości poświęciły pierwszą kolumnę najświeższym, różnorodnym i często zupełnie sprzecznym sugestiom ufologów o domniemanych kulisach i przypuszczalnych motywach uprowadzenia „Rose Marie” przez gości z nieba. Ten skandal dyplomatyczny został z niewiadomych powodów złośliwie podsycony komentarzem Agencji Trans Press przypominającym zgorszenie Napoleona, gdy podczas jednej z parad wojskowych w Paryżu zgromadzone tłumy, zamiast podziwiać cesarza — gapiły się w niebo, na którym wśród jasnego dnia zaświeciła Wenus. Mało tego. Agencja znana ze swego sensacyjnego, zgoła apolitycznego charakteru — tym razem wręcz agresywnie wmieszała się w to spięcie, wywołując dalsze poważne zadrażnienia. Całkiem serio bowiem stwierdziła, powołując się na „dobrze poinformowane źródła”, że prasa amerykańska celowo zlekceważyła przemówienie dostojnego gościa, gdyż jako mąż stanu okazał on ograniczenie umysłowe wiążąc sprawę utrzymania światowego pokoju z negocjacjami czołowych mocarstw — zamiast docenić wyjątkowość sytuacji, w której losy ludzkości zależą wyłącznie od tego, jakie wrażenie sprawi ona na przybyszach z Wszechświata. Chińskie dzieci, znajdujące się w ich mocy — są nie tylko zakładnikami, ale przede wszystkim pomostem porozumienia. Wydarzyła się z dawien dawna przepowiadana ingerencja pozaplanetarna, która unieważniła raz na zawsze kosmiczną izolację Ziemian. „Czy nam się podoba, czy też nie — brzmiało zakończenie agencyjnego artykułu — czy uważamy to za błogosławione, czy też zgubne, status samotności człowieka na własnym podwórku należy już do historii. Ponieważ przybysze dysponują nieporównanie wyższą techniką, a nadto posiadają nieomylny zmysł telepatii — pozostaje nam albo spełnić ich życzenie, albo zginąć z kretesem.” Rozmaicie oceniano ten wybryk. Nałogowi pożeracze prymitywnych sensacji przyjęli wiadomość podobnie jak emocjonował ich każdy napad na bank albo perfidne morderstwo. Kaliber usłużnie oferowanej podniety był tym razem olbrzymi, więc zagorzałych amatorów mocnych dreszczyków wprawił w euforię. Najbardziej niewybredni, wprost się zachłystywali pogróżką wygubienia całej ludzkości. Były to jednak denne rejony odbiorcze, z których opinią nikt się nie liczy. Donośnym echem rozbrzmiały natomiast głosy intelektualistów, nieraz przesycone skrajnym potępieniem. Szczególne wrażenie wywołał list otwarty znakomitego polskiego myśliciela do Sekretarza Generalnego ONZ. Autor domagał się napiętnowania przez Radę Bezpieczeństwa kolportażu tak nieodpowiedzialnych treści. Stwierdzał jako egzobiolog, że stosowane na łamach prasy metody interpretowania „kosmicznego najazdu” nie budzą ani krzty zaufania iż coś podobnego się wydarzyło. Natomiast jako filozof — pogróżki adresowane do całej ludzkości przez Agencję Trans Press miał za grubiańską obrazę człowieczeństwa. Nazwał je spotęgowaniem do najbardziej nieodpowiedzialnych granic posiewu katastroficznych wizji końca świata, powielanych na wszystkie możliwe i niemożliwe sposoby w pośledniejszych kręgach, Science Fiction — co kompromituje nie tylko autorów oraz fantastykę jako taką, ale nadto przynosi ujmę całości ludzkiej kultury. Politycy insynuowali,, że jest to krecia robota strony przeciwnej, mająca stępić czujność i odwrócić uwagę od groźnych napięć międzynarodowych. Pośrodku tych wzburzeń emocji, jak w bruździe fal rozwścieczonych sztormem, ślizgali się ufolodzy. Może nie czując dość sił do uczestnictwa w tym zajadłym boju — z rozbrajającą pogodą wyrażali radość z kosmicznego kontaktu i ufną wiarę, że intencje tych istot muszą być przyjazne, więc wobec olbrzymich możliwości jakimi dysponują — przyspieszą o całe stulecia kulturalny i cywilizacyjny postęp na Ziemi. Specjaliści od latających spodków podkreślali konieczność cierpliwego czekania, aż goście zdekonspirują nazwę ojczystej planety, a wówczas wiele wyjaśni porównanie wcześniejszych, sporadycznych ich kontaktów z poszczególnymi ludźmi, skrzętnie zebranych w „Rocznikach UFO” oraz w różnych biuletynach towarzystw skupiających miłośników oraz badaczy tych zagadnień. Tylko policja Stanów Zjednoczonych nie przejęła się tą histeryczną atmosferą. Czołowi spece od zwalczania kidnaperstwa oraz teoretycy problemów wielkich gangów międzynarodowych łamali sobie głowy nad rozwiązaniem zagadki porwania dzieci z „Rose Marie”. Głosy filozofów, polityków, ufologów w tej całej sprawie puszczali mimo uszu. Ustalili, że będą działali według przyjętych zasad kryminalistyki, z włączeniem do akcji najzdolniejszych swoich asów oraz komputerowym opracowywaniem wyników. Oczywiście postanowili wykorzystać zapowiedziane na czwartek kontakty telefoniczne. Już poprzedniego dnia dyskretnie włączono podsłuch do telefonów rodziców porwanych dzieci. Dyżur w centrali telefonicznej objęli agenci wyszkoleni w technice łączności, aby niezwłocznie powiadomić policyjne radiowozy, z którego aparatu rozmawia kidnaper. Tę akcję spotkało fiasko. Widocznie banda przewidziała ten chwyt, albo została ostrzeżona przez swoje wtyczki. Natomiast odezwała się silna radiostacja — zainstalowana przypuszczalnie na helikopterze, jak to sugerowały namiary radiogoniometryczne. Ten sam skrzekliwy głos, który poprzednio nawiązał pierwszy kontakt, włączył się w czasie przerwy w audycjach jednej z radiostacji i na tej samej fali oznajmił, że dzieci zostaną oddane po solidarnym złożeniu okupu przez wszystkich rodziców. Ma to być pięćdziesiąt brylantów dwudziestokaratowych czystej wody i dobrego szlifu. Chłopcy nie będą zwracani pojedynczo. Zaraz potem nadano głosy porwanych uczniów. Znowu prosili rodziców, tym razem bardziej błagalnie, aby nie przeciwstawiali się żądaniu „dobrych wujków” i złożyli okup w sposób, który zostanie podany w odpowiedniej chwili. Bez trudności ustalono, że te inwokacje pochodziły z nagrań magnetofonowych. Tym razem kidnaperzy udzielili pewnych wyjaśnień o sobie, a także uzasadnili, dlaczego wymagają właśnie takiego okupu. Przedstawili się jako przybysze z planety Clarion. Wywołało to dodatkową sensację, gdyż nazwany glob, wprawdzie nie znany astronomom, brzmiał zupełnie swojsko dla tych wszystkich, którzy rozczytywali się w sensacyjnych książkach o latających spodkach.. Wciąż ten sam nieprzyjemny głos oznajmił, że mówi kapitan wyprawy transgalaktycznej. Stacjonuje on chwilowo wraz z całą załogą na swojej awiomatce — olbrzymim statku przestrzeni, nieruchomo zawieszonym w jonosferze dzięki dysponowania własnym polem elektrograwitacyjnym. W każdej chwili może z wnętrza awiomatki wyruszyć na Ziemię nieprzeliczona flotylla latających spodków, z misją życzliwą albo nieżyczliwą — zależnie od postępowania ludzi. Natomiast brylanty są im konieczne dla przeprowadzenia testu pewnej niezwykle doniosłej hipotezy naukowej, której nie mogli sprawdzić w swej ojczyźnnie, gdzie jeszcze nie znaleziono diamentów większych niż główka od szpilki. Ta audycja niezmiernie rozogniła dysputy, w czym duży udział miała Agencja Trans Press, choć najbardziej szokujących jej tekstów nie odważyło się drukować żadne pismo. Jednak właśnie te ekstrema nieprawdopodobnych domysłów, a także zjadliwe kpiny i wyszydzanie oponentów ze świata sztuki, nauki i władzy, przeważnie nazwisk znanych na całym świecie — kolportowane niewiadomymi drogami, rozchodziły się jak błyskawice wywołując najwięcej zamieszania. Teraz, już wiedząc skąd przybyła kosmiczna wyprawa — ufolodzy zmienili swój dotychczasowy łagodny, wyczekujący ton. Niektórzy z niesłychanym temperamentem polemicznym i ogromnym tupetem domagali się uznania wizyty Clarionidów jako najdonioślejszego wydarzenia w całej historii ludzkości. Oświadczali też, jeden przez drugiego, gotowość wzięcia udziału w misji zapoznawczej i mediacyjnej — jako najbardziej do tego powołani, gdyż swoją dotychczasową działalnością przygotowali grunt dla tych rokowań. W CIENIU BUDDYJSKIEJ ŚWIĄTYNI Na lotnisku w Colombo, Ralf Collins wynajął taksówkę do odległej przeszło sto kilometrów miejscowości Kandy. Przed opuszczeniem Adenu otrzymał od inspektora Duvala szyfrowany radiogram, że właśnie tam, w dawnej stolicy syngaleskich władców, oczekuje go Mr Sulivan wraz z obsadą ekspedycji. Detektyw był tu pierwszy raz. Nasłuchał się jednak wiele od kolegów, a czasami od marynarzy, o wyjątkowych urokach tej ezgotycznej wyspy. Toteż z zainteresowaniem chłonął nadpływające pejzaże. A było co podziwiać. Prymityw i nowoczesność, oddech czcigodnej historii obok spalin brudnej techniki, przyroda i pogoda, w przyrodę wkomponowane na tych samych prawach wszelkie życie — i człowiek, i jego zwierzęta, i zwierzęta dżungli wszędobylskiej, tuż, tuż za szosą; wszystko to igrało jakąś mieszanką fantazji i żartu, niby świat przyjemnej baśni, przez psotnego chochlika skrojony na rzeczywistość. Ralf zdawał sobie dobrze sprawę, ze jest to zwierzchnia szata, najbardziej rzucająca się w oczy przelotnemu obserwatorowi. Ani jednak nie miał czasu zgłębiać różnorodnych i skomplikowanych problemów wyspy, o których trochę wiedział, ani też nie było to celem jego podróży. W dalszym ciągu więc rozglądał się ciekawie. Przesuwały się widoki bardzo różnorodne, częstokroć o wręcz teatralnym rozmieszczeniu efektów. Na szosie panował ruch wyjątkowo urozmaicony. W obie strony śmigały autobusy — ani brzydsze, ani ładniejsze od tych, jakie stanowią dość typową sztampę miast na wszystkich kontynentach. Skrajem, aby dać pierwszeństwo motoryzacji, wolno jechały dwukołowe arby ocienione budami wyplatanymi z trzciny i liści palmowych. Miarowo ciągnęły je powolne, garbate woły. Grupki pieszych, idąc poboczem, tuż przy rowie, przedstawiały sobą szczególnie malowniczy obraz. Smagli syngalescy wieśniacy byli przeważnie odziani tylko w lundżi — pas wzorzystej materii owinięty dokoła bioder na kształt spódniczki, ale nie szkockiej, gdyż sięgającej kostek. Na długich pingo — bambusowych nosidłach, transportowali plony swych plantacji: ryż, koprę, kauczuk, herbatę. Zawsze roześmiane ciemnoskóre tamilskie dziewczęta — podobnie jak mężczyźni — miały na sobie jedynie wzorzyste lundżi, a krągłe piersi harmonizowały jędrnością z owocami w koszach, które wschodnim obyczajem nosiły na głowie. Tylko dostojne sarnookie Hinduski owijały się szczelnie w barwne powłóczyste sari; stąpały z gracją podzwaniając mnóstwem srebrnych bransolet na rękach i nogach. Nie uszło uwagi detektywa, że tu i ówdzie krąży od chaty do chaty wędrowny buddyjski mnich w żółtej szacie pod papierowym, tak samo żółtym parasolem, którym ogoloną głowę chroni od słońca. Ralf wiedział, że gdziekolwiek ten pielgrzym zapuka, szczyptę ryżu zaprawionego korzennymi aromatami wrzucą mu do glinianego garnuszka, który widniał zawieszony na jego piersi. W przerwie pomiędzy rzędami schludnych domków, tam gdzie dżungla docierała aż do traktu, nagle żwawym truchcikiem przebiegł słoń, ciągnąc trąbą wielką kłodę. Ralf drgnął. Nie widząc na twarzy kierowcy najmniejszych oznak niepokoju, baczniej się rozejrzał: opodal całe stado słoni karczowało las. Półnadzy karnakowie wiercili się im na karkach, wesołymi pokrzykiwaniami i uderzeniami bambusa wprawnie kierując pracą potulnych olbrzymów. Syngalez, z natury bystry jak wszyscy jego ziomkowie — spytał pasażera, nie odwracając się: — Pan sądził, że to dziki słoń zabiegł nam drogę? Taka przenikliwość zdumiała detektywa. Pomyślał, że na Zachodzie, coraz bardziej otępiałym zwariowaną pogonią za zyskiem, takich ludzi ze świecą poszukuje się do pracy wywiadowczej. Odpowiedział krótko: — Tak przypuszczałem. — Choćby nawet, to my się nie obawiamy słoni na drogach. Dajemy im pierwszeństwo i umowa stoi; są znacznie bardziej dżentelmeńskie od niektórych turystów amerykańskich. — Czy trafiają się takie spotkania? — Tu rzadko, bo — jak pan widzi — wszędzie ludzkie siedziby. Jeżdżąc przez okolice mniej uczęszczane, często spotykam rozmaitą grubą zwierzynę. Wczoraj, tuż za miastem omal nie zderzyłem się z pięknym okazem niedźwiedzia wargacza. Niemal cała szosa z Colombo do Kandy jest zabudowana po obu stronach — niby nie kończąca się wieś stukilometrowej długości, miejscami zgęszczona w schludne miasteczka z rzędem sklepów, szkołą, hotelem, kinem, stacją benzynową i warsztatami rzemieślniczymi. Chociaż Ralf wiedział, że jest to kraj kulturalnych ludzi — przewidywał bardziej prymitywne warunki podróżowania. — Czy cała wasza urocza wyspa jest tak gęsto zaludniona? — spytał detektyw. Młody Syngalez pokazał w uśmiechu dwa rzędy zębów oślniewających białością. — Bynajmniej. Ludzie mieszkają przy szosach. Dalej — prawie wszędzie jest dżungla: słonie i bawoły, lampart polujący na dziki i na jelenia sambura. Tam koczują Wedowie. Oni strzelają z łuków i rozpalają ogień trąc o siebie dwa odpowiednie drewienka. Jak wynikało z dalszych wyjaśnień kierowcy — cywilizacja skupiła się głównie przy szosach. Wyjątkowo piękne krajobrazy, urozmaicony klimat górzystej wyspy, wiele historycznych zabytków i sanktuariów religijnych kultów — ściągały tu zawsze tłumy turystów i pielgrzymów. To wpłynęło na dobre zagospodarowanie ważniejszych szlaków. Często, tuż za domostwami króluje nieprzebyta i prawie nie poznana dżungla. Po godzinie jazdy, dobrze utrzymany asfaltowy trakt zaczął się piąć pochyłymi serpentynami. Upał, tak dokuczliwy w Colombo, ustępował pod rześkim powiewem. Umiejąc chłonąć w podróżach estetyczne wrażenia nowości, teraz Ralf z napiętą uwagą obserwował coraz to inne widoki. Pólka ryżowe sprawiały wrażenie, iż tylko jakaś wręcz tytaniczna pracowitość i upór człowieka podołały wydźwignąć je wysoko, nie kończącymi się kondygnacjami tarasów. Wśród zalanych wodą poletek brodzili podkasani wieśniacy, pieczołowicie schylając się nad każdą kępką zboża. Tu i ówdzie popielaty bawół ciągnął drewnianą sochę, za którą kroczył półnagi oracz. Długonogie żurawie dobywały tłuste czerwie z grząskiego iłu. Dżungla zbliżyła się nagle do szosy, rozpasaniem zieleni obrastając strome skały. Nitkami wodospadów pikowały z nich przezroczyste potoki. W dali potężniał masyw Szczytu Adama. Cejloński patriotyzm nakazywał tu głosić — nawet niechrześcijanom — że właśnie na tej górze Bóg stworzył praojca rodzaju ludzkiego. Przewodnicy uporczywie pokazują tam odciśnięty w skale ogromny ślad jego stopy. Urzekający krajobraz tak podziałał na Ralfa, że — choć bardzo daleki od teologii — zapragnął uwierzyć na słowo swemu cicerone. Z wszystkich okolic jakie znał, ta wydała mu się najbardziej uprawniona aby być rajem. Z następnego zakrętu zamajaczyły kontury potężnej warowni Sigiria. Opis jej wspaniałości, nawet zewnętrznej, zwrócił uwagę Ralfa w jednym z turystycznych prospektów, które nabył w Colombo. Szybko wyjął lornetkę i z zapartym tchem podziwiał barwne freski zdobiące urwisty skalny cokół twierdzy, nie zdobytej przez tysiąclecia. Wyżej — o kunsztownie poszarpane szczyty strzępiły się białe, gdzieniegdzie różowawe obłoczki. Staczając się teraz ostro, szosa była aż nienaturalnie zatłoczona. Kierowca musiał zwolnić. Przydrożne domki i wille nabierały coraz ciekawszego smaku. Ralf zdał sobie nagle sprawę, że wjechał do Kandy. Odniósł czarujące wrażenie. Lesiste góry wokół kotliny miasta–ogrodu odbijały się w jeziorze. Na okolu gładkiej tafli, jakby odlanej z fantastycznej akwamaryny, zabytkowe budowle świeckie i sakralne mieszały się z nowoczesnymi rezydencjami, a bungalowy w kolonialnym guście — z ubogimi, lecz sympatycznie schludnymi chatkami krajowców. Wszechpotężnym tłem była bujna tropikalna zieleń. Spośród wyniosłych smukłych palm i krzewów obsypanych różnokolorowym kwieciem strzelały w niebo spiczaste buddyjskie dagoby podobne do misternie wyrzeźbionych białych pionków, które dłoń olbrzyma poutykała w artystycznym nieładzie na szachownicy trawników i klombów. Teraz zator ludzi i najrozmaitszych wehikułów już uniemożliwiał normalną jazdę. Taksówka posuwała się jak w kondukcie pogrzebowym. — Skąd te tłumy? — spytał Ralf. — Czy tu zawsze tak przeraźliwie ciasno? Syngalez tym razem odwrócił się do gościa. Z nie ukrywanym zdumieniem zapytał: — Jak to? Pan nie przyjechał na Peraherę? Ostatni wyraz zdał się Ralfowi jakby znajomy; chyba z prospektu. Patrząc na wystrojony gąszcz ludzi i pojazdów, domyślił się o co chodzi. — Jaka to uroczystość? — spytał. — Opowiedz mi o niej, młody człowieku. Kierowca pośpieszył chętnie z wyjaśnieniami. — Perahera jest kulminacyjnym świętem naszego kręgu kulturowego. Trwa dwa tygodnie i ściąga nie tylko setki tysięcy obywateli Cejlonu, ale też niezliczone pielgrzymki z Indii, Burmy, Tybetu, Indochin, w ogóle z całego Środkowego i Dalekiego Wschodu. Za chwilę wszystko się rozpocznie dostojną procesją Świętego Zęba Buddy — najdrogocenniejszej relikwii buddyjskiego świata. Stale spoczywająca w specjalnej krypcie pod osłoną siedmiu srebrnych i złotych dzwonów — raz w roku jest udostępniona ludzkim oczom w prastarej świątyni Dalada Maligawa. To właśnie dziś. * * * W tym samym czasie na krużgankach jednego z licznych hoteli w śródmieściu Kandy siedziało trzech amerykańskich turystów, zachwycających się barwnym pochodem, który przeciągał u ich stóp. Buddyjski mnich — od jakich teraz roiło się w mieście — uderzył w masywny spiżowy dzwon u wejścia do świątyni. Na ten znak ulicami wijącymi się wśród kwietników ruszyły niby rozlewna rzeka bajecznie kolorowe tłumy. Zapachy świeżych kwiatów, którymi przystrojono kaplice i ołtarze, mieszały się z kadzidlanymi wonnościami. Larum bębnów i gongów, echem niesione aż daleko w góry — oznajmiało otwarcie pochodu. Wśród ekstatycznego zachwytu wiernych Święty Ząb Buddy w złotym relikwiarzu, wysadzanym klejnotami, opuścił dagobę na grzbiecie słonia przyozdobionego z takim wschodnim przepychem, na jaki stać ten Watykan buddyjskiego świata. Tak samo powoli i dostojnie postępowały za nim inne świątynne słonie w czaprakach kapiących od złota i drogich kamieni. Dalej szli dostojnicy i mnisi buddyjscy, sygalescy wodzowie i notable, zespoły tancerzy i muzykantów w gali wszelkich jaskrawych barw, symboliczne postacie, dziewczęta z girlandami ofiarnych kwiatów oraz nieprzebrane rzesze pielgrzymów. — To będzie nietuzinkowy reportaż dla mojej agencji — zawołał Talbot, raz po raz pstrykając leicą. — Najwidoczniej urodził się pan, redaktorze, pod szczodrobliwą gwiazdą — zauważył dr Bickling. — Mieć szczęście nawet nie w swojej dziedzinie — ho, ho, to strumień łaski bogów! Myślę o tamtej błogosławionej obserwacji w Singapur. Jestem niepocieszony, że nie zdążył pan sfotografować wtedy startu latającego spodka. Oddałbym pół życia za takie zdjęcie, bo mógłbym przysięgać za jego autentyzm. Wszak nie ma innego sposobu przekonania zatwardziałych sceptyków o życzliwej ingerencji w ziemskie problemy załóg obcych pojazdów międzyplanetarnych. Aluzja ufologa nie dotarła do świadomości Mr. Sulivana. Przytłoczony troską o ukochanego synka oraz rodzinę pozostawioną na drugiej półkuli — duchem był nieobecny wśród tego pięknego dnia przesyconego świątecznym nastrojem, w kręgu imponujących kolorowych feerii, na które patrzył przez mgłę zamyśleń. Rano znowu rozmawiał z żoną. Nie na żarty się przejął kategorycznym żądaniem „kosmicznych kidnaperów”, by zaraz wrócił do domu. Rozważał co począć. Był na tyle bogaty, że wymagany okup nie stanowił dla niego problemu. Bez chwili zwlekania złożyłby we wskazanym miejscu wielki brylant. Mógł to śmiało uczynić, ryzykując, czy jednak tą drogą odzyska Donalda? Powstrzymywała go intuicyjna obawa: czy tak postępując nie pogorszy sytuacji. Nadto porywacze żądali od razu wszystkich brylantów. W myślach obliczał, że najwyżej połowa rodziców będzie w stanie wykupić swoje pociechy. Co z resztą? Sulivan, świetnie umiejący prowadzić interesy, dzięki czemu podwoił odziedziczony majątek — miał jednak pewne cechy charakteru odróżniające go od typowych businessmenów z San Francisco, z krwi i kości Jankesów nie sięgających wyobraźnią poza złoty skarbiec, który wysiadywali jak troskliwa kwoczka. Z natury uczynny, a nade wszystko gorący chiński patriota — czuł więź przemożną ze sprawą uratowania wszystkich porwanych chłopców. Gdyby miał gwarancję, że dzieci zostaną zwrócone po spełnieniu żądań gangsterów — zaciągnąłby pożyczkę dla kupienia trzydziestu brylantów. Pozostali rodzice mogliby mu to później spłacać, a od kilku biedniejszych w ogóle nie przyjąłby zwrotu. Cały szkopuł tkwił w tym, że nikt mu takiej gwarancji nie mógł udzielić. Wśród tych niewesołych rozmyślań powitał z ulgą telegraficzną odpowiedź Centrali Interpolu, którą prosił o pomoc i współudział w organizowanej wyprawie. Wydelegowany zdolny detektyw był już w drodze. Sulivan postanowił więc wstrzymać się od podejmowania teraz samodzielnych decyzji. Nagle podszedł do niego boy hotelowy oznajmiając, że jakiś dżentelmen chce się z nim widzieć. — Proś go tutaj natychmiast — powiedział milioner z ożywieniem. Przybyły obrzucił wzrokiem towarzystwo siedzące na tarasie. Sulivana znał z widzenia. Zbliżył się do niego z wyciągniętą dłonią. — Jestem Ralf Collins z Frisco. Będę niezmiernie rad jeśli uda mi się panu w czymkolwiek pomóc. Czy panowie też uczestniczą w ekspedycji? Mr Sulivan przedstawił detektywowi obecnych przy stoliku. Nie zwlekając, wyłuszczył swoje wahania i wątpliwości. Kiedy wyznał zamiar powrotu do Stanów w obawie represji gangsterów, Ralf energicznie uderzył się w kolano. — Przybyłem w samą porę. Niechcący, popsułby pan całą sprawę. Nasze doświadczenie uczy, że nie wolno ulegać pogróżkom kidnaperów: usatysfakcjonowani okupem, przeważnie zgładzają porwane dzieci aby się pozbyć niebezpiecznych świadków. Rejterada z placu boju byłaby sromotną klęską. Walka ma zawsze te same twarde reguły: segreguje ludzi na tych, których inni się boją — oraz tych, którzy się boją. Jeśli nie chcemy zaliczyć się do pierwszych, to szkoda czasu i zachodu na jakąkolwiek akcję. — Zaprosiłem pana po to, aby miał kto skutecznie pokierować wyprawą — z miłym uśmiechem oświadczył Sulivan. — Sam mógłbym płatać głupstwa: o kryminologii nie mam zielonego pojęcia. — A więc podejmujemy ofensywę — oznajmił Ralf stanowczym głosem. — Odnajdziemy i zdemaskujemy tę bandę — obojętne, czy ją stanowią rzezimieszki z tej czy z innej planety. Niech pan pamięta, że Inter… Urwał zaszokowany nagłym odkryciem. Z pobliskiej dagoby wyszedł buddyjski mnich i zmierzał prosto ku nim, lekko utykając na lewą nogę. Odróżnienie jednego Chińczyka od drugiego nastręcza Europejczykowi pewne trudności. Jednakże wprawne oko detektywa rozpoznało w zbliżającym się tę samą twarz, która niedawno mignęła mu na promie portowym w Adenie. Metamorfoza chińskiego kulisa w osobę duchowną już mogła budzić podejrzenia. A cóż dopiero szybkość jego podróżowania! Ralf leciał z Adenu do Coiombo jedynym w tym czasie pasażerskim samolotem, w którym Chińczyka nie było. Jakim więc sposobem ta zagadkowa postać zdążyła pokonać Ocean Indyjski? Jedynie innym odrzutowcem, najprawdopodobniej wojskowym. Zbliżywszy się do balustrady dzielącej od ulicy podwyższony taras, tajemniczy Chińczyk wyciągnął papierowy rulonik w stronę Sulivana. — Studiujcie pisma oświeconego Buddy, albowiem one wskażą wam właściwą drogę — powiedział z namaszczeniem. Collins jednym susem przeskoczył barierę. W jego ręku zalśnił rewolwer. — Kim jesteś i skąd się tu wziąłeś? — zawołał. — Dopiero co widziałem cię w Adenie. Wiem, że masz coś wspólnego… Ralf nie zdążył nawet pomyśleć, kiedy już znalazł się na ziemi, a rewolwer, zakreśliwszy łuk w powietrzu, upadł po drugiej stronie jezdni. Detektyw usłyszał huk wystrzału. Strasznie się przejął, że jego nabita broń odpaliła uderzywszy o bruk i mogła ugodzić kogoś z pielgrzymów. Powstawszy, przecisnął się z trudem w poprzek procesji i podniósł swój browning, po którym deptał tłum. Oniemiał stwierdziwszy, że kula tkwi w lufie. Pocierając stłuczone ramię, Collins wrócił do opuszczonego towarzystwa, zbulwersowanego niespodziewanym zajściem. — Czy nie uległ pan jakiejś poważniejszej kontuzji? — spytał ufolog stroskanym głosem. Sulivan z niepokojem podszedł obejrzeć siniec na łokciu Ralfa. — Nic mi się nie stało — odparł detektyw. — Tylko pluję sobie w brodę, że chyba nie lada ptaszka wypuściłem z rąk. Dla mnie teraz najważniejsze, czy ktoś z panów mimo zamieszania nie spostrzegł w kogo ten Chińczyk celował. Widząc zdumienie na twarzach obecnych, Ralf dopowiedział: — Wprawdzie chwyt dżiu–dżitsu był bolesny, ale chyba nie uległem halucynacji słysząc bliski wystrzał. Talbot z triumfującą miną wyjął z kieszeni pistolet prawie tak mały jak zapalniczka i o podobnym kształcie. — Stanąłem w pana obronie, Mr. Collins. Z tej niewinnie wyglądającej „piąteczki” też można uśmiercić człowieka. Niestety chybiłem… Ralf zmarszczył czoło. Nim otworzył usta — jak spod ziemi wyrosło przed nim trzech policjantów. Najstarszy rangą porucznik powiedział urzędowym tonem: — W imieniu prawa aresztuję panów pod zarzutem zbezczeszczenia Perihery przez użycie broni palnej, oraz pod zarzutem próby dokonania morderstwa. Nie tracąc zimnej krwi, detektyw wyjął legitymację Interpolu. — Działaliśmy na służbie — wyjaśnił. — Odpieram obydwa zarzuty. Nie zamierzaliśmy nikogo zabijać. Oddaliśmy jeden strzał w powietrze, w nadziei ujęcia rozpoznanego przeze mnie przemytnika opium, którego poszukujemy w kilku krajach. Wasze wielkie święto tak bardzo szanujemy, że zaniechaliśmy pościgu aby nie zakłócić procesji. Policjanci przeprosili za pomyłkę i odsalutowali. Po ich odejściu Ralf gniewnie zwrócił się do Talbota: — Co pan sobie w ogóle wyobrażał? — Z czym? — Z niemądrym strzelaniem. Dziennikarz obruszył się. — Co takiego? Ma pan mi za złe? Jak to, przecież broniłem pana. Detektyw pomyślał, że nie warto wiele tłumaczyć. — Stanowimy ekipę mającą odnaleźć i odebrać uprowadzonych chłopców — rzekł powoli, akcentując każdy wyraz. — To jest jedyny cel, dla którego tu się znajdujemy razem. Mr Sulivan powierzył mi kierowanie akcją. Przyjmuję tę zaszczytną rolę. Wobec tego umawiamy się tak: każdy wniesie wkład zaangażowania w to niełatwe przedsięwzięcie — po linii swoich umiejętności. Ja będę koordynował działania, w ścisłym uzgodnieniu z Mr. Sulivanem jako organizatorem i finansistą ekspedycji. — Powyższe moje uwagi — dodał po chwili, przenikliwie wpatrując się w Talbota — byłyby zbędne gdyby nie pana osoba… — Dlaczegóż? — spytał reporter urażonym tonem. — Dlatego — podjął Ralf z tą samą pewnością siebie — że nieodpowiedzialnymi wystąpieniami może pan bardzo zaszkodzić. To tylko szczęśliwy traf, że nie popadliśmy w paskudne opresje. Co by się stało, gdyby pan choć lekko zranił któregoś z uczestników procesji? Albo tego Chińczyka, w którego pan przypuszczalnie celował… Wówczas zarzut zbezczeszczenia największego święta buddystów nie podlegałby zakwestionowaniu. Wyjaśniam dla porządku, chociaż to jest logicznie oczywiste, że moja legitymacja służbowa nie upoważnia mnie ani do czynów przestępczych, ani do negliżowania praw, obyczajów i uczuć religijnych w obcym, suwerennym państwie. Talbot zmienił taktykę. Z arogancji przeszedł na przymilny ton: — Pan to mówi przez skromność, Mr. Collins. Wiem, iż ze względu na swoją wiedzę i zasługi ma pan wprost nieograniczone prerogatywy… Ralf zdenerwował się. — Bzdury! Gdybym nie wymyślił bajeczki o poszukiwanym przemytniku opium, policja cejlońska zaaresztowałaby nas wszystkich czterech, przynajmniej do wyjaśnienia sprawy. Prokurator miałby tylko obowiązek telegraficznie powiadomić Centralę w Brukseli o motywach i okolicznościach zatrzymania mnie. — Więc to nie był groźny przemytnik? — całkiem nieoczekiwanie spytał Talbot. Ralf z politowaniem spojrzał na swego rozmówcę. — Wierzyłem, że dziennikarze są bardziej przenikliwi. Po prostu broniłem naszej skóry. Ale a propos: pan musi znać tego Chińczyka. Informacje o nim bardzo mi się przydadzą. — Ja? Skądże… — wyjąkał reporter Agencji Trans Press z rozbrajającą szczerością. — Nawet w kryminalnym podziemiu rzadko spotyka się indywiduum, które nie wie do kogo strzela. Gdyby nie to, że przecież nie mogę uzurpować sobie nadzoru policyjnego nad wyprawą Mr. Sulivana, którego gościem się czuję — najchętniej skorzystałbym z moich rzeczywistych uprawnień zabierając panu rewolwer do depozytu. — Jestem gotów oddać go, jeśli trzeba — wymamrotał Talbot. — Ale ja obiecuję, że tamto się nie powtórzy. — A więc dobrze. Trzymam pana za słowo. Gdyby zaszła potrzeba strzelania, uczyni to pan wyłącznie pod moją komendą. — Ja też mam pistolet — powiedział Sulivan. — I ja — dorzucił ufolog. — Świetnie — powiedział detektyw. — To po amerykańsku. Nic nie wiadomo, broń może się przydać w tej wyprawie. Nie wolno nam wszakże nadużywać nawet pokazywania jej. Zgódźmy się, że amerykański styl bycia jest niepopularny za granicą. W krajach Wschodu wprost budzi pogardę. Ludzie kultywują tu piękne tradycje pochodów myśli, sięgające kilku tysięcy lat; zwłaszcza na Cejlonie — oręż albo zdobi ścianę, albo jest użyty w bitwie. — Jednak ten Chińczyk podszedł do nas w dobrych zamiarach — niespodziewanie powiedział Sulivan, podając Ralfowi papierowy zwitek, który mnich zdążył mu wręczyć. Była to ulotka jednej z buddyjskich sekt — mała, kolorowa, jakie duchowni często kolportują wśród pielgrzymów. Na jej marginesie widniał pospiesznie zrobiony dopisek: „Szukajcie dzieci wśród atoli archipelagu Malediwów. Bądźcie ostrożni w doborze towarzyszy podróży: ktoś chce pokrzyżować wasze plany.” Ralf wsunął kartkę na samo dno portfelu. W głowie zaczął mu świtać jeszcze nie sprecyzowany, ale zupełnie nowy obraz sytuacji. CZŁOWIEK ZA BURTĄ Już piąty dzień ,,Wind’s Song” sztormował pod zarefowanymi żaglami. Korzystając z ukazania się słońca w szczerbie między strzępiastymi chmurami, brudnopopielatą nawałą szorującymi niebo — Betty Grey zrobiła namiary sekstansem, po czym swoją pozycję naniosła na mapę. — Gdyby nie ten paroksyzm złego humoru Neptuna, przemykałabym się teraz skroś koralowych atoli Malediwów — pomyślała żałośnie. Żeglarka przyniosła z kajuty gruby tom „Locji Oceanu Indyjskiego” i oparłszy bosą stopę na rumplu, zagłębiła się w lekturze. Niektóre wiadomości pamiętała, inne zdążyły wywietrzeć jej z głowy, jakby dowiadywała się ich pierwszy raz. Teraz porządkowała sobie ten materiał. W oparciu o locję wypisała w notesie dane, które były jej najpotrzebniejsze; częściowo skracała tekst, a częściowo odwrotnie — uzupełniała go informacjami z innych źródeł. „Archipelag Malediwy ciągnie się południkowo wzdłuż 73 stopnia długości wschodniej — pomiędzy siódmym równoleżnikiem szerokości północnej i pierwszym południowej. Jest to jakby fantazyjny sznur korali długości 850 km — klejnot z prawie tysiąca kamieni: wysepek zbitych w kilkanaście grup. Tworzą one nieregularne atole z licznymi przejściami do osłoniętych lagun, dostępnymi dla małych statków (jakie szczęście, że nie jesteś kolosem, mój dzielny „Wind’s Songu!”). Wszystkie te wyspy są uformowane wyłącznie z koralowców. Pionowo dźwigają się z dna morskiego. Największe wzniesienie osiąga wzrost człowieka. Dlatego podpływając — najprzód widzi się palmy jakby wyrastające wprost z oceanu. Tylko co trzecia wyspa jest zaludniona. 100 tysięcy krajowców — to mieszanina Hindusów, Syngalezów i Arabów. Język zbliżony do syngaleskiego. Panująca religia: islam. Wyspami administruje” sułtanat w ramach Brytyjskiej Wspólnoty Narodów. Siedzibą sułtana i Zgromadzenia Narodowego, z którym on dzieli władzę, jest atol Małe. Wyspiarze trudnią się głównie rybołówstwem oraz zbierają koprę. Gdzieniegdzie uprawiają małe pólka. Słyną z budowania lekkich, szybkich, bardzo zwrotnych łodzi żaglowych, które od wieków pozwalają im utrzymywać ożywiony handel z Cejlonem, Indiami i Półwyspem Malajskim. Duże statki handlowe docierają tam tylko sporadycznie. Dlatego locja ostrzega przed niedokładnością map morskich tych okolic, a także przed nowymi rafami tworzonymi z nieustannie rozrastających się koralowców”. Betty schowała notes i zamyśliła się. — Jednym słowem, uroczyska zapomniane przez Boga i ludzi. Świetnie! Wspaniale! — entuzjazmowała się. — Nie ma to, jak odkrywanie czegoś na nowo. Przy okazji uzupełnię tam zapasy wody i prowiantu. Sztorm gnał „Wind’s Songa” właśnie w tym kierunku. Jednak wiatr był za silny i fale zbyt wysokie by móc przyspieszyć podnosząc wszystkie żagle. Betty wiedziała, że burzliwy południowo—zachodni monsun już nie ustąpi, więc nie ma co się łudzić poprawą pogody. W dodatku podczas żeglugi przez „ryczące czterdziestki” jacht odniósł szereg drobnych uszkodzeń, które wołały o doraźną naprawę. Ściągnąwszy żagle i rzuciwszy dryfkotwę, Betty zabrała się energicznie do łatania oraz innych reperacji. Gdy uzbrojona w igłę i naparstek bosmański wprawnie zszywała podarte płótna, myśli dziewczyny znowu zawirowały ku szczęśliwym chwilom z okresu „Lady Hamilton” dowodzonej przez jej ojca. Na pokładzie tej pięknej fregaty szkoliło się wówczas „czterdziestu rozbójników” — jak przezwali siebie uczniowie Szkoły Morskiej w Southampton. Pamiętała ich wszystkich. Znów przesuwali się przed jej oczami — bardzo młodzi, zwinni, przeważnie szczupli, jakoś do siebie podobni nie tylko identycznością mundurów elewów marynarki, ale i czymś nieuchwytnym, co charakteryzuje ludzi morza, chociaż nimi byli dopiero z wyboru, z zapału i z wielkich marzeń na przyszłość. Pamiętała ich z zajęć i z wesołego śmiechu po służbie, ze sztubackich figli, nieraz surowo karanych przez dowódcę; ale także z poważnych dyskusji o groźbie wojny, której wprawdzie łaknął tylko jeden naród na kuli ziemskiej — ale to mogło wystarczyć aby wpędzić przynajmniej Europę w nieobliczalny kataklizm. Na chwilę przymknęła oczy i przerwała szycie. W filmie wspomnień — z gromady wesołych chłopców ukazała się w zupełnym zbliżeniu twarz tego, którego nie potrafiła zapomnieć. Jasne włosy niesfornie wichrzyły mu się przy każdym podmuchu, a niebieskie źrenice patrzyły prosto w nią, z bezbrzeżną serdecznością. Ali Baba — wódz „rozbójników”, dumny był, że córka kapitana właśnie jego faworyzuje spośród całej swawolnej czeredki. Snuli piękne marzenia o wspólnej przyszłości, w którą oboje równie mocno wierzyli. Betty była honorowym członkiem tej wesołej „bandy”; tu nosiła imię Cheeky Pie (Cziki Paj) — Czupurna Sroka. Żywo stał jej w pamięci pewien upalny dzień, kiedy siedzieli wszyscy razem w cieniu białych płócien rozpiętych na rejach „Lady Hamilton”, reperując stare żagle i liny — co ona czyniła teraz, sama wśród oceanu. Betty wysunęła wtedy nurtujący ją od dawna projekt opłynięcia kuli ziemskiej małą łodzią żaglową. „Rozbójnicy” podchwycili myśl z frenetycznym entuzjazmem; Ali Baba przysiągł na swoją brodę i nóż marynarski, że stawi się do apelu gdy tylko sprawa dojrzeje i zostanie wezwany. Betty często łamała głowę dlaczego stało się inaczej. Wtedy ogarniały ją złe przeczucia. Wręcz uważała za nierealne, by jej chłopiec miał możność odezwania się, a z tego nie skorzystał. Jeśli nawet los rzucał nim gdzieś po świecie — to przecież Betty mieszkała nadal pod starym adresem, w swoim domku w Southampton. Dojmującego niepokoju o Ali Babę nie łagodziła nawet świadomość, że te kilka lat, najdramatyczniejszych w całych dziejach nowożytnych, porąbało epoki; jakże więc miało nie wtargnąć burząco w samych ludzi? Betty przypuszczała, że nie da się przeliczyć tej hekatomby duchowych wartości, które wojna wrzuciła do swej paszczęki, by na gnój przetrawić ludzkie istnienia, postawy, pamięci, przysięgi. Jednak przekornie uważała na swój własny rachunek, że jej chłopiec koniecznie musiał przefrunąć nad tym wszystkim jak biały żagiel nad zbełtanymi odmętami. Nie filozofowała, czemu tak i tylko tak powinno być: czy dlatego, że on już taki jest, lepszy od innych, czy też dlatego, że taki porządek spraw jej się od życia należy. Zaraz po wojnie ogłosiła w kilku poczytnych pismach, że Cheeky Pie poszukuje „Ali Baby i czterdziestu rozbójników”. Stawiło się tylko dziewięciu, wśród których nie było jej chłopca. Opowiedzieli o losie prawie wszystkich pozostałych. Dla wielu z nich — otchłannym grobem stały się morza, na których walczyli w obronie ludzkości. O pięciu wiedziano na pewno, że doczekali Dnia Zwycięstwa. Szóstym, z leciutkim znakiem zapytania, był Ali Baba pływający w konwojach. Jeden z rozmówców Betty w końcu kwietnia 1945 roku spotkał w porcie wojennym w Plymouth marynarza służącego na tym samym statku co wódz „rozbójników” — wtedy już porucznik marynarki odznaczony wieloma orderami bojowymi. Czyżby poległ w ostatnich dniach wojny? Wobec nalegań Cheeky Pie, chłopcy sprawdzili to oficjalną drogą. Ali Baba w miesiąc po wojnie uzyskał zwolnienie z marynarki i wyjechał na kontynent. Mówiono o Paryżu, o Brukseli, ale niczego pewnego nie udało się dowiedzieć. Stanęło, że Betty zrealizuje swoje dawne żeglarskie marzenie. Uparła się popłynąć samotnie. „Rozbójnicy” — teraz tylko dziewięciu — pomagali jej ochoczo w niewielkiej przebudowie zakupionego jachtu, jego takielunku oraz we wszystkich przygotowaniach do wyprawy. Ochłonąwszy z tych wspomnień, Betty wróciła do szycia żagli. Dla odprężenia, zajęła się wymyśloną przez siebie grą towarzyską, która wymagała tylko jednej osoby. Nazywała to zabawą w „Ciotkę Agatę”. Betty stawała się na przemian zrzędliwą ciotką biorącą na spytki krnąbrną siostrzenicę — to znów samą sobą, nieposkromioną Cheeky Pie. Zabawa miała taki przebieg: Ciotka Agata: Czego ty w końcu szukasz, moje dziecko, na tym wielkim morzu, zamiast siedzieć przykładnie w swoim zacisznym domku w Southampton? Albo czemu, jak inne panny w twoim wieku, nie upatrzysz jakiegoś godziwego chłopca i nie wydasz się za mąż? Bóg ci przecież nie poskąpił ani urody ani inteligencji, a powodzeniem u mężczyzn też cię uszczęśliwił. Cheeky Pie: Wiem, wiem… Znam te ciocine, morały i swatanie mi coraz to innych epuzerów — nawet przesadnie godziwych i przez to nudnych jak flaki z olejem. Właśnie takie gadki wypędziły mnie z domu. Nie jestem jak „inne panny”, bo one wychowywały się na pensjach, a ja na „Lady Hamilton”. Światem żeglarza jest morze. Ciotka Agata: Twój ojciec, Douglas Grey, też był żeglarzem, i to nie byle jakim. Ale i on założył własny dom, o który bardzo dbał. Gdy umarła twoja matka — zabrał cię na statek i wychowywał, tak jak mógł i umiał… Panie odpuść mu jego grzechy! Cheeky Pie: Nie martw się zacna ciotuniu. Ojciec mnie bardzo dobrze wychował; nauczył mnie rozumieć i kochać morze. Skoro przyjdzie czas, to i ja założę własny dom. Ale nie teraz, o nie! Teraz jest „Wind’s Song” i ocean, i Malediwy gdzieś przed dziobem. Ciotka Agata: To bardzo pięknie. Ale powiedz mi, moje dziecko, czy za tym wszystkim nie kryje się przypadkiem ten twój zawiadacki Ali Baba, który zawrócił ci w głowie, a potem zniknął jak kamfora? Czeeky Pie: Co za pomysł? Nie kryje się… Ciotka Agata: A to szkoda. Przyznam ci się, że lubiłam szczerze tego urwipołcia. Ale w takim razie — co cię wypędziło w tę zwariowaną podróż dookoła świata? Bo nie uwierzę abyś przejęła się tylko sukcesami żeglarskimi. Powiedz mi prawdę, moje dziecko, tak z ręką na sercu: od czego ty uciekasz? Betty parsknęła śmiechem. Nie z tego, że od dłuższego czasu rozmawia głośno sama z sobą. Często to robiła — na morzu, i nie tylko. Nie widziała w tym nic gorszącego, że człowiek, idąc ulicą głośno wypowiada swe myśli. Normalne wydało się jej właśnie, że w starożytności Grek, czytając poezję — z reguły skandował na głos, samemu sobie. Rozśmieszyło ją co innego: naśladowanie gderliwego głosu i szkockiej wymowy ciotki Agaty, która chociaż wychowała się w południowej Anglii, zachowała wszystkie regionalizmy swej ojczyzny — w ubiorze, w sposobie bycia, a w mowie najbardziej. „Powiedz mi prawdę, moje dziecko” — powtórzyła Betty akcentując dźwięcznie szkockie „r”, którego rodowici Anglicy nie wypowiadają. — Dobra, poczciwa ciotka Agata… Ustawicznie się troszczy, abym nie została starą panną. To mi zapewne nie grozi?… Betty zastanawiała się od czego właściwie ucieka. Od ludzi? Chyba nie. A w każdym razie nie przez jakiś kompleks samotniczości. Natomiast uciekała od gąszczu spraw, które ludzie stworzyli i tkwią jak rodzynki w tym monstrualnym torcie upieczonym przez siebie. Obłuda, pustka, nuda, konwenanse… To, co uważała za szczyty koszmaru. A to była właśnie cywilizacja — okrzyczana, wysławiana, potęgowana na wszystkie sposobiki ku jakiejś tam chwale… Betty nieraz stwierdziła jak bardzo czuła się cudzoziemcem na lądzie — wprost intruzem w obcym, wrogim żywiole. Atawizm rybich przodków? Argument na rzecz prognoz tych futurologów, którzy widzą daleką przyszłość człowieka jako istoty wodnej, oddychającej zrazu sztucznymi, a w miarę postępu biotechnik — naturalnymi skrzelami? Nie, ta wizja była jej co najmniej obojętna. Szeroki oddech dla płuc i dobry wiatr w żagle — to jej świat, którym się cieszyła. Tymczasem fok i grot były już wyreperowane. Żeglarka miała zajrzeć do pentry, gdzie gotował się obiad, ale jej uwagę przykuł jakiś duży przedmiot unoszony falami, daleko przed dziobem jachtu. Chwyciła lornetkę i bacznie obserwowała. — To może być łódź rybacka wywrócona do góry dnem — konkludowała. — Albo tratwa pneumatyczna z rozbitkami. W niebo wzbiła się czerwona rakieta i zakreśliwszy ostry łuk zgasła w morzu. Widząc to, Betty w podnieceniu wyciągnęła dryfkotwę, postawiła żagle i pomknęła w tamtym kierunku. Za chwilę mogła rozróżnić tratwę pneumatyczną. Spod jej kopuły wychylała się jakaś brodata postać. Dziewczyna podała rozbitkowi rzutkę, którą chwycił w locie i zaczął podciągać się do burty. Blisko przeleciał z hukiem wielki grzywacz. Betty troskliwie pilnowała aby nieznajomy podołał wejść na jacht — mógł przecież opaść z sił wskutek głodu i przeżyć, które z pewnością nie były wesołe. Marynarz wspiął się jednak dziarsko, a podanie mu ręki przy wchodzeniu potraktował raczej jako przywitanie niż konkretną pomoc. Nim Betty zdążyła o cokolwiek zapytać, usłyszała dobrą angielszczyznę z cudzoziemskim akcentem: — Nazywam się Wojciech Kiwała. Ale… znasz angielski? — To mój język ojczysty. — Świetnie! Cieszę się. Razem z wami walczyłem przeciw Niemcom. Jestem Polakiem. Teraz najważniejsze: Czy masz radiostację? Przecząco potrząsnęła głową. — Ja tylko zrzucę żagle i stanę na dryfkotwie, bo morze huczy zanadto. Po chwili te czynności były zrobione i Betty mogła zająć się niespodziewanym członkiem załogi. — Skąd się tu wziąłeś, człowieku? Jaki niedobry los spotkał twój statek? — Byłem bosmanem na „Rose Marie”. Ale czemu nie masz radiostacji? — rzucił trochę bezmyślnie. — To fatalne. Trzeba natychmiast nadać wiadomość o porwanych dzieciach. — Niestety, dysponuję tylko odbiornikiem tranzystorowym. W dodatku jesteśmy z dala od uczęszczanych szlaków żeglugowych. — Wiem coś o tym. Od dziesięciu dni dryfuję na tej skorupce i nie widziałem kawałka żagla ani dymu z parowca. — Musisz być bardzo wygłodniały? — Załadowałem beczułkę wody i kilkanaście puszek „cornbeafu”. Chyba już nigdy w życiu nie spojrzę na ten rodzaj konserwy…. Betty była ciekawa historii „Rose Marie”, ale to zostawiła na później. — Natychmiast zjesz coś na gorąco. Jakbyś wyczuł, kiedy mnie spotkać: akurat trafiłeś na obiad — rzuciła wesoło, zbiegając do kajuty. Gdy Kiwała posilił się grochówką z boczkiem i sucharami, dziewczyna nalała mu sporą szklaneczkę whisky i wreszcie spytała: — Jakim cudem znalazłeś się na tratwie pośrodku oceanu? I co się stało z waszym statkiem? Marynarz zrobił wymowny ruch ręką. — To długa, skomplikowana historia. Zaraz ci opowiem. Swoją drogą, jeszcze nie ochłonąłem z wrażeń. Nie masz pojęcia jakie to szczęście czuć się zupełnie bezpiecznym… Widzieć przed sobą twarz człowieka, a nie rozbójników. ZAGADKA STULECIA Ciepłe promienie słoneczne padały przez otwarte okno do gabinetu generalnego inspektora Interpolu w Brukseli. Zazwyczaj w takie pogodne dni dobiegało tu jedynie ćwierkanie wróbli ze skweru przed gmachem. Tym razem zagłuszali je sprzedawcy gazet wykrzykując sensacyjne tytuły: „Odnalezienie zaginionego statku koło Przylądka Dobrej Nadziei”; „Kosmici porwali chińskich chłopców na planetę Clarion”; „Przybysze z Wszechświata czy gangsterzy?”. „Rose Marie” odkryto 7000 kilometrów na południe od Adenu. Miała popłynąć przez Ocean Indyjski i Cieśninę Malakka do Hong–Kongu — a tymczasem nieoczekiwanie znalazła się koło Przylądka Dobrej Nadziei. W jaki sposób statek o wyporności 6000 BRT w ciągu niewielu godzin został przerzucony na drugą półkulę? Każda gazeta uważała za punkt honoru znaleźć własne, zupełnie oryginalne wyjaśnienie pasjonującej tajemnicy. „Jakie potężne siły działały w wypadku „Rose Marie”? — wykrzykiwał za oknem jeszcze jeden gazeciarz. — Rewelacyjny wywiad ze sławnym ufologiem szwajcarskim, prof. Kindermanem. — Jakie potężne siły działały tutaj? — powtórzył generalny inspektor Interpolu, nerwowo przerzucając stertę gazet. — Ciekaw jestem, co ma w tej sprawie do powiedzenia Agencja Trans Press — dorzucił w myślach, grubo zakreśliwszy jedną z pierwszych informacji jakie przyniosły dzienniki. Korespondent z Port Elisa–beth donosił: „Południowoafrykański wielorybnik, udający się na wody antarktyczne — sto mil morskich za Przylądkiem Dobrej Nadziei spotkał idący z pełną szybkością statek pasażerski, który okazał się poszukiwaną „Rose Marie’’. Wobec braku odpowiedzi na sygnały radiowe i optyczne — z kutra spuszczono motorówkę, którą oficer z kilkoma marynarzami dopędził statek–widmo. Po dokładnej lustracji pokładu oraz przetrząśnięciu wszystkich zakamarków, ustalono nieobecność załogi i pasażerów. Ten exodus musiał nastąpić niedawno, gdyż w messie stał dzbanek z ciepłą jeszcze kawą, a w kuchni gotował się obiad. Statek utrzymywał kurs przy pomocy żyrokompasu i automatycznego pilota. Wszędzie panował wzorowy porządek. Szalupy ratunkowe tkwiły na swoich miejscach, nie stwierdzono też żadnych innych braków wyposażenia ani uszkodzeń lub śladów walki. W szufladzie kapitańskiego biurka leżał nabity rewolwer, z którego nie oddano strzału. W kasie znajdowała się pokaźna kwota pieniężna zgodna ze stanem księgowości. Zapis w dzienniku okrętowym urwał się na dacie 28 lipca; jak wiadomo, w tym dniu „Rose Marie” mijała Sokotrę. Ostatnie słowa brzmiały: „Nad mostkiem unosi się gigantyczny obiekt latający kształtu spłaszczonego cygara. Z jego wnętrza wysuwają się spiralne wstęgi, które zaczynają opasy…..”. Dalej był tylko nieczytelny zygzak, kleks i pióro na otwartej książce”. — Jeszcze trochę a zaczną wierzyć w duchy, diabły i zastępy fruwających Marsjan — mruknął generalny inspektor. — Ale gdzie u licha podziewa się Ralf? Gdyby dał znak życia — zaraz wysłałbym go do Port Elisabeth aby sprawdzić okoliczności odholowania zguby. Ciekawa zguba, nie ma co mówić… — Jak oceniasz ten bałagan, Max? — zwrócił się do swego zastępcy, który wszedł z nowym plikiem gazet. — Dziennikarze wprost wyłażą ze skóry aby coraz uporczywiej gmatwać tę przeklętą sprawę. Chcą wmówić, że to największa sensacja od czasu gdy wieloryb połknął Jonasza. Generalny inspektor obrzucił wzrokiem przyniesioną prasę. — Jest coś ciekawego? — Dla nas nic. Doszli do głosu ufolodzy… Inspektor zamachał ręką, jakby go osy opadły. — Od tego można dostać kręćka. — Intryguje mnie jedno — podjął z ożywieniem. — Co mówią te nowe korespondencje o złocie na statku? Czy je odnaleziono? — Cisza na ten temat. — Zauważyłem już poprzednio — rzucił generalny inspektor. — Dziwne i zastanawiające. — Dlaczego? — Przed chwilą otrzymałem meldunek od naszego agenta z Kapsztadu, że całe dwadzieścia ton cennego kruszcu zniknęło z ładowni. To były duże, ciężkie sztaby… Przybyły miał minę wyraźnie zaskoczoną. — Ciekawe, do czego ci Marsjanie potrzebowali tyle złota — zakpił inspektor. Tymczasem sprawa porwanych dzieci nie schodziła ze szpalt całej prasy. Na wniosek różnych międzynarodowych organizacji oraz wybitnych intelektualistów i polityków — skoordynowano akcję, do której oprócz Interpolu zostały wprzęgnięte siły policyjne niemal we wszystkich krajach. Zasięgano opinii wybitnych kryminologów, a także psychologów i uczonych pokrewnych dyscyplin. Zdania rzeczoznawców pokrywały się w jednym: okupu żądają gangsterzy. Część specjalistów dopuszczała możliwość, że uprowadzenia małych Chińczyków dokonali przybysze z Kosmosu, a jakaś prężna banda podszywa się pod nich. Ten ostatni pogląd zjednywał zwolenników pod wpływem przypomnień ufologów o wypadkach tajemniczego zniknięcia różnych jednostek morskich albo powietrznych. Kilka pism powtórzyło — nawet z nowymi szczegółami — sensację sprzed roku, kiedy pilot naddźwiękowego odrzutowca wojskowego natrafił w locie na całą eskadrę latających spodków. Rzucił się w pościg za nimi, meldując do bazy, że od najbliższych „dziwnych świetlnych kręgów” dzieli go zaledwie trzysta metrów. Na tym urwał się kontakt radiowy, a dopiero drobiazgowe przeszukanie okolicy pozwoliło odkryć nikły ale wymowny ślad tragedii: bardzo drobne pozostałości maszyny bojowej — okruszynki po tonach metalu poddanego temperaturze kilkunastu tysięcy stopni. Odżyła też w nowym świetle głośna historia ujęta przez Trumana Betherooma w jego książce „Wewnątrz latającego spodka”. Autor opisał tam ze swadą i dużym rozmachem osobiste wrażenia z dwunastu podróży odbytych wielkim wehikułem przestrzeni z kosmiczną załogą. Tymi istotami, wyglądem nie różniącymi się od nas, dowodziła oszałamiająco piękna kobieta — Aura Ranas. Wszyscy oni pochodzili z planety Clarion — właśnie wymienionej w radiowym komunikacie kidnaperów domagających się brylantowego okupu. Astronomowie nie znają takiego globu. Trzeba jednak pamiętać, że planety krążące wokół innych gwiazd są niedosiężne nawet dla najsilniejszych teleskopów. O tym, że rodzina Słońca nie stanowi rzadkiego wyjątku we Wszechświecie — wnioskujemy z wyników pośrednich obserwacji i z pewnych rozważań kosmogonicznych. Nie tylko prasa odgrzebała pamięć przygód Betherooma wyjawionych w książce,—której sukces sprzed kilku lat zdążyły przyćmić inne, jeszcze niezwyklejsze spotkania z rozmaitymi Uranidami. Teraz on sam przemówił pełnym głosem ujawniając, że nie stracił kontaktu ze swymi egzotycznymi przyjaciółmi. Jeśli z pewnych ważkich powodów zwlekał z opublikowaniem rezultatów obcowania z Clarionidami — w obecnej sytuacji uczciwość wobec ludzkiego społeczeństwa każe mu przerwać milczenie. Rewelacje zaczął ab ovo. Rodowód Clarionidów jest starszy od naszego: stworzyli podwaliny cywilizacji już wtedy, kiedy nasi praojcowie dopiero złazili z drzew — uganiając się za żarciem, najzupełniej nieświadomi wyjątkowej rangi antenatów przyszłych gospodarzy planety. W tym czasie Clarionidzi byli karzełkami wielkości lemurów. Może cywilizacyjne wynaturzenia warunków bytu wpłynęły na charakter ich biologicznej ewolucji; dość, że poszła ona w kierunku coraz roślejszej postawy — aż nam dorównali wzrostem. Dążność do gigantyzmu nie popłaciła im, gdyż rozwój siły mięśni pozostał daleko w tyle za powiększeniem rozmiarów. Z coraz większym mozołem utrzymywali pionową pozycję ciała. Mieli uczucie jakby ręce i nogi ważyły całe tony; ciężkie głowy coraz uporczywiej opadały na piersi, co było niewygodne i bardzo kłopotliwe. Doszło do tego, że swoją planetę otoczyli rojem mieszkalnych satelitów — niewielkich łatających osiedli. Kiedy zaczęli budować jeszcze obszerniejsze obiekty typu sztucznych planet — wielopoziomowych miast przestrzennych, zrozumieli, że ta akcja prowadzi w ślepy zaułek, wskutek nieważkości grożąc taką degeneracją fizyczną gatunku, że Clarionidzi w ogóle nie wytrzymaliby warunków panujących na powierzchni ich planety. Z tym większą zazdrością patrzyli na rosłych i silnych Ziemian, że tak świetną kondycję przejawiali w polu grawitacyjnym nieco silniejszym od panującego na Clarionie. Aż nadszedł dzień, w którym Planetarny Parlament oficjalnie poparł opinie uczonych, że uratować Clarionidów od zguby może jedynie nawiązanie bliskich stosunków z ludźmi — przede wszystkim dla poprawienia swojej rasy. Postanowiono działać otwarcie; opracowano szczegółowy plan ujawnienia obecności kosmicznych partnerów i propozycji wymiany przyjacielskich wizyt. Wtedy w społeczeństwie Ziemian wydarzyło się coś tak obmierzłego dla Clarionidów, że statki wiozące parlamentariuszy zawrócono czym prędzej z drogi. W samym środku Europy — kontynentu od dawna patrolowanego i opisanego jako gęsto zaludniony ośrodek ludzkich przemysłów — zaczęły eksplodować bomby zrzucane z powietrza przez maszyny latające; z awiomatek wyraźnie można było obserwować za dnia dymy, a nocami łuny pożarów. Uformowani w zwarte grupy Ziemianie, dzierżący broń palną różnych kalibrów, robili z niej użytek najbardziej niepojęty: wzajemnie zabijali się w walce. Potem rzezie i pożogi przenosili daleko, na zupełnie inne obszary. Nie zorientowani w przyczynach i celach tej światowej masakry — Clarionidzi, którzy nigdy nie wojowali i nie dysponowali żadnym potencjałem militarnym — po prostu się przerazili. Pertraktacje z ludźmi wydały im się wręcz niemożliwe. Obwiniając siebie, jak się tłumaczył, że był powodem wszystkich późniejszych działań Clarionidów, włącznie z uprowadzeniem załogi i pasażerów „Rose Marie” — Betheroom wyznał, że jest samozwańczym ambasadorem ludzkości akredytowanym przy wielkiej zwiadowczej grupie kosmicznych przybyszów zamieszkałych w monstrualnych awiomatkach kształtu cygar, z których wnętrza latające spodki opuszczają się do lotów operacyjnych na Ziemię. Betheroom zdjął z siebie bezpośrednią odpowiedzialność za uprawianą przez Clarionidów od dłuższego czasu akcję uprowadzania ludzi, wyłącznie młodych, podjętą bez jego zgody przez dowództwo Misji Międzyplanetarnej. Zapewniał, że porwanym wiedzie się tam dobrze, ale nikłe są szansę rychłego zwrócenia ich. Sam zaofiarował się interweniować w sprawie małych Chińczyków — o ile takie zadanie będzie mu oficjalnie poruczone. Do tego nikt się nie kwapił. Na przeszkodzie stanęły opinie autorytetów — zwłaszcza z dziedzin biologii i genetyki. Ci uczeni z wyjątkową pasją zaatakowali tezę o akcji Clarionidów zmierzającej do odświeżenia swej rasy z pomocą Ziemian. Podkreślali z całą stanowczością, że krzyżówki gatunków z różnych planet, niezależnie od podobieństwa wyglądu osobników — są absurdem w samym założeniu, gdyż przeczą fundamentalnym prawidłom genetyki. Sprowadzając to do ujęć statystycznych, wytworzenie się dwóch tożsamych aparatów chromosomalnych na różnych globach, w biosferach nigdy z sobą nie powiązanych — porównywali ze znanym przykładem stada małp, które na oślep bijąc w maszynę do pisania przez miliony lat, jednak nie ułożą przypadkowo „Iliady”. Nie obyło się i tu bez zgrzytów. Betheroom oraz kilku podobnych mu łączników z przedstawicielami za—ziemskich kultur, a także grupa psioników i innych telepatów — z poparciem wprawdzie nielicznych, ale wpływowych ufologów, frontalnie zaatakowała naukowość argumentów o nieprawdopodobieństwie krzyżowania się ras kosmicznych. Co agresywniejsi stwierdzili krótko, że w świetle nauk Clarionidów to rzecz całkiem normalna, a poziom ziemskiej wiedzy jest, w porównaniu, dopiero niemrawym raczkowaniem. Nie zadziwili by tym może nikogo, gdyż znano ich z obrony tez bardziej szokujących. W zdumienie wprawił dopiero wywiad telewizyjny z Ottonem von Seher–Thos, jednym z najświetniejszych biochemików. Oświadczył on, że prawdopodobieństwo udawania się krzyżówek międzyplanetarnych nie tylko jest większe od zera (z czym można by dyskutować), ale nawet musi realizować się w obrębie Galaktyki. Nie pozostaje nic innego jak wierzyć Betheroomowi, a co za tym idzie Clarionidów nazwać po prostu ludźmi z Clarionu. Wywołało to dodatkowe zamieszanie, protesty, oraz inicjatywy sprawdzenia, kto przekupił niemieckiego profesora: gangsterzy czy Uranidzi? Wyczuwając chwiejność swej pozycji, Berheroom nadrabiał tupetem; między innymi twierdził, że zbieżność nazwy planety w jego kosmicznym reportażu i w komunikacie radiowym porywaczy jest dostatecznym dowodem istnienia takiego globu. Logicy odrzucili tę argumentację podkreślając, że książka „Wewnątrz latającego spodka” doczekała się licznych wydań, nie tylko w Stanach, i była czytana przez miliony ludzi. Tymczasem żywe zainteresowanie wywołały korespondencje z Singapuru i Colombo, pióra specjalnego wysłannika Agencji Trans Press — redaktora Johna Talbota. Pierwszy jego tekst, opatrzony wielkim zdjęciem latającego spodka, opisywał spotkanie z tym tajemniczym pojazdem w Ogrodzie Balsamu Tygrysiego. Talbot zwierzał się, że jest bliski nawiązania stałego kontaktu z załogami pojazdów międzyplanetarnych. W ramach tych enuncjacji został podchwycony przez prasę także obszerny wywiad z drugim członkiem ekspedycji Mr Sulivana — dr Bicklingiem. Ten znany ufolog pierwszy raz rozwinął na forum publicznym swój pogląd o dobrotliwej ingerencji mieszkańców odległych planet w sprawy globu ziemskiego. Jako charakterystyczny przykład takiej działalności wymieniał uczony stwierdzone fakty coraz częstszego pojawiania się zielonych kul ognistych — zwłaszcza nad poligonami nuklearnymi. Po ich przelocie zaznacza się wyraźny spadek radioaktywności powietrza w całej okolicy. Bickling uważał, że są to — rozsiewane przez pilotów latających spodków — środki dezynfekujące atmosferę od skażeń promieniotwórczych. Dr Bickling stanął na stanowisku, iż przybywający do nas Uranidzi, górując nad ludźmi zarówno rozumem jak etyką — nie dopuszczą do rozpętania ogólnoświatowej wojny, która mogła by spowodować nawet totalną zagładę wszelkich przejawów życia na Ziemi. Te rozważania wcale nie były oderwane od sprawy „Rose Marie”. Bickling sądził, że chińskie dzieci zostały po prostu ewakuowane przez załogi Uranidów w bezpieczne miejsce. Zdaniem uczonego, przybysze uważali ludzi jako takich za społeczność budzącą mało zaufania, a w aktualnym rozwoju sytuacji międzynarodowej wręcz niebezpieczną dla siebie samej. Tymczasem chłopcy, przeniesieni w inne środowisko, przechodzą reedukację pod kierunkiem mądrych i dobrych psychozoów — prawdopodobnie Clarionidów, skoro oni sami tak się przedstawili. Powrót małych Chińczyków na Ziemię może być uwarunkowany rozładowaniem politycznych napięć. Zależnie od tendencji poszczególnych pism — różne gazety na swój sposób komentowały ten wywiad ze znanym ufologiem. W Stanach Zjednoczonych nie omieszkano zarzucić uczonemu pacyfistycznego defetyzmu i prokomunistycznych sympatii. Natomiast w szerokim nurcie opinii publicznej hipoteza Bicklinga nie znalazła wielu zwolenników: masowemu czytelnikowi sensacyjnej prasy bardziej przypadły do gustu wywody Betherooma, gdyż silniej pobudzały wyobraźnię. Kompleks spraw związanych —z zaginięciem „Rose Marie” szybko urósł do rangi zagadki stulecia, mącąc umysły na obu półkulach. Jedno ze skandynawskich towarzystw filantropijnych ogłosiło zbiórkę na budowę okrętu kosmicznego, którego nowoczesne uzbrojenie będzie gwarancją odbicia chłopców uwięzionych na awiomatce. W stanie Południowa Karolina rozfanatyzowany tłum zlinczował trzech Murzynów pod zarzutem współdziałania z kosmicznymi kidnaperami. Wrogie nastroje nie ominęły także Betherooma, który zdecydował opuścić USA i za granicą przeczekać burzę. W Rio de Janeiro otwarto międzyplanetarne biuro matrymonialne, którego główną atrakcją były fotografie co przystojniejszych Clarionek, zaopatrzone w oferty małżeńskie. W Sydney powstała Liga Krzewienia Przyjaźni Międzyplanetarnej, zaś w New Delhi pewnemu hipnotyzerowi udało się nawiązać telepatyczny kontakt z dowództwem awiomatki Clarionidów i rozpocząć pertraktacje o zwrócenie dzieci. W szybkim tempie świat dostawał zbiorowego bzika osnutego wokół latających spodków i rozrastającego się w gąszczu domniemań ufologicznych. BOSMAN KIWAŁA OPOWIADA Jacht „Wind’s Song” szedł pod sztormowymi żaglami w kierunku archipelagu Malediwów. Kiwała zaczął swoją opowieść: — Nasz „stary”, kapitan Friedrich Stern, zwąchał się w Nowym Orleanie z bandą gangsterów. Za ich namową wszedł w konszachty z jakąś wielką międzynarodową organizacją przestępczą. Wtedy zapadła decyzja owładnięcia statkiem. Chodziło o zdobycie przewożonych dwudziestu ton złota oraz porwanie pięćdziesięciu małych Chińczyków celem wymuszenia okupu od rodziców. — Czy cała załoga została wciągnięta do spisku?— zapytała Betty. — Nie. Ja dowiedziałem się o tej aferze dopiero kiedy usłyszałem strzały na pokładzie. Ale uprzedzam fakty. Otóż „Rose Marie” pływała pod banderą panamską, więc nie podlegała kontroli Związków Zawodowych. To znakomicie upraszczało zadanie: podczas rejsu kapitan, wykorzystując swe uprawnienia, w różnych portach powymieniał marynarzy na ludzi podstawionych przez mafię. — Tuż przed Adenem gangsterzy opanowali statek — ciągnął bosman. — Poszło im bardzo gładko. Z dawnej załogi zostałem tylko ja i radzik, który padł pierwszy pod kulami bandytów, gdy usiłował nadać komunikat o rebelii. Załatwiono też szybko trzech konwojentów złota, chociaż nie stawiali oporu. Ich ciała, naszpikowane kulami, poleciały za burtę. Gangsterzy nie liczyli się z nikim i z niczym. Wkrótce po tych wypadkach, bez pardonu ostrzelali motorówkę, którą jeden z pasażerów próbował nas dopędzić. To był jakiś amerykański major; zabałaganił w Adenie i odpłynęliśmy bez niego. Mnie też chcieli rozwalić, ale Stern się sprzeciwił: dobrze wiedział, że teraz jestem jedynym człowiekiem na statku, umiejącym porządnie sterować. Tym bardziej byłem niezbędny, że zmieniwszy kurs szliśmy na wody zjeżone rafami. Ocalał też hinduski entomolog, profesor Frat. Gangsterzy kazali mu zająć się dziećmi. Ich dotychczasową opiekę — czterech chińskich nauczycieli, zmasakrowali i wrzucili w morze. To było szczególne bestialstwo, gdyż ci spokojni ludzie niczemu nie oponowali, tylko spędzili chłopców pod pokład kiedy gwizdały kule. — Jednego nie pojmuję — wtrąciła Betty. — Jakim cudem tak duży statek nie został zauważony przez nikogo? — Wkrótce po opuszczeniu Adenu zerwała się burza piaskowa, która znacznie ograniczyła widzialność. Wciąż jeszcze dmuchało przeraźliwie kiedy gangsterzy, zaprowadziwszy swoje porządki, przystąpili do kamuflarzu „Rose Marie”. Zaczęli od pędzla i farby: na kominie wymalowali inną markę armatora. Kapitan osobiście opuścił flagę panamską, a podniósł liberyjską. Pod nową banderą, statek nazywał się „Africa”, o czym mówiły blachy zasłaniające na dziobie i na rufie poprzedni napis. Ustawiono też makiety nadbudówek, które zmieniły ogólną sylwetkę nie do poznania. Wszystkie te zabiegi usunięto dopiero w pobliżu Przylądka Dobrej Nadziei. Ponadto, „stary” wytyczył kurs z dala od szlaków żeglugowych. — A co z tym latającym spodkiem? — zapytała Betty, przypominając sobie nocne spotkanie „Rose Marie”. — Słyszałam przez radio, że z pokładu nadano wiadomość o zauważeniu go wkrótce po opuszczeniu Adenu. — To była prawda — powiedział Kiwała. — Na własne oczy widziałem coś takiego, pierwszy raz w życiu. Wkrótce ten dziwny twór zniknął w tumanach piasku walącego od pustyni. Nie wiem czy krążył później, podczas całej awantury, bo myślałem jak ratować życie. Gangsterzy w rozmowach między sobą twierdzili, że w tych krytycznych chwilach kołysał się w miejscu tak nisko, iż bali się aby nie zawadził o maszt. Możliwe… W każdym razie intrygujący obiekt nasunął im koncept by upozorować porwanie statku przez jakichś obcoplanetarnych cudaków. Wpisali też co prędzej pasującą historyjkę do dziennika okrętowego. Później tarzali się ze śmiechu słuchając wszystkich radiowych banialuk o tej sprawie. — To spotkanie z latającym spodkiem nie było przypadkowe — rzuciła Betty w zamyśleniu. — Ja też go oglądałam, unoszącego się tuż nad „Rose Marie”… — Kiedy? — zawołał Kiwała w osłupieniu. — Widziałaś nasz statek? Co za traf! — Mógł być gorszy traf — uśmiechnęła się dziewczyna — gdyby mnie tamtej nocy nie ostrzegło przeczucie, że trzeba natychmiast wyjść z kabiny. Kolos leciał całą parą wprost na mnie. Bosman złapał się za głowę. — Miałaś światło? — Miałam. — W takim razie „stary” umyślnie chciał cię zatopić. Mnie tam już nie było. Ludzkie wyobrażenie przechodzi, a marynarskie w każdym razie! To pasuje do tego łotra: likwidować świadków, wszędzie i za każdą cenę. — Nieważne. Neptun i tak postanowił mnie oszczędzić — roześmiała się Betty w głos. Ale teraz ten talerz, czy jak go nazwać, nie daje mi spokoju. Musiał śledzić ,,Rose Marie” przez długi czas. W jakim celu? — Ba! Najprzód trzeba by wiedzieć skąd on przyleciał. Czy rzeczywiście z innej planety. Oboje zadumali się. — Co było dalej, po tym „przemeblowaniu” statku? — wypytywała żeglarka. — Opowiadaj! — Gangsterzy wzięli kurs na jeden z niezamieszkałych, bezimiennych atoli Malediwów. Kapitan Stern nazwał go Atolem Trydakny. W czasie wojny pływał po tych wodach w niemieckich U–Bootach i współdziałał z japońskimi okrętami podwodnymi na Oceanie Indyjskim. Wybrał tę właśnie wysepkę, bo ją znał. Tkwią tam potężne betonowe bunkry, do tej pory leżą zamaskowane cysterny pełne paliwa. Stern upatrzył to uroczysko na kryjówkę porwanych chłopców i zrabowanego złota. — Czy atol ma otwarte wejście z morza? — spytała żeglarka. — Nie. To jest pierścień skał koralowych, zamknięty z wszystkich stron. Pośrodku mała, prześliczna laguna o kryształowej czystej wodzie. Ja też zastanawiałem się w jaki sposób japońskie okręty podwodne wpływały do środka, by nabrać paliwa. Wydaje się logiczne, że musi istnieć denny tunel, którym choćby mniejsze jednostki wsuwały się do tego naturalnego portu w czasie przypływu, gdy silny prąd rwie z morza. — Sama przyroda wybornie zamaskowała atol — ciągnął Kiwała. — Leży na uboczu, w grupce innych bezludnych wysepek. Porasta go wyjątkowo gęsty las palmowy, który od morza zakrywa sobą bunkry i nawet lagunę. Brak kanału wejściowego uniemożliwia wpłynięcie bodaj małego katamarana krajowców. Wyspę otaczają zdradliwe rafy koralowe. — Więc w jaki sposób wyładowaliście tam dzieci i złoto? — Stanęliśmy na kotwicy po zawietrznej. W ciemni bezksiężycowej nocy spuszczono łodzie ratunkowe. Chłopców i złoto ładowano równocześnie. Popłynąłem jako pilot, sondując i wytyczając przejście fosforyzującymi bojami. — Nie bałeś się zatonięcia? — spytała Betty. — Bać się mogłem tylko gangsterów. Morzu zawsze ufam bardziej niż podłym ludziom. Zresztą nie było żadnego ryzyka. Jeszcze za dnia wypatrzyłem miejsce dogodne do lądowania. Sądzę, że spełniając to bez sprzeciwu, a nawet rzetelnie — czynu nikczemnego nie popełniłem. Gdyby mnie tam kropnęli, te niedorajdy z pośpiechu i nieznajomości rzeczy gotowe były potopić dzieci. — Oczywiście, miałeś zupełną słuszność — skwapliwie potwierdziła Betty. — Otóż znalazłem bardzo dogodną, wprost wymarzoną przystań. W pewnym miejscu, właśnie osłoniętym od monsunu, rafa barierowa stykała się z atolem tworząc cichą, przytulną kotlinkę, do której z pewnością często wchodzą różne rybackie łajby, nie narażone rozbiciem falą przyboju. Całą noc łodzie z „Rose Marie” kursowały między statkiem a zatoczką. Przed świtem zakończyliśmy pracę. — Czy dobrze znasz tę drogę? — zapytała Betty, która uważnie notowała w pamięci każdy szczegół opowiadania bosmana. — Oczywiście — odparł Kiwała. — Ci gangsterzy są zapewne mistrzami w rabunku i mordach, ale gorszych marynarzy w życiu nie spotkałem. Nawet po wytyczeniu przejścia między rafami, musiałem pilotować wszystkie łodzie. Sam się zaofiarowałem, bo mi chodziło o bezpieczeństwo dzieci. Trafiłbym tam teraz z zawiązanymi oczami. Betty rozłożyła mapę i Kiwała naniósł ołówkiem zapamiętane szczegóły. Nie darmo w czasie sterowania na mostku „Rose Marie” ukradkiem obserwował namiary nawigacyjne kapitana Sterna. Chociaż wówczas nic nie wskazywało aby mogły mu być potrzebne — zmuszał się do takiego optymizmu. Bosman opowiadał dalej: — „Stary” zainstalował na Atolu Trydakny polową radiostację i zostawił trzech uzbrojonych gangsterów jako obsadę wyspy. Sam słyszałem jak im rozkazał kropić bez ostrzeżenia w każdego obcego, gdyby się pojawił. Małych Chińczyków i profesora Frata umieszczono w największym z bunkrów. Dzieci głośno płakały, gdy się z nimi żegnałem, zupełnie roztrzęsione wypadkami jakie zaszły od opanowania statku przez bandę. Mnie też było ciężko na sercu, gdyż szczerze zaprzyjaźniliśmy się. — A jak się trzymał ten entomolog? — Wyjątkowo dzielnie, choć przecież wiedział, że bandyci zlikwidują go, skoro tylko przestanie im być potrzebny. Cały ranek troskliwie zajmował się chłopcami, łowiąc z nimi różne morskie żyjątka i owady, o których opowiadał mnóstwo ciekawych rzeczy. To człowiek z prawdziwego zdarzenia. Bardzo chciałbym aby wyszedł cało z tych opresji. — A co gangsterzy zrobili ze złotem? — Dwadzieścia ton w ciężkich sztabach okazało się kłopotliwym ładunkiem. Przenoszenie go z zatoczki, w której lądowały łodzie, do bunkrów dość odległych — zajęło by zbyt wiele czasu. Chcąc oszczędzić sobie pracy, podprowadzili bliżej starą barkę desantową, którą znaleźli wewnątrz laguny. Widocznie Japończycy kiedyś na niej wylądowali, a później, w obawie że mogła by zdradzić ich kryjówkę — przeciągnęli ją do wnętrza atolu. Właśnie na tę barkę załadowano całe złoto. Słyszałem, że po powrocie bandy zamierzali ukryć skarb w jednym z bunkrów. — Czy zaraz po skończeniu tych prac odpłynęliście? — W parę godzin. Przez ten czas dużo się wydarzyło. Niewiele brakowało, a banda straciłaby szefa. Właściwie ja go uratowałem. Betty zrobiła niezmiernie zdziwione oczy. — Tak, to był wypadek zgoła niespodziewany. Rekin. — Zaatakował was? Kiwała drgnął pod wpływem niemiłego wspomnienia. — Laguny atoli, nawet mające widoczne połączenia z morzem, przywykło się uważać za miejsca bezpieczne. Na przykład jachtsmeni, którzy chętnie zaglądają na archipelagi drobnych wysepek jako akweny szczególnie atrakcyjne, traktują takie stojące wody za kąpieliska — w przeciwieństwie do raf przybojowych i skalnych pieczar od strony morza, gdzie można się spodziewać i żarłacza, i barrakudy, i innych ryb albo głowonogów, groźnych dla człowieka. Ja też patrzyłem na lagunę jak na czarowny basen. Poczciwy Frat zabronił chłopcom kąpieli, co tłumaczyłem obawą o podrażnienie skóry wskutek osadzania się soli po wyschnięciu. Prócz rozstawionych wart, reszta załogi była w wodzie. „Stary” trochę się rozglądał, trochę zadumał — może przypomniał sobie ostatnią bytność tutaj w czasie wojny. Potem wszedł na sporą skałkę, wyrzucił ręce w górę i ładnym stylem skoczył w głębinę. Woda wydawała się absolutnie przezroczysta, na tle dennych krzaków koralowców przemykały stada barwnych rybek. — Nagle spostrzegłem podejrzany ruch wśród pływających z prawej strony gangsterów. Jeden począł gwałtownie machać w stronę kapitana, dając mu znak; wszyscy jak na komendę płynęli do brzegu z nerwowym pośpiechem. W pierwszej chwili pomyślałem, że może dostrzegli obcych: z pewnością często zawijają tu łodzie arabskich rybaków. Naraz spokojna toń lekko zawirowała, a potem długi wąski cień sunął w kierunku „starego”. Cień przemknął pod nim, nieco dalej woda zabulgotała i na mgnienie oka szurnęła ciemna trójkątna płetwa, tak dobrze znana marynarzom. Rekin zawracał w stronę kapitana. — Jakie miałeś wtedy uczucie? — przerwała Betty. — Niechby go pożarł! Kiwała zamyślił się głęboko. — Wiesz, to łatwo powiedzieć. Na filmie, albo w moralizatorskiej opowiastce dla dzieci — rekin właśnie powinien poćwiartować zbója: odwieczna konwencja winy i zasłużonej kary. Tymczasem morze ma swoje piękno i swoją grozę, splecione w jedność. Jest żywiołem dla bujnego życia, które na przemian wygrywa i przegrywa najwyższą stawkę. I rekin, i marynarz należą do morza, ale nigdy jako sprzymierzeńcy. Pomiędzy nimi istnieje odwieczna wrogość — jak między psem i wilkiem, albo Masajem i lwem. — Jeśli ten Stern był dowódcą U–Bootów, na pewno dokonywał różnych bestialstw… — Oczywiście — potwierdził Kiwała z przekonaniem. — Niemcy są jedynym narodem europejskim, który w czasach nowożytnych, strzelał do rozbitków zatopionych przez siebie okrętów. Ale przecież nie oni będą nas uczyli jak żyć. Sumienie marynarza zawsze i wszędzie każe bezwarunkowo ratować na morzu człowieka, obojętne kim on jest. Temu się sprzeniewierzyć nie można, bez odczłowieczenia samego siebie. Są pewne kryteria różniące ludzi od kanalii: na przykład bandytę można zastrzelić, ale nie godzi się podstępnie go otruć. Betty z uwagą słuchała dalszej opowieści. — „Stary” nie zauważył niebezpieczeństwa. Dufny w siebie, rozkoszował się kąpielą patrząc na wprost, może na czuby palm winkrustowane w niebo — kiedy rekin podpływał z lewej. Ostrzegłem kapitana by zawracał i zanurkowałem. — Nie bałeś się? — Mam trochę doświadczeń z tymi rabusiami. Znam też pewne sztuczki rokujące duże szansę przepłoszenia drapieżników, chociaż nie zawsze się one udają. Rekin jest głupszy niż można sądzić. To ryba chrzęstnoszkieletowa, więc z grupy bardzo starej ewolucyjnie, o małym mózgu i uproszczonych reakcjach na bodźce otoczenia. Ten nie był olbrzymem, mierzył około dwóch metrów. Ale to wystarczy aby kłapnięciem szczęk odkroić rękę albo nogę. Wypłynąłem naprzeciw, bacznie śledząc jego ruchy i natężając całą uwagę aby bezbłędnie wycelować mu prztyczka w nos. Na szczęście, obyło się bez tej ryzykownej akrobacji. Żarłacz, widząc stworzenie kierujące się prosto ku niemu, wolał dać drapaka. Rekin to tchórz, jak każdy zbój. Dziarsko napada tylko słabszych od siebie. Kiwała ciągnął opowieść: — Przed dziesiątą podnieśliśmy kotwicę, biorąc kurs na Przylądek Dobrej Nadziei. Gangsterzy utrzymywali łączność z radiostacją na Atolu Trydakny. Nie liczyli się zupełnie z moją obecnością, często przy mnie mówili o programie działania. Stąd wiedziałem, że zamierzają podrzucić statek do Kapsztadu, gdzie znajduje się agenda mafii. Na morzu ma ich tam oczekiwać wynajęty wielorybnik, zabrać bandę i wysadzić łodziami na jakimś odludnym brzegu, a potem upozorować znalezienie „Rose Marie”. Obmyślili zrobić to nocą, by nikt nie zauważył desantu załogi. Z Kapsztadu chcieli wrócić na Atol hydroplanem mafii. — Jak widzę, plany zostały ułożone bardzo szczegółowo — wtrąciła Betty. — Wszystko opracował kapitan Stern, który zna się na rzeczy i ma głowę nie od parady. Systematyczny jak każdy Niemiec, aż odpychający tą swoją pedanterią. Nie mówiąc o całej reszcie jego pruskiego morale, kwalifikującego go na stryczek. Pozostałe bandziory — to także oprychy bez krzty sumienia, a w dodatku głupcy. Zakute łby, zbieranina z całego świata. Umieją tylko chlać whisky, strzelać ze swoich „tomiganów” i rabować. Nieraz włosy stawały mi dęba kiedy delektowali się wspominaniem takiego czy innego wyczynu. Trupy się wtedy w ogóle nie liczyły — tylko łup, obojętne jaki. Żeglarka poczuła dreszcz grozy. — Jak wydostałeś się z tej kabały? — Nie miałem wątpliwości, że rozwalą mnie przed porzuceniem statku. Ich naczelna zasada: likwidować świadków. Mogli to zrobić jeszcze na Atolu. — Jak to? — wykrzyknęła Betty w osłupieniu. — Za to, że narażał życie dla kapitana? Kiwała machnął ręką. — Towarzystwo „Stern i spółka”, w które miałem nieszczęście wdepnąć — to swoisty zamknięty świat. Nawet autorzy kryminałów dorabiają swoim „czarnym charakterom” cechy ludzkie — przyjaźni, wdzięczności, wąsko pojętego ale przecież rzeczywistego honoru. Chyba tak zwykle jest. Nie wiem, bo nigdy nie obracałem się wśród przestępców. Ci z „Rose Marie” stanowią zapewne dno wszelkiego dna. Myślisz, że „staremu” było chociaż trochę nieswojo w mojej obecności po tym co zaszło, że mnie na przykład unikał? Nic podobnego. Posługiwał się mną, gdyż byłem mu potrzebny. Bez wątpienia przeznaczył mnie do likwidacji. Kto nie jest człowiekiem mafii, a poznał jej sprawy — musi zginąć. Jasne i logiczne. Mógł mi najwyżej zaproponować, abym do nich przystał. Pochlebiam sobie iż uznał, że kiepski ze mnie materiał na bandytę. Betty roześmiała się. — Uratował mnie sztorm, który się zerwał przed odpłynięciem z Atolu. Kapitan wiedział, że nie poradzi sobie beze mnie. Rzeczywiście byłem mu niezbędny przy sterach. Wszyscy inni leżeli w kojach jak barany, rozłożeni chorobą morską. Zrozumiałem jednak, że najwyższy czas dać nogę z tej zgrai. — Miałem w magazynie bosmańskim — ciągnął Kiwała — tratwę pneumatyczną, o której nikt z obecnej załogi nie wiedział. Zawczasu przygotowałem ją do ucieczki. Zapakowałem tam baryłkę wody i kilkanaście puszek tego przeklętego „cornbeefu”. Kiedy wieczorem kapitan zastąpił mnie na chwilę przy sterze — cichutko wyciągnąłem tratwę, wyrzuciłem za burtę i sam skoczyłem. Dalszy ciąg historii znasz. Gdybym nie spotkał ciebie na „Wind’s Songu”, to… — …umarłbyś z przejedzenia „cornbeefem” — dokończyła Bćtty ze śmiechem. — A teraz uważaj, bosmanie, co ci powiem. Wiatr nam sprzyja na tyle, że dziś w nocy podołamy dotrzeć do Atolu Trydakny. Barometr idzie w górę, więc sztorm powinien w porę się uciszyć abyśmy gładko wylądowali. Kiwała z podziwem patrzył na dziewczynę. — Więc naprawdę zamierzasz tam wylądować? Nie boisz się gangsterów, o których bezwzględności tyle ci opowiadałem? — My też będziemy bezwzględni. Walczyć nie umiem, ale wierzę w ciebie i w twoją komendę. Nie ma innego wyjścia. Ani dzieci ani tego zacnego uczonego nie wolno nam przecież zostawić na pastwę morderców. Wątpliwe abyśmy na tych wodach spotkali jakiś statek; wyspy archipelagu zamieszkują półdzikie plemiona; do najbliższych ośrodków cywilizacji na Cejlonie lub w Indiach jest kilka dni żeglugi. Sam więc widzisz, że nie ma skąd zawiadomić świata o bezcennych informacjach, którymi dysponujesz. W takich razach sprawy stawia się na głowie: pomoc musimy wezwać przez radiostację bandytów. Ty obmyślisz w jaki sposób ich unieszkodliwimy. Czy wyrażasz zgodę? Kiwała palnął się dłonią w kolano i roześmiał się od ucha do ucha. — Ależ z ciebie równa babka! — zawołał, nie tając entuzjazmu. — Oczywiście, że zgoda. I niech mnie rekin połknie jeśli nie zrobimy na szaro tych trzech gangsterskich wymoczków. PODWÓJNY ZAMACH Jacht „Nefretete”, zakupiony przez Sulivana, służył do niedawna za bazę grupie archeologów pod egidą prof. Gastona — pochłoniętej badaniem zatopionych starożytnych miast u brzegów Cejlonu. Ten piękny kecz żaglowo—motorowy stał teraz na kotwicy w Zatoce Maner u północnych rubieży wyspy pod osłoną raf, opodal stoków zarośniętych bujną dżunglą. Ralf, któremu Mr Sulivan powierzył komendę jachtu, przeniósł się tam, sposobiąc go do wyruszenia w rejs. Chiński przedsiębiorca zadbał o wyposażenie jednostki w radiostację, broń, amunicję. Bickling i Talbot pomagali mu zwozić te zakupy. Z poprzedniej załogi Ralf zatrzymał młodego syngalskiego chłopca, który od pierwszej chwili budził jego zaufanie. Muni na krok nie odstępował nowego kapitana jachtu, pilnie pomagając mu we wszystkich pracach na pokładzie. Doskonale znał okoliczne wody, co odgrywało dużą rolę w powodzeniu wyprawy. Przenocowawszy na „Nefretete”, Ralf wstał rześki i wypoczęty. Wszedł do łazienki by umyć się i ogolić. Kiedy otworzył kasetkę z przyborami toaletowymi — na jej dnie coś się poruszyło między lśniącymi niklami. Detektyw błyskawicznie cofnął rękę. Z pudełka wychynęła żółta żmija bananowa, zwinięta jak stalowa sprężyna. Nie większa od ołówka, jest na Cejlonie postrachem wszystkiego co żyje. Chybiwszy dłoń Ralfa o ułamek sekundy, gad upadł na podłogę, natychmiast zmiażdżony obcasem swej niedoszłej ofiary, a potem ciśnięty za burtę. Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, Ralf analizował co zaszło. Dobrze pamiętał, że wczoraj szczelnie zamknął kasetkę. Żmija musiała zostać nie tylko umyślnie tam włożona, ale uprzednio złowiona w dżungli. Ten gatunek jadowitych wężów, nadzwyczaj niebezpieczny, nie ma zwyczajów kobry, albo brazylijskiej koralówki, które można spotkać i na skwerku wielkomiejskim i nawet w pokoju luksusowego hotelu. Żmija bananowa poluje w lesie, spadając z drzewa na przechodzące ofiary — podobnie jak mamba zielona w puszczach Afryki. Chętnie umieszcza się w kiściach dzikich bananowców, gdzie trudno ją wypatrzeć wskutek żółtej barwy ochronnej. — Ostrzeżenie chińskiego mnicha nie było wyssane z palca — rozmyślał detektyw. — Ten zamach wskazuje, że mój udział w ekspedycji diabelnie kłuje kogoś w oczy. Postanowił przemilczeć zdarzenie, a zwrócić baczniejszą uwagę na poczynania ludzi ze swego otoczenia. Ogolił się i przystąpił do dalszego porządkowania jachtu. Wzrok jego spoczął na dwóch akwalungach, które wisiały w regałowej szafce na ścianie — obok kusz pneumatycznych, sprzętu wędkarskiego, lin. Ralfowi oczy się roziskrzyły na ten widok. Zapalony miłośnik wszelkich sportów wodnych, w San Francisco był członkiem dosyć ekskluzywnego klubu płetwonurków i nieraz pozwalał sobie na wypady w pasjonujący świat głębinnej ciszy. Wiedział, że koralowe dna morskie, które znał z opisów, mieszczą znacznie więcej wspaniałości od tego, co mógł oglądać u kalifornijskich wybrzeży Pacyfiku. A teraz koralowce były kilka metrów pod nim, w olśniewająco przezroczystej wodzie. Jakże nie wyzyskać takiej sposobności! Zapragnął niezwłocznie wypróbować aparaty pozostałe po archeologach. Zdjął jeden, podał Muniemu, który właśnie wszedł, i zapytał go: — Umiesz korzystać z tego sprzętu? — O tak, Sab — odpowiedział chłopiec żywo. — Już wczoraj miałem spytać pana czy byśmy mogli w nich popływać… — Ilekroć przyjdzie ci dobry pomysł, to mów śmiało — odparł detektyw zachęcająco. — Kto ciebie nauczył w tym nurkować? — Mister Gaston. Często z nim schodziłem pod wodę i pływaliśmy, jak diabły. Ralf zdążył już poznać w sposobie wyrażania się Muniego, że cokolwiek budziło zachwyt chłopca, koniecznie musiało być „jak diabeł” albo „jak piekło”. Detektyw chciał przy okazji wypróbować spostrzegawczość, zaradność i umiejętności młodego Syngaleza, któremu intuicyjnie bardzo ufał, lecz znał go zaledwie parę dni. Ponadto realizował powzięty program wnikliwego rozpracowywania członków ekspedycji, starając się na razie odrzucić wszelkie racje, które kazałyby jednych wykluczyć, a innych podejrzewać o maczanie palców w aferę ze żmiją bananową. — Wkładaj, bracie, akwalungi — powiedział wesoło. — Widzisz tę koralową turniczkę wystającą z podwodnych raf, na których załamują się fale? — Widzę. Tam jest dużo ryb. — Świetnie. Pokierujesz nas, tak abyśmy złowili parę smacznych sztuk na śniadanie. W chwilę później obaj płetwonurkowie, uzbrojeni w podwodne kusze, pogrążyli się w morzu z butlami sprężonego powietrza na plecach — od pierwszych chwil owładnięci wybujałością piękna, w którym bogactwo barw i lśnień idzie o lepsze z architekturą fantastycznych kształtów, z wiekuistym spokojem korali, i żwawością ryb pomykających we wszystkie strony. Wokół nich koralowce tworzyły fantastyczny świat o nieograniczonej różnorodności form — od masywnych cokołów, jakby przygotowanych do podtrzymania mających dopiero wyrosnąć — lżejszych w sylwetce pomników, poprzez wzgórki podobne do rozkraczonych stalagmitów, albo bardziej piramidalnych termitier — aż do gotyckich sklepień i strzelistych wieżyc; to znów koronkowe arcydzieła mieniące się wszystkimi barwami tęczy delikatne przesłony, draperie, hafty wyszyte na przejrzystości wody. W tym świecie bezruchu lekko się kołysały zwiewne krasnorosty. Całość tworzyła mnóstwo zakamarków, norek, kryjówek służących ruchliwym przedstawicielom morskiego życia. Małe, czasami półprzeźroczyste rybki drgały w czystej toni, zwinnie umykając tuż przed podpływającymi sylwetkami intruzów. Muni, płynący przodem, dał Ralf owi ostrzegawczy znak. Zatrzymali się. Detektyw zobaczył we wskazanym kierunku muszlę ponad metrowej średnicy, o karbowanych, zazębiających się brzegach. Szeroko otwarta, pozwalała dokładnie obejrzeć wypełniające ją galaretowate ciało małża. Syngaleski chłopiec zbliżył się do nieruchomego, pozornie leniwego potwora i dotknął jego krawędzi końcem kuszy. Małż zamknął się z dziką gwałtownością niby ogromna paszcza cierpliwie wyczekująca nieostrożnej zdobyczy. Ralf rozpoznał gatunek trydakny często nazywany „pułapką śmierci”. Wiedział, że rokrocznie zbierają one spore żniwo ofiar wśród poławiaczy pereł. Płynąc przed siebie, wkrótce dotarli w okolice podwodnego wału, który Ralf lubił obserwować z jachtu w postaci stale załamujących się fal, zwłaszcza rankiem; wtedy niskie słońce wyczarowywało tam kaskady brylantowych lśnień. Teraz detektyw mógł stwierdzić, że niewielka skałka wystająca z wody, którą obrał za cel — była ukoronowaniem całego barwnego labiryntu urzeźbionego w istne pałace z bajki. Na prawo od niej kolisty amfiteatr, niby miniaturowy atolik zatopiony w morzu, przyciągał uwagę nurków. Nad postrzępionym jego wałem wpłynęli do głębokiej niecki. Tu napotkali stado tuńczyków i po chwili dwie okazałe ryby miotały się na ostrzach pocisków wymierzonych z pneumatycznych kusz. W ślad za tuńczykami nadciągnął duży rekin, widocznie zwabiony drażniącym go zapachem krwi. Zatoczył kilka kręgów, ostrożnie podpływając do nurków. Ralf pomyślał, że wolałby w tej sytuacji znaleźć się sam. Wprawdzie nadarzyła mu się sposobność wypróbowania postawy i odwagi młodego Syngaleza, ale czuł się w pełni odpowiedzialny za jego bezpieczeństwo. Zrazu nie wiedział czy Muni ma podobne doświadczenia i wie jak się zachować. Pod wodą nie mógł go o nic zapytać. A czas uciekał. Kusze, przeznaczone do polowań sportowych na mniejsze okazy ryb, tylko by pogorszyły sprawę gdyby próbowali strzelać. Muni rozwiał obawy współtowarzysza, śmiało przejmując inicjatywę. Zbliżył się do Ralfa i na migi przedkładał mu, aby go naśladował. Ruszyli wprost na ludojada, z głośnym bulgotem wypuszczając powietrze przez ustniki swych aparatów i wyzywająco nastawili groty kusz, bacząc aby nie zranić napastnika. Odstraszyło to rekina, który tylko machnął ogonem i znikł w gąszczu koralowców. Powróciwszy na jacht, płetwonurkowie złożyli upolowane tuńczyki Bicklingowi, który tego dnia pełnił funkcję kucharza. Zdjąwszy akwalungi popłynęli na niedaleką plażę by ogrzać się w porannym słońcu i odpocząć po doznanych emocjach. Byli w świetnym nastroju. Ralf cieszył się, że zatrzymując Muniego przy sobie zyskał towarzysza, na którym mógł polegać. A syngaleski chłopiec był zachwycony białym sahibem, który traktował go nie tylko życzliwie, ale wręcz po koleżeńsku. Rozmawiali teraz niewiele podziwiając piękno przyrody, którym obaj umieli prawdziwie się cieszyć. Nagle detektyw poczuł bolesne ukłucie w łopatkę. Sądząc, że to jakiś owad z pobliskiej dżungli, machinalnie sięgnął ręką do tyłu. Zdumiał się i przeraził odkryciem, że trzyma w dłoni małą kolczastą strzałę — taką, jakich używają dzikie dajackie plemiona Borneo i, Sumatry, strzelając nimi celnie z długiej bambusowej rurki przy pomocy dmuchnięcia. Ralf wiedział, że taka strzała, zbyt słaba aby samym tylko ugodzeniem móc zabić bodaj drobne zwierzę — z reguły jest zatruwana jadem o bardzo szybkim działaniu. Nie było czasu dociekać, kto podstępnie go zaatakował. — Muni! — zawołał detektyw do wstrząśniętego tym wypadkiem chłopca. — Postępuj tak, jakby mnie ukąsiła żmija. Natnij nożem głęboko rankę na moich plecach, wyssij krew parę razy, zawsze wypluwając ją, i przepłucz usta. Potem zawiadom Mr Sulivana. Ralf zachwiał się i osunął na piasek. Udzieliwszy rannemu pierwszej pomocy według jego wskazówek, Muni zaniósł go na pokład „Nefretete”. Sulivan wprost zdrętwiał z wrażenia. Z wielkim pośpiechem wysłał chłopca do najbliższego osiedla po lekarza. Sam wydezynfekował i obwiązał bandażem powierzchowną ranę, po czym ostrożnie wlał detektywowi do ust parę łyków mocnej whisky chcąc podtrzymać pracę serca. Na tym się skończyła jego wiedza medyczna. Reszta załogi jachtu też nie miała pojęcia, co dalej robić w takim wypadku. Ramię Ralfa silnie nabrzmiało, rychło zabarwiając się ciemnym fioletem. Miał wysoką gorączkę i niespokojnie rzucał się w malignie — coś bredząc o latającym spodku, który wylądował mu na piersiach. Potem umilkł, oddychając ciężko. Sulivan i Bickling, którzy nie odstępowali rannego, z rozpaczą śledzili szybkie postępy działania trucizny. Odnosili wrażenie, iż lada moment nastąpi koniec. Za burtą rozległ się plusk wioseł i jakaś łódź dobiła do jachtu. Wpadł zdyszany Muni wołając: — Jest doktor. Ten świątobliwy Sithu, którego spotkałem na drodze, mówi że może uleczyć mister Ralfa i żaden inny lekarz nie jest potrzebny. Milioner oraz ufolog spojrzeli w górę i zamarli ze zdumienia: po schodkach włazu kajutowego schodził utykając buddyjski mnich — ten sam, który przed paroma dniami rozbroił Ralfa na tarasie hotelu w Kandy. — Nie ma chwili do stracenia — rzekł przybyły, ogarnąwszy rannego jednym spojrzeniem. — Trzeba natychmiast zrobić zastrzyk. Wydobył spod habitu strzykawkę i ampułkę z żółtawym płynem. Obecni, przejęci beznadziejnym stanem chorego, nie protestowali. Mnich z wprawą dokonał zabiegu. Potem wypisał receptę i posłał Muniego do apteki. W godzinę później zapaść minęła i Ralf zasnął głęboko. — Jest pan mężem opatrznościowym — powiedział Sulivan, ściskając dłoń Chińczyka. — Niewymownie mi przykro, że wtenczas podejrzewaliśmy pana o jakieś złe zamiary. — Ach, to nie ma żadnego znaczenia — uprzejmie odparł przybyły. — Najważniejsze, że chory wkrótce odzyska zdrowie. Dość długo żyłem na Sumatrze i stykałem się tam z podobnymi wypadkami. — Czy sądzi pan, że jacyś koczowniczy Wedowie zranili naszego przyjaciela? — wtrącił Bickling. Mnich energicznie potrząsnął głową. — Wykluczone! Wedowie zamieszkujący dżungle Cejlonu — to naród tradycyjnie pokojowy od niepamiętnych czasów. Tkwią jeszcze w epoce kamiennej, ale łagodność ich usposobienia jest przysłowiowa. Ponadto używają łuków i nigdy nie zatruwają grotów swoich strzał. Broni, którą ugodzono tego zacnego człowieka, tutaj nikt nie zna. Ale — spytał mnich zupełnie bez związku z tematem — gdzie się zawieruszył jeszcze jeden wasz towarzysz? — Mister Talbot zamknął się w swojej kabinie i śpi — wyjaśnił Muni, który wrócił z pigułkami. Świtaniem Ralf odzyskał przytomność i zdumionym wzrokiem ogarnął Chińczyka, który nie opuszczał go ani na chwilę. — Kim jesteś i co cię tu szczęśliwie sprowadziło? — wyszeptał z trudnością. Tajemniczy nieznajomy uśmiechnął się dobrotliwie. — Nazywam się Lin–Lin–su. To na razie wszystko, co ci powiem o sobie. Musisz zaufać, że nie jestem waszym wrogiem. Być może, już niedługo potrafię cię o tym przekonać. Ralf pomyślał, że przecież uratowanie mu życia jest najoczywistszym sprawdzianem życzliwych intencji mnicha. Upokarzało go wspomnienie o wycelowanym rewolwerze w tego człowieka. Chciał to wyrzec głośno, ale czuł się zbyt słaby. Trochę jak przez mgłę, tysiące pytań kłębiło mu się w mózgu. Mieszały się z sobą, jak zwariowany film. Powróciła mu wizja z gorączkowych majaczeń: był wtedy olbrzymem, leżał na wznak zajmując sobą całą plażę, a latający spodek wylądował mu na piersiach. Albo pojazd był lekki, albo on sam tak atletyczny, że nie poczuł ciężaru spodka. Wysiadł z niego ten oto Chińczyk i coś mówił. Ralf nie pamiętał co. Aha, chyba o dzieciach z „Rose Marie”… — Los porwanych chińskich chłopców leży mi tak samo na sercu jak tobie — wolno powiedział mnich. Te słowa otrzeźwiły Ralfa. — Do licha — przebiegło mu przez głowę — on przecież czyta w moich myślach! Albo znowu coś mi się bredzi… — Nie musisz się ani dziwić ani trwożyć — łagodnie odparł Lin–Lin–su. — Z pewnością słyszałeś, że szkoły jogi wyrabiają utajoną w każdym człowieku zdolność czytania w sercach i umysłach jak w otwartej księdze. — Co masz wspólnego ze sprawą zaginięcia „Rose Marie”? — wydukał Ralf słabym głosem. Zdał sobie sprawę, że już trzeci raz stawia to pytanie zagadkowemu rozmówcy. — Nic, poza tym, że znajdował się tam pewien pasażer, który mnie interesuje — powiedział Lin–Lin–su. — Major Mac Carthy? — Tak. Pozostawcie go mnie, a sami zajmijcie się odszukaniem porwanych dzieci. W odpowiedniej chwili chętnie wam dopomogę. Teraz muszę już iść. W obejściu mnicha było coś nieuchwytnego, co wzbudzało i zaufanie, i szacunek. Ralf wyciągnął do niego rękę, drżącą jeszcze z osłabienia. — Dziękuję ci — wyszeptał. — Być może i ty wyświadczysz mi kiedyś jakąś przysługę. Lin—Lin—su wręczył Ralfowi małe czerwone pudełeczko. — Zażywaj te pigułki trzy razy dziennie. One usuną skutki zatrucia, przywrócą ci pełnię sił. Musisz szybko wyzdrowieć, aby odbić porwane dzieci. To nie będzie łatwe zadanie. Gdybyś znalazł się w tarapatach — wzywaj pomocy „Planetoidu Beta” na fali 216 cm. Dobrze zapamiętaj: „Planetoid Beta”, fala 216 cm. Po tej dziwnej wizycie załoga ,,Nefretete” gubiła się w domysłach. Tylko zagadkowy uśmiech Ralfa sugerował, że detektyw przeczuwa, co się kryje za intrygującą postacią chińskiego gościa. Nie chciał jednak roztrząsać tego tematu. PECH MAJORA MAC CARTHYEGO Był rzeźwy słoneczny poranek na pełnym oceanie. Zapatrzony w beznadziejnie pustą dal, niefortunny oficer amerykańskiego wywiadu zadumał się nad swoim położeniem. Przeklinał złośliwość losu. Ach, gdybyż ,,Rose Marie” nie była wypłynęła z Adenu bez niego! Gdyby wtedy nie zaspał… W toku monotonnego dryfu uszkodzoną łodzią, major medytował, kto go tak szkaradnie urządził. Był przekonany, że w tej przeklętej melinie Alego wsypano mu do kawy jakiś narkotyk. Nie posądzał swych kontrahentów przemytniczych: po cóż mieli to robić? Prawdopodobne wydawało się, że inny wywiad umyślił posiąść prototyp tajnej broni; ale w takim razie zechcieliby porwać jego samego jako dysponenta tajemnicy jej zastosowania. Cenną przesyłkę zostawił zamkniętą w swojej kajucie. Nikt wszakże nie przeszkodził mu w opuszczeniu Adenu. Również na „Rose Marie” nie czyhał żaden obcy agent. Wprost przeciwnie — udaremniono mu dotarcie do statku: gdy po kilku godzinach brawurowego pościgu wśród szalejącego harmattanu wreszcie dognał „Rose Marie” — został ostrzelany z broni maszynowej. Z jakiej przyczyny? Przecież załoga znała go dobrze; z pewnością zauważyli, że się spóźnił w Adenie. Mogli wprawdzie nie rozpoznać swego pasażera w tumanach piasku — ale czy samotna łódź była w stanie zagrażać dużemu liniowcowi? Kule uszkodziły silnik i przebiły bak z paliwem. Mac Carthy, zdany teraz na łaskę prądów morskich i wichrów — stopniowo przeżył potęgujące się tortury pragnienia i głodu. Najprzód próbował pić małe dawki wody morskiej, co wszakże jeszcze wzmagało pragnienie. Wreszcie gwałtowne bóle nerek ostrzegły go przed perspektywą zatrucia nadmiarem soli. Po paru dniach spuchł i opadł z sił do tego stopnia, że tylko z najwyższym trudem potrafił przez chwilę utrzymać się na nogach. Szczęściem dla rozbitka lunął gwałtowny deszcz, który wyrwał go z tragicznego odrętwienia. Zatkał szmatami rurę odpływową w kokpicie i parę dni raczył się wodą, która wprawdzie była mocno zanieczyszczona resztkami smarów i brudów — ale zachwycała, bo nie była słona. Kiedy wyparowała w słońcu, majorowi oprócz pragnienia coraz natarczywiej doskwierał głód. Pożądliwym okiem obserwował wyskakujące z fal ptaszory; zgrabnymi stumetrowymi susami przemykały w pobliżu, by znowu zapaść w toń. Marzył, aby choć jedna sztuka wpadła do łodzi. Stawało się to coraz bardziej prawdopodobne, gdyż wpływał na wody zasobne w kilka gatunków ryb latających. Wreszcie widywał je co chwila, czasami zupełnie blisko. Wydawało mu się złośliwą decyzją losu, że omijają go. Raz całe ich stado, pewnie ścigane przez jakiegoś rabusia, pomknęło w kierunku łodzi. Major szybko wstał i zapalczywie zdecydował złapać którąś w locie. Podczas gdy wychylił się usiłując pochwycić mknącą obok i o mało co nie wypadł za burtę, inna odbiła się od jego nóg i uszła do morza. — Miałbym ją bez żadnego zachodu, gdybym czekał cierpliwie — mruknął z pasją. Latających ryb wciąż przybywało i jeszcze tego samego dnia pierwsza, jakże upragniona, trzepotała na dnie łodzi. Major pieczołowicie zgarnął szmaty oraz pakuły przepojone smarem, wepchał je do blaszanki po benzynie i zapaliwszy, w płomieniu upiekł zdobycz. Kilka następnych przyrządził tak samo. Kiedy zabrakło paliwa, rad nie rad zjadał ryby na surowo. Sposobem wyczytanym w jakiejś książce — wyciskał z nich trochę płynu i krwi; tak przygotowane mięso krajał w plasterki, żuł i połykał. Brzydził się tą strawą, ale ratowała go od głodowej śmierci. Nabrawszy sił, obmyślał jak sobie jeszcze pomóc, byle przetrwać. Wiedział, że łódź nie stoi w miejscu i systematycznie unosi go na wschód. W ten sposób musiał dotrzeć do brzegów Indii, a gdyby zdryfował z odchyleniem na południe — trasę grodziły archipelagi Lakkadiwów i Malediwów gęsto usiane koralowymi wysepkami. Postanowił urozmaicić jadłospis. Ściągnął z pleców koszulę i zmajstrował z niej rodzaj gęstego przetaka, którym odcedzał plankton oraz drobne skorupiaki. Z reszty bielizny sporządził ochronę przed zabójczym słońcem. Nadal dokuczało mu pragnienie. Trawiony gorączką, raz po raz dostrzegał w dali majak zbliżającego się statku. Miraż znikał szybko, pogrążając go w jeszcze większą depresję. Pewnego wieczoru na dziobie motorówki przysiadła wielka mewa. Rozbitek cierpliwie przeczekał parę godzin aż ptak usnął, a wtedy zabił go uderzeniem rumpla. W jego żołądku znalazł trochę cuchnącej wody, zaś łykowate i śmierdzące tranem mięso zjadł na surowo. Major wprawdzie słyszał, że pojawienie się ptaków — oprócz gatunków wędrownych i przelotnych—jest niechybną oznaką bliskości lądu. Sam wszakże daleki od znajomości spraw morskich — teraz miał to za wróżbę, zbyt radosną, aby mogła być prawdziwa. Wytłumaczył sobie, że albo tak mówiono gołosłownie, albo jego mewa była wyjątkiem tłukącym się wszerz i wzdłuż oceanów. Wątpił czy pokonał połowę drogi do Indii. Nazajutrz, wkrótce po zbudzeniu się, ujrzał na horyzoncie duży statek pasażerski. Choć jego sylwetka odcinała się wyraziście od jasnego nieba — major wziął go za jeszcze jedno przywidzenie. Statek nie rozpłynął się wszakże w nicość. Wyglądał też jakoś inaczej, realniej od tamtych poprzednich. Mac Carthy zerwał się z ławki i począł wymachiwać koszulą. Kolos nie zmieniał kursu. Całe morze pokryły tego dnia białe grzebienie fal i major zdał sobie sprawę, że wśród tysięcy ruchomych plamek dostrzeżenie drobnej łodzi, pomalowanej też na biało, jest wątpliwe. Skuteczna mogła być tylko sygnalizacja świetlna, ale nie posiadał rakietnicy. Jedyne co mógł, to użyć rewolweru. Kilkakrotnie strzelił w powietrze. Huk widocznie utonął w szumie fal, bo statek minął go w odległości zaledwie pół mili morskiej. — Czemu ktoś z pokładu nie wpatruje się uważnie w moją stronę? — zapytywał siebie z rozpaczą. Nagłym wysiłkiem woli podniósł rewolwer do skroni i nacisnął język spustowy: Rozległ się suchy trzask iglicy. Oszołomiony nadmiarem wrażeń, wciąż trawiony silną gorączką, major Mac Carthy cisnął za burtę broń z pustym magazynkiem i bezwładnie osunął się na dno łodzi. Z odrętwienia obudziło go dopiero gwałtowne kołysanie i warczący łoskot przyboju. Otworzywszy oczy ujrzał żółty piasek i dalej kołyszące się na wietrze zielone wachlarze palm. Z prawej i z lewej majaczyły kontury innych wysepek. Spieniona fala uniosła motorówkę i cisnęła ją z trzaskiem na rafę. Woda wdarła się do łodzi. Major błyskawicznie oprzytomniał. Wyskoczył i bez namysłu popłynął w stronę niedalekiego brzegu. Wkrótce ocierał się o twarde, raniące koralowce. Nie sposób było dalej płynąć. Z trudem trzymając się na nogach, spostrzegł biegnącą ku niemu gromadę krajowców. Wyszedł z płytkiej wody i bez sił upadł twarzą na piasek. Kiedy odzyskał przytomność, rozejrzał się wokoło. Leżał na matach w przewiewnej szopie z bambusowych żerdzi pokrytych strzechą z liści palmowych. Kilku ludzi podawało mu dzbanek z wodą oraz jakąś potrawę przyrządzoną z orzechów kokosowych. Coś do niego mówili w niezrozumiałym języku i gestami zachęcali do jedzenia. Major nie kazał się prosić. Wypił cały dzban wody nie odrywając go od ust. Gdy zaspokoił również głód, poczuł senność. Chciał się rozciągnąć na matach, ale krajowcy niezbyt grzecznymi gestami rąk zmusili go, aby wstał i zaciągnęli do chaty atolouveri, czyli do naczelnika atolu. Wysoki, chudy Arab o sępim nosie i drapieżnych oczach, wywarł na przybyszu bardzo niemiłe wrażenie. Zza pasa wystawał mu staroświecki pistolet inkrustowany kością słoniową, w ręku zaś trzymał potężny bykowiec z rączką wyłożoną masą perłową. Powitał gościa w lansadach przesadnej uprzejmości i wskazał mu miejsce na macie obok siebie. — Co może uczynić dla sahiba majora jego nie godny sługa? — spytał atolouveri łamaną angielszczyzną. Mac Carthy zauważył, że jego osobiste dokumenty leżą przed naczelnikiem wyspy; widocznie zrewidowano mu portfel, kiedy omdlał po wylądowaniu. Atolouveri już wiedział, że ma do czynienia z oficerem amerykańskiego wywiadu i zapewne to wpłynęło na jego usłużność. Major postanowił kuć żelazo póki gorące. — Potrzebna mi pomoc przy naprawie uszkodzonego silnika oraz zapas benzyny i prowiantu dla dopłynięcia do jakiegoś większego portu na kontynencie. Muszę dostać mapy morskie albo pilota dobrze znającego te wody — powiedział tonem nie dopuszczającym odmowy. — Chętnie uczyniłbym to dla mego znakomitego przyjaciela — odparł Arab. — Niestety, wielki sułtan Malediwów — oby Allach go oświecił — wydał surowy zakaz dostarczania cudzoziemcom czegokolwiek bez jego specjalnego zezwolenia. — Nie szkodzi. Zawieź mnie natychmiast do swego sułtana — zażądał Mac Carthy. — Sułtan jest daleko, na wyspie Małe — odrzekł kacyk błysnąwszy zębami. — Tutaj, na atolu Kalapuwa i trzynastu wysepkach, które do niego należą—rządzę ja, Rafik Gallandu. Po trzykroć biada opętanemu śmiałkowi, który by się poważył wtrącać w moje sprawy. Mac Carthy zdębiał w obliczu tak szybkiej metamorfozy ugrzecznionego gospodarza w rozbestwionego dzikiego władcę. Teraz major przypomniał sobie treść pewnego poufnego raportu, który niedawno przeglądał: „Najbardziej na północ wysunięty atol Muhuda Kalapuwa zbuntował się przeciw władzy sułtana Malediwów. Zatarg powstał na tle wydanego przez sułtana zakazu uprawiania handlu wymiennego z odległym o siedemdziesiąt mil portem i miastem Minikkoj na wyspie tej samej nazwy w archipelagu Lakkadiwów, należącym do Indii. Mieszkańcy obu wysp handlowali z sobą od niepamiętnych czasów ku obopólnej korzyści. Również obecnie wyspiarze z atolu Muhuda Kalapuwa, wyłamawszy się spod władzy sułtana, handlują w najlepsze z Minikkoj. Chcąc jaskrawiej zademonstrować swoją niezależność, zaczęli urządzać od czasu do czasu pirackie napady na sąsiednie wysepki wierne sułtanowi. Ilekroć ten wysłał karną ekspedycję przeciw buntownikom, wyspiarze rozpierzchali się gdzie popadło, głównie po niezamieszkałych, trudno dostępnych sąsiednich atolach, bądź uciekali do Minikkoj, leżącego za granicą. Najeżony podwodnymi rafami, pełen kryjówek i pułapek, znanych tylko miejscowym żeglarzom, atol Muhuda Kalapuwa jest wymarzonym terenem do wszelkiej partyzantki. Toteż Rafik Gallandu i jego banda czują się tam równie bezpieczni jak beduińscy rozbójnicy na pustyni lub góralscy powstańcy w labiryntach skalnych turni”. Rozważywszy to, major Mac Carthy skonstatował z przerażeniem, iż znajduje się w mocy herszta piratów nie liczącego się z żadną legalną władzą. Postanowił nadrabiać tupetem. Tłumiąc wściekłość, zapytał twardo: — Co zamierzasz ze mną uczynić? Rafik Gallandu wyjął spośród leżących dokumentów służbową legitymację majora i mocno nią potrząsnął, śmiejąc się przy tym rechotliwie. — Twoi szefowie mają dużo dolarów. Bardzo dużo. Napisz, że ich pozdrawia Rafik Gallandu, z łaski Allacha pan życia i śmierci na atolu Muhuda Kalapuwa — powiedział, chytrze mrużąc oczy. — W dalszym ciągu napisz, żeby przysłali pieniądze do naszych przyjaciół w Minikkoj, a my dostarczymy cię tam w dniu kiedy popłynie od nich jakiś statek do Bombaju. — Co to ma znaczyć, że żądasz złożenia za mnie okupu? — wrzasnął major. — A jakżeby inaczej? — kacyk zaśmiał się do rozpuku. — Jak śmiesz więzić mnie, wolnego obywatela Stanów Zjednoczonych? Moi szefowie, skoro tylko dowiedzą się o twoim bezczelnym pomyśle, zamiast okupu skierują tu kanonierki, które zrównają z powierzchnią morza twoje cuchnące wyspy. Na tę pogróżkę Arab wyciągnął się jak długi, oburącz przytrzymując swój chudy brzuch, trzęsący się od śmiechu. — Moje wyspy i tak niewiele wystają nad wodę — powiedział wreszcie. — Ale dostępu do nich strzegą ukryte rafy, które Allach pobudował w łaskawości dla mnie. Rozbił się na nich niejeden wasz statek i niejeden się jeszcze roztrzaska. Na nas by trzeba bomby atomowej. Sułtan z Małe zna te strony lepiej od waszych admirałów. Ma dużo wojska i szybkie motorówki z karabinami maszynowymi na pokładzie, a jednak pochyla głowę ze strachu wymawiając moje imię. Rafik Gallandu puszył się coraz bardziej, leżąc wyciągnięty na macie, a major przymknął oczy obawiając się stracić resztki rezonu pod wpływem tej rozbestwionej figury. — Komu się zachciewa lądować w moim państwie, czyni to na własne ryzyko — ciągnął samozwańczy władca wyspy. — Powinieneś był pomyśleć na co się narażasz. Ja ciebie nie zapraszałem. Nielegalnie przekroczyłeś naszą granicę i mnie musisz za to zapłacić… — Ile? — przerwał Mac Carthy, blady z irytacji. — O, sahib major jest niezwykle cenną osobistością. Nie ośmieliłbym się żądać za tak znakomitego oficera amerykańskiego wywiadu mniej niż dwieście tysięcy dolarów. — Co? Dwieście tysięcy dolarów? Wybij to sobie z głowy! Dalsza dyskusja, której przebieg stawał się coraz mniej parlamentarny, nie posunęła negocjacji ani o krok. Rafik groził podwojeniem kwoty okupu, a major nie dawał ze swej strony żadnych konkretnych propozycji. Gdyby miał przy sobie aparat ,,FH” — prototyp tajnej broni, który pozostał w jego kajucie na „Rose Marie”, wystarczyłby telegram do Pentagonu i przysłano by po niego natychmiast statek albo helikopter, płacąc Rafikowi każdą wymaganą sumę pieniężną. Przez swoją lekkomyślność — obecnie mógł liczyć tylko na własne siły. Ale przecież nie powie tego zbuntowanemu arabskiemu watażce… — Słuchaj, królu trzynastu wysp — podjął zupełnie innym tonem, wysilając się na przyjazny uśmiech. — Czuję się zaszczycony, że tak wysoko mnie oceniłeś. Niestety, jestem o wiele skromniejszą osobą niż ci się wydaje. Rzeczywiście mam stopień majora, ale nie pełnię w wojsku żadnej ważnej funkcji. W wywiadzie pracowałem dawno temu; na pamiątkę pozostała mi legitymacja, którą trzymasz w ręku. Otóż przeniosłem się do sekcji poezji: teraz nie robię nic innego, tylko pisuję wiersze chwalące wojnę. To ci się przecież podoba: jesteś postrachem mórz i wysp, wodzem mężnych rycerzy, co ku radości Allacha napadają sąsiednie wyspy; sam wielki sułtan Małe drży przed tobą. Nie przynosi mi ujmy, że popadłem w niewolę tak wspaniałego władcy, który słynie z odwagi i rozumu na całym Oceanie Indyjskim. Wiele słyszałem o tobie w Adenie, na Madagaskarze, w Indiach i na Cejlonie — Mac Carthy kłamał jak z nut. — Chętnie napiszę wiersz sławiący twoje bohaterskie czyny. Otrzymasz go z moją dedykacją, a potem prześlę ci gazetę drukowaną w Nowym Jorku. W niej stanie czarno na białym, że tym wierszem major Delano Dwight Mac Carthy, urzędowy poeta armii Stanów Zjednoczonych, dziękuje swemu możnemu przyjacielowi, Rafikowi Gallandu, udzielnemu władcy atolu Muhuda Kalapuwa i trzynastu wysp do niego należących, za gościnę oraz wspaniałomyślną życzliwość okazaną na swoim dworze obywatelowi zaprzyjaźnionego mocarstwa. Zainteresuje się tobą wówczas sam prezydent USA i przyśle ci takie dary, że opłacą ci się bardziej od okupu. Opowiem też naszemu prezydentowi, że jesteś pięknym i mężnym rycerzem mórz południowych. On ma trzy córki — bardzo prawdopodobne, że poprosi cię abyś spośród nich wybrał sobie żonę. Rafik ruchem ręki przerwał tę gadaninę. — Gdybyś zobaczył mój harem, to byś zrozumiał, że żadna jakaś tam Amerykanka do niego nie pasuje. Zdobyłem, „po dobrej woli albo jako branki, wszystkie najponętniejsze Arabki z wysp w promieniu dwudziestu mil od mojej rezydencji. Żebyś wiedział, jak one mnie kochają… Wierzą tylko w Allacha i we mnie. Zgadzam się przyjąć od ciebie wiersz na cześć ich boskiej urody — jako podziękowanie, że za marne dwieście tysięcy dolarów darowałem ci życie, choć mogę i powinienem potraktować cię jako szpiega, który usiłował cichaczem jak wąż wśliznąć się do mojego państwa. Major milczał. To, co w pierwszej chwili wydało mu się mistrzowskim zagraniem — nie wywarło wrażenia na typowym piracie, żądnym łupów i respektującym wyłącznie siłę. Mac Carthy podjął ostatnią próbę, bluffując o osobistych koneksjach z królową brytyjską jako nominalną głową państwa w archipelagu Malediwów należącym do Commonwealthu. W odpowiedzi usłyszał takie bzdury i bezczelne przechwałki, że dał pokój. Odchodząc, Rafik Gallandu rzucił niedbale: — Za kilka dni będzie tu mój kompan serdeczny, a twój kolega z angielskiego wywiadu. On ci najlepiej wytłumaczy, jak powinieneś ratować głowę. MORDERCA JEST WŚRÓD NAS Wkrótce po odwiedzinach tajemniczego mnicha Bickling udał się do pobliskiej dżungli chcąc nazbierać owoców dla chorego Ralfa. Na skraju lasu znalazł piękny krzew bananowca. Kiedy dojrzałymi kiśćmi napełniał koszyk, usłyszał intrygujące brzęczenie. Spojrzał w tamtym kierunku i stanął jak wryty: z pobliskiej kępy drzew uniósł się błyszczący metalowy dysk dziesięciometrowej średnicy. Na moment zawisnął w powietrzu, a potem wznosił się wolno, klucząc ostrożnie między koronami palm. — Latający spodek! — wrzasnął ufolog w najwyższym podnieceniu i pognał w ślad za fenomenem. Oto spełniło się żarliwe marzenie uczonego. Tym razem miał aparat fotograficzny — niezgrabny, staromodny „Kodak”, który kupił w Colombo i wszędzie nosił go ze sobą, aby znów nie zmarnować okazji jak to mu się zdarzyło w Singapur. Szybko zrobił parę zdjęć i pobiegł naprzód. Tymczasem zagadkowy pojazd, wydostawszy się w otwartą przestrzeń nad lasem, wzbił się gwałtownie i zniknął w wysokich obłokach. Ufolog podbiegł do grodzącej mu przejście kamienistej skarpy, jakby w nadziei, że z jej wierzchołka uda mu się jeszcze dojrzeć gdzieś w niebie wyśnione zjawisko. Bez reszty pochłonięty upragnionym odkryciem, nawet nie zwrócił uwagi na innego rodzaju brzęczenie i subtelny, podejrzany ruch wokół siebie. Spośród wielu drapieżnych lub jadowitych stworów zamieszkujących cejlońskie puszcze — chyba najgroźniejsza jest mała, czarna pszczoła indyjska. Te niezwykłe owady szczególnie upodobały sobie skalne usypiska. Tam zakładają w szczelinach niezliczone barcie pełne woskowych plastrów wypełnionych ciemnym miodem o silnym ziołowym aromacie. Biada intruzowi, który niebacznie podejdzie do ich siedzib! O bliskości osad pszczelich ostrzegają bielejące szkielety mniejszych i większych zwierząt, które nieostrożnie przekroczyły granice owadziego królestwa. Nawet krwiożercza czarna pantera i gruboskóry słoń bojaźliwie omijają te zdradliwe pułapki. Biegnąc na oślep przez skarpę, ufolog miał szczególnego pecha: natrafił takie właśnie siedlisko dzikich pszczół. Nim zdążył się zorientować — opadły go ciemną, groźnie huczącą chmarą, a piekące ukłucia żądeł zmusiły odkrywcę spodka do gwałtownego odwrotu. Nie stracił przytomności umysłu i obrał jedyną drogę ratunku: wykonawszy serię dzikich skoków, co sił w nogach popędził ku brzegowi, zsunął się do morza i w ubraniu popłynął, trzymając w wyciągniętej nad wodą ręce aparat fotograficzny z drogocennymi zdjęciami. Ralf poczuł się już znacznie lepiej i wyszedł właśnie na pokład zaczerpnąć świeżego powietrza. Ze zdziwieniem ujrzał wyłaniające się zza burty oblicze niefortunnego ufologa, które mocno spuchło i przybierało barwę dojrzałego owocu mango. — Uff! — parsknął doktor Bickling. — Nareszcie spełniły się moje marzenia… Mimo żałosnego wyglądu współtowarzysza wyprawy, którego Ralf szczególnie polubił, nie potrafił powstrzymać się od żartu: — Nie sądziłem, iż pańskim marzeniem było spuchnąć jak dynia. — Ach, to głupstewko. Pszczoły. Ale za to tutaj… w tym aparacie… mam wreszcie spodek. Rozumie pan ile to znaczy: latający spodek! Ociekający wodą Bickling wdrapał się na pokład, wciąż głośno sapiąc z emocji. — A to ci heca! — wesoło zawołał Ralf. — Wielki spodek w małym „Kodaku”. Ja dotąd przypuszczałem, że one są trochę obszerniejsze. Ufolog stracił cierpliwość. — Wstydziłby się pan, Mr Collins — rzucił obrażonym tonem. — Usiłuje pan zaprzeczyć niepodważalnym faktom podkpiwając sobie z tych niezwykłych istot, doskonałych ponad wszelkie ziemskie standardy, które w najlepszych zamiarach odwiedzają nas z innych planet. A przecież nie kto inny, tylko właśnie one, jako opiekuńcze załogi latających spodków, uratowały panu życie. Ralf przybrał zdumiony wyraz twarzy. Poważniejąc, spokojnie zapytał: — Jakim sposobem? Ufolog nerwowo zamachał rękami: — Czyżby pan doprawdy nie pojmował charakteru ostatnich wydarzeń? Zupełnie oczywiste, że ów tajemniczy mnich, który z Adenu, jak sam pan przyznał, niezrozumiale dotarł do Kandy, a teraz pojawił się w samą porę aby pana błyskawicznie uzdrowić — to nie jest mieszkaniec naszej planety. Oto jeden z Uranidów, w przebraniu. Przekona się pan, spotkamy ich więcej na naszej drodze. Chce pan dowodu? Toż wszyscy byliśmy świadkami nadludzkich możliwości przybysza: bezbłędnie odczytywał pana myśli! Jako fachowiec od łączności z kosmitami, wiem z mnóstwa opisów naocznych świadków, a także na podstawie udostępnionych mi poufnych raportów pilotów wojskowych — że goście z Wszechświata porozumiewają się z nami przy pomocy telepatii. Ralf położył dłoń na ramieniu Bicklinga. — Broń Boże, nie chciałem pana urazić, przyjacielu. Przepraszam. Ponadto sądzę, ze choć w kwestii mnicha nie wszystko przedstawia się dokładnie tak — jest pan bliższy prawdy niż by wyglądało na pierwszy rzut oka. — Oho! — zawołał udobruchany ufolog. — Przejdzie pan na moje podwórko. Znaki na niebie i ziemi wskazują, że to nastąpi bardzo prędko. — Ufajmy, że tak będzie — wesoło zareplikował detektyw. — Stanę się wtedy pańskim pilnym uczniem i apostołem wiary w Uranidów. Zanim to jednak nastąpi, kochany profesorze, niech pan zejdzie do kajuty i poszuka w apteczce jakichś środków uśmierzających. Poważnie się obawiam, aby pan jutro nie wyglądał jak księżyc w pełni. Potem Ralf czynił sobie długo gorzkie wyrzuty, że z zacnego doktora Bicklinga podkpiwał dosłownie na chwilę przed jego tragicznym zgonem. Głośne, rozdzierające jęki zwabiły załogę jachtu pod pokład. Widok przerażał: biedny ufolog wił się w boleściach na podłodze, wydając wstrząsające, spazmatyczne okrzyki. Kiedy rozpoznał przybyłych, chciał jeszcze coś wyrzec, ale żadne słowo nie przebiło się już przez krtań. Jeszcze wyciągnął dłoń w górę, jakby wskazywał w niebo. Potem bezwładnie osunął się na ziemię. — Co za nieszczęście! — zawołał Muni z przejęciem. — To jad pszczół doszedł mu do mózgu. Tak, dzikie pszczoły uśmierciły mister Bicklinga. W tym momencie Ralf schylił się szybko i podniósł coś za plecami Talbota. — Chyba rzeczywiście pszczoły zabiły profesora — powiedział chowając do kieszeni spodni czerwone pudełeczko pigułek ofiarowane mu przez buddyjskiego mnicha. * * * Ze zwiniętymi żaglami i flagą opuszczoną do połowy masztu jacht „Nefretete” szedł wolno w morze wzdłuż brzegów Cejlonu, wioząc na pokładzie zwłoki doktora Bicklinga. Zawiadomione depeszą radiową Ufologiczne Towarzystwo Łączności z Wszechświatem zdeklarowało się urządzić w swojej siedzibie uroczysty pogrzeb jednego z założycieli tej organizacji. Sulivan postanowił więc samolotem przesłać ciało tragicznie zmarłego z Colombo do Filadelfii. Na jachcie panował grobowy nastrój. Ani trochę nie rozproszył go wyśmienity obiad, który Muni sporządził ze świeżo złowionych ryb przyprawionych na sposób cejloński. W godzinę później Talbot, któremu najlepiej dopisywał apetyt, zaczął skarżyć się na boleści. — To niepokojące, bo ja również odczuwam przykre sensacje — powiedział Mr Sulivan. Z kuchni wynurzyła się zbolała twarz Muniego, jęcząc trzymał się za brzuch i prosił o danie mu jakiegoś lekarstwa. Wtedy Ralf polecił chłopcu: — Przynieś odpadki tych ryb, które ugotowałeś. Wszystko co pozostało. Muni zrobił zdziwioną minę. — Wyrzuciłem za burtę, do ostatniej łuski. Ale ryby przecież były zupełnie świeże. Złowiłem je dziś rano, oprawiłem i filety ułożyłem w lodówce. Prosto stamtąd wziąłem je na patelnię. — Ach — przypomniał sobie — drugą porcję zostawiłem na kolację, gdyż tyle byśmy nie zjedli. Ale to są też tylko surowe, przygotowane płaty mięsa — bez głów, bez płetw. — Bardzo dobrze — oświadczył Ralf. — Musisz natychmiast mi je pokazać. Za chwilę Muni wniósł na deseczce apetyczne, lekko różowe dzwona, czekające usmażenia. Detektyw pokiwał głową. — Jesteś jeszcze młodym i niedoświadczonym rybakiem — oznajmił chłopcu. — Oczywiście chciałeś jak najlepiej, ale nie wiesz, że pewne tutejsze ryby morskie, czasami bardzo podobne do gatunków cenionych i smacznych, są silnie trujące… — Ależ proszę pana — impulsywnie przerwał Muni. — Ja doskonale znam tę rybę, jadałem ją często. Jaka szkoda, że nie zostawiłem całej sztuki, wtedy by pan mógł poznać;.. Korzystając z zamieszania wywołanego złym samopoczuciem obecnych — Ralf dyskretnie szepnął chłopcu coś na ucho, wykorzystując moment kiedy Talbot był odwrócony plecami. Muni umilkł i odniósł rybę do kuchni. Wróciwszy, stanął spokojnie pod ścianą. Tymczasem Collins zwrócił się do mocno zafrasowanych towarzyszy wyprawy: — Colombo osiągniemy dopiero za parę godzin. Nim sprowadzę lekarza, może być za późno. Dobrze znam działanie jadu tej ryby. Dzikie plemiona Dajaków używają go właśnie do zatruwania strzał swoich dmuchawek. Szczęściem, mamy jeszcze pigułki, przy pomocy których Lin–Lin–su uratował mi życie. Wszyscy musimy bezzwłocznie zażyć ten zbawienny lek. Powiedziawszy to, wyciągnął z kieszeni marynarki czerwone pudełeczko, połknął jedną kapsułkę i zaczął częstować pozostałych. Talbot, gdy na niego przyszła kolej, skrzywił się grymasem najwyższej dezaprobaty. — Mnie już wcale nie boli — powiedział. — Widocznie tak źle nie jest. — To tylko chwilowe uspokojenie — nalegał Ralf. — Wkrótce trucizna da znać o sobie ze zdwojoną gwałtownością. Musi się pan ratować zażyciem tego lekarstwa. Dziwnie zmieszany i blady reporter wziął jedną z kapsułek i udał, że ją połyka. Ten manewr nie uszedł bacznemu oku detektywa. — Nie! Nie tak — oświadczył, podając Talbotowi szklaneczkę wody. — Niech pan rozgryzie, popije i przełknie. Reporter ostentacyjnie wypluł pigułkę i rozdeptał ją. — Nie będę zażywał tego świństwa — wybuchnął z wściekłością. — Nie mam krzty zaufania do jakichś tam podejrzanych buddyjskich znachorów. Ralf schował pudełeczko w kieszeni marynarki i wyciągnął rewolwer: — Ręce do góry! W imieniu prawa aresztuję pana pod zarzutem otrucia Johna Bicklinga. Talbot wykonał rozkaz i tępo wpatrywał się w ciemniejący wylot lufy. Na czoło wystąpiły mu grube krople potu. Detektyw zbliżył się i wprawnym ruchem wyłuskał aresztantowi rewolwer z wewnętrznej kieszeni marynarki. Obrzuciwszy broń jednym spojrzeniem, zapytał: — A gdzie jest tamta „piątka”, z której pan strzelał w Kandy? — W prawej dolnej kieszeni — wymamrotał dziennikarz. Obecni przypatrywali się całej tej scenie osłupiałym wzrokiem. Nieco ochłonąwszy, rozbrojony wysłannik Agencji Trans Press zaśmiał się nieszczerze: — Pan chyba oszalał, Mr Collins. Przecież Bickling był moim serdecznym przyjacielem… — Cóż z tego? — przerwał Ralf. — Początkowo również ja chciałem uważać pana za przyjaciela. A teraz bez skrupułów poślę pana na szubienicę. — Ależ to jest jakieś idiotyczne nieporozumienie — upierał się Talbot. — Niech pan pomyśli logicznie: jaki cel mógłbym mieć w zgładzeniu poczciwego, dobrodusznego ufologa? — Żadnego, to prawda — powiedział Collins. — Pan dybał na moje życie. Ofiarowane mi przez buddyjskiego mnicha kapsułki nasycił pan jakąś gwałtownie działającą trucizną, nie przewidując, że nieszczęsny ufolog wcześniej je zażyje. Chyba nie myśli pan się upierać, że doktor Bickling umarł wskutek pokąsania przez pszczoły? — Jest pan w błędzie — odparł Talbot, siląc się na spokój. — Bywają wypadki, że nie tylko ludzie, ale nawet bawoły giną od ich żądeł. — Niech pan nie opowiada bajek. Bickling dostał gwałtownych boleści, typowych dla działania trucizny wprowadzonej do organizmu przełykiem. Zresztą to był już trzeci pański zamach na mnie. Nikt inny, tylko właśnie pan umieścił żmiję bananową w mojej kasetce z przyborami do golenia. Również pan zranił mnie zatrutą strzałą z dajackiej dmuchawki. Wszystkie te akcje były szyte bardzo grubymi nićmi. Jeśli pańscy mocodawcy okażą się takimi samymi prymitywnymi durniami — zdemaskowanie ich będzie aż za łatwą robotą dla mnie. — Ależ czemu miałbym to zrobić? — wybełkotał reporter, blady jak ściana. — Zlikwidowanie mojej osoby poleciła panu Agencja Trans Press, subwencjonowana przez wielką międzynarodową mafię gangsterską i pozostająca na jej wyłącznych usługach — sucho oświadczył detektyw. Z napiętą uwagą obserwując przebieg błyskawicznego śledztwa, Sulivan zdradzał wyraźne oznaki zaniepokojenia. — Przepraszam pana, Mr Collins — zapytał wreszcie. — Czy to ma znaczyć, że zażyliśmy przed chwilą truciznę, od której zginął doktor Bickling? — Niech pan się niczego nie obawia — powiedział Ralf z uśmiechem. — Wsypałem wszystkim do poobiedniej kawy porcję „Laxigenu”, żeby wywołać pozory zatrucia. Natomiast pigułki, którymi was dopiero co częstowałem, zawierały tylko węgiel kostny. Zniweczy on niemiłe działanie środka przeczyszczającego. Kapsułki zaś, którymi Talbot usiłował mnie otruć, czekają pod kluczem na ekspertyzę sądową. Wysłannik Agencji Trans Press zdał sobie sprawę, że odmawiając przyjęcia niewinnych proszków z czerwonego pudełeczka po lekarstwie mnicha — sam zdeklarował się jako morderca ufologa. Kompletnie załamany, ukrył twarz w dłoniach i osunął się na fotel. Ralf podszedł i poczęstował go papierosem. — Teraz niech się pan weźmie w garść — powiedział stanowczo — i dokładnie opowie nam wszystkie szczegóły o atolu, na którym uwięziliście dzieci, a także o mafii traktującej waszą agencję za swój organ propagandowy. Tylko całkowitą szczerością może pan ocalić szyję od stryczka. ZAKUSY BRYTYJSKIEGO WYWIADU Urzędujący w Minikkoj rezydent Intelligence Service, kapitan Williams, znał sprawę „Rose Marie” nie tylko z doniesień prasowych o zaginięciu statku, którym towarzyszyły falangi niewybrednych domysłów co do przyczyn i charakteru tego sensacyjnego zdarzenia. Wcale go nie obchodziły ani porwane dzieci ani zagrabione złoto. Dostał natomiast poufną informację o jakiejś nadzwyczaj ważnej „przesyłce specjalnej” wiezionej przez majora Mac Carthy’ego; miała dotyczyć? jeszcze nie wypróbowanej, rewelacyjnej broni. Wywiad angielski interesował się nią o tyle, o ile nieobojętny, a nawet nienawistny był mu każdy przejaw rosnącej potęgi amerykańskiej — bo przyspieszał zmierzch brytyjskiej hegemonii w Afryce i w Azji. Sprawa nosiła charakter jednej z zagadek, jakie wywiady zwykły tylko sygnalizować wewnętrznie swoim agentom w różnych krajach; gdyby któremuś udało się rozwiązać taką niewiadomą — jego sukces i szczebel w karierze. Trafia się to jednak rzadko, bo jeśli nie stanowi korzystnego przypadku, pociąga duże koszty, które wprawdzie mogą się zwrócić z nawiązką, ale tylko w razie sukcesu. Williamsowi nie zlecono poszukiwania majora i wyświetlania jego misji. Nie otrzymał też żadnych dodatkowych instrukcji w tej sprawie. Sam miał na głowie dość innych służbowych kłopotów, związanych z kłopotami korony brytyjskiej w tym rejonie świata. Nic więc dziwnego, że wiadomość o wylądowaniu Mac Carthy’ego na atolu Muhuda Kalapuwa, w dodatku w tak opłakanym stanie, uznał za mannę niebieską. Trapiło go tylko, gdzie mógł się zapodziać cenny bagaż majora? Rafik Gallandu także wiązał z tą sprawą nadzieje powodzenia. Jak zwykle, pogrążony w nieróbstwie i pijaństwie, zajęty drobnymi rabunkami na okolicznych atolach — trzymanego pod strażą oficera amerykańskiego wywiadu uznał za bardzo tłusty kąsek. Spodziewane wymuszenie okupu było najintratniejszym businessem od kiedy zbuntował się przeciw zwierzchnictwu sułtana. Łupieżcze wypady na sąsiednie wyspy nie przysparzały wielkich korzyści, ograniczając się do ładunku kopry, ryb z cudzego połowu, rzadziej pieniędzy. Ten koralowy archipelag nigdy nie słynął z bogactw. Dwieście tysięcy dolarów stanowiło sumę, jakiej może nawet sułtan z Male nie posiadał w skarbcu. Interes wydawał się dziecinnie prosty, a kapitan brytyjskiego wywiadu miał albo wyperswadować jeńcowi uległość wobec Rafika Gallandu — albo skontaktować: się z tymi, którzy okup wypłacą. Staremu piratowi było zupełnie obojętne czy pieniądze otrzyma od Amerykanów czy od Anglików. Kacyk nie znał się na pracy wywiadów, wolał więc powierzyć sprawę Williamsowi. Powiadamiając go o przetrzymywaniu amerykańskiego majora uznał, że oddaje bieg zdarzeń w najwłaściwsze ręce. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo zainteresował tą nowiną swego handlowego kontrahenta z Minikkoj. Nadarzającą się gratkę postanowił kapitan Williams dokładnie i umiejętnie wykorzystać. Szczwany gracz nie dał poznać po sobie, jak bardzo go ucieszyła ta wieść. Oświadczył kacykowi, że nie przyjedzie umyślnie, bo jest bardzo zajęty, ale przy sposobności kiedy będzie odbierał opium — może prywatnie przesłuchać jeńca i postarać się by atolouveri dobrze zarobił. Nadmienił niedbale, że zjawi się wcześniej, ponieważ uzgodniony termin mu nie odpowiada: tego dnia musi być w Bombaju. Williams doskonale rozumiał, że sprawa jest delikatna. Sułtan Malediwów ulegał ostatnio wciąż silniejszym tendencjom wyzwoleńczym, jakie przenikały na archipelag z Indii i Cejlonu. Coraz bardziej ostentacyjnie stawał się feudał hardym i krnąbrnym wobec Brytyjczyków. Anglikom pozostawało tylko podsycać niesnaski wewnętrzne, wywołane ambicyjkami naczelników co znaczniejszych atoli. Stosując sięgającą czasów Rzymskiego Imperium wypróbowaną kolonialną dewizę „dziel i rządź”, cichaczem popierali w każdym konflikcie obie zwaśnione strony — tym sposobem umacniając swoje wpływy na wyspach o dużym znaczeniu dla baz strategicznych. Tak się złożyło, że kapitan Williams nie znał sułtana. Stolicę Malediwów odwiedził tylko raz; załatwiając tam nielegalne interesy handlowe pilnie wystrzegał się skierowania uwagi władcy na swoją osobę i zajmowane stanowisko. Wiedział z tajnych raportów, że sułtan jest człowiekiem wyjątkowo przebiegłym, który za ulubioną formę wygrywania atutów obrał szantaż. Aby nikt nie mógł wątpić w jego bezwzględność, najprzód parę razy pokazowo szachował upatrzone ofiary żądaniami niemożliwymi do przyjęcia, a potem spełniał groźbę publikując kompromitujące dane. W ten sposób zapalił sobie zielone światło dla późniejszych lukratywnych posunięć tego rodzaju, o których już się nie dowiadywano. Zgoła inaczej układały się stosunki Williamsa z Rafikiem Gallandu. Samo położenie atolu Muhuda Kalapuwa, na północnym skraju archipelagu, predestynowało wyspiarzy do uprawiania przemytu z Minikkoj. Kapitan zwąchał się z miejscowymi atolouveri wkrótce po przybyciu na Lakkadiwy. Możliwości korzystnych transakcji znacznie wzrosły po usamodzielnieniu się kacyka. Odtąd Williams bywał tam często, mogąc nie obawiać się wglądu sułtana w swoje konszachty z Rafikiem. Tymczasem major Mac Carthy, na którym zapowiedź wizyty przedstawiciela Intelligence Service wywarła duże wrażenie, wcale się tym nie radował. Pocieszała go nawet myśl, że to może być trick Araba z serii jego niewybrednych gróźb i przechwałek. Wprawdzie takie spotkanie odsłoniłoby przed majorem pole do rozmów o swym losie z człowiekiem tej samej co on europejskiej kultury umysłowej — zamiast z półdzikim samodzierżcą, który jest w stanie nawet nie dotrzymać ustalonych przez siebie warunków umowy. Z drugiej strony, major nie widział szans wygrania tej partii; zdawało mu się, że wszystkie atuty będą w ręku przeciwnika. Nie znał Williamsa, ale z własnych doświadczeń wątpił aby ten chciał wyciągnąć go z opresji. O ile Anglik rzeczywiście utrzymywał zażyłe stosunki z atolouveri — mógł go prywatnie nakłonić do uwolnienia jeńca, rewanżując się prezentem w rodzaju beczułki spirytusu. Bezinteresowne płacenie grubych tysięcy dolarów było wykluczone: takich przysług nie wyświadczają sobie nawet „zaprzyjaźnione” wywiady anglosaskie. Mac Carthy pojął z przerażeniem, że wyswobodzenie go za kwotę żądanego okupu nie wchodzi w rachubę: któż miałby uiścić taką kwotę? Rodzina oficera nią nie dysponowała; nie miał również bogatych przyjaciół skorych do przyjścia z pomocą. A jego szefowie? Ciarki go przechodziły na samo wspomnienie. Pragnął więcej nie ujrzeć ludzi, którzy zlecili mu tak odpowiedzialne zadanie. Jakże ich przekona, że to co zaszło nie stanowi zwykłej zdrady? Nawet gdyby mu uwierzyli — czyż dla wywiadu wojskowego nie jest obojętne z jakiej przyczyny niezmiernie ważna tajna broń została zaprzepaszczona? Major wiedział, że w tych sprawach nie ma pobłażania: lekkomyślność i zdradę mierzy się tą samą miarką. Gdybyż przynajmniej potrafił wskazać w czyich rękach obecnie się znajduje ta mała czarna skrzynka o podwójnych zamkach! Coraz częściej rozmyślał dlaczego ostrzelano jego łódź z „Rose Marie”. Wykluczał aby to mógł być przypadek lub nieporozumienie. Podczas gdy jeniec spędzał dnie w bezsilnej wściekłości, przeważnie leżąc na matach w szopie, której pilnowali uzbrojeni strażnicy, kapitan Williams nie przesypiał gruszek w popiele. Otrzymawszy nieoczekiwaną wiadomość, zapowiedział się u Rafika za cztery dni — rzekomo wyłącznie w sprawach interesów handlowych. Przez ten czas postanowił zebrać na własną rękę wiarygodne informacje dotyczące przynajmniej okoliczności ostatniego znanego postoju statku, którym był port w Adenie. Anglik pojmował, że Mac Carthy potrafiłby powiedzieć znacznie więcej niż przeniknęło do opinii publicznej. Dziennikarza zachwyciłaby taka perspektywa. Jednak w swojej roli, Williams nie mógł o nic pytać majora, a wprost przeciwnie — musiał go zaskoczyć takimi informacjami o jego niedawnych przeżyciach, aby ten doszedł do wniosku, że kapitan wie znacznie więcej niż mówi. Na to zapowiedziane spotkanie przyprowadzono jeńca pod strażą. Był brudny, zarośnięty i obdarty. Czuł się głęboko upokorzony swoją sytuacją. Tym bardziej postanowił cenić się i nie ulegać zbyt pochopnie. Major znalazł się tam, gdzie kilka dni temu rozmawiał z atolouveri. Na tej samej macie rozpierał się tym razem angielski kapitan, nonszalancko pykając fajkę. Nie mieli świadków — nawet strażnicy oddalili się kilkanaście metrów, widocznie z rozkazu Rafika. — Miał pan szczególnego pecha, wpadając w niewolę rebeliantów, którzy nie respektują żadnej legalnej władzy — flegmatycznie odezwał się Anglik — Jestem tu zupełnie przypadkowo, na prawach gościa Rafika. W tej sytuacji, oczywiście, nie mogę występować oficjalnie. Rząd Jej Królewskiej Mości z zasady nie wtrąca się w wewnętrzne sprawy tego archipelagu. Jeśli cokolwiek zrobię dla pana, majorze, to wyłącznie dzięki prywatnym stosunkom jakie tu posiadam. Ale pan rozumie — uśmiechnął się znacząco — mnie tego właściwie nie wolno robić. Chyba, że pan by mi odpłacił równą monetą… — Czego pan żąda, kapitanie? — Chcę usłyszeć wszystko o pańskiej misji. Potrzebne mi to tylko dla potwierdzenia danych, które i tak mamy już w komplecie — dorzucił niedbale. Mac Carthy kipiał wewnętrznie. Ten angielski kapitan, nieprzyzwoicie wykorzystując fatalne położenie majora, traktuje go lekceważąco i protekcjonalnie. — Ależ skąd, za nic w świecie nie poniży się przed tym bufonem. — Jechałem do Hongkongu przede wszystkim w sprawach prywatnych — wyjaśnił. — Zresztą mogę panu wyjawić prawdę: jechałem na swój ślub. Przy sposobności miałem załatwić kilka zupełnie błahych spraw służbowych. Dla pana te szczegóły są bez znaczenia; ja zaś, mówiąc o nich — popełniłbym ciężkie wykroczenie. Jestem przekonany, że znalazłszy się na moim miejscu postąpiłby pan tak samo. Tylko atmosfera rozmów byłaby sympatyczniejsza, gdyż choć starszy rangą, pierwszy bym panu oddał honory wojskowe dla podkreślenia, że nawet nie dopuszczam myśli abym mógł pana traktować jak jeńca. Williams osłupiał. Czyżby sytuacja majora nie była tak beznadziejna jak wynikało z informacji, które zdążył ściągnąć z Adenu? Jeśli Mac Carthy chowa w zanadrzu jakiś atut — trzeba zawczasu mu go wytrącić. — Sądziłem — powiedział chłodno — że jako człowiek tego samego kręgu kulturowego co ja, a także tej samej profesji, zrozumie mnie pan należycie. Ze względu na zbuntowanego arabskiego błazna, który mniema, że naprawdę jest wielkim królem — musiałem stworzyć pozory, iż pana uważam tylko za jeńca. Znam go nie od dzisiaj i wiem, że ta pokraczna figurka mogłaby bez większego zastanowienia kazać nas obu związać i przeznaczyć na żer rekinom. Chociaż nie jestem tchórzem, ale dla byle jeńca nie narażałbym swej skóry przyjazdem na wyspę rebeliantów. Ze względu na różne interesy kontaktuję się często z Rafikiem Gallandu — ale wyłącznie u siebie w Minikkoj, gdzie jestem panem sytuacji. Mac Carthy zdetonował się takim obrotem spraw. Zauważywszy to, kapitan wytoczył najcięższe działo: — Nie ukrywam zdziwienia, że rozmawia pan ze mną tak, jak gdyby pan miał przy sobie tę „przesyłkę specjalną”, dla odzyskania której wywiad USA zapłaciłby za pana każdą, nawet astronomiczną kwotę… Major zdębiał. Chcąc zabrać głos, dopóki jeszcze ma coś do powiedzenia, rzucił nieoczekiwanie: — A ile pan by zapłacił za tę przesyłkę? — Nic bym nie zapłacił — błyskawicznie odparował kapitan — gdyż ona jest u mnie, zabezpieczona w taki sposób, że sam diabeł by do niej nie dotarł. W oczach majora zapłonęły tak nienawistne błyski, że kapitan się przestraszył. Szybko przypomniał swemu rozmówcy: — Jest pan pod obserwacją strażników. — Nic mnie nie wzrusza — wrzasnął major. — Więc to pan strzelałeś do mnie z pokładu ,,Rose Marie”! Dotychczas uważałem Anglików za dżentelmenów. Zdobywszy wyjątkowo cenną informację, kapitan skupił się aby nie dać poznać, że o tym epizodzie nic nie wiedział. Skojarzywszy to z wiadomością uzyskaną z Adenu, iż Mac Carthy spóźnił się na statek i wypłynął w morze aby go dopędzić, z godnością odpowiedział: — Nie należy zmieniać zdania o Anglikach. Czy jakaś kula raniła pana? Obchodzi mnie to bardzo, gdyż jeśli tak — wyciągnąłbym poważne konsekwencje wobec podległych mi strzelców wyborowych, którzy mieli surowo przykazane aby mierząc w motorówkę nie trafić pana. — Przebili mi bak z paliwem. Przez to zostałem unieruchomiony i zdryfowałem w poprzek oceanu, aż mnie fale wyrzuciły na tę przeklętą wyspę. Rozmowa weszła w decydującą fazę, zdradliwą dla adwersarzy. Major wprawdzie odetchnął z ulgą. Jego sytuacja o tyle się poprawiła, że niespodziewanie dowiedział się, kto posiadł powierzony mu aparat. Mógł twierdzić szefom, ze właśnie kapitan Williams tamtego wieczoru wsypał mu jakiś narkotyk w spelunce Alego. Mógł nawet upierać się, że teraz go rozpoznał. Groziło to nadal ogromnymi przykrościami dyscyplinarnymi, ale obalało zarzut zdrady, jednocześnie gwarantując wykupienie go z mocy Rafika dla podjęcia środków zmierzających do odzyskania bezcennej przesyłki. Czy jednak Williams, po tym co wyjawił majorowi, pozostawi go w spokoju? Drugą alternatywą było sprzedanie tajemnicy wywiadowi brytyjskiemu. Kapitan znalazł się w trudniejszych opałach. Na samym początku tego turnieju trafił w dziesiątkę: zręcznym manewrem udało mu się wmówić w przeciwnika, że „przesyłka specjalna” znajduje się u niego. Główny szkopuł polegał na tym, iż kapitan nie miał zielonego pojęcia czym była w istocie ta przesyłka. Nasuwało się wiele możliwości: plany strategiczne bądź opisujące nową broń, materiał wybuchowy, trujące chemikalia, kolonie mikrobów. Najmniej prawdopodobne wydawało się aby major wiózł broń jako taką, w gotowej postaci — urządzenie do mechanicznego zadawania śmierci. A gdyby tak było — jakże odgadnąć choćby rozmiary tej nieznanej machiny? Dlatego Williams za wszelką cenę chciał nie dopuścić do roztrząsania problemu „przesyłki specjalnej” jako takiej, z obawy iż major, coś podejrzewając, skieruje konwersacje na tor zmuszający do ryzykownej zgadywanki. Dlatego powiedział z dużą pewnością siebie: — Nie będziemy grali w ciuciubabkę. Obaj się znamy na pracy w wywiadzie: zawsze ktoś musi kogoś przechytrzyć. Tym razem ja przechytrzyłem pana, majorze Mac Carthy. Może akurat kiedyś uda się panu rewanż; ale na pewno nie w tej rundzie. ,,Raz na wozie, raz pod wozem” — to nasze życie. Po koleżeńsku radzę panu dostosować się do sytuacji i szczerze opowiedzieć mi wszystkie szczegóły swojej misji. U Amerykanów jest pan przecież spalony. Teraz może pan liczyć tylko na Intelligence Service, który zawsze umie się wywdzięczyć. Nikt w świecie nie wątpi w solidność i wielkoduszność Anglików. Wobec milczenia majora, dorzucił: — Nie zamierzam wywierać jakiejkolwiek presji. Pragnę pana wybawić z kłopotów. To wszystko. Major nic nie odpowiadał. — Twarda sztuka z tego Yankesa — pomyślał kapitan. — Dam do zrozumienia Rafikowi żeby się z nim nie cackał. Mam czas, poczekam aż skruszeje. A głośno powiedział: — Chyba dziś nie powiemy już sobie niczego ciekawego. Jeśli pan się zdecyduje na szczerość, proszę mi dać znać przez Rafika. Życzliwie radzę przyjąć moją propozycję. Cofając się ku wyjściu, major przeżył moment wahania. — Czy zagrać z nim w otwarte karty? Ale nie: to byłoby zbyt szybko. Trzeba się cenić. Tymczasem rezydent Intelligence Service kusił dalej: — Nie chce pan chyba umrzeć na tej parszywej wysepce. Niech pan tylko pomyśli, kolego: jedna szczera rozmowa i jest pan wolny, a nadto bogaty do końca życia. — Zastanowię się — odparł major, wychodząc. Strażnicy odprowadzili jeńca do szopy. W MIEŚCIE ZŁOTA I PRZEMOCY Położony u stóp imponującego masywu Góry Stołowej, obramowany wyniosłościami Diabelskiego Wzgórza i Lwiej Głowy — leży Kapsztad, niby wielki złocony orzech, między rozwartymi szczękami górskich łańcuchów opasujących Przylądek Dobrej Nadziei. Natomiast od morza miasto otwiera na oścież wrota wielkie go portu, do którego zachodzą niemal wszystkie statki opływające kontynent afrykański. Tam wpływał owego upalnego popołudnia duży liniowiec, który od kilkunastu dni był przedmiotem zainteresowania całego świata. Toteż o zapowiedzianej godzinie zaroiło się nabrzeże zwartym tłumem. Czekały już samochody kroniki filmowej i telewizji, pełno było dziennikarzy i fotoreporterów. Nadjechał silny oddział policji i zwartym kordonem obstawił odcinek kei, gdzie statek miał przycumować. Stały też w pogotowiu, na wszelki wypadek — karetka pogotowia i wozy straży pożarnej. Gdy wreszcie u wejścia do portu ukazała się sylwetka „Rose Marie” — jak na komendę tysiące ludzi uniosło głowy wypatrując czy pojawią się na niebie latające spodki. Nad basenem portowym polatywały wszakże tylko stada mew, krzykliwie kłębiących się w walce o żer. Powoli sławny statek zbliżał się do kei. Nie wiózł pasażerów. Po pustych międzypokładach kręciło się kilku zaaferowanych agentów tajnej policji. Paru ludzi porządkowało liny na dziobie i rufie. Mały, odrapany wielorybnik, który odkrył pośród oceanu opuszczoną „Rose Marie” — oddał hol i kilkakrotnie ryknąwszy poczłapał w głąb portu. W powietrzu śmigały rzutki cumowników. Ze statku spuszczono trap i gromada urzędników portowych, celnych oraz ubezpieczeniowych weszła po nim, by przystąpić do urzędowania. Wbrew oczekiwaniom i głośnym wróżbom gawiedzi, nie zaszło nic nadzwyczajnego. Szemrając, zawiedzione tłumy rozchodziły się. Opodal grupka mężczyzn otaczała barczystego blondyna w oficerskiej czapce i z kapitańskimi galonami na rękawach wypłowiałej marynarki. Nie spuszczali wzroku ze zbliżającego się statku. — Spójrz uważnie, kapitanie — powiedział szczupły brunecik z cienko podgolonym wąsem. — Na dziobie i rufie znać zadrapania farby — ślad po blachach, którymi zakrywaliśmy starą nazwę tego pudła. — Zamknij jadaczkę, Valentino — warknął kapitan Stern. — Nic nie rozumiesz: pełno szpicli tu się kręci. Swoją drogą, mogłeś być staranniejszy w robocie. Malarstwo i dekoracja to przecież twój resort. — Zje diabła kto się na tym wyzna — odparł olbrzym o bokserskim, rozpłaszczonym nosie, zwany Stinky. — Znacznie bardziej niepokoi mnie ten przeklęty Polak, który tak chytrze zwiał nam, chyba najwyżej dziesięć minut wcześniej niż przyszedłem, aby go rozwalić. Bestia sakramencka wyniuchała moment, aż się wierzyć nie chce. — Rekiny z nim — parsknął Stern. — Nie kłopocz się bosmanem. Przecież nie miał żadnej łodzi ratunkowej. Nie jest rybą aby wpław sforsować ocean. Głupiec swoją drogą: za uratowanie mi życia słusznie należała się przecież temu zamorskiemu włóczędze bardziej honorowa śmierć. — Mnie chodzi o co innego, szefie — rzucił Johny, rudzielec długi jak tyczka. — Te draby z wielorybnika połkną teraz niewąską forsę za odprowadzenie statku do portu. A to przecież wyłącznie nasza zasługa. — Spokojna głowa — zapewnił go Valentino. — Wszystko idzie do podziału. Bliższych szczegółów dc wiesz się wieczorem na zebraniu Trygony. — A może byśmy przed tym jublem coś chlapnęli, szefie — zaproponował grubas o zaczerwienionych oczach nałogowca. — Nietęgo słucha się uroczystej gadki o suchym pysku. — Święta racja, Topsy — poparł go Stinky. — Należałoby się cokolwiek wzmocnić przed posiedzeniem. Nie wiadomo ile godzin każą tam odstękać. — Przystaję — zgodził się kapitan Stern. — Zaprowadzę was do knajpy Franka van Hovena. To mój stary kumpel. Ale pod warunkiem, chłopcy, że nie przebierzecie miarki w piciu. Dziś szczególnie mi na tym zależy. A ja was przecież znam i wiem jak potraficie na rzęsach chodzić. — Idzie o to — informował Valentino — że ma podobno przyjechać ktoś bardzo ważny z Nowego Jorku. Ci panowie z Centrali są diablo sztywni. Wprost nie cierpią rozróbek na zebraniach Trygony. — Co to właściwie znaczy „Trygona”? — spytał rudy Johny, który jako nowicjusz w bandzie nie miał jeszcze do czynienia z mafią. — Taka ryba — wyjaśnił Valentino — której lepiej nie nadepnąć na odcisk, bo ma jadowity kolec w ogonie. A swoją drogą, powinienem cię przestrzec: nie próbuj kłócić się przy podziale floty, boś jeszcze świeży. Nowicjusze zarabiają u nas mniej. Możesz podpaść w Centrali i dadzą ci w kość, że się z rozumem nie połapiesz. * * * Minęła szesnasta. W wielkiej fabryce konserw rybnych przeciągle gwizdnęła syrena i wkrótce ulice zaroiły się czarnymi robotnikami powracającymi z pracy. Do niedawna prawie wszyscy oni dojeżdżali specjalnymi autobusami ze swojego getta położnego kilkanaście kilometrów za miastem. Kiedy ostatnio przedsiębiorcy podnieśli cenę biletów — Murzyni, których głodowe pensje ledwie wystarczyły na bardzo skromne utrzymanie, odpowiedzieli bojkotem linii autobusowych. Nawet ten spokojny, zupełnie bierny objaw protestu przeciwko wyzyskowi doprowadził do wściekłości rasistowskie władze Republiki Południowej Afryki. W mieście zaostrzono przepisy segregacji rasowej i częściej niż dotąd robiono łapanki, ładując tysiące Murzynów w duszne pudła szczelnie zamkniętych ciężarówek i prosto z ulicy wywożąc do obozów lub innych miejsc przymusowej pracy. Dawid Mkumba szedł w tłumie swych towarzyszy, takich samych młodych, smukłych chłopców murzyńskich. Podążali lekkim, posuwistym krokiem odziedziczonym po przodkach, którzy w ten sposób — w pogoni za zwierzyną albo w poszukiwaniu nowych pastwisk dla swoich stad — przemierzali bezkresy suchego buszu. Dla nich codzienny daleki marsz do pracy i z powrotem był najmniejszą niedogodnością — w zestawieniu z wszystkimi szykanami jakich doznawali co krok na ojczystej ziemi, zawojowanej przez przybyszów z dalekiej Europy, którzy stworzyli swoje państwo niepodzielnego uprzywilejowania i wyłącznego władztwa białego człowieka. Równolegle z nimi jechały puste autobusy. Skrupulatnie zatrzymywały się na przystankach, chociaż nikt do nich nie wsiadał. Młodzi czarni robotnicy szli wielką gromadą, omijając eleganckie arterie zarezerwowane dla białych; wąskie uliczki napełniali rozdygotanym pogwarem hałaśliwych rozmów i wesołymi nawoływaniami. Nagle zza zakrętu cicho wyjechała policyjna ,,buda” i raptownie zahamowawszy stanęła w poprzek jezdni.— Wyskoczyli z niej uzbrojeni po zęby policjanci, błyskawicznie przystępując do sprawdzania dokumentów oraz przepustek zezwalających Murzynowi na wstęp do miasta. Mkumba jest przerażony. Rano dowiedział się w fabryce od kolegów, że wczoraj władze nakazały wymianę przepustek. Zamiast dawnych, różowych — wydawano takie same, ale seledynowe. Jak większość jego ziomków, Mkumba jest analfabetą. Tymczasem nawet wielu umiejących czytać przeoczyło w gazecie komunikat, bo nie rzucał się w oczy. Drobnym drukiem wybity na ostatniej stronie, dotykał prywatnych ogłoszeń. Dawid doskonale pojmuje o co chodzi, bo to się dzieje nie pierwszy raz. W jakichś farmach albo kopalniach, gdzie jest morderczo ciężka praca i skrajnie niskie zarobki — musiało widocznie zabraknąć robotników. Właściciele tych przedsiębiorstw zwrócili się o pomoc do policji by użyła od dawna praktykowanego w RPA sposobu rozwiązywania problemów zatrudnienia: wydano nowe zarządzenie administracyjne, z jednodniowym terminem podporządkowania mu się — a teraz budy policyjne wyłapują po mieście tych, którzy w porę nie dowiedzieli się i mają stare, już nieważne przepustki. Dawid wie jaki będzie rezultat tej akcji: znowu tysiące Afrykanów zostanie w trybie natychmiastowego postępowania administracyjnego skazanych na parę miesięcy przymusowych robót; nawet nie zdążą powiadomić rodzin co się z nimi stało. Murzyński chłopiec czuje jak wzbiera w nim rozpaczliwy bunt. Za wszelką cenę chce ujść łapaczom. Ma młodą żonę, która czeka na niego w getcie, a także rodziców, i licznych braci i siostry. Oni wszyscy wierzą, że Dawid, jak zawsze, z końcem tygodnia przyniesie nędzną wypłatę, za którą kupią trochę prosa i kukurydzy — akurat tyle, żeby nie umrzeć z głodu. Co z nimi się stanie jeśli jego wywiozą? Osaczony Murzyn zwalnia kroku i ogląda się za siebie. Staje bezradnie. Z tyłu nadjechała taka sama policyjna „buda” i tarasuje jezdnię. Jego koledzy miotają się w ciasnym kwadracie ulicy, ale coraz to któregoś chwytają za kark mocne brutalne ręce i z pomocą uderzeń kolbą wrzucają do okropnego pudła. Drogę ucieczki Dawid ma odciętą z obu stron pułapkami — podobnymi do tych, w które wolni jego przodkowie zapędzali dzikie zwierzęta w buszu. Te pułapki tutaj są sprawniejsze: poruszają się przy pomocy silników spalinowych, a biali myśliwcy zamiast łuków i oszczepów dzierżą pistolety maszynowe oraz pałki z gumy. To prawda, że potężna jest cywilizacja białych ludzi. Dawid Mkumba nie ma ostrych kłów i pazurów jak zwierzęta w buszu, ani dobrej broni aby móc stawić czoła wyrafinowanym łapaczom. Ma tylko młode, szybkie nogi i może ratować się ucieczką. Ale dokąd zmykać? Jego bystre czarne oczy gorączkowo szukają wyjścia z matni; zatrzymują się na drzwiach baru opatrzonego małą emaliowaną tabliczką: FOR EUROPEAN ONLY. Napis jest angielski, gdyż Burowie wcale nie zabiegają aby ich rodzimego afrikaans, preferowanego spośród dwóch języków urzędowych, uczyli się tubylcy. Mkumba nie potrafi czytać w żadnym języku. Mimo to się domyśla, że ten lokal jest dostępny wyłącznie dla białych. Chłopiec dobrze wie, że w RPA nie ma takiego miejsca, gdzie czarny i biały mogliby przebywać obok siebie. A bary murzyńskie wyglądają zupełnie inaczej niż ten. Dawid ryzykuje, nie czując innej drogi ratunku. Korzystając z zamieszania jakie powstało na ulicy ostrożnie przysunął się do drzwi baru; kiedy policjant kontrolujący przepustki na chwilę stanął bokiem, Dawid lekko pchnął drzwi i wśliznął się do środka. Angielski pub to przybytek osobliwy, niemal instytucja społeczna: schronienie ludzi, którzy pragną odpocząć, zwilżyć gardło, przelotnie odłączyć się od; własnych trosk i pogawędzić z innymi bywalcami lokalu. Nikt się tam nikomu nie przedstawia, wszyscy swobodnie rozmawiają ze wszystkimi nie naruszając swego incognito. Aby takie odprężenie było pełniejsze, uważa się pub za miejsce publicznie neutralne, w którym obowiązuje podobna tolerancja jak w londyńskim Hyde Parku słynącym z niekontrolowanych przemówień. Każdy mówi tu szczerze, nieraz rozwijając zgoła ekstrawaganckie punkty widzenia i kryteria ocen dalekie od powszechnie przyjętych — ufny, że wymiana poglądów na żadnym etapie nie wyłamie się ze spokojnego i kulturalnego przebiegu. Pub południowoafrykański różni się od angielskiego nie tylko tym, że pod sufitem obraca się imitacja śmigła samolotu mieszając powietrze zadymione i skwarne, że barman do każdego drinku wrzuca kostkę lodu, oraz że w drzwiach wejściowych wisi tabliczka zabraniająca wstępu krajowcom. Różni się także gwałtownymi tarciami wewnątrz społeczeństwa białych władców, targanego sprzecznościami, bezlikiem sztucznie stworzonych podziałów i wspólnymi lękami przed budzeniem się czarnego olbrzyma. Burowie — potomkowie ciągnących tu od XVII wieku holenderskich chłopów, a także Niemców i francuskich hugonotów, stanowiący trzy piąte zamieszkujących ten kraj Europejczyków — po drugiej wojnie światowej zdobyli przewagę w rządzie i w obu izbach parlamentu. Odtąd na każdym kroku podkreślają Anglikom, że im jako mniejszości w burskim państwie nie wolno forsować swoich liberalniejszych przekonań, ani nawet swego języka, wprawdzie dopuszczonego w urzędach i w życiu publicznym, ale zawsze na drugim planie, po języku afrykanerskim. W rzeczywistości, południowoafrykańscy Anglicy, zadowoleni z najwyższej w świecie stopy życiowej białych ludzi w tym państwie, gdzie na każdego Europejczyka pracuje półniewolniczo czterech Afrykanów, Azjatów bądź mieszańców — wcale nie dążą do zmiany tego stanu rzeczy opartego na sztywnych rygorach podziałów rasowych. Łagodniejsi są tylko co do metod: uważają, że dżentelmen może wyzyskiwać Murzyna, mieszańca albo Hindusa — ale nie musi formalnie odmawiać mu ludzkich praw. Natomiast burscy rzecznicy apartheidu z kalwińską biblią w ręku głoszą kaznodziejstwo, że wśród rasy białej, wyróżnionej przez Stwórcę, są wybranym narodem panów. Stąd wywodziły się nieukrywane sympatie dla hitleryzmu, głoszone tam z emfazą podczas wojny z różnych oficjalnych trybun, chociaż ówczesny Związek Południowej Afryki jako dominium brytyjskie znajdował się w obozie aliantów. Stąd pastor J. W. Vorster krzyczał na wiecu studentów w Kapsztadzie w roku 1940: ,,«Mein Kampf» Hitlera wskazuje drogę do wielkości, drogę Afryki Południowej. Musimy iść za jego przykładem, bo tylko przez taki święty fanatyzm, naród Burów może wypełnić swe powołanie”. Zza lady baru Frank van Hoven powitał kapitana Sterna i jego chłopców z drugiej strony Atlantyku, z wylewną gościnnością. Postawił im kolejkę mocnej afrykańskiej brandy, odmawiając przyjęcia zapłaty. Przysiadł się do nich na chwilę, by z zapartym tchem wysłuchać nowin o wspaniałych perspektywach jakie w USA stwarzają swoim członkom pewne pionierskie organizacje i o rozszerzeniu działalności takich stowarzyszeń na inne kraje. Dowiedział się, że wielu jego przyjaciół zjechało właśnie do Kapsztadu wziąć udział w kongresie tego „związku zawodowego” — jak to cynicznie określił Stern. Mafia właśnie otwierała swoją filię w tym dużym portowym mieście. — Powinieneś i ty, Frank, przystąpić do naszego konsorcjum — rzekł niedbale kapitan Stern, rzucając porozumiewawcze mrugnięcie kompanom. — Ledwie wylądowałem u was, zdążyłem nabrać przeświadczenia, że moglibyśmy wspólnie zrobić doskonały business w tym kraju. — Chyba masz rację — zastanawiał się właściciel baru. — Mój dziadek robił ongiś niezły business z waszymi dziadkami. To było wtedy, kiedy między Kapsztadem a Nowym Orleanem kursowały bez przestanku żaglowce pełne „żywego hebanu”. Rozkoszne były czasy i piękne interesy na sprzedawaniu wam czarnych niewolników; jeszcze lukratywniejsze od kopalń złota, platyny, diamentów i uranu, z których słyniemy w świecie. Frank szczycił się, że jest rasowym Burem, potomkiem pierwszych grup holenderskich osadników, którzy w połowie siedemnastego wieku właśnie tu, w Kapsztadzie, stworzyli zawiązek przyszłej rozległej kolonii. W półtora wieku później, pod naporem Anglików, kawalkadami wozów zaprzężonych w woły cofali się na północ, do Natalu. Frank z pietyzmem przechowywał dokumenty wojskowe pradziadka, który pod wodzą Andriesa Pretoriusa 16 grudnia 1838 roku uczestniczył w rzezi Zulusów nad Blood River — Krwawą Rzeką. Ten dzień, Dingaan Dag, stał się świętem państwowym RPA jako zwycięstwa cywilizatorów nad włodarzami afrykańskiej ziemi. Van Hoven płynnie władał angielskim i z konieczności posługiwał się nim w rozmowach z cudzoziemcami — dla których język afrikaans jest całkiem niezrozumiały — ale używał go niechętnie. W ogóle Anglików nie darzył sympatią, traktując ich jak gorszą mniejszość — intruzów, niedawnych jeszcze uzurpatorów władzy, nadal usiłujących wszelkimi sposobami zachować mocną pozycję w kraju rządzonym przez Burów. — Murzyni, to teraz niechodliwy towar — zauważył Vaientino. — Nie masz czegoś lepszego na składzie? — Tak, tak — przyznał Frank. — Interesy idą coraz gorzej na całym świecie. Popatrzcie co się dzieje z naszą kochaną Afryką, której zawojowanie okupiła najlepsza krew białego człowieka w walce z dziczą, ciemnotą i zabobonem. Teraz czarne tałatajstwo wszędzie zuchwale podnosi głowę. Ani się obejrzymy, kiedy Francuzi i Anglicy stracą wszystkie kolonie, za nimi Belgowie, Portugalczycy… Tylko my jedni, Burowie, pozostaniemy bastionem cywilizacji i chrześcijaństwa na tym buntującym się kontynencie. Jest to piękne posłannictwo i doniosła odpowiedzialność. Frank rozejrzał się po lokalu. Wtem jego wzrok padł na ciemną postać skuloną u wejścia. — Ej ty, czarnuchu! — syknął z pasją, wychodząc zza kontuaru. — Chodź no tutaj bliżej. Przerażony Dawid postąpił trzy kroki, drżąc na całym ciele. — Co? Nie umiesz pewnie czytać, przeklęty Negrze? — Nie umiem, massa — wybełkotał. — Uważajcie, chłopcy — rzucił Frank zakasując rękawy koszuli. — Damy mu zaraz „małą lekcję afrykańskiego abecadła. Stern i jego kompani w lot pojęli o co chodzi. Topsy i Johny zaszli już Dawida od tyłu, by mu odciąć jedyną drogę odwrotu. — A — powiedział Frank, waląc Murzyna na odlew w twarz. — B — zawołał Topsy, rozbijając kufel na jego kędzierzawej głowie. — C — odparł Stinky ładując mu sierpowego w szczękę i odsyłając go w ten sposób Johny’emu. — D — wrzasnął rudy dryblas, odbijając słaniającego się na nogach do kapitana. — E — zarechotał Stern, aplikując chłopcu potężnego kopniaka. — F — pisnął Valentino, uderzając nieszczęsnego kolanem w brzuch. Podawali sobie Murzyna z rąk do rąk, jak piłkę w meczu siatkówki. Odgłosy uderzeń mieszały się z chichotem rozbestwionej zgrai. Wreszcie Dawidowi udało się jakimś cudem wyrwać z tego żywego kręgu. Zataczając się i brocząc krwią dopadł otwartych drzwi. Tu wpadł prosto w ramiona policjantów, którzy z wyrazem uznania obserwowali scenę maltretowania chłopca. Dwie pary wprawnych rąk chwyciły go za kołnierz i wrzuciły do wnętrza „budy” pełnej innych Murzynów. Jeden ze stróży prawa odwrócił się do Europejczyków stojących w drzwiach i zasalutował szarmancko: — Thank you, gentlemen. To była dobra robota. Dawid Mkumba ocierał krew i łzy z twarzy, rozpamiętując tę „lekcję afrykańskiego abecadła”, jaką otrzymał od białych ludzi. — To były dopiero pierwsze litery — pomyślał. — Ostatnie litery tego alfabetu napiszę sobie kiedyś sam. * * * Sala konferencyjna luksusowego hotelu „Continental” w Kapsztadzie szybko wypełniała się delegatami z całego świata. Zwoziły ich eleganckie limuzyny. Służba została uprzedzona, że odbędzie się tu zebranie rady nadzorczej amerykańskiego koncernu Trygona. Obrady miały widocznie ściśle poufny charakter, gdyż przy drzwiach stali barczyści funkcjonariusze koncernu, którzy sprawdzali zaproszenia, lustrując równocześnie twarze obecnych, Skoro kapitan Stern zjawił się w hallu ze swymi ludźmi — obaj cerberzy oglądając ich karty podejrzliwie pociągali nosami. Dopiero gdy Valentino szepnął im coś na ucho, wpuścili przybyłych bez żadnych obiekcji. Niedawni marynarze z „Rose Marie” zajęli miejsca przy długim stole konferencyjnym pokrytym zielonym suknem i rozejrzeli się wokoło. Teraz zdali sobie sprawę, że wyglądają nieco inaczej od większości zgromadzonych. Schodzący się sprawiali wrażenie solidnych businessmenów o sztampowej aparycji; prawie wszyscy nosili białe tropikalne spodnie i koszule, mieli złote zegarki na rękach i palili długie amerykańskie cygara. Wystarczyło jednak podchwycić strzępy rozmów aby stwierdzić jak bardzo urozmaicone to było towarzystwo: urzędnik celny dyskutował z przemytnikiem, kasiarz zwierzał się prokuratorowi, a marynarz z wielorybnika pouczał o czymś pastora. Kiedy nikogo już nie brakowało — otworzyły się nagle boczne drzwi ukryte za kotarą: w towarzystwie paru osób wszedł przewodniczący zebrania, w smokingu i czarnej masce na twarzy. Gdy z oznakami wyjątkowego szacunku podprowadzono go do honorowego miejsca przy stole prezydialnym, po sali przebiegł dreszcz emocji. — Najwyższy szef Trygony, Mr Thule, osobiście przyleciał z Nowego Orleanu — szeptali lepiej poinformowani „akcjonariusze”. Rozległ się dźwięk srebrnego dzwonka i salę zaległa idealna cisza. — Jak wiecie — przemówił szef Trygony — nasza mafia powstała zaledwie przed rokiem. W początkowej fazie działaliśmy „na żywioł”, zapuszczając macki w podziemny świat obu Ameryk, Europy oraz Bliskiej go i Środkowego Wschodu. W szybkim tempie włączaliśmy do organizacji co popadło: luźno działające gangi i szajki, a nawet indywidualnych bandytów, co zdolniejszych włamywaczy, kasiarzy, kidnaperów, kontrabandzistów, producentów i handlarzy narkotyków, właścicieli lupanarów i tajnych domów gry, speców od żywego towaru, fałszerzy banknotów, w ogóle wszelką udaną brać z wielu jeszcze branż nie zarażonych dekadencką obsesją uczciwości. — Powtarzam, była to akcja zakrojona „na żywioł”: dokooptowywać wszystko co może do nas pasować. Dziś uważam, że tamto oddziaływanie, dokonywane pod innym kierownictwem, było zbyt szerokie: w końcu rozmienilibyśmy się na drobne. Przyznaję, że już wtedy „Trygona zaczęła gromadzić w swym ręku potężne środki i wpływy. Po objęciu steru rządów mafii przeze mnie, w ubiegłym listopadzie, zwęziłem ramy naszego władztwa do spraw najgrubszego kalibru, a terytorialnie wchłonąłem także Afrykę, przewidując tu, na Czarnym Lądzie będącym areną sukcesów najrozmaitszych awanturników politycznych — perspektywy ogromnych korzyści. Zarazem zwielokrotniłem materialną bazę organizacji. Od tego czasu kto do nas przystaje, ten musi dać duży wkład. Oczywiście myślę o gangach, szajkach i podobnych zespołach. Indywidualni fachowcy są przez nas po prostu angażowani do pracy dla wspólnego dobra. Nie tylko dla doraźnych zysków mafii, w których podziale uczestniczą, ale przede wszystkim dla naszej idei, którą stworzyłem i pokierowałem nią jako szczytnym celem Trygony — co za chwilę zreferuję obszerniej. Teraz podkreślę tylko, że linią generalną mego rozumowania było i jest abyśmy nie stanowili — jak planowało poprzednie kierownictwo — tylko jednej z wpływowych międzynarodowych mafii, ale jedyną, bo w tak sprokurowanym układzie spraw, że planeta staje się zbyt mała aby pomieścić obok nas w ogóle jakąkolwiek instancję dzierżącą władzę. — Dokonałem już wstępnych przygotowań. Nasze arsenały są pełne nowoczesnej broni i amunicji. Posiadamy własne statki, samoloty, samochody pancerne. Moglibyśmy już wystawić armię — ale tego nie uczynimy, bo czas nie dojrzał. Pozyskałem rozmaitymi sposobami współpracę ludzi zajmujących kluczowe stanowiska w policji, sądownictwie, parlamentach i władzach administracyjnych tych krajów, w których działają nasze ośrodki dyspozycyjne, podporządkowane dowództwu naczelnemu. Te lokalne protekcje zapewniamy sobie z reguły jako zaplecze przed otwarciem filii na nowym terenie. Wszędzie mamy potężnych sojuszników na skalę globu. Przytaczam jako ciekawostkę, że dzięki umiejętnej dyplomacji otrzymaliśmy znaczną dotację z Banku Watykańskiego. Składam za to podziękowanie obecnemu tu Monsignore X, który występuje po cywilnemu dla zachowania incognito. — Dżentelmeni! — ciągnął Mr Thule. — Słuchajcie z zapartym tchem, gdyż to, co teraz powiem, ma doniosłość dziejową nie tylko dla nas samych: to odwróci nurt historii, sprawy całego świata wepchnie na taki tor, ku któremu one nieuchronnie zmierzają zdaniem naszych cennych ideologów — filozofów pracujących na razie jeszcze w konspiracji. Witam ich gorąco na tej sali i gratuluję odkrycia właściwej metody, nawiązującej do najlepszych osiągnięć erystyki. Uprawiała ją w Grecji szkoła megarejska, jakieś 2300 lat temu. To bardzo stary wymysł i wtedy służył, powiedziałbym, igraszce: słownym utarczkom logików czerpiących zadowolenie z wirtuozerii obalania takich argumentów, o których sami byli przeświadczeni, że są jednak słuszne. My gardzimy dewizą sztuki dla sztuki, obojętnej w jakiej postaci. Łeb ukręcimy wszelkiej sztuce, która , nie służy celom utylitarnym. Tym się zajmiemy skoro tylko przyjdzie właściwy czas. Stworzymy własną literaturę, plastykę, muzykę… Będzie to nasz własny sposób widzenia świata, który rozkażemy uznawać za jedyny prawdziwy. Być może, stworzymy też własną religię, by nadać w oczach tłumów sankcję nadprzyrodzoną wyznaczonym przez nas celom — jak to czyniły wszystkie religie, produkowane przez ludzi przebiegłych, w różnych czasach i w różnych warunkach bytowania. Chociaż większość naszych delegatów te sprawy może niewiele obchodzą — nadmieniam o nich, gdyż nie tylko mieczem człowiek wygrywa, ale także robotami intelektualnymi i artystycznymi. Nie są one dla nas, rzecz jasna, celem same w sobie, a tylko środkiem do celu. Gdyby w przyszłości, oczywiście już w Erze Trygony, przestały być niezbędne — również te rekwizyty obejmiemy programem jedynej sztuki, którą wszyscy bez wyjątku kochamy i uprawiamy ze znawstwem: sztuki niszczenia. I potrzebne i słuszne są wszystkie drogi, które wiodą nas na szczyty panowania. Jak przeczytaliście w statucie organizacji, który kazałem rozdać delegatom, każdy z nas musi być lwem i lisem w jednej osobie. Siła oraz zimne zdecydowanie lwa winno zostać wsparte podstępną chytrością lisa. Natura nie stworzyła zwierzęcia o takich cechach; my poprawimy naturę i zawojujemy świat dla siebie. — Tak wysokie ambicje, stanowiące sens i cel całej naszej działalności — wymagają ofiarnych wysiłków ze strony wszystkich członków. Dlatego nasz związek od razu wystartował jako sprzysiężenie nadzwyczaj prężne, hołdujące bezwzględności, które w żadnych okolicznościach nie dopuszcza pobłażania wobec wrogów albo upatrzonych ofiar, a z jeszcze większą furią nie przebacza swoim żadnego niedociągnięcia. „Na wojnie jak na wojnie” — mówi francuskie przysłowie. Dla nas pokój zapanuje dopiero wówczas, gdy ujarzmimy cały świat. — Podołaliśmy skaptować różnymi sposobami świetnych uczonych z potrzebnych nam dyscyplin — między innymi historiozofów, kryminologów, psychologów, socjologów. Opracowane przez nich koncepcje i propozycje działań koordynują futurolodzy. Wszystkim adeptom mądrości, którzy czynią z niej najlepszy użytek, czyli nam ją sprzedają — zarówno tu obecnym jak i nieobecnym, w imieniu mafii serdecznie dziękuję. Tymczasem nasi filozofowie pracują na wyrost. Jeszcze przed Wielkim Skokiem musimy mieć w zanadrzu nasz własny system filozoficzny — w gotowej, skrystalizowanej postaci. Posłuży usprawiedliwianiu tych porządków totalnych, które zaprowadzimy. Wprawdzie nie tak dawno jeden z geniuszów odkrył, że nikt nie zapyta zwycięzcy o prawo — ale korzystniej będzie choćby nieznaczną część mieszkańców Ziemi przekonać, że działamy słusznie i sprawiedliwie. Pozostałą większość, opierającą się uznaniu naszych prawd — zmusimy do uległości. Temu celowi służą już dzisiaj intensywne i, zapewniam was, bardzo owocne — wysiłki naszych fizyków, chemików, biologów, bakteriologów, strategów i technologów. Ale o tej poniekąd najważniejszej sekcji Trygony nie chcę mówić szczegółowo nawet tutaj, wśród swoich. Podobnie każdy sztab wojskowy strzeże własnych tajemnic i czyni to mądrze, bo we wszystkich eksplozjach brutalnej siły — od bójki o dziewczynę do wojny atomowej, najważniejsze jest zaskoczenie. Solennie wam obiecuję, że kiedyś wybije Godzina Zero — zaskoczymy świat taką niespodzianką, o jakiej ani filozofom ani wariatom się nie śniło. Wymaga to czasu i wielkich dochodów. Napoleon powiedział: „Aby wygrać wojnę, potrzeba trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy”. Powtarzam tę sprawdzoną mądrość i nakazuję wam realizować ją jako pierwsze przykazanie bojowników Trygony. Drugie przykazanie — nigdy nie podważać słuszności dewizy, złotem wyszywanej na naszych sztandarach: CEL UŚWIĘCA ŚRODKI. Im skrupulatniej będziemy przestrzegali tego nakazu rozumu, tym szybciej nasze sztandary popłyną przez ulice miast świata, również tym szybciej załopocą nad Białym Domem, nad Kapitolem, nad głową Statuy Wolności w Nowym Jorku. Mr Thule wypił szklankę wody i ciągnął: — Nasza droga do panowania nad ludzkością i nad wszystkimi bogactwami Ziemi, a w przyszłości także innych planet, prowadzi poprzez Biały Dom. W najbliższych wyborach nie mielibyśmy szans, więc zaczekamy następnych. Dłużej zwlekać nie możemy. Aby sprostać kosztom propagandy naszego kandydata na fotel prezydencki — musimy zdobyć olbrzymie fundusze. Po zwycięstwie mogą się zacząć innego rodzaju kłopoty, ale pieniędzy będziemy mieli w bród. Przegrać nie możemy, bo stawiamy wszystko na jedną kartę… Dalsze wywody tajemniczej osobistości w coraz większy podziw wprawiały kapitana Sterna, który pierwszy raz uczestniczył w zebraniu mafii. Dotychczas sobie .sprawy nie zdawał ani z potęgi ani z apetytów organizacji, do której niedawno został przyjęty. — Czy Szef zawsze występuje w masce? — szeptem zapytał siedzącego obok Valentino. — Zawsze jest w masce i smokingu. Nikt z nas nie widział jego twarzy. Niewykluczone, że ujrzymy go dopiero jako kandydata na prezydenta Stanów Zjednoczonych. — Więc on chce zostać prezydentem? — spytał kapitan, a w jego głosie wibrował zalękniony szacunek. — Któżby inny? — odparł Valentino. — Czyż na jego miejscu, według własnego widzimisię typując kandydata, nie wyznaczyłbyś siebie? Trudno było podważyć logikę tego stwierdzenia. — Podobno to jeden z potentatów trzęsących giełdami Nowego Jorku, Londynu, Paryża… — dodał Valentino. — Ale pilnie uważaj: teraz chyba będzie mowa o nas. Szef powiedział jeszcze kilka zdań na temat obostrzenia dyscypliny wewnątrz organizacji. Wreszcie przystąpił do referowania tego, na co kapitan i jego kumple czekali z wzrastającą niecierpliwością: — Po ukonstytuowaniu się i puszczeniu w ruch wszystkich sekcji, zgodnie opracowujących metody zawładnięcia światem — Trygona przystąpiła do zdobywania potrzebnych funduszy. Zadebiutowaliśmy akcją „Rose Marie”, którą zgrał zespół wybitnych specjalistów. Zdaliśmy egzamin na piątkę. Skok został sprawnie wykonany przez grupę naszych ludzi pod dowództwem kapitana Sterna, którego serdecznie witam, wyrażając uznanie dla jego postawy i zdolności. Po sali przebiegł szmer. Kapitan pokraśniał z emocji czując, że stał się na chwilę ośrodkiem zainteresowania delegatów z całego świata. — Ta operacja przyniosła nam poważne wpływy finansowe — wyliczał Mr Thule — w postaci dwudziestu ton złota ukrytego prowizorycznie w bezpiecznym miejscu zanim przetransportujemy je do skarbca Trygony, w postaci pięćdziesięciu wielkich brylantów, które niewątpliwie uzyskamy jako okup za porwane dzieci, i wreszcie w postaci kwoty wpłaconej przez panamskiego armatora za znalezienie „Rose Marie” i odholowanie jej do portu przez nasz wielorybnik; zgodnie z prawem morskim, ta kwota wyniesie połowę wartości statku. Szczegółowe sprawozdanie z uzyskanych profitów oraz podziału pewnej ich części między ludzi zaangażowanych w tę akcję, według zasług i wkładu pracy, przedstawi za chwilę skarbnik mafii, na podstawie moich ustaleń i wyliczeń głównego księgowego. — Widzisz Johny — szepnął Valentino do ucha wysokiego rudzielca. — Dostaniesz swoją dolę ze wszystkiego, tak jak mówiłem. Mr Thule kontynuował: — Przestrzegam jednak obecnych przed żywiołowym optymizmem. Porwanie „Rose Marie” zwróciło uwagę całego świata. Hipoteza „kosmicznych kidnaperów”, którą nadal niezmordowanie lansuje nasza agencja, zdołała zamydlić oczy tylko części prasy i jej czytelników. Interpol oraz inne ośrodki policyjne stają na głowie aby rozwiązać tę zagadkę i węszą po naszych tropach. Sztab Trygony otrzymał informację, że z Cejlonu wyrusza ekspedycja pod kierunkiem zdolnego agenta Interpolu, która poszukuje śladów zaginionych dzieci na archipelagu Malediwów. Podjąłem już niezbędne kroki dla unieszkodliwienia tych łobuzów. Musimy jednak mieć się na baczności, by skutecznie odparować każdy cios ze strony organów policyjnych. Walka dopiero się rozpoczyna. Tyle miałem do powiedzenia. Moi mili, obradujcie dalej. To mówiąc, Mr Thule opuścił stół prezydialny i zniknął za kotarą. Kapitana Sterna wezwano wkrótce do sekretariatu szefa, gdzie funkcjonariusz Trygony doręczył mu rozkaz, który brzmiał następująco: „Kierownictwo Trygony otrzymało meldunek o zatonięciu barki ze złotem w lagunie Atolu Trydakny, wskutek silnego sztormu. Barka spoczywa na głębokości kilkunastu metrów. Polecam aby grupa osiemnastu ludzi pod dowództwem kapitana Sterna jutro odleciała uzbrojonym hydroplanem mafii na Atol Trydakny. Zabrać wszelki sprzęt nurkowy. Grupa ta przystąpi niezwłocznie do prac wydobywczych. Polecam przygotować ewakuację wyspy. Szef Trygony, Mr Thule” Powróciwszy na swoje miejsce, kapitan Stern jeszcze raz przeczytał pismo i gwizdnął z cicha. — Nieprzewidziana komplikacja z zatonięciem złota — pomyślał. Skinął na kompanów i wyszedł, nie czekając zakończenia obrad. W dwie godziny później do opustoszałej sali konferencyjnej cichutko wszedł chiński posługacz ze szczotką i szufelką. Lekko utykając na lewą nogę, zbliżył się do stołu prezydialnego i z wazonu kwiatów wydobył zręcznie ukrytą skrzyneczkę z mikrofonem. — Komuś to się przyda — mruknął, chowając przedmiot do kieszeni. BITWA O ATOL Nad Atolem Trydakny ucichła wichura, od trzech dni zmuszająca małych Chińczyków do ustawicznego siedzenia w ponurym bunkrze. Po odpłynięciu „Rose Marie”, dzieci odetchnęły korzystając ze znacznej swobody. Trzej pozostawieni strażnicy nie wtrącali się ani do nich ani do entomologa, który sprawował serdeczną opiekę nad chłopcami. Wyłącznym zadaniem uzbrojonych bandziorów było pilnowanie czy ktoś obcy nie ląduje. Zakładnicy sami umknąć nie mogli, nawet na jakąś sąsiednią wysepkę chociażby dlatego, że morze wprost roiło się od rekinów. Strażnicy jednak nawet rzadko kiedy dokonywali obchodu brzegów. Od świtu do nocy grali w karty żeby zabić nudę. Nie mogli też pastwić się nad dziećmi, jako wartościowym mieniem Trygony wycenionym w brylantach. Korzystając z pierwszych promieni słońca i znacznego osłabienia wiatru, hinduski entomolog pozwolił małym Chińczykom bawić się na świeżym powietrzu. Z kilkoma starszymi chłopcami urządził wycieczkę, by przy pomocy swej nieodłącznej siatki łowić . owady. Profesora tym bardziej pasjonowało teraz to ulubione zajęcie, iż w pierwszym dniu pobytu schwytał dużego żuka, o którym był przekonany, że należy do gatunku nieznanego nauce. Bezludna wysepka zagubiona wśród oceanu rokowała nadzieje odkrycia dalszych endemicznych gatunków. Frat zakonserwował trochę wartościowych okazów, choć rozumiał jak nikłe są szansę wydostania się stąd żywym. Idący przodem Donald Sulivan w pogoni za barwnym motylem utknął w zaroślach namorzyn. Mulisty brzeg groził zapadnięciem się w jakieś bagno, toteż Frat co sił w nogach pomknął za chłopcem, przyzywając go rozkazującym tonem. Uczonego zdziwiło, że Donald, zwykle posłuszny, teraz zdawał się najzupełniej lekceważyć wychowawcę. Po chwili profesor zastanawiał się co zaszło: chłopiec głośno coś mówił; był zwrócony ku morzu, tyłem do niego. Wiatr świszczący w mangrowach nie pozwalał zrozumieć wyrazów. Zaintrygowany Frat tym spieszniej przeciskał się przez splątany gąszcz, a z nim pozostała grupka dzieci. Nagle przystanęli, oczom nie wierząc. W małym zakolu wolnym od namorzyn u ujścia strumyczka stał na kotwicy niewielki jacht. Dwie osoby maskowały go gałęziami. Jedną z nich była młoda kobieta. Mężczyznę natomiast wszyscy od razu poznali i niezmiernie się ucieszyli. — Ki–wa–la przyjechał! — krzyczeli mali Chińczycy w głos, biegnąc do swego ulubieńca. — Ki–wa–la powrócił! Profesor Frat, zdumiony i uradowany widokiem bosmana, przede wszystkim obejrzał się niespokojnie za bliską strażnicą i uciszył swych podopiecznych. Nakazał im zachować wszystko w najściślejszej tajemnicy, nawet przed resztą dzieci. Po serdecznym powitaniu niezwłocznie omówiono sytuację i plan działania. Żeglarze rozpytywali o stosunki panujące na wyspie, o położeniu strażnicy, zbrojowni, bunkrów, radiostacji oraz wszelkich innych urządzeń. Wreszcie głos zabrał Kiwała: — Wartownicy są uzbrojeni po zęby i bez podstępu nie damy im rady. Ale wnioskuję, że mamy na jachcie wybornego sojusznika. Myślę o tej skrzyneczce whisky, którą napoczęłaś gdy półżywy wygramoliłem się na pokład „Wind’s Songa”. Wprawdzie żal marnować szlachetny trunek dla takich obwiesiów, ale nie widzę lepszego wyjścia. Betty w lot pojęła plan Kiwały. — Świetna myśl, bosmanie — szepnęła z żywiołową aprobatą. — Z pijanymi będzie łatwiejszy orzech do zgryzienia. Opowiedz szczegółowo jak to chcesz zrobić. — Możliwie najprościej. Żaden marynarz, ani nawet pirat, nie zdziwi się, że sztorm wyrzucił na brzeg jakieś różności. To się trafia na porządku dziennym. A swoją drogą mali sprzymierzeńcy — z szerokim uśmiechem popatrzył na chińskich chłopców — muszą nam w tym dopomóc. Po chwili zwrócił się do dzieci: — Pamiętajcie, że należycie do spisku, który nie jest zabawą. Poruczamy wam poważne zadanie, od którego zależy życie nas wszystkich. Ten egzamin sprawności musicie zdać na piątkę z plusem. — Niech się pan nie obawia — powiedział Donald, przybierając poważną minę. — Bawiliśmy się nieraz w Indian, robiliśmy podchody i przechytrzaliśmy „przeciwnika na niby”. Teraz uporamy się z prawdziwymi wrogami. Tylko pan nam powie dokładnie co i jak robić. Kiwała instruował: — Zaniesiecie strażnikom trzy butelki i oznajmicie, że je wyrzuciły fale… — Nie uwierzą — odparł jeden z małych Chińczyków. — Mogą uwierzyć we wszystko — tylko nie w to, że wolimy im coś ofiarować niż z powrotem cisnąć w morze. Betty zastanowiła się. — W takim razie — zaproponowała — musicie udać, że sami chcecie pić. Zrobicie to sprytnie, tak aby byli przekonani, że was nakryli. — Ale czy ich za to nie pobiją? — z zatroskaniem spytała entomologa. — Nie ma obaw — odparł Frat. — Stern przykazał im z całą srogością, aby nie bili nikogo. Do mnie też z tym wystąpił; pewnie się nie domyślił jak dotkliwie mnie obraził taką insynuacją. — Dobrze — zawyrokowała Betty. — W takim razie już wiecie jak postąpić. — Wiemy — odparli chórem. — Ciszej! — mitygował bosman. — Nie możemy zwrócić na siebie uwagi. — Tak, to będzie najlepsze wyjście — powiedziała żeglarka. — Po ostatnim sztormie taki „cud” mógł się rzeczywiście zdarzyć. Strażnicy na widok wódki chyba nie będą dociekali jej pochodzenia, tylko zajmą się tym, co najbardziej do nich pasuje: łapczywym opróżnianiem butelek. — Ufam, że bandziory wierzą w cuda — z uśmiechem rzucił doktor Frat. — Ale co dalej? — Jak to co? — zdziwił się bosman. — Gangsterskie wymoczki ubzdryngolą się na cacy, a my ich wtedy za frak; powiążemy jak wieprze, i do bunkra… Mali spiskowcy świetnie odegrali swoje role. Po godzinie cerberzy zataczając się wyszli na plażę, Rozglądali się na prawo i lewo czy morze nie wyrzuciło dalszych butelek. Szczęściem jacht stał po zawietrznej i bandyci nie zajrzeli do zatoczki. Połazili, pośpiewali i położyli się spać w strażnicy. Wtedy Betty i bosman wśliznęli się za nimi. Dwóch z miejsca skrępowali; trzeci ocknął się i sięgnął po broń, ale otrzymawszy tęgiego łupnia od Kiwały — podzielił los kompanów. Teraz para żeglarzy i doktor Frat zajęli się uruchomieniem radiostacji. Wymusili od pojmanych niezbędne informacje oraz umowny klucz dla łączności z Trygoną. Po dłuższych manipulacjach stwierdzili, że akumulatory są nieco wyczerpane i trudno będzie porozumieć się ze stacjami brzegowymi na Cejlonie. — Po zachodzie słońca zasięg wzrośnie — stwierdziła Betty. — Może wtedy nas posłyszą. Nagle rozległo się w głośniku: — Halo! Trydakna! Halo, Trydakna! Tu hydroplan Trygony. Za trzy godziny wylądujemy na atolu. Przygotować ewakuację „drobiazgów” i „bloków”. Betty szybko pokwitowała depeszę kluczem. Widocznie gangsterzy zdawali sobie sprawę z małego zasięgu radiostacji, gdyż nie zadawali pytań. — Trydakna, to nasz atol — wyjaśnił Kiwała. — Trygona jest kryptonimem mafii. „Drobiazgi” — to chyba dzieci, a „bloki” — sztaby złota. Bosman miał zacięty wyraz twarzy. — To mówił Stern. Na końcu świata poznałbym jego głos; ten akcent pruskiej buty, jak z wiecowych pokrzykiwań Hitlera. Och, obyś mi się nawinął na strzał!…. — Gdzie złoto znajduje się obecnie? — spytała Betty. — Na dnie laguny — wyjaśnił Frat. — Zatonął z barką podczas sztormu. — Tylko patrzeć, a będziemy mieli ich na karku — powiedziała Betty. — Niestety, nie jesteśmy w stanie całej gromadki zabrać na jacht. Zresztą ucieczka nic by nie dała; rychło dopędzili by nas hydroplanem. Jedyne wyjście — przyjąć walkę na wyspie. Szykujmy obronę. Raźnie zajęli się przygotowaniami. Do najmocniej ufortyfikowanego bunkra chłopcy znosili broń, amunicję oraz żywność, które Frat i Kiwała wydawali im ze zbrojowni. Również tam zataszczyli związanych jeńców. Betty przyniosła z Donaldem radiostację i doprowadziła antenę, której przewód młodsze dzieci starannie przysypały piaskiem aby nie zdradził kryjówki. Na wniosek bosmana trzyoosobowy sztab obrony ustalił, że będą grać na zwłokę. Czy pierwsi zaatakują — to uzależniali od sytuacji jaka się wytworzy. Nie ulegało wątpliwości, że bandyci szybko stwierdzą zniknięcie strażników i zrozumieją co zaszło. Kiwała podkreślał, iż nie sposób przecenić korzyści zaskoczenia — zwłaszcza, że gangsterzy będą dysponowali znacznie większą siłą ognia. Jednak musieliby akurat podejść pod bunkier, którego opuszczenie przez obrońców w ogóle nie wchodziło w rachubę. Zgromadzeni w swojej twierdzy dokonali wyjątkowo doniosłego odkrycia: pod pancernym włazem w podłodze strome schodki wiodły prosto do kanału wypełnionego wodą. Kiwała rozebrał się i dał nurka. Betty już się niepokoiła o bosmana, kiedy wreszcie wypłynął oznajmiając: — Właśnie o tym rozmawialiśmy na jachcie. Kanał łączy się z obszernym podwodnym tunelem, którym niegdyś wpływały do laguny japońskie okręty podwodne. Na gorącą prośbą Donalda i czterech innych chłopców w wieku piętnastu, szesnastu lat — przyjęto ich w skład załogi i nauczono obchodzić się z bronią. Tę rolę wziął na siebie Kiwała. On też pouczył resztę dzieci jak się mają zachować i co mówić, gdy gangsterzy zwodują na lagunie, po czym odesłał je do bunkra. — Nasze położenie znacznie się poprawiło dzięki wam, kochani chłopcy — powiedział bosman z przyjaznym uśmiechem. — Oczywiście zrobimy wszystko aby jak najmniej was narażać. Grupę szturmową stanowimy my, dorośli. Wy będziecie strzelali z boków, na pozycjach lepiej osłoniętych. Ponieważ nie macie żadnego doświadczenia w walce, musicie ściśle i dokładnie wykonywać nasze polecenia. — To znaczy twoje, bosmanie — sprostowała Betty. Kiwała zastanowił się. — Właściwie nie może być oddziału, którym by w bitwie nikt nie dowodził — powiedział wolno, jakby zmieszany. Frat szybko oznajmił: — Jesteś, bosmanie, komendantem akcji. To przecież nie podlega dyskusji. Ja w wojsku nie służyłem, pani — spojrzał na Betty — z pewnością się nie śniło, że będzie strzelała do ludzi. Nasi chłopcy tylko rozczytywali się w wojennych przygodach. — To prawda — przyznał Kiwała, — Strzelanie dla mnie żadna nowość, chociaż, muszę stwierdzić, czyniłem to zawsze pod komendą oficerów. — Bądź co bądź — dodał teraz z satysfakcją — stanowimy prawdziwy oddział bojowy. Co ośmiu obrońców to nie trzech. I wszyscy mamy doskonałą broń maszynową. — Chyba i to jest ważne — stwierdził Frat — że dysponujemy jeńcami. Ty lepiej znasz te normy: czy mamy prawo traktować ich jako zakładników? — Prawo? — zdziwił się Kiwała. — Mamy obowiązek, wobec siebie i wobec chłopców. W żadnym kodeksie nigdy nie było napisane, by liczyć się z bandytami, kiedy przychodzi bronić własnej skóry. Gorsze, że w mafii nie liczą się z nikim, nawet ze swoimi. Oni dla złota i okupu, a choćby tylko dla ugaszenia dzikiej żądzy zemsty za to, że wdarliśmy się na ich podwórko — poświęciliby nie tylko trzech gangsterów, ale trzydziestu i nawet stu. Aż za dobrze poznałem tych ananasów na „Rose Marie”… Zaraz po opuszczeniu się hydroplanu, kapitan Stern poprowadził przywiezioną grupę osiemnastu ludzi na miejsce, gdzie utonęła barka ze złotem. Tak był pochłonięty sprawą wydobycia skarbu, że nie wzbudziło w nim podejrzeń wyjaśnienie dzieci, jakoby strażnicy z profesorem i pięcioma najstarszymi chłopcami udali się na sąsiednią wyspę zamierzając upolować kilka żółwi i nazbierać ptasich jaj. Nawet pochwalił tę dbałość o lepsze zaopatrzenie spiżarni przed odlotem. Opanowany gorączką złota — chociaż osobiście miał tylko drobny udział w łupie — Stern nie potrafił uprzytomnić sobie, że wartownicy schodząc z posterunku ryzykowali zastrzeleniem ich w myśl reguł mafii, które świetnie znali; byli zbyt tchórzliwi, aby dla błahych łowów narazić się swojej okrutnej władzy, która nigdy nikomu nie przebaczała. Czytali przecież w statucie, że wielkoduszność poniża, bo jest chorobą słabeuszy. Gangsterzy przynieśli z hydroplanu aluminiową łódź saperską, cztery skafandry nurkowe i motopompę do tłoczenia powietrza. Dwóch zeszło wkrótce pod wodę, przystępując do wydobywania złota. Dwaj inni czekali w pogotowiu, aby ich zmienić, a trzech obsługiwało motopompę i telefon podwodny. Reszta miała transportować ciężkie sztaby do hydroplanu. Ponieważ barka leżała na głębokości dwunastu metrów — praca szła bardzo powoli. Twierdza obrońców znajdowała się blisko robót wydobywczych. Mimo to, korzystając z hałasu motopompy, który zagłuszał inne dźwięki — załoga bunkra co pewien czas wznawiała próby nawiązania łączności ze stacjami brzegowymi na Cejlonie lub z jakimś statkiem przebywającym w pobliżu. Nagle Betty znieruchomiała. Jej uszu dobiegł głos jakże drogi, nie słyszany od lat, baśniowo nierealny w sytuacji w jakiej się znajdowała, na wysepce zagubionej wśród oceanu. Przetarła oczy sądząc, że śni. Płynęły dłużące się sekundy wyczekiwania, aż głos odezwał się ponownie: — Tu jacht „Nefretete”. Tu jacht „Nefretete”. Słyszymy was dobrze. Idziemy wam na ratunek całą mocą silników. Trzymajcie się i nie traćcie kontaktu z nami. Przekazujemy wezwanie o pomoc do Colombo. — Bosmanie, spytaj kto mówi — szepnęła Betty ściskając ramię Kiwały, który obsługiwał aparat. — Mówi Ralf Collins, kapitan „Nefretete” — padła odpowiedź z głośnika. Wszystkie wątpliwości dziewczyny rozwiały się. Targało nią dziwne uczucie, że uczestniczy w bajce. Ralf Collins — to on, nie kto inny, tylko on, Ali Baba, znakomity herszt „czterdziestu rozbójników”. Miała wrażenie, że jest na „Lady Hamilton” dowodzonej przez ojca, że widzi jego siwiejącą głowę i uśmiech tchnący głęboką dobrocią. Ojciec patrzy na córkę i na tego przystojnego chłopca rokującego najlepsze nadzieje morskiej kariery. Pochwala wybór swej Betty, choć na razie o tym nie mówi. Pojawienie się nieznanego stateczku w pobliżu atolu zaniepokoiło gangsterów. Kapitan Stern ogłosił alarm. Nie przerywając prac podwodnych, z kilkoma bandytami zajął miejsce w hydroplanie, gotów intruza zaatakować z powietrza, gdyby załoga chciała lądować. Uspokoił się jednak, gdy jacht spokojnie przepłynął w przyzwoitej odległości i zniknął za sąsiednią wyspą. Nikt nie zauważył, że dwóch ludzi z płetwami na stopach i butlami sprężonego powietrza przytwierdzonymi do pleców zsunęło się z przeciwległej burty i popłynęło w kierunku Atolu Trydakny. Ralf był doświadczonym płetwonurkiem. Muni, obeznany z tą sztuką już wcześniej przez ekipę archeologów na „Nefretete”, jako świetny pływak i poszukiwacz pereł, pod troskliwym kierunkiem detektywa jeszcze wnikliwiej zgłębił arkana podwodnego sportu, w którym ogromnie zagustował. Obiecywał sobie, że zastosuje tę nowoczesną technikę w połowach perłopławów. Wcześniej jednak przydało mu się to w całkiem odmiennych okolicznościach. Ralf zdecydował, iż przedostanie się do bunkra podwodnym tunelem, którego dokładne położenie określił mu Kiwała. Btótty wyraźnie słyszała bicie swego serca. Dłużyły się jej minuty czekania przy uchylonych stalowych drzwiach. Nagle dwa ruchliwe cienie zamajaczyły u wylotu podwodnego tunelu i zaraz wynurzyły się ociekające wodą twarze. Ralf patrzył na dziewczynę jak urzeczony, nie wierząc własnym oczom. — Cheeky Pie? — powiedział wreszcie wolno, trochę niepewnie, w najwyższym zdumieniu. — Proszą uszczypnij mnie natychmiast, żebym się obudził. — Należy ci się coś więcej niż uszczypnięcie, Ali Babo. Zjawiasz się z dużym opóźnieniem, choć nie mogę powiedzieć, żeby to nie było w porę. — Więc to naprawdę Cheeky Pie we własnej osobie? Na Dzeusa! Skądże się tu wzięłaś? — Z morza — roześmiała się Betty, wciąż oszołomiona tym niesamowitym spotkaniem. Nie mieli jednak czasu aby cieszyć się sobą ani snuć opowieść tamtych lat. Ralf zwięźle nadmienił o ekspedycji Mr Suiivana, co wywarło wielkie wrażenie na Donaldzie. Potem naświetlił obecną sytuację. Korzystając z silnej radiostacji „Nefretete”, po uchwyceniu meldunku bosmana, zaalarmowali władze i policję w Colombo. Obiecano wysłać natychmiast kanonierkę ochrony brzegowej. Ralf przewidywał, że ta odsiecz nadejdzie rano. Do tego czasu gangsterzy zdążyliby wydobyć całe złoto i rozpocząć ewakuację dzieci, co trzeba im udaremnić. Poza tym, zwrócą uwagę na przedłużającą się nieobecność strażników z doktorem Fratem i pięcioma chłopcami; wówczas stwierdzą opróżnienie zbrojowni, wykryją obecność obrońców w bunkrze i starcie będzie nieuniknione. Jako oficer, Ralf objął komendę. Postanowił uderzyć niezwłocznie, by wykorzystać przewagę zaskoczenia. — Musimy działać szybko i bardzo zdecydowanie oznajmił towarzyszom walki. — Pamiętajcie, że mamy do czynienia z bandytami najgorszej klasy, nie przebierającymi w środkach. Bronimy nie tylko siebie, ale życia małych Chińczyków, którzy znajdują się jeszcze ciągle w rękach gangsterów. Mam wątpliwości czy słusznie pan postąpił — zwrócił się do Kiwały — nie gromadząc wszystkich dzieci tutaj, razem z nami. — Wtedy gangsterzy z miejsca zorientowaliby się w sytuacji — odparł bosman. — Uważałem, że jesteśmy za słabi, aby przyjąć frontalny atak. Detektyw zamyślił się. — Teraz byłoby już po wszystkim. Trudno powiedzieć czybyście poradzili, choć moim zdaniem — tak. Bunkry podobne, do tego, niszczyło się podczas wojny albo lotniczymi bombami, albo artylerią. A jak świetnie Japończycy rozwiązali tu stanowiska strzeleckie, jak bezpiecznie dla obrony! Nie chciałbym szturmować tego umocnienia oddziałem piechoty. A bronić się w nim — zawsze. — Toż nic nie straciliśmy — tłumaczył Kiwała. — I tak nie możemy stąd wszyscy naraz strzelać. Pozostali malcy stłoczyliby się po kątach truchlejąc ze strachu. — Pozostawienie dzieci w mocy bandytów może okropnie skomplikować sprawy — powiedział Ralf z tajemniczym wyrazem twarzy. — Obym się mylił… W każdym razie podkreślam jedno: zmagania będą ciężkie i bezwzględne. Pamiętajcie, że za przeciwnika mamy nie żołnierzy — tylko pospolitych morderców wyjętych spod prawa, których nie osłania żadna konwencja o jeńcach ani o humanitarnym prowadzeniu walki. Również nie możemy zaufać jakimkolwiek rozejmowym propozycjom z ich strony: wiadomo, że nie dotrzymają warunków. Musimy bić się dopóki choć jeden łotr, żywy i nie skrępowany powrozem, będzie tkwił na atolu. Uzgodniwszy plan pierwszego ataku, Ralf skinął na Muniego, znowu wziął przewód tlenowy w usta i razem zstąpili do tunelu, pogrążając się w toń. Teraz wypadki potoczyły się błyskawicznie. Dwaj nurkowie pracujący w zatopionym wraku zginęli nie mając pojęcia co się dzieje. Kiedy nic nie zwiastowało zagrożenia, woda raptownie wdarła się przewodami powietrznymi. Utonęli, tuląc do piersi sztaby złota. Cisza, która zapadła w słuchawkach telefonu, zaniepokoiła obsadę łodzi. Następni nurkowie założyli kaski i zeszli na dno sprawdzić co się stało. Na razie nie spostrzegli niczego podejrzanego. Oba przewody niknęły w lukach barki, a pęcherzyki gazowe wydobywające się spod pokrywy włazu sugerowały, że ich koledzy pracują w głębi wraka. Jeden z nurków dostrzegł porzuconą sztabę złota i próbował wyciągnąć ją z mułu. Drugi opuścił się w głąb kadłuba. Nieoczekiwanie wypłynęły z cienia wraka dwie upłetwione sylwetki i śmignęły w górę. Znalazłszy się kilka metrów nad głowami przeciwników — Ralf i Muni byli panami sytuacji, odcinając bandytom powrót na powierzchnię. Nurek klasyczny o ciężkim skafandrze, w butach obciążonych ołowianymi podeszwami, ciągnący za sobą zwój przewodów — jest istotą ślamazarną i niezgrabną w porównaniu ze swobodnie poruszającym się płetwonurkiem. Toteż walka podwodna przypominała teraz starcie zwinnego gladiatora z zakutym w masywną zbroję średniowiecznym rycerzem. Ralf zaczął od przecięcia nożem kabli telefonicznych. Potem mocnym szarpnięciem przewodu wywrócił nurka niezdarnie kręcącego się po dnie. Leżąc teraz na plecach, przez szybę kasku gangster ujrzał unoszącego się nad nim płetwonurka, który trzymał w ręku jego przewód powietrzny. Było to tak, jakby ktoś zaciskał mu dłonie na gardle. Tymczasem z głębi wraka pojawił się czwarty bandyta. Odcięte przewody powietrzne i martwe ciała kompanów ostrzegły go o grożącym niebezpieczeństwie. Będąc najbardziej doświadczonym podwodniakiem w bandzie, gdyż parę lat pracował w tym zawodzie, ogarnięty paniką, zastosował trick znany tylko zawodowym nurkom: zamknął zawór wypuszczający zużyte powietrze i napełnił nim skafander. Skoro tylko wyporność gazu zrównoważyła ciężar podwodnego rynsztunku, mocno odbił się nogami i poszybował w górę niby nadęty balon. Wtedy Muni bez namysłu żwawo pomknął za wymykającą się ofiarą. Ralf podążył w jego ślady.. Dwaj gangsterzy w łodzi nic nie wiedzieli o dramatycznej walce toczącej się kilkanaście metrów niżej. Wprawdzie telefon nadal milczał, ale sądzili, że to chwilowa awaria. Spokojnie szukali uszkodzenia w akumulatorze oraz w przewodach. Nagle przy samej burcie wypłynął miedziany kask, a wyciągnięte dłonie kurczowo wczepiły się w brzeg łodzi. W chwilę później tuż obok niego wyłoniły się jeszcze dwie głowy w podwodnych maseczkach. Dwie pary silnych ramion zakołysały szalupą. Nadmiernie obciążona łódź z gangsterami, motopompą, sztabami złota oraz dwoma atakującymi uwieszonymi burty — przechyliła się, nabrała wody i poszła w toń, pociągając nurka uwikłanego w przewody. Dwaj bandyci rozpaczliwie usiłowali dopłynąć do brzegu, ale czyjeś ręce pochwyciły ich i wciągnęły w głębinę. — Co tam się dzieje, do kroć fur bomb atomowych? — zaklął kapitan Stern w najwyższym podnieceniu, ujrzawszy raptowne zatonięcie łodzi oraz niezrozumiałą kotłowaninę w wodzie. — Chyba rekiny dostały się znów do laguny i zaatakowały naszych — zawołał jeden z bandytów. Kapitan wybiegł na brzeg. Nie mógł wykluczyć inwazji rekinów, bo dobrze pamiętał swoją przygodę z żarłaczem w dniu przybycia tu ,.Rose Marie”. Z kilkoma kompanami stał, przenikliwie patrząc w wodę. Wszyscy trzymali automaty gotowe do strzału, chociaż nie bardzo wiedzieli przeciw komu. Nie zauważyli w wodzie ani śladów krwi, ani jakichś strzępów rekiniej uczty. Natomiast trudno było dostrzec co się dzieje w głębinie, gdyż lekki wietrzyk marszczył powierzchnię. Toteż uszły ich uwagi dwa śmigłe cienie przemykające wśród koralowców w stronę podwodnego tunelu, na którego trop gangsterzy dotąd nie wpadli. Dopiero teraz kapitanowi wydała się podejrzana tak długa nieobecność strażników, doktora Frata i pięciu małych Chińczyków. — Powiedz mi — zwrócił się do jednego z młodszych chłopców — w którym kierunku popłynęli łodzią twoi koledzy z opiekunem? — Tam — zapytany wskazał na zachód, jak miał przykazane przez bosmana. Gangsterzy z bronią w pogotowiu udali się na obchód atolu. Grupka, w której znajdował się kapitan Stern, nagle w cichej zatoczce pośród namorzyn zdybała zakotwiczony zgrabny jol ze zrefowanymi żaglami. Stern nie posiadał się z rozjuszenia. — Ładnie można by tym popływać — zakonkludował jeden z bandytów. — Może wypróbujemy jak takie cacko sprawia się na wodzie? — Ja ci popływam — warknął kapitan. — Chłopcy, natychmiast podpalcie to paskudztwo! — Mój biedny „Wind’s Song” — jęknęła Betty dostrzegłszy z bunkra słup dymu unoszący się tam, gdzie ukryła swój umiłowany jacht. — Ani trochę się tym nie przejmuj, kochanie — czule pocieszał ją Ralf. — Obiecuję ci solennie, że zbudujemy sobie drugi, jeszcze ładniejszy. — Jeśli wydostaniemy się stąd cało — zauważyła dziewczyna ze smutkiem. — O, w tym bunkrze możemy się długo bronić — z zapałem wtrącił Kiwała. — Amunicji i żywności starczy nam by przetrzymać kilkudniowe oblężenie. A przecież zapowiedziana kanonierka z Colombo na pewno jutro przypłynie z odsieczą i rozgromi tych zbirów. — Wydaje mi się, że nie doceniacie możliwości tej bandy — powiedział Ralf z zagadkowym wyrazem twarzy. — Ale nie pora na debaty — dodał szeptem, zauważywszy ruch w polu widzenia. — Oto idą łotry. Dopuścimy ich zupełnie blisko, na pewny strzał. Mierzcie spokojnie i bardzo starannie: od tego zależy nasz los. Liczę wyłącznie na pierwszą salwę; potem się rozproszą. Najwidoczniej gangsterzy nie znali kryjówki obrony, bo nie skradali się do bunkra. Szli dość rozrzedzoną tyralierą, asekurując się wzajemnie i chowając za palmami oraz węgłami budynków. Kiedy przemykali niedaleko w terenie odkrytym — na sygnał Ralfa zaterkotały serie „tomiganów”. Trzech przeciwników zostało na placu. — Walić jak w kaczy kuper. Ostatnia szansa! — krzyczał Ralf w podnieceniu. Spośród uciekających, którzy ostrzeliwali się bezładnie, co najmniej trzech zostało ranionych; ale tylko jeden runął ciężko i więcej nie powstał. — Ten już gotów — zatriumfował Kiwała. Strzelanina z obu stron umilkła. Banda skryła się za strażnicą. Tymczasem kapitan Stern zaciskał pięści w bezsilnej wściekłości. Stracił połowę swoich ludzi zanim poznał gdzie obwarował się nieprzyjaciel. Było prawie pewne, że nie zadał mu żadnych strat. Na domiar złego, intruzi zajęli świetną pozycję obronną. Kapitan medytował jak liczna jest załoga bunkra. Nie miał wątpliwości, że znajduje się tam doktor Frat i pięciu chińskich chłopców. Oczywiście także pojmani strażnicy. Ale czy nikt więcej? Sternowi nie mieściło się w głowie, aby spokojny entomolog, nie przejawiający ani krzty żołnierskiego drygu, sterroryzował trzech uzbrojonych wartowników, a następnie odważył się wydać walkę bandzie. — Pewne rzeczy nie pasują do pewnych ludzi — pomyślał. Odkrycie to nie mogło uspokoić kapitana. Przypuszczał, że wyprawa „zdolnego agenta Interpolu”, o której w Kapsztadzie wspominał Mr Thule, wtargnęła na atol. — Nie ma co mówić — pienił się. — Szef wymaga od nas Bóg wie czego, ale najazd policji likwiduje tylko w gębie. Żeby chociaż był przestrzegł, uniknęlibyśmy zaskoczenia. A on zamiast tego niefrasobliwie: „Podjąłem kroki dla unieszkodliwienia tych łobuzów”. Ładne mi kroki! — Gdybym był przewidział taką ewentualność — powiedział do kumpli — tobym spytał co za ekspedycja: detektyw z jakimś pomocnikiem na przeszpiegi, czy też bojówka typowana do walki. — Ci malcy muszą przecież wiedzieć kto przybył na wyspę i co się wtedy działo — odparł jeden z bandytów. — Ja bym zastrzelił ze dwóch gówniarzy dla postrachu, a reszta wyśpiewa o wszystkim. — Ani się waż — zrugał go kapitan. — Mamy surowy rozkaz zachowania ich całych i zdrowych. To najzupełniej zrozumiałe: dwudziestokaratowe brylanty nie walają się przecież pod nogami. Ale postraszyć można. A nawet trzeba. Z przyjemnością tym się zajmę. Bestialska mina kapitana Sterna tak podziałała, że dzieci, które dobrze pamiętały zabicie ich wychowawców oraz radiotelegrafisty i konwojentów złota na „Rose Marie” — widząc wymierzoną w nie lufę pistoletu opowiedziały zdarzenia minionego wieczora. Sternowi ta relacja wydała się całkiem nieprawdopodobna. „Kiwała i jakaś młoda pani rozbroili pijanych strażników”. Skąd się tu wziął bosman, który skoczył w toń na środku oceanu, bez żadnych logicznych szans ratunku? W dodatku z kobietą… A jakim cudem wartownicy zdobyli wódkę, której z całą pewnością nie było w magazynach? Wymuszenie zeznań od innej grupy chłopców dało ten sam rezultat. To przesądziło, że kapitan uwierzył w prawdziwość informacji. — Nie jest źle — zawyrokował po chwili. — Frat żaden wojak. Kobieta się nie liczy. Dzieci — nie obeznane z walką, pewnie się rozbeczały na widok pierwszego trupa. Tylko z tym Polakiem nie chciałbym się tłuc. Chyba on z diabłem w zmowie, że przepłynął ocean… Nowym sygnałem alarmowym było stwierdzenie zniknięcia radiostacji. Stern domyślał się, że obrońcy bunkra zaalarmowali już cały świat i tylko patrzeć nadejścia wrogich posiłków. Przy pomocy radiostacji hydroplanu połączył się ze stanowiskiem dyspozycyjnym mafii w Kapsztadzie. Złożywszy szczegółowy raport, otrzymał wstępne instrukcje oraz polecenie czekania przy aparacie. Za parę minut nadszedł radiogram. Był to rozkaz w następującym brzmieniu: ,,Bez względu na straty własne — zlikwidować obcych na atolu. Po wykonaniu tego zadania natychmiast przerzucić wydobyte już złoto oraz część dzieci na jedną z niezamieszkałych wysp Czagos. Wtedy podać koordynaty wyspy i czekać zbrojnego wsparcia oraz środków transportu. Nie Wydobyte złoto zostawić na dnie laguny. Dzieci, które nie zmieszczą się w hydroplanie — zlikwidować. Szef Trygony, Mr Thule” W chwilę później znów odezwał się sygnał mafii. Dowództwo kazało cierpliwie czekać przy głośniku na instrukcje uzupełniające. Kapitan Stern rozłożył ręce. — Kiedyż wreszcie skończy się ta gadka? Przecież już wiem co mam robić, czas nagli, zaraz przyjdzie nam walczyć nie z tym przeklętym bunkrem, ale z samolotem albo z okrętem. To oczywiste, że naślą na nas jakichś mundurowych drabów w obronie chińskich bachorów. Gdyby ode mnie zależało — wystrzelałbym do nogi to małe tałatajstwo i pryskał póki jesteśmy żywi. Ha, mówi się trudno; służba nie drużba. Swoją drogą. Szef powinien nam cholernie dużo zapłacić za tak niebezpieczną robotę. Drugi radiogram zawierał nazwiska szesnastu chłopców, którzy mają być ewakuowani. Mafia wybrała synów najbogatszych rodzin. Dalej szły instrukcje co do strategii zdobycia bunkra oraz polecenie wykonania wyroku śmierci na trzech strażnikach, którzy oddali się do niewoli. Rozkaz kończyła pogróżka: „Gdyby hydroplan odleciał pozostawiając na wyspie żywego człowieka — kapitan Stern i reszta załogi zostaną solidarnie wystrzelani”. Herszt bandziorów zrozumiał, że aby ocalić głowę musi stanąć na wysokości zadania. Pospiesznie zajął się wcielaniem rozkazu w czyn. Obserwując przez strzelnicę bunkra krzątaninę gangsterów, która sprawiała wrażenie przygotowania hydroplanu do natychmiastowego odlotu, bosman triumfował. — Daliśmy im tęgiego łupnia. Teraz zmiatają gdzie pieprz rośnie. Bojowy animusz Kiwały szczególnie udzielił się chłopcom w bunkrze. Zaczęli wiwatować na cześć zwycięstwa. W takim nastroju radosnego podniecenia jeden z nich zaproponował zrobić wypad i owładnąć hydroplanem. Ralf oświadczył, że to byłaby bezsensowna brawura: hydroplan jest uzbrojony w ciężkie karabiny maszynowe, a może nawet posiada działko. Walka w otwartym polu nie rokuje szans powodzenia. Detektyw powiedział to jakoś oschle, co przykro dotknęło chłopców. Rzeczywiście był silnie rozdrażniony. Tylko on jeden nie podzielał ogólnego optymizmu. Całą uwagę skupił na utrzymaniu sprawnej łączności. Gdy gangsterzy odcięli doprowadzenie zewnętrznej anteny — w gorączkowym pośpiechu zmajstrował z pomocą Betty antenę zastępczą z walającego się drutu i żelaznego łóżka. Uzyskawszy połączenie z Colombo za pośrednictwem „Nefretete”, nadal zakotwiczonej u przeciwległego brzegu sąsiedniej wysepki — naglił o przyspieszenie odsieczy, przedstawiając położenie oblężonych jako krytyczne. Nic to jednak nie dało: cejlońska policja nie posiadała samolotów, zaś lotnictwo wojskowe okazywało zastanawiającą opieszałość i brak odczucia sytuacji. Nagle Betty, która z doktorem Fratem zajmowała posterunek obserwacyjny przy strzelnicach, zbladła jak płótno i zawołała wzburzonym głosem: — Spójrzcie! Popatrzcie co ci nędznicy robią… Wszyscy pchali się teraz do wąskich otworów strzelniczych. Widok był wstrząsający. Gangsterzy szli do natarcia. Każdy pędził przed sobą kilku chłopców powiązanych sznurkami i skulony jak za żywą tarczą podkradał się z bronią gotową do strzału. Brutalnie popychane i bite dzieci płakały w głos, rozcapierzonymi dłońmi instynktownie zasłaniając się przed kulami, które mogłyby się na nie posypać. Wzburzony do głębi, Ralf zawołał: — Właśnie tego obawiałem się najbardziej. Pozamykać klapy strzelnicze! Zabarykadować drzwi! Musimy wytrwać za wszelką cenę; pomoc wkrótce nadejdzie. W pancerne drzwi zaczęły już łomotać uderzenia kilofów. Załoga przygotowywała się gorączkowo do obrony wewnątrz swojej twierdzy. Musieli się liczyć z ewentualnością dojścia do walki wręcz. Z istniejących w bunkrze sprzętów, znalezionego żelastwa i rozmaitych rupieci wznieśli barykadę. Za jej osłoną leżeli teraz wszyscy z bronią w pogotowiu. Mieli nadzieję, że po wyważeniu drzwi któryś z gangsterów przez chwilę wystawi się na strzał. Łatwo było przewidzieć co później nastąpi: łotry znowu będą się chowali za plecami dzieci. — Wtedy wycofamy się do kanału — powiedział Ralf. — Od bunkra oddzielają go stalowe wierzeje z zasuwami po obu stronach. Bandyci pomęczą się przynajmniej pół godziny zanim rozbiją tę przeszkodę. — Jak wykorzystamy ten czas? — spytał Kiwała, który zaczął się domyślać do czego zmierza detektyw. — Betty i Muni, jako dobrzy pływacy, przeprowadzą wszystkich kolejno podwodnym tunelem. Wiecie w jaki sposób dwóch ludzi może przez krótki czas korzystać z jednej butli sprężonego powietrza? Uczyłem was tej sztuczki. — Tak, Ralf — przyznała Betty. — Robiliśmy to kiedyś dla zabawy. — Mnie pan też nauczył niedawno jak to się robi — powiedział Muni. — Teraz wam się przyda ta umiejętność — ciągnął detektyw. Tunel jest długi niespełna dwieście metrów. U jego wylotu rosną gęste, poplątane zarośla namorzyn. Ukryjecie się w nich do zapadnięcia nocy. Potem napompujecie gumową „dingi”, którą Muni właśnie tam schował. Pod osłoną ciemności przeprawicie się na „Nefretete”. — Mówisz cały czas tylko o nas — zawołała Betty, serdecznie zatroskana. — A ty, Ralf? — Na mnie też przyjdzie kolej. Najpierw przeprowadzicie Donalda i jego rówieśników. Potem profesora oraz bosmana. Ja będę ostatni. Betty chciała protestować, ale Ralf dał znak ruchem dłoni, aby tego poniechała. — Korzystam z uprawnień dowódcy — powiedział łagodnie, ale w sposób zamykający dyskusję. Detektyw wiedział, że butle wyczerpały się przynajmniej do połowy w czasie przeprawy z jachtu. Nie sposób było obliczyć ilu ludzi uda się przeprowadzić przy tak szczupłym zapasie powietrza. Dobrze zdawał sobie sprawę, że jego szansę są znikome. — Muni! — szepnął do leżącego obok. — Gdy wypłyniecie pierwszy raz na zewnątrz tunelu, odbierzesz od Betty akwalung i przytaszczysz go z powrotem. Powiesz, że to mój rozkaz. Musisz jej wytłumaczyć, że chodziło mi o oszczędność butli: jeden konwojent zużyje mniej powietrza niż dwóch. Powinna zrozumieć… W drzwiach pojaśniała drobna szczelina, która niepokojąco zaczęła się wydłużać. Kilofy łomotały ze zdwojoną zawziętością. — Czas nadać ostatnie wezwanie — powiedział Ralf z determinacją. Od kiedy gangsterzy przystąpili do rozwalania drzwi bunkra, detektyw przerwał łączność z „Nefretete” i z Colombo: na fali 216 cm co pół minuty rzucał w eter umówiony sygnał: Planetoid Beta! Uwaga, Planetoid Beta! SOS! SOS! SOS! Oprócz Muniego, który był obecny przy rozmowie Ralfa z tajemniczym buddyjskim mnichem — nikt z obecnych nie pojmował o co chodzi. Z zadziwieniem i jakąś nie sprecyzowaną otuchą, opartą tylko na zaufaniu jakie wzbudzała osoba komendanta obrony — wsłuchiwali się w to dziwne wezwanie. — Sądzę, że tylko on mógłby jeszcze zdążyć z odsieczą — powiedział Ralf zagadkowo. Odbiornik milczał jak zaklęty. Kilofy dudniły w drzwi. Szpara powiększyła się już znacznie. — Planetoid Beta! — rozpaczliwie powtórzył Ralf. — Potrzebujemy natychmiast waszej pomocy. SOS! SOS! SOS! W głośniku coś trzasnęło i popłynął z niego spokojny głos Lin–Lin–su: — Słyszę was dobrze. Dokładnie podajcie miejsce swego pobytu. Przechodzę na odbiór. Ralf szybko przekazał współrzędne i charakterystykę Atolu Trydakny. Lapidarnie wyłuszczył w jakim niebezpieczeństwie się znajdują. Raptem zapadła złowróżbna cisza. — Halo, halo — kilkakrotnie powtarzał Ralf w najwyższym podnieceniu. — Słyszę — powiedział ten sam głos. — Chwileczkę… Obecni odnieśli wrażenie, że ich rozmówca nad czymś się zastanawia. Chińczyk więcej się nie odezwał. Zamiast niego usłyszeli miękki kobiecy głos: — Wytrwajcie jeszcze kilka minut. Przychodzimy wam z pomocą. LATAJĄCY SPODEK Około pięciuset mil morskich na północ od Atolu Trydakny, u przeciwległego krańca archipelagu Malediwów — major Mac Carthy wciąż jeszcze wahał się co wybrać: zdradę czy dalszą niewolę. Wcześniej doszedł do stanowczego przekonania, że trzecie wyjście, aż się narzucające jako najprostsze, jest przed nim zamknięte. Po wizycie kapitana Williamsa rozważał ewentualność napisania do swojej centrali o położeniu w jakim się znajduje z wyłuszczeniem losów powierzonej mu „przesyłki specjalnej” i chęcią odebrania jej z pomocą przydzielonych mu agentów. W miarę upływu czasu i intensywnych przemyśleń — nadanie sprawom takiego biegu wydawało się jednak niedorzeczne. Z pewnością zostałby natychmiast wykupiony z rąk Rafika. Co dalej wszakże? Przypominał sobie świdrujący, lodowaty wzrok przełożonego, pułkownika Ankera — i wtedy odechciewało mu się wszystkiego. Dobrze pamiętał jak nieswojo czuł się, ilekroć pukał do gabinetu „szarej eminencji”, choć nigdy nie spotkał się z naganą. Jego koledzy zupełnie podobnie reagowali na służbowe kontakty z szefem. Powszechnie wiedziano, iż jest w stanie zniszczyć każdego z podległych mu oficerów na podstawie byle wyimaginowanego podejrzenia. A tu, w wypadku majora, chodziło przecież o karygodne zaniedbanie sprawy najwyższej wagi. Mac Carthy doszedł do wniosku, że nie może stanąć przed obliczem pułkownika po prostu dlatego, iż nie jest w stanie dość przekonywająco usprawiedliwić się z pozostania w Adenie. To, że Williams mógł wsypać mu jakiś narkotyk do kawy, nie było żadnym wytłumaczeniem się. Samo pójście do spelunki Alego zamiast pilnować na statku drogocennego bagażu, rzucało na niego poważny cień. Jak miał to usprawiedliwić? Załatwianiem prywatnych interesów? Randką z piękną Fatimą? Chybiało więc celu wyznanie prawdy podkoloryzowanej zmyśleniem, że major rozpoznał w Williamsie kogoś, kto kręcił się obok niego w lokaliku portowym w Adenie. Innej wersji nie mógł wykombinować, bo nie wiedział kiedy i w jaki sposób angielski kapitan zdobył ze statku tajną broń. Wszystko to było powodem, dla którego jeniec arabskiego watażki grał na zwłokę, wymigując się od napisania listu do swojego dowództwa, czego żądał coraz natarczywiej Rafik Gallandu. Doszło do tego, że atolouveri, straciwszy cierpliwość, sięgnął do bardziej radykalnych metod podsuniętych mu ogólnikowo przez Williamsa. Wezwawszy majora, zelżył go i skopał, a potem kazał przywiązać do pala na pustym placu przed swoim namiotem. Wystawiony na żar tropikalnego słońca, Mac Carthy omdlewał z wyczerpania i pragnienia. Tymczasem Rafik dzielnie popijał whisky na oczach nieszczęśnika, częstując go stekiem kąśliwych drwin i obelg, coraz bardziej niesmacznych w miarę opróżniania kolejnych czarek. Gdy kacykowi zaszumiało już w głowie całym oceanem, ruszył w stronę majora i do utraty przytomności skatował go szpicrutą. Chłodna wieczorna bryza chwilowo ocuciła zmaltretowanego jeńca. Wtedy zdał sobie sprawę, że nie przetrzyma jeszcze jednego takiego dnia. Załamany, nie widział innego wyjścia jak wydać tajemnicę rezydentowi Intelligence Service z Minikkoj, byle tylko wydostać się z niewoli zbuntowanego Araba. Rafik zdążył już wszakże upić się jak bela, więc jakiekolwiek pertraktacje z nim były niemożliwe. Pozostawało czekać aż wytrzeźwieje. Wtem na tle czerwonej łuny zachodu ukazał się na niebie srebrzysty krążek, który rósł w oczach z niesłychaną szybkością. Po krótkiej chwili dziwny dyskowaty pojazd zawisnął nieruchomo nad jego głową. Mac Carthy wiele naczytał się w prasie o latających spodkach. Niektóre publikacje zawierały zdjęcia tych fenomenów. Nie traktował jednak serio plejady podobnych enuncjacji. Dopiero tym razem mógł śledzić własnymi oczami nadlecenie takiego właśnie wehikułu i podziwiać jego zdumiewającą sprawność, szczególnie pod względem szybkości hamowania — urągającej wiedzy majora o prawach przyrody i wytrzymałości ludzkiego organizmu na działanie olbrzymich przyspieszeń. Aparat drgnął, płynnie zatoczył niewielkie koło i osiadł tuż przed słupem. Towarzyszył temu jedynie cichy buczący dźwięk spowodowany wibracją metalowej powłoki. Trzej strażnicy, którzy pilnowali jeńca mimo iż był przytwierdzony powrozem do słupa — wrzasnęli i uciekli na widok lądującego dziwadła. Rafik Gallandu wstał z szerokiej ławy, przetarł oczy, a uznawszy zjawę za dalszy ciąg przyjemnych halucynacji alkoholowych, zamachał rękami i zataczając się poszedł w kierunku namiotu swoich kobiet. W okrągłym otworze dysku ukazał się stary Chińczyk w kombinezonie lotniczym. Lekko utykając na lewą nogę, podszedł do jeńca. — Major Mac Carthy, nieprawdaż? — Rzeczywiście, tak brzmi moje nazwisko. Komu zawdzięczam to niespodziewane wybawienie? Zamiast odpowiedzi, Chińczyk szybko poprzecinał więzy i ruchem ręki wskazał oswobodzonemu wejście do pojazdu. W jego wnętrzu major, ujrzał drugiego, młodego i smukłego pilota w takim samym stroju. Otwór zasunął się bezszelestnie. Pilot i nawigator zasiedli przy pulpitach sterowniczych pełnych różnorodnych dźwigienek, przełączników i guziczków. Jako inżynier–lotnik, major Mac Carthy do tego stopnia zafascynowany był pojazdem, w którego wnętrzu znalazł się jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, że na chwilę zapomniał o sobie, o swej tragicznej sytuacji sprzed minuty zaledwie. Chłonął dziwne otoczenie — świat techniki tak odrębnej od znajomych mu konstrukcji samolotowych, że mógł się zdawać tworem nieznanej’ epoki bądź nieznanej cywilizacji. Nie znajdując odpowiedzi na gruncie nauk, major poszukiwał jej w baśniowych ogrodach fantazji, błyskawicznie przypominając sobie wątki rozmaitych utworów science fiction o podróżach ludzi przeszłych i przyszłych epok oraz o najazdach gości z nieba. Nagle wzięło w nim górę zaciekawienie faktycznym stanem tego, co go otacza: zagadką funkcjonowania statku przestrzeni, który z niewiarygodnym przyspieszeniem nadleciał nad wysepkę Rafika, a teraz w kilka sekund, niczym pocisk armatni, wzbił się do pułapu wysokich obłoków. Major uznał za najbardziej niepojęte, że nie odczuwa żadnego przeciążenia; według fundamentalnych praw fizyki — powinno było rozmiażdżyć ludzi siedzących w pojeździe. Wprost przeciwnie, czuł się jakoś nienaturalnie lekko. Kiedy wychylił się z fotela, by dyskretnie podpatrzeć działanie urządzeń sterowniczych — raptownie pojął, że koziołkuje w powietrzu. Odbił się lekko od sufitu, wykonał dwa prawidłowe salto mortale i miękko spłynął na pulpit młodego nawigatora. Ten paroma lekkimi klapsami zapędził unoszącego się majora do fotela i przytwierdził go pasami. — Proszę unikać gwałtownych ruchów i nie próbować wstać — powiedział. Pierwszy raz w życiu doświadczając na sobie stanu nieważkości, Mac Carthy był oszołomiony doznanymi wrażeniami. Spostrzegł, że buty obu członków załogi mają na podeszwach przyczepy z magnesów pozwalające im chodzić po metalowej podłodze kabiny. — Latający spodek — jak major nazwał w myślach ten dziwny statek — przebiwszy kilka najwyżej sunących obłoków, był już tak wysoko, że rojowisko wysepek Malediwów i Lakkadiwów wyglądało jak nieregularne pasma punkcików oddzielone nikłą przerwą między oboma archipelagami. Na zachód rozciągał się bezmiar oceanu, na wschód widoczny był rozległy cypel Półwyspu Indyjskiego aż po Zatokę Bengalską i nieregularny owal Cejlonu, gdzieniegdzie zniekształcony kłębowiskami chmur. Major zdał sobie sprawę, że znajduje się sto albo więcej kilometrów nad poziomem morza. — Czyżbyśmy opuszczali rodzinną planetę? — pomyślał z mieszanymi uczuciami zachwytu i niepokoju. , Choć ani przez chwilę nie odczuł niemiłych skutków przyspieszenia, dobrze znanych mu jako pilotowi odrzutowców; pojmował, że leci kilkakrotnie szybciej niż rozchodzi się głos w powietrzu. Popatrzywszy wokoło stwierdził, iż widnokrąg nie rozszerza się już. A więc stali w miejscu. — Bez żadnych wrażeń zahamowania tak olbrzymiej prędkości! — zadziwiał się zgoła niepojętym funkcjonowaniem spodka. Tymczasem nawigator zdjął kask lotniczy i długie krucze włosy rozsypały mu się po plecach. Subtelne podobieństwo w rysach twarzy starego Chińczyka i tej dziewczyny o delikatnej wschodniej urodzie uświadomiły majorowi, że ma przed sobą ojca i córkę. Mac Carthy nie był jednak teraz usposobiony do podziwiania kobiecej urody. Nagle pomyślał o swoim nowym położeniu. Wydało mu się oczywiste, że znowu jest w niewoli. Ale czyjej, tym razem? Nie bardzo wiedząc jak zagaić indagacje by uzyskać jakiekolwiek wyjaśnienia, zapytał ostrożnie: — Czy jesteście… przybyszami z innej planety? Córka Lin–Lin–su pokazała w uśmiechu dwa rzędy śnieżnobiałych zębów. — Na razie latamy w obrębie Ziemi. Mamy tyle kłopotów i zmartwień z naszym starym globem, że zwiedzanie Kosmosu odłożyliśmy do spokojniejszych czasów. Tymczasem pilot podniósł się z fotela przy pulpicie, zdjął z półki niewielką czarną plastikową skrzyneczkę z paroma kondensatorami i postawił ją na podłodze przed swoim pasażerem. — Do rzeczy, majorze Mac Carthy — powiedział Chińczyk. — Zechce mi pan wyczerpująco naświetlić do czego służy i jak działa ten aparacik, który nieopatrznie zostawił pan w swej kajucie na „Rose Marie”. Gdyby major ujrzał nagle egzotyczne krajobrazy obcej planety i upiornie dziwaczne zastępy jej gospodarzy, albo las karboński sprzed trzystu milionów lat — mniej by się zdumiał niż widokiem swojej „przesyłki specjalnej” w rękach zagadkowej pary Chińczyków. Pierwszą jego myślą było: — Odzyskać tę stratę za każdą cenę. Natychmiast zdał sobie sprawę, że to jest zupełną mrzonką. Znajdował się ponad stratosferą, w latającym spodku, całkowicie zdany na łaskę i niełaskę jego pilotów. Chcąc zyskać na czasie, zapytał: — W jaki sposób zdołał pan to odebrać Williamsowi? — Nie znam takiego człowieka — spokojnie odparł pilot. — Proszę nie zbaczać z tematu i udzielać rzeczowych odpowiedzi. Aby pan nie sądził, majorze, iż to wszystko się panu roi pod wpływem mocnych przeżyć w arabskiej niewoli — mogę przypomnieć Aden i spelunkę Alego Ben Mustafy Omara. Gdyby pan tam nie zasnął twardo nad stołem, wypadki potoczyłyby się inaczej. Faktem jest, że aparat „FH” znalazł się w moich rękach. Pan również, majorze. Najrozsądniej pan postąpi wyznając mi bez ogródek całą prawdę. Tortury głodu i pragnienia, jakie Mac Carthy przeżył na oceanie, a potem poniżenia w arabskiej niewoli sprawiły, że jego aspiracje wydatnie zmalały. Dosyć już miał poniewierek. Pomyślał z goryczą, że jest gotów sprzedać się każdemu, kto wybawi go z tego pasma kłopotów. Oczywiście powinien mu suto zapłacić. Tymczasem Lin–Lin–su wyjął z tej samej plastykowej skrzyneczki rulon map i rozwinął je przed jeńcem. Prezentowały wschodnie obszary Chińskiej Republiki Ludowej. Wzdłuż jej linii brzegowej oraz południowej granicy z Półwyspem Indochińskim rozmieszczone były liczne czerwone kółka — przypuszczalnie bazy, z których w razie konfliktu miała zostać użyta tajna broń amerykańska. — W jaki sposób plany załączone do tego aparatu wiążą się z jego przeznaczeniem? — spytał Lin–Lin–su, utkwiwszy w majorze przenikliwy wzrok. Mac Carthy odpowiedział pytaniem: — Co otrzymam za te informacje? — Wolność — wyjaśnił Lin–Lin–su. — Jeśli… ma pan jeszcze możność z niej skorzystać. Jeżeli nie, to mogę pana jako fachowca zatrudnić u nas, w warunkach odosobnienia ale dobrobytu i zupełnego bezpieczeństwa. Major milczał, pogrążony w najczarniejszych refleksjach. Z jego twarzy emanowała złość. — To pan mnie tak szpetnie urządził! — nagle wybuchnął histerycznie. — Oczywiście pan wsypał mi w Adenie narkotyk do kawy. — Tak było istotnie — odparł Chińczyk z kamiennym spokojem. — Ale mów pan ciszej. Tu w niebie, dalekim od mórz i lądów, twarzą w twarz z gwiazdami i słońcem, trzeba umieć nerwy trzymać mocno w garści. — A więc dobrze — powiedział Mac Carthy. — Przyjmuję pierwszy wariant pana propozycji. Praca w niewoli, dla obcych, nie odpowiadałaby mi zupełnie. Wyjaśnię panu wszystko i chcę być wolny. Ale wyjaśnię nie tutaj. Zawiezie mnie pan do Australii, gdzie mam przyjaciół. Głęboko w stepie, niewielka farma owiec na odludziu. Tam się ukryję. Czy może mnie pan odstawić tak daleko? — Za kilka minut dotrzemy na miejsce — niedbale stwierdził pilot. — Poza tym będą mi potrzebne pieniądze — ciągnął major z nagłym ożywieniem. — Dużo pieniędzy… Lin–Lin–su spojrzał na niego z ukosa i szybko uciął nowy temat. — Nie będziemy się targowali. Dostanie pan dość by się tam jakoś urządzić. Jednak wysokość kwoty ja sam określę. Jeżeli panu nie dogadzają te warunki, to w każdej chwili służę odwiezieniem tam skąd pana zabrałem. Ciarki przeszły majorowi po skórze na wzmiankę o perspektywie dostania się z powrotem w ręce zbuntowanego kacyka. — Byle tylko nie to — pomyślał. Zapytał z wahaniem: — Czy mogę mieć pewność, że nikomu nie zdradzi pan miejsca mego pobytu? — Ani trochę mi nie zależy by pańscy szefowie się dowiedzieli o losach pana oraz tego aparatu — Chińczyk wzruszył ramionami. — Jeszcze jedno — nieśmiało podjął major. — Chcę uzyskać poręczenie, że w jakimś przystępie emocji nie wywrze pan zemsty na mojej osobie nawet gdyby się okazało, że ta niepozorna skrzyneczka jest najbardziej perfidnym narzędziem totalnej zagłady jakie wymyślił człowiek. Notabene, wynaleźli ją pańscy rodacy — chińscy uczeni z obozu Czang– Kai–szeka. Ja konwojowałem przesyłkę z rozkazu moich zwierzchników. — Udzieliwszy potrzebnych mi informacji, będzie pan wolny — zapewnił Chińczyk. — Nigdy więcej nie zakłócę pańskiego osobistego spokoju. Z odbiornika stojącego w rogu kabiny niespodziewanie padły słowa, stłumione odległością: — Planetoid beta! Potrzebujemy natychmiast waszej pomocy. SOS! SOS! SOS! Pilot szybko nałożył słuchawki i przycisnął wzmacniacz. Spokojnie oznajmił: — Słyszę was dobrze. Podajcie ściśle, gdzie się znajdujecie. Przechodzę na odbiór. Major Mac Carthy pilnie przysłuchiwał się rozmowie, ale nie umiał skojarzyć jej z żadnymi posiadanymi wiadomościami. Jakaś załoga oblężona w bunkrze rozpaczliwie prosiła o ratunek. Z współrzędnych geograficznych, jakie określił energiczny męski głos rozmówcy łatwo było wywnioskować, że chodzi o którąś z wysepek archipelagu Malediwów, kilkaset kilometrów na południe od atolu Rafika Gallandu. Niezależnie od włączenia magnetofonu, Lin–Lin–su pospiesznie wynotował dane o położeniu Atolu Trydakny, jego charakterystykę oraz umiejscowienie bunkra obrońców. Tym sposobem chciał uniknąć potrzeby odtwarzania rozmowy z taśmy. Złościło go, że wezwanie o pomoc dostał akurat teraz, kiedy porwał majora Mac Carthy’ego i mógł wreszcie rozwikłać tajemnicę nowej broni, która i pasjonowała go i niepokoiła. Koniecznie pragnął dotrzymać obietnicy danej Ralfowi. Na wydobyciu pięćdziesięciu chińskich dzieci z groźnej opresji też serdecznie mu zależało. W tej sytuacji, oficer amerykańskiego wywiadu był bardzo niewygodnym pasażerem. Lin–Lin–su doskonale rozumiał, że nie powinien mieć świadka interwencji swojego statku przestrzeni bądź co bądź na obcym terytorium. Ponadto, gangsterzy dysponowali uzbrojonym hydroplanem; nie chciał narażać życia córki w walce, która wydawała się nieunikniona. Rozważał to wszystko z maksymalnym pośpiechem. Równocześnie przechwytywał myśli dziewczyny. Telepatyczne umiejętności, których nie mógł rozwinąć w pertraktacjach z wrogami — i dlatego w ogóle go nie wsparły w rozmowie z majorem — zależały od stopnia zażyłości, więzi duchowych i wzajemnego zrozumienia. Z córką, która była dla niego najbliższym człowiekiem na świecie, nieraz toczył długie dialogi nie wypowiedziawszy ani słowa. Obecnie było mu to bardzo pomocne. Lin–Lin–su, człowiek o silnej woli i szybkich decyzjach — teraz wyjątkowo wahał się jak postąpić. Z tym większą satysfakcją powitał sprecyzowane stanowisko córki w tej sprawie, pozbawione rozterek i wątpliwości. — Tak, to moja szkoła — pomyślał z ojcowską dumą. — Niech ma przyjemność sama zadecydować. Podsunął mikrofon dziewczynie, która powiedziała bez namysłu: — Wytrwajcie jeszcze kilka minut. Przychodzimy wam z pomocą. Pilot ogarnął córkę czułym spojrzeniem. — Hua–lan — powiedział na głos — musisz mi teraz oddać pewną przysługę. Wysadzę ciebie i majora na jednej z małych bezludnych wysepek, jakich pełno na tym archipelagu, i polecę załatwić pilną sprawę. To potrwa kwadrans, najwyżej dwadzieścia minut. Przez ten czas będziesz pilnowała naszego jeńca. Jesteś przecież odważną dziewczyną i doskonale umiesz obchodzić się z bronią. — Bądź spokojny, ojcze — zapewniła Lin–Hua–lan. — Dam sobie radę. W chwilę później dysk wylądował na samotnym atolu porośniętym palmami kokosowymi. Do pnia jednej z nich Chińczyk mocno przywiązał majora sizalową linką. Jeniec poddał się biernie tym zabiegom. — Gdyby próbował uwolnić się z więzów, palnij mu w łeb — powiedział ostentacyjnie Lin–Lin–su, wręczając dziewczynie nabity rewolwer. Raz jeszcze ogarnął córkę zatroskanym spojrzeniem, zamknął hermetyczny właz pojazdu i lotem koszącym pomknął za widnokrąg. CIOS SPADŁ NIESPODZIEWANIE Szczelina w drzwiach bunkra powiększyła się już na tyle, że gangsterzy mogli użyć łomów do podważenia. Pod naporem ramion pancerna płyta zaczęła się wyginać. — Wszyscy do śluzy! — zakomenderował Ralf. — Zabierzcie z sobą skrępowanych strażników i skrzynki amunicji. Betty oraz Muni — już się przygotowujcie do natychmiastowego zejścia pod wodę. W szparze ustępujących drzwi ukazała się żylasta dłoń ściskająca rewolwer. Ralf niezwłocznie posłał tam serię z pistoletu maszynowego. Za drzwiami rozległ się gwałtowny, przeraźliwy krzyk, ręka wypuściła broń i z wysiłkiem cofnęła się spływając krwią. Kilofy znowu załomotały z natarczywym pośpiechem. Nagle wyłamane zamki puściły i wionęło świeżym, ciepłym powietrzem. Ralf cofał się do śluzy ostatni, i siarczyście ostrzeliwał wejście, by zyskać na czasie i powstrzymać gangsterów przed wtargnięciem do bunkra. Była to również ostatnia szansa zadania im dalszych strat. Wtem rozdzwonił się wstrząsający, przeciągły płacz dzieci. Zaraz potem dwóch malców, brutalnymi kopnięciami wepchniętych do środka, padło u progu na kolana, rozpaczliwie zasłaniając się rączkami. Ralf momentalnie poderwał do góry lufę pistoletu i przerwał ogień. — Obrzydliwe tchórze! — zaklął. — Znowu kryją się za plecami dzieci. Niespodziewanie zaterkotały ciężkie karabiny maszynowe. Po pierwszej serii nastąpiła druga, potem trzecia i czwarta. Rozległy się jęki, okrzyki wściekłości, wreszcie zapadła martwa cisza. — Halo, halo! Załoga bunkra! — odezwał się w odbiorniku bardzo wyraźny, spokojny głos Lin–Lin–su. — Bez żadnych obaw możecie wyjść na zewnątrz. Z nastaniem pierwszego zamieszania i strzelaniny — Ralf polecił Betty i Muniemu wstrzymać się z zejściem pod wodę. W bunkrze nie brakowało więc nikogo z załogi. Gdy teraz opuścili schron, ze zdumieniem rozejrzeli się wokoło. Na wprost wejścia spoczywał nieruchomo w powietrzu metalowy dysk, lśniący pod promieniami słonecznymi, dziwnie podobny do zdjęć latających spodków, publikowanych w prasie. Pod ścianą walały się trupy kilku gangsterów. Reszta stała z podniesionymi rękami i z wyrazem tępego osłupienia na twarzach. Z ruchomej pancernej wieżyczki, która wysunęła się z wierzchniej kopuły dysku, zaglądały im w oczy lufy sprzężonych karabinów maszynowych i szybkostrzelnych działek. Z otwartego włazu lekko wychyliła się uśmiechnięta twarz Lin–Lin–su. — Jak się masz, Ralf. Odstąpcie dziesięć metrów w prawo, żebym was nie miał na jednej linii z jeńcami. — A wy — rozkazał bandytom — złóżcie broń i amunicję na jedno miejsce, a potem odsuńcie się stamtąd. Szybko! Kiedy gangsterzy w obłędnym pośpiechu spełnili to żądanie, Chińczyk zwrócił się do Ralfa: — Zrewidujcie ich i mocno zwiążcie sznurami, póki was ubezpieczam. Czterech skrępowanych drabów podzieliło los swoich kompanów leżących w bunkrze. Gdy załoga ukazała się znowu, detektyw zawołał: — Przyjacielu, zdążyłeś w samą porę! Po raz drugi uratowałeś mi życie. — Nie ma o czym mówić — odparł Lin–Lin–su. — Dobrze pilnujcie tych łotrów. Kogo mam zawiadomić aby was wszystkich zabrano z tej Wyspy Robinsona? — Dziękujemy — odparła Betty. Kanonierka z Colombo już w drodze. — Czy to cała banda? — spytał Chińczyk. Jakby w odpowiedzi, z głębi laguny rozległ się ryk silników lotniczych. Nie mogąc przekrzyczeć hałasu, Betty i Ralf wymownie wskazali w tamtą stronę. — Wszyscy do bunkra! — zakomenderował Lin–Lin–su przez silny mikrofon. Kapitan Stern, który przez cały czas walki bezpiecznie siedział z pilotem w hydroplanie, teraz myślał o ratowaniu własnej skóry. Przy okazji koniecznie chciał się zemścić. Tuż po starcie zauważywszy, że przed rozwalonymi drzwiami betonowych umocnień nie ma nikogo z obrońców, a w pobliżu wisi przerażający, bo zagadkowy aparat — plunął serią z dwóch ciężkich karabinów maszynowych w kierunku gromadki chińskich dzieci stojących nieco dalej. Jeden z chłopców, trafiony w nogę, zaczął głośno krzyczeć. Herszt bandytów nie docenił możliwości technicznych jakie kryła tajemnicza odsiecz. Lin– Lin–su, poruszony do głębi salwą w kierunku dzieci, precyzyjnie obrócił kopułę dysku w miejscu, nakierowując lufy trzech działek bokiem na nadlatujący hydroplan. Zahuczała seria szrapneli i cel, rozłamany w pół, zwalił się ciężko na koralowe skałki wyspy. Spodek zawisnął nad szczątkami maszyny i wypuściwszy fioletową strugę ognia, stopił je z podłożem. Wróciwszy przed bunkier, Chińczyk, nadal nie lądując, krzyknął na obrońców. Gdy wyszli, oznajmił: — Macie zupełny spokój. Unicestwiłem ten wrak, aby przypadkiem któryś żywy bandyta was nie ostrzelał. Na mnie już wielki czas. — Jak to, nasz zbawco, nie wychyli pan z nami toastu zwycięstwa? — zawołał Kiwała. — Bardzo chętnie, ale nie w tej chwili, przyjaciele. Właśnie załatwiam nadzwyczaj pilną sprawę. Cicho zasunął hermetyczne drzwiczki włazu i ujął w dłonie stery. Kosmostat leciutko zakołysał się i ku niesamowitemu zdumieniu obecnych, nie nabierając rozpędu, z chyżością kuli armatniej pomknął na północ. Lin–Lin–su bez trudności odnalazł wysepkę, na której zostawił majora Mac Carthy’ego pod strażą swej córki. Dokładnie zapamiętał położenie wysmukłej samotnej palmy, do której przywiązał jeńca. Stała teraz tak samo, opodal większej grupy podobnych palm kokosowych; nie było tam jednak żywego ducha. Nadleciawszy zupełnie blisko, Chińczyk zauważył z przerażeniem strzępy sizalowej linki, którą przytroczył jeńca do kłodziny. Wzbił się paręset metrów i wtedy zamarł z wrażenia: po zawietrznej stronie atolu, niedaleko brzegu stał wynurzony okręt podwodny, właśnie dopłynęła do niego gumowa „dingi”, w której siedziało kilka osób. Pilot przywarł do szkieł teleskopowych wmontowanych w wieżyczkę. Jego niepokój zamienił się w rozpacz: w grupie marynarzy przesiadających się na pokład okrętu dojrzał Hua–lan i Mac Carthy’ego. Major zauważył kosmostat, gdyż nerwowo wskazywał ręką w jego stronę, najwidoczniej przynaglając do pośpiechu. Nie mogąc zaatakować okrętu, na którym znajdowała się jego córka — Lin–Lin–su patrzył z desperacją jak luki zatrzasnęły się za Hua–lan i po chwili została na powierzchni morza tylko pusta gumowa łódka, kręcąca się wirze wodnym. Miotany bezsilnym gniewem, Chińczyk na oślep pognał w górę. Twarz miał zastygłą z bólu, a dłonie zaciskały się kurczowo na sterach. Do oporu wcisnął akcelerator przyspieszenia. Kosmostat jak pocisk przebił drobny biały obłoczek; w chwilę później na ciemnogranatowym tle błysnęły pierwsze gwiazdy aż wyroiły się w komplecie, a niebo powlokła aksamitna czerń. Pojazd mknął jeszcze krótką chwilę, jakby kierujący nim człowiek chciał uciec od nieszczęścia, które go spotkało. Stanąwszy wysoko w jonosferze, Lin–Lin–su zapatrzył się w bezkres oceanu. Tam gdzieś płynął pod wodą złowrogi okręt i uwoził Hua–lan w nieznane. Cios poraził go jak grom: dzielna Hua–lan, radość i duma jego życia, znalazła się w mocy wroga. Lin–Lin–su usiłował skupić myśli. Jak mógł do tego dopuścić? Czemu nie przewidział i w porę nie zapobiegł nieszczęściu? Może nazbyt ufając swym sukcesom, popadł w zarozumiałość i pychę… Gorzkie wyrzuty, jakie sobie czynił, nie mogły jednak zmienić faktu, że jego ukochana córka została uprowadzona, a on nawet nie wie dokąd. Lin—Hua–lan była prawą ręką ojca we wszystkich poczynaniach. Uczestniczyła w długich i żmudnych pracach poprzedzających budowę grawilotu — znała więc nie tylko zasadę funkcjonowania pojazdu, co było kluczową tajemnicą całej sprawy, ale również najdrobniejsze szczegóły konstrukcji. Lin–Lin–su doskonale wiedział, że żadna siła nie wydobędzie z jego córki tych informacji. Tym większe groziło jej niebezpieczeństwo: major Mac Carthy, chcąc się zrehabilitować przed wywiadem amerykańskim z zaprzepaszczenia powierzonego mu prototypu doniosłej tajnej broni — przecież się nie cofnie przed żadnym podstępem ani okrucieństwem by posiąść dokumentację tego fascynującego aparatu jonosferycznego, który otwierał zupełnie nowe perspektywy technicznych możliwości — dla postępu cywilizacji albo dla wojny, zależnie kto się tym zajmie. Lin–Lin–su dalby wiele, aby móc cofnąć czas i znowu 1 przebywać razem z córką w wymarzonej podniebnej pracowni wśród śnieżystych wierzchołków Himalajów. W klasztornych celach i korytarzach wykutych w skałach majestatycznej Parbat Devi — Góry Bogów, czuł się zawsze spokojny i bezpieczny. Tam przeżył lata szczęścia i osiągnął wielki triumf. Oczami wyobraźni znów ujrzał pooraną zmarszczkami twarz przełożonego zakonu Białych Braci — swego „guru” i przyjaciela, wiekowego Sithu Maha Pandita. Jak ongiś, posłyszał znowu jego cichy melodyjny głos, wydobywający się z wyniszczonego postami ciała: Om mani padme hum — w kwiecie lotosu spoczywa klejnot. Wysoko, u granic przestrzeni międzyplanetarnych, Lin–Lin–su pogrążył się w kontemplację. Zobaczył siebie jako małego chłopca biegającego, po pokładzie ojcowskiej dżonki, z drewnianym klockiem uwiązanym na plecach. W ten sposób chińscy wodniacy zabezpieczają dzieci przed utonięciem. Ojczyzną jego była wielka mętna rzeka Jangcy oraz pływające po niej miasta łodzi i barek. Potem, w klasztornej szkole pędzelkiem maczanym w tuszu pokrywał karty papieru zawiłymi znakami. Kiedyś zaszedł, już nie pamiętał po co, do biblioteki w europejskiej dzielnicy Nankinu. Zdumiał się tam nieprzebranym mnóstwem książek. Wtedy tak mocno, jak niczego w świecie, zapragnął poznać je wszystkie. W szkole misyjnej nauczono go czytać i pisać po angielsku. Odtąd z zapamiętałym uporem wiele godzin dziennie przesiadywał w czytelni. W tym czasie kraj ogarnęła wojna. Przeżył bombardowanie miasta i wielki pożar, który strawił zarówno bibliotekę jak i jego rodzinną dżonkę. Patrzył przez łzy na martwe osmalone ciała najbliższych, spływające z nurtem wielkiej rzeki. Na poły utopionego, ogłuszonego wybuchem pocisku wyłowił z wody oddział powstańczy. Przez pewien okres będąc dzieckiem pułku, wśród forsownych marszów przewędrował góry i doliny Mandżurii. Znowu napatrzył się walk, okrucieństw, cierpień i śmierci. Wreszcie z grupą innych bezdomnych sierot wysłano go do Moskwy. Tu kontynuował naukę, a po kilku latach został przyjęty na uniwersytet. Pociągała go fizyka, szczególnie zaś najmłodsza jej gałąź — nukleonika. Zetknął się też z grupą radzieckich uczonych rozważających teoretyczne problemy przyszłej, na razie wciąż niedosiężnej astronautyki, pod kierunkiem światowego prekursora tych wspaniałości, Konstantego Ciołkowskiego. Jednak nauka, której oddał się z całą żarliwością, nie oderwała go od życia i nie ostudziła młodzieńczego serca. W czasie studiów zakochał się w asystentce jednego ze swych profesorów, pięknej Gruzince — Aliko. Zyskawszy wzajemność, pojął ją za żonę. Oboje z zapałem pogrążyli się w badaniach promieniowania kosmicznego. Chcąc sprawdzić pewne własne koncepcje doświadczeniami na znacznych wysokościach, przy poparciu uczelni udali się w Himalaje. Poszukując dogodnego miejsca na założenie skromnej placówki badawczej, dowiedzieli się od miejscowych Szerpów o klasztorze Białych Braci położonym wysoko wśród wiecznych śniegów i lodowców. Postanowili dotrzeć tam, na przekór wszelkim trudnościom. Dwa tygodnie wspinali się po urwistych zboczach z kilkoma tragarzami. Już blisko celu runęła wprost na nich potężna lawina śniegowa. W ostatniej chwili Lin–Lin–su pochwycił Aliko i przywarł z nią do nieco osłoniętego skalnego występu. Z długiego omdlenia ocknęli się w murach klasztoru Białych Braci. Wtedy okazało się, że mnisi przez lornetki śledzili zbliżającą się wyprawę i zauważywszy katastrofę, pospieszyli z pomocą. Para młodych badaczy znalazła tu wyśmienite warunki twórczej pracy. Przełożony zakonu — Sithu Maha Pandit czyli Joga; Wielkiej Nauki, szczególnie ich sobie upodobał i otoczył najtroskliwszą opieką. Koleje losu tego świątobliwego męża były równie wyjątkowe jak i zakon Białych Braci, który założył. Urodził się w Kaszmirze jako syn maharadży — jednego z udzielnych książąt indyjskich. Nieprzebrane bogactwa rodzinne pozwoliły mu w latach młodzieńczych zwiedzać szeroki świat. Studiował w Paryżu i Londynie, uzyskując kilka tytułów naukowych. Po śmierci ojca poświęcił się kulturalnemu i gospodarczemu rozwojowi swego małego państewka. Zakładał szkoły i szpitale, zbudował pierwszą zaporę wodną na tych terenach i zelektryfikował kilkadziesiąt górskich osiedli. Przejęty doktryną buddaizmu, poświęcił się filozoficznym medytacjom. Ani trochę nie przestawała go jednak frapować współczesna nauka oraz nowożytna światowa literatura i sztuka. W jego zasobnej bibliotece pisma Buddy sąsiadowały z „Elektrodynamiką ciał poruszających się” Einsteina, zaś „Gilgamesz” i „Ramajana” z dramatami Szekspira oraz powieściami Balzaka i Tołstoja. Dożywszy późnej starości przekazał władzę postępowemu parlamentowi. Poczuł się lekki i wolny, porzucił pałac i ruszył przed siebie. Zgodnie ze staroindyjskimi tradycjami, ten feudalny władca pochodzący z najwyższej kasty braminów, „dwakroć urodzony” — przywdział teraz szaty ubogiego pielgrzyma by przemierzać kraj z żebraczą miseczką w dłoni. Szeroko i daleko zasłynął jako „sithu” — mędrzec, asceta, joga. Niebawem zgromadziwszy liczne rzesze uczniów zachwyconych jego naukami, założył u podnóży Himalajów pustelnię i „leśny uniwersytet”, który przekształcił w zakon Białych Braci. Sięgnął wtedy do rodowego skarbca i zbudował klasztor, którego cele mieszkalne, pracownie badawcze, amfilada monumetalnych sal i długie korytarze zostały wykute w skalnych stromiznach jednego z najwyższych i najtrudniej dostępnych szczytów himalajskich — Parbat Devi. Przedziwny to był zakon. Nie tylko nie obowiązywała tam żadna reguła klasztorna, ale także panowała całkowita tolerancja religijna. Wśród Białych Braci znajdowali się hinduiści, buddyści, muzułmanie, chrześcijanie oraz wyznawcy innych wiar, a także ludzie o separatystycznych, ściśle własnymi rozmyślaniami wypielęgnowanych przekonaniach ontologicznych, jak między innymi Lin–Lin–su. Łączył ich upór w zdobywaniu i przetwarzaniu wiedzy oraz uwznioślaniu osobowości, a na tym fundamencie twórcza praca w jakiejkolwiek obranej dziedzinie. Białe habity skrywały niejednego — skłóconego ze światem — znamienitego uczonego, wynalazcę, artystę; nie osiągnąwszy uznania swojej epoki, którą nieraz wyprzedzał, albo warunków rozwoju w świeckim życiu, tu znajdował życzliwość i niewzruszone oparcie. Biali Bracia tworzyli Zakon Nauk i Sztuk pojmowanych jako najszczytniejszy cel istnienia. Nietrudno było zauważyć to zwiedzając klasztor, który — w sposób zgoła niezamierzony — nabierał wielu cech zarówno muzeum jak luksusowego księgozbioru i galerii sztuki. Ściany sal pokrywały reliefy, polichromie, freski; nie brakowało też wyszukanych w stylu czy pomyśle rzeźb i obrazów. Gabloty mieściły bogate zbiory mineralogiczne, botaniczne i inne. U wejścia rzucał się w oczy wypchany okaz dorodnego yeti, który napadłszy grupkę mnichów — kilku groźnie poturbował, aż unieruchomił go celny strzał Lin–Lin–su, który pospieszył na ratunek nieuzbrojonym kolegom. Niejedną ścianę pokrywały aż po sufit regały z książkami, których wiele zostało napisanych właśnie tu. Inne, obejmujące wachlarz wszelkich możliwych dziedzin ludzkiego myślenia, przechowywano na razie tylko w pięknie iluminowanych rękopisach, nieraz w srebrnych oprawach nabijanych szlachetnymi kamieniami. Lin–Lin–su ocknął się z tych medytacji i zastanowił nad swoim tragicznym położeniem. Dokąd ma polecieć? Do ustronnej skalnej przystani na Parbat Devi? Wiedział, że Biali Bracia z duszy i serca pomogą mu we wszystkim. Ale w tej sytuacji cóż są w stanie uczynić? To właśnie on, dysponując „Planetoidem”, ostatnio bywał ich zbawiennym łącznikiem ze światem: ilekroć w podniebnej pustelni potrzebowali czegoś spoza zawieszonego wśród turni i lodowców spokojnego azylu twórczych przemyśleń, on leciał w dół, w kołowrotki cywilizacji. Była już późna noc. Lin–Lin–su zatoczył koło i wycelował pojazd skośnie ku wielkiej tafli oceanu leciutko błyskającej pełnią księżyca. Wylądowawszy na Atolu Trydakny, ukrył pojazd w gąszczu mangrowów i poszedł w kierunku bunkrów. W twierdzy obronnej wszyscy już spali, wyczerpani przeżyciami ostatnich godzin. Tylko Muni trzymał kolejną straż przy pojmanych gangsterach. Syngaleski chłopiec niezmiernie się ucieszył ujrzawszy Chińczyka. — Spodziewałem się, że pan wróci. Dużo rozmawialiśmy o panu. Czy mam obudzić załogę, czy też prześpi się pan, Wujaszku Lin? Przygotowałem wygodne posłanie. Dziękując za troskliwość, Lin–Lin–su oświadczył, że udaje się na spacer i przyjdzie później. Miał przed sobą zbyt wiele trudnych problemów, by myśleć teraz o wypoczynku. Odszedł nad wodę i przysiadł na złomie koralowca. Wysoki, ostry księżyc srebrzył gładką taflę laguny. Nad głową przybysza leciutko chrzęściły liście palmowe. Mała zielona jaszczurka tiki–tiko wybiegła spod głazu i wdrapawszy się na rękaw Chińczyka zaterkotała przyjaźnie. Nawiedziło go przelotne skojarzenie, iż złociste oczy zwierzątka są podobne do oczu Hua–lan. Jeszcze raz pogrążył się w przeszłość, aby przewertować swoje życie do końca. Gdy wojna ogarnęła świat, nie chciał być bezpiecznym widzem tych zmagań z wyżyn orlego gniazda. Również Aliko postanowiła zaciągnąć się jako sanitariuszka do Chińskiej Armii Wyzwoleńczej. Usiłował ją odwieść od tego, ale na próżno. Powierzywszy córeczkę niezawodnej opiece Białych Braci — zeszli w doliny, po mozolnej wędrówce docierając do wysuniętych w górach oddziałów wojskowych. W trzy dni później Aliko zginęła pod gruzami szpitala wojskowego. Przez długi czas nic nie wiedział o jej losie. Jako pilot myśliwski walczył przeciwko Japończykom i dosłużył się rangi pułkownika. Przymusowo lądując uszkodzoną pociskiem maszyną na terenach objętych przez wroga, wpadł do niewoli. W Singapur udało mu się uciec z transportu jeńców i dołączył do malajskich oddziałów powstańczych. Zestrzelony nad Sumatrą, ranny w kolano, przedzierał się przez dżunglę. Sztywna noga była pamiątką po tamtym wydarzeniu. Wróciwszy z końcem wojny na Parbat Devi, zastał Hua–lan już sporą dziewczynką. Zajął się kształceniem jej w Europie. Wtedy odwiedził Londyn, Paryż, Moskwę i Warszawę. Przy sposobności odnowił dawne kontakty z instytutami naukowymi oraz zapoznał się z najnowszymi zdobyczami fizyki jądrowej. Powrócił w Himalaje duchowo odmłodzony i pełen zapału do podjęcia swych prac badawczych oraz konstruktorskich. Sithu Maha Pandit okazywał mu tę samą życzliwość co dawniej. Dzięki finansowej pomocy mistrza Lin–Lin–su mógł przystosować swoje laboratorium do wymogów stworzonych postępem nauki i techniki, a spośród Białych Braci wybrał paru zdolnych współpracowników. Skoro tylko Hua–lan ukończyła studia, stanęła u jego boku jak niegdyś Aliko. Zamierzenie Lin–Lin–su mogło swym ogromem przyprawić o zawrót głowy. Na inspirację gwiazdosiężnych planów chińskiego konstruktora wpłynęło wiele czynników rozmaitej natury, gdzie astronomia splatała się z filozofią, ta znowu z zapożyczonym z wielu hinduskich wiar, mocnym przekonaniem o wędrówkach dusz. Jeśli zważyć, że sam najwyższy guru, założyciel zakonu Białych Braci, głosił ezoteryczne przekonanie, iż na Marsie prosperują rozumne formy życia mające metafizyczny związek z duszami ziemskich mędrców, cel dążeń został jasno sprecyzowany. Prawie stuletni Sithu Maha Pandit bez ograniczeń otwierał kasę rodowego skarbca i ponaglał badawcze prace Lin–Lin–su w nadziei, że jeśli nawet sam nie poleci na Marsa, to pierwsi areonauci wręczą mu „przesłanie” do duchowych pobratymców z Czerwonej Planety — z czym sędziwy joga wiązał potrzebne mu dalsze poznanie możliwych kręgów przeszłych i przyszłych wcieleń. Lin–Lin–su wywoływał teraz pamięć tamtych orlich zrywów myśli i poczynań, które wprawdzie w doświadczeniach ujawniły, że obraną metodą i tak skromnymi środkami nie uda się spełnić marzeń o wyprawach na inne globy, ale dzięki nim zgłębił sedno elektrograwitacji oraz zbudował nadzwyczaj operatywny pojazd jonosferyczny, który czasami nazywał kosmostatem. Sithu Maha Pandita zabrakło już wśród żyjących. Zgodnie z wolą mędrca, jego prochy, spalone na śnieżnych graniach Góry Bogów, uwiózł Lin–Lin–su wysoko, ku gwiazdom, i w nabożnym skupieniu cisnął z dmuchawy prosto w czerwony ognik Marsa; zaćmiły obraz planety na tyle, aby towarzysząca mu Hua–lan zdążyła wypowiedzieć sakramentalne: — Om mani padme hum. Stojąc całym sobą po stronie postępu i snując wizje przyszłości świata bez wojen, Lin– Lin–su nie angażował się w politykę. Wystarczyło mu poczucie, że pracami naukowymi oraz konstruktorskimi dobrze służy ludzkości i ojczyźnie. Nadto uprawiał poezję liryczną, choć na razie nie publikował swoich utworów. Sprawą ścigania „przesyłki specjalnej” Mac Carthy’ego zajął się wskutek zbiegu okoliczności. W czasie jednej z konsultacji naukowych w radzieckim Instytucie Badań Jądrowych w Dubnej spotkał dawnego przyjaciela i towarzysza broni, generała Tsu. Ten rzecznik chińskiego lotnictwa wojskowego wziął pod uwagę szczególne możliwości jakich użycza grawilot i w związku z tym zaproponował Lin–Lin–su zdobycie oraz rozszyfrowanie tajnej broni amerykańskiej, której prototyp — według informacji kontrwywiadu chińskiego — miał zostać dostarczony na Taiwan przez majora Mac Carthy’ego płynącego statkiem „Rose Marie”. Lin–Lin–su był rozgoryczony, że ostateczna realizacja tego zadania wciąż wymykała mu się z rąk. Na samym wstępie doznał porażki gdy „Rose Marie”, wkrótce po wypłynięciu z Adenu, zniknęła mu z pola widzenia w kłębach burzy piaskowej. Wprawdzie później odnalazł statek porzucony przez gangsterów opodal Przylądka Dobrej Nadziei i zabrał z kabiny Mac Carthy’ego tajemniczy aparat „FH” — jednak mimo usilnych starań dotychczas nie ustalił jego przeznaczenia. Niemal prymitywny nadajnik emitował ultradźwięki o bardzo łagodnym natężeniu oraz skupioną wiązkę słabych impulsów elektrycznych rozpraszających się w atmosferze. Działanie aparatu było całkiem nieszkodliwe nie tylko dla człowieka, ale nawet dla drobnych żywych organizmów. Do czego miała więc służyć ta zagadkowa skrzyneczka? Odpowiedzi udzieliłby Mac Carthy, gdyby nie udało mu się chytrze wyrwać z rąk Chińczyka. Lin–Lin–su dobrze pamiętał sugestię majora, że aparat może być straszliwym narzędziem masowej zagłady. Jeniec nie miał powodu mówić tego na wiatr będąc przeświadczony, że za kilka minut przyjdzie mu wydać wszystkie szczegóły tajemnicy. Teraz więc należało koniecznie dociec czym rzeczywiście jest owa szokująca „przesyłka specjalna”. Był to obowiązek, który Lin–Lin–su dobrowolnie przyjął angażując się w wyświetlenie charakteru nowej amerykańskiej broni. Ale serce ojcowskie burzyło się na myśl, aby całą inwencję poświęcić temu zadaniu. Pozostawała przecież sprawa wyrwania Hua–lan z rąk zaprzysiężonego wroga. Starając się być obiektywnym, Chińczyk jednak ani trochę nie zatracał intuicyjnego domniemania, że Mac Carthy jest człowiekiem o charakterze mało wartościowym, a już na pewno dalekim od wielkoduszności. Zły był na siebie, że potwierdził domysł majora o wsypaniu mu narkotyku do kawy w Adenie. Choć właściwie był to szczegół w łańcuchu zdarzeń, ale szczegół psychologicznie mocny. Chińczyk świetnie zapamiętał wyraz tępej nienawiści na twarzy Mac Carthy’ego. Przerażała go myśl, że zemstę za wszystkie niepowodzenia swej tajnej misji major będzie wywierał na Hua–lan. Pilot grawilotu dobrze wiedział, że tej sytuacji nie wolno przeciągać. Tymczasem sprawa przedstawiała się bardzo zawile. Umundurowanie marynarzy, którzy uprowadzili dziewczynę świadczyło, że był to amerykański okręt podwodny. Chcąc nie chcąc, major trafił między swoich i nie miał innego wyjścia jak przyznać się do zaprzepaszczenia powierzonego mu cennego aparatu. Dla przeciwwagi tej karygodnej lekkomyślności musiał wyolbrzymić znaczenie zdobytej branki jako osoby dysponującej tajemnicą nieujawnionego pojazdu o znamionach kosmolotu zdatnego do podróży międzyplanetarnych. W jonosferze znalazł się przecież osobiście choć przedtem gotów był przysięgać, że nie dotarł tam jeszcze żaden człowiek. Jako oficer lotnictwa z odczuwania nieważkości bez względu na przyspieszanie bądź hamowanie lotu, Mac Carthy musiał wywnioskować o elektrograwitacyjnym charakterze napędu. Lin–Lin–su orientował się z grubsza w rozmieszczeniu amerykańskich baz w strefie Oceanu Indyjskiego i południowych wybrzeży Azji. Otrzymał te informacje od generała Tsu z chwilą przyjęcia swej pechowej misji. Z tego samego źródła mógł uzyskać bardziej szczegółowe dane. Tu jednak narzucała się przeszkoda innej natury. Zbyt wielu ludzi wiedziało już o istnieniu fascynującego wehikułu. Może nie łączono go z osobą chińskiego konstruktora, może często traktowano poważnie hipotezy ufologów wiążące pojawienie się wszelkich nie zidentyfikowanych obiektów latających z odwiedzinami przybyszów z Wszechświata… Niemniej Lin–Lin–su zdążył doświadczyć niepokojącego zainteresowania sfer wojskowych swoim pojazdem. Kiedy wypróbowywał wcześniejszą jego wersję, „Planetoid Alfa” — dwukrotnie usiłowano go zestrzelić pociskami rakietowymi. To spowodowało, iż kolejny model grawilotu na wszelki wypadek bardzo silnie uzbroił. Zdawał sobie dobrze sprawę, że teraz Mac Carthy wystawi przeciwko niemu poważne środki bojowe, starając się zwabić go w pułapkę. Dbał nie o własną skórę, ale o wagę tajemnicy. W żadnym wypadku nie mógł dopuścić, aby ona została rozszyfrowana przez mocarstwa zachodnie. * * * Jacht „Nefretete” stał już przy brzegu atolu, w tej samej cichej zatoczce, gdzie niedawno wylądowała Betty. W tym uroczym zakątku tylko zwęglone okruchy „Wind’s Songa’’ przywodziły wspomnienie dramatu, który dopiero co się rozgrywał. Mr Sulivan mógł się wreszcie do woli nacieszyć obecnością odzyskanego jedynaka. Donald pod wpływem mocnych przeżyć raptownie zmężniał i wydoroślał. Wnikliwie zdał ojcu sprawę z tego co widział i odczuwał od chwili opanowania statku przez gangsterów; ze szczególnym animuszem roztaczał przebieg bitwy o atol, w której wziął chlubny udział. — Jednego tylko nie rozumiem :— zwrócił się Mr Sulivan do Ralfa kiedy rozmowa zeszła na temat przyjścia radykalnej odsieczy z powietrza. — Jak mogłeś przeczuwać, że ten kulawy mnich jest pilotem latającego spodka? — Prosta dedukcja — odparł detektyw, mocniej opasując ramieniem przytuloną do niego Betty. — Ilekroć Chińczyk włączał się do akcji, zawsze w pobliżu widziano latający spodek. Tak było w Adenie, w Singapur, na Cejlonie. Ufam, że nasz przyjaciel sam wyjaśni pewne sprawy z tym związane… — Lin–Lin–su wrócił wczoraj bardzo późno — powiedział Muni. — Zaraz poszedł nad morze, usiadł na kamieniu i myślał. Bardzo długo myślał. On musi mieć wielkie zmartwienie. Prowadzeni przez syngaleskiego chłopca, obecni udali się do swojego sojusznika i wybawcy. Stary pilot siedział w cieniu palm głęboko zadumany. Jego twarz, i tak mocno zniszczoną, pokryły nowe bruzdy. Na prośby i nalegania towarzyszy, którzy przede wszystkim musieli solennie mu przyrzec, że zachowają w głębokiej tajemnicy wmieszanie się „Planetoidu” do walki, a nawet sam fakt jego istnienia — opowiedział o ciosie, który właśnie go dosięgnął. W ogólnych zarysach naświetlił też jakie sprawy związały go z zaginionym statkiem i jednym z podróżujących nim pasażerów. — Czy moglibyśmy jakoś ci pomóc w odzyskaniu córki? — spytał Ralf, przejęty zwierzeniami pilota. — To jest naszym oczywistym obowiązkiem, bo tragedia spotkała cię, kiedy śpieszyłeś nas ratować. — Dziękuję ci serdecznie, Ralfie — odparł Lin–Lin–su. — Jeszcze nie wiem jak postąpię, ale wydaje mi się, że w tym wypadku tylko ja sam mogę coś poradzić. — Rozumiem — powiedział Sulivan. — Twój wspaniały latający spodek ułatwi ci odszukanie i uwolnienie córki. — Właśnie nad tym szeroko rozmyślałem, kiedy nadeszliście. Doszedłem jednak do przekonania, że w tym wypadku nie wolno mi posłużyć się grawilotem. Jego konstrukcja jest zbyt cenną tajemnicą, bym mógł ryzykować przejęcie jej przez nieprzyjaciół. — Co więc zamierzasz uczynić? — wypytywała Betty. — Jeszcze nie wiem jak to zrobię. Muszę z wielkim pośpiechem wydostać Hua–lan. LATAJĄCY GŁÓD Wypadki, które jak nawałnica przetoczyły się nad Atolem Trydakny nie wniosły radykalnych zmian w powszednie życie doktora Umesza Frata. Ci, którzy go dobrze znali, nie mogliby się tym zdziwić. Entomolog był nadzwyczaj zrównoważony we wszystkim: w obejściu, w życiu, w pracy. Tak samo daleki od wielkich impulsywnych wzlotów jak od nudy i lenistwa codzienności, zawsze systematyczny, powoli i z rozmysłem układający swe zajęcia — ze stoickim spokojem przyjął zawładnięcie statkiem przez gangsterów, choć pogardzał nimi. Przeczuwał, że sam podzieli los innych ofiar skoro tylko przestanie być potrzebny szajce; jednak z podziwu godnym opanowaniem sprawował opiekę nad dziećmi. Kiedy zaś znalazł się na Atolu Trydakny, dni znośnej pogody wykorzystywał z całym zapałem na łowienie okazów drobnej skrzydlatej fauny. Nakłaniał chłopców do pomagania mu, ale w wysublimowanym poczuciu etycznym nie chciał ciągnąć z tego korzyści wyłącznie dla siebie. Opowiadał więc swym młodym przyjaciołom przedziwne historie o państwach owadzich, o chytrych sztuczkach ewolucji przystosowującej dany gatunek do zmieniających się warunków — nieraz z zastosowaniem najbardziej przemyślnych wybiegów; roztaczał przed nimi pełne ruchu obrazy tętna życia, walk i przemian w przyrodzie. Te nauki w plenerze, pasjonujące malców, odbywały się na tle wartościowych nieraz odkryć profesora. Dla najmłodszych wymyślał nawet bajki o czarnoksięskich motylach, trzmielach albo chrząszczach, co wywoływało frenetyczny zachwyt dzieciarni. Tę uporczywą akcję doktora Frata wspierała cicha nadzieja, iż może któryś z chłopców przejmie się ideą uczonego i wstąpi w jego ślady. Uważając, iż chłopcy mają większe szansę przeżycia niż on, z całą skrupulatnością zajął się takim właśnie, sobie samemu narzuconym posłannictwem. Zawsze wierny sobie, zadanie przypadające mu w rozprawie z bandytami, spełnił spokojnie i sumiennie jakby oczyszczał atol z robactwa. Tak zresztą pojmował swój udział w walce, przymierzając go do idei, którą stale był pochłonięty: wnikliwych badań życia i obyczajów owadów niszczących zbiory w jego ojczyźnie, aby móc skutecznie przeciwdziałać klęskom nieurodzajów, szczególnie tragicznym w kraju przeludnionym i zawsze niedożywionym. Ledwo umilkły strzały, a interwencja Lin–Lin–su zlikwidowała wszelkie zagrożenie, entomolog odłożył karabin i jakby nigdy nic, ze swawolną gromadką chłopców udał się na łowy, niosąc swój nieodłączny rynsztunek: siatkę z zielonego muślinu. Wywołało to dyskretne uśmieszki zebranych towarzyszy, których nerwy wciąż jeszcze drgały wrażeniami dramatycznych przeżyć. Natomiast Sulivan, zwykle opanowany, wpadł w gniew, kiedy Donald zwierzył mu się, że pragnie w przyszłości zostać entomologiem. Fabrykant obuwia w ogóle sobie nie wyobrażał, aby ukochany jedynak, szczęśliwie ocalony z wielkiego niebezpieczeństwa, nie przejął kiedyś po ojcu zarządzania warsztatem pracy, od trzech pokoleń rozbudowywanym w rodzinie. Doktor Frat może nie uniknąłby gorzkich wymówek milionera, gdyby Ralf mu nie wyperswadował, że motylowe hobby zapewne wywietrzeje Donaldowi z głowy, skoro tylko znów zasiądzie w szkolnej ławie; nie godzi się natomiast mieć za złe sympatycznemu uczonemu, że z wielkim poświęceniem sprawując opiekę nad dziećmi, pragnął czymś ciekawym wytrącić ich uwagę z zaklętego kręgu niepokojów o każdą nadchodzącą godzinę. Słońce wznosiło się coraz wyże], ale dął przyjemny, lekko orzeźwiający powiew. Zgromadzeni nad brzegiem laguny z zapartym tchem słuchali rozważań Lin–Lin–su w jaki sposób ma podjąć walkę o odzyskanie córki, kiedy niespodziewanie ozwał się z pewnego oddalenia krzyk entomologa: — Donald! Na pomoc! Chłopieć zerwał się i popędził bez słowa. Sulivan wstał, patrząc za nim z niepokojem. — Czyżby groziło jakieś niebezpieczeństwo? — Ale skądże! — wyjaśnił Muni. — Wtedy Sahib Frat poprosiłby kogoś z nas, nie narażając Donalda. Już zdążyłem poznać tego uczonego: to bardzo mądry człowiek, mądry jak piekło! On ma głowę do owadów. Och, jaką ma głowę! — To znaczy — powiedział Sulivan z miną wyraźnego nieukontentowania — że profesor znowu zaprzątnął uwagę Donalda jakimś okazem… Ralf mrugnął na milionera, aby się tym wcale nie przejmował. Po chwili obaj zbieracze przybiegli zdyszani, a Frat mocno przytrzymywał siatkę, aby się nie otworzyła. — Co za pech! — wołał. — Że też nie zabrałem dwóch siatek! Byłby nasz, mucha nie siada. Lin–Lin–su na chwilę oderwał się od swych trosk i życzliwie spytał entomologa: — Nie powiodły się panu łowy? Ale, jak wnioskuję, coś pan złapał. — Tak. Mam jednego motyla. Niestety, pierwszy mi uciekł, gdyśmy tego chwytali. Donald zręcznie zagrodził mu drogę, tak jak go nauczyłem postępować, ale cóż z tego — uczony smętnym gestem rozłożył dłonie. — Panie profesorze, czy to wielka strata: przecież tamten był identyczny — Donald starał się pocieszyć swego niedawnego opiekuna. — Wydaje ci się tylko, chłopcze — odparł uczony. — Wszakże właśnie to, że nie potrafiłeś ich obu rozróżnić potwierdza, jaka szkoda iż nam czmychnęła zdobycz. — Pewnie chodziło o subtelne różnice w deseniu na skrzydłach samca i samiczki, albo w rozmiarach? — niepewnie wtrącił Ralf. — Nie. To zgoła inna historia. Obawiam się wszelako, że was zanudzę specjalistycznymi szczegółami. — Mnie bardzo ciekawi entomologia — nieoczekiwanie powiedział Lin–Lin–su. — Niech pan opowiada, profesorze. — Chciałem zdobyć do kolekcji mimetyczną parę motyli. Zaraz wyjaśnię co to oznacza. Mimetyzmem nazywamy naśladowanie przez jakiś gatunek ogólnym wyglądem, sposobem poruszania się, składania skrzydeł, wydawanym dźwiękiem itp. — innego gatunku, nieraz nawet dość odległego w systematyce zoologicznej. Cel może być rozmaity: upodobnienie się do gatunku znanego drapieżcom, albo jako odrażający w smaku, albo jako niebezpieczny. Na przykład w Brazylii żyje pewien szarańczak, który staje się łudząco podobny do pospolitej tamtejszej osy, lecz dopiero wtedy, gdy niespokojnie biega zygzakiem z rozpostartymi skrzydłami. — W naszym wypadku — ciągnął Frat — chodziło o pierwszy wariant. Otóż na wielkich obszarach od Himalajów po Borneo pospolite są odstraszająco ubarwione motyle rodzaju Delias. Występują w wielu gatunkach i rasach geograficznych. Wszystkie one są omijane przez ptaki i płazy jako niejadalne. Z tej ich bezkarności „chcą skorzystać” motyle zupełnie innego rodzaju — Prioneris, których natura nie obroniła gorzkim i cuchnącym mięsem. Rzecz fascynująca, że prawie każdemu gatunkowi z rodzaju Delias odpowiada na tym samym terenie bardzo podobny do niego gatunek rodzaju Prioneris. Właśnie taką parę ścigaliśmy. Oba stanowią formy endemiczne, nie znane nauce z tego prostego względu, że chyba nikt nie zajął się naukowym badaniem drobnej skrzydlatej fauny Malediwów. — Naprawdę wielka szkoda, że panu uciekł tamten motyl — powiedział Lin–Lin–su. — A ten w siatce jak się nazywa? — Rodzaj Delias. Nazwę gatunkową mam prawo mu nadać według własnego upodobania. Niech będzie Delias linhualanensis, na cześć pana córki i na dobrą wróżbę szybkiego uwolnienia jej, pułkowniku. Wzruszenie odmalowało się na twarzach obecnych. — Wyjątkowo to piękny gest z twej strony, zacny przyjacielu — powiedział stary Chińczyk podchodząc do Frata i mocno ściskając mu dłoń. — Pokażesz mi ten okaz, gdy go już zakonserwujesz. — Zaraz się tym zajmę. To chyba najświetniej ubarwiony, ze znanych gatunków Delias. Profesor zamyślił się nad czymś. — A swoją drogą, trudno mi pojąć — rzucił po chwili — czemu jeszcze nie zbudowano przyrządu, który by zganiał owady prosto do siatki. Wynalazcy ani na jotę nie dostrzegają potrzeb entomologów — dokończył z nutą skargi w głosie. — Czy zbudowanie takiego aparatu jest w ogóle możliwe? — spytał Lin–Lin–su. — Ale niech pan mnie dobrze zrozumie. Nie chodzi mi na przykład o jakąś dmuchawę albo coś innego, mechanicznie wtłaczającego owada w zastawioną pułapkę. Myślę o sterowaniu jego lotem w pożądanym kierunku. — Ależ oczywiście — potwierdził Frat. — Ostatnio przeprowadzono w Związku Radzieckim pomyślne próby zwabiania ryb w sieci przy pomocy prądu elektrycznego. Obecnie snuje się tam plany użycia nuklearnych okrętów podwodnych do połowów pod lodami Arktyki. — W jaki sposób? — wypytywał Lin–Lin–su z rosnącym zaciekawieniem. — Okręt podwodny ciągnie coś w rodzaju kierunkowej anteny rozpraszającej w wodzie słabe prądy elektryczne, które oddziałują na ryby podobnie jak silna lampa nocą zanurzona w toni. Podpływają one do tego urządzenia całymi ławicami, a wówczas wielkie ssące pompy wciągają je do przygotowanych pojemników w kadłubie. Potem odcedza się je z tego akwarium — i połów załatwiony. Lin–Lin–su intensywnie coś rozważał. — O ile się nie mylę, powiedziałeś przed tym, iż analogicznie można by dowolnie sterować lotem owadów. Czy jesteś tego pewien? — Najzupełniej — odparł hinduski uczony. — Moje wieloletnie badania potwierdziły hipotezę, że między innymi wędrówki szarańczy są ściśle uzależnione od rozkładu napięć elektrycznych w atmosferze. Inaczej byłoby niezrozumiałe dlaczego ta plaga nawiedza coraz inne tereny. Sprawdziłem to, mierząc i analizując efemeryczny wzrost naelektryzowania atmosfery związany z eksperymentalnymi wybuchami nuklearnymi na Atolu Bikini oraz innych amerykańskich poligonach Oceanii. W oparciu o strukturę rozprzestrzeniania się tego zjawiska opublikowałem w pismach, naukowych przewidywany „rozkład lotów” szarańczy w nadchodzącym okresie. Przybliżenie prognoz okazało się tak duże, iż koledzy, których zainteresowałem tą sprawą, zgodnie wykluczyli przypadkową zbieżność. — Czy nigdy nie myślałeś o jakimś praktycznym zastosowaniu tego ciekawego i chyba doniosłego odkrycia? — dalej rozpytywał pilot grawilotu. — Myślałem i pisałem na ten temat, ale cóż… Niestety, sam nie jestem konstruktorem, wynalazcy zaś nie interesują się zbytnio entomologią. A wielka szkoda! Gdyby udało się zbudować urządzenie kierujące chmary szarańczy na morze lub góry pokryte lodowcami — kraje azjatyckiego Wschodu przestałyby cierpieć od tej straszliwej klęski. „Flying hunger” nie nękałyby już Indii, które… Lin–Lin–su zerwał się jak oparzony. Sprawiał wrażenie nadzwyczaj podnieconego. — Co? Co takiego? Jak nazwałeś tę klęskę? Entomolog popatrzył ze zdumieniem na swego rozmówcę. — Powiedziałem „Flying hunger” — „latający głód”. Tak nazywają w Indiach szarańczę. Znajdzie pan to określenie w rozlicznych popularyzatorskich publikacjach wydanych po angielsku. Ale co pana tak zaszokowało, pułkowniku? — Toż to jest rozwiązanie zagadki tajnej broni amerykańskiej! Aparat „FH”! Rozumiecie? „FH” to właśnie „Flying hunger’’. Co za łajdactwo… Frat — człowiek dobroduszny, z gruntu życzliwy dla ludzi i świata, zrazu nie uwierzył w rewelacyjną hipotezę chińskiego konstruktora. — Niemożliwe, pułkowniku. Ma pan chyba jakąś obsesję wobec Amerykanów, którzy przecież nie są ani lepsi, ani gorsi od nas. — Przyjacielu! — serdecznie powiedział Lin–Lin–su. — To ty zdemaskowałeś ten zbrodniczy aparat, nie ja. Długo i mozolnie głowiłem się do czego może służyć niepozorna skrzyneczka emitująca słabe impulsy elektryczne i łagodny strumień ultradźwięków. Twoja wiedza ułatwiła rozszyfrowanie straszliwej tajemnicy. Oczywiście, jeżeli przymierzymy sprawę do sposobu naszego myślenia, przyzwoitych ludzi — rzecz wygląda na „Horror Story”, opowieść grozy ujętą w literacką fantazję o tym, jaki los człowiek człowiekowi mógłby zgotować. Niestety, życie bywa bardziej bezwzględne od bajek. Walczyłem przeciwko Japończykom i mogę uczciwie stwierdzić, że okrucieństwo jakie narzucili wojnie na Dalekim Wschodzie, zwłaszcza walkom w dżungli, jest trudne do uzmysłowienia sobie. — Mnie to nie zadziwi — włączył się Kiwała. — Japończyków nazywają „Prusakami Dalekiego Wschodu”, nie zaś Niemców „Japończykami Europy”. To, czego dokonali hitlerowcy w drugiej wojnie światowej, nie ma precedensu w pisanej historii świata. Wy znacie te rzeczy tylko z opisów, a ja się napatrzyłem tym niepojętym bestialstwom; cztery lata walczyłem przeciwko nim — na różnych morzach i na różnych okrętach. — Wracając do obsesji, o którą mnie posądzasz — zwrócił się Lin–Lin–su do Frata — nie choruję na żaden kompleks Yankesofobii. Wprost przeciwnie, znam wielu takich Amerykanów, których lubię i cenię. Natomiast wydaje mi się, że gdziekolwiek dochodzą do głosu ciągotki panowania nad światem — rządząca grupa nie przebiera w środkach. Takie pojęcia jak humanitaryzm, sumienie, najzwyklejsza ludzka uczciwość — wtedy przestają się liczyć. Ci sami, którzy straszą atakiem nuklearnym, mają w zanadrzu i bronie chemiczne, i bakteriologiczne w takim wyborze, o jakim się filozofom nie śniło. Po chwili dodał z wahaniem: — Zwierzę się wam z pewnej otrzymanej informacji ufając, że zachowacie dyskrecję, bo to wyjątkowy wstyd dla mnie jako Chińczyka. Podczas jedynej rozmowy z Mac Carthy’m, wysoko w jonosferze, kiedy major zgodził się wydać mi tajemnicę aparatu „FH”, poprosił abym nie mścił się na jego osobie jeśli cel tego urządzenia okaże się wyjątkowo zbrodniczy. Wtedy napomknął ze złośliwą satysfakcją, że aparat skonstruowali moi rodacy z Taiwanu. Nie wiem czy tak było istotnie, ale uważam to za możliwe. Wiele medytowałem o świecie i życiu w przejmującym tete–a–tete z patosem przyrody Himalajów, bezkresem lodowych ogromów oddalony od mrowisk ludzkiego zgiełku. Uwierzcie memu głębokiemu przekonaniu, które zdobyłem w tych szczęśliwych rozmyślaniach, że ludzie, którzy swój szlachetny przyrodzony świat natury niefrasobliwie wymienili na szaleńczą pogoń za władzą i zagrabianiem bogactw, są zdolni do każdej nikczemności. Próby doktora Frata na chmarach moskitów kłębiących się w zaroślach namorzyn — w pełni potwierdziły podejrzenie co do charakteru amerykańskiej broni zdobytej przez chińskiego pułkownika: bezbłędnie udało się sterować lotem owadów przy pomocy aparatu „FH”. Rozszyfrowanie makabrycznej tajemnicy wyrwało Lin–Lin–su z apatii, w którą pogrążyło go uprowadzenie córki. Zdał sobie mocno sprawę, że akcję uwolnienia jej musi związać z zażegnaniem śmiertelnego niebezpieczeństwa, które zawisło nad jego narodem. Rozkładając przed towarzyszami plany załączone do aparatu, powiedział z zaciętym wyrazem twarzy: — Oto rozmieszczenie baz, z których Amerykanie zamierzają wysyłać chmary zdalnie sterowanej szarańczy aby zniszczyć nasze rolnictwo i wygłodzić Chiny. Entomolog pochylił się nad rulonami map, zaczął liczyć ilość i badać rozmieszczenie czerwonych kółek, na pudełku papierosów coś notował, robił przeliczenia w pamięci, po czym rzucił z powagą i smutkiem w oczach: — Czy zdajesz sobie sprawę, drogi pułkowniku, z rozmiarów katastrofy jaką wywołałoby zrealizowanie tego nikczemnego programu? — Wyobrażam sobie, że miliony ludzi umarłyby z głodu, że całe rejony, może nawet prowincje, zostałyby pozbawione zbiorów. Ty jako fachowiec ujmiesz ten problem ilościowo, co będzie dla mnie nadzwyczaj cenne. Właśnie oczekuję twojej ekspertyzy. Bo jeśli się nie mylę, już coś zacząłeś obliczać. — Sprawa jest przerażająco prosta — odparł doktor Frat. — Czy wiecie, przyjaciele, ile może ważyć jedno stado szarańczy? — Ja słyszałem, że nawet tysiąc ton — wtrącił Donald. — Ależ — odparł jego ojciec — kto by sobie w myślach wystawił tak monstrualne skupienie owadów! Ja to widzę jak rój pszczół, tylko znacznie, znacznie większy. Profesor uśmiechnął się smutno. — Masę stada szarańczy, które dwa lata temu ogołociło z wszelkiej żywności znaczne połacie Bengalu, oszacowałem w przybliżeniu na szesnaście milionów ton. Muni złapał się za głowę. Betty wydała stłumiony jęk zgrozy. — To jeszcze daleko do rekordu — ciągnął Frat. — Udowodniono, że największe ze znanych chmar szarańczy przekraczają czterdzieści milionów ton. A więc w przybliżeniu tyle, ile waży cała ludność Chin. — Jak dużo potrafi skonsumować takie stado? — rzeczowo spytał Lin–Lin–su. — Szarańcza żyje krótko — wyjaśnił uczony. — Nikła z tego pociecha, gdyż każdy owad zdąży pożreć osiem do dziesięciu razy więcej niż waży. Z wielką przykrością muszę zapewnić, że gdyby z wszystkich zaznaczonych tu baz równocześnie wystartowały ogromne chmary szarańczy kierowane na poszczególne rejony Chin, z góry przydzielone każdemu stadu — spowodowałoby to w ciągu niewielu godzin likwidację całej masy zielonej roślin i wszystkich zapasów żywności w tym wielkim kraju. — Strach pomyśleć! — zawołał Kiwała. Radiowe doniesienie o zbliżaniu się obiecanej cejlońskiej kanonierki, która zabierze całą tymczasową obsadę bezludnego atolu — ściągnęło nastrój smutku. Obecni uświadomili sobie nagle w całej ostrości, że wydarzenia, które na pewien czas tak mocno ich związały, były tylko króciutkim epizodem; że znów rozjadą się po świecie, każdy w swoją stronę, do zwykłych zajęć. Tylko mali Chińczycy bawili się beztrosko, skacząc i podśpiewując z radości, że niebawem ujrzą rodziców. Także Betty i Ralf błogosławili niezwykły kaprys losu, który im pozwolił odnaleźć się po latach na tej maleńkiej wysepce zapomnianej przez bogów i ludzi. Detektyw miał wszakże wyrzuty sumienia, że zostawia Lin–Lin–su z jego skomplikowanymi kłopotami swemu własnemu losowi. — Kanonierka przybędzie najdalej za godzinę — rzucił pułkownik. — Gdy ujrzymy ją na widnokręgu, pożegnam was i udam się do mego pojazdu. Nie mogę przecież tłumaczyć obcym ludziom co tu robię i w jaki sposób wydostanę się z niezamieszkałego atolu. — Przykro mi niewymownie, że opuszczam cię właśnie teraz, gdy masz przed sobą tak bardzo trudne zadania — powiedział Ralf serdecznie. — Cóż, życie goni człowieka bez opamiętania. Musimy — spojrzał na Betty — pierwszym połączeniem lotniczym udać się do Stanów. Także mam poważne przedsięwzięcie: uparłem się w najkrótszym czasie zlikwidować mafię „Trygona” i jej przywódców. — Mam coś, co ci ułatwi tę robotę — odparł Chińczyk, wręczając detektywowi taśmę magnetofonową nagraną niedawno w Kapsztadzie. — Dołączyłem szczegółowy opis, który wszystko wyjaśnia. Doktor Frat podał Chińczykowi niewielką zapisaną karteczkę. — Mój adres w Kalkucie. Nie zgub go, pułkowniku, bo chcę współdziałać z tobą w moim laboratorium. Ufam, że skoro tylko odzyskasz córkę, a nadto pokrzyżujesz plany wrogów, związane z aparatem „FH” — pomyślisz o wykorzystaniu go w taki sposób o jakim ja od dawna marzyłem. Ta akcja rysuje mi się w dwóch etapach. Najprzód — jeszcze niezdolne do lotu populacje młodych owadów, wylęgłe najobficiej na „dzikich polach” indyjsko– pakistańskiego pogranicza, mieć na uwadze, aby je w porę poderwać w stronę Kaszmiru, w pułapkę wysokogórskich lodowców. Natomiast później chciałbym doprowadzić do tak radykalnego wytępienia szarańczy w głównych ośrodkach jej pojawiania się, aby szumiące chmury owadów nigdy więcej nie mogły, przyćmiewając blask słońca, zwiastować głodu i rozpaczy. Czy mam prawo liczyć na twoją pomoc w tej niezmiernie doniosłej misji? — Całym sercem przystąpię do wykorzystania twego odkrycia. Skoro tylko odbiję Hua– lan, poświęcę się bez reszty zwalczaniu szarańczy. Będę uszczęśliwiony mogąc oddać grawilot w służbę tej szczytnej idei. Trudno przewidzieć towarzyszące temu okoliczności. Może przyjdzie nam pokrzyżować szatańskie plany Pentagonu zawracając z trasy chmury szarańczy już sterowane przez wroga. Wówczas musimy mieć odpowiednią ilość aparatów „FH”; co więcej — tak skonstruowanych, że owady podporządkują się nam, a nie im. Tego nie osiągnąłbym bez konsultacji z tobą. Jeśli zaś chodzi o samą budowę naszego, bądź co bądź prostego urządzenia — jest ona dla mnie zupełnie jasna. Podejmuję się wyprodukować tyle takich skrzynek, ile będzie potrzeba. — Ja też mam przekonanie, że się jeszcze spotkamy — serdecznie rzuciła Betty. — O, jakże bardzo chciałabym widzieć ciebie, pułkowniku, na moim ślubie z Ralfem! No i was wszystkich, oczywiście. Szkoda, że nasze sprawy są tak porozrzucane po całym świecie. W każdym razie, oboje gorąco zapraszamy. Ralf potwierdził to szerokim uśmiechem. — Myślami na pewno będę wtedy przy was — odparł Lin–Lin–su. — Przyjechać mi się chyba nie uda. A kiedy planujecie tę miłą uroczystość? — Daty nie potrafimy w tej chwili ustalić — odparł Ralf. — Także nie zdecydowaliśmy, gdzie się pobierzemy. Chodzi o to, że na weselu koniecznie musi być ciotka Betty, która ją wychowywała po śmierci ojca, kapitana Douglasa Greya, a mnie też okazywała wiele życzliwości za moich szczenięcych dni marynarskiej nauki na „Lady Hamilton”. Ciotka nie lubi podróżować i gdyby miała obiekcje z przybyciem do Frisco — pojedziemy na ślub do Southampton. — Jeśli pozwolicie, ja rozstrzygnę ten spór — włączył się Sulivan. — We Frisco mam piękną willę, wymarzoną na tę podniosłą ceremonię. Urządzę wam wesele tak huczne, jakbym wyprawiał moim dzieciom. A muszę podkreślić — co przecież nie jest bez znaczenia — że Sulivanowie tylko tam żenili się tradycyjnie od trzech pokoleń i były to małżeństwa nadzwyczaj udane. Wierzę, iż jakiś dobry fluid towarzyszy temu cichemu domostwu otoczonemu kwieciem i zielenią. Waszą szanowną ciotkę oraz innych weselnych gości sprowadzę samolotami. Toż minęły czasy kiedy lot przez Atlantyk był w ogóle problemem. Dziś podróżuje się bezpiecznie i komfortowo jak w salonce. To tylko sprawa pieniędzy, których, Bogu dzięki, nie brakuje mi, więc nie macie powodu się krępować. Betty otwierała usta aby podziękować Mr Sulivanowi za taką hojność, ale ten powstrzymał ją ruchem ręki. — To nie wszystko. Szlachetnie włączając się w ryzyko karkołomnych spraw, które prawie każda kobieta omijałaby z zabobonną trwogą — straciła pani, Miss Betty, swój śliczny jacht. Nie sądzicie chyba, moi mili, że tylko wam powiem „dziękuję” i wyciągnę dłoń na pożegnanie. Przyjmijcie „Nefretete” jako prezent ślubny i natychmiast zagospodarujcie się na niej. Ralf zdębiał. Takiego obrotu wydarzeń nie spodziewał się w najśmielszych snach. Marzone ongiś wraz z Betty opłynięcie kuli ziemskiej we dwójkę stawało się całkiem realne. Kłąb dymu nad horyzontem zasygnalizował zbliżanie się oczekiwanej kanonierki. Muni, który stał z boku jakby wyczekiwał sposobności rozmowy z chińskim pilotem, zbliżył się do niego i nieśmiało zapytał: — Pan leci teraz szukać córki, pułkowniku? — Oczywiście, lecę. Zabieram cię z sobą. Muni przybrał zdumioną minę. — Skąd pan wiedział, że chcę go o to prosić? — Wiedziałem — swobodnie odparł Lin–Lin–su. — Jesteś dzielnym chłopcem, a takiego towarzysza teraz bardzo potrzebuję. Czeka cię wiele pracy, będziesz musiał nauczyć się rozmaitych rzeczy, no i w niebezpieczeństwie też możesz się znaleźć. Obiecuję tyle, że nie będę cię narażał bardziej niż siebie samego. — Z panem pójdę choćby do piekła, Wujaszku Lin — z zapałem zawołał Muni, któremu postać pułkownika imponowała i zachwycała go jak nikt z ludzi spotkanych w życiu. — I będziemy walczyli jak diabły, żeby tylko było z kim! — Przewiduję, że wrogów do pokonania nam nie braknie — odparł Lin–Lin–su w zamyśleniu. — To będzie o wiele trudniejsza rozprawa niż z bandą opryszków na atolu. Widząc niecierpliwy wzrok detektywa, Chińczyk zwrócił się twarzą do niego. — Przyjacielu! — powiedział Ralf. — Mam do ciebie prośbę szczególną; nie powinieneś mi odmówić. Dam ci adres, na który przesłana wiadomość dotrze do mnie gdziekolwiek bym był. Chcę abyś informował mnie na bieżąco gdzie się obracasz, a gdybyś w swoich ryzykownych misjach wpadł w jakąś pułapkę, niech to zrobi za ciebie twój adiutant — serdecznie spojrzał na Muniego. — Informacje zachowam wyłącznie dla siebie i nie dopuszczę, aby ktokolwiek je przejął. To mówiąc podał wizytówkę pułkownikowi. — Szczerze ci dziękuję — odparł Lin–Lin–su ze wzruszeniem. — Wprawdzie listonosze nie zdobywają Parbat Dewi nawet z okazji najdonioślejszych przesyłek, ale także ja z Munim nie mogę na dłużej odgrodzić się tam od świata w tak gorących chwilach. Za kilka dni otrzymasz pierwszą wiadomość. — A co ja pocznę z sobą? — niespodziewanie odezwał się Kiwała. — Mógłbym się wprawdzie po staremu zaciągnąć na jakiś statek… — Ale chcesz zasmakować jak się lata w jonosferze — przerwał mu Chińczyk. — Cieszę się. Mój wehikuł ma właśnie trzy siedzenia, jakbym przewidział. Zresztą rzadko będziemy latali wszyscy jednocześnie. A zadanie dla ciebie już przemyślałem. — Dobra nasza! — podziękował Kiwała z błyskiem w oczach. — Byłem nie leniuchował, bo to rzecz i najprzykrzejsza w świecie, i niegodna człowieka. A ja nie nauczony filozofować. Broń w garść i bić gorszych od siebie, ale nie słabszych. Gdy kanonierka już podpływała, trzyosobowa załoga grawilotu szła do pojazdu skrytego w ciemnej zieleni namorzyn. BRANKA Lin–Hua–lan zbudziła się dość późno. Nie miała zegarka, ale przelotny blask słońca wpadł do celi wąską przerwą pomiędzy sąsiednimi zabudowaniami fortu, co powtarzało się około dziewiątej. Uniosła się na ramieniu, obolała od twardych desek pryczy. O tej porze zwykle już była dawno po śniadaniu. Czyżby strażnicy o niej zapomnieli? To niemożliwe. Dobrze wiedziała, że choć Mac Carthy nienawidzi jej z całej duszy za upokorzenie porwania go przez Lin–Lin–su — liczy iż na jej zeznaniach odbije to sobie z nawiązką. Wprawdzie los dziewczyny wisiał na włosku — ale póki żyła, stanowiła potencjalne źródło awansu i prestiżu amerykańskiego majora, który sobie wiele obiecywał licząc na ujawnienie tajemnic grawilotu. Domyślała się, iż dodatkowo nie cierpi jej za to, że była świadkiem jego zgody na zdradzenie charakteru i przeznaczenia aparatu „FH”. Chociaż nie mogła mu zaszkodzić, bo tutaj nikt by jej nie uwierzył, sprawa dotkliwie godziła w ambicję pyszałkowatego agenta wywiadu. Uwięzioną przenikał nadal silny niepokój, dlaczego nie dostała posiłku o zwykłej porze. Nie dbała o głód, gdyż brał ją wstręt na samo wspomnienie wodnistej zupy ryżowej. Jeżeli wszakże major dał za wygraną, że nie wydębi z niej żadnych zeznań, przestała tu cokolwiek znaczyć i mogła liczyć tylko na egzekucję. W myślach Lin–Hua–lan przesuwały się tragiczne przejścia ostatnich dni. Jakże wyjątkowego miała pecha, skoro amerykański okręt podwodny wynurzył się dla poszukiwania uzupełniających zapasów wody — właśnie wtedy i właśnie w takiej pozycji, że dosłyszano wołanie majora o pomoc! Była zła na siebie, iż nie zauważyła pierwsza co się święci i nie zmusiła jeńca do milczenia. Obiecała ojcu, że sobie poradzi. A przecież on nie dla szopki wręczył jej rewolwer. Dziewczyna przeczuwała, iż metody śledztwa zostaną obostrzone, a zapowiedź zniewag i tortur nie jest czczą pogróżką. Spodziewała się po Mac Carthym każdego bestialstwa. Intuicyjnie dostrzegała w nim typ człowieka, który szczeblami z trupów buduje sobie drabinę i po nich pnie się ku mirażom kariery. Wchodząc na pokład okrętu, brutalnie popychana przez „marines” — zdążyła dostrzec nad sobą pojazd ojca spóźnionego o sekundy. Pocieszała się, że przynajmniej on wie w jaki sposób została uprowadzona z bezludnej wysepki. To napawało ją otuchą, że Lin–Lin–su zrobi teraz wszystko, aby wydostać córkę z tych opresji. Nie umiała sobie wszakże uzmysłowić jak to będzie wykonalne. Długo wieziona zamkniętą ciężarówką z Karaczi, mało widziała po drodze, ale zdawała sobie sprawę, że warowna baza wojskowa, w której major przetrzymywał ją teraz, znajduje się gdzieś w pobliżu granicy Pakistanu Zachodniego z Indiami. Zapamiętała, iż mostem przez Indus przejechała na wschód, bo niskie wieczorne słońce świeciło z tyłu. Niebawem zniknęły pszeniczne łany i plantacje bawełny, krajobraz stawał się coraz bardziej suchy i monotonny aż otępiał nudą zupełnej pustyni. Nie zauważyła, aby przekraczali granicę państwową, ale może Amerykanie mają tu takie względy, że nawet nie sprawdza się ich dokumentów?… O przeznaczeniu fortu nie miała pojęcia. Domyślała się tylko, że to jest silne umocnienie, jedna z wielu baz jakie USA utrzymują w tych krajach, które godzą się na to. Nie wiedziała czy Mac Carthy jest dowódcą tej placówki. Przypuszczała w każdym razie, że była to jego macierzysta jednostka zanim znalazł się w misji specjalnej na „Rose Marie”. To nasunęło jej podejrzenie jakiegoś związku pomiędzy aparatem „FH” a pustynnym fortem, w którym ją osadzono. Nie dostrzegała jednak żadnych możliwości zgłębienia tych spraw. Rozmyślania branki przerwał zgrzyt klucza w zamku. Dwóch strażników poprowadziło ją do gabinetu majora. Siedział rozparty za biurkiem, z papierosem w zębach, i świdrował stojącą przed nim dziewczynę swoim przykrym, złym wzrokiem. Pomyślała, że przesłuchanie będzie wyglądało inaczej niż zwykle. W poprzednich dniach bywała z miejsca indagowana o kosmostat i sprawy związane z osobą Lin–Lin–su. Potem oficer folgował złości stekiem niewybrednych wyzwisk, wśród których wymyślał wciąż nowe epitety obrażające żółtą rasę, co wyglądało wręcz na patologiczną obsesję. Wreszcie następowały pogróżki i odstawienie do celi. Major zgasił papierosa. Choć suchy upał wzbierał gwałtownie, szerzej otworzył zakratowane okno i zaczął palcami bębnić po blacie biurka z czarnej chińskiej laki. Zadzwonił telefon. Podniósłszy słuchawkę, Mac Carthy zrobił zaskoczoną minę, dwa razy spytał czy koniecznie zaraz. Na zakończenie wyrzucił: — Dobrze. Wychodząc, major przystanął w otwartych drzwiach i rozkazał wartownikom: — Nie wypuszczajcie jej nigdzie. Za pół godziny wrócę. Lin–Hua–lan błyskawicznie analizowała sytuację. Ucieczka nie wchodziła w rachubę. W jaki inny sposób ma wyzyskać zbieg okoliczności, który pozwolił jej znaleźć się samej w gabinecie Mac Carthy’ego? — Przejrzeć akta! — pomyślała. — Może dowie się czegoś o swojej sprawie. Albo uzyska jakiś rys charakteru tej placówki. Gdyby się jej szczególnie powiodło, wgląd w segregatory, które leżały pod ręką na małych zgrabnych regałach, rzuciłby jakieś światło na zagadkę aparatu „FH”. Wtem doznała olśnienia: telefon! Obrzuciła wzrokiem zegar ścienny: dochodziło wpół do dziesiątej. Od wyjścia majora upłynęły dwie, trzy minuty. Tak się jej zdawało. Czy jednak rzeczywiście wróci on za pół godziny, czy ukartował podstęp? Dlaczego na ten czas nie odesłał jej do celi? Ryzyko było ogromne, ale też pierwszy raz od kiedy tu się znalazła uzyskała możność ryzykowania czegokolwiek na własną rękę. Szybko przerzuciła w myślach kilku przyjaciół ojca. Uświadomiła sobie brak pewności w jakim państwie się znajduje. Ponadto w jaki sposób zamówić stąd rozmowę zamiejscową, czy nawet międzynarodową? W Pakistanie nikogo odpowiedniego nie znała. W Indii — tak, ale przerażało ją, że o tej porze na ogół wszyscy są w pracy. W wyobraźni jeździła po mapie Indii, zaczynając od Bombaju. Wiedziała o różnych znajomych ojca mieszkających i tam, i w Delhi, i w paru innych miastach. Potrzebnego człowieka wyszukała dopiero na przeciwległym krańcu półwyspu. — Kalkuta! — szepnęła zachwycona. Mieszkał tam serdeczny przyjaciel Lin–Lin– su, który długie lata przebywał w klasztorze na Parbat Dewi i opiekował się nią, gdy rodzice poszli na wojnę. Z wykształcenia prawnik, wróciwszy do świeckiego życia założył kancelarię adwokacką w Kalkucie. Powinien teraz być w domu. Uwzględniając różnicę czasów strefowych, tam przypuszczalnie dochodziło południe. Na szczęście, pamiętała jego telefon. Ale odległość: dwa tysiące kilometrów. Nie wiedziała, czy stąd jest bezpośrednia linia z Kalkutą, czy też łączy się tranzytowo. Wskazówki zegara posuwały się nieubłaganie. Dla większego animuszu, Lin–Hua–lan wzięła papierosa z leżącej przed nią paczki majora. Zaciągnęła się dymem ostrożnie, bo nałogowo nigdy nie paliła. Teraz, poczuła dojmujący głód, a tytoń wydał się jej mocny i cierpki. Drżącą ręką podniosła słuchawkę. Po chwili; usłyszała młody męski głos. Siląc się na spokój i pewność siebie, powiedziała: — Zamawiam błyskawiczną z Kalkutą. — Który wewnętrzny mówi? Lin–Hua–lan szybko spojrzała na aparat, ale niczego nie wyczytała. — Dla majora Mac Carthy’ego. — Numer w Kalkucie? Jednym tchem wyrzuciła sześć cyfr. — Przyjęta. — Halo! — zawołała jeszcze. — Chcę dostać połączenie natychmiast. Majorowi ogromnie się spieszy. — Będę naglił — odpowiedział głos i rozległ się suchy trzask na widełkach. Aby nie tracić czasu, i w ogóle czymś się zająć wobec skrajnie stressowego napięcia nerwów — dziewczyna nie miewała do czynienia z takimi sprawami — zdusiwszy papierosa na popielniczce, sięgnęła do najbliższej teczki. Otwarła: nie zapisany papier kancelaryjny. Szybko zapoznała się z drugą i trzecią. Jakieś liczby, bezskładnie dobrane litery, a nawet oznaczenia nie mające nic wspólnego z symbolami matematycznymi, ani z greką, sanskrytem czy alfabetem arabskim, które znała. Szyfr. Nie miała jak skopiować — odbiorą przy byle rewizji. Poniechała dalszych szperań. Ze wzrastającym niepokojem raz po raz spoglądała na zegar. Upłynął kwadrans. Co począć Czy za kilka minut odwołać rozmowę, czy ryzykować czekanie do oporu? Serce branki zabiło gwałtownie kiedy usłyszała brzęczek telefonu. — Kalkuta na linii — oznajmił ten sam młody głos co poprzednio. — Proszę mówić. — Halo, czy mecenas Benda? — Przy aparacie. — Mówi Lin–Hua–lan — powiedziała cicho, wyraźnie. — Ach, to ty? Gdzie jesteś? Ojciec tak okropnie się o ciebie martwi… — Przepraszam, że przerwę — rzuciła szybko. — Chcę mieć pewność, że mówię rzeczywiście z panem. Proszę nazwać zgromadzenie, w którym pan poznał mego ojca, ale nie wymieniając siedziby. — Zakon Białych Braci. Odetchnęła z ulgą. — Czy ma pan teraz kontakt z ojcem, doktorze? — Tak. — Proszę przekazać mu, że jestem uwięziona w bazie, gdzie co dzień przesłuchuje mnie major Mac Carthy. Niech pan zapisze nazwisko. — Już. Gdzie to jest? — Nie wiem dokładnie: albo w Indii albo w Pakistanie. Orientacyjnie trzysta kilometrów od Karaczi. A może czterysta… — Telefon jest z Pakistanu. — Aha, z Pakistanu — machinalnie powtórzyła. — Niech pan próbuje dowiedzieć się na poczcie skąd była rozmowa. I proszę powiedzieć ojcu, że baza jest silnym warownym fortem. Ja mieszkam w celi, w podziemiach, nie wychodzę nigdy na dziedziniec. Wątpię, aby w tych warunkach udało się mnie wydostać. Proszę, żeby się ojciec tylko nie narażał. Niczego nie wydałam i nie wydam. To wszystko, drogi doktorze. Dziękuję. Po chwili podniosła słuchawkę, aby nie zapytano czy się mówi, kiedy już wróci major. — Tak — zabrzmiało w aparacie. — Błyskawiczna z Kalkutą skończona. — W porządku. Lin–Hua–lan miała złe przeczucia, gdy w minutę potem wszedł Mac Carthy. Czyżby sprawa była z góry ukartowana, a on tylko czekał, aby ofiara podstępu zdążyła załatwić telefon, opuścić miejsce przy biurku i stanąć z boku, tam gdzie bywała przesłuchiwana? Major sprawiał wrażenie zadowolonego. — No, masz więcej szczęścia niż rozumu, ty żółta wywłoko. Dziś ci się śledztwo upiekło. Czy cię zagłodzić, abyś prędzej wyśpiewała o wszystkim? — Jak pan uważa — powiedziała obojętnie, patrząc w podłogę. Po wyprowadzeniu więźniarki przez strażników, Mac Carthy zacierał ręce z uciechy. W telefonicznej centrali fortu słuchał całej rozmowy, nagrywając ją na taśmę. Drugi bardzo czuły magnetofon, ukryty w gabinecie też rejestrował, dobrze oddając barwę głosu, zapisując poszmer kroków, podnoszenie teczek, szelest papieru, a nawet przyspieszony oddech. Major zauważył nie dopalony papieros w popielniczce i uśmiechnął się z satysfakcją. — Napociłaś się ze strachu, ho, ho! — powiedział półgłosem, jakby się chciał upoić władzą życia i śmierci nad bezbronną chińską dziewczyną. — Ale to dopiero początek naszej znajomości. Skromny początek… Niebacznie sobie ubzdurałaś, że mnie przechytrzyłaś. Tym lepiej, myśl tak dalej. Na razie wykonałaś dla mnie bardzo dobrą robotę. Ogromnie ci za to dziękuję — dokończył cynicznie, już zupełnie głośno. TRIUMWIRAT Lin–Lin–su z nową załogą grawilotu nie zabawił długo na Parbat Dewi. Wstrząśnięci porwaniem córki przyjaciela, którą jedni znali od urodzenia, inni wychowywali podczas wojny, a wszyscy podziwiali jako odważną i zaradną „dziewczynę nadniebnych lotów” — Biali Bracia przyjęli całą trójkę nadzwyczaj serdecznie i do późnej nocy wspólnie roztrząsali plan odbicia Hua–lan z rąk amerykańskiego wywiadu. Muni, wychowanek tropików, od dziecka zaprzyjaźniony z morzem, które żywiło jego rodzinę, i z zieloną puszczą, co pociągała go rozczochraną bujnością swych praw i tajemnic — pierwszy raz w życiu stąpał po śniegu i lodzie, pierwszy raz patrzył ze świata wysokogórskich ogromów na panoramę jeszcze wynioślejszych, jakby nadnaturalnie potężnych masywów wydźwigniętych ku niebu. W atmosferze bezbrzeżnej ludzkiej życzliwości i piękna przyrody tak przejmującego, że przyprawiało o zawrót głowy, wkrótce zwierzył się chińskiemu pilotowi, że jest mu jak w raju i najchętniej by tu pozostał. Biali Bracia podchwycili jego słowa z aplauzem, szczerze zapraszając aby powiększył ich grono. Lin–Lin–su zasmucił się, bo to godziło w jego najbliższe plany. Nie chciał jednak narzucać swej woli i arbitralnie przesądzać spraw. — Cudownie tu — powiedział z przekonaniem. — Dałem dowód iż właśnie tak to odczułem, bo przed wielu laty skierowawszy z moją żoną kroki ku wspaniałej Górze Bogów i znalazłszy się w przyjacielskiej gromadzie Białych Braci, przystałem do nich i tę oazę spokoju obrałem za swój dom. Cokolwiek pożytecznego w życiu przemyślałem i stworzyłem — stąd bierze swój rodowód i tutaj się dokonało. Z pewnością nie będzie źle, jeśli i ty osiądziesz w tym sanktuarium twórczej pracy, by czuć się zadowolony i pomnażać chwałę ducha ludzkiego, co jest przyrodzonym prawem i przywilejem myślącego człowieka. Ja też tu wrócę. Wszak to mój dom; żadnego innego nie mam. Chciałbym jednak, o ile ci to odpowiada, abyś na jakiś czas odleciał ze mną w niziny, skąd we trzech wspólnymi siłami zwyciężymy. Każdy otrzyma swoją rolę i swój określony udział. Nie potrafię przewidzieć jak długo to potrwa. Wierzę, że poradzimy. Gdybyś już teraz pozostał tutaj, musiałbym szukać trzeciego członka załogi. Bo ty, Wojciechu — zwrócił się do Kiwały — nie planujesz rejterady? Bosman żywo zaprzeczył. — Ani mi w głowie, pułkowniku… — Pułkownikiem byłem na wojnie — przerwał Chińczyk. — Tu nikt nikogo nie tytułuje, jak mogłeś zauważyć. A są wśród nas i wyższe szarże, i ludzie, którzy w świecie piastowali doniosłe pozycje, wielkie cywilne godności. Na Parbat Dewi jesteśmy wszyscy Braćmi. Mów do mnie: Lin–su. Albo nazywaj mnie przyjacielem, bratem, człowiekiem — jak ci wygodnie. — A więc, mój drogi — podjął Kiwała — możesz mi ufać. Pozostanę z tobą dopóki nie odbijemy twej córki i nie uziemimy speców od częstowania szarańczą. Potem wrócę do Polski, bo nie byłem tam od wojny, a każdy chce żyć wśród swoich. Muni, który stał z zawstydzoną miną i tylko czekał dojścia do głosu, powiedział cicho: — Przepraszam cię, Wujaszku Lin. To mi się tak głupio wyrwało. Chętnie bym tu pozostał, lecz ani przez chwilę nie myślałem, abym mógł cię opuścić teraz. Chcę walczyć pod twoimi rozkazami póki nie unieszkodliwimy wrogów. Potem, jeśli tylko to będzie możliwe, z radością pracowałbym dalej razem z tobą, w tej przystani górskiej, która mnie zachwyciła. * * * Grawilot spoczywał w gąszczu olbrzymiego baniana, który z biegiem stuleci coraz szerzej zapuszczając w glebę zwisające z gałęzi korzenie, wytworzył kolumnadę tysięcy podpór tak rozległą, że w jego cieniu zmieściłaby się spora wieś. Wypalenie esowatego korytarza w tym „lesie jednego drzewa” użyczało świetnego schronienia: ani z ziemi, ani z góry nie udałoby się wypatrzyć pojazdu. Lin–Lin–su wybrał to miejsce w sercu wielkich puszcz Assamu, najbardziej na wschód wysuniętego stanu Indii. W lotach rekonesansowych wyśledził dogodne uroczysko jako punkt najbardziej oddalony od ludzkich siedzib. W tak głębokim mateczniku tych lasów, szczególnie obfitującym w tygrysy, trudno było napotkać nawet myśliwego. Miało to istotne znaczenie: inaczej, ryzykowne byłoby urządzić sobie hangar we wnętrzu baniana, świętego drzewa Hindusów. Ten rejon Indii przedstawiał dla Lin–Lin–su jeszcze walor innej natury. Niezbyt daleko było stąd do Himalajów. Wzlatując kilka kilometrów nad puszczę mógł podziwiać ośnieżone ich łańcuchy, a przez silne szkła dostrzegał klasztor Białych Braci jak kropkę na bielejącej sylwetce Parbat Dewi. Tu Chińczyk rozpoczął szkolenie nowej załogi w kierowaniu grawilotem i zapoznawał przyjaciół z konstrukcją pojazdu w stopniu niezbędnym dla uniknięcia katastrofy. Pozornie, samo pilotowanie było dziecinnie łatwe, przypominające prowadzenie tramwaju. Dochodziły jednak pewne subtelności, a także zamaskowane działania dodatkowe wymagające znajomości numerowego szyfru, według którego nastawiało się trzy tarczki, rozmieszczone w otoczeniu pięciu identycznych będących tylko pozorującymi atrapami. Było to zabezpieczenie, gdyby ktoś niepowołany owładnął maszyną i posiadłszy ogólne pojęcie o sposobie uruchamiania jej — wzbił się w powietrze. Wkrótce po starcie nastąpiłoby zastopowanie silnika elektrograwitacyjnego i śmierć załogi wskutek momentalnego zadziałania miażdżącego przyspieszenia, po czym pojazd zacząłby opadać na spadochronie. Gdyby Lin–Lin–su nie przekazał w ciągu dwudziestu sekund prostego rozkazu radiowego zatrzymującego włączany samoczynnie mechanizm zegarowy — nastąpiłaby eksplozja uniemożliwiająca zorientowanie się, czym pojazd w ogóle był — z zakamuflowaną poważną sugestią o pozaziemskim jego pochodzeniu. Chińczyk zdecydował, że w pierwszej fazie poszukiwań nie użyje grawilotu. Pozostanie on w odwodzie i ewentualnie wejdzie do akcji wtedy, gdy Lin–Lin–su znajdzie się w pobliżu córki i stwierdzi, że interwencja załatwi, sprawę, a pojazd jonosferyczny nie wpadnie w ręce wrogów. W takim ujęciu Muni miał być pilotem, a Wojciech Kiwała nawigatorem. Każdy z nich musiał jednak czuć się całkiem pewnie lecąc sam, na co pozwalała konstrukcja maszyny. W tym czasie Lin–Lin–su ustalił punkt odbioru korespondencji, podając go Ralfowi, a także kilku przyjaciołom w Indiach. Wybrał takich, których dobrze znała również Hua–lan — na wypadek gdyby dziewczynie udało się przekazać wiadomość. Wiedział, że będzie zabiegała o to ze wszystkich sił. Co drugi dzień udawał się ktoś z nich na ustronną pocztę leśnej osady odległej kilkadziesiąt kilometrów. Przy sposobności odbywali w tamtym kierunku loty szkoleniowe. Tym razem po ewentualną korespondencję wyruszył Muni, co wiązało się z ćwiczeniem telepatii. Syngaleski chłopiec okazał się — w przeciwieństwie do Kiwały — doskonałym medium. Stary pilot położył nacisk na doprowadzenie do perfekcji tej szczególnej metody łączności przewidując, że już wkrótce okaże się potrzebna, bądź niezastąpiona. Ledwie Kiwała rozpoczął jedną z niekończących się swoich opowieści o wojennych przygodach na morzu, których Chińczyk wysłuchiwał z niekłamanym zainteresowaniem, Lin–Lin–su dał znak ręką, że Muni się z nim porozumiewa. Po chwili oznajmił z przejęciem: — Jest list. Czyżby Hua–lan dała znać? — Oby — odparł Polak tonem gorącego życzenia i wielkiego powątpiewania. — Ale ja przeczuwam, że to Ralf. — Nie, Wojciechu. Pisze mój przyjaciel z Kalkuty. Mogłem prosić Muniego aby otworzył, ale to by niczego nie przyspieszyło. Lecimy. Lin–Lin–su tym razem osobiście zasiadł za sterami, nawet nie wykorzystując okazji do instruowania Kiwały. Spieszyło mu się przeczytać list doktora Bendy. Wiadomość o telefonie Hua–lan zelektryzowała całą trójkę. Lin–Lin–su przeżył to bardzo głęboko. Po krótkim namyśle zadecydował wziąć kurs na Parbat Dewi. — Muszę skonfrontować informacje z planami załączonymi do aparatu „FH” — wyjaśnił. — Pamiętam, że trzy czerwone kółeczka są położone właśnie w tamtych stronach. Wprawdzie poczta podała memu przyjacielowi skąd był telefon, ale określiła to tylko wojskowym numerem. Będzie duży ambaras, jeśli nie uda mi się zlokalizować tego miejsca z zupełną pewnością. Trzeba sięgnąć do źródeł specjalnych, aby wyjaśnić jakiej bazy dotyczy właśnie ten numer. W pakistańskich książkach telefonicznych szkoda szukać. To przecież nie są żadne miasta ujawnione na zwykłych mapach: samotne warownie w pustyni i nic ponadto. — Pewnie także szarańcza — z przekąsem dodał Wojciech. — Trzeba polecieć obejrzeć, czy oni już to paskudztwo hodują, czy mają dopiero pobożne życzenie. Okropnie mnie ręka świerzbi na tych łotrów. — Ja sam to zbadam, pieszo — odparł Lin–Lin–su, lekko kładąc grawilot na szorstkiej lodowej płycie; przed klasztorem Białych Braci. W DOLINIE LATAJĄCEGO GŁODU W powłóczystym stroju wędrownego mnicha–ascety z rzeźbioną drewnianą laską i zgrabną miseczką na datki, Lin–Lin–su ani trochę nie był podobny do siebie. Teraz prawie niczym nie przypominał sylwetki przy sterach grawilotu, kiedy tylko twarz sowicie pożłobiona śladami przeżyć wydawała się stara; natomiast zawsze ostro biła od niego trochę nieuchwytna, wszakże tak bardzo typowa dziarskość człowieka czynu. Gdy oto szedł w dokuczliwym skwarze południa utykając na lewą nogę, gdy coraz częściej przystawał jakby czegoś wypatrując w skąpej trawie spalonej słońcem, przerażająco pasował do tego krajobrazu starczej niemocy. Tylko oczy, w które na tym bezludziu nikt nie patrzył, gorzały ekspresją myśli i walki. Telefon Hua–lan, po którym Mac Carthy obiecywał sobie tak wiele, jeszcze bardziej ucieszył Chińczyka. W tej sprawie Lin–Lin–su był o tyle górą, że liczył się z podstępem majora. Postanowił spełnić jego rachuby i dobrowolnie dać się aresztować, aby dopiero tam, w przysłowiowej jaskini lwa, ułożyć drobiazgowy plan odbicia córki. Bez właściwego przygotowania nie udało mu się nawiązać telepatycznego kontaktu z Hua–lan w ścisłym znaczeniu. Przechwytywał tylko aurę jej stanów duchowych, zwłaszcza podczas każdego śledztwa. Wiedział, że dziewczyna niczego nie wyda; rozumiał jak bardzo zagrożony jest jej los. Według przechowywanych na Parbat Dewi map majora, Chińczyk bez trudu ustalił, z której bazy amerykańskiej telefonowała Hua–lan. Już nie wrócił z towarzyszami do puszcz Assamu. Nowe miejsce ukrycia grawilotu z jego dwuosobową załogą wypatrzył na przeciwległym krańcu Indii — w Kotlinie Kaszmirskiej. W ciągu dwóch minut pojazd jonosferyczny mógł dotrzeć stąd do fortu, w którym Hua–lan była uwięziona. Miało to bardzo istotne znaczenie: Chińczyk liczył, że przydarzy mu się taki moment, kiedy wraz z Hua–lan znajdzie się poza zamkniętymi pomieszczeniami, na dziedzińcu, w drodze do innego gmachu, czy nawet na wyznaczone miejsce kaźni. W związku z tym Muni otrzymał tylko jedno zadanie, ale uciążliwe i nadzwyczaj odpowiedzialne: miał pełnić stale, dniem i nocą, ostry dyżur pilota, by na wezwanie wystartować w ciągu kilkunastu sekund. Mógł latać powierzonym mu pojazdem, ale nie miał prawa oddalić się od niego. Ważne było, że próby telepatycznego budzenia chłopca nie zawiodły ani razu, więc stałość kontaktu była zapewniona. Siłą rzeczy, wszystkie inne czynności spadły na Wojciecha Kiwałę, który zajął się aprowizacją, informował Ralfa o rozwoju wydarzeń, obsługiwał pocztę, włącznie z otwieraniem korespondencji skierowanej do Lin–Lin–su oraz załatwianiem odpowiedzi według jego instrukcji przekazywanych na bieżąco Muniemu. Młodego Syngaleza radowały myśli o wielkim zadaniu, którego się spodziewał. Rósł w dumę, ilekroć sobie pomarzył jak to będzie. On, jeszcze tak niedawno skromny poławiacz pereł — na znak użyczony przez wodza uruchomi najsprawniejszy pojazd kuli ziemskiej, a w chwilę później będzie walczył jak diabeł, jak tysiąc diabłów. Potem otworzy właz, do którego wskoczy Wujaszek Lin oraz jego córka, młoda i zapewnij ładna. Wzbiją się w górę i jeszcze będą walczyli, niszcząc wylęgarnię szarańczy, rozpalą piekło nad piekłami, z którego tam, pod nimi, nikt żyw nie ujdzie. Warunkiem koniecznym powodzenia tej akcji była absolutnie pewna i bezbłędna łączność telepatyczna starego pilota ze swoim pupilem. Dla Lin–Lin–su samotnie wędrującego pustynnym szlakiem, który z jego własnego wyboru miał go zaprowadzić do więzienia, to porozumienie serdeczne, niezawodne na każde zachcenie, miało wagę wielkiej pociechy i koiło nerwy. Nieraz dla pokrzepienia serca wymieniał z chłopcem myśli, a nawet prowadził długie dialogi, zupełnie oderwane od spraw, którym się poświęcili. Już wcześniej Chińczyk stwierdził z radością, że Muni, mający tylko podstawowe wykształcenie, wyróżnia się nietuzinkową osobowością, ma swój własny oryginalny sposób myślenia i tę chłonną iskrę filozoficznego ogarniania świata, która nie może zawieść, jeśli padnie na podatny grunt. Odczuwał satysfakcję, że chłopiec chce powiększyć grono Białych Braci; uważał, iż będzie z niego pociecha, snuł plany jak się zajmie wykształceniem Muniego. Wszystko to były marzenia jakby z innego wymiaru. Teraz szedł suchą skwarną pustynią, na której zauważał coraz większe skupiska młodej, jeszcze larwalnej szarańczy, ochoczo uskakującej mu spod nóg pośród skąpych, zeschniętych kępek traw. Lin–Lin–su wiedział z opowiadań doktora Frata, że właśnie te rozległe „dzikie pola”, pustynne rejony pogranicza Indii z Pakistanem Zachodnim, są najgroźniejszą wylęgarnią szarańczy na Środkowym Wschodzie. Tu miliardami wykluwają się larwy szarańczaków, podrastają, linieją, a kiedy urosną im skrzydła, wygłodniałe na jałowej pustyni, wzbijają się w niebo rudawą chmurą rozciągniętą na dziesiątki albo setki kilometrów, która przyćmiewa światłość dnia. Dokąd udadzą się te krocie szkodników, skaczące teraz przed osobliwym pielgrzymem? Jakże przydałaby mu się konsultacja z entomologiem! Chińczykowi chodziło o to, czy niepokojąco duże ilości szarańczy wędrownej, jakie spotykał, mogą mieć związek z amerykańską bazą, oraz z aparatem „FH”. Okolica była bezludna. Lin–Lin–su nie chciał tracić czasu na szukanie jakiejś odległej poczty. Uważał to również za ryzykowne: przekonany, że major poluje na niego wszelkimi sposobami, spodziewając się sukcesu swojej prowokacji, chciał dostać się w moc amerykańskiego wywiadu dopiero wówczas, gdy sam to zaplanuje. Polecił więc Muniemu aby Wojciech telefonicznie połączył się z Kalkutą, prosząc Frata o zaopiniowanie spostrzeżeń poczynionych na pustyni, a także odpowiedź czy byłoby możliwe kierowanie stąd szarańczy do Chin. Tymczasem odezwał się szum silnika i od południa nadlatywał samolot. Lin–Lin–su położył się plecami na ziemi, nadal pilnie obserwując niebo. Wprawnym okiem pilota stwierdził, że to jest lekka maszyna, jakich używa się do opylania pól, ale o bardzo pękatym kadłubie, co pozwala zabierać duży ładunek. Czyżby służyła niszczeniu szarańczy? A może zwiad w poszukiwaniu jego osoby? Mocniej przywarł do kępy suchych, kłujących chwastów. Bacznie obserwował, kiedy nagle Muni włączył się donosząc, iż doktor Fart prosi o podanie przybliżonej ilości szarańczaków na metrze kwadratowym i rozmiarów owadów. Uczony powątpiewał w możliwość przelotu chmar przez całą szerokość Himalajów. Raptownie uwagę Chińczyka zwrócił spory pierścień zrzucony na spadochronie. Samolot spuścił jeszcze kilka dalszych zasobników, zatoczył niewielkie koło i leciał na południe. Chińczyk wiedział, że w tamtym, kierunku znajduje się fort Mac Carthy’ego. Leci doi Hua– lan — pomyślał. Lin–Lin–su wstał, przenikliwie rozejrzał się po ziemi i niebie, a nie widząc niczego podejrzanego, żwawo pobiegł do najbliższego zrzutu, który opadał niespełna pół kilometra przed nim. Osiągnąwszy cel, który łatwo było odnaleźć, Chińczyk aż zatrząsł się z oburzenia. Spodziewanego pojemnika nie było. Rozpadł się na kilkanaście mniejszych i większych pierścieni rozrzuconych w sporym promieniu. Niektóre tylko słabo wystawały z sypkiej, ziarnistej masy czegoś, w czym również utonęła do połowy czasza spadochronu. Lin–Lin–su pojął z goryczą, że „nie trzeba być akrydiologiem, aby w tych okolicznościach domyśleć się, że to usypisko owadzich jaj, wyższe od wzrostu człowieka, nie może być niczym innym tylko masą wyhodowanych jajeczek szarańczy wędrownej. — Czyżby Umesz mylił się w kwestii realności przerzucenia tego paskudztwa na drugą stronę Himalajów? — rozważał Lin–Lin–su. — A może to posłuży tylko próbom działania aparatu „FH”, pokierowania skrzydlatych chmar na inną pustynię albo w góry? Chyba nie wyślą szarańczy po sąsiedzku do gęsto zaludnionych rejonów Indii? Chociaż — zastanawiał się — i to niewykluczone wobec wciąż wrogich stosunków między dwoma państwami wyłonionymi z dawnych brytyjskich Indii drogą sztucznego podziału według kryterium odrębności religijnej. Nieco ochłonąwszy z wrażenia, Lin–Lin–su przygotowywał raport dla Frata. Na wszelki wypadek określił wielkość, kształt i barwę jajeczek. Ustalenie ich ilości w pojemniku było znacznie trudniejsze. Po dość długim analizowaniu Chińczyk wywnioskował, że jeden zrzut mieści co najmniej kilkadziesiąt milionów jajeczek. Przekazał te dane Muniemu z poleceniem pilnego przetelefonowania ich do Kalkuty. Dokonawszy tak ważkiego odkrycia, pilot uznał swoją misję obserwacyjną na pustyni za ukończoną. Pozostawało dotrzeć w rejon fortu i dać się schwytać w takich okolicznościach, by Mac Carthy poczytał to za własny sukces i nie podejrzewał obranej przez Lin–Lin–su roli konia trojańskiego. WYSOKA INSPEKCJA Po energicznym pukaniu otworzyły się drzwi i do gabinetu Mac Carthy’ego wkroczył nieznany mu oficer z dystynkcjami podpułkownika amerykańskiego lotnictwa. Bardzo przystojny, elegancki, dziwnie młodo wyglądający jak na swą wysoką szarżę — podszedł do biurka majora i wyciągnął dłoń na powitanie. — Podpułkownik Rimsay — przedstawił się. Mac Carthy uprzejmym gestem wskazał gościowi skórą obity głęboki fotel. Odczekawszy aż ten wygodnie się w nim ulokuje, usiadł na swoim krześle. Major zdenerwował się. Postanowił przybyłego wziąć na wytrzymanie: niech pierwszy przemówi, czego chce. Podpułkownik czuł się nad wyraz swobodnie, co jeszcze bardziej detonowało gospodarza. Poczęstował majora papierosem, okazał się szybszy również w podaniu mu ognia — czym siłą rzeczy musiał go speszyć; zaciągnął się błękitnym dymkiem, jedyną popielniczkę postawił sobie na szerokiej poręczy fotela, przez co major dla strzepnięcia popiołu musiał każdorazowo wstać i wyjść zza biurka. Wreszcie przemówił bardzo uprzejmym tonem: — Przysłał mnie do pana pułkownik Anker. Na dźwięk tego nazwiska major zbladł jak płótno. Był w pełnym świetle i doskonałe zdawał sobie sprawę, że przybyły zauważył druzgocące wrażenie na twarzy nieszczęsnego oficera. — Czy pan się orientuje w czyich rękach jest w tej i chwili aparat „FH”, który zostawił pan na „Rose Marie”? — spytał podpułkownik. Major nerwowo zastanawiał się, co odpowiedzieć. Każda sekunda zwłoki w tym dialogu obciążała go. — Oczywiście. Dziwi mnie pytanie, panie podpułkowniku, bo skoro szef skierował pana do mnie — z pewnością wprowadził go w arkana tej sprawy. Nie wstając, Rimsay otworzył aktówkę, wśród innych papierów wyszukał rozkaz wyjazdu, wyciągnął rękę na całą długość i niedbale położył dokument tak, że sięgając po niego przez biurko major musiał podnieść się z krzesła. — O ile pan ma jakieś wątpliwości, proszę przeczytać. Mac Carthy pospiesznie przebiegł oczami krótki tekst na formularzu, który dobrze znał. Podpis Ankera nie budził zastrzeżeń. Podpułkownik wyjął drugi papier i podsunął go w ten sam sposób. — Dziękuję — odparł major. — Pozostaje mi tylko przeprosić pana za to, co powiedziałem. Istotnie, chciałem spowodować pokazanie mi rozkazu wyjazdu. Działałem w dobrej wierze. Pan przecież rozumie, podpułkowniku, że zawsze obowiązuje nas czujność. — Ale to jest pismo dla pana. Obowiązkiem pańskim, majorze, jest zapoznać się natychmiast z jego treścią. Majorowi ręce się trzęsły. Odwołanie z placówki? Degradacja? Przemógł się wreszcie i zdobył na wysiłek przeczytania: „Do majora Delano Dwighta Mac Carthy’ego. Polecam stworzyć podpułkownikowi Franklinowi Rimsay’owi warunki do nieskrępowanej kontroli Fortu, przesłuchiwania chińskich więźniów i decydowania o ich losie. Polecam służyć memu inspektorowi wszystkimi informacjami jakich zażąda. James Anker, pułkownik” Major schował pismo do akt, a delegacją zwrócił przybyłemu. W postawie na baczność zameldował: — Oczekuję rozkazów pana podpułkownika. Ciężko opadł na krzesło. — Zadałem jedno pytanie, na które pan mi dotąd nie odpowiedział. — Aparat „FH” został podstępnie przejęty przez agenta wywiadu Czerwonych Chin, który wsypał mi narkotyk do kawy w jednym z portowych lokali w Adenie. Chciałem w tej tawernie na własną rękę rozszyfrować szajkę kontrabandzistów opium, gdyż miałem uzasadnione podejrzenie, iż przemycają także broń do Chin. Potwierdzeniem słuszności mojego podejrzenia jest fakt, że właśnie wywiad chiński tam się mną zainteresował. O aparacie z pewnością nie wiedzieli, a w mojej kabinie poszukiwali spodziewanego nakazu aresztowania kontrabandzistów. Przypadek sprawił, że pojmałem córkę tego komunistycznego agenta. Natomiast wyłącznie swojej taktyce zawdzięczam uwięzienie później również samego agenta. — Wiem. Prowokacja z telefonem była prawidłowa. Teraz dla mnie ważne tylko jedno: co pan wydusił z tych Chińczyków? Chcę przejrzeć protokoły zeznań. Major niecierpliwie sięgnął po papierosa, ale inspektor ubiegł go i tym razem. — Niepotrzebnie pan się denerwuje, majorze. Zostałem tu skierowany nie po to aby panu szkodzić, a tylko w celu zakończenia tej linlinsady sukcesem. — Jak pan powiedział: linlinsady? — Nie rozumie pan, co miałem na myśli? Czyżby pan nie wiedział jak się nazywa pański więzień, ten chiński agent? — Rzeczywiście, nie wiem — odparł Mac Carthy w mocnym przeświadczeniu, że wszelkim kręceniem mógłby pogorszyć swoją sytuację. — Nazywa się Lin–Lin–su i jest pułkownikiem. Jego córka, Lin–Hua–lan, uchodzi za najzdolniejszą kobietę w komunistycznym chińskim wywiadzie. Wiem o nich znacznie więcej niż pan. Dzięki temu łatwiej mi zrozumieć, że dotychczas nie podpisali jakichkolwiek zeznań. Mnie podpiszą, prędzej czy później. W każdym razie on na pewno będzie śpiewał jak kanarek. Nie przyjechałem do pana bez przygotowania: mam pod kluczem całą jego rodzinę jako zakładników. On o tym wie. * * * Lin–Lin–su zdziwił się niemało, gdy wprowadzony na kolejne przesłuchanie do gabinetu Mac Carthy’ego, zastał pokój pusty. Rozejrzał się wokoło. Wszystko tu było jak zwykle. — Aha — pomyślał — zapewne w taki sam sposób zostawiono tu kiedyś Hua–lan. Bardzo dobrze zrobiła, że zatelefonowała. Ale ja teraz nie muszę dzwonić do nikogo. Nawiązawszy kontakt z Munim, zapytał go: — Jesteś przy pojeździe? — Tak, tuż obok. Wypatruję powrotu Wojciecha, który poszedł na pocztę. — Nie oddalaj się nawet o parę kroków, dopóki nie dam ci znać. Zostałem sam w gabinecie majora, nie wiem co się święci. Możliwe, że dziś będzie nasz wielki dzień. — Och, żeby tylko! — syngaleski chłopiec przekazał z zachwytem. — Siadam przy sterach. Drzwi gabinetu otworzyły się lekko. Lin–Lin–su spojrzał, oczom nie dowierzając: stał przed nim Ralf Collins w mundurze amerykańskiego podpułkownika i palcem położonym na ustach nakazywał milczenie. Pamiętając swe doświadczenia z początków znajomości z Chińczykiem, kiedy ten czytał w jego myślach i na nie odpowiadał, Ralf postanowił tym razem wziąć inicjatywę w swoje ręce. — Powinno się udać… Przekazał bez słów: — Tu są aparaty podsłuchowe. Chcę prowadzić z tobą dwa równoległe dialogi: głośny dla zachowania decorum, a niemy aby ustalić w jaki sposób wydostanę stąd ciebie z córką. Możliwe, że jesteśmy obserwowani również wizualnie. Chińczyk przybrał minę strapionego więźnia. Wyjaśnił, iż chwyta w lot myśli Ralfa. — Korzystajmy, że w tym samym czasie możemy wymienić kilkakrotnie więcej treści niż w rozmowie słownej. Siedząc za biurkiem ze skupioną twarzą oficera prowadzącego polityczne śledztwo — Ralf powiedział głośno, nie patrząc na Chińczyka: — Niech jeniec siądzie o tam, na tym krześle — wskazał ręką. Zdjął z regałów dwie teczki i udawał, że pilnie je przegląda. — Musimy spiesznie ustalić pewne sprawy — zakomunikował w myśli. — Czy istnieje możliwość sprowadzenia grawilotu w decydującym momencie? — W każdej chwili. Dopiero co rozkazałem Muniemu, aby był w pogotowiu. Nie rusza się zza sterów. Czas przelotu wyniesie dwie minuty. Skrócę go do dwudziestu sekund z chwilą gdy pojazd stanie kilkadziesiąt kilometrów nad nami. — Jeszcze nie — przekazał Ralf. — Czy masz tak bezbłędny kontakt z Munim, że na sprawność i sekundową punktualność przybycia odsieczy stawiasz życie naszej trójki? — Stawiam. — Rozpocznę śledztwo. Odmawiaj wyjaśnień, tak samo jak majorowi. Przekaż Muniemu aby nie wychodził z grawilotu, bo za niewiele minut przyleci po nas. Ralf zamyślił się. — Jeszcze ważna rzecz. Czy możesz przetelepatować córce prostą informację? — Nie. Dla wznowienia myślowego kontaktu musiałbym ją zobaczyć, raz spojrzeć jej w oczy. Właśnie wyczekiwałem, że major kiedyś przesłucha nas wspólnie, ale do tego nie doszło. — Otóż słuchaj, mój drogi. Wyprowadzę was oboje na dziedziniec, sfingując zamiar rozstrzelania was. Wtedy musisz natychmiast przekazać Hua–lan, że zostaniemy odbici. Po krótkim pukaniu drzwi się otwarły i stanął w nich Mac Carthy. Zmierzywszy go zimnym wzrokiem, podpułkownik zapytał: — Czy zauważył pan, majorze, świetlny napis nad drzwiami: „Nie wchodzić”? Zna pan regulamin? — Przepraszam. Okoliczności wyjątkowe. Zapytanie: czy pan obsadził moją centralę telefoniczną, podpułkowniku? — Obsadziłem. Nic pana nie usprawiedliwia. Przeszkadza mi pan w prowadzeniu śledztwa. — Uniemożliwił mi pan, podpułkowniku, rozmówienie się z pułkownikiem Ankerem… Widząc, że sprawy obierają niepożądany bieg, Ralf z irytacją przerwał swemu rozmówcy: — Nie wiem co pana opętało, aby zdradzać pseudonimy przy obcych. W piętkę pan goni, majorze! Jeśli popsuje mi pan sprawy — ja zadzwonię gdzie trzeba, a pan się pożegna ze szlifami oficerskimi. Nie oddalać się, za chwilę będę konferował z panem. Mac Carthy poczerwieniał z gniewu i wstydu. Stuknąwszy obcasami, wyszedł. — Sprowadzaj spodek nad bazę — przekazał Ralf. Po krótkim przesłuchaniu wstał, a upewniwszy się, że Muni stoi w niebie nad nimi, otworzył drzwi i rozkazał wartownikom: — Zaprowadzić więźnia do celi! WALKA Pluton egzekucyjny stał w cieniu budynku na dziedzińcu fortu. Podpułkownik Rimsay dobrał co bardziej rozgarniętych żołnierzy i osobiście ich poinstruował, że inscenizacja egzekucji jest na razie chwytem mającym zdopingować jeńców do zeznań. Decyzja czy zostaną rozstrzelani zapadnie w toku ostatniego śledztwa. W związku z tym obowiązuje regulamin specjalny: Żołnierze stoją z nienaładowaną bronią. Nabiją karabiny na rozkaz podpułkownika — co jeszcze niczego nie przesądzi. Po machnięciu szablą przez Rimsay’a odliczą cicho do piętnastu i dopiero po upływie tego czasu, o ile nastąpi drugie machnięcie szablą — oddadzą salwę. Drzwi wejściowe gmachu otwarły się i osowiałym krokiem wyszedł z nich Lin–Lin–su, trochę zgarbiony, przymrużonymi oczami patrząc pod stopy na zakurzony piasek. Tuż za nim wymaszerował pułkownik i energicznym ruchem ręki wskazał miejsce w pełnym słońcu, gdzie jeniec ma stanąć. Po chwili ukazała się Hua–lan. Podpułkownik ustawił ją naprzeciw ojca. Chińczyk badawczo wpatrzył się w córkę. Zatroskana twarz dziewczyny uspokoiła się pod jego wzrokiem. — Wzywam was do zeznań po raz ostatni! — huknął prowadzący śledztwo. — Widzicie pluton egzekucyjny? Oboje milczeli. — Ja nie jestem majorem Mac Carthy, który cackał się z wami tak długo. Otrzymałem rozkaz zawieźć przełożonym albo pełny opis techniczny grawilotu, albo wasze głowy. Dla oficera — rozkaz rzecz święta. W ciszy popołudniowego skwaru tępo stuknął o ziemię samotny szarańczak, w locie ugodzony przez ptaka. Podpułkownik rozdeptał owada i powiedział sucho do Chińczyka: — Tak samo zginiesz jak ten szkodnik. Ale najpierw rozstrzelam twoją córkę. Lin–Lin–su oświadczył, że się modli i prosi aby mu nie przeszkadzać. Potem skupiony i milczący, dawał Muniemu instrukcje o wyglądzie fortecznego dziedzińca oraz pozycji w jakiej on, Hua–lan i Ralf znajdą się w chwili wylądowania grawilotu. Szczegóły były ściśle uzgodnione z Ralfem. Sześćdziesiąt kilometrów wyżej — Muni siedział przy sterach, niecierpliwie patrzył na dźwigienki, które miał uruchomić. Zaszyfrowane tarczki były nastawione. Wystarczyły dwa poruszenia palców aby pojazd spadł jak jastrząb nad dziedziniec. Policzki chłopca pałały podnieceniem; nie mógł się doczekać tej wytęsknionej chwili. Podpułkownik oznajmił Hua–lan: — Wybiła twoja ostatnia minuta. Powiesz albo zginiesz. Dziewczyna milczała obojętnie. Podpułkownik wskazał jej miejsce pod ścianą, gdzie ma stanąć. Spojrzał na pluton egzekucyjny. Osobiście dopilnował, aby mieli broń nienaładowaną. Zastanawiał się jak rozegrać ostatnie akordy akcji. Wtem usłyszał za sobą odgłos kroków. Poczuł się nieswojo na widok Mac Carthy’ego, który stanął obok. Szatańska radość błyskała w oczach majora. — Wybaczy pan, podpułkowniku, że przybyłem. Koniecznie chcę asystować przy rozstrzelaniu tej Chinki. To dla mojej osobistej satysfakcji. Zanim major dokończył, Ralf przekazał Lin–Lin–su: — Natychmiast ściągaj pojazd nad dziedziniec! Nerwy Ralfa były napięte jak struny. Całą siłą woli powstrzymywał się od spojrzenia w górę. Nie miał ani chwili do stracenia. Niezwykły wehikuł zapewne już zauważyły czujki przy gniazdach kulomiotów na wieżycach obserwacyjnych, a także obsady dział przeciwlotniczych. Jeszcze moment i będzie za późno. Detektyw sekundowym porozumieniem przejął informację, że Muni stoi trzydzieści metrów nad nimi w takiej pozycji, iż cień grawilotu pada na dach gmachu. Zbliżył się do Mac Carthy’ego i powiedział: — Niech pan się obejrzy za siebie. Kiedy Mac Carthy odwracał głowę, huknął strzał rewolwerowy i major zwalił się na piasek. — Karabiny w kozły! — rozkazał żołnierzom plutonu egzekucyjnego. Za pośrednictwem Lin–Lin–su przekazał dyspozycję Muniemu i podbiegł do Chińczyka aby odsłonić miejsce dla lądowania grawilotu. Pojazd jonosferyczny osiadł precyzyjnie — tak, że otwarty właz znalazł się tuż przed Hua– lan. Dziewczyna zgrabnie wskoczyła do wnętrza, za nią Lin–Lin–su i Ralf. Zatrzasnęli hermetyczną klapę. Wyjście z gmachu było po przeciwnej stronie. Stamtąd dobiegał tupot wielu kroków i krzyżujące się w powietrzu rozkazy. Wśród bezładnej strzelaniny kule poczęły dzwonić po pancerzu grawilotu. Muni uśmiechnął się triumfująco: — Ha, nie takich pocisków na nas by trzeba!.. Nim dokończył, Lin–Lin–su szybkim ruchem ręki przesunął go i zajął miejsce przy sterach. Wzbili się pionowo, szybciej od kuli armatniej. Pilot spokojnie zahamował na wysokości niedosiężnej dla artylerii i samolotów. Ciasno było w kabinie przeznaczonej dla trzech ludzi. Nieuzgodniony przylot Kiwały zdziwił Chińczyka. Muni pospieszył z wyjaśnieniem: — Wojciech nie zgodził się zostać i czekać naszego powrotu. Cóż miałem począć? Polak serdecznie spojrzał na starego pilota, jakby prosząc o wyrozumiałość. — Żarliwie pragnąłem przyłożyć się do zrobienia z nimi porządku. Ręka mnie świerzbi na psubratów; tak jak niegdyś na hitlerowców. — No więc, Wujaszku Lin? Atakujemy? — Kogo? — spytał Chińczyk. — Jak to kogo? — aż się zaperzył Wojciech. — Robactwo! Musimy wypalić szarańczę na pustyni. No i ludzkiemu robactwu, co się tą szkaradną robotą zajęło, też się należy obrócenie w kupkę popiołu. Lin–Lin–su słuchał i milczał. Wojciech w poczuciu osamotnienia rozejrzał się po obecnych, szukając u nich poparcia. Wiedział, że Muni myśli to samo co on, bo czekając sygnału zjechania w dół, z ferworem rozprawiali jaki pogrom uczynią i jak kamienia na kamieniu nie zostawią. Muni był wszakże bardzo młody i jego zdanie w tym wypadku najmniej znaczyło. Skromnie się wycofał z dyskusji, patrząc z wzrastającym zainteresowaniem na Hua–lan, która z nieuchwytnym rozmarzeniem dużych piwnych oczu w skośnej oprawie wciąż przeżywała radość swego ocalenia. — Jak długo będziemy tu tkwić bezczynnie? — spytał wreszcie Kiwała. — Jak długo zechcemy — odparł Lin–Lin–su. — Na tej wysokości jesteśmy całkiem bezpieczni. A nasza praca skończona. Powinniśmy ochłonąć z silnych wrażeń, mile pogawędzić o zwycięstwie, które dla mnie jest podwójne: prócz wydostania córki ze śmiertelnego zagrożenia, nasz dzień dzisiejszy odczuwam jako triumf braterstwa ludzi różnych narodów, ras i poglądów; triumf przyjaźni i ludzkiej godności. A więc właśnie tego jedynego w co prawdziwie wierzę. Po chwili dodał: — Zajmujemy się rozmowami o tym co by należało zniszczyć, a dotąd nie powiedzieliśmy bodaj przyjemnego słowa naszemu wybawcy. Lin–Lin–su, który już przypiął magnesy do butów, wstał, żwawo podniósł w górę nic nie ważącego Ralfa i serdecznie ucałował go. — Nie wiem — rzucił — czy wszyscy należycie pojmujemy jak ogromnie Ralf narażał się dla nas i jakiego mistrzowskiego dzieła dokonał. Detektyw machnął ręką. — Nie byłbym wierny sobie, gdybym postąpił inaczej — powiedział z zupełną prostotą. — Wiele jest do pogadania, a także poważne akcje przed nami — podjął Chińczyk. — Ale ponieważ nie cierpię niedomówień, bo zatruwają czystą atmosferę — winniśmy dokończyć temat rozpoczęty przez Wojciecha. Jeśli nawet nie zdołamy go przekonać, niech zna pobudki kierujące naszym postępowaniem. — Może ty byś, kochany, zabrał głos w tej sprawie? — zwrócił się do Ralfa. — Rzecz ociera się o dziedziny, które spośród nas najlepiej ogarniasz. — Myślisz o problemach politycznych i prawnych? — spytał detektyw aby się upewnić. — Tak. Ralf położył dłoń na ramieniu Wojciecha. — Wysłuchaj mnie spokojnie, przyjacielu, bez emocji, a chyba w końcu zrozumiemy się. Bardzo chciałbym doprowadzić rozmowę do takiego dobrego punktu. Wyjątkowo cię lubię i cenię, a twoja odwaga i zawziętość w walce przeciw gangsterom wzbudziła mój zachwyt. Podziwiała cię wtedy również Betty, która kazała cię gorąco pozdrowić; was wszystkich, też, oczywiście — rozejrzał się wokoło. Kiwała szarmancko podziękował, a Ralf ciągnął: — Żyjąc w skomplikowanym świecie, pełnym norm, ustaleń, kodeksów, rygorów i Bóg wie czego jeszcze — człowiek, kropla w oceanie milionów innych kropli podobnych do niego, rzadko może przedsiębrać w sprawach publicznych to, na co osobiście ma ochotę. Podkreślam: nawet wówczas, gdy jest przeświadczony o swojej racji oraz wie, że większość społeczeństwa czuje tak jak on. Wojciech słuchał uważnie i postanowił nie przerywać. — Dam przykład tobie bliski o tyle, że dobrze zapamiętałeś wojnę, w której walczyłeś. Gdybyś był w roku, powiedzmy, czterdziestym trzecim, zabił nieznajomego gestapowca w jakimkolwiek mieście okupowanej Europy — dzisiaj nikt nie przypomniałby ci tego inaczej niż z uznaniem. Natomiast gdybyś teraz, obojętnie gdzie, zastrzelił spotkanego na ulicy byłego hitlerowca, którego dawne zbrodnie potrafisz udowodnić — zostałbyś postawiony przed sąd. Oczywiście nie odpowiadałbyś jako pospolity morderca, ale nie uniknąłbyś procesu, choć prokurator i sędzia w Paryżu, Warszawie czy Moskwie, skrzywdzony przez Niemców jak każdy mieszkaniec tych krajów, jako osoba prywatna odczuwałby twój czyn za sprawiedliwy. Rozumiesz na czym polega różnica? Wtedy nie mogłeś oskarżyć niemieckiego drania przed legalną władzą, gdyż władzą był właśnie on. Tylko sam mogłeś mu wypłacić rachunek za jego bestialstwa, narażając , siebie. Dziś, kiedy możesz go postawić przed każdym trybunałem — nie przysługuje ci prawo do samosądu. Ralf umilkł na chwilę, a Wojciech skorzystał z tej przerwy, siląc się na pojednawczy ton: — Wiem, że tak jest. Czy słusznie, Bóg raczy wiedzieć… Ale ty chcesz przyrównać te sprawy do amerykańskiej hodowli szarańczy. Chyba należycie zrozumiałem? — Tak — uśmiechnął się Ralf. — Mów, jakie masz wątpliwości. Postaram się je rozproszyć. — Ja myślę po chłopsku. I jak żołnierz. Na Atolu Trydakny byliśmy zgodni: bez pardonu kropiliśmy w bandziorów: A spośród nas, dziesięciorga obrońców bunkra, wyłącznie ty miałeś prawną podstawę działania. Dlaczego teraz nie możemy pohulać naszym spodkiem i uziemić innych bandytów, w gruncie rzeczy dla ludzkości o wiele niebezpieczniejszych? — Dlatego — odparł Ralf — że oni działają legalnie w tym sensie, iż patronuje im władza potężnego mocarstwa. Smutne to wielce, że prawo bywa parawanem i obroną dla niepojętych niegodziwości, ale tak wyglądają problemy polityczne, na których zrozumienie wszyscy, jak tu w piątkę siedzimy, jesteśmy zbyt prostoduszni. Zbyt uczciwi, nazywając rzeczy po imieniu. — Na atolu broniliśmy swojej skóry — ciągnął Ralf. — W obronie życia, własnego albo czyjegoś, wolno zabić napastnika jeśli nie ma się innej możliwości zapobieżenia jego agresji. W tym punkcie zgodne są niemal wszystkie kodeksy w cywilizowanych krajach; także nakazy religijne, na przykład chrześcijaństwa. Ponadto, co niemniej istotne, za przeciwników mieliśmy bandytów z profesji, wyjętych spod prawa. Uprowadzenie chińskich dzieci oraz pogróżki, że one mogą zostać zgładzone, wzburzyły serca i umysły na całym świecie. Chociażby z uwagi na opinię publiczną, żaden sąd nie uznałby za czyn przestępczy zniszczenia tak niebezpiecznych bandytów. Mimo to — powiedział Ralf z naciekiem — Lin—su natychmiast wstrzymał ogień, kiedy gangsterzy się poddali. Pojmanymi zajęły się władze sądowe. Podobnie jak całym dowództwem Trygony, które udało mi się wykryć i zaaresztować dzięki twojej taśmie nagranej w Kapsztadzie — zwrócił się do chińskiego pilota. — Bardzo mnie uradowała ta wiadomość — powiedział Lin–Lin–su. — Teraz wyjaśnię moją rację, która zabrania mi angażować nas w likwidację ośrodka hodowli szarańczy. Czy pomyślałeś o tym, drogi Wojciechu, dlaczego zostawiłem Mac Carthy’ego pod strażą Hua– lan na bezludnej wysepce, zamiast ich wieźć nad atol, co przecież wydawało się najprostsze? — Obawiałeś się narażać życia córki w walce. — W pewnym stopniu. Niemniej pozostawienie jej z jeńcem wśród oceanu też nie było bezpieczne, jak się zresztą tragicznie okazało. Natomiast na zdrowy rozum, hydroplan nie mógł wygrać starcia ze mną. Otóż, nie chciałem mieć świadka zbrojnej interwencji mego pojazdu. Obiecałem majorowi wolność w zamian za tajemnicę aparatu ,,FH”, więc jako człowiek honoru musiałem dotrzymać słowa. A przeczuwałem, że nawet, gdyby mi przyrzekł dyskrecję, postąpi tak jak mu będzie wygodnie. — Zrozumcie, moi mili — podjął Lin–Lin–su — paradoksalną sytuację, że grawilot, jak dotąd najsprawniejszy pojazd w świecie, praktycznie właściwie niepokonany, którego uzbrojenie przewyższa tylko bomba atomowa, nie jest zarejestrowany w żadnym państwie. Kto za niego odpowiada? Ja, osoba prywatna. A właściwie nikt, ponieważ nie ujawniam faktu zbudowania i posiadania wehikułu jonosferycznego. Krążą na ten temat legendy, mieszające w to zarówno nieokreślonych przybyszów z Kosmosu, jak też realne potęgi militarne. Teraz pofantazjujemy, że jako człowiek miłujący sprawiedliwość postanowiłem użyć mego wynalazku do zwalczania zła. Nie musiałbym ze świecą go szukać. Na przykład: Amerykanie dokonują gdzieś kolejnej nieproszonej interwencji, brutalnie gwałcąc elementarne prawo decydowania o swym losie przez każdy naród, choćby najmniejszy. Wobec tego — dać im nauczkę: łubudu na Biały Dom! W Afryce Południowej rasistowski rząd maltretuje Murzynów i tak zwanych kolorowych. Mam dodatkową moralną rację ująć się za moimi rodakami, którzy cierpią tam prześladowania. Włączam silnik — za kilka minut bombarduję rezydencję premiera w Pretorii. I tak dalej. Odpowiedzcie: co by z tego wynikło? — Wojna światowa — powiedział Muni z bardzo poważną miną. Lin–Lin–su rozpromienił się. — A więc zrozumiałeś, dlaczego nie burzymy tej przeklętej bazy pod nami! — I ja teraz rozumiem — Wojciech wyznał z przekonaniem. — Mimo to nie potraficie mi wytłumaczyć, że znając szarańczowe plany amerykańskie powinniśmy przejść nad tym do porządku dziennego. — Ależ o tym nie ma mowy! — zapalił się Lin–Lin–su. — Musiałbym być ostatnim łobuzem, aby spokojnie czekać kiedy miliardowe chmary skrzydlatych szkodników opadną Chiny, albo inny kraj. — Więc, jakże to zdziałamy? — spytał Kiwała. — Robactwo podrasta, i pod nami i w innych bazach, które masz zaznaczone jako czerwone kółeczka na mapach Mac Carthy’ego. Hodowcy tego paskudztwa dysponują też aparatami ,,FH”, z pewnością nie od parady. Głos zabrał Ralf. — Widzę przed nami dwie drogi. O jednej mówiliśmy na atolu. Frat poruszył wtedy sprawę kierowania wielkich chmar szarańczy w morze albo na lodowce. Ty — zwrócił się do Chińczyka — oświadczyłeś, że możesz skonstruować dowolną ilość takich aparatów. Nie wiem czy później porozumiewaliście się… — Tak — przerwał Lin–Lin–su. — Telepatowałem Muniemu swoje obserwacje na pustyni, a Wojciech przetelefonowywał do Kalkuty. Z kolei Muni przekazywał mi odpowiedzi Frata. Nasz przyjaciel jest doskonale zorientowany w charakterze i aktualnym stadium tej diabelskiej hodowli. Jeszcze dziś go odwiedzimy dla naradzenia się w tej sprawie. A jaką ponadto drogę widzisz, Ralfie? — Zrobienie szumu na cały świat. Przede wszystkim chciałbym, o ile na to przystaniesz, opublikować charakterystykę i działanie aparatu „FH”. — To się już dokonało. Frat pracuje nad udoskonaleniem tego wynalazku: jego zdaniem urządzenie ma zbyt mały zasięg. Na jakiś czas skierowałem do Kalkuty jednego z Białych Braci, świetnego konstruktora. Oczywiście nie prosiłem ich o zachowanie tajemnicy: to osiągnięcie techniki, obliczone na zgubę całych narodów, w naszych rękach będzie służyło ludzkości, jej obronie przed klęskami głodu. — Wspaniale! — zachwycił się Ralf. — Na tym nie koniec. Sporządziwszy dokumentację wszystkiego, co wiesz o tej farmie szarańczy, oraz znając rozmieszczenie pozostałych baz, można i trzeba z tego zrobić raban na forum międzynarodowym. W przeciwieństwie do samowolnego, prywatnego bombardowania baz, to jest działalność legalna, która ani nam nie grozi odpowiedzialnością, ani wojny nie wywoła. A spece od szarańczowej awantury będą się pienili z wściekłości bardziej niż gdybyśmy zrujnowali im kilka fortów i wytłukli załogi. Za dolary mogą wznieść nowe umocnienia. Mięsa armatniego też im nie brakuje. Natomiast z opinią publiczną muszą się liczyć, choć ich to mierzi. W końcu przestaną bimbać i poniechają swoich planów, gdyż to jest sposób prowadzenia wojny surowo zabroniony przez międzynarodowe konwencje. Jakby nie było — w pełnym sprzeczności świecie, w którym żyjemy, nikt nie czuje się tak bezkarny, aby chciał być pomówiony o ludobójstwo: to pachnie postawieniem przed nowy Trybunał Norymberski. — Dokonaliśmy zbawiennego dzieła — ciągnął Ralf. — Chcę podkreślić, że perfidia prowadzenia wojny tą metodą jest głębsza niż na pozór wygląda: nie sprowadza się tylko do bardzo taniej metody wygubienia całych narodów. Diabelski miąższ sprawy w tym, że gdybyśmy nie pokrzyżowali tego niesłychanego programu. Amerykanie mogliby pewnego dnia owładnąć wyludnioną planetą lak, iż nawet historycy nie wykryliby sprawców totalnej zbrodni. — Jak to? — spytał Muni z bezbrzeżnym zdziwieniem. — Jak najprościej. Jeśli miasto burzą pociski artyleryjskie, nikt nie wątpi, że wróg strzela z dział. Jeśli bomby kruszą budowle, nie poradzi przysięgać, iż spadają z chmur zamiast deszczu. A z szarańczą wręcz odwrotnie: wiadomo od niepamiętnych czasów, że złowieszcze chmary owadów zwykły pojawiać się to tu, to tam, bez niczyjej ingerencji. W wielu rejonach Indii tak dalece się z tym pogodzono, że uznano szarańczę za stworzenie święte. Można odwrotnie, zamiast kapitulować przed klęską, uznać ją za gniew boży. Ale i to nic nie daje. Ponieważ bogów nie sposób ściągnąć przed żaden sąd — napiętnowanie ich jest sprawą odwagi i sumienia, ale ukarać nie ma kogo. Także stratedzy szarańczowej ofensywy, działający z ukrycia, wyszliby obronną ręką. Natomiast w momencie wyjawienia ponurej prawdy przed światem aparat „FH” traci wszelką przydatność militarną, a staje się tym, czym my go uczynimy: narzędziem ograniczenia, a potem usunięcia klęsk szarańczy. Obecni zamyślili się głęboko. — Swoją drogą — powiedział Wojciech — narobiliśmy szumu. Zginął dowódca fortu, legendarny latający spodek w biały dzień opuścił się na dziedziniec, załoga uprowadziła jeńców i rzekomego podpułkownika dokonującego inspekcji garnizonu… — To nie pociągnie żadnych politycznych reperkusji. Po prostu nie ma jak. Z pewnością w bazie uważają naszą trójkę za asów chińskiego wywiadu — wesoło uśmiechnął się Ralf — a grawilot za kluczowe osiągnięcie techniczne Chińskiej Republiki Ludowej. W centrali w USA, ktoś beknie za to cośmy zrobili. Ale nie będzie oficjalnych not między rządami choćby dlatego, ze sprawy wywiadów, zarówno sukcesy jak porażki, są wywlekane przez historyków albo dziennikarzy zazwyczaj z opóźnieniem kilkudziesięciu lat. Natomiast mężowie stanu i dyplomaci tak się zachowują jakby o istnieniu szpiegów, przynajmniej swoich, nic a nic nie wiedzieli. — Masz słuszność — odparł Lin–Lin–su. — To wszakże nie zmienia faktu, że problem grawilotu przeniknie do wszystkich sztabów wywiadowczych na świecie. Chiny Ludowe też poważnie się tym zainteresują. Tymczasem ja chcę spokojnie pracować nad dalszymi wynalazkami w swojej himalajskiej przystani. Nie opuszcza mnie myśl o pojeździe, który mógłby wykorzystywać słabe pola grawitacyjne ciał kosmicznych dla wypraw międzyplanetarnych. Nie wiem czy da się to urzeczywistnić inaczej niż z pomocą rakiet– kolosów o gigantycznej sile ciągu. Ale moją ambicją wobec samego siebie jest próbować. Wszelki rozgłos może mi jedynie zaszkodzić. Niestety, wycieczki w doliny po żywność i inne sprawunki już nie będą możliwe. Ale jakoś sobie poradzimy. Nieprawdaż, Muni? — spojrzał badawczo na syngaleskiego chłopca chcąc się upewnić, że trwa on w postanowieniu przystania do grona Białych Braci. — Ja zawsze z tobą, Wujaszku Lin — odpowiedział Muni z błyskiem w oczach. Lin–Lin–su włączył silnik, biorąc kurs w kierunku Kalkuty. DWA WESELA Zza monumentalnego widnokręgu, śmiałymi liniami urzeźbionego skałą i lodem najwyższych gór Ziemi — ostry blask późnego wschodu słońca rozlał się, nagły jak wizja cudowna, po przejmującej białej ścianie Góry Bogów, zaróżowił sfałdowane nawisy, postrzępione koronki seraków, brylantem się przejrzał w każdym śnieżnym puchu, skontrastował wyzywające cienie przewieszek i pokraśniał na twarzach siedmiorga ludzi, którzy w komplecie zebrali się po raz ostatni. Na lekko pochyłej lodowej płycie stał grawilot, używany teraz rzadko i z dużym rozmysłem. Mijał miesiąc od wielkiej akcji w Pustyni Latającego Głodu — jak okolice złowróżbnego amerykańskiego fortu nazwał jeden z Białych Braci w słynnym liście otwartym do Organizacji Narodów Zjednoczonych, przedrukowanym przez wiele czołowych dzienników na świecie. Rankiem tego dnia w klasztorze Parbat Dewi odbyły się dwa wesela, które oprócz czeredy Białych Braci zgromadziły tylko najbliższych przyjaciół młodych par, towarzystwo nad wyraz dobrane, gdyż pomne braterstwa trudnej walki brawurowo wydanej gangsterom na Atolu Trydakny. Ślub Betty z Ralfem, pewny od chwili gdy po lalach zagubienia, spojrzeli sobie w oczy w ponurej śluzie starego bunkra, początkowo był zamierzony w Southamp—ton, a później, wobec namówienia ciotki na lot przez Atlantyk — w San Francisco. Ralf zmienił decyzję pod wpływem niespodziewanego rozwoju wydarzeń, który wyłonił sprawę drugiego wesela, a Lin–Lin–su gorąco nalegał by obie uroczystości urządzić wspólnie na Parbat Dewi. Detektyw, mający wyjątkowo dużo sentymentów dla fascynującej go postaci chińskiego pułkownika, uległ tym zachętom, a skoro i Betty z entuzjazmem się zgodziła, rzecz została zafiksowana. Dzieje drugiego małżeństwa były tak samo niezwykłe jak odnalezienie się Betty i Ralfa na niezamieszkałym koralowym atolu. Muni słyszał o Hua–lan dużo: ogniskowała wszelkie ich poczynania, całą akcję zmierzającą właśnie do wyswobodzenia jej. Przez to skojarzenie, a także podziw jaki żywił dla Wujaszka Lin, ciekawiła go bardzo. Dziewczyna dowiedziała o syngaleskim chłopcu dopiero na więziennym dziedzińcu z myślowego przekazu ojca. Oczekiwała go jako tego, który ich wyzwoli. Potem znaleźli się całą piątką tak wysoko, że Ziemia i jej trudne sprawy jawiły im się w wymiarze oddalenia, jakby z peryferii snów. W spotkaniu z doktorem Fratem w jego laboratorium w Kalkucie, połączonym ze zwiedzaniem niezwykle ciekawej kolekcji owadów, gromadzonej przez uczonego w ciągu kilkudziesięciu lat, uczestniczył także syngaleski chłopiec, bo przy grawilocie pozostał Wojciech. Szczególne wzruszenie obecnych wywołała wtedy mała gablotka z różanego drzewa, w której na kremowym atłasie spoczywał starannie rozpięty jeden jedyny, niezwykle barwny motyl. Mosiężna tabliczka informowała, ze okaz nazywa się Delias linhualanensis; dalej widniała data schwytania go, miejsce, oraz nazwisko odkrywcy. Muni zrobił nieoczekiwaną uwagę, że piękny motyl tak pasuje do Hua–lan, iż nie mógłby się nazywać inaczej; był zmieszany kiedy dziewczyna wyjątkowo serdecznie uśmiechnęła się do niego. Podczas gdy Lin–Lin–su ustalał z entomologiem i przebywającym jeszcze u niego konstruktorem z Parbat Dewi szczegóły eksperymentów terenowych z użyciem aparatów „FH” dla gremialnego kierowania szarańczy na morze, Hua–lan i Muni telepatycznie prowadzili wartką wymianę myśli, poglądów i spostrzeżeń. Nie uszło to baczenia Lin–Lin–su, który wprawdzie nie włączał się, ale pilnie i z wielką życzliwością śledził ten ożywiony dialog młodych. Bynajmniej nie mając się za jasnowidza, Chińczyk posiadał wyostrzony dar przewidywania tych ludzkich działań, którymi rządzi sfera emocji. Nie omylił się i teraz: bomba pękła zanim towarzysze wspólnych zmagań zdążyli się rozjechać. Muni, który oceniał chińskiego pilota nie tylko za niedościgły ideał, ale też odczuwał olbrzymi respekt dla jego osoby i zachowywał dystans żywo przypominający posłuch rekruta wobec swego generała, uznał gwałtowne a nieoczekiwane uczucie do jego córki za przekorny figiel bogów miłości, niezdolny rokować żadnych nadziei. Cechująca go zawsze nieśmiałość wydawała się niezwalczoną przeszkodą w ujawnieniu tego co czuje; nawet planował nie osiąść wśród Białych Braci i powrócić na ojczystą wyspę. Szczęśliwym trafem, również chińska dziewczyna zachwyciła się Munim, i to dość wcześnie aby z właściwą sobie energią ujarzmić chybotliwy los. Łatwo nawiązana przez nich telepatyczna łączność znacznie upraszczała sprawy nie tylko dlatego, że w porozumiewaniu myślowym jest się z natury śmielszym niż w normalnej rozmowie, ale także dzięki nieuniknionym przeciekom, które, choć nie wyrażone zdaniami, musiały być bezbłędnie odbierane, zwłaszcza iż uczuciowe zaangażowanie Hua–lan temu sprzyjało. Obawy Muniego, że Lin–Lin–su może niechętnym okiem patrzeć na taki obrót spraw, okazały się zgoła nieuzasadnione. Chiński pilot był zbyt mądry i życiowo doświadczony aby skromna pozycja społeczna zięcia uraziła jego ambicje i miłość własną. Wiedział z opowiadań Syngaleza, że jego ojciec jest prostym rybakiem nie umiejącym pisać ani czytać. Dla człowieka o filozoficznym umyśle, z którego długie, wnikliwe życiowe rozmyślania wyparły możliwość wartościowań osobowości ludzkiej inaczej niż wedle zalet charakteru, Muni stał o niebo wyżej od niejednego spośród tych wykształconych i obytych w świecie adoratorów, których zaloty Hua–lan odrzuciła. A co najważniejsze był jego wypróbowanym sojusznikiem; Lin–Lin–su nieczęsto i niełatwo zawierał sojusze, ale w wierności im nie znał granic. Ralf, zaskoczony zaprosinami jego i Betty na to niespodziewane wesele, szczerze ucieszył się nowiną. — Wyobraź sobie, moja droga — powiedział wtedy do Hua–lan — że chciałem zaproponować Muniemu pracę u nas, w Interpolu, zapewniając mu stopień oficerski po odpowiednim, kilkuletnim przeszkoleniu. Zabrałaś mi obiecującego adepta kryminologii — dodał z uśmiechem — ale to dla niego bardzo szczęśliwie. A swoją drogą, byłoby nie fair gdybym nie podkreślił z całym przekonaniem, że mocno wątpię czy byśmy tu siedzieli dzisiaj cali i zdrowi, gdyby nie odwaga i zimna krew Muniego w podwodnej walce z gangsterami na Atolu Trydakny. Wrył mi się mocno w pamięć moment kiedy byłem prawie pewien, że jeden nurek musi wymknąć się nam z rąk. To oznaczało najgorsze, gdyż kapitan Stern zorientowałby się, który bunkier zajęliśmy. Pozbawieni decydującego atutu zaskoczenia, popadlibyśmy w rozpaczliwą sytuację. A przecież nie mogłem Muniemu nic powiedzieć pod wodą. Wszakże on na własną rękę z błyskawicznym refleksem zajął się właśnie tym nurkiem, który miał wszelkie szansę wypłynięcia. To była robota z głową! W ostrym, kłującym oczy blasku słońca i śniegów, grupka przyjaciół stała na lodowym tarasie rozpamiętując mocne i piękne przeżycia ubiegłych dwóch miesięcy, które przez morza i przestworza, przez puszcze i pustynie zawiodły ich aż tu, do cichej himalajskiej przystani wewnętrznego ładu i spokoju. Wielki dysk połyskujący słonecznym blaskiem leżał nieruchomo na lodowcowym złomie — gotowy do odwiezienia w krainy dolin i cywilizacji tych, których życie splotło się z tamtym hałaśliwym, zagonionym światem. Lin–Lin–su miał twarz uśmiechniętą, jakby odmłodzoną zadowoleniem. Był znów u siebie, wśród swoich. Czuł się jak wódz po zwycięskiej bitwie, a uczucie było tym przyjemniejsze, iż nie czekały go nowe boje. Przy całej waleczności ducha Chińczyk nade wszystko miłował spokój. Żyjąc w burzliwych czasach, uważał za twardy, ale święty obowiązek walczyć przeciwko ciemięzcom. Tę powinność wypełniał tak sumiennie, że dowódcy na froncie, awansując go i dekorując wysokimi odznaczeniami, widzieli w nim żołnierza, dla którego wojaczka jest całym światem. Tymczasem on, walcząc, marzył o dniach pokojowej pracy, o kształtowaniu ducha, o filozoficznych rozmyślaniach oraz konstruowaniu pojazdów, które człowiekowi przetrą szlaki wzwyż, ku gwiazdom. Po wojnie tylko raz, całkiem niespodzianie, dał się wciągnąć w rozgrywki wywiadów. Wiedział, że działa w dobrej sprawie, a rozwikłanie zagadki „FH” jeszcze go w tym umocniło. Przyczynił się do zlikwidowania najbardziej rozgałęzionej mafii gangsterskiej. Nadto utwierdził się w głębokim przekonaniu o wewnętrznej, przyrodzonej zacności natury ludzkiej, bo o czymż innym mogło świadczyć, że w grupie ludzi z różnych stron świata, zrządzeniem przypadku pchniętych do wspólnego działania, nikt w żadnej dramatycznej próbie nie zawiódł? Lin–Lin–su był szczęśliwy, że wszystko zakończyło się tak pomyślnie. Znów czuł się sobą w swej umiłowanej wysokogórskiej pracowni. — To była moja ostatnia rozprawa orężna — powiedział w rozmowie z Collinsami. — Nie żałuję, że ją podjąłem; nie mógłbym żałować, bo wszyscy wyszliśmy z niej z życiem, bogatsi w doświadczenia, bardziej świadomi własnego ,,ja” i własnej godności. Was połączyła, połączyła i moje dzieci; dobra to była, błogosławiona przygoda. Ale dla mnie samego, ostatnia w tym guście. Nie dlatego, abym się obawiał ryzyka. Ja po prostu kocham wyłącznie spokojną, twórczą pracę, o czym wie tylko szczupłe grono moich bliskich. Powiem wam najszczerzej, moi mili, że prawdziwie cenię nie moje wyczyny zbrojne, tylko rzeczy, których dokonałem tu, w czarodziejskim ustroniu Parbat Dewi; wszystko to, cokolwiek tutaj przemyślałem, przetrawiłem, napisałem… — My za najdonioślejsze twoje osiągnięcie uważamy ten niezwykły dysk — Betty wskazała pojazd, do którego właśnie podchodzili. — Ralf wprost nie może wyjść z podziwu, jak potrafiłeś skromnymi, rzec można, chałupniczymi metodami, dojść do tak zdumiewającego wyniku. — Mnie także on cieszy — rzucił z werwą Lin–Lin–su. — Z całym zapałem poświęcę się budowaniu jeszcze sprawniejszych konstrukcji. — Smutno mi ogromnie — dodał po chwili, oparłszy rękę na pancerzu grawilotu — że mam tym wehikułem wywieźć przyjaciół, których nie wiem kiedy ujrzę. A tak dobrze nam było wszystkim razem. — Tak, to bardzo przykre — szczerze przyznał Ralf. — Ale cóż poradzimy… Każdy jakoś ciągnie swój pług. Zbyt mocno mnie wiążą sprawy mojej pracy, abym mógł sobie pozwolić wraz z Betty osiąść tu, w śnieżnym raju, który przyhołubił chyba najlepszych ludzi. A w bliskiej perspektywie mamy jeszcze poprawiny: poweselny bankiet u Sulivanów, na który przyjedzie ciotka z Southampton. — Co do was, to nie ulega kwestii — przytaknął Lin–Lin–su. — Ty, Ralfie, umacniasz swoją pozycję i wierzę, że daleko zajdziesz na tej drodze. Ale nie zapomnijcie o starych przyjaciołach. — Na pewno nie zapomnimy! — żywo odparła Betty. — Jeśli zajęcia Ralfa pozwolą, za rok wyruszymy w rejs dookoła świata na „Nefretete”. Jakaż to będzie wyborna sposobność zaglądnięcia do kątów dawnych wspomnień! Tym razem popłyniemy w kierunku zachodnim, przez Hawaje i Polinezję. Potem przyjdzie Singapur, Cejlon, Malediwy… Przecież to leży jak ulał na naszej trasie! Czyż nie byłoby wspaniale, abyśmy wszyscy wtedy się spotkali? Proponuję Atol Trydakny. Mr Sulivan też nas zapewnił, że przyleci z Donaldem na to randez–vous. — Wspaniale! — zawołał Chińczyk. — Ja ze stałą załogą grawilotu, czyli z córką i zięciem, z pewnością nie nawalę. Umesza też zabierzemy po drodze z Kalkuty. Najtrudniej może być z Wojciechem… — Wojciech musi dołączyć — z zapałem wtrącił Ralf. — Toż gdyby nie nasz kochany bosman z „Rose Marie”, rozminąłbym się z Betty gdzieś na przepastnym oceanie. Nagle Lin–Lin–su, jakby olśniony niespodzianą myślą, popatrzył wokoło. Przez dłuższą chwilę baczny jego wzrok ślizgał się na przemian po twarzach Frata i Kiwały, aż wyrzekł z ciepłym uśmiechem: — Mam obiekcje czy koniecznie musimy się tak rozpierzchnąć po świecie. Na zdrowy rozum — tylko Betty i Ralf, dobrze urządzeni w San Francisco, nie mogą rzucać domu i swoich spraw dla osiedlenia się tutaj. Ale już ciebie, Umeszu, chcę namówić. Jesteś samotny i chyba nic nie wiąże cię z Kalkutą w sposób absolutny. Laboratorium możesz przenieść tu, jeszcze rozbudować. Pomożemy ci wyposażyć je we wszystko, co uznasz za potrzebne, zarówno dla badań nad szarańczą, jak też do śledzenia obyczajów innych skrzydlatych pupilów. Rozważ naszą propozycję. Profesor nie zwlekał z odpowiedzią. — Wiesz, mój drogi, to niezupełnie tak wygląda. Entomolog działa przede wszystkim w terenie. Z pewnością ważne jest opracowywanie zebranych materiałów i poczynionych spostrzeżeń, ale najprzód trzeba mieć co opracowywać. Nie przeczę, że i tu, wysoko w Himalajach, znalazłbym pole do badań, a nawet wartościowych odkryć w postaci owadów hiemalnych czyli naśnieżnych — zwłaszcza niektórych muchówek i skoczogonków. Ale to nie jest moja właściwa domena. W naszych czasach wszystkie dyscypliny wiedzy rozczłonkowały się na mnóstwo wąskich ścieżynek — i w miarę przerostu informacji, tej dramatycznej „bomby megabitowej”, owe ścieżynki rozszczepiają się jeszcze i jeszcze. Pomyśl, że dotychczas sklasyfikowano siedemset tysięcy gatunków owadów, a żyje ich na Ziemi prawdopodobnie około dwunastu milionów. Natomiast umysł ludzki jest w stanie znać kilka tysięcy gatunków, w tym sensie aby zapamiętać łacińską nazwę i rozpoznać oglądany okaz. Dam ci przykład z botaniki: ilość gatunków storczyków szacują rozmaici autorzy na trzynaście do dwudziestu kilku tysięcy. Skąd tak wielka rozbieżność? Bo żaden człowiek nie podoła ich wszystkich utrwalić w pamięci; dlatego bywają odkrywane powtórnie i niejednakowo nazywane przez poszczególnych badaczy. — Cofając się z tej dygresji — ciągnął Frat — ja jestem akrydiologiem czyli specem od szarańczaków, najliczniejszej nadrodziny z rzędu prostoskrzydłych. Jakie takie poznanie ich kosztowało mnie lata wytężonej pracy. Ubocznie, już raczej na prawach żywiołu, pasjonuję się motylami Indii. Nie miałbym więc nic do łowienia na Parbat Dewi. Jeśli w przyszłości zbudujesz więcej grawilotów i dasz mi któryś w użytkowanie, z zachwytem osiądę tutaj. Wewnętrznie i tak czuję się jednym z was. A nasze kontakty nie mogą przecież osłabnąć, ze względu na realizację torpedowania amerykańskich planów, oraz konsekwentne zabiegi nad wykorzystaniem aparatów ,,FH”, po naszemu. Lin–Lin–su nie mógł podważyć logiki tego wyjaśnienia. Z kolei utkwił wzrok w Kiwale. — No a ty, Wojciechu? Z tego co mówiłeś, nie masz żadnej bliskiej rodziny ani miejsca stałego zaczepienia, bo od lat nieustannie pływasz. Czy nie zostaniesz wśród nas? Polak stropił się. Wiedział, że sprawi przykrość przyjacielowi, którego wysoko cenił. — Wiesz, jednak nie mogę. Pięknie u was, to prawda, i zacniejszych ludzi nie spotkam. Dopóki było o co, i przeciw komu wojować — aż się dusza śmiała do tej sprawiedliwej roboty. Ale teraz?… W twoich pracach nie potrafię ci pomóc, a na naukę od podstaw czuję się za stary. Wilka ciągnie do lasu, marynarza na morza. Ponadto, co najważniejsze, od początku wojny nie byłem w ojczyźnie. Wiele się tam podobno zmieniło, różni o tym różnie mówią, ale ja czuję sercem, że się zmieniło na lepsze. Zresztą i dawniej nie narzekałem. Teraz Polska rozbudowuje flotę, dla mnie też znajdzie się miejsce na jakimś statku. I ptak tam ciągnie, gdzie się ulegnie… Wzruszyło to chińskiego pilota, który nad wszystko w świecie kochał kraj rodzinny. Uścisnąwszy Kiwałę, powiedział serdecznie: — Bracie, rozumiem ciebie lepiej niż przypuszczasz. Nie znając się wtedy jeszcze — walczyliśmy na lądach, morzach i w powietrzu za tę samą świętą sprawę: za ludzką godność. Zwyciężyliśmy, aby móc pracować, wierni sobie i tym samym naszym ideałom. Gdybyś potrzebował pomocy, jeśli zechcesz nas odwiedzić, albo kiedyś osiąść z nami, nie zapomnij, że tu jest twój dom, zawsze otwarty dla ciebie. — O, na pewno nie zapomnę! — z werwą odparł Wojciech. — Marynarza nosi po świecie. Postaram się zamustrować na taki statek, który czasami zawija do brzegów Indii. Wówczas się spotkamy i odświeżymy dobre, przyjacielskie wspomnienia. Wierzchołki Himalajów przybierały niebieskawy odcień zmierzchu i zapaliły się już pierwsze gwiazdy, kiedy Lin–Lin–su osobiście zasiadł za sterami grawilotu, by do Kalkuty odwieźć Collinsów, Wojciecha i Umesza.