MARCIN WOLSKI BOGOWIE JAK LUDZIE Mojej siostrze Sylwii CZĘŚĆ I ZAMIAST WSTĘPU 17 lipca, po pomyślnie zdanym egzaminie wstępnym, pojechałem do Rychłowa. Miałem dziewiętnaście lat i masę wolnego czasu, nie wprowadzono bowiem jeszcze obowiązkowych praktyk robotniczych, a jednocześnie nie potrafiłem zakręcić się wokół wyjazdu na winobranie czy inną dobrze płatną fuchę zagraniczną. Rychłów liczył wtedy parę tysięcy mieszkańców i gdyby nie szosa o znaczeniu wojewódzkim, kisłbym zapomniany przez Boga i ludzi w sosie własnym, sennym, nieco tylko urozmaiconym przez mnogość gwar: nielicznych autochtonów, przybyszów z północnego i południowego wschodu, osadników z Mazowsza, Łemków, Cyganów, a nawet Greków. Na planie miasta znajdował się stary hotel, dwie knajpy, jedna gorsza od drugiej, na rynku sterczał pomnik wdzięczności dla Armii Radzieckiej, typowy dla Ziem Północnych i Zachodnich, była też wieża, podobno „piastowska” a naprawdę neogotycka, w lesie ruiny spalonego dworu. Dziś naturalnie wygląda to całkiem inaczej, ryneczek zeszpecono wieżowcem, rzekę zanieczyściły ścieki z nowo powstałych zakładów, hotel jest w remoncie, a stare centrum omija dwupasmowa obwodnica. Wyznam, że ofertę wyjazdu do mego stryjecznego brata przyjąłem chętnie, zwłaszcza że naprawdę nie bardzo miałem gdzie się podziać. Ojciec mieszkał z młodą żoną, a do mamy wprowadził się, czy też raczej został wciągnięty, całkiem nowy narzeczony. Wakacyjną propozycję złożył mi stryjeczny brat Karol, wdowiec, dobrze sytuowany lekarz i miejscowy playboy, znany głównie z tego, że nie przepuścił chyba żadnej niewieście w powiecie. — Nie ma się nad czym zastanawiać, przyjedziesz do mnie, jest tu woda, las, a poza tym poznasz przy mnie życie — kusił: Obietnica brzmiała nęcąco. Mówiąc otwarcie, życie znałem głównie z książek i to historycznych. Nie umiałem tańczyć. Byłem jedynakiem, wczesnym dzieckiem, rozpieszczonym i nadwrażliwym. A póki żyła babcia, trzymanym krótko i separowanym od niegodziwości zepsutego świata. Poza przypadkowymi całusami z Beatą w drodze na zimowisko i nieudanymi podchodami do córki sąsiadki, kartoteka moich sercowych osiągnięć była czysta, aż wstyd… STOP! Drogi Czytelniku, nie irytuj się. Nie pomyliłeś się, nie zostałeś oszukany, nabity w butelkę lub zrobiony w konia. Nie leży przed tobą powieść z gatunku małego realizmu dla dorastającej młodzieży. Po prostu tak to się wszystko zaczęło, przynajmniej dla mnie, i nie widzę potrzeby innego konstruowania narracji. Oczywiście mógłbym rozpocząć i tak: Fioletowa poświata wypełniała całe wnętrze, niebieskawo tańczyły płomyki świec, a nawet wertepiasta łysina jasnowidza lśniła dziwnym, elgrecowskim blaskiem Joshua odłożył piszczałkę i klasnął głośno, a klaśnięcie odbiło się pogłosem po mrocznej sali. Żadnego efektu, nadal trwała cisza. Jedyne, niskie drzwi w głębi ani drgnęły. Twarz cudotwórcy nabiegła krwią. Saro! krzyknął przenikliwie, aż zebranych przebiegł dreszcz. — Saro! — zawołał ponownie, a w głosie dźwięczała groźba. Ponieważ i teraz nie było odpowiedzi, skłonił się zebranym, a następnie obrócił się i znikł za drzwiami… Można by zacząć i w ten sposób: Uderzenie zwaliło go z nóg. Runął twarzą w miękką, zroszoną trawę. Cudzoziemiec zaśmiał się. Trzasnęły drzwiczki samochodu… Istnieje jeszcze inna możliwość: Chmury rzedły, pojemnik kołysząc się nadal opadał. Teraz jednak wolniej. Przez iluminator Urr widział poszarpane, ośnieżone żleby wielkiej góry. Dalej w dole rozciągała się mierzwa lasów, jeszcze niżej srebrzyła się wietrzną łuską, nadgryzioną skalnymi wybrzeżami, tafla morza z dziesiątkami wysp, wysepek, raf. — To ma być mój dom? — zamyślił się Urr i coś szepnęło w nim, że mogło być gorzej, że ta ziemia, ciepła, choć kamienista kryje w sobie jakąś szansę, albowiem jest piękna… Nietrudno znaleźć jeszcze ze sto sposobów relacji. Można poprosić jakiś autorytet o naukową przedmowę, podać zarys bibliografii, posłużyć się zapisem stenograficznym zdań i myśli (czynności w nawiasach kursywą) albo uciec w monolog wewnętrzny. Można zacząć od końca, środka, sięgnąć w daleką przeszłość lub bliską przyszłość. Jeśli zdecydowałem się na taką szablonowość, to dlatego że wyszedłem z zasady — nie komplikować rzeczy i tak dość skomplikowanych. 17 lipca, po pomyślnie zdanym egzaminie wstępnym, pojechałem do Rychłowa… ROZDZIAŁ I CHLUST! Bryzgi błota poleciały spod kół gwałtownie zakręcającego pekaesu. Nigdy nie potrafisz uskoczyć w porę, ofermo — pomyślał Adam ocierając, a właściwie rozcierając brudną i oleistą maź na twarzy. Dobrze, że lepsze ubranie znajdowało się w walizce. — Nie ma co, pięknie wita mnie ten Rychłów… Ruszył w górę stromo biegnącej uliczki imienia Pierwszych Piastów. Dzień był pochmurny, lecz niezwykle ciepły. Cóż, lipiec. Śledząc numerację domów, omal nie wpadł pod wyjeżdżającego z przecznicy, szczęściem dość wolno, mercedesa z austriacką rejestracją. To byłby sukces: zginąć pod kołami cudzoziemca w takiej dziurze! Zanim jednak zdołał przyjrzeć się kierowcy, ten dodał gazu i wóz pomknął w dół. Karol nie wrócił jeszcze do domu ze szpitala, w którym coś lub kogoś konsultował, honory domu czyniła’ więc garbata gospodyni, w wieku na oko 125 lat. Stryjeczny brat zatrudniał ją chyba tylko dlatego, by choć w domu zaznawać wypoczynku bez obawy, że nagle nabierze ochoty na swoją pracownicę… — Chociaż — zwierzył się któregoś wieczora — im dłużej się jej przyglądam, tym częściej stwierdzam, że coś w sobie ma. Dni płynęły dość monotonnie. Rano, jeśli była pogoda, Adam chodził nad rzekę, po południu do kina( lub oglądał telewizję. Najczęściej czytał. Dużo na temat, antyku. Pierwszy rok historii w znacznej mierze miały wypełnić dzieje starożytne; ponieważ zamierzał być solidnym studentem, a w przyszłości naukowcem, postanowił zapoznać się z tematem zawczasu. Karol przed południem udawał się do przychodni, wieczorem przyjmował w domu. Czy pacjentem był mężczyzna, czy kobieta, można było poznać po wyrazie twarzy Ernestyny. (Takie imię nadał gosposi stryjeczny brat. Naprawdę brzydactwo miało na imię Maria.) — Przygadałeś już sobie coś? — zagadywał codziennie przy kolacji krewniak — Casanova, a gdy świeżo upieczony student smutno kręcił głową, wzruszał ramionami. — Ty chyba jesteś chory! — A gdzie miałbym przygadać? — zapytał raz Adam. — Choćby nad rzeką, mało tam towaru? Prawdę powiedziawszy, od przybytku mogła zaboleć głowa. Towar, zazwyczaj pięknie opalony, znajdował się w skąpym opakowaniu „bikini”. Niestety, na przeszkodzie do jego konsumpcji stał piekielny brak śmiałości. Nawet gdy jakimś trafem przypadkowo schwytana piłka czy prośba o ogień mogły stać się początkiem konwersacji, Adam sam gasił słabą iskierkę szansy. Wewnętrzna nieśmiałość powstrzymywała go przed wykonaniem choćby małego kroku i… rezygnował od razu. Często żałował, że nie urodził się w czasach, w których o sprawach matrymonialnych decydowali rodzice, a rolę nauczycieli czy raczej nauczycielek spełniały służące. Czasami przychodziła mu do głowy myśl, że jego opory wypływają z egoistycznego lęku przed porażką, przed kompromitacją i że jeśli wreszcie się nie odważy, pozostanie mu do wyboru kawalerstwo albo klasztor. Niedzielę spędził na plaży pochłaniając Herodota. Słońce przypiekało, od wody niosły się śmiechy młodzieży. Na wszelki wypadek obłożył tomiszcze gazetą, zdawał sobie bowiem sprawę, że przyłapany w taki dzień na studiowaniu klasyka dziejopisarstwa naraziłby się na kpiny. Ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Spokojnie więc brnął przez dzieje Cyrusa Wielkiego i wojen perskich… Czasami tylko zerkał na przechadzające się dziewczyny, a jeśli towarzyszyli im barczyści chłopcy, odczuwał gorycz zaprawioną żółcią. Prymitywni mięśniacy bez większego trudu uzyskiwali względy nastoletnich boginek. I gdzie tu sprawiedliwość? Na obiad była pomidorowa. Karol, jak zwykle ożywiony, między jedną a drugą łyżką poinformował krewniaka–niedojdę o planach na wieczór. Miejscem akcji miał być camping nad rzeką, nie opodal spalonego dworu. — Co to ma być? — Randka. — Z kobietami? — A znasz, mój mały Tucydydesie, ciekawszą wieczorową propozycję niż panienki? — I ja mam tam pójść razem z tobą? — Radziłbym… — Znam je? — Poznasz. Nie rób takiej przerażonej miny. Zresztą będziesz mógł wypić dla kurażu. — Dlaczego jednak musimy iść aż na camping? Nie wygodniej byłoby zaprosić je do domu? — Do domu? Kiedy cała mieścina wyłazi ze skóry, żeby tylko dowiedzieć się czegoś o moim najnowszym flircie, i to jeszcze wcześniej niż ja to wiem, w życiu! A poza tym miejmy litość nad Ernestyną! Cienie zaczęły się wydłużać i każdy zasłużony prozaik napisałby: miało się ku zachodowi. Z wodnej tafli spłynęły już żaglówki, a dziennej ruchliwości poczęła przeciwstawiać się melancholia żabiego koncertu. Pachniało nadchodzącym zmierzchem i banałem. Na pomoście czegoś za dużego na zwykły domek campingowy, a za małego na daczę, obok stołu i paru składanych fotelików, dojrzałem cztery kobiety. Rozmiary zgromadzenia zaniepokoiły mnie. Dwie młode, kilkunastoletnie, były ładne jak prawie wszystko w ich wieku. Ale po co nam te dwie zaawansowane w latach niewiasty? — Są z matkami? — domyślnie spytałem Karola. — Spokojnie, zaraz sobie pójdą, niecierpliwy młodzieńcze! — uspokoił pan doktor. Mój stryjeczny brat wydawał się świetnie zaznajomiony z całym żeńskim kwartetem. Ucałował rączki, rozdzielił po kwiatku, wyczarował dwie butelki czerwonego wina. Podziwiałem go w akcji. Zresztą zawsze miał taki sposób bycia, trochę bezczelny, ale pełen dżentelmeńskich manier, agresywny, aczkolwiek ze świetnie granymi etiudami zażenowania. No i patrzył w oczy. Ja zawsze bałem się patrzeć w oczy, zwłaszcza nieznajomym, a szczególnie kobietom. Później dowiedziałem się, że brano to u mnie za objaw nieszczerości i wysokiego mniemania o sobie, mimo że było przecież całkiem odwrotnie. A zatem Karol zagajał, zaś mnie pochłaniał problem, czy dobrze będzie, jeśli ucałuję dłonie matek, a poprzestanę na uściśnięciu rąk dziewczętom. Nie wiem, czy w końcu nie uczyniłem odwrotnie. Idylla trwała może kwadrans, po czym nastolatki oświadczyły, że idą na ognisko, i pożegnały się, zostawiając nas przy matkach i świeżo otwartych butelkach. Poczułem się dziwnie. Milczkiem pociągałem Egri Bikaver, podczas gdy Karol wydawał się być w swoim żywiole. Sypał kawałami z gatunku „przychodzi baba do lekarza”, przeplatając je grubo szytymi komplementami. Nie zapominał o dolewaniu wina, toteż już wkrótce kręciło mi się trochę w głowie. Mimo że alkohol obniża kryteria towarzyskie, panie nadal nie wzbudzały mego zachwytu. Ta siedząca bliżej Karola, chudsza, mimo śniadej cery zachowała tu i ówdzie resztki dawnej świetności. Druga, Ziuta — co jakiś czas mrugająca do mnie wesoło — przypominała królową Wiktorię, i to raczej nie z operetki „Wiktoria i jej huzar”, tylko z epoki ostatnich przygód Sherlocka Holmesa. Może zresztą nawet była to królowa Wiktoria. Obraz stawał się niewyraźny, rozmazywał się. Zaczynałem wierzyć, że wszechświat jest skończony i zakrzywiony. Nie miałem wprawy w piciu. Oblewanie matury u „Fukiera” skończyło się szybko, wraz z wyczerpaniem zasobów finansowych. Teraz tylko marzyłem, żeby być gdzie indziej, choćby na lekcji matematyki, gdzieś, gdzie nie dociera chichot pani Ziuty i gardłowe śmieszki jej przyjaciółki. — Teraz brudzio — zadecydował nagle Karol. — Brudzio, brudzio! — pochwyciły rówieśniczki królowej Bony. Adam ani się spostrzegł, kiedy jego ramię zakotwiczyło się w łokciu Ziuty. Przełknął łyk czerwonego wina. Z kosmiczną prędkością zbliżyła się do niego okrągła twarz o fakturze żwirowatej pustyni, z której szczególnie wybijała się oaza włochatej brodawki. Usiłował w pocałunku ominąć ową brodawkę, której nie pragnął poznawać bliżej, i nastąpiło nieszczęście. Natrafił na usta. Mało powiedziane, na gardziel, Bramę Floriańską, z okapem na wpół męskiego wąsika, przepaścistą i agresywną. Usiłował cofnąć się. Daremnie, tkwił w uścisku jak w imadle. A już z czeluści wychynął smok wawelski — długi, mrówkojadzi jęzor, który przedarł się przez transzeję zębów i bezceremonialnie wdarł się w osobowość, a nade wszystko w jamę gębową studenta, jakby chciał zbadać stan jego uzębienia. Krążył tam bezczelnie jak kocia łapa za kanarkiem w klatce — oślizgły, alkoholiczno–nikotynowy, niezidentyfikowany obiekt latający. Wyrwałem się, kiedy smokowi zabrakło oddechu. Skoczyłem na równe nogi. — Tak, tak, na spacerek, na spacerek! — gdakał potwór. — Noc jest ciepła. Rozpaczliwie rozejrzałem się za stryjecznym bratem, który znikł już we wnętrzu domku. Miałem nadzieję, że skończy się tylko na spacerze, że może Ziuta, odszukawszy w sobie jakiś szczątek matczynego uczucia, doprowadzi mnie do domu. O, naiwny! Zaatakowała mnie już przy pierwszym drzewie, naparła całym ciałem, a jej dłoń niczym koparka ruszyła do dzieła. Wyrwałem się. Pobiegłem w las, na oślep, przez krzaki i zarośla, ścigany histerycznym, a może tylko żałosnym chichotem. Biegłem, biegłem, potem padłem na ziemię. Targały mną mdłości… Później chyba nawet przysnąłem. Obudziła mnie wilgoć i ziąb, a najprawdopodobniej księżycowe światło, które zalało ziemię po nagłym odstąpieniu chmury. Uniosłem się na kolana. Poznałem miejsce — pochylony komin na tle księżyca. Spalony dwór. A potem zobaczyłem ją. Kilka metrów ode mnie stała obok ruin, chyba wpatrzona w niebo. Jej sylwetka, niczym wycięta z papieru, wydawała mi się wzorcem doskonałego piękna. Szczupła, w każdym szczególe idealna. Potem zobaczyłem ją lepiej: włosy i duże, migdałowe oczy, rozszerzone nagłym niepokojem. Właśnie zapaliły się reflektory samochodowe i wyciągnęły ją z mroku jak ćmę przycupniętą na firance. Przysłoniła oczy. Mnie reflektor nie wyłowił, znajdowałem się w bruździe między dwoma murkami. — To wy?! — krzyknęła dziewczyna. — Czego znowu chcecie? Oszukaliście mnie! Dopiero później zdałem sobie sprawę, że zawołała po niemiecku. (Sam ogólną znajomość języka Mommsena i Burkhardta wyniosłem z liceum.) Aliści nie zrozumiałem już odpowiedzi mężczyzny, który stał obok wozu. Była spokojna w tonie, melodyjna… Piękna jednak odwróciła się i zaczęła uciekać. Wóz ruszył za nią. Mercedes z rejestracją austriacką, ten sam, który spostrzegłem pierwszego dnia… Po kilkunastu metrach utknął w zaroślach. Dwaj faceci wyskoczyli ze środka i podążyli za dziewczyną. Pobiegłem i ja. Dlaczego? Nie należałem przecież do odważnych, a zatem był to chyba nie przemyślany odruch. Szybko zorientowałem się, że dziewczyna nie ma szans, w perspektywie majaczył długi, wysoki mur cmentarza. Nawet akrobata miałby trudności z przesadzeniem go. Złapią ją! Zastanawiające jednak, dlaczego cała ucieczka rozgrywała się w kompletnej ciszy. Piękna nie wydobyła z siebie głosu, milczeli też goniący ją prześladowcy. Nagle potknąłem się i na moment straciłem całą scenę z oczu. Kiedy się podniosłem, łysy teren przy murze jasno oświetlał księżyc. Faceci w skórzanych kurtkach kręcili się jak ogary, które zgubiły trop. Piękna zniknęła. Nigdzie ani krzaczka, ani kamienia, teren płaski jak stół pingpongowy, mur stary, ale bez szczelin, z ostrym, żelaznym zwieńczeniem… Co u licha?! Czy usłyszałem szelest, czy też uczułem ciężar czyjegoś wzroku, trudno stwierdzić. W każdym razie odwróciłem się i dostrzegłem trzeciego z cudzoziemców. Był młody, o lekko nalanej twarzy kleryka, ozdobionej dużymi okularami… Spod muru poleciała cicha klątwa. Adam, który znajdował się o pięć metrów od okularnika, wykonał jakiś gwałtowny gest, można go było odebrać jako próbę ucieczki bądź ataku… Uderzenie zwaliło go z nóg, runął twarzą w miękką, zroszoną trawę. Cudzoziemiec zaśmiał się. Trzasnęły drzwiczki samochodu… Ocknąłem się, kiedy słońce znalazło się już ponad widnokręgiem. Mur cmentarza trwał niewzruszony na swym normalnym miejscu, za rzadkim laskiem sterczał komin dworu. Koleiny po oponach i połamane gałęzie stanowiły dowód, że wydarzenie nie przyśniło mi się. Nie znalazłem na sobie żadnych obrażeń, niczego, co tłumaczyłoby nagłą utratę przytomności. Więc jednak musiał to być sen, ponieważ podobne rzeczy nie zdarzają się naprawdę, a zwłaszcza w Rychłowie i to takim gamoniom jak ja. Autentyczny natomiast był kac. Kac i zapach perfum Ziuty przyrośnięty do mego ubrania. Brr! Obolały wlokłem się do domu. Przy schodkach dostrzegłem mego stryjecznego brata, żegnającego się z kimś wylewnie. To coś było wysokie i miało złocisty koński ogon. Irena się ufarbowała, może Ziuta? Płomienny pocałunek skończył się, dziewczyna zbiegła z ganeczku i pomknęła w stronę campingu. Córka Ziuty! Chyba nie zauważyła mnie. Karol okazał się bystrzejszy. Poczekał przy drzwiach i puścił do mnie oko. Chciałem go zapytać, jak dokonał niewiarygodnej zamiany starego piwa na młody koniaczek, ale byłem zbyt zmęczony. I ogłupiały. Z mym stryjecznym bratem ponownie spotkałem się przy obiedzie. Zdążył już przyjąć kilkudziesięciu chorych, odebrał (położnej nigdzie nie można było odnaleźć) poród bliźniąt, odbył krótką naradę w Powiatowej Radzie i wydawał się równie świeży, jak wczorajszego popołudnia. Skąd czerpał siły? Gdzie znajdowało się nadzwyczajne źródło jurności prowincjonalnego lekarza? Być może, tak jak dotknięcie Matki–Ziemi regenerowało siły mitycznego Anteusza, tak akumulatorami Karola były dziewczyny? — Któż zrozumie kobiety? — powiedział w pewnym momencie, nakładając sobie porcję pierogów. — Nawet mnie czasami zdaje się, że ich nie znam, choć praktykuję tyle lat… — Ernestyna nerwowo zabrzdąkała garnkami w kuchni. — Wydaje ci się, że znasz wszystkie reguły, a nagle panienka potrafi wykręcić ci taki numer, że się nie pozbierasz. Są po prostu niepoczytalne! Mężczyzna to stworzenie domowe, kobieta mimo wieków cywilizacji pozostała dzika… A propos, jak ci poszło wczoraj? Zwiesiłem głowę. Nie sądź, że ja zawsze odnosiłem sukcesy, w twoim wieku tez miewałem pryszcze i nieprzyzwoite sny… A wracając do tematu. Znałeś Alfreda? Jak przez mgłę pamiętałem wyrośniętego chłopaka, który chyba raz spędzał wakacje w drewniaku naszej babci na peryferiach Warszawy. Zaimponowało mi szczególnie, pokonując północną grań domu jak małpa, bez najmniejszego zabezpieczenia. — Tak, tak, jednak między wami jest siedem lat różnicy… Byliśmy z bratem u was tylko raz w 1958 czy 59… — mówił lekko zadumany. W domu nigdy nie rozmawiano o moim drugim stryjecznym bracie. Temat zdawał się być kłopotliwy, a ja specjalnie nie dociekałem. Kiedyś wydawało mi się, że Alfred umarł, później że przebywa za granicą. — Możesz tylko żałować, że nie poznałeś go bliżej — opowiadał Karol. — Alek był najweselszym chłopakiem w Rychłowie, wspaniały sportowiec, okropny zabijaka, no i dużo przystojniejszy ode mnie…Rokowano mu dużą przyszłość. Zdał do Szkoły Morskiej… Afera zdarzyła się podczas wakacji, niedaleko stąd, w kamieniołomie. Alek trenował biegi (trochę nietypowy sport dla marynarza) i któregoś dnia pędząc przecinką usłyszał nagle krzyk. Zboczył z drogi. Obok wyrobiska szamotał się jakiś chłopak z półnagą dziewczyną, rozpaczliwie wzywającą pomocy. Alek stanął w jej obronie. Odepchnął z łatwością napastnika, ten dobył noża. Mój brat bez trudu wybił md broń. Skoczyli na siebie, przetoczyli się po murawie. Już po chwili pokonał niedoszłego gwałciciela, dołożył mu raz, drugi. Wreszcie puścił. Napastnik ledwie trzymał się na nogach, oczy zalewała mu krew, zataczając się, a może szukając skalnego odłamka wykonał parę kroków do tyłu. — Uważaj! — krzyknął Allred. Ale było za późno, chłopak stracił równowagę i skoziołkował na dno kamieniołomu. Dziewczyna wpadła w histerię. I słuchaj teraz, bo tu zaczyna się najciekawsze. Na milicji, nie bardzo wiem, jakim motywem kierowana, zeznała, że podczas spaceru z narzeczonym zaczepił ich mój brat. Najpierw miał jakoby ubliżać dziewczynie, a gdy jej towarzysz stanął w obronie, pobił go i rozmyślnie strącił w przepaść. Nóż napastnika, jedyny dowód świadczący na rzecz Alfreda, gdzieś się zawieruszył. Potem nastąpił łańcuch wydarzeń niczym w greckiej tragedii — poinformowany przez adwokata o beznadziejności swej sytuacji Alek ucieka podczas przewożenia go do aresztu wojewódzkiego, uchodzi pościgowi, po drodze rani milicjanta, przez Czechosłowację próbuje się przedrzeć do Austrii, niedaleko Bratysławy dochodzi do starcia z miejscową strażą graniczną — Alfred wychodzi z niego zwycięsko, ale zostawia za sobą jedne zwłoki i trzech rannych funkcjonariuszy. Żądanie ekstradycji nie zostaje przez Austriaków uwzględnione, ponieważ Alek nie ujawnił się na terenie Republiki… — Może nie żyje? — Może, ale kiedy trzy lata temu zmarła moja mama, wiesz, nekrolog ogłosiliśmy w „Życiu Warszawy”, z Paryża przyszedł przekaz na moje nazwisko. Nadawca pozostał nieznany… Ale nie o tym chciałem mówić. Przez te wszystkie lata zastanawiałem się nad motywem postępowania tej dziewczyny. Idzie z chłopakiem do lasu, a więc chyba wie po co, potem zmienia zdanie i wzywa pomocy, następnie nie robi nic, kiedy bójka przybiera tak tragiczny obrót, wreszcie oskarża swego wybawcę o morderstwo… — Nieludzkie. — Ale jeśli popatrzymy na to wszystko jak na zwierzęce odruchy samicy, rzecz staje się trochę jaśniejsza. Tak, mój drogi Plutarchu, kobiety trzeba traktować jak luksusowe zwierzątka. I zawsze uważać na pazurki. Ernestyno, czy ten kompot wreszcie wystygł? Pilnie studiując prasę europejską z początków 1899 roku, można natknąć się na relacje o dwóch tajemniczych zniknięciach, którym ówczesne popołudniówki poświęcały sporo miejsca, chociaż jakoś nikt nie wpadł na pomysł, aby powiązać je ze sobą. Zresztą któżby miał to uczynić, gdy z jednej strony umysły czytelników absorbowała wojna burska, z drugiej nadciągające nowe stulecie. Wiek, daj Boże, postępu i pokoju. Stulecie, do którego wzdychał i Verne, i Wells, choć obaj, trzeba przyznać, trochę obawiali się niewiadomego… Z kart pożółkłych czasopism spoziera szczupła, inteligentna twarz jednego z zaginionych, Karl Wallenhof — ostatni potomek rodu wywodzącego się ponoć od Karola Wielkiego. Po mieczu. Po kądzieli Karl dziedziczył raczej tradycje Machabeuszy. I nie tylko tradycje — rodzina matki zaliczała się do przemysłowych potentatów. A zatem był piękny, bogaty, a na dodatek niezwykle zdolny. W wieku dwudziestu paru lat doktoryzował się (nie pomnę już w Heidelbergu czy Getyndze?). Pasjonowała go medycyna i biologia, nie stronił również od historii i archeologii. We wspomnieniach jednego z jego kolegów znajdziemy uwagę, że profesorowie uważali Karla za przyszłego geniusza. Opanował kilkanaście języków, mnożył w pamięci wielocyfrowe liczby, a sprawnością fizyczną zaskakiwał rówieśników podczas krótkotrwałych studiów na uczelni angielskiej. Genialność jednak nierzadko ociera się o obłęd. Wkrótce po śmierci ojca dziwne rzeczy poczęły dziać się z młodym Wallenhofem. Zrezygnował z kariery naukowej, a był jedynym spadkobiercą fortuny. Coraz częściej widywano go wśród ludzi podejrzanej konduity, artystów cyrkowych, okultystów, jasnowidzów. Plotki wspominały o kontaktach z masonerią… Podobno zaczął pić! Na związki ze światem przestępczym policja wiedeńska nie znalazła dowodów. Coś jednak musiało się dziać, skoro wspaniały majątek w ciągu roku stopniał, jak pozostawiony na słońcu tort lodowy… Późniejsze śledztwo wykazało, że w krytycznym dniu Karl był bankrutem. Nie miał ani szylinga. Akcje, nieruchomości zostały wyprzedane, bankowe konta wybrane do dna… A co stało się ze słynną kolekcją sreber, z rodową biżuterią? Po latach niektóre bibeloty wypłynęły na zagranicznych aukcjach. Zdarzenie miało miejsce 14 lutego. Wallenhof, od kilku dni nie widziany, spotkał się z grupą przyjaciół w jednej z cukierni nie opodal wiedeńskiej opery. Według ich opinii wyglądał na przemęczonego, był blady, ktoś stwierdził, że miał dziwne oczy nawiedzonego. Mimo to nic nie zapowiadało nieszczęścia. Towarzystwo rozprawiało żywo na temat najnowszych odkryć naukowych, szkolny przyjaciel Wellenhofa przekonywał, że otwierają się przed ludzkością bezkresne perspektywy. Karl potakiwał, choć wydawał się momentami zapadać w głąb własnych myśli, potem znów ożywiał się, strzelał celną uwagą lub dowcipnym paradoksem. Nieoczekiwanie przypomniał sobie o jakimś parokoronowym długu i uparł się, że musi go uregulować. Tymczasem w dyskusji zabrał głos inny z przyjaciół, wyraźny pesymista. — Dwudziesty wiek nie zapowiada się dobrze. Wcale nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że wśród dzieciarni ziemskiej mamy paru przyszłych antychrystów. Boję się, że nasze wynalazki, nasze hasła socjalne otwierają pokrywę puszki Pandory. Boję się przyjścia Szatana… — Szatana, a czemu nie Boga? — rzucił niespodziewanie Karl. W parę minut później, podczas spaceru, przypomniał sobie nagle, że w cukierni pozostała jego laska. — Odbiorę ją i wrócę — rzekł. Przebiegł na drugą stronę przez Ring i znikł w tłumie. Było spokojne wiedeńskie popołudnie. Nikt od tej pory nie widział Karla Wallenhofa. Nikt nie słyszał o nim ani o jego milionach. Na przełomie wieku tuż przy Grosvenor Square w Londynie wznosił się czteropiętrowy gmach, zdobny w łuki, wykusze i kariatydy, cieszący się wybitnie złą sławą, która nie przysparzała mu nigdy wielu lokatorów. Podobno architekt popełnił samobójstwo, podczas budowy w tragicznej katastrofie poniosło śmierć paru murarzy, a pierwszy właściciel zginął w pojedynku. Dziś budynku już nie ma, żywota swego dokonał w czasie pamiętnej bitwy o Anglię, zdruzgotany bombą wypuszczoną przez jakiegoś nadczłowieka z Luftwaffe. Charakterystyczne, że zła sława nie odstręcza ekscentryków. W marcu 1899 roku właściciel apartamentów na czwartym piętrze, sir Thomas Parnell, zorganizował seans sztuk tajemnych, na który zaprosił goszczącego przejazdem w Londynie słynnego uzdrowiciela i maga, pana Joshuę Langa z Massachusetts. Na pierwszy rzut oka pan Lang stanowił zaprzeczenie obiegowego wyobrażenia o jasnowidzu — z czerwoną twarzą, krótkoszyi, o wiecznie spoconych włosach, zaczesanych na wyboistą łysinę, i złych, wodnistych oczach jaszczura. Znakomicie mógłby zajmować się handlem końmi czy rzeźnictwem. Zapewne trudniłby się tym fachem, gdyby cudotwórstwo nie było lepiej opłacalne. A było! Zwłaszcza że w ilości cudownych uzdrowień Joshua bił na głowę niejeden z renomowanych ośrodków pątniczych. Tyle że w niewielkim stopniu było to jego zasługą. Mr Lang zajmował się głównie organizacją i aranżacją seansów, uzdrowień dokonywały szczupłe, kakaowe dłonie jego medium. W zależności od okoliczności i klienteli Joshua raz przedstawiał Sarę jako znalezioną w prerii księżniczkę indiańską, raz uprowadzoną z seraju hurysę, rzadziej jako mulatkę kupioną od antylskich rozbójników. Nikt nie miał okazji zapytać o to medium. Podczas seansów dziewczyna przeważnie milczała, tylko gdy jej zabiegi odnosiły uzdrowicielski skutek, uśmiechała się łagodnie, niebiańsko. A przecież mówić umiała. Tyle że nie miała z kim. Lang oddzielił ją od świata absolutnie. Tylko raz, kiedy zasłabła na promie, mag dopuścił do niej lekarza, jakiegoś cudzoziemca z kontynentu, który przypadkowo znalazł się pod ręką. Ale potem bardzo prędko go odprawił. W ogóle pan Joshua miał do swego medium stosunek więcej niż bezceremonialny, może z wrodzonej agresywności, może z poczucia niższości, może wreszcie żeby „indiańskiej księżniczce” w głowie się nie przewróciło, bijał ją często i systematycznie. Przez peniuary pacjenci dostrzegali blizny i wybroczyny… W Londynie zły humor „cudotwórcy” najwyraźniej się wzmógł. Parokrotnie odwoływał seanse. Hotelowej służbie zarzucał zaniedbywanie pilnowania „księżniczki”, kupił sobie broń… Około północy towarzystwo zaproszone przez sir Parnella przeszło do lustrzanego gabinetu. Oprócz ciekawskich było paru rzeczywistych kandydatów na pacjentów — generał cierpiący na dokuczliwą podagrę, przemysłowiec z rozdętą tarczycą, chora na padaczkę aktorka. Lang oczekiwał ich przy drzwiach, bez nakrycia głowy, w białym peplum greckiego kapłana. Gestem nakazywał milczenie i zapraszał do sali przekształconej w sanktuarium. Fioletowa poświata wypełniała całe wnętrze, niebieskawo tańczyły płomyki świec, a nawet wertepiasta łysina jasnowidza lśniła dziwnym blaskiem. Joshua odłożył piszczałkę i klasnął głośno, a klaśnięcie odbiło się pogłosem po mrocznej sali. Żadnego efektu. Nadal trwała cisza. Jedyne niskie drzwi w głębi sali ani drgnęły. Twarz cudotwórcy nabiegła krwią. — Saro! — krzyknął przenikliwie, aż zebranych ogarnął dreszcz. — Saro! — zawołał ponownie, a w głosie dźwięczała groźba. Ponieważ i teraz nie było odpowiedzi, skłonił się zebranym, a następnie obrócił się i zniknął za drzwiami. Znajdowało się tam małe pomieszczenie bez drzwi i okien, przeznaczone dla medium na pokój koncentracji. Zadudnił, słyszalny mimo grubych murów, podniecony głos Amerykanina. Dobiegły słowa klątw, a później odgłosy razów. Parnell, wyraźnie poruszony, uczynił krok do przodu. I wówczas przez ściany przedarło się zaiste nieczłowiecze wycie. Splecione rozpacz, ból, strach i zdumienie! Sir Thoms dopadł drzwi. Zamknięte. Naparł na nie razem z barczystym kamerdynerem. Raz, dwa… Wypadły. Światło było wyłączone, podano więc świece… Z paru gardeł wydobył się okrzyk grozy. Pośrodku pustego pokoiku leżał rozkrzyżowany trup Joshuy Langa. Twarz nabrzmiałą, sczerniałą wykrzywiał grymas trwogi i dzikości. Gdyby nie to, że zgodnie z żądaniem jasnowidza cała instalacja elektryczna została wyłączona, można by podejrzewać porażenie prądem… Kiedy jednak oczy widzów oswoiły się z widokiem trupa, poczęły rozglądać się za medium. I tu drugie zaskoczenie. Sary nie było! Jej garderoba, rozerwany sznur korali, nawet staniczek i pantalony poniewierały się na marmurowej posadzce… Wytłumaczenia zjawiska i rekonstrukcji morderstwa oczekiwano od Scotland Yardu. Oczekiwania okazały się daremne. Nawet po zburzeniu ścian pokoju nie znaleziono zapadni, tajemnego przejścia lub choćby mysiej dziury. Nie natrafiono nawet na gram substancji, w którą ewentualnie mogło przekształcić się ciało Sary. Bysfry inspektor odnotował natomiast zniknięcie z grona gości młodego europejskiego lekarza. Na dodatek nazwisko, Oscar Mayer, pod którym występował w hotelu i na promie, okazało się fałszywe. Co ciekawsze, nikt nie wiedział, skąd młody doktor znalazł się na seansie, nikt go nie zaprosił… Ustalono tylko, że przybył z Calais tym samym promem, co para cudotwórców, i był tym przypadkowym lekarzem, który udzielał pomocy Sarze, gdy zasłabła. Możliwe, że śledził parę uzdrowicieli od dawna? Nie udało się stwierdzić ani jego prawdziwego nazwiska, ani nawet narodowości. Wraz z Sarą rozpłynął się w charakterystycznej dla opowieści z dreszczykiem, żółtawej londyńskiej mgle. ROZDZIAŁ II Tom Kumanieckiego mimo pięknego papieru, na jakim częściej wydawano w owych latach referaty niż podręczniki, okazał się książką zdefektowaną. O ile do strony 144 wszystko było w porządku, dalej co druga kartka bieliła się płachtą jednostronnie nie zadrukowanego papieru. Pech i zmarnowany wydatek! Nawet jeśli w księgarni oddadzą mi pieniądze, w antykwariacie zapłacę pewnie dwa razy tyle. W Rychłowie zresztą nie było antykwariatu. Postanowiłem spróbować szczęścia w bibliotece. Nie pamiętam już, czy znalazłem w niej „Historię kultury starożytnej Grecji”. Przez otwarte na rozjaśniony latem skwer okno zobaczyłem znów Piękną z nocnego snu. Nie wyglądała ani jak sen, ani jak upiór, z siatką pełną włoszczyzny, w rybaczkach i kolorowej bluzce szła najnormalniejsza w świecie dziewczyna o podwyższonym standardzie urody. Wybiegłem na ulicę. Zniknęła za zakrętem, ale zdążyłem jeszcze dojrzeć ciemne włosy rozsypane na ramionach. Najpierw biegłem szybko. Potem zwolniłem. A kiedy już byłem prawie o parę metrów, ogarnęły mnie wątpliwości. Co ja jej powiem? „Hej, hej! Widziałem wtedy panią w lesie!” Albo: „Czy koleżanka lubi Kumanieckiego?” A może: „Czy podzielasz mała pogląd, że poezje Pindara są jednak lepsze od strof Safony?” Problem rozstrzygnęło życie, a ściślej mówiąc, trzy schodki, po których dziewczyna wbiegła do sieni jakiejś kamieniczki. Możliwe, że tam mieszkała. Aż dziw, że nie spotkałem jej dotąd. — Gratuluję wyboru — usłyszałem głos z tyłu. To pan Franio, kierowca warszawy z Ośrodka Zdrowia, którą posługiwał się przy wizytach domowych mój stryjeczny brat. Franio wychylony przez otwarte okno samochodu rozglądał się po rynku, metodycznie dłubiąc zapałką w zębach. Co pewien czas oglądał ją z ciekawością Pasteura czy innego łowcy mikrobów. Pan Franio znał wszystkich w Rychłowie. Powinien więc znać również Piękną. — Helena jest nie do wyjęcia — stwierdził uprzedzając moje pytanie. — Helena? — Kuzynka Frankiewiczowej. Studentka jak pan. Wspaniała sztuka. Ale trudna, trudna, nawet pan doktor nie dał rady… — Próbował? — zapiekło bolesne ukłucie w sercu. — Nawet nie próbował, od razu wiedział, że nie ms startu. A Austriak próbuje i co ma z tego? — Austriak? — Jakiś ichniejszy baron albo książę. Przyjechał mercedesem z dwoma fagasami, wynajął jedyne dwa apartamenty „Pod Zegarem” i uderza w konkury. Chyba ze dwa tygodnie staje na uszach i nic. — Skąd pan wie, że nic? — U nas wszyscy wszystko wiedzą. Frankiewiczowa się żali, że dziewczyna taką szansę zaprzepaszcza, ale i może się długo żalić. Ma charakter Helenka, co nie chciała Niemca. Dialog skończył się. Z czynszówki po przeciwnej stronie wyszedł Karol, odprowadzany przez jakąś wniebowziętą jejmość, która mogłaby chyba być babką Ziuty.; — Wybierzemy się dziś na camping? — zapytał mnie wesolutko. Pokręciłem głową. Nie mogąc chwilowo poświęcić jej swego ciała (bo i jak), oddałem Helenie jedyne, co miałem do dyspozycji — czas. Poszedł w ciemny kąt Hezjod i Homer (Homerowi zresztą jako niewidomemu i tak było obojętne, gdzie spoczywa). Nie czując sił na atak frontalny, poprzestałem na i podglądactwie. Była to przyjemność mało owocna i, marząc o flircie z Heleną, mogłem liczyć co najwyżej na cud. Wiedziałem, że nie przedstawiony nie zagadam pierwszy, a Karola, jedynego człowieka, który mógłby się, podjąć roli pośrednika, z przyczyn wiadomych wolałem’ w to nie mieszać. Czy już ją kochałem? Zapewne był to pewien rodzaj ogłupienia, zachwytu, wrażenia, które wierci dzień w dzień mózg, absorbuje myśli, upewniając, że to jest to. Nie wiem, czy przez te wszystkie dni zauważyła moją obecność koło siebie, jeśli tak, to świetnie się maskowała. Jak zdołałem zauważyć, życie Heleny w Rychłowie składało się głównie z zakupów i korespondencji. Co drugi dzień odnosiła na pocztę pękaty list. Dużo rzadziej otrzymywała odpowiedź, przeważnie na kartce pocztowej. Wiedziałem, że jest to korespondencja z chłopakiem, i z całego serca znienawidziłem nie znanego szczęśliwca. Imaginacja podsuwała mi najrozmaitsze obrazy z ich romansu. A szlag by to! Drugiego dnia odkryłem jej samotnię, nieckę między dachami kamieniczek, prywatne solarium. Aby kontynuować obserwacje, zaprzyjaźniłem się z organistą i uzyskałem stałe prawo wstępu na wieżę kościoła. Lornetkę podprowadziłem Karolowi. Wiedziałem, że jestem śmieszny i infantylny. Ale co począć, kiedy nie mogłem się powstrzymać od podglądania Heleny, zwłaszcza że opalała się nago. Ileż ja na tej wieży wśród kurzu i gruchających gołębi wymyśliłem planów, ileż efektownych scenariuszy poznania, a potem rozwinięcia znajomości. Rozważałem projekt posłania jej listu z biletem do kina. Głupie! Pomyślałaby, że to jest manewr Austriaka. To, że i jemu się nie wiodło, stanowiło słabą pociechę. Cudzoziemiec wcale mi się nie podobał. Stosunkowo młody, choć tęgawy i niski, obiektywnie nie wzbudzał sympatii. Zresztą rzadko pokazywał się w mieście, kwiaty dla Heleny zanosili jego fagasi, nieodmiennie wracając jak niepyszni. Zresztą wkrótce natężenie uczucia adoratora osłabło. Cztery dni po nocnej przygodzie kwiaciarnia zmniejszyła obroty — cudzoziemiec zrezygnował z nadskakiwania. Ale nie wyjeżdżał. Może brał na przeczekanie albo szykował jakiś inny paskudny pomysł? Zastanawiało mnie, dlaczego Helena nie zameldowała milicji o nocnym pościgu, dlaczego w ogóle nie wspomniała o tym nikomu. Pan Franio już by wiedział, gdyby to zrobiła. Widocznie miała jakieś swoje powody. Sny o Helenie! Fantastyczne, kolorowe sny z wojny trojańskiej, nasycone znajomymi i nie znajomymi twarzami, zamglone, dramatyczne, z jednym wszakże stałym szczegółem — oglądane jak przez szybę. Ja sam nigdy nie znalazłem się w środku akcji… Jak w rzeczywistości. Radość po kolejnej wizycie listonosza, malująca się na twarzy Heleny, została po paru godzinach rozszyfrowana przez pana Frania. Narzeczony przyjeżdża! Jakby piorunem mnie grzmotnął. Przeprosiłem Hezjoda i zabrałem się za jego „Prace i dni”. Tak zastała mnie noc. Przy pracy, szczególnie umysłowej, w pewnym momencie osiąga się stan takiego zmęczenia, kiedy już nie chce się spać, rośnie tętno, świat zaczynamy widzieć ostrzej. A potem niczym czarny kot wygląda z kąta nieokreślony niepokój… Adam raptownie wstał. Począł przechadzać się z kąta w kąt. Nagle prysnęły wszelkie zainteresowania antyczną Tessalią. Nigdy nie odznaczał się zbyt wielką intuicją, ale teraz wyraźnie czuł narastanie niebezpieczeństwa. Jakby jakiś impuls, nadany przez bardzo silną radiostację, przedarł się do jego słabego odbiornika. Naciągnął sweter, wziął latarkę i wybiegł z domu. Niczym ciągnięty elektromagnesem szedł spadzistą uliczką przez uśpione miasto. Uśpione — nieprecyzyjne określenie, przygniecione Wielką Ciszą, bez zwykłego naszczekiwania psów, postukiwania nieszczelnych okiennic, śpiewu ptaków czy poświstów parowozów na pobliskiej stacji. Hotel „Pod Zegarem” spał, podobnie jak reszta Rychłowa. Ćmiło się tylko słabe światełko w recepcji, a z apartamentu na pierwszym piętrze sączyła się purpurowa poświata. Najwyraźniej Austriak nie spał. Ostatecznie jednak była to jego prywatna sprawa. Pokręciłem się po skwerze, nigdzie nie spotkałem nawet psa z kulawą nogą. Moje nieuzasadnione emocje ustępowały, zaczynałem sobie robić wyrzuty: Ki diabeł mnie podkusił, aby rzucać lekturę i bezproduktywnie szwendać się po mieście. I wtedy zobaczyłem ją. W pierwszej chwili pomyślałem, że to widmo. Helena, blada jak koszula nocna, która ją okrywała, cicho ukazała się w drzwiach swego domu. Poruszając się niczym nakręcona lalka zeszła po schodkach, po czym równie mechanicznie ruszyła w stronę rynku. Czyżby moja ukochana była lunatyczką? Znajdowała się już parę kroków ode mnie, tuż przed wejściem do hotelu, a ja nie zdołałem wydusić ani słowa. Nagle skręciła, szła teraz prosto w moim kierunku… Jej oczy, szeroko rozwarte, zdawały się niczego nie widzieć. Minęła mnie i doszła do bramy wiodącej na przyhotelowe podwórko. Pchnęła ją. Pobiegłem w ślad za nią. Nikt z hotelu nie mógł tu nas zobaczyć, podwórko sąsiadowało ze ślepą ścianą budynku. Helena sunęła ku małym, przeważnie na głucho zamkniętym, awaryjnym drzwiom hotelu „Pod Zegarem”. — Proszę pani! — wydałem półszept ze ściśniętego gardła. Nie zareagowała, szła dalej. Podbiegłem kilka kroków i zagrodziłem jej drogę. Odsunęła mnie z siłą, o jaką trudno posądzić dziewczynę pogrążoną we śnie, szarpnęła klamkę i weszła do środka. Drewnianymi schodkami posuwała się w górę. Już chciałem ruszyć za nią, kiedy wyższy podest zalało światło i z mroku wysunęła się niesamowita twarz młodego Austriaka, o oczach rozszerzonych do rozmiarów spodeczków od herbaty i z dziwnym uśmiechem triumfu na ustach. Cofnąłem się w mrok. Setki myśli przelatywały mi przez głowę, obojętnie, czy byłem świadkiem lunatyzmu, hipnozy czy zwykłego szantażu, nie wolno mi było zostawić dziewczyny samej. Ale co miał przeciwstawić trzem sprawnym fizycznie cudzoziemcom taki antysuperman jak ja? Patrzyłem na purpurowe światło sączące się z apartamentu, a następnie wzrok mój padł na przycupniętą pod murem poczty budkę telefoniczną. Szybko nakręciłem numer straży pożarnej. — Pali się! W hotelu „Pod Zegarem”, pierwsze piętro! — mamrotałem przez palce, częściowo przysłaniając mikrofon. Potem upuściłem słuchawkę. Chyba w ten sposób udało mi się zablokować linię. Czekałem, mając nadzieję, że nikomu ze straży nie przyjdzie do głowy sprawdzać, czy doniesienie jest prawdziwe. Minuty sunęły wolno, niczym ślimaki na emeryturze. Nagle purpurowa poświata w apartamencie zgasła. Zalało mnie gorąco. Straży ciągle jeszcze nie było. Co robić? Nie namyślając się długo, porwałem uliczny okrąglak, wypłukany przez ostatnie ulewy, i ile sił cisnąłem w okno apartamentu. Kamień już leciał, gdy ogarnęło mnie przerażenie, czy aby nie trafię Heleny. Prawie równocześnie z brzękiem szyby od strony remizy zawył sygnał straży. Ile sił w nogach puściłem się w stronę domu Karola. Rychłowo nie spało tej nocy. Pod hotelem zgromadziła się blisko połowa jego mieszkańców. Strażacy przeszukali cały gmach. Oczywiście nigdzie nie znaleźli śladu ognia. Kierownik przepraszał wyrwanych ze snu gości, a szczególnie zadomowionych Austriaków. Sensacja wybuchła dopiero wtedy, gdy w łazience na drugim piętrze znaleziono śpiącą, mimo hałasów, pannę Helenę. Obudzona nie wydawała się być zaskoczona, odmówiła jednak jakichkolwiek wyjaśnień i poszła do domu. Wkrótce na rychłowski skwerek wrócił spokój. Cały epizod miał swoje post scriptum rano. Ernestyna wychodząc po mleko znalazła pod drzwiami domu nieduży bukiecik polnych kwiatów z przypiętą kartką wyrwaną z notesu. „Dziękuję ci, Adamie.” Po otrzymaniu kwiatów byłem nie mniej zdumiony niż stara gospodyni. Jeśli ofiarodawczynią była Helena (któż by inny), jakim cudem domyśliła się mego udziału w nocnym incydencie? Skąd znała moje imię? Wspinając się na szczyt swej odwagi pognałem na skwerek. W drzwiach kamieniczki natknąłem się na Frankiewiczową. — Chciałem porozmawiać z panną Heleną — rzekłem z niewiarygodnym jak na mój charakter zdecydowaniem. — Helenka wyjechała — zabrzmiała odpowiedź. Pognałem na stację, ale tylko dymek na horyzoncie wskazywał, gdzie aktualnie znajdowała się Piękna. Odjechała tym samym pociągiem, którym przyjechał był jej narzeczony. Wracając, przy budce z piwem (w owych latach sprzedawano je również przed godziną trzynastą) natknąłem się na Frania. — Idzie sezon ogórkowy — westchnął. — Austriacy wyjechali, Helenka wyjechała, nędza, nędza! Radośnie biły dzwony pewnego wiosennego dnia roku 1922 w starym francuskim mieście Besancon. Radośnie biły, po czym raptownie umilkły. Ślub Pierrette Ducroix ściągnął do miejscowego kościoła liczniejsze grono gości, niż można było przypuszczać. Ale wiadomo, gawiedź lubi sensacje. A rzeczywiście była to sensacja, nie codziennie zdarza się, aby syn porządnej, zamożnej rodziny, bohater ostatniej wojny, żenił się z cyrkówką. Oczywiście Pierrette była urocza, pod każdym względem niezwykła, ale czy są to wystarczające kwalifikacje na żonę zasobnego obywatela? Mówi się, że strzały Amora bywają ślepe, choć celne. Marcel został rażony nagle i nieoczekiwanie podczas przedstawienia, dwa miesiące temu, kiedy cyrk bawił na występach w pobliskim Dijon. Na nic zdały się opory rodziny, życzliwe rady przyjaciół — wbrew tradycjom i konwenansom młoda para w rekordowym czasie znalazła się na ślubnym kobiercu. Później wspominano o ponurych prognozach poprzedzających owo wydarzenie. Poprzedniej nocy piorun uderzył w dach pobliskiej oberży, tydzień wcześniej zmarła na serce babka Marcela, a w cyrku zdechł słoń. No, ale nie odwołuje się wesela z powodu żałoby po słoniu. Czy Pierrette należała do osób tajemniczych, jak lubiły malować to gazety? W cyrku cieszyła się opinią wesołej, sympatycznej koleżanki. Nikt nie znał jej pochodzenia, mówiono, że była podrzutkiem przygarniętym przez wędrowną trupę linoskoczków. Od tego czasu zmieniła parę zespołów, zyskując mimo młodego wieku świetną renomę. Nikt nigdy nie przejrzał jej metod i tricków. Zapalanie wzrokiem wbitej w piasek zapałki czy gięcie za pomocą psychicznej koncentracji odległych o metr stalowych prętów nieodmiennie wzbudzało aplauz i podziw. Obok kościelnych drzwi kwitły magnolie. Pierrette, cała w bieli, wstąpiła na schody. Zamiast ojca prowadził ją dyrektor cyrku, opodal oczekiwał pan młody. Większość gości zajęła już co lepsze miejsca w świątyni. Nagle… iluzjonistka potknęła się, bladość ogarnęła jej twarz, a usta poczęły rozpaczliwie łapać powietrze. — Rozstąpcie się! — krzyknął dyrektor. Musiał być to jednak tylko efekt wzruszenia, bo gdy ktoś chciał jej pomóc, odsunęła go ruchem ręki. Potem odwróciła się i ruszyła z powrotem ku wyjściu. W jej ruchach było tyle zdecydowania, że nikt z zaskoczonych weselników nie usiłował jej zatrzymać. Po dobrych paru sekundach zareagował pan młody, skoczył ku dziewczynie, ale jakby podcięty niewidzialną barierką upadł. Potem przypomniano sobie, że tuż koło bramy kościelnej stał ciemny samochód. Najpierw przypuszczano, że jest to własność kogoś z przybyłych gości, lecz zeznania świadków na jego temat były zupełnie sprzeczne; jedni wspominali, że był pusty, inni przysięgali, że widzieli trzech mężczyzn w środku, jeszcze ktoś mówił o dwóch małych dziewczynkach o wielkich oczach i diabolicznie wyszczerzonych ząbkach, śledzących z tylnego siedzenia przygotowania do ceremonii. Faktem jest, że silnik samochodu pracował przez cały czas. Tuż obok wozu Pierrette upuściła bukiecik i zerwała welon. Wskoczyła do środka, niektórzy mówią, że wciągnięto ją do samochodu, a potem nim ktokolwiek zdołał się sprzeciwić, na oczach księdza, dowódcy miejscowej żandarmerii i kilku notabli pojazd szybko zniknął w tumanie kurzu. Ku rozpaczy Marcela i dyrektora cyrku, mimo listów gończych, ufundowanych nagród i paroletniego śledztwa nie udało się trafić na jakikolwiek ślad Pierrette, jej porywaczy czy samochodu. Nie wykryto cienia motywu. Pięć lat później w hoteliku pod Rosario (Argentyna) popełniła samobójstwo iluzjonistka, pracująca w jednym z miejscowych lokali, Marina, o rysopisie podobnym do Pierrette — była jednak mocno zniszczona życiem i alkoholem. Nikt nie znał jej pochodzenia ani prawdziwej narodowości. Później odnaleziono również urodzonego w 1923 roku syna Pierrette Ducroix… Ale zostawmy ten fakt do następnych odsłon dramatu. ROZDZIAŁ III Próżno szukać by w mych notatkach, czynionych pośpiesznie w kalendarzyku w październiku, listopadzie i grudniu owego roku, wydarzeń typu horror. Oprócz zapisków: „kolokwium z łaciny”, „na piwie z Jarkiem”, „na książki 268 złotych”, nie znajdziemy niczego, co mogłoby wskazywać, że passa zdarzeń irracjonalnych i tajemniczych, zapoczątkowanych rychłowską uwerturą, trwa. Zaczął się pierwszy semestr, na którym — świadom przewidywanego odsiewu — pracowałem pilnie i w miarę systematycznie. Początkowo warunki do nauki miałem średnie. — Chłopak w twoim wieku potrzebuje ręki mężczyzny — zdecydowała mama, której romans wkroczył w fazę instytucjonalną, a nawet multiplikatywną (potomek znajdował się w drodze). — Zamieszkasz z ojcem! Sprawa nie podlegała dyskusji, spakowałem książki w kartony i przycupnąłem w pokoiku o wymiarach trzy na trzy z widokiem na Pałac Kultury z jednej strony, z drugiej, przez szklane drzwi, na identyczną klitkę zajmowaną przez tatusia i macochę, jeśli wypada użyć tego słowa. Irena była zaledwie siedem lat starsza ode mnie, za to kłótliwa jak sto tysięcy diabłów, przy czym kłótliwość i tak ustępowała miejsca jej lenistwu. Do dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego ojciec rzucił dla niej matkę. Owszem, do pewnych aktywów Ireny należał jej wiek, ale złość już rzeźbiła bruzdy na jej twarzy, postarzając ją o dobrą dychę. Mój stary poznał ją, kiedy Irena była w przedostatniej klasie szkoły muzycznej (uczył tam polskiego), gdzie od paru lat męczyła wiolonczelę. Nie znam szczegółów, natomiast wiem, że gdzieś po pół roku romans zrobił się głośny, wybuchł skandal, ojciec zmienił pracę, rozwiódł się i poślubił osiemnastoletnią uczennicę. Twierdził, że wymaga tego elementarne poczucie uczciwości. Może postąpił pochopnie. Dziecko — owoc samochodowych eskapad w zagajone okolice Młocin i Kampinosu — urodziło się martwe. Irena do muzyki nie wróciła. Dało to jej możliwość wielokrotnego podkreślania, że tylko przez związek z nieodpowiedzialnym zaprzepaściła światową karierę. Ojciec nie polemizował ani z tą tezą, ani z żadną inną, traktował młodą żonę jak dziecko i w żadnym wypadku nie użyłby sformułowania, że pierwszy lepszy drwal po tygodniu przyuczenia grałby lepiej niż ona po millenium ćwiczeń. Przez pierwsze lata swego związku gnieździli się w wynajętych lokalach, później kątem u rozmaitych znajomych taty, nigdy nie dłużej niż parę miesięcy, prześliczna wiolonczelistka miała wyjątkowy dar zrażania ludzi, a poza tym była flejtuchem jakich mało. W końcu dostali mieszkanie, w którym wylądowałem jako sublokator. Kłótnie wygasały koło północy, później przez jakiś czas z ich pokoju dobiegały głośniejsze dźwięki radia, a ja mogłem poświęcić się łacinie czy francuskiemu. Czułem jednak, że długo nie wytrzymam. Irena zachowywała się na zmianę arogancko i prowokacyjnie. Uwielbiała się przy mnie przebierać i robić głupie żarty na temat mojej nieśmiałości… Inna sprawa, że była chuda jak szczapa i poza twarzą absolutnie nieponętna. Piersi zwisały jej smutno jak na wpół opróżnione jednorazowe pojemniki z plastiku na mleko… Reszcie się nie przyjrzałem. Sytuację lokalową wyjaśniło życie, a precyzyjnie mówiąc: śmierć. Dwa dni po Wszystkich Świętych umarła babcia. Jeszcze w Dzień Zmarłych byliśmy razem na Powązkach, babcia odszykowana i umalowana tak, jakby się tam umówiła z dziadkiem na randkę. Kiedy już uporządkowaliśmy grób rodzinny i zbieraliśmy się do odejścia, starowinka postała chwilę w milczeniu nad płytą i na odchodnym powiedziała: „Będziesz się musiał niedługo posunąć, Dyziu…” Śmierć zabrała ją we śnie, łagodnie, jakby rewanżując się za jej życzliwość i dobroć dla ludzi. A ja miałem mieszkanie. W pewnym sensie długo oczekiwana przez Adama strata cnoty była zasługą nieboszczki babci. Otrzymał po niej w spadku poddasze malowniczego drewniaka w stylu nadświdrzańskim. Do okna zaglądały sosny, nocami naszczekiwały psy i tylko czasami zaturkotała podmiejska kolejka. Parter wzniesionej w latach trzydziestych letniskowej willi zamieszkiwali dość obojętni ludzie, uciekinierzy z Powstania, których mimo dwudziestoletnich usiłowań nie udało się babci wygryźć. Na szczęście z werandy prowadziła na pięterko odkryta galeria, rzeźbiona w serduszka i romby, po której można było nie — krępująco dostać się do mieszkania. Poddasze, mocno zapuszczone, składało się z dwóch pokoi, kuchni i łazienki, co jak na potrzeby Adama graniczyło ze szczytem marzeń. Inna sprawa, że utrzymanie tego mieszkania przerastało wielokrotnie możliwości jego kieszonkowego. Na początku roku kandydatów do korepetycji było niewielu, z dwoma lewymi rękoma wolał się nie pchać do którejś ze studenckich spółdzielni pracy, a za dwa wiersze wydrukowane w akademickim pisemku honorarium miało się pojawić w trudnej do przewidzenia przyszłości. Jedynym rozwiązaniem było podnajęcie jednego pokoju. Nadarzył się Waldek, zamożny syn badylarza spod Olsztyna, łączący w sobie chłopski upór w nauce z okresowymi ciągotami do alkoholu. Raz w miesiącu przyjeżdżała do Waldka narzeczona, pulchna blondynka, rodem z jego przysiółka, ze srebrnym ząbkiem na froncie. Wtedy Adam wolał iść na spacer. Tego roku wcześnie spadł śnieg i cała okolica tworzyła baśniową scenerię. Adam potrafił spacerować dosyć długo, toteż gdy wracał, z pokoju Waldka dobiegało chrapanie w dobrze zaaranżowanym dwugłosie. Lidkę Adam poznał w Delcie. Działał tu teatrzyk studencki, do którego zaszedł jeszcze w październiku, zwabiony kolorowymi ogłoszeniami w pasażu koło kwestury. „Szukamy następców! I ty możesz spróbować swych sił.” Adam wziął teczkę z sześcioma najlepszymi, jego zdaniem, wierszami oraz trzy czwarte sztuki o Stanisławie Auguście Poniatowskim, w której bohaterem jest szpicel ambasadora Ingelstroma zakochany w córce Tadeusza Kościuszki. (Później, gdy okazało się, że Naczelnik nie miał dzieci, Joanna została przerobiona na nieprawe dziecię Hugona Kołłątaja.) Szef, reżyser i główny aktor Delty, niejaki Wyszczak (imię niestety wyblakło i uległo niepamięci) brodaty jak Marks do kwadratu, zajmował się akurat pionierską inscenizacją Ślubu–Matki. Była to przedziwna krzyżówka Gombrowicza z Witkacym, okraszona poezją Bruno Jasieńskiego i wycinkami z gazet, polegająca z grubsza na tym, że grupa półnagich dziewcząt miotała się wśród ubranych w worki mężczyzn wykrzykując cytaty z klasyków awangardy na zmianę z fragmentami artykułów wstępnych z „Szeregowca Braterstwa”, bardzo wówczas popularnej gazety codziennej. Wyszczak w przerwie próby, popijając piwo, którego transporter otrzymał w nagrodę za szóste wyróżnienie w okręgowych eliminacjach, poświęcił chwilę czasu nieśmiałemu petentowi. Czytać nie chciał ani wierszy, ani „Warszawskiego staccato”. Skierował kandydata na współpracownika do swego asystenta, Grzegorza Malińskiego. Maliński, chłopak przystojny, może nawet za bardzo, od razu ciepło ujął Adama za rękę i trzepocąc rzęsami stwierdził, że gotów jest słuchać go nawet całą noc. Wprawdzie również nie chciał sam czytać, ale poprosił o opowiedzenie dramatu własnymi słowami. Skrzywił się lekko, kiedy dowiedział się, że sztuka rozgrywa się w XVIII wieku: skąd my weźmiemy peruki? Potem jednak już nie przerywał. Słuchał opowieści o tym, jak Iwanów przybywa do Warszawy w ostatnich dniach Sejmu Czteroletniego, jak otrzymuje zadanie inwigilacji czołowych przywódców stronnictw postępowych, jak lutowego wieczora spotyka pod kolumną Zygmunta Joannę… — Lidka, wyżej cycki, wstydzisz się jak święta Cycylia, a masz uosabiać absolut nonkonformizmu — w historyczną opowieść wdarł się bas Wyszczaka. Popatrzyli na wystraszoną i zastygłą w półmroku blondyneczkę o figlarnej, choć teraz mocno zafrasowanej twarzy… — Lidka jest już passę — objaśnił Maliński. — Nie rozumiem? — bąknął Adam. — Nie sprawdziła się, wiecznie ma o coś pretensje do szefa, chciałaby być gwiazdą… No, mów dalej. Trwała dziwna noc. Pili piwo. Maliński słuchał, zadawał pytania. A im dłużej rozmawiali, tym bardziej Adam zdawał sobie sprawę z własnej anachroniczności. Jego sztuka o konstrukcji dziewiętnastowiecznego dramatu, na dobitkę napisana wierszem, pasowała na scenę Delty jak pięść do nosa. Jej ideologia, wyniesiona ze szkolnych pogadanek na propedeutyce filozofii, raziła naiwnością. Szlachetny, wrażliwy szpieg, dziewczyna — żarliwa patriotka, król z narodem, naród z królem i niemal happy end w postaci przeprawy przez San po upadku Powstania Kościuszkowskiego, w drodze na emigrację. — Dużo zależy od inscenizacji powiedział w pewnym memencie Maliński i przyjacielsko potargał autora po włosach… Oczy mu błyszczały. Adam też miał w czubie. Niewykluczone, że w którymś momencie przysnął. Wyobraźnia podsuwała mu rozmaite wizje spektaklu — a to tłum kłębiący się pod czarną płachtą, symbolizujący zdrowe siły narodu, a to król na drewnianym białym koniu na biegunach, dziewczyna z pochodnią i w czapce frygijskiej — zwiastunka idei wolnościowych z rewolucyjnej Francji, a potem sznury, sznury, którymi półnadzy mężczyźni wiążą publiczność, aby wyciągnąć ją potem z piwnicy, jak na ogromnej wędce, na skwer przed uniwersytetem… — Zasnąłeś? — w głosie Malińskiego zabrzmiała troska. — Zamyśliłem się. Przy scenie trwała szamotanina. Próba skończyła się już dawno. Wyszczak tarmosił jakąś zgrabną brunetkę, ciągnąc ją w stronę pakamery z rekwizytami. Nieśmiałe protesty adeptki nikły w autorytatywnych zdaniach o życiu według praw awangardy i nowej, transcendentalnej moralności ad hoc. Adam kątem oka dostrzegł Lidkę, siedziała na barowym stołku, znieruchomiała jak zaklęta w kamień królewna… — Sądzę, że muszę wszystko przepracować — powiedział. — Pomógłbyś mi? Grzesio zaczerwienił się, a potem dodał, że wprawdzie bardzo chętnie, ale co on może pomóc, gdy jest tu tylko inspicjentem. A poza tym osobiście wątpi w szansę „Warszawskiego staccato”, nawet po poprawkach. — Żeby wystawiać swoje sztuki, trzeba założyć własny teatr — powiedział szczerze. — Tu możesz się jedynie uczyć. A naukę trzeba zaczynać od zera, od zamiatania sceny, noszenia dekoracji, statystowania… I to on, Grzesio, może załatwić, ponieważ polubił poetę od pierwszego wejrzenia. Śliski uśmiech towarzyszący tym słowom nie spodobał się Adamowi. Mocno związał teczkę i stwierdził, że musi już iść. Za pół godziny miał pierwszą kolejkę, a nazajutrz sprawdzian z rosyjskiego. Właśnie mijał bar, kiedy posążek Lidki ożył. — Masz papierosa? Nie miał. Ale ona miała. Przespacerowali resztę nocy po nadwiślańskich bulwarach, Lidka sprawiała wrażenie rozżalonej. Mówiła trochę o sobie, chociaż nie wspomniała ani słowem o problemach z Wyszczakiem. Studiowała na ASP, ale wszystko wskazywało, że przerwie studia… Potem zaczęli coś mówić o kolorze, o światłocieniu… I tak na kamiennych obramowaniach „królowej polskich rzek” zastało ich wschodzące słońce. Nie wróciłem więcej do Delty. Wiersze dałem do , Studenckiej Czapki”, dwutygodnika wychodzącego przy jednej z uczelni technicznych, przyjęli. Później zacząłem pisać artykuły i recenzje. Lidki nie spotkałem. Dopiero w połowie grudnia (pamiętam, że Waldek już wyjechał na święta do rodziny) przed biblioteką uniwersytecką natknąłem się na Grzegorza. Ucieszył się na mój widok, jakby spotkał rodzonego wujka z workiem dolarów. — Od dawna cię szukałem! Wspaniałe wiersze! Leć tym kursem, a zajdziesz dalej, niż opiewając Insurekcję Kościuszkowską. Usiłowałem go minąć. Przyssał się jednak do mnie jak gekon do sufitu, — Robię jutro duże party, starzy wyjechali do Nigerii. Wpadnij. Będzie Lidka. Wpadłem. Na przyjęciu, a ściślej mówiąc na piciu wódki u Malińskiego, było ze trzydzieści osób, nie zauważyłem Wyszczaka, ale podobno wyjechał z częścią zespołu na przegląd teatrów do Finlandii. Był natomiast gwiazdor studenckiego kabaretu, który przekrzywiając po stańczykowsku głowę recytował swoje wiersze, godzące w podwaliny i podstawy, była córka ministra (podobno jednego z lepszych w historii resortu), wpadł wreszcie chłopak z mojego roku, Maciek, o charakterystycznej wadzie wymowy i cały czas dyskutował w kącie z facetem o koziej bródce, o którym wszyscy mówili docent. Maćka znałem słabo i nie przypuszczałem nawet, że za parę miesięcy jego relegowanie z uczelni wywoła wielki wstrząs społeczności akademickiej, stając się początkiem całej serii wydarzeń… Ale to całkiem inna historia. Lidka przyszła spóźniona, na dodatek z jakimś facetem, podobno operatorem filmowym. Ledwie mnie zauważyła. Snułem się po ogromnym mieszkaniu smutny, oderwany od wszystkiego, nie znałem nikogo, a i nikt specjalnie znać mnie nie chciał. Chociaż idol kabaretu musiał coś o mnie słyszeć. — Wiersze są akademicko poprawne — zrecenzował, nalewając mi wódki — ale bez jaj. Bo widzisz, sztuka nie polega na komputerowym składaniu wyrazów, sztuka to życie. Trzeba wejść w rynsztok, ubabrać się po uszy, splugawić, a wtedy objawi ci się sacrum. Chcesz zobaczyć gwiazdy, wskocz do studni! Napij się ze mną. Twoje zdrowie! Z Grzesiem natomiast skończyło się aferą — mocno podchmielony dopadł mnie w ustronnym kącie i ucałował w usta. Mamrotał przy tym coś o męskiej przyjaźni, a jednocześnie jego ręce błyskawicznie znalazły się przy moim rozporku. Pederastów znałem dotąd jedynie z kawałów i prawdę powiedziawszy powątpiewałem w ich istnienie. Wyrwałem się z objęć targany obrzydzeniem. Grzesio śmiał się. — Tchórz, tchórz, nie chce smakować tego, co dobre! — A potem naparł na mnie, przyciskając do ściany z siłą, o jaką nigdy bym go nie posądził. — Stary, mówię ci, nigdy nie zrobisz kariery, a wiesz dlaczego? — Nie wiem. — Aby zrobić u nas karierę, trzeba być albo dzieckiem prominenta, albo Żydem, albo pedałem, albo masonem, albo… — Mieć talent! — dokończyłem. Zachichotał i usunął się robiąc mi miejsce. — Idź, idź, kurczaku, i pisz dalej o szlachetnych rewolucjonistach, cnotliwych dziewczynach, mądrych królach i dzielnym narodzie… W przedpokoju wpadłem na Lidkę. Gwałtownie naciągała kurteczkę. — Świnia — mruczała — w życiu nie popychał nawet stojaka od kamery… Jakoś tak się złożyło, że Wyszliśmy razem. Padający śnieg topił się na naszych rozognionych twarzach. — Gdzie cię odprowadzić? — Mieszkam w bursie. Ruszyliśmy w stronę Dziekanki. Jak Aleksy i Joanna minęliśmy kolumnę wznoszącą się na tle szczerby po Zamku Królewskim… Milczeliśmy. — Okropna sprawa — westchnęła naraz Lidka. — Już jest pierwsza, cieciówy nie wpuszczą mnie o tej porze. Trochę mnie to zdziwiło. — Mam na pieńku z portierkami — dorzuciła wyprzedzając moje pytanie. — Co robić? Wspomniałem o mym drewniaczku. Nie miałem na myśli żadnych podtekstów. Koło ruchomych schodów czaiły się taksówki. Po skrzypiącej galerii weszliśmy do mych apartamentów. Zapaliłem światło, wstawiłem herbatę. Potem zacząłem słać dwa posłania. Koce miałem, kłopot był z prześcieradłami. — Po co słać dwa łóżka, jeśli tylko dasz słowo, że będziesz, grzeczny — powiedziała Lidka. Dałem, ale już wówczas wiedziałem, że go nie dotrzymam. I czy sprawił to alkohol, czy mróz, czy owo ogólne poczucie beznadziei, faktem jest, że moje emocje należały do umiarkowanych… Choć trochę wrażeń było. Zaskoczenie w zetknięciu z kobiecym ciałem, z gamą zapachów od perfum do potu, z gładkością skóry i nadzwyczajną jędrnością piersi, których czubki stwardniały jak pestki wiśni. Zdumienie różnicą temperatury wewnętrznej i zewnętrznej strony ud. Zdziwienie jej przyśpieszonym oddechem i rumieńcem oblewającym twarz, wreszcie pogrążenie się w drugim człowieku, dziwne, że możliwe, lecz prawdę powiedziawszy nienadzwyczajne. Poszło szybko i bez komplikacji. I gdy leżała obok mnie paląc papierosa, myślałem z rozczarowaniem — więc to tylko tyle, to wszystko, gdzież owe uniesienia, o których marzyłem blisko siedem lat, gdzie szaleństwa opisywane przez poetów. Do leżącej obok fajnej, miłej dziewczyny czułem sympatię, nic poza tym, no, może odrobinę wdzięczności za ten pierwszy krok i trochę niepokoju, czy poznała, że ma do czynienia z męską dziewicą? Drugi raz w ogóle nie wyszło. Po pierwszych pieszczotach podniecenie opadło i po bezskutecznych usiłowaniach musiałem zrezygnować. 1 kiedy plecami odczuwałem ciepło przytulonego do mnie ciała, oczekując nadejścia snu, pomyślałem o Helenie. Wyjeżdżając z Rychłowa byłem przekonany, że fantastyczny epizod był tylko jednorazowym błyskiem i nie przypuszczałem, że stanowi pierwsze ogniwo łańcucha, czy jak kto woli, paciorek różańca. Piątego października w lektorium Wydziału Historycznego jakaś siła kazała mi podnieść oczy znad książki i spojrzeć ponad zastawką oddzielającą mnie od czytającego vis–a–vis. — Helena! — szepnąłem. Skinęła mi głową i ponownie zagłębiła się w lekturze. Helena studiowała razem ze mną! To było niewiarygodne. A jednak! Okazało się, że na archeologię nie przyjęto jej z braku miejsc, dając jako jedyną możliwość mój wydział. Skorzystała z tej możliwości. Cóż z tego! Nasze wzajemne kontakty od pierwszego dnia ułożyły się dziwnie. Znaliśmy się i nie znaliśmy zarazem. Jakby spotkanie w Rychłowie miało i jednocześnie nie miało miejsca… Zresztą czyż to było ważne? Choć marzyłem o każdym spotkaniu, choć przesiadywałem na schodach instytutu wtedy, kiedy jej grupa kończyła ćwiczenia, i tak zdawałem sobie sprawę z beznadziejności sytuacji. Po ćwiczeniach Helena biegła na Krakowskie, gdzie koło sklepu „Sumatra” zawsze czekała zaparkowana syrenka Włodka, po czym razem znikali gdzieś za pomnikiem wielkiego astronoma. Tak było! W listopadowe popołudnie roku 1932 w kancelarii znanego berlińskiego notariusza, nie opodal muzeum pergamońskiego, zgromadziło się kilkanaście osób, aby uczestniczyć w otwarciu zapisków zmarłego dokładnie przed trzydziestu laty dr. Petera Schultza. Być może kiedy indziej grono oczekujące na rewelacje dawno nieżyjącego archeologa byłoby większe, tej jesieni jednak waląca się w gruzy republika weimarska znacznie bardziej absorbowała umysły niż ruiny Troi czy Olimpii. Mecenas lubił teatralne gesty; wygłosiwszy stosowną formułę, zrobił efektowną pauzę i otworzył staroświecką kasę pancerną. Otworzył i zbladł. Potem poczerwieniał i zanurzył dłoń w jej czeluści. — Co to znaczy? — zawołał. Z wnętrza posypał się zwęglony papier. Podbiegli dziennikarze. Ktoś fotografował. — To niewiarygodne — dyszał prawnik. — Kasa jest ogniotrwała… — Wszystko się spaliło? — spytał korespondent „Brytyjskich Wiadomości Archeologicznych”. — Wszystko… Tyle że oprócz koperty Schultza trzymałem tu jedynie trochę pieniędzy i rachunków. Inne dokumenty przechowuję gdzie indziej. Ktoś obejrzał dywan, firanki i stwierdził, że nigdzie nie ma śladów ognia… — A może jakiś przypadkowy niedopałek? — podsunęła francuska dziennikarka. Mecenas aż się żachnął. — Co pani… poza tym ja nie palę. Panno Kluge! Do pokoju weszła chuda jak wiór aplikantka. Zjeżyła się na widok zniszczeń, ale kategorycznie zaprzeczyła, jakoby miała z tym coś wspólnego. — Panno Kluge — powiedział notariusz — proszę się dobrze zastanowić. Jeszcze dziś rano otwierałem kasę i wszystko było w porządku, czy ktoś nie wchodził tu podczas mego spaceru? — Nikt. No, jeśli nie liczyć tego narwańca. Wszyscy aż podskoczyli. — Jakiego narwańca? — Koło wpół do pierwszej przyszedł tu taki blondyn, sądząc z akcentu cudzoziemiec. Trzy razy tłumaczyłam mu, że pana nie ma, a on uparł się, że sam zajrzy do gabinetu. — Pani go wpuściła?! — w głosie prawnika zadźwięczał wyrzut. — Zajrzeliśmy razem, trwało to parę sekund. Nawet nie przekroczył progu. Tylko… — Co! — Miał taki dziwny wzrok, prześwidrujący człowieka na wylot, że kiedy patrzył na mnie, ugięły się pode mną nogi… — Zemdlała pani? — padło pytanie. Na chudych policzkach wykwitł rumieniec. — Usiadłam na chwilę, ale on natychmiast odszedł, mówiąc, że przyjdzie kiedy indziej. — I to wszystko… Niczego więcej pani nie zauważyła? — dopytywali się dziennikarze. — Musiał być z niego straszny palacz, bo kiedy odprowadziłam go do wyjścia, cały cuchnął spalenizną… Co kryły zapiski Petera Schultza? Czyżby ich treść na zawsze miała pozostać tajemnicą? Warto w tym miejscu przytoczyć na wpół fantastyczną historię, którą odkrył, kierując się zaiste psim węchem, młody dziennikarz, jeden z uczestników opisanego powyżej incydentu. Odszukał on przyjaciela archeologa z lat dziecięcych, który dziwnym zrządzeniem losu zetknął się z Schultzem na krótko przed jego śmiercią. Długo trwało, zanim staruszek zdecydował się podzielić posiadanymi informacjami. Przesądziło zapewnienie, że taka byłaby wola Petera, który chciał, by po trzydziestu latach poznano prawdę. Z rozmów wyłonił się opis ekspedycji w roku 1887, którego próżno by szukać w archeologicznych rejestrach. Wiosną tegoż roku Herbert Dunstall, angielski arystokrata i kolekcjoner starożytności, zwrócił się do Schultza z propozycją udziału w wyprawie archeologicznej. Potrzebował fachowca dobrze znającego grekę i obeznanego w technice wykopaliskowej. Dokładny cel wyprawy pozostawał nie wyjaśniony. Zaciekawienie Schultza wzrosło jeszcze bardziej, gdy jacht sir Herberta zamiast do greckiego Pireusu zawinął do tureckich Salonik. Tu dołączył trzeci uczestnik ekspedycji, młody, niezwykle utalentowany Austriak, wyglądający bardziej na łowcę przygód niż na solidnego badacza. Dalej nie ujawniono miejsca poszukiwań. Z jakiegoś powodu organizatorom zależało na konspiracji. Anglik pozałatwiał wszelkie formalności z Turkami, w porcie załadowano parę skrzyń sprzętu i znów ruszono na południe. Tym razem niedaleko. Jacht zacumował opodal niedużej wioski rybackiej, naprzeciw majestatycznych gór, tonących w chmurach. — Tam idziemy — stwierdził arystokrata. — Olimp? — zdziwił się dr Schultz. — Czego tam mamy szukać? — Bogów — spokojnie rzekł sir Herbert, a widząc osłupienie archeologa, dorzucił — ach, ta nasza dziewiętnastowieczna nauka, racjonalistyczna i ostrożna, lękająca się fantazji i własnej odwagi. Jeśli Schliemann mógł szukać Priama i Agamemnona (jak wiemy z powodzeniem), ja mam prawo poszukać Zeusa. Współczesne odkrycia dowodzą, że za mitami mogą kryć się fakty… Schultz uznał wyprawę za stratę czasu, zwłaszcza gdy kolejnego dnia wspinaczki znaleźli się w surowym świecie skał i karłowatej roślinności. — Idzie pan jak po nitce Ariadny — zauważył w którymś momencie Austriak. — Czyżby miał pan jakieś wskazówki? — Podania pasterzy — zbył go z angielską flegmą Dunstall. Pomińmy opis wszelkich trudności wyprawy, wspinaczkę i penetracje rozpadlin, opuszczanie się na linach, kiedy przydawała się niezwykła sprawność młodego Wiedeńczyka. Wreszcie któregoś dnia trafili na rozpadlinę głębszą od innych, na wpół zasypaną kamienistymi lawinami, na której dnie ział wąski otwór. Poszukiwacze wczołgali się do jego wnętrza. Tu i ówdzie dostrzegli ślady uderzeń kilofem, a zatem nie byli tu pierwszymi. W jakimś załomie omal nie wpadli w ramiona wyschnę — tego kościotrupa. Znów przydały się liny. Na dnie kolejnej czeluści natknęli się na podziemne jezioro. — No i koniec — westchnął Schultz. Sir Herbert pokręcił głową. — Musi być przejście. Teraz przyszła kolej na Austriaka. Rozebrał się, zawinął lampę w nieprzemakalny materiał i przewiązał się liną. — Liczcie wolno do stu, potem możecie ciągnąć — zaproponował. Zabełtała ciemna toń, kiedy zanurkował. Doliczyli do stu pięciu i zaczęli ciągnąć. Poszło łatwo, za łatwo. Koniec liny wyskoczył z wody — ciało wiedeńczyka musiało się odczepić. — Zostaliśmy we dwóch — flegmatycznie stwierdził Anglik. Nie minęła jednak minuta, a w ciemnym stawku znów zakotłowało się i Austriak wypłynął cały i zdrowy. — Jest przejście. Bliżej niż myśleliśmy. Wielka jaskinia! — wykrztusił. Kolejno przepłynęli przez syfon. Jaskinia rzeczywiście była ogromna, zda się bezkresna, pochyłe dno tarasowato opadało w głąb góry. — Patrzcie! — zakrzyknął nagle najmłodszy z badaczy. Na wypolerowanej niczym ludzką ręką ścianie widać było głęboko wkute kręgi, nakładające się pierścienie… — O tym mówili — wyszeptał sir Herbert. — Nie chciałem wierzyć. — A co to ma być? — zapytał dr Peter. — Jak to co? System słoneczny. Sporządzony na tysiące lat przed Kopernikiem. Stromizna zwiększyła się. I naraz w kręgu światła dojrzeli w dole szkielety, dziesiątki ludzkich kości tarasujących drogę. — Zdaje się, że szukając Nieba dotarliśmy do Tartaru, chociaż Styks nie był aż tak wielki — powiedział Schultz. Anglik się nie uśmiechnął. Rozwinął natomiast jeden z pakunków. Były w nim grube płachty gazy, najwyraźniej czymś nasączone. — Co to jest? — zapytali towarzysze wyprawy. — Sposób na Tanatosa, boga śmierci… węgiel drzewny, triosiarczan sodu… Pomóżcie nałożyć mi to na twarz. — Co pańskim zdaniem zabiło tych ludzi? — spytał Schultz. — Gazy — powiedział sir Herbert. A potem w swej zaimprowizowanej masce ruszył przez sterty nieboszczyków w mroczną głąb jaskini. Schultz nie opowiedział przyjacielowi dokładnie, co znaleźli na samym dnie pieczary. Ich kolejne wyprawy były z konieczności krótkie, natomiast królestwo we wnętrzu góry niezmierzone. Poza tym opowieści można było uznać za bajdurzenie czy senne majaki. Archeolog miał wspominać o niby grobowych komorach, o złoconych sarkofagach, pokrytych przezroczystymi płytami z nieznanej substancji, pod którymi zdawali się drzemać piękni ludzie niezwykłej harmonii, jakby zaprojektowani przez Fidiasza czy Praksytelesa, o stosach dziwacznych przyrządów nie znanego przeznaczenia, o rzeźbach w niezwykłym symbolicznym stylu, o uproszczonych kształtach i płynnych liniach, dalekim od ideałów antycznych. Poza tym miały tam być napisy ryte nieznanymi hieroglifami… A nadto dziesiątki złotych tabliczek pokrytych tym samym pismem. Szczególnie owe tabliczki zainteresowały odkrywców. — Czy to przypomina język grecki? — pytał sir Herbert. Schultz musiał zaprzeczyć. Tym większym zachwytem napełniła go kolejna partia złotych płytek. Znalazł tam napisy, którym towarzyszyły bardzo proste rysunki. — Panowie, oni przewidzieli, że bibliotekę odnajdą nie znający ich mowy barbarzyńcy, zostawili nam słownik — wykrzyknął. Dwukrotnie wychodzili na powierzchnię objuczeni bezcennymi trofeami, mimo prymitywnych masek wyziewy jaskini dawały im się we znaki. Bolały ich głowy, słabli. Jednocześnie przez cały czas nie potrafili znaleźć jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, kim byli piękni ludzie z przejrzystych sarkofagów? Naprawdę bogami? Czyż ów muskularny brodacz nie przypominał Zeusa, a ta niewiarygodnie piękna dziewczyna Afrodyty? Dlaczego jednak umarli, czyżby nie byli nieśmiertelni… A może leżały tam tylko doskonałe kukły…? Trzecie wyjście z labiryntu należało do szczególnie, trudnych. Odkrywcy wręcz słaniali się na nogach, worki ze złotymi tabliczkami stawały się coraz cięższe z każdym przebytym metrem. Z najwyższym wysiłkiem Schultz i wiedeńczyk wygramolili się na otwartą przestrzeń, wyciągnęli worki. W szczelinie pozostawał tylko sir Herbert. Schultz wyciągał go za pomocą bloczka, Austriak przenosił worki do namiotu. Naraz… Góry zadrżały. Jakby sam Zeus Gromowładny zdenerwował się obecnością nieproszonych gości. Posypały się kamyki… dr Peter rozejrzał się. — Ciągnij linę! — wrzeszczał z daleka Austriak. Głuchy grzmot wypełniał góry. Gdzieś podniósł się kurz. Teraz kolebało się już wszystko. Z góry olimpijskiego żlebu szła lawina. — Trzymaj linę… Nie utrzymał, puścił. Nieprzytomny ze strachu rzucił się ku skalnemu występowi, za którym stały namioty. Kiedy doszedł do siebie, kurz opadł, a góry zalegała cisza, tylko jego czoło rozcięte skalnym odłamkiem krwawiło. Namioty ocalały, natomiast ze szczeliny i parowu nie zostało śladu, bogowie ukryli swoją nekropolię pod milionami ton rumowiska. Sir Herbert Dunstall podzielił los innych świętokradców. Ja go zabiłem — pomyślał Schultz. — Uciekłem, a przecież zdążyłbym go wyciągnąć. I dlatego potem na żądanie Austriaka dał słowo, że nikt nie dowie się o odkryciu wcześniej niż trzydzieści lat po jego śmierci. Dopiero w parę lat później umierając na zakażenie krwi (skaleczył się jakąś antyczną zapinką), w gorączce zwierzył się najstarszemu przyjacielowi… Może jednak były to tylko halucynacje umierającego. — Czy Schultz odczytał tabliczki? — wypytywał dziennikarz. — Częściowo tak — odpowiedział starzec. — Co na nich było? — Nie chciał mi powiedzieć, twierdził, że w zapiskach, które zdeponował, będzie komplet tłumaczeń. — A dlaczego owemu Austriakowi tak zależało na tajemnicy? — Nie wiem. Peter zostawił mu wszystko, tabliczki, słownik… — Bez przerwy mówi pan Austriak, wiedeńczyk, nie wie pan, kto to był? Staruszek zawahał się i chwilę memłał bezzębnymi ustami. — Nie powinienem mówić… ale… jego też już chyba nie ma. — Więc proszę powiedzieć. — Rok po tej wyprawie zniknął w tajemniczych okolicznościach, może i jego dotknęło przekleństwo Olimpu. — Ale kto to był? — Austriacki milioner, Karl Wallenhof. ROZDZIAŁ IV Lidka okazała się w życiu Adama raczej materiałem na fraszkę niż epopeję. Następnego dnia zjadła jajecznicę z żółtym serem i odprowadzona do kolejki odjechała raz na zawsze z jego życiorysu. Spotkali się jeszcze może parę razy w konwencjonalnych sytuacjach, później Lidka wyjechała w świat robić karierę i dziś zdaje się jest współwłaścicielką jakiegoś sklepiku w Malmö czy Kopenhadze. Adam nie wydał się jej żadną szansą, a i ona, choć ładna i sympatyczna, nie miała nic wspólnego z jego marzeniami. Ot, odegrała pożyteczną rolę terapeutki, raz na zawsze zdjęła dla niego kobietę z piedestału, udowadniając, że przy odrobinie fartu wszystko jest możliwe, a seks należy do rozrywek dostępnych w równym stopniu intelektualistom co idiotom, przy czym idiotom zwykle wychodzi lepiej. Z czasem Adam polubił „wesołe zabawy w łóżku”, jak w parę lat później określiła techniczną stronę miłości arbiter Wisłocka, choć prawdę powiedziawszy nigdy nie stał się wielkim smakoszem tych igraszek. Wolał pierwsze spotkania od następnych, bawiło go podrywanie, a poza tym łatwo się męczył i prędko zasypiał, o kolegach, którzy swe nocne wyczyny zamykali dwucyfrową liczbą, myślał ze współczuciem. Początkowo „zaliczał” jak leci i miał sporo porażek, później nauczył się odróżniać te dziewczyny, które mają na niego ochotę, od tych, których nakłonienie do wspólnej zabawy byłoby kłopotliwe, i zajmował się wyłącznie tymi pierwszymi. Ale nie uprzedzajmy faktów. W ciągu pół roku od inicjacji przez piętro drewniaczka przetoczyło się pół tuzina przedstawicielek płci przeciwnej i z wyjątkiem Urszuli, która pozwalała się jedynie pieścić i to przy dźwiękach nagrań Okudżawy, pozostałe zachowywały się zgodnie ze swym przeznaczeniem. Była więc Gosia, znacznie starsza od niego, nieładna dziewczyna z kompleksami, którą poznał u swej uczennicy Grażyny. Odprowadzenie jej do autobusu skończyło się dwudniowym wspólnym gospodarowaniem na poddaszu. Gosia pierwsza zdradziła Adamowi tajemnice miłości francuskiej i pozycji odwróconej, została jednak wyparta przez Sylwię, pyzatą koleżankę z roku, która lubiła nakładać na gołe ciało futrzaną kamizelkę, a piersi miała w stosunku do drobnej budowy ciała tak niewyobrażalnie wielkie, że nasz bohater czuł się z nią jak trzeci brat Montgolfier i nieustannie bał się, że prędzej czy później pofrunie. Potem przyszła kolej na Beatę, wielką i cichą miłość ze szkoły średniej, na którą swego czasu nie ośmielał się podnieść oka, a teraz zaprosił ją na kieliszek koniaku i już po pół kieliszku było po wszystkim… W dalszej kolejności znalazła się uczennica Grażyna, która miała duże problemy z egzaminem dojrzałości, natomiast sama dojrzałość nie sprawiała jej najmniejszych kłopotów. Do mniej imponujących numerów można zaliczyć fakt, że którejś soboty z nudów zborsuczył Zochę „srebrny ząbek”, bezskutecznie czekającą na Waldka, już wtedy aktywistę młodzieżowej organizacji, a pewnego dnia uległ wściekłej Irce, czyli swojej macosze, co wywołało pewne komplikacje, gdyż niedoszła wiolonczelistka zasmakowała w pasierbie i poczęła nachodzić go w jego drewniaczku, grożąc, że albo powie wszystko tacie, albo będą wspólnie przyprawiać mu rogi. Na szczęście wkrótce skończył z samotnym trybem życia i problem wygasł. Sesja poszła mu zaskakująco dobrze, a suma ocen dawała miejsce w pierwszej dziesiątce. Helenę widywał prawie codziennie, ale jej widok sprawiał mu więcej bólu niż radości. Od czasu do czasu wymieniali kilka zdawkowych zdań na temat uczelni i na tym się kończyło. Świadomość beznadziejności sytuacji nie przeszkadzała snuć marzeń. Spotykał się z różnymi dziewczętami i zawsze wyobrażał sobie, że trzyma w ramionach Helenę… Na lektoracie z francuskiego ławkę z Adamem dzielił Albert Goldkind, wysoki, małomówny brunet nieprawdopodobnej chudości. Albert był już studentem trzeciego roku i tylko w drodze wyjątku pozwolono mu chodzić na dodatkowy lektorat z pierwszoroczniakami. Małomówność Alberta będzie wytłumaczona, jeśli dodamy, że jego pasją była pantomima. Studiując przez rok we Wrocławiu zetknął się z Tomaszewskim i teraz założył własny „Teatrzyk Absolutny”. Któregoś razu Adam został zaproszony na próbę… Innowacją Goldkinda było odejście od żelaznych reguł pantomimy. Alegoriom a la Marcel Marceau przeciwstawił scenki–aluzje, a obok znakomitych, prawie felietonowych etiud, kończących się wywołującymi spontaniczne reakcje pointami, w spektaklu pojawiły się dramatyczne songi. Śpiewał je z nieruchomą, kamienną twarzą sam reżyser i jego żona Barbara, dla kontrastu ruchliwa, ekspresyjna, prawie histeryczna. Adam oglądał jedynie próbę bez publiczności, ale z włączonymi reflektorami i mikrofonami, toteż siedząc w zadymionej salce „Hybryd” miał świadomość, że uczestniczy w czymś wielkim. Gdzieś na przełomie stycznia i lutego Albert przyszedł na zajęcia wzburzony, później zaprosił Adama na piwo do „Kuchcika”. — Nie będzie premiery! — powiedział. — Ktoś zachorował? — spytał Adam. — Wycięli mi wszystkie songi! — Niemożliwe, przecież były takie ogólne, uniwersalne. — Wydaje mi się, że nie poszło o teksty, tylko o autora, Jirzi Zemanka. — Dlaczego? — To Czech, a z Czechami teraz niewyraźnie. Adam nie interesował się polityką, ale coś słyszał. — Nie wydaje mi się to prawdopodobne — zaczął. — Co nie wydaje, co nie wydaje! A ostatnie zdjęcia „Quo vadis”, mało ci… — Jeszcze nie zdjęli, są tylko takie plotki. — Ale zdejmą. — Bo, swoją drogą, reżyser przesadził, charakteryzacja Nerona, Tygellinna jest zbyt wprost. Przecież wyglądają jak portrety z gazet. No, a już eksponowanie dwuznacznej roli Greków na dworze, stylizowane greckie napisy, wreszcie ta alegoria: chrześcijanie w białych szatach, a Rzymianie w purpurowych płaszczach… Zbyt dosłowne. Albert rąbnął dłonią w stolik, aż dwóch pijaczków opodal mocniej uchwyciło swe kufle. — A jakie ma być? Gdzie ty żyjesz? Co ty czytasz? Co wiesz o naszej sytuacji, poza garstką obiegowych komunałów… Dziś nie podoba się „Quo vadis”, jutro czegoś dopatrzą się w „Panu Tadeuszu”… Zresztą, jeśli nawet tamto mogłoby nas nie obchodzić, i tak moja premiera się nie odbędzie. W naszej literaturze nie ma materiału na takie songi, jakie są mi potrzebne. Czy było to zasługą ogólnej sytuacji, atmosfery tych dni, czy nagłego pocałunku muzy? Napisałem te sześć songów o wielkich słowach — o podstawowych prawdach, które bywają tak wielkie, że z bliska trudno je ogarnąć, że na co dzień, wyświechtane we frazesach, uległy dewaluacji, bywają wstydliwe, niemądre, niemodne… Zaskoczony Goldkind przyjął teksty. Barbara skomponowała muzykę. Premierę wyznaczono na 11 marca. Poniedziałek. Prace postępowały galopem. Szczególnie ciekawy miał być finał. Zaczynał śpiewać Albert, potem dołączała Barbara, wreszcie cała dotychczas milcząca grupa mimów. Muzykę skomponowano dość prosto, aby każdy mógł rytmicznie skandować tekst. Potem, kiedy śpiew zdawał się ogarniać całą salę, coś się łamało, kolejno milkli wykonawcy, twarze sztywniały, wracała pantomima, głuchła fałszująca orkiestra, pozostawał tylko dramatycznie wybijany na werblu rytm. Przed próbą generalną byłem wniebowzięty, przyszła masa ludzi, chyba wpadła nawet Lidka, był nasz dziekan doc. Samsoński, Maliński, moja matka, sporo aktorów, red. Ibis z „Życia”… Może tego wieczora chcieliśmy za dobrze, może zespół był zmęczony próbami, w każdym razie nie wyszło to tak, jak chcieliśmy, etiudy szły za bardzo zgaszone, za wolno. Miałem psychicznego kaca. Schowałem się w garderobie, ale odnalazł mnie Samsoński, ścisnął mi ręce i powiedział krótko: „Dobrze, panie Adamie!”. Goldkind również nie podzielał mego pesymizmu — jak na próbę generalną poszło akurat. Ludzie zmobilizują się na premierę. Jutro popracujemy, potem weekend, kilku aktorów pojedzie do domów, a od poniedziałku… Helena też gratulowała, miała rumieńce na policzkach. Mówiła dużo i z zapałem, wyczuwałem jednak w jej głosie coś nienaturalnego. — Czy coś się stało? — Nie wiem, mam jakieś złe przeczucia. To nie dotyczy sztuki! — Chodzi ci może o ten jutrzejszy wiec. Więcej szumu niż sprawy… — Nie potrafię określić mego strachu. Wiem, że to jest bliskie. Tego jest dużo. Dalszą rozmowę przerwał jej narzeczony, Włodek, miał w ręku butelkę wina i proponował oblać sukces. Kiedy wyszedłem na pustą Mokotowską, było ciemno i wilgotno. Musiałem się śpieszyć, aby zdążyć na ostatnią kolejkę. Szedłem sam, lekko upojony, pełen planów. Goldkind obiecywał, że zabiorę się z zespołem na festiwal w Nancy… A potem, nie wiedzieć czemu, przypomniała mi się scena z „Warszawskiego staccata”. Oto na wieść o wybuchu insurekcji z domów na przedmieściach, z dawnych jurydyk wybiegają ludzie i kroczą ku Staremu Miastu tłumem coraz szerszym, coraz liczniejszym, biją dzwony i wszystkich ogarnia niewyrażalne poczucie jedności. Jest w ciżbie i Joanna, i Aleksy Iwanów, syn wielkiego narodu, eks– szpieg, który otworzy ludowi Warszawy sekretne przejście do pałacu swego ambasadora… Wygrzebałem zapomnianą od dnia inauguracji studencką czapkę, założyłem trampki i pojechałem do miasta. O jedenastej byłem umówiony z Goldkindem w „Harendzie”. Chciał, żebym jeszcze dopracował song o honorze. Koło Teatru Polskiego minąłem kilka autokarów z napisem „Wycieczka”. Przez chwilę rozglądałem się po zadymionej kawiarni. Zamiast Alberta przyszła Barbara. — Wzięli go nad ranem — powiedziała. — Ale na pewno puszczą, nie był w nic zamieszany… — Alberta, przecież jego stary jest… Podeszła kelnerka, zamówiliśmy herbaty. Nie jest celem tej książki pisanie najnowszej historii, toteż ograniczę się do stwierdzenia, że około godziny pół do pierwszej, po karkołomnym skoku przez ogrodzenie za Pałacem Kazimierzowskim, Adam znalazł się na bezpańskich terenach podskarpia. Za sobą pozostawił zgiełk dziedzińca, przerwany w pół śpiew „Międzynarodówki” i okrzyki studentów. Po jakimś czasie z ociąganiem powrócił Oboźną. Przy bocznym wejściu na Uniwersytet kłębił się tłum. Ostatni uciekinierzy wydostawali się z terenu uczelni. Dojrzał wśród nich Helenę. Nigdy nie widziałem jej w takim stanie. Płaszcz miała pobrudzony, a policzek przekreślała potężna pręga. — Jesteś — ucieszyła się. — Wszyscy poszli na Krakowskie, trzeba się tam jakoś przedostać… Na ulicy Karasia błysnęły kaski i tarcze… Poczułem przypływ trwogi. To, co się działo, nie mieściło mi się w głowie. Cały mój dobroduszny i życzliwy świat runął w kałużę jak ta nieszczęsna czapka. — Szybko! — zawołała Helena. — Cofnijmy się — zaproponowałem. — To nie zabawa. — Tchórzu! Rozdzielił nas potok uciekających ludzi, odepchnięty poleciałem znów w dół, ku ulicy Sewerynów i skarpie… Niczym niesiony wodą korek czułem, jak podlegam wszystkim emocjom uciekającej masy, bezwolnie, a zarazem w łączności z nią. Naprawdę zatrzymałem się dopiero na przystanku „Powiśle”. Świeciło słońce, ludzie ustawiali się pod kioskiem w kolejce po „Ekspres”. Przeraźliwie normalnie. Jakby nic się nie zdarzyło. Przed samym sobą usprawiedliwiałem się, że i tak nie dotarłbym na Trakt Królewski, ulice zostały przecież poodcinane. Kiedy dotarłem wreszcie do domu, nie rozbierając się padłem na łóżko i natychmiast zasnąłem jak kamień. Obudziło mnie łomotanie do drzwi. W oknach ciemno. Na zegarku jedenasta. Otworzyłem i ze zdumieniem dostrzegłem na galerii Włodka. — Nie ma tu Heleny? — rzucił bez przywitania. Wpuściłem go do środka, pokazując, że nie ma nikogo. — Bardzo się niepokoję, Helena nie wróciła do domu… Od chwili kiedy się rozproszyli w Alejach, nikt jej nie widział. Jedna z koleżanek mówiła, że wciągnięto ją do jakiegoś ciemnego samochodu z zagraniczną rejestracją. Boję się… Pomyślałem o przeczuciach Heleny, ale wolałem o nich nie wspominać, pocieszałem tylko tego dużego mężczyznę o zaczerwienionych oczach, tłumacząc, że wszystko się wyjaśni, a w najgorszym wypadku, jeśli ją zatrzymano, zostanie szybko zwolniona. Przecież jest to tylko koszmarna pomyłka, ktoś nie dopatrzył, ktoś przedobrzył, a jutro na pewno wszystko się wyjaśni… — Ech, idealisto! Potem gorączkowo rozmawialiśmy na rozmaite tematy, wyciągnąłem jakąś nalewkę jeszcze z zapasów babci. Mówiliśmy o przyszłości, potem znów o Helenie. W pewnym momencie wyrwało mi się stwierdzenie: ty szczęściarzu. I Włodek wybuchnął. — Ja szczęściarz, ja? A na czym ma polegać to szczęście, na tym, że mogę być podnóżkiem bogini, wozić ją moim gratem, obsypywać prezentami…? (Chciałem zauważyć, że stać go na to, syn zamożnego kuśnierza, ale dałem spokój.) — Przecież ja dla niej jestem nikim. Gorylem, obstawą, w najlepszym wypadku przyjacielem. — Ale jednak to wspaniała kobieta… — Jaka kobieta? Co ja mam z jej kobiecości! Przecież nie da się nawet tknąć. Te rzeczy — powiedziała — wyłącznie po ślubie i to raczej nie z tobą. Nie zauważyłeś tego? Ja jej zupełnie nie rozumiem. Nie wiem, kim jest. Ta piekielna inteligencja, odgadywanie moich myśli, przecież jaja równocześnie kocham i nienawidzę… Koło północy przyszedł Waldek. Na kilometr śmierdział wódką i ledwo trzymał się na nogach. — Konspiracyjka? — rzucił na nasz widok. Zaśmiałem się, ale jemu nie było do śmiechu. — No i widzisz, czego się doigrali twoi koleżkowie z pejsikami? I tatusiowie na wysokich stołeczkach nie pomogli… Prowokatorzy! — Jaka prowokacja — krzyknąłem. — Przecież sam byłem na miejscu i wiem… — Co ty wiesz, miejski pieseczku na białym chlebku chowany. W tym kraju potrzeba przede wszystkim porządku i spokoju. A potem można zabrać się za inne sprawy. Już wcześniej zauważyłem, że od pewnego czasu Waldek bardzo się zmienił. Coraz trudniej było z nim dyskutować, a dziś… Doszłoby do rękoczynów, gdyby Włodek mnie nie uspokoił. — Zaczyna się czas dla Waldków — stwierdził. Tak by to powiedziała Helena — Co mówisz? — Ona to wszystko przewidziała. Nawet przebieg dzisiejszego dnia. Czasami wydaje mi się, że jest jasnowidzem. Nie potrafi tylko przewidywać swoich losów. A może nie mówi… Waldek wypił nam resztkę nalewki wprost z butelki, wypluł wiśnie i nucąc „Polska dla Polaków” poszedł uwalić się na wyrko. Helena nie wróciła ani w sobotę, kiedy ruszyła Politechnika, ani w niedzielę, ani w poniedziałek… Powoli i mnie udzielało się przerażenie Włodka. Nie odnaleziono jej ani w szpitalach, ani wśród zatrzymanych — jej stryj sędzia zbadał rzecz dość gruntownie. Po Krakowskim hulać poczęła plotka o utajonych ofiarach śmiertelnych, na jednej z klepsydr ktoś długopisem nabazgrał nazwisko Heleny. We wtorek otrzymałem urzędowe wezwanie. Nogi się pode mną ugięły. Przekraczając bramę Pałacu Mostowskich nie miałem wątpliwości, że drzwi zamykają się za mną na zawsze. Ani chybi chodzi im o moje songi… Chociaż, dlaczego w takim razie zwolniono Goldkinda? Przesłuchujący inspektor zaskoczył mnie uprzejmością i inteligencją. Z wyglądu mógł być równie dobrze dziennikarzem lub młodszym pracownikiem naukowym. Nie pytał ani o „Teatrzyk Absolutny”, ani o Alberta, nie zastosował wobec mnie przemocy fizycznej ani moralnej. Pytał o Helenę. Bardzo niepokoiło ich jej zniknięcie. Powiedziałem wszystko z wyjątkiem tego, że namawiała mnie do przebijania się na Krakowskie. Podziękowano mi, dano numer telefonu, gdybym coś sobie przypomniał, i — o cudzie — byłem wolny. Helena wróciła w czwartek. Trochę zmęczona, z podkrążonymi oczami, ale absolutnie cała i zdrowa. Wszystkim mówiła, że oszołomiona gazem łzawiącym doznała w pewnym momencie zawrotu głowy, a później straciła pamięć. — Tak jakbym wjechała w tunel… — tłumaczyła. Wylot z tunelu znalazł się w lasku między Nadarzynem a Leśną Podkową. Po prostu nagle wśród bezlistnych krzaków wróciła jej świadomość. Było pogodne popołudnie. Przypuszczała, że upłynęła najwyżej godzina. Napotkany mężczyzna na rowerze wskazał jej drogę. Dopiero na stacji kolejki zorientowała się, że od chwili utraty pamięci minął prawie tydzień. Co się mogło z nią dziać? Miała przy sobie torebkę i skrypt, z posiadanych pieniędzy nie brakowało ani grosza, ba, ktoś musiał uprać jej garderobę, owego ranka była świeża i czysta… Mimo wysiłków, nagabywań rodziny i funkcjonariuszy, nie udało jej się przypomnieć sobie nic więcej. Włodek, zasępiony i nieufny, podejrzewał, że narzeczona nie mówi prawdy, zwierzył mi się, nie wiem czemu akurat mnie wybrał na powiernika, że nie wyklucza jakiejś szalonej eskapady z nie znanym mężczyzną. — To do niej podobne. Przystojny cudzoziemiec ratujący ją z przerażonego tłumu, potem jakaś ustronna willa, rozkosze i zabawy, pełna dyskrecja… Powoli cały incydent utonął w potoku nowych zdarzeń. Przeżyliśmy jeszcze strajki i demonstracje, atoli z wolna wszystko wygasało. Nasz wydział nie został rozwiązany i poniekąd dziejowa burza przeszła koło mnie bokiem. „Teatrzyk Absolutny” rozpadł się. Goldkind wyjechał z rodziną do Izraela, aby ostatecznie osiąść w Szwecji. Raz na zawsze zrezygnowałem z uprawiania poezji. Powolutku zaczęło mi się wieść jako krytykowi. Dostałem okienko felietonisty w tygodniku „Kultura Studencka”. Waldek wyprowadził się. W swej organizacji szybko piął się w górę. Moja mała Grażyna zdała maturę i przesiadywała u mnie całe noce. I zaczął się czerwiec… Całkiem niedawno w RFN opublikowano w niedużym nakładzie pamiętniki Hansa Müllera, który pod koniec wojny był zastępcą komendanta jednego, z obozów koncentracyjnych na terenie okupowanej Polski. Znaleźć tam możemy opis pewnych wydarzeń, mogących zainteresować Czytelnika niniejszej pracy. Wczesną wiosną roku 1944 — pisze standartenführer — zgłosił się do mnie pewien obcokrajowiec, legitymujący się paszportem szwajcarskim, ze zgoła niezwykłą ofertą. Tu zaznaczmy, że Müller, choć stuprocentowy nordyk, handlem i interesami nie gardził. Przynajmniej część jego osobowości zdawała sobie sprawę, że przyszłość może ułożyć się rozmaicie, a złoto lub zielone potrafią oddawać w życiu większe usługi niż bezwzględne posłuszeństwo i ślepa wierność führerowi. Pan Hoffbach zwrócił się do mnie ni mniej ni więcej — wspomina dalej — tylko o wypożyczenie na tydzień jednego z więźniów (konkretnie chodziło o nr 567892, czyli Pierra Leblanca, lat 22, aresztowanego za przynależność do ruchu oporu). Prośba poparta została znaczną kwotą w dolarach. Nie miałem zamiaru jej spełnić, ale obowiązek wobec Ojczyzny nakazywał mi zbadanie tej sprawy. Podjąłem więc grę… — Czy mógłby pan sprecyzować swoją propozycję, Herr Hoffbach? — Wydaje mi się, że wyraziłem się jasno, w zamian za tę paczkę banknotów chciałbym, aby Leblanc mógł opuścić obóz i bezpiecznie dotrzeć we wskazane miejsce. Ręczę, że po tygodniu może być z powrotem. — Prośba jest co najmniej niezwykła. Jakie miałbym gwarancje powrotu więźnia? — Moją osobę — stwierdził Szwajcar. W ciągu dalszej rozmowy usiłowałem wysondować, kim jest ów młody człowiek wart taką kupę pieniędzy przywódcą maquis, naturalnym synem de Gaulle’a czy jedynym posiadaczem naukowej tajemnicy? — Nie jest nikim, kto mógłby was zainteresować — brzmiała odpowiedź. — To sierota, wychowanek domu opieki, później student medycyny, szeregowiec… — W takim razie dlaczego chcecie jego uwolnienia, i to na tak krótko… To wasz krewny? Szwajcar wydawał się być spokojny, jakby znajdował się na coctailu w genewskiej restauracji, a nie w pobliżu fabryki śmierci. — Potrzebujemy go w celach… badawczych. — Kto wy? — Ja. — A kim pan jest? — Przedstawiłem się już, Peter Hoffbach, doktor medycyny. Müller postanowił grać na zwłokę. Mógłby oczywiście oddać obcokrajowca w ręce gestapo, ale z wielu przyczyn nie było to dla niego wygodne. Mimo częstych zaprzeczeń z kart pamiętnika wyziera duże zainteresowanie intratną transakcją. Na początek standartenfuhrer dyskretnie zasięgnął informacji o Hoffbachu — lekarz z Solury tiie figurował w żadnej kartotece. Podobnie wypadł wywiad w sprawie Leblanca; po półrocznym pobycie w obozie młody Francuz trzymał się całkiem nieźle. Nie chorował. Badający go lekarze nie stwierdzili żadnej organicznej anomalii, podwójnego serca, siedmiu palców czy rzadkiej grupy krwi. Robił wrażenie przeciętnego. Kapo z jego bloku nie miał wiele do opowiedzenia. Leblanc cieszył się opinią więźnia subordynowanego i lubianego. Pomagał swym towarzyszom niedoli; umiał leczyć zwichnięcia, robił z palonego chleba leki na biegunkę… Kapo twierdził, że Leblanc używa w swych zabiegach leczniczych magii, że potrafi odjąć ból głowy czy dotykiem złagodzić cierpienia konających na raka. Tego ostatniego Müller nie potraktował serio, zarówno kapo jak blokowi byli ludźmi ciemnymi i prymitywnymi, skłonnymi wierzyć w podobne zabobony. — Sprawa jest trudna — powiedział spotkawszy się następnego dnia ze Szwajcarem. — Skąd miałbym pewność, że wypuszczenie Leblanca nie będzie działaniem na szkodę Rzeszy? Musiałbym dokładnie znać wasze cele i zamiary… Hoffbach odpowiedział, że nie ma żadnych ukrytych celów i podwoił stawkę. Dla dobra sprawy — pisze esesman — udałem, że akceptuję warunki. Szwajcarowi z bliżej nieokreślonych przyczyn zależało, aby akcję przeprowadzić z początkiem następnego tygodnia. Leblanc miał zostać przeniesiony do kommanda wykonującego prace poza obozem, a do jego zadań miało należeć porządkowanie ogródka wicekomendanta. Ustalono, że upozoruję ucieczkę. W istocie zostanie ukryty w mojej willi. Po odczekaniu dwóch dni przewiozę go swym samochodem (bez kierowcy) na stary cmentarz, gdzie przejmie go towarzysz Szwajcara… — A powrót? — zadałem pytanie. — Nie chciałbym, żeby w razie ewentualnej wpadki zdradził moją rolę… — Jego los jest dla nas obojętny, choć jako normalny człowiek wolałbym, żeby przeżył…Dam znać, gdzie go będzie można odebrać. Dalej Müller opisuje swój plan kontrolowanej ucieczki więźnia. Zamierzał dopuścić do niej tylko po to, aby dowiedzieć się, po co Francuz potrzebny był Hoffbachowi czy też raczej jego mocodawcom. Szansę, aby ucieczka sfingowana zmieniła się w prawdziwą, uznawał za bliskie zeru. Nie wziął tylko pod uwagę przypadku ani pomysłów swych szefów. Akcja ustalona została na wtorek, natomiast w niedzielę Müller został wezwany na odprawę do Berlina, skąd przerzucono go na zgoła inne stanowisko i inny teren. W związku ze zbliżaniem się frontu wschodniego potrzeba było odpowiedzialnych ludzi do likwidowania śladów dotychczasowej działalności. Tak życie rozwiązało moją grę ze Szwajcarem — pisze dalej. — Inna sprawa, nie podejrzewałem, że tak szybko znajdę się na powrót na poprzednim stanowisku. Tu rzecz bez precedensu, Müller cytuje w swych notatkach fragment wydanych w Londynie wspomnień „Kobuza”, dowódcy polskiego oddziału partyzanckiego, działającego w okolicznych lasach. „11 kwietnia podjęliśmy odważną próbę odbicia więźniów politycznych z pobliskiego obozu koncentracyjnego, mimo współpracy z obozową konspiracją i stosunkowo niezłego uzbrojenia ponieśliśmy wielkie straty, uwalniając zaledwie trzech przypadkowych więźniów, z których jeden, Francuz, zmarł z wycieńczenia…” Hans Müller podejrzewał, i słusznie, że opublikowana relacja „Kobuza” nie zawiera całej prawdy o akcji. Nurtowało go to do tego stopnia, że wiele lat później, gdy po paroletnim pobycie w więzieniu znalazł się w Wielkiej Brytanii, odwiedził „Kobuza”, który trafiwszy po Powstaniu do oflagu, pozostał na emigracji. Przedstawiając się jako antyfaszysta i współtowarzysz odbitych więźniów, spróbował pociągnąć za język partyzanckiego dowódcę. Krępy, dziarski staruszek o rumianej twarzy nie dał się długo prosić. Plan odbicia grupy więźniów z obozu rozważany był przez kierownictwo oddziału od dość dawna, odkładano go jednak wielokrotnie ze względu na duże ryzyko i siły nieprzyjaciela. 8 kwietnia 1944 chłopską furmanką dotarł do partyzanckich straży cudzoziemiec, Szwajcar. Podawał się za współpracownika brytyjskich służb wywiadowczych i zaproponował „Kobuzowi” pomoc w ataku na „kontzentrationlager”. Twierdził, że w baraku XI znajduje się pewien Francuz, as wywiadu, którego odbicie ma ogromne znaczenie dla aliantów. Czas naglił — więźniowi nr 567892 w każdej chwili groziła egzekucja. — I pan się zgodził? — spytał Müller. — Początkowo odmówiłem. Szwajcar wyglądał mi na prowokatora, o jego pojawieniu nie miałem sygnałów z dowództwa, a mój zastępca, porucznik „Pustułka”, wręcz sugerował, aby podejrzanego osobnika rozstrzelać… — A jednak nie rozstrzelaliście go? Stary partyzant zamyślił się na chwilę. — Widzi pan, to nie jest takie proste. Przez te wszystkie lata zastanawiałem się nad moim postępowaniem i doprawdy nie potrafię sobie wszystkiego wytłumaczyć. Im dłużej trwała moja rozmowa ze Szwajcarem, tym bardziej miękłem, przyjmowałem jego argumentację. W niepojęty sposób nabierałem przeświadczenia, że cudzoziemiec mówi prawdę. Zwłaszcza gdy przedstawił mi dokładny plan obozu z zaznaczonymi posterunkami, stanowiskami broni maszynowej, godzinami zmian wart. Załącznik do niego stanowiła pokaźna suma waluty, a następnego dnia dostarczono znaczną partię broni… Przy okazji miałem głęboką nadzieję wyswobodzenia naszych ludzi… — A inni oficerowie? — „Pustułka” raptownie zmienił zdanie i po krótkiej rozmowie przemienił się w najgorętszego orędownika Szwajcara. Tak było i z innymi… Później, po akcji, wszystkim nam wydawało się, że działaliśmy jak we śnie… Operację wyznaczono na jedenastego. Morale esesmańskiej załogi, i tak coraz słabsze, dodatkowo obniżył fakt wyjazdu komendanta i jego zastępcy, tego bydlaka Müllera. — Znałem go, wyjątkowa kanalia — zgodził się rozmówca „Kobuza”. — Ciekawe, co się z nim stało? — Uciekł przed wyzwoleniem, a później w Niemczech wykpił się małym wyrokiem… Plan ataku nakreślono dość przejrzyście. Oddział bojowy podzielono na cztery mniejsze jednostki. Pierwsza grupa miała wysadzić mostek, którym nadejść mogły ewentualne posiłki, i przerwać główny kabel zasilania elektrycznego, co winno pogrążyć obóz w mroku; drugiej, z dwoma ciężkimi karabinami maszynowymi, przypadał atak na gmachy komendantury i koszary. Trzecia miała przeciąć druty ogrodzenia i dotrzeć do baraków Xl i XIII, aby wydobyć więźniów… Grupę czwartą przeznaczono na ochronę i odwód akcji. Las odległy był zaledwie o kilometr… Było piętnaście po pierwszej, kiedy „Mirek”, człowiek obozowej konspiracji, wśliznął się do baraku XI. — Chodź i nic nie mów — szepnął słabą francuszczyzną do Leblanca. Pierre zsunął się z pryczy, jego sąsiad, Grek w drugim stopniu „muzułmaństwa”, nawet się nie poruszył. Szli wąską ścieżką między pryczami, pełnymi chrapliwych oddechów, gdzieś z kąta dolatywały ciche jęki, aż dotarli do drzwi. — Zaczekamy — powiedział „Mirek”. Po błocie niosło się echo kroków, ktoś szedł wolno aleją, ktoś lekceważący ostrożność i konspirację… Naraz zabrzmiało obcesowe pytanie po niemiecku, potem klątwa. Nieznajomy nie czekał — otworzył drzwi baraku, przed nimi po ziemi tarzało się dwóch ludzi, jeden w mundurze, drugi w obozowym łachmanie. Niemiec broczył od zadanego ciosu, najwyraźniej niezupełnie skutecznego. — Halt! Halt! — rozległo się w oddali… W ręku „Mirka” pojawiła się broń, strzelił do rannego Niemca, potem do wyłażącego kapo, a następnie pociągnął Pierra i nieudolnego komandosa w przecznice. Podniosła się wrzawa. Gdzieś zaterkotał karabin maszynowy. „Kobuza” przycupniętego w kępie drzew przy kapliczce Matki Boskiej, o sto metrów od obozowej bramy, ogarnęła wściekłość. Za wcześnie! Ale już druga grupa otworzyła ogień na komendanturę. Tymczasem trójka uciekinierów biegła między blokami. Niedługo. Naraz uchwycił ich reflektor i przyszpilił jak ćmy do ściany baraku. Będą strzelać! — przemknęło Leblancowi. Widocznie jednak był rozkaz brania żywcem. Nie strzelano, tylko pogoń zbliżała się. I nagle, jak ucięte nożem, zgasło światło. Nareszcie — pomyślał „Mirek”. Intuicyjnie przypadli do ziemi. Nad nimi grzechotnęła seria. I znów biegli. Jeden skręt, drugi. Jak na złość zza chmur wyszedł księżyc i znów było dość jasno. „Mirek” miał nadzieję, że w umówionym miejscu druty będą przecięte. Nie wiedział, co dzieje się w bloku XIII. Przedwczesny incydent wszystko pokomplikował. Teraz wybuchła strzelanina w pobliżu bramy. Intensywna. Prawdziwy szturm. Klucząc między zabudowaniami wypadli wreszcie na otwartą przestrzeń. Ktoś machał spoza drutów, zbawczy otwór był tuż tuż… I wówczas „Mirek” zorientował się, że zgubił Francuza… W tym miejscu w pamiętniku Müllera urywa się relacja Kobuza”, a zaczynają opowieści obozowych funkcjonariuszy. Podoficer Stammpke dostrzegł uciekiniera w momencie, gdy ów przebiegał przez alejkę opodal łaźni. Mimo ciemności obozowe łachy były znakomicie widoczne. Stammpke wiedział, że zbieg musi być jego. Nie przejmował się strzelaniną przy komendanturze. Jak dobry ogar skoncentrował się na jednym uciekającym zającu. Sądząc po odgłosach, cała obława skierowała się w innym kierunku, a uciekinier najwyraźniej zmylił drogę. Złapię go gołymi rękami — pomyślał Niemiec. — Sam lezie w pułapkę. I rzeczywiście, po wybiegnięciu zza zakrętu Leblanc znalazł się na niewielkim placyku, przed ścianą pooraną przez kule niezliczonych egzekucji. Omiótł przestrzeń wzrokiem zagonionego zwierzęcia. Za nim na plac kaźni wpadł Stammpke. I wtedy… Leblanc powiedział „Kobuzowi”, że nadludzkim wysiłkiem udało mu się pokonać dwuipółmetrowy mur i wylądować na wolności. Müller, który zaraz po napadzie na obóz wrócił na swe dawne stanowisko, miał od przesłuchiwanego podoficera zupełnie inną relację. — To był cud — mówił, jeszcze teraz blednąc, Stammpke. — Ścigany przyparty do muru złożył ręce i, Jezus Maria, niech mnie grom trafi, jeśli tego nie widziałem, począł unosić się do góry. Zgłupiałem, nie mogłem ruszyć ani ręką, ani nogą. Kiedy znalazł się nad murem, przesunął się i opadł lekko po drugiej stronie. Druga część akcji odbicia więźniów politycznych nie powiodła się, a większość wycofującego się oddziału „Kobuza” trafiła pod silny ogień esesmańskich posiłków. Zginęło jedenastu partyzantów, sześciu było rannych… Leblanc następnego dnia odjechał ze Szwajcarem, „Kobuz” rozgoryczony porażką, wściekły na siebie, że dał się wciągnąć w akcję, niespokojny o reakcje przełożonych, zapisał w dzienniku, że Francuz zmarł z wycieńczenia. Müller od razu zorientował się, kto był inspiratorem ataku na obóz, zwłaszcza że wśród uciekinierów znalazł się nr 567892. Usiłował odszukać Hoffbacha. Było jednak za późno. Dopiero po dwóch miesiącach, przy pomocy kumpla z gestapo, wpadł na pewien trop. Dwa dni po ataku na obóz w pobliskim mieście zatrzymała się para obywateli szwedzkich (Szwecja czy Szwajcaria, cóż za różnica, i ta, i ta neutralna), starszy mężczyzna i jego córka. Przebywali tam pięć dni. Przyciśnięta przez Müllera gospodyni, która wynajęła im pokój, zeznała, że przebywał z nimi jeszcze trzeci, wychudzony, ciemny mężczyzna o zapadniętych policzkach. — Co robili? — dopytywał się śledczy esesman. Gospodyni zaczerwieniła się. Wyznała, że mimo iż nie jest osobą wścibską to, co przypadkiem widziała, rzeczywiście przekraczało wszelkie granice przyzwoitości. Chudy mężczyzna i rzekoma Szwedka przez pięć dni prawie nie wychodzili z łóżka. Obraza boska! Ustalono, że mniej więcej w tydzień po ataku na obóz państwo Langström opuścili Rzeszę, udając się do Szwecji, do Uppsali. Później okazało się, że ich paszporty i personalia były sfałszowane. Ale wówczas gestapo miało tyle innych zajęć, że nie zainteresowało się bliżej tym incydentem. Pierrre Leblanc przeżył. Ukryty przez polską rodzinę dotrwał do wyzwolenia, a później z polską żoną wyjechał do swego kraju. Nigdy nie wspominał o tym, co robił przez tydzień po ucieczce z obozu. Zaginął na początku lat pięćdziesiątych podczas samotnej zimowej wspinaczki w Alpach. Müller ustalił jego pochodzenie: wychowanek domu opieki w Londynie był synem niejakiej Pierrette Ducroix, artystki cyrkowej. Tak przynajmniej wskazywały dokumenty, chociaż roczne dziecko dostarczył do zakładu upoważniony prawnik, a samej matki nikt nie widział od ponad półtora roku. Ojciec pozostał nieznany… ROZDZIAŁ V Czerwcowe noce bywają krótkie. Czasami nawet aż za krótkie. Inna sprawa, że w ich trakcie wiele może się zdarzyć. Ta noc zaczęła się zupełnie normalnie. Pierwszego dnia wycieczki naukowej po ziemi kieleckiej, sandomierskiej i lubelskiej zjechaliśmy na nocleg do Radomia. Byliśmy porządnie zmęczeni w skołowanych głowach dymarki, baszty, absydy i nazwy miejscowości tworzyły jeden wielki galimatias. Przy kolacji, ku mojemu zaskoczeniu, spotkałem Piotrkiewicza. Jurek Piotrkiewicz, nieduży, trochę kudłaty chłopaczyna z Pasłęka, właściwie tylko na moment zajrzał do mojego życiorysu. Przeniesiony po trzecim semestrze z Lublina nie zaliczył roku i rozpłynął się nie wiadomo gdzie. Jednak w krótkim czasie nauki w jednej grupie seminaryjnej łączyło nas coś w rodzaju pierwocin przyjaźni. Widok Jurka zdziwił mnie, ponieważ według wszelkich praw i przewidywań powinien on znajdować się na mym poddaszu pod Warszawą. Jakiś miesiąc temu popełniłem błąd, rozgadując wszem i wobec o zwolnieniu pokoju przez Waldka. Nie zdecydowałem się jeszcze wynająć go ponownie, a hasło „wolna chata” rozeszło się lotem błyskawicy i nie było dnia, by jakiś znajomy znajomego nie przychodził do mnie uśmiechając się głupkowato z pytaniem, czy nie dałbym klucza na godzinkę, dwie. Co miałem robić, dawałem. Ba, za cenę późniejszego wracania do domu (kolegom nie potrzeba było aż tak wiele czasu na załatwienie spraw nie cierpiących zwłoki) zdobyłem grono oddanych przyjaciół, a często prócz wdzięczności otrzymywałem pół litra, fajną książkę czy notatki z socjologii, której wykłady systematycznie opuszczałem. Pieniędzy nie brałem, uważając, że istnieje nieprzekraczalna bariera przyzwoitości. Inna sprawa, że niektórzy sąsiedzi z dołu poczęli sarkać na ten, excusez le mot, „pieprznik”, ale chyba sami wiecie, jak trudno jest odmawiać początkującym mężczyznom. Jurek Piotrkiewicz nie planował swego uczestnictwa w wycieczce, bo też do ostatniej chwili nie był pewien, czy uda mu się przełożyć poprawianie zaliczenia z języków, nie zdziwiłem się więc, że w czwartek koło południa podszedł do mnie z nieśmiałym uśmiechem i zapytał, czy nie fajnie by było, gdyby ktoś podczas weekendu popodlewał u mnie kwiatki? Wprawdzie z wyjątkiem zobojętniałego na doczesność kaktusa nie hodowałem na stryszku żadnych kwiatków, aluzję zrozumiałem i wręczyłem mu klucz z serdecznymi życzeniami szczęścia, zdrowia, pomyślności. Skąd u licha znalazł się następnego wieczora w Radomiu? Po kolacji wyjaśnił mi cicho, że zaliczenie oblał, a dziewczyna się rozmyśliła, więc postanowił przynajmniej uczestniczyć w wycieczce, skoro są wolne miejsca. Kiwnąłem wyrozumiale głową i wyciągnąłem rękę po klucz. Jurek zaczerwienił się. — Wyobraź sobie, spotkałem wczoraj wieczorem Helenę, mówiliśmy o tobie… A kiedy wspomniałem o kluczu, zapytała, czy mogłaby go wziąć na jeden dzień. Co miałem zrobić… Helena odwiedziła mnie dotąd tylko raz i to z Włodkiem. Czyżby chciała się spotkać z kimś za jego plecami? Uczułem bolesny skurcz w sercu. — Chyba była zdenerwowana i leciutko na cyku — dorzucił Jurek. Ktoś zawołał nas z głębi korytarza, organizowano zrzutkę na wino. Poszedłem z całym towarzystwem, ale nie zabawiłem długo. Starczyła jedna solidna szklanica, aby wróciło zmęczenie. Wśród kpin na temat mojej słabej głowy oddaliłem się do pokoju i chyba nie rozbierając się padłem na łóżko. Adam zasnął natychmiast, ale prawie równo z zaśnięciem niczym turban ogarnął go sen dziwny, niesamowity, przykry. Oto biegł plażą pustą, wydmiastą i choć noc zapadała, panowała iście dzienna jasność. Jasność bez ciepła. Nad morzem wisiały dwa czy trzy świetliste punkty, niczym księżyce rozmnożone, krążki połyskliwe, niepokojące. Droga prowadziła stromo pod górę, ale jakaś siła kazała mu biec nieskładnie, ciężko, a piasek pod stopami drgał jak żywy organizm. Naraz spod wydm poczęły wysuwać się ręce, ręce drgające, wyrastające niczym trawa pustynna. Ręce, które koniecznie pragnęły złapać go za kostki. Biegł dalej, uskakując natarczywym dłoniom, a wydma zdawała się nie kończyć. I nagle dobiegł go głos rozpaczliwy, bolesny: — Adamie, Adamie! Znał ten głos, ale nigdzie nie było widać wołającej. — Adamie, ratuj! Na łydce zacisnęła się koścista łapa. Kopnął ją drugą nogą. Pękła jak balon, a ze środka wysypała się nieprawdopodobna mnogość robactwa. Gnał dalej nie zauważając, że właściwie począł unosić się jak startujący samolot… I wtedy się obudził… Fosforyzujący zegarek wskazywał dopiero dwunastą, z restauracji na dole dolatywały rubaszne odgłosy dancingu. Koledzy jeszcze nie wrócili z popijawy. Otarłem pot i podszedłem do zlewu. Serce biło mi szybko, a strach nie ustępował. Nawet kiedy zapaliłem światło. — Adam… Uniosłem głowę i, mogę przysiąc, przez chwilę widziałem w lustrze zapłakaną twarz Heleny. Siódmym, a może jedenastym zmysłem czułem, że dzieje się coś naprawdę niedobrego. Co mogłem jednak poradzić, oddalony o przeszło sto kilometrów? Dla orzeźwienia i uspokojenia nerwów wyszedłem z hotelu. Była ciepła, cokolwiek dusznawa noc czerwcowa. Nie mogłem zaczerpnąć głębokiego oddechu. — Sie masz, stary! Przez uchylone drzwi hotelowej restauracji wypłynęła grupka gości. — Co, nie poznajesz mnie? Jak mogłem nie poznać Cześka Golenia, akompaniatora z „Teatrzyku Absolutnego”, w późniejszych latach znanego pod pseudonimem Wiktor Wektor. — Co cię tu zaniosło? — zapytał. — A ciebie? — Dla chleba, panie, dla chleba — zaśpiewał i pociągnął mnie do towarzyszących mu kobiety i mężczyzny. — Wandę pewnie znasz, a to jest Romcio, nasz wesoły impresario. Wracamy właśnie z błyskotliwego tournee — Ryki, Kozienice, Pionki, Końskie. Przed jutrzejszym odlotem na chałtury do Włoch (pod Warszawą) wpadliśmy tu na kolację. Jak widzisz, istnieją sztuki, które popłacają. To mój kumpel z zabawy w studenckość — prezentował mnie estradowcom. Panią Wandę znałem jak każdy. W naszym środowisku uznawana była za gwiazdę raczej dla kucharek, niemniej jej płyty rozchodziły się w setkach tysięcy, a recitale telewizyjne ktoś jednak musiał oglądać. — Musimy się pospieszyć — powiedziała, ignorując mnie, piosenkarka. — Przecież nie dojedziemy w godzinę do Warszawy. — Jak się musi, to się zrobi — mruknął pan Romcio i począł majstrować przy zaparkowanej przed hotelem wołdze. Sam dziwiąc się swojej bezczelności zapytałem: — A czyja mógłbym się zabrać z państwem? — Nie ma problemu — zawołał Czesiek. Gwiazda nie wyglądała na zadowoloną, ale impresario stwierdził, że jemu dodatkowy pasażer nie robi różnicy. Jechał jak wariat. Po niespełna półtorej godzinie pani Wanda wysiadła przed swoją willą na Saskiej Kępie, nawiasem mówiąc, razem z Cześkiem — chyba łączyło ich coś więcej niż współpraca zawodowa — a pan Romcio spytał, gdzie mnie podrzucić. — Na najbliższy postój, do mnie trochę daleko — rzekłem wymieniając dzielnicę. — Do mnie jeszcze dalej — powiedział organizator — a przypadkowo mieszka pan po drodze. Ależ pan zdenerwowany. Coś się stało? — Mam złe przeczucia — powiedziałem wymijająco. Za dziesięć druga staliśmy na piaszczystej drodze wśród sosen. Nie pożegnawszy się nawet z panem Romanem, przesadziłem symboliczny płotek i wbiegłem po skrzypiącej galeryjce. Przez moment przyszło mi do głowy, że jeśli Helena jest z jakimś facetem, wywołam niezłą aferę. Zastukałem do drzwi. Cisza. Stuknąłem mocniej. Drzwi same otworzyły się przede mną. W środku panowała ciemność. Wbiegłem wołając Helenę i nagle pomiędzy pokojami potknąłem się o coś miękkiego. — Heleno! Impresario jeszcze nie odjechał, być może zaintrygowała go moja tajemniczość. W każdym razie już po chwili znieśliśmy bezwładną dziewczynę do wozu, pozbieraliśmy fiolki po proszkach i na sygnale pognaliśmy w stronę najbliższego punktu pomocy — kolejowego szpitala w Międzylesiu. Helenę pozwolono mi zobaczyć dopiero po dwóch dniach. Była jeszcze bardzo blada. Kiedy wszedłem, długo, milcząco wpatrywała mi się w oczy. — Dlaczego to zrobiłeś? Po co mnie ratowałeś? — szepnęła z wyrzutem i odwróciła głowę. — Ponieważ chciałaś żyć — odrzekłem. — Wzywałaś mnie. Pokręciła głową. — Moje życie nie ma sensu. — Nie wolno ci tak mówić. Jesteś chwilowo załamana… — Zrozum, jestem sama, nie mam już nikogo bliskiego, ani rodziców, ani Włodka… Dla nich zostałam napiętnowana. — Jestem ja — powiedziałem dobitnie. — Tak ci się tylko wydaje. Nie zaprzeczaj pochopnie! Owszem, wiem, że mnie kochasz — tu nogi nieomal ugięły się pode mną. Przecież nawet w myślach nie ośmieliłem się tego formułować, ale Helena mówiła dalej, nie pozwalając mi na powiedzenie słowa. — To znaczy kochałeś mnie… Ale gdy dotrze i do ciebie prawda… — Prawda…? — Uznasz mnie za dziwkę! — Co za bzdura! Poderwała się na łóżku, a na pobladłą twarz wystąpiły rumieńce. — Jestem w ciąży. Troszkę mną telepnęło, ale powiedziałem spokojnie. — Zdarza się. — Nic nie rozumiesz. To stało się bez mego udziału. Nikt mi nie wierzy, a ja nie wiem, jak do tego doszło. Nigdy wżyciu nie spałam z mężczyzną, przynajmniej świadomie. To musiało wydarzyć się wtedy, no wiesz… — Wiem… — Matka kazała mi się wynosić z domu, Włodek nazwał kurwą… A jak się rozniesie po naszym wydziale… — zaszlochała. Czasami niezwykłe pomysły przychodzą człowiekowi w mgnieniu oka. Moja decyzja miała szybkość światła. Poczułem szansę. — A gdybym… gdybym poprosił cię o rękę, Heleno…? Ślub wzięliśmy w parę tygodni później, cichy, bez rozgłosu; ciąża Heleny była już dobrze widoczna. Zaczęły się właśnie wakacje, wszyscy się porozjeżdżali, dzięki czemu nasz mariaż nie wywołał większej sensacji wśród akademickich znajomych. A w październiku byliśmy już starym stadłem, spodziewającym się dziecka. Rodzina Heleny przyjęła wiadomość o naszym długotrwałym „romansie” ze zrozumieniem. Obiecała pomóc w urządzeniu mego poddasza. Włodek boczył się, ale rychło znalazł sobie wystrzałową dziewczynę z muzykologii. Na skutek nalegań rodziny tego samego dnia wzięliśmy również ślub kościelny u zaprzyjaźnionego proboszcza w podwarszawskim, ukrytym wśród lasów kościółku. W czasie ceremonii obecne były tylko rodziny, wliczając mego stryjecznego brata Karola, oraz dwóch czy trzech kolegów z dzieciństwa i jedna przyjaciółka Heleny… Przy okazji wyspowiadałem się po raz pierwszy od lat. Uważałem to za formalność, od początku liceum balansowałem na pograniczu wierzącego sceptyka i nie — praktykującego ateisty, ale przecież przeżyłem sakramentalne formuły i uderzenie fali słońca, gdy wyprowadziłem moją żonę na gorący letnim popołudniem placyk przed kościołem. I tylko przez moment uczułem dziwne ukłucie, kiedy w pustej uliczce dojrzałem wolno przesuwający się kształt wielkiej, zagranicznej limuzyny. Jesień roku 1956 upływała na całym świecie pod znakiem wydarzeń na Bliskim Wschodzie, i nie tylko. Nagłówki wysokonakładowych dzienników krzyczały dziwnie brzmiącymi słowami: Nagy, Gomułka, Kadar, a hasła: Węgry, Polska, Egipt składano największymi z możliwych czcionek. Wśród tych ważnych relacji tylko wnikliwi czytelnicy prowincjonalnej sabaudzkiej popołudniówki mogli zwrócić uwagę na artykuł zatytułowany „Co się stało z Etienne Garny?” Garny należał do dziennikarzy chorobliwie ambitnych. Tacy jak on w sprzyjającej sytuacji zostają Stanleyami, w nie sprzyjającej powiększają grono żurnalistycznych frustratów. Jego celem było zabłyśniecie materiałem niezwykłym, który utrwaliłby jego imię złotymi zgłoskami wśród świętych prasy. Niestety, prześladował go pech, rzecz w jego zawodzie niewybaczalna. Kiedy postanowił wybrać się do Dien Bien Phu, nim dotarł do Indochin, Francuzi skapitulowali; próbował również przeniknąć do partyzantów Maghrebu i omal nie stanął przed plutonem egzekucyjnym; zaś zamiar rozgryzienia intymnych szczegółów życia pewnej wielkiej gwiazdy skończył się upokarzającym procesem. Wyleciał z „France — Soir” i dopiero po roku zaczepił się w prowincjonalnej popołudniówce, skazany na relacje z miejscowych uroczystości i niezbyt ciekawych spraw kryminalnych. Początkowo wydawało się, że podobną sprawą jest ucieczka z domu dla umysłowo chorych pacjenta bez nazwiska, który sam lubił określać się jako Doktor Reiner. Kierownictwo szpitala niewiele potrafiło o nim powiedzieć — podobno przeważnie zachowywał spokój graniczący z apatią, choć miewał też wybuchy nagłego gniewu, wymyślał wtedy lekarzom od ignorantów i profanów, aby po uspokajających zastrzykach zastygać w posępnej rezygnacji. Czasami znowu ogarniał go paniczny lęk. Ryglował wtedy wszystkie okna i odmawiał wychodzenia z pawilonu. — Znajdą mnie, znajdą! — powtarzał bełkotliwie. — Kto? Chował głowę w ramionach i mamrotał coś, chytrze przewracając oczyma. Do szpitala trafił dziesięć lat temu, kiedy to znaleziono go na górskiej drodze w ubraniu włóczęgi, z poważnymi urazami czaszki. Być może został potrącony, a może wyrzucono go z pędzącego samochodu. Cierpiał albo symulował zanik pamięci. Kiedyś powiedział o sobie Doktor Reiner i ten przydomek przylgnął do niego na stałe. W kieszeni jego ubrania znaleziono jeden frank szwajcarski. Był Niemcem, Szwajcarem czy Austriakiem? Robił wrażenie człowieka wykształconego — z pewnością znał doskonale niemiecki, angielski, francuski i łacinę. Czy miał nazistowską przeszłość? Próżno próbowano odnaleźć człowieka o podobnym rysopisie na listach faszystowskich zbrodniarzy. A zatem pojawił się. Bał się. Później uciekł. Garny zajął się sprawą z wielkim zapałem. Czyżby węch podszeptywał mu, że nadarzyła się szansa? Uczestniczył w poszukiwaniach, rozmawiał z lekarzami… Aż któregoś popołudnia ukazał się pierwszy artykuł pod tytułem „Największa zagadka XX wieku”. „Powiedzmy — pisał Garny — że oczy nasze niczego nie widzą, powiedzmy, że uszy nasze niczego nie słyszą, a tymczasem od kilkudziesięciu lat dzieje się coś, co nie zdarzyło się nigdy dotąd, coś, co może zmienić oblicze świata. Powiedzmy, że obok wszystkich działań racjonalnych i nieracjonalnych, przyziemnie doraźnych, toczy swe wody podziemna rzeka, o której nikt nie ma pojęcia, a która kiedyś wytryśnie niezwykłym gejzerem. Powiedzmy, że obok oficjalnej nauki rozgrywa się pasjonująca przygoda badawcza, o której nie wie nikt — poza pewnym przerażonym lekarzem, od dziesięciu lat udającym wariata tylko po to, aby ujść swemu przeznaczeniu. Owszem, powiecie, interesująca plotka, jeszcze jedna obietnica bez pokrycia. Możecie tak twierdzić. Ale ja, Etienne Garny, obiecuję opowiedzieć wam historię, która obali waszą pewność… Będzie w niej sporo retrospekcji i nie wszystko wyjaśni się naraz. Sam bowiem wiem, że dziś znajduję się dopiero na początku kłębka z tajemnicą. Aleją rozpłaczę! Zacznijmy od tego, że pewnej nocy roku 1938 doktor Peter Reiner Sandler, praktykujący w niewielkiej mieścinie w Tessyni, jak tubylcy nazywają włoski zakątek Szwajcarii, został wezwany do ciężko chorego. Przed domem oczekiwał na niego samochód z kierowcą. Doktor pożegnał żonę i wsiadł do auta, które zniknęło szybko w nocnej mżawce. Nad ranem rozbity pojazd znaleziono w korycie potoku o dwa kilometry od domu doktora. Trudno ustalić, czy wracał, czy też dopiero udawał się do pacjenta. W wodzie znajdowało się jedno zwęglone ciało. Po sygnecie, szczątkach okularów i złotej koronie na zębie rozpoznano lekarza. Nie udało się natomiast ustalić, do kogo najeżał zniszczony wóz, komu owej nocy miał złożyć wizytę doktor Sandler i dlaczego w rozbitym wehikule nie było kierowcy… Są to’jednak detale. Ważne jest, że tydzień temu, a w dwa dni po ucieczce z domu dla umysłowo chorych, odnalazłem pacjenta, człowieka od dziesięciu lat symulującego obłęd, człowieka, który dwukrotnie przeżył własną śmierć — doktora Petera Reinera Sandlera. Dyskrecja, a także osobiste bezpieczeństwo lekarza nie pozwalają mi chwilowo ujawnić miejsca pobytu zbiega. Mam nadzieję jednak, że gdy wyjaśnię wszystko do końca, dr Reiner śmiało stanie w świetle kamer i fleszów.” Cóż, styl młodego dziennikarza na pewno był przesadnie afektowany, kokieteryjny, zawierał więcej obietnic niż faktów, aliści Garny zamierzał nadać swej opowieści swoistą dramaturgię. Przeczuwał już, jak z numeru na numer rosnąć będzie seria przedruków z prowincjonalnego szmatławca. Jak jego imię stanie się głośne w światowych agencjach. „Na czym polega dramat doktora Reinera — pisał. — Chyba na zbiegu okoliczności. Do zrealizowania tajemniczego eksperymentu zabrakło lekarza. Ten, który brał udział w dotychczasowych seansach badawczych, zmarł nagle na atak serca. A lekarz był koniecznie potrzebny. Postarano się więc o zastępcę. O człowieka podobnego do zmarłego, ba, posiadającego nawet koronę na tym samym zębie. Po prostu porwano go… Osiem lat doktor Reiner pracował w laboratorium, nie mając nawet pojęcia, gdzie się ono znajduje. Długo nie mógł się zorientować w całokształcie. Dziś twierdzi, że jego mocodawcy posiadali nadludzką siłę przekonywania, że hipnotyzowali go i sterowali nim na odległość. A gdy wreszcie przejrzał część ich planów i spróbował ucieczki, odnaleziono go. Czy chciano go zabić? Nie jest pewien, może uwierzono w jego amnezję i szaleństwo, a może uznano, że nie sypnie. Nawet doktor Reiner nie chciał opowiedzieć wszystkiego. Ale przekonałem go. Dla dobra ludzkości… Ukazał się jedynie pierwszy odcinek rewelacji redaktora Garny. Później ustalono, że umieścił on doktora Reinera w nie zamieszkanym domku w Alpach, sam zaś udał się do Szwajcarii. Po raz ostatni widziano go na lotnisku w Zurichu. Później nikt już go nie spotkał. Doktor Reiner został odnaleziony po paru dniach. Sprawiał przygnębiające wrażenie, był głodny i wyczerpany; zapasy w domku dawno się skończyły. Jego stan wyraźnie się pogorszył. Popadł w apatię i melancholię, przestał mówić. I chyba nie była to symulacja. Przewieziony z powrotem do swego dawnego zakładu, przeżył tam jeszcze dwa tygodnie w kompletnym odrętwieniu. Podobno tuż przed śmiercią na moment odzyskał świadomość. — Bóg będzie tu wkrótce — wyszeptał, chwytając za rękę pielęgniarkę. Potem skonał. W końcówce materiału zamieszczonego przez sabaudzką popołudniówkę podsumowano wyniki dotychczasowych poszukiwań Etienna Garny, prowadzonych wspólnie przez policję francuską i szwajcarską. Obiecywano informować czytelników na bieżąco o wynikach śledztwa. Widocznie jednak nic z tego nie wyszło, bo dalszych wzmianek na ten temat w czasopiśmie nie było. ROZDZIAŁ VI Adam popełniłby wielką nieuczciwość twierdząc, że jego małżeństwo było typowym „wyjściem w ciemno”. Został uprzedzony i to parokrotnie. Zaraz po wypisaniu Heleny ze szpitala, kiedy zawiózł ją taksówką do willi pod sosnami, kiedy zaparzył herbatę i, stawiając dżem oraz kubki na stole, pożerał wzrokiem ukochaną, dziewczyna powiedziała patrząc mu prosto w oczy: — Wybacz szczerość, Adamie, ale twoja propozycja nie ma sensu! — Dlaczego? — Bardzo cię lubię, ale — wydawało się, że szuka właściwego określenia — ale to nie jest miłość… Skrzywdzę cię. — Najdroższa, jak możesz mnie skrzywdzić, zostając ze mną? — zawołał. — Ja nie będę z tobą! — odparła równie impulsywnie, a widząc, jak cały zesztywniał, dorzuciła — to znaczy, nie potrafię być z tobą… I chyba z nikim. Po tym, co się zdarzyło, nie wyobrażam sobie, żeby… — Dokończ! — Żeby pójść do łóżka z mężczyzną. A cóż ci po takiej żonie? Bolesław Wstydliwy i błogosławiona Kinga? — Boisz się bólu? — Nie, tylko po prostu nie potrafię. — Dla mnie nie ma znaczenia, czy miłość jest duchowa, czy fizyczna. Będę cię kochał jak brat! Oczywiście kłamał. Uważał, że najważniejsza jest instytucjonalizacja związku, potem wszystko się ułoży. Teraz szok był świeży, uraz zbyt silny, a poza tym ciąża. Trzeba poczekać. Pozałatwiał więc formalności, przekonał rodziny, łącznie chyba nawet z samą Heleną, i czekał. Delikatny, wyrozumiały, cierpliwy. Nie tragizował, gdy jego pocałunki natrafiały na chłodne, choć nie całkiem obojętne usta, gdy zapuściwszy zbyt daleko ręce, czuł dreszcz przebiegający ciało Heleny, a nie był to dreszcz rozkoszy, lecz alarmu. Gdy spali razem, żar buchający od jej młodego ciała ogarniał go niczym wiatr halny, ale nawet lekkie dotknięcie zmieniało śpiącą dwudziestoparolatkę w bryłę lodu. Może jedynie w noc poślubną poczuł na moment odwilż. Kiedy zostali sami, kiedy wziął ją w ramiona, pocałunki Heleny stały się prawdziwie gorące, a ona sama miękka, uległa. Osunęli się na łóżko… Naraz w bliskości drewniaka przeraźliwie, dojmująco zawył pies, jakby wieszczący nieszczęście. To ich nagle zbudziło, ostudziło. Helena odsunęła się. Jej wypukły brzuszek srebrzyła smuga księżycowego światła. — Teraz nie wolno — powiedziała. Uczepił się słowa „teraz”. Zinterpretował je jako szansę na „kiedyś”. Łukasz przyszedł na świat pośród szalejącej zadymki w samym środku nocy sylwestrowej. Według wszelkich wyliczeń, zakładając, że został poczęty w trakcie tajemniczego zniknięcia Heleny, nie śpieszył się ze swym przyjściem na świat. Opóźnił się o około dwa tygodnie. Nie wiadomo, czy w ogóle by wyjrzał na ów padół płaczu, gdyby nie skalpel dyżurnego chirurga, który zdecydował się na cesarskie cięcie. Łukasz ważył około pięciu kilo, niezwłocznie podniósł wrzask i w ogóle zachowywał się, jak przystało na wzorowego noworodka. Helena była szczęśliwa. Ja mniej. Nasze poddasze wypełniły pieluchy, z kuchni dolatywały zapachy podgrzewanych zupek, a jeśli moja żona poświęcała mi dotąd mało czasu, teraz nie miała go dla mnie w ogóle. Obdarzyła berbecia tak olbrzymią porcją miłości, czułości, że gdyby to spadło na kogoś innego, pewnie by się udusił. Po dwóch miesiącach moja cierpliwość zaczęła się kończyć. Którejś nocy natarczywiej próbowałem popieścić Helenę. Na trochę zwykle mi pozwalała, teraz jednak spróbowałem posunąć się dalej, a gdy napotkałem opór, począłem go łamać siłą. Odpowiedzią był tym mocniejszy sprzeciw. To już nie była gra miłosna, zaczęła się bezpardonowa walka. Namiętność przysłaniała mi wszystko, rozkrzyżowałem ramiona Heleny, unieruchomiłem wierzgające nogi. Płakała. Nie chciałem słyszeć płaczu. Fakt, że udało mi się zrzucić ubranie, ułatwiał sprawę. Niczym lewar rozdzierałem kurczowo zaciśnięte kolana i naraz… Płomień bólu targnął mną w okolicy lewej łopatki. Na moment odrętwiały zapadłem się w gęsty mrok. Trwało to sekundę, może krócej, ustami jak wyjęta z wody ryba łapałem powietrze. — Co ci? — zabrzmiał szept Heleny. Może zresztą tylko wydało mi się, że go słyszę. Zsunąłem się z niej na wpół bezwładnie. Przetoczyłem wzrokiem po ciemnawym pokoju, szukając szklanki z nie dopitą herbatą. W uszach brzmiały mi wysokie dźwięki dzwoneczków. I naraz zobaczyłem dziwny blask. Chwila musiała minąć, zanim zorientowałem się, że to błyszczą oczy wpatrującego się w nas Łukasza. Od tej nocy spaliśmy osobno. A ja czułem, jak z każdym dniem, z każdą pustą nocą bezmierna miłość do Heleny przeradzała się w nienawiść. Nienawidziłem jej, nienawidziłem dziecka, a nade wszystko przeklinałem własną naiwność. Rok w małżeńskim łożu z dziewicą! Tymczasem w rodzicach Heleny obudziły się nagle uczucia wyższego rzędu, poczęli bywać u nas, zachwycać się wnukiem, zabierać oboje na niedziele i święta. Właściwie dla nich sprawa ułożyła się korzystnie — chłopczyk miał nazwisko, ojca, córka uniknęła hańby, a ja… ja przestawałem być potrzebny. Im dłużej przyglądałem się Helenie, tym trudniej było mi w tej zmęczonej i nerwowej kobiecie odnajdywać czarującą nimfę z Rychłowa. Może zresztą już nie chciałem jej widzieć. Zresztą, kto wie, czy nie była to teraz inna osoba? Zamiast tryskającej energią, pogodnej dziewczyny, pewnej, że cały świat ma u swych nóżek, w sąsiednim pokoju spała zrezygnowana była studentka — nie chciała wziąć urlopu, tylko po prostu rzuciła studia. Właściwie interesowało ją tylko dziecko. Godzinami potrafiła do niego przemawiać, pieścić je. Istniało też między nimi jakieś zadziwiające porozumienie, zrozumienie, trudno nawet znaleźć mi właściwe słowo. Wydawało się, że stanowią jedność. A czas biegł. Oddalaliśmy się coraz bardziej. Zrezygnowałem z daremnych zalotów. Unikałem też dziecka. W końcu nie moje. Tylko nocami, kiedy nie mogłem zasnąć, wpatrywałem się w sufit, zadając sobie pytanie: dlaczego? W Helenie zawsze było dużo dumy, istniał w niej nawet pewien rodzaj wyniosłości i to absolutnie naturalnej, jakby była córką księcia albo przynajmniej dyrektora departamentu — a parantele mojej półżony były przecież znacznie skromniejsze. Patrzyła na wszystkich trochę z góry. Na mnie też. Czasami w jej wzroku pobłyskiwała litość: Cóż ja mogę zrobić, że jesteś niepełnowartościowy? I to właśnie doprowadzało mnie do pasji. Kto tu właściwie popełnił mezalians?! W „Kulturze Studenckiej” szczyciłem się stałą rubryką. Zacząłem współpracę z miesięcznikiem „Nazwy Rzeczy”, po teatralnych premierach wpadałem z zaprzyjaźnionymi aktorami do SPATiF–u, co zważywszy mój gówniarski wiek było wielce nobilitujące. Między seminariami powtarzałem kawały, które poprzedniego wieczora opowiadał Szczepkowski, sypałem najnowszymi anegdotkami o Łapickim… Atu? Każda noc, gdy Helena znikała w swoim pokoju, przynosiła kolejne upokorzenie. — Dobrze mi tak! Sam tego chciałem! Tuż przed wakacjami doszło między nami do ostrej scysji. Łukasz był chyba trochę niezdrów, darł się cały wieczór, podczas gdy ja daremnie usiłowałem się skupić nad recenzją z jakiegoś Dürrenmatta. Helena bodajże coś szyła, może prasowała pieluchy, ale miała przy tym tak prowokacyjnie radosną twarz, że w końcu nie wytrzymałem. — Może wreszcie uciszysz tego bachora? — warknąłem. — Jest chory, ale dałam mu lekarstwo i wkrótce poczuje się lepiej. — Doskonale wiem, że ta jego choroba to moja obecność. Wystarczy, że wyjdę na balkon, zaraz cichnie… — Przesadzasz, to przecież dziecko. — Dziecko, dziecko! Dla ciebie najważniejsza rzecz na świecie. — Żebyś wiedział — powiedziała poważnie. — A czy nic innego nie jest ważne? Rodzice, zawalone studia, przyszłość, ja — wybuchnąłem. — Nic nie jest ważne, tylko ten bękart niewiadomego pochodzenia! Nie powiedziała słowa. Wyszła z pokoju. Czułem, że przeholowałem. Dlaczego jednak nie pobiegłem za nią? Następnego dnia po powrocie z zajęć zastałem mieszkanie luźniejsze, wysprzątane, zniknęło łóżeczko i wanienka, na półce z książkami ubyło parę jej ulubionych tomików wierszy… W szafie nie było jej ubrań. Na stole leżała kartka nabazgrana ołówkiem: „Drugi klucz jest pod wycieraczką”. Był. Może powinienem pojechać do jej rodziców, gdzie zamieszkała, próbować przeprosić. Nie uczyniłem tego. W ogóle rzadko robiłem coś, do czego mnie nie popchnięto. Z czasem moja egzystencja zmieniła się w długi pociąg wagonów — tygodni związanych koniecznością oddania materiałów do tygodnika, a co miesiąc pojawiał się wagon „Warsu” — felieton do miesięcznika. Helena zrezygnowała z alimentów. Ja się nie narzucałem. Rozwodu nie braliśmy. Właściwie sytuacja ukształtowała się dla mnie niezwykle wygodnie. Rozmaite dziewczyny, które wstępowały do mego pociągu na kilka przystanków, opuszczały go bezszmerowo — byłem przecież żonaty, nie chciałem się rozwodzić. Dziś trudno by mi było przypomnieć sobie nawet ich imiona. Kiedyś prowadziłem statystykę. Doszedłem bodaj do 85 przypadków, później zarzuciłem. Skończyły się studia. Coś zostało zatrzaśnięte z hukiem. Świat stracił jeszcze jedną barwę. Ale ciągle byłem młody, wolny, niefrasobliwy. Pisanie przychodziło mi coraz łatwiej, rosła liczba zleceń, półetatów, ryczałtów, fuch. Tu tekścik do jakiegoś programu teatralnego, tam parę słów na płytę — proszę bardzo, dziś, jutro, za ile? Dawno poniechałem wszelkich myśli o zbawieniu świata. Świat był taki, jakim go widziałem, plugawy, i nie należało się od niego różnić. Zresztą początek dekady sukcesu wskazywał, że można się urządzić w tym „socjalizmie o ludzkim portfelu”. Miałem wkrótce syrenkę, dość wcześnie naczelny załatwił mi talon na malucha. Oczywiście nawet w kanałowym kolektorze ważne jest utrzymanie się na powierzchni. Ale cóż trudnego! Należało nie wyróżniać się zbytnio, chwalić tych, co trzeba, kopać tych, którym się słusznie należy, a do tego być grzecznym, punktualnym, sprawnym. Łatwość pisania połączona z elastycznością daje zadziwiające efekty. Coraz częściej zapraszano mnie do telewizyjnych dyskusji. Wąsik i ładna linia okularów uczyniły, jak twierdziły kobiety, moją twarz interesującą. Podobno należałem do tego gatunku mężczyzn, którzy z biegiem czasu stają się coraz bardziej ciekawi. Może. W każdym razie popularność telewizyjna ułatwiała mi życie na każdym kroku. Wiosny, lata, jesienie stawały się coraz bardziej podobne do siebie. Ale w nawale pracy nie zauważałem mijającego czasu. Tylko sosny wokół mego domu rzedły w miarę, jak wdzierało się tu miasto i opadało zwierciadło wód gruntowych. Owego maja wylądowałem na Festiwalu Piosenki Młodzieżowej w Gorzowie. Przyjąłem propozycję, planując typową chałturę zmultiplifikowaną. Udział w pracach jury i jednocześnie wysłanie materiałów do kilku czasopism… Ten sam czas opłacony parokrotnie. Zaraz po koncercie Adam znalazł się za kulisami. Tęgawy konferansjer przepychał się przez tłum organizatorów, wywijając dwiema butelkami „żyta”, za nim sunęły dwie rozszczebiotane działaczki młodzieżowe, adekwatnie brzydkie i odpowiednio stare. — Panie Adamie, prosimy do nas! — wykrzykiwał konferansjer. — Prosimy, prosimy — przymilały się „upiory młodzieżówki”. Dosiadł się. Zawsze lepiej pić w towarzystwie, nawet marnym, zwłaszcza kiedy się pije za cudze pieniądze. Polali, Adam rzucił parę kalamburów ad hoc, myśląc z rozpaczą, że jeśli obligatoryjnie będzie musiał się przespać z kimś z towarzystwa, wybierze konferansjera. I wtedy dostrzegł jej wzrok. Siedziała w kącie garderoby, między stertą tekstów piosenek masowych, przygotowywanych do rozdania na jutro w amfiteatrze, a koszem sztucznych kwiatów. — Chodź tu Julio — zawołał tubalnie konferansjer. — Pan redaktor nie gryzie… — Zwłaszcza gdy nie zna smaku potrawy — zawołał Adam, zaśmiewając się z innymi. Podeszła z ociąganiem. Jak się okazało, odbywała praktykę w periodyku „Zew Młodzieży” i redakcja skierowała ją do obsługi festiwalu. Ładna, nawet bardzo — kątem oka otaksował szczupłe nogi i prawie chłopięcą sylwetkę. — Dzięki opatrzności nie będę spał sam! Julia mówiła mało. Poprzestawała na uczestnictwie, a nawet kiedy śmiała się z anegdotek teatralnych Adama, czyniła to bardzo powściągliwie. Ale sympatycznie. Im szybciej płynęła gorzała, tym bardziej jej pragnął. Celowo starał się nie poświęcać jej zbyt wiele uwagi, komicznie adorował zaangażowane klabzdry, ale kiedy skończyła się wódka, wyszli razem w noc. — Gdzie odprowadzić? — zapytał. — Zakwaterowali mnie w domu aktora — odrzekła. — Z koleżanką. Pojął aluzję. — W takim razie idziemy do mnie. Mam niezawodny sposób na portiera, mówię ci, boki zrywać. Nie odpowiedziała. Szli jakiś czas ulicą, rozmawiając o tym i owym. Zapytała go o festiwal. Wyrecytował parę komunałów i zapytał o jej zdanie. Bardzo się zdziwił, kiedy wybuchła. Wyrzuciła z siebie w paru zdaniach to, co nagromadziło się przez cały dzień — ogrom rozczarowania i obrzydzenia sztucznością, fałszem, brakiem autentyzmu. — Czy ktokolwiek z nich śpiewał to, co myśli, lub chociaż o tym, co go interesuje? Tępe oczy wpatrzone ponad amfiteatrem, ruchy niedźwiedzi tresowanych w akademii smorogońskiej. „Zew Młodzieży”? — Masz rację, ale spróbuj to napisać. — Spróbuję. — Nie zarobisz. Spojrzała na niego i zmieniła temat. Parę razy próbował zejść na sprawy bardziej osobiste, ale Julia zdawała się tego unikać. Każdy krok upewniał go, że ze spania nic nie — wyjdzie. A mimo to czuł się dobrze, polubił tę dziewczynę. Jakoś tak ułożył im się spacer, że wylądowali przed drzwiami szarawego bloku, mieszczącego pokoje gościnne gorzowskiego teatru. Pożegnała go. Usiłował ją pocałować, ale usunęła usta, podając policzek i odeszła. Wracał z uczuciem zawodu. Podświadomie czuł, że gdzieś w którymś momencie przegrał całą sprawę. Dziewczyna świetna! Może należało zaatakować ostrzej. Zamyślony dotarł w pobliże hotelu. I nagle stanął jak wryty. Koło wejścia czekała Julia. Nie wierzył własnym oczom. Czyżby się zdecydowała? Ależ te dziewczyny mają pomysły! Jednak znów się pomylił. — Chciałam się tylko zrewanżować za odprowadzenie — powiedziała. — I żebyś się nie martwił. — A potem już cicho dodała. — Bardzo mi cię żal! — Niczym błyskawica pocałowała go w usta, podbiegła do nadjeżdżającej wolnej taksówki i odjechała. Zdziwił się, gdy po paru dniach zadzwoniła do jego redakcji. Był zaskoczony, że zgodziła się na spotkanie tego samego dnia w Łazienkach. A potem spotykali się już codziennie. Na kawę, na obiad. Nie udało mu się nigdy zaprosić jej na kolację pod sosny… Julia miała męża i, choć z dawnej miłości — zresztą, czy to była miłość — nie zostało śladu, nie dopuszczała myśli o zdradzie. Zachowywali się więc jak para nastolatków, całowali w ustronnych zakątkach, spacerowali trzymając za ręce. Adamowi zdawało się, że czuje tajanie lądolodu cynizmu, który zbierał się na nim całymi latami. Julia uczyła go bycia sobą, uczyła odwagi. Wkrótce sam był zaskoczony swoimi artykułami. Pisał coraz ostrzej, z dużym zacięciem, a gdy tekst o kontrowersyjnym teatrze studenckim z Poznania powędrował do redakcyjnego kosza, odczuł nie znaną dotąd satysfakcję. Nawet na zebraniach zdarzało mu się ścinać z naczelnym. Koledzy go nie poznawali, niektórzy nawet poczęli domniemywać, że prąd się wkrótce odwróci, skoro dotychczasowy barometr tak radykalnie zmienia front. O seksie mówili ze sobą bez osłonek. Julia wyznała, że o niczym innym nie marzy, tylko o pójściu z nim do łóżka. Chciała być jednak uczciwa, najpierw przeprowadzić rozwód. W uniesieniu przyrzekł uczynić to samo. Już wcześniej opowiedział jej o perypetiach z Heleną. I tak któregoś sierpniowego dnia stanął przed drzwiami mieszkania matki Heleny (jej ojciec zmarł rok wcześniej) i zadzwonił. Drzwi otworzył chłopiec sześcio–, może siedmioletni. Obejrzał Adama z dużym zainteresowaniem. — To ty jesteś Adam — powiedział. — Skąd wiesz? — zdziwił się. — Tak sobie ciebie wyobrażałem — odparł Łukasz i dodał — mama będzie za kwadrans. Jak chcesz palić, to tu jest popielniczka. — Strasznie jesteś dorosły — stwierdził ojczym. — Chodzisz już do szkoły? — Po co? — powiedziało dziecko i jakieś figlarne błyski zapaliły się w piwnych oczach. — Umiesz to? — podał zeszyt pokryty dziwacznymi znakami. — To są całki. A to silnia… Wytresowała biedną małpkę — pomyślał Adam. — Nic nie wytresowała — powiedziało dziecko. — Jestem zdolny. N’est ce pas…? Odpowiedział po angielsku. Chłopczyk doskonale znał i ten język. Potem zacytował kawałek Cezara „Galia est omis divisa in partes tres” i zakończył: — Ciii… Tylko nie mów o tym nikomu, żeby się nie wydało. Sytuacja zakrawała na paranoiczny sen. Adam usiadł, wachlując się gazetą. — Nadmiar adrenaliny we krwi, poza tym ogólne przemęczenie, nie leczone zęby i stan zapalny. No i ciśnienie za niskie — mówił chłopczyk ze swadą starego doktora. — Łukasz, nie nabierzesz mnie, to wszystko jest ukartowane — zawołał dziennikarz. — W zasadzie nikotyna szkodzi zdrowiu, ale jeśli koniecznie chcesz zapalić, to ci przypalę. Machinalnie wziąłem do ręki papierosa. Chłopczyk oddalony był o dwa metry. I naraz z jego oczu poleciał błysk. Koniec sporta począł czernieć, dymić, w końcu zapalił się. Wydałem okrzyk podziwu, a malec, jakby zachwycony swym konceptem, podskoczył, wykonał w powietrzu śrubę zakończoną nurkiem w solidną ścianę pokrytą boazerią. I zniknął. Nie zdążyłem jeszcze zamknąć ust, kiedy otworzyły się drzwi i stanęła w nich Helena, zdyszana i zaróżowiona od wchodzenia po schodach. — Ach, to ty, masz jakieś problemy? — zapytała. Potrafiłem wykrztusić tylko jedno słowo. — Łukasz! — O co ci chodzi? — zdziwiła się. — Kiedy go zostawiłam, spał w najlepsze. Otworzyła drzwi do sąsiedniego pokoju. Przykryty kocykiem chłopczyk o lnianych włosach drzemał słodko, ssąc własny kciuk. Wbrew mym obawom Helena podeszła do kwestii rozwodu z pełnym zrozumieniem. Oczywiście, naturalnie, skoro potrzebujesz, nie ma sprawy… Więcej, kiedy się rozstawaliśmy, oburącz ujęła moje dłonie i powiedziała: — Tak strasznie chciałabym twego szczęścia. — A po chwili wahania dodała: — Byłam okropna, wybacz… Gdyby w tym momencie powiedziała jeszcze słowo, zapomniałbym o Julii, zostałbym z Heleną nie pytając o warunki. Ale to słowo nie padło. Z mą wybranką nie spotkałem się od razu, wyjeżdżała gdzieś poza Warszawę, tak że złapałem ją dopiero w pierwszych dniach września. Zaskoczyło mnie, że po powrocie z delegacji sama nie zadzwoniła. Umówiliśmy się na starych murach Warszawy, koło syrenki, nie chciała w kawiarni. Pamiętam, biegłem na to spotkanie jak wariat, chciałem powiedzieć jej, wykrzyczeć — będę wolny, będziemy wolni, dla ciebie, dla nas. Moja ukochana zaniepokoiła mnie smutnym wyrazem twarzy. Takiej jej nie widziałem nigdy dotąd. — Czy coś się stało, kochanie? Zrobiłem, co chciałaś, możemy już wkrótce… — Nie możemy! Aż przysiadłem. — Co się dzieje? — zapytałem bardzo cicho. — Nie mogę opuścić Jacka, przynajmniej nie w tej chwili. To byłoby podłe. Po raz pierwszy poczułem, że ziemia osuwa mi się spod stóp. — Jednak go kochasz! Dopiero teraz to sobie uświadomiłaś? Spuściła głowę jeszcze niżej. — Teraz nie wolno mi odejść. Dotąd temat jej męża rzadko przewijał się w naszych rozmowach, wiedziałem, że był człowiekiem piszącym i pracował w jakimś wydawnictwie. — Powiedz, na Boga, o co chodzi. Nie daje ci rozwodu? — Nawet mu nie powiedziałam. Ma kłopoty. — Do kroćset, wszyscy mamy kłopoty. Właściwie same kłopoty! — Ale to są duże kłopoty. Przysiedliśmy na ceglanym murze. W paru słowach scharakteryzowała mi sytuację. Jurek napisał książkę, powieść, odrzucono mu ją w kilku wydawnictwach przed paru laty. Teraz ukazała się w Paryżu. Na efekty nie trzeba było długo czekać: wypowiedziano mu pracę w redakcji, nie przedłużono umowy na uczelni, gdzie prowadził zajęcia… — To rzeczywiście nieszczęście! Ale przecież to są jego kłopoty, sama mówiłaś, że jest dla ciebie obcym człowiekiem. — Nie bądź podły — westchnęła ciężko. Szkoda, że nie powiedziała: bądź cierpliwy. Może to by zostawiło nadzieję. Dało siłę. Tak się skończyło nasze ostatnie spotkanie. Dlaczego ostatnie? To dłuższa historia. Kiedy jak struty wróciłem do redakcji, dowiedziałem się, że poszukuje mnie naczelny. Co za dzień. Szef siedział za biurkiem pociągając fajeczkę. Lubił europejskość. Dla wybranych zwykł trzymać w barku prawdziwy francuski koniak. Mówiąc nie gardził obcojęzycznym cytatem. — Panie Adasiu — zaczął. Cholera, niedobrze, od dziecka nikt nie nazywał mnie Adasiem. — Panie Adasiu, co ja z panem mam? Kropi pan wciąż do jednej bramki, ostatnio zawsze na kontrze. Nie, nie, nie zrozum mnie źle. Jestem za odwagą i kontrowersyjnością, cenię to, ale sam rozumiesz, naciski. Czyja zawsze muszę pana bronić? Zaniepokoiłem się. Znając szefa głównie z opowiadań, wiedziałem, że podobny wstęp nie zapowiada niczego dobrego. — Staram się, szefie, być dobrym… — Tego nie neguję. Ale łatwo jest być dobrym, schlebiając gustom. — Ja schlebiam, przecież sam pan mówił, że się narażam? — Mam na myśli gusta tłumu. A przecież wiemy obaj, że tłum jest niepoczytalny, i naszą rzeczą jest nie kokietować go, ale wychowywać. Wychowywać! — powtórzył. — No, i reagować. Zna pan to? — zamachał książką oprawioną w gazetę. Zerknąłem na stronę tytułową i zrobiło mi się gorąco. Książka Jacka! Dlaczego właśnie mnie wezwali? Czyżby wiedzieli o flircie, a może przypuszczali… — Chciałbym, żeby pan to przeczytał — rzekł szef. — Chyba, że już pan zna to dzieło, trochę o nim głośno na mieście. — Nie znam — stwierdziłem skwapliwie, marząc, by jak najszybciej znaleźć się za drzwiami obitymi dźwiękoszczelną dermą. — Interesuje mnie pańskie zdanie na temat tego… dzieła. Proszę przeczytać w wolnej chwili, a potem wpaść do mnie, pogadamy… Nie żądał nic więcej. Tak mnie to ucieszyło, że skwapliwie pochwyciłem prohibit i z uśmiechem wycofałem się na korytarz. Tam ochłonąłem. I znów obleciał mnie strach. Może rzeczywiście przeholowałem z odwagą. Sekretarz redakcji przestał mi się kłaniać, sekretarka zachowywała się ostatnio bardziej opryskliwie… Przeczytałem książkę. Opowiadania może i mocne, demaskujące nieprawidłowości naszego życia, podobały mi się przeciętnie. A właściwie zupełnie nie podobały. Cóż ten mieszczański synek mógł wiedzieć o prawdziwym życiu. Wymyślił sobie tę rzeczywistość, podwerniksował na ciemno… — I co pan myśli o „Nowelkach”? — zapytał parę dni później naczelny. — Dość średnie. — Zgadzam się, słabe — uśmiechnął się mój zwierzchnik. — Osobiście nie pojmuję powodu odrzucenia ich przez wydawnictwa krajowe, wychodzą rzeczy jeszcze słabsze. A tu nie ma niczego poza przesadnym pesymizmem. — Tak jest. — Dobrze, że jesteśmy zgodni — szef przeszedł do rzeczy. — Napiszesz recenzję. Zrobiło mi się gorąco. Tego nie przewidywałem. W redakcji miałem status wolnego strzelca. Nigdy dotąd nie znalazłem się w podobnej sytuacji… — Nie wiem, czy potrafię — wykręcałem się. — Nie mam wyrobienia, a to jest jednak sprawa polityczna. — Umówmy się, książka jest dobra lub zła niezależnie od tego, czy wydaje sieją w Nowym Jorku czy w Grójcu. Nasz moralny obowiązek to jedynie dawanie świadectwa prawdzie. Twoja recenzja powinna zajmować się wyłącznie — podkreślił z naciskiem — stroną artystyczną. Nie obawiaj się, ja cię nie wrobię w jakąś śmierdzącą sprawę. 91 Recenzji nie musisz podpisywać. Tylko napisz uczciwie — dorzucił, gdy wychodziłem z pokoju. Nie wiem, co się ze mną stało. Dlaczego tak skwapliwie wyraziłem zgodę? Przecież mogłem odmówić. Może sprawiała to podświadoma wściekłość na męża Julii, a może normalny parszywy strach przed ryzykiem, nawet jeśli ryzyko nie istniało. Rozmowę prowadziliśmy w cztery oczy, mogłem przecież powiedzieć: Wypchaj się pan, i co… Z moim lekkim, dowcipnym piórem przyjętoby mnie gdzie indziej. Najpierw miałem ochotę zwlekać, ale w końcu zabrałem się za tę recenzję bardzo szybko. W miarę pisania coraz bardziej byłem przekonany do swych tez. Sam nie pojmuję, skąd przyszła mi taka końcówka tekstu. „Czarny atrament ładnie wygląda na papierze, gorzej na oczach, zwłaszcza iż rzetelnemu twórcy przystoi potykanie się z naszymi bolączkami na swojskim podwórku, a nie naszczekiwanie zza paryskiego płotka.” Może wówczas wydawało mi się to żartem. Oczywiście zastrzegłem sobie u szefa, że tekst ukaże się pod pseudonimem. Jakież było moje przerażenie, gdy w kiosku na rogu Nowego Światu nabyłem świeży egzemplarz „Tygodnika”: zwiastun artykułu wyrzucono na okładkę, dopisano też podtytuł „Łowca srebrników”, a na samym dole czerniało moje imię i nazwisko. Ogarnęła mnie groza, chciałem biec, dzwonić do Julii, tłumaczyć. Nie znalazłem dość odwagi. Nie miałem też siły wpaść do kawiarni, w której zwykła spotykać się redakcja i współpracownicy. W ogóle nie poszedłem do pracy. Przez godzinę szwendałem się po mieście usiłując zebrać myśli. Pisk opon. Tuż obok krawężnika zahamował piękny peugeot. — Serwus, Adam! W rozwalonym na tylnym siedzeniu byczku ledwie poznałem Waldka. Był w garniturze i pod krawatem. — Kopę lat, może gdzieś cię podrzucić, mam spotkanie z aktywem w Siedlcach, przejeżdżam przez twoje regiony. Wsiadłem. Z dwojga złego wolałem pierwsze reakcje przeczekać w domu. Może rozejdzie się po kościach. Nic takiego przecież nie napisałem. — I co, ciągle żyjesz na swym stryszku? — spytał Waldek. Potwierdziłem. — I klepiesz nadal „Kulturę Studencką” po ramieniu? Dojrzał wystający mi z kieszeni tygodnik, wyciągnął, zauważył reklamę artykułu. Widocznie musiał go już znać, bo klepnął mnie jeszcze raz. — Mocna, pożyteczna rzecz. Powinno ci się pomóc. CZĘŚĆ II ROZDZIAŁ VII Ekspres do Mediolanu zatrzymuje się w Bellinzonie tylko na minutę. Tego dnia, kiedy rozgrzane powietrze Tessyni drżało od upału, wysiadło zeń kilkanaście osób, z których jedna lub dwie skierowały się do wyjścia, znakomita zaś większość ruszyła w stronę pociągu udającego się do pobliskiego Locarno. Mężczyzna, którego jedyny bagaż stanowił czarny parasol, zatrzymał się dłużej na peronie. Kiedy przez dobrą chwilę studiował plakat reklamujący szwajcarską bieliznę, obok niego stanął krępy człowiek o tłustych włosach i spoconej twarzy. Powiedział coś po włosku, parę słów zaledwie, i wręczył kluczyki do samochodu. Potem zniknął. Mężczyzna z parasolem podszedł do dworcowego kiosku, kupił jakąś gazetę, parę puszek piwa i mapę kantonu, po czym udał się na parking. Tam otworzył drzwiczki oliwkowego volvo z taką wprawą, jakby wóz należał do niego od paru ładnych lat, i wsiadł do niego pewnie, rzuciwszy wpierw okiem, czy nikt za nim nie idzie. Nikt nie szedł. Nie śpiesząc się zapuścił silnik, ruszył godnie, bez zrywów. Nie wyjechał jednak na autostradę, którą zwykli kierować się spragnieni słońca turyści, lecz wybrał jedną z owych bocznych dróg, krętych i stromych, jakich nie brak na południu Helwecji. Mimo że na turystę nie wyglądał, zachowywał się jak typowy, goniący za pięknem globtroter. Chociaż… Po przejechaniu kilkunastu kilometrów w głąb jakiejś doliny raptownie zawrócił i przebył całą trasę w odwrotnym kierunku, przyglądając się uważnie wszystkim mijanym samochodom; nie było ich zresztą wiele. Inna sprawa, że samochody te stanowiły jedyny obiekt budzący zainteresowanie nietypowego turysty — ani palmy, ani kwiaty, ani ukryte wśród nich wille czy strzeliste wieżyczki kościółków nie przyciągały jego wzroku. Jeszcze raz zmienił kierunek i mniej więcej po godzinie piął się serpentyną po zboczu spalonego słońcem wzgórza. Na jednym z wiraży przystanął, wysiadł i zaczął przez lornetkę obserwować leżące poniżej łuki drogi, układające się na stoku w niezwykłą falbankę. Naraz drgnął. Półuśmiech przeleciał przez pociągłą, pochmurną dotąd twarz. — Nie omyliłeś się, Fred, jest! — zdanie skierowane było do niego samego, a dotyczyło niewielkiego opla piaskowego koloru, który dwa zakręty niżej posuwał się jego śladem. Fred nie zastanawiał się długo, wyciągnął podnośnik i koło zapasowe. Kiedy w parę minut potem piaskowy opel mijał go pędem, Fred z podwiniętymi rękawami koszuli zdawał się myśleć jedynie o usunięciu defektu. Nie przeszkodziło mu to obserwować sytuacji kątem oka w lusterku. Jego bystry wzrok rozróżnił, że kierowcą była kobieta w dużym kapeluszu i ciemnych okularach. Kiedy wóz zniknął za zakrętem, Fred szybko wrzucił koło i podnośnik do bagażnika, zawrócił i rączo pognał w dół. Jedynym problemem, który go nurtował, było to, czy śledzący go skapowali, że ich przejrzał? Postanowił im sprawę ułatwić. Mając już znaczną przewagę zatrzymał się na jednej z bocznych dróg na mostku. Wystarczyła mu zaledwie chwila na zainstalowanie odpowiedniej porcji wybuchowego plastiku, którą wydobył z walizki na tylnym siedzeniu. Wkrótce przejazd tą trasą stał się absolutnie niemożliwy. Fred obliczył, że tropiący go opel potrzebuje teraz dwóch godzin, aby okrężną drogą znaleźć się na właściwym szlaku. Jednego zgubiłem — pomyślał. Jednakowoż Fred, który zawód swój wykonywał już ładnych parę lat, nie był na tyle naiwny, żeby przypuszczać, że skończyły się problemy. Kobieta zapewne miała w wozie telefon i nie działała w pojedynkę, zatem wkrótce parę innych osób przejmie jej funkcje. Nie omylił się. Po półgodzinie przylepił się do niego granatowy volkswagen… Nie, stanowczo zabawa trwała już zbyt długo. Rzucił okiem na przewodnik po kantonie i znów uśmiechnął się… Płat przed wyciągiem krzesełkowym, położony zaledwie pięćdziesiąt metrów od drogi, świecił pustkami. Kiedy nie było śniegu, tylko nieliczni wycieczkowicze wybierali się w góry, by oglądać majestatyczne panoramy. Fred znał dobrze ten wyciąg i na tym opierał całą kalkulację. Kupił bilet i zajął miejsce. Zobaczył, że z volkswagena wyskakuje szczupły mężczyzna i lokuje się dwa krzesełka za nim. — Bardzo dobrze! Ruszyli. Fred nawet się nie zapiął, patrzył na ziemię uciekającą spod stóp, wreszcie utkwił wzrok w rozłożystym świerku, tuż za kolejnym słupem. Sprężył się, potem skoczył. Przez mgnienie zastanawiał się, co będzie, jeśli nie trafi. Ale trafił. Gałęzie, chłoszcząc go po twarzy i ubraniu, wyhamowały upadek. Na ziemię opadł miękko i stanął na nogach. Natychmiast popatrzył w górę. Krzesełko ze ścigającym go minęło już świerk — pasażer nie odważył się skoczyć. Fred zachichotał. Miał przewagę ponad pół godziny. Powinno wystarczyć. Dopadł do parkingu. Zanim jednak zapuścił silnik, końcem parasola trącił wszystkie cztery opony volkswagena. Bystry obserwator mógłby zauważyć, jak z czubka niewinnie wyglądającego parasola wysuwa się błyskawicznie maleńkie żądło, po czym równie szybko cofa się do wewnątrz. Po przebyciu paru kilometrów zatelefonował z przydrożnej trattorii. Godzinę później w Lugano tłustowłosy Carlo wręczył mu inny komplet kluczyków. Jeszcze wcześniej w toalecie Fred zmienił się nie do poznania, nie było śladu po ciemnej grzywie włosów i wąsiku. Był teraz łysiejącym blondynem o rumianej twarzy, z wyraźnie rysującym się pod sportową koszulą brzuszkiem. Parasol zniknął wewnątrz grubej laski, dowodzącej niezbicie, że jej właściciel ma znaczne kłopoty z chodzeniem. Blondyn wsiadł do BMW, a Carlo odjechał volvo. Słońce tymczasem chyliło się już ku horyzontowi. „Szary Dom” stał u krańca doliny, w miejscu odludnym i niesympatycznym. Otoczenie skał zapewniało mu stały cień, a huczący wodospad, przekreślający nagie kamienie wiecznym pasemkiem spadającej wody, stanowił jakby akustyczną izolację. Nie biegły tędy żadne szlaki turystyczne ani nartostrady. Nieliczni okoliczni mieszkańcy zapuszczali się tu rzadko i niechętnie. Nie wiedzieli nawet, czy siedziba jest na stałe zamieszkana. Nie było w niej widać śladów życia. Czasami tylko nocą przemknął jakiś samochód, przeważnie nie czyniąc wiele hałasu. Dla lokalnych władz właściciel posiadłości, pan Altenbach, był osobnikiem niekłopotliwym, rentierem, od niepamiętnych czasów żyjącym w tej fortecy, którą wybudował jeszcze na przełomie wieku jego ojciec. Altenbach załatwiał wszystkie sprawy za pośrednictwem swego adwokata, podatki płacił, instytucje charytatywne wspierał, a o wywieszki postawione w wielu miejscach — „Teren prywatny. Wstęp wzbroniony” — nikt nie mógł mieć pretensji. W ciągu minionych lat niewielu było ciekawskich, próbujących zakłócić spokój „Szarego Domu”. Do nielicznych należał miejscowy ksiądz, który parokrotnie usiłował złożyć wizytę panu Altenbachowi, za każdym razem jednak odpowiadano mu, że pana nie ma, podróżuje w poszukiwaniu motyli do swej kolekcji, był bowiem zamiłowanym entomologiem, a barczysty majordomus skutecznie zagradzał wejście. Inna sprawa, że proboszcz zwykle wracał z takiej wizyty z hojnym podarkiem, a to na wdowy, a to na sieroty, a to na głodujących Murzynów. Ksiądz być może nie wiedział, że ciekawość jest pierwszym stopniem do piekła, albo też uważał, że skoro nie ma jej wśród grzechów głównych, nie należy do rzeczy zdrożnych, w każdym razie nie poprzestawał w dociekaniach. Dowiedział się, że stary pan Altenbach pojawił się w okolicy z końcem ubiegłego stulecia nie wiadomo skąd, że wpierw nabył nowy dom w dolinie i dopiero po paru latach wzniósł owo ponure zamczysko i że miał nieograniczone zasoby forsy. Miał też szczęście: dwóch rabusiów, którzy kiedyś połakomili się na jego skarby, czymś spłoszonych próbowało ucieczki skalną półką i obaj znaleźli śmierć w otchłani wodospadu. Czy stary potentat miał żonę? Zapewne, chociaż nikt nigdy jej nie widział. Na pewno natomiast miał syna Ernesta, obecnego właściciela „Szarego Domu”. Nikt dokładnie nie wie, kiedy stary Altenbach zmarł, nie widziano go od końca II wojny światowej. Ernest nigdy nie chodził do miejscowej szkoły, był chłopcem chmurnym i milczącym. Wiadomo tylko, że towarzyszył ojcu w podróżach, później chyba studiował w Stanach Zjednoczonych. Nikt również nie słyszał o jego żonie — w ogóle wydawał się nie zdradzać zainteresowania kobietami. Tym większe zdumienie wzbudził fakt pojawienia się w domu jego córeczki Lizy. Zdarzyło się to w latach dwudziestych. Dziewczynka była ładna, ale niesforna, lubiła wymykać się z „Szarego Domu”, wędrować po okolicy i, jak twierdziła, rozmawiać z drzewami i zwierzętami. Chyba nie była zupełnie normalna. Mówiono, że zaleca się do niej syn jednego z najbogatszych obywateli okolicy Vittorio. Mniej więcej na początku wojny doszło do dramatycznego spięcia w rodzinie. Liza uciekła z Vittoriem do Ascony, gdzie zatrzymali się w hotelu pod fałszywym nazwiskiem. Odnaleziono ich jeszcze tej samej nocy. Nikt nie wie, co zdarzyło się naprawdę. Liza nie opuszczała odtąd sama „Szarego Domu”, Vittorio zaś po przebytym wstrząsie radykalnie się zmienił w miejsce rozbrykanej chłopięcości pojawiła się powaga, zaczął nawet uczęszczać do seminarium duchownego, potem przerwał je i wreszcie wylądował w pięknym, renesansowym uniformie obok Spiżowej Bramy jako funkcjonariusz Gwardii Papieskiej. Liza zaś upodobniła się do reszty rodziny. Pod sam koniec wojny, parę lat po incydencie z Vittoriem, urodziła syna. W dokumentach nie wspominano o ojcu… Peter przyjął nazwisko Altenbach. Nie mając widać buntowniczego charakteru matki, najwyraźniej bez zastrzeżeń zaakceptował dziwne obyczaje rodziny. Tyle z grubsza ustalił wścibski proboszcz. Udało mu się ponadto dowiedzieć, że podstawą egzystencji rodziny są ogromne kapitały, a jedynymi zainteresowaniami jej członków podróże i motyle. Zastanawiające było tylko to, że nikt z nich nie utrzymywał żadnych kontaktów towarzyskich, a funkcję jedynego łącznika ze światem spełniał adwokat, Otto Schmidt, obecnie grubo po siedemdziesiątce. Służyli tam ludzie nietutejsi, przeważnie kolorowi i zwykle nie opuszczali dworzyszcza. Zakupów dokonywał sam majordomus — człowiek ślepo wierny rodzinie Altenbachów. Z nim też postanowił zaprzyjaźnić się ksiądz. Wszystkie usiłowania odnosiły ten skutek, że pewnego dnia majordomus przyniósł kapłanowi zaproszenie na kolację do „Szarego Domu”. Nikt nie zna przebiegu wizyty, wiadomo tylko, że ksiądz wrócił z niej wstrząśnięty. Nie rozmawiał o tym z nikim, nawet ze swą gospodynią. W niedługim czasie uzyskał od biskupa zwolnienie z parafii, wstąpił w szeregi księży misjonarzy i, jak powiadają dobrze poinformowani, dwa lata później został zjedzony przez wiecznie głodnych mieszkańców Nowych Hebryd. Zmrok zapadł, kiedy srebrne BMW zatrzymało się u końca doliny. Fred wysiadł. Wśród skał panował mrok tak gęsty, że dopiero po dłuższej chwili mógł odróżnić ciemniejszy kontur domu na tle górskiej ściany. Nie paliło się nawet jedno światło. Łomotał wodospad. Przybysz opierając się na lasce podszedł do drzwi i przycisnął całkiem tradycyjny dzwonek. Po minucie bezskutecznego oczekiwania zadzwonił ponownie. Czyżby zastał dom opuszczony? Byłoby to sprzeczne z danymi otrzymanymi od obserwatora. Wzrokiem fachowca obejrzał drzwi. Solidne. No, ale przecież nie ma drzwi nie do otwarcia… — Słucham pana — niski głos zadudnił tuż za jego plecami. Obrócił się, starając zachować spokój. Jakby włączone fotokomórką nad wejściem zapaliło się światło. Mówiącym był barczysty mężczyzna, prawie olbrzym, ani chybi sławny majordomus Altenbachów. — Jestem z Królewskiego Towarzystwa Entomologicznego — powiedział Fred. — Przybyłem spotkać się z panem Altenbachem… Rozmawialiśmy przelotnie na kongresie w Port au Prince w zeszłym roku. — Ma pan zaproszenie? — w głosie zabrzmiała nieustępliwość. — Nie, ale sądzę, że pan Altenbach mnie przyjmie. — Pan Altenbach nie przyjmuje nikogo — majordomus na znak, że rozmowa skończona, wykonał w tył zwrot. — Ale proszę przynajmniej powtórzyć… — To bezcelowe, pan Altenbach spotyka się tylko z tymi, których sam zaprasza. Światło nad bramą zgasło i Freda znowu ogarnęła ciemność. Ledwie panował nad wściekłością. Cała koncepcja waliła się w gruzy. Postanowił wyciągnąć z rękawa atutowego asa, schowanego na czarną godzinę. — Proszę w takim razie powiadomić pana Wallenhofa… — rzucił za odchodzącym. — Nie ma tu nikogo o takim nazwisku — padło z ciemności. Tymczasem podjazd znów zalały potoki światła. Majordomus wydawał się być nie mniej zaskoczony niż gość. Znieruchomiał. — W porządku — zabrzmiał nie wiedzieć skąd starczy szept. — Wpuść go, Wolfi. Teraz wierny sługa nie okazał zdziwienia. Zlekceważywszy główną bramę (może zresztą była to tylko atrapa), poprowadził Freda wzdłuż muru do małych schodków, zakończonych stalowymi drzwiami. Otworzyły się łatwo. Prawdziwa forteca — pomyślał Fred, idąc wąskim, wykutym w skale chodnikiem. Niespodziewanie wyszli na otwartą przestrzeń. Zabudowania z zewnątrz ciemne i nieprzychylne, otaczały rozkoszne patio z basenem i malowniczymi skałami. Pod arkadami, wśród podświetlonej zieleni, stał stół, a przy nim siedziały trzy osoby, wpatrujące się uważnie we Freda. Grono prezentowało się oryginalnie. Herr Ernest musiał mieć osiemdziesiąt lat i wyglądał na tyle. Zapadnięte policzki, wystające na kształt gotyckich łuków brwi i głowa osadzona na chudziutkiej szyi upodobniały go do drapieżnego ptaka. Liza stanowiła jego wyraźne przeciwieństwo, twarz miała pogodną, czerstwą, ocienioną niesforną grzywką siwych włosów, nie była ani za gruba, ani za chuda i wydawała się być wcieleniem życzliwości. Jej syn nie przypominał matki ani dziadka, krępy i mimo młodego wieku tęgawy, z półprzymkniętymi oczami wyglądał na sybarytę, którego szlachetny ongiś profil utonął w tłuszczu. Kiedy jednak otwierał oczy, zmieniał się nie do poznania, z ciemnych źrenic emanowała inteligencja i jakaś wewnętrzna siła. Na pozdrowienie Freda odpowiedzieli lekkim skinieniem głowy. — Przybył pan porozmawiać o motylach, doktorze Gray? — zaskrzeczał starzec. Już miał potwierdzić, kiedy zorientował się, że nikt z obecnych nie może znać jego (i tak zresztą fałszywego) nazwiska z paszportu. — Poznaliśmy się przelotnie w Port au Prince… — Nie tylko — wtrącił się Peter. — Pańscy koledzy śledzą nas od dawna. I trochę to dziwne, czego mogą chcieć od nas, spokojnych szwajcarskich prowincjuszy, wszechpotężne tajne służby? — A może pan się czegoś napije, zje — odezwała się nieoczekiwanie Liza. Przyjął skwapliwie ofertę, a oni spozierali na niego w milczeniu. Tylko Peter spytał o ulubiony gatunek wina. Życzenie niezwłocznie zrealizowała skośnooka kelnerka. — Chciałbym porozmawiać z panem na osobności — Gray zwrócił się do nestora. Altenbach skrzywił się chytrze. — Ja i moja rodzina to jedność — rzekł i gestem odprawił usłużną Japonkę oraz warującego na progu major — domusa. — O co więc wam chodzi? — O współpracę — odrzekł Fred. Staruch wzruszył ramionami. — Nie wiem, o jakiej współpracy może być mowa. Czego chcecie od mojej rodziny? — O ile wiem, nie jest pan rodowitym Szwajcarem, Herr Altenbach? — Już mój ojciec miał tutejsze obywatelstwo. Zresztą zmiana ojczyzny nie jest chyba czymś karygodnym. Pan przecież też nie jest Anglikiem mimo koloru paszportu? Nie będę ukrywać, że mój ojciec przeszło siedemdziesiąt lat temu, wzgardziwszy żywotem dorobkiewicza, zlikwidował interesy i przeniósł się tu, w wiejskie zacisze, pragnąc żyć zgodnie z naturą i swymi zainteresowaniami. Zmiana nazwiska to też raczej nie przestępstwo? — A właśnie, może pomówimy o owych zainteresowaniach… — Nie ma w tym żadnej tajemnicy: etnografia, biologia. — I archeologia… — I archeologia. — A medycyna? — Tylko w ograniczonym zakresie. — Rozumiem, w zakresie dotyczącym parapsychologii, hipnozy, magii… Altenbach roześmiał się: — Mogę dać słowo honoru, mój ojciec nie był czarnoksiężnikiem. — Niektórzy mówią nawet, że nigdy nie umarł. — Fantazjują albo mają złe wiadomości. Sądzę zresztą, że znam genezę plotki. Ojciec bał się śmierci. I wydał dyspozycję, w dawniejszych latach może szokującą, dziś dość powszechną. O ile wiem, jeden prezydent USA, Walt Disney, parę gwiazd filmowych… uczyniło to samo. — To znaczy? — Kazał się hibernować w momencie śmierci. I obecnie jego ciało znajduje się w pewnej ustronnej krypcie, w arktycznej temperaturze, czekając na czasy, kiedy nauka upora się z problemem nieśmiertelności. — Osobiście wątpię — wtrącił się najmłodszy z Wallenhofów, Peter — czy uda się go odmrozić po tysiącleciach. — Ale uszanowaliśmy wolę patriarchy — zakończył Ernest. — A pańska matka? — spytał Fred. Rozmówca o sępiej twarzy nie okazał zdenerwowania. — To była prosta dziewczyna, Amerykanka, chyba nawet nie wzięli ślubu, towarzyszyła ojcu w podróży po Polinezji, zmarła tam wkrótce po moim urodzeniu. Jest pochowana bodajże na Tahiti… — tu skinął głową i Peter napełnił kielich gościa. — Jak pan więc widzi, nie mamy nic do ukrycia. A że nie lubimy ludzi, uciekamy od zgiełku, nie przyjmujemy gości… chyba każdy człowiek nie tylko w Szwajcarii ma do tego prawo? — Nie jesteś zmęczony, tatusiu? — do rozmowy włączyła się Liza. Pokręcił głową. — Co jeszcze, panie hmm… Gray? Gość spojrzał mu prosto w oczy i przez chwilę miał wrażenie, jakby wpadł do studni. — Porozmawiajmy otwarcie — rzekł wolno. — Cały czas to robimy. — Nie bardzo, ja wiem, że każde moje zdanie zostanie odparowane i na każdy dowód znajdzie się kontrdowód, ale powiem krótko. Wasza sytuacja jest niedobra. — Nasza sytuacja…? — Powiedzmy, że przestało być tajemnicą to, co wiele lat zapewniało wam bezpieczeństwo. Powiedzmy, że owym, jak pan nazwał, służbom, udało się skojarzyć określone fakty: powiedzmy, że wiemy, iż od kilkudziesięciu lat wasza rodzina prowadzi pewne, nazwijmy to eufemistycznie, badania… Wiemy o nich, ba, przymykamy oczy na ich… jakby to rzec, niekonwencjonalność. — Nie prowadzimy żadnych badań, ale jeśli twierdzicie, że was one nie interesują, w czym rzecz? Fred ściszył głos. — Nie jesteśmy sami na tym świecie, Herr Altenbach. Są ludzie, są siły, które wiele by dały, aby znać treść tej rozmowy. Ich cel jest jasny. Poznać wasze dokonania i wykorzystać je. W wiadomy sposób. Bez skrupułów… Twarze pozostałych Altenbachów również wyglądały na zasępione. — Wasze domniemania są absurdalne — zaczął starzec, ale tym razem w jego głosie brak było poprzedniej pewności. — Wyprzedzę pańskie pytanie — powiedział Fred. — Nie żądamy ujawnienia waszych wyników, ba, nawet też pańskiej pracy. Z tego co wiemy, istnieją na świecie ludzie, którzy budzą wasze zainteresowanie, są swoistym materiałem doświadczalnym. Chcielibyśmy zapewnić im ochronę. To wszystko. — To wszystko? Pięknie powiedziane, panie Gray — stwierdził Altenbach. — Proszę mi wierzyć, sam prosiłbym o pomoc, gdyby wasze domysły odpowiadały prawdzie. Pierwsze słyszę o jakichkolwiek eksperymentach… Jakież miałyby to być doświadczenia, cóż miałoby stanowić ich cel? — Przybyłem przedłożyć ofertę, a nie odkrywać, na ile jesteśmy poinformowani — sucho zabrzmiał głos Freda. — A my uprzejmie dziękujemy. — Przyjmujecie naszą pomoc? — Nie. Rozmowa wyglądała na skończoną. Nikt nie zatrzymywał gościa. Gray czuł, że dziś niczego nie wskóra. Z drugiej strony wiele do myślenia dawał mu fakt, że w ogóle doszło do rozmowy. Nie sonduje się strony, z którą nie ma się zamiaru podejmować kontaktów. — Proszę nie uważać, że jestem zniechęcony, Herr Altenbach — powiedział wstając. — Mocno wierzę, że do naszej współpracy dojdzie. Byle nie za późno. Na wszelki wypadek dam panu tę wizytówkę. To nazwisko i telefon pewnej miłej dziewczyny w Bazylei. Stałe hasło: „Czy to pani chciała wynająć pokój na Allschwilerstrasse?”. Zapamięta pan? — Nie sądzę, żebyśmy skorzystali — odparł gospodarz, ale bilet wziął. — Wolfgang pana odprowadzi. Fred pożegnał się uprzejmie z Peterem i Lizą. Od początku usiłował wyczuć, czy ktoś z młodszych członków familii nie byłby bardziej skłonny do współpracy, ale nie zauważył pęknięć w monolicie. Jedynie na koniec starsza pani dłuższą chwilę trzymała jego dłoń w ręku. — Niech pan uważa, mister Gray — powiedziała cicho. — Śmierć krąży blisko pana. Majordomus towarzyszył mu aż do samochodu i zamknął za nim drzwiczki. Wielki „Szary Dom” znów pogrążony był w mroku. W jaki sposób KOMÓRKA wpadła na trop? Jak odkryto, że Altenbachowie to w istocie familia Wallenhof… Kto zdradził eksperyment? Rodzina z „Szarego Domu” niejedną jeszcze bezsenną noc spędzi na długich i jałowych dociekaniach. Jak zwykle sprawcą okazał się zbieg okoliczności, a właściwie nie jeden, lecz kilka. Wpierw jednak winien jestem kilka słów na temat KOMÓRKI. Oficjalnie brak dowodów na jej istnienie, owszem, co pewien czas jakiś dramatyczny incydent wskazywał, że działa owo amorficzne ciało, ale zawsze kończyło się na przypuszczeniach. Podobno z paru kropli wody można wykoncypować istnienie Niagary. Analogicznie zniknięcie tych lub innych ludzi, nagły sukces policji włoskiej podczas obławy na Sycylii czy nieoczekiwane samobójstwo dyplomaty mogło dowodzić, że KOMÓRKA działa. Ale nawet prasa, tak zwykle rozgadana, na ten jeden temat zachowywała dziwną powściągliwość — dziennikarze nie są nawet w stanie uzgodnić nazwy: „Nadzwyczajna Komórka do Walki z Międzynarodowym Terroryzmem” czy „Międzynarodowe Biuro do Akcji Specjalnych”, a może „Agenda Koordynacyjna Antyzamachowa”. Jeszcze gorzej idzie ustalenie sponsorów. Nie wiemy, czy bezpośrednim zwierzchnikiem organizacji jest Interpol, sztab NATO czy CIA. Sekretarz stanu USA, zapytany o to na jednej z konferencji prasowych, zaprzeczył wszelkim pogłoskom o egzystencji KOMÓRKI. Podobne zaprzeczenie złożył szef Wojsk Lądowych Paktu na posiedzeniu Parlamentu Europejskiego. , A zatem KOMÓRKI nie ma. A jeśli nawet jest, działa niekontrolowanie, niedemokratycznie, przy bardzo dyskretnym poparciu rządów i mniejszym lub większym wsparciu policji lokalnych. Gdyby wszelako istniała — napisał jeden z przedstawicieli prasy postępowej — stanowiłaby wielki, tragiczny dowód słabości demokracji wobec form zorganizowanego przestępstwa. A przecież jeden z wielkich współczesnych filozofów, nie tak dawno apostoł wszelkiego ruchu, na wyrost zwanego postępowym, obecnie znacznie powściągliwszy w ocenach, wyraził się publicznie: „Gdyby KOMÓRKI nie było, należałoby ją wymyślić. Inaczej wszyscy zginiemy. Nie wysyła się kaznodziei przeciwko wściekłemu psu”. Tak więc wielu, plując głośno na kontrterror, po cichu przyznawało mu rację. Mało wiedząc o istnieniu KOMÓRKI, jeszcze mniej wiemy o jej strukturze. Legendy krążą o mitycznym szefie, ponoć emerytowanym generale izraelskim. Winno nam wystarczyć, że grupą, do której należy Fred Gray, dowodzi osobnik o pseudonimie „Kuzyn”. Interesująca nas sprawa zaczęła się 14 marca 198… roku, kiedy oddział policji zachodnioniemieckiej opanował pewne mieszkanie w Dusseldorfie, stanowiące kwaterę terrorystycznej organizacji, która na swym koncie miała detonacje paru samochodów — pułapek i uprowadzenie federalnego ministra. Akcję zmontowała KOMÓRKA, a wykonała lokalna policja. Jeden z Wyzwolicieli Europy padł na miejscu, drugi skonał w pędzącym na sygnale ambulansie. Łupem sił prawa i porządku padły niemałe magazyny broni oraz pewna ilość papierów, z których jeden spowodował rządowe przesilenie we Włoszech, a drugi udaremnił zamach na prezydenta USA podczas jego wizyty w Bonn. Pierwsze wynikło ze zdobycia dość interesującej listy nazwisk osób z kręgów elity związanych z podziemiem, drugi był konkretnym planem akcji bombowej na limuzynę amerykańskiego gościa w drodze z lotniska. Pułkownika „Kuzyna” zainteresował jednak w równej mierze trzeci dokument. Pożółkły, gruby list zaadresowany: Angelica Vidal, Bordeaux, a podpisany krótko — Etienne. „Droga Ciociu — można było przeczytać na karteczce załączonej do przesyłki — nie mając nikogo, do kogo miałbym zaufanie, a kto nie byłby pod obserwacją, przesyłam ci kopię mego artykułu, którego oryginał nie dotrze być może do redakcji. W wypadku gdyby coś się ze mną stało, proszę Ciocię o osobiste przekazanie papierów Centrali Sureté w Paryżu, majorowi Legrand. Sprawa jest niezwykle dużej wagi. Zaklinam Ciocię, wspominając nasze wspólne wakacje pod Bayonne sprzed lat, o spełnienie tej prośby. Mam nadzieję zresztą, że moja ostrożność okaże się przesadna. Ściskam Ciocię serdecznie. Nie mam już czasu — muszę pędzić, by zdążyć na pociąg do Bellinzony. Etienne.” Załączony tekst, słaba przebitka maszynowa, nosił tytuł „Największa zagadka XX wieku (2)”. Stempel wskazywał nadanie na dworcu w Zurichu. Niewiele czasu zabrało odnalezienie pierwszego odcinka w prowincjonalnej popołudniówce z roku 1956. Później sięgnięto po zakurzone akta sprawy zagadkowego zniknięcia Etienne Garny, młodego ambitnego dziennikarza. Koleje listu udało się odtworzyć tylko w przybliżeniu. Wszystko wskazywało, że przesyłka przybyła do Bordeaux 1 grudnia 1956, nazajutrz po śmierci od dawna niedomagającej staruszki, która zmarła na wylew krwi do mózgu. W ogólnym zamieszaniu nie otwarta koperta została zapewne ciśnięta między papiery, te zapakowane w kartonowe pudła, z których po latach wygrzebała ją rączka małego Filipa, wnuczka pani Vidal, myszkującego w poszukiwaniu filatelistycznych okazów. Prawdopodobnie znaczek zostałby odklejony, a list powędrowałby do kominka, gdyby nie zainteresował się nim Armand, brat Filipa, student Akademii Sztuk Pięknych, a zarazem sympatyk Ruchu Antytotalnego. Armand krótko nosił się z zamiarem wysłania listu do popołudniówki, która przed laty po pierwszym odcinku zawiesiła interesujący cykl, jednak „przyjaciele” odradzili. W trzy tygodnie potem koperta z kroplami krwi, które trysnęły z szyi niemieckiego terrorysty, znajdowała się już w najwłaściwszych rękach, wypielęgnowanych dłoniach pułkownika „Kuzyna”. Zabity Willy Lofter, 32–letni eks–nauczyciel greki, uchodził za jednego z przywódców niemieckiej agendy Terrorystycznej Międzynarodówki. Fakt, że nosił przy sobie list sprzed blisko trzydziestu lat, dowodził, jak wielką wagę przykładał do jego treści. „Kuzyna” ogarnął niepokój. Wprawdzie lektura pożółkłego artykułu, napisanego stylem pompatycznym i pełnym ozdobników, nie stawiała kropki nad i, lecz kilka faktów nie budziło wątpliwości. Gdzieś w Alpach znajdowała się kwatera rodzinnej organizacji, która od blisko wieku prowadziła niezwykły, niebezpieczny eksperyment, zakładający wyprodukowanie superczłowieka… — Powiedzmy wprost, boga! — pułkownik popatrzył w oczy Freda Graya, swego najlepszego pracownika. — Czy to nie lekka przesada? — Nie wiem — „Kuzyn” w zamyśleniu przebierał palcami po wypolerowanym blacie biurka. — Prawda, że nasza KOMÓRKA opiera się wyłącznie na faktach, ale też znamy dziesiątki faktów nie dających się wytłumaczyć ani przez naukę, ani przez zbieg okoliczności. Z zeznań Sandlera, tego doktora — wariata, które przytacza Garny, wynika, że w ciągu pół wieku Rodzina poczyniła znaczne postępy, kolejne „króliczki” doświadczalne posiadły coraz więcej paranormalnych możliwości. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że od czasu jego ucieczki minęło około trzydziestu lat… — Uzyskanie egzemplarza noszącego w ich nomenklaturze symbol „0” jest bliskie? — Może już nawet zostało osiągnięte. I biada, jeśli taki nadczłowiek stałby się narzędziem terrorystów. — A jeśli to wszystko jest fikcją literacką? — Podsumujmy zatem wyłącznie konkrety: doktor Reiner znika z domu i odnajduje się po latach jako wariat; Garny tropi tajemnicę i zostaje usunięty… Mamy w aktach kilkanaście dalszych zdarzeń, zbliżonych do owej afery. — Jakich? Pułkownik wydobył stos kserokopii. — Komputer wybrał wszystkie dziwne incydenty pasujące do zagadki. Ten jest pierwszy. — Zniknięcie milionera Karla Wallenhofa w roku 1899? — Właśnie. Dziwnie to gra z opowieścią doktora Reinera o Starym Szefie… Fred zmarszczył brwi. — Na czym jednak polega owo „hodowanie supermana”? — Tego nie wiemy, podobnie jak nie znamy wielu szczegółów. Do zajęć Sandlera należało jedynie badanie pewnych „egzemplarzy doświadczalnych”, analiza materiałów statystycznych, układanie testów na „boskość”… — Na miły Bóg! Jakże przeprowadzano te testy, że nikt o nich się nie dowiedział? — W uśpieniu, pośrednio, na odległość. Szef dysponował niezwykłymi talentami parapsychologicznymi. Z ogromu pracy Sandlera wynika, że egzemplarzy doświadczalnych są setki i to na wielu kontynentach. — Inżynieria genetyczna? — O żadnych operacjach doktor Reiner nie wspomina. Ale może go nie dopuszczano. Był tylko wykonawcą, pionkiem, badał efekty. Miarą jego słabego poinformowania było choćby to, że do swej ucieczki nie dowiedział się nawet, gdzie przebywa i jak nazywa się Szef. — Nie wierzę, żeby przez cały wiek taka ogromna organizacja zdołała pozostać w ukryciu — Gray nerwowo zapalił papierosa. — Nie zaprzeczę — westchnął szef. — Jest to trudne do zrozumienia, ale czy organizacja musi być bardzo wielka, jeśli jej twórcy dysponują nadnormalnymi talentami, hipnozą, telepatią w stopniu znacznie wyższym niż we wszystkich wypadkach znanych oficjalnej nauce… Drogi Fredzie, mimo wszystkich wątpliwości, mimo że sprawa wygląda mi na przeciętny koncept autora science fiction, nie wolno nam jej lekceważyć. Willy Lofter i jego grupa to tylko odprysk wielkiej podziemnej organizacji, dysponującej potężnymi patronami i pieniędzmi. Nie wiemy, ile udało im się odkryć, nie sądzę jednak, żeby tajemnica zeszła do grobu z Lofterem. Stąd nasz podstawowy obowiązek, musimy pierwsi dotrzeć do kryjówki Wallenhofów… Uniemożliwić ich przechwycenie. — A jeśli nas ubiegli? — spytał Gray. Twarz „Kuzyna” stężała. — Jesteś wierzący, Fred? — rzucił. — Umiarkowanie. — To zalecałbym modlitwę. A potem pracowały komputery. Analizowały, sortowały dane i wreszcie ze wszystkich możliwości, wszelkich rodzin i zakątków w Europie, na szczycie piramidy pozostał jeden adres: „Szary Dom” Altenbachów w tessyńskiej dolinie. ROZDZIAŁ VIII Fred Gray znalazł się w Locarno jeszcze przed północą. Miał już inne nazwisko, inną powierzchowność, nowy paszport. BMW porzucił na bocznej uliczce i pieszo dotarł do wybranego hotelu. Mimo późnej pory lokale pulsowały życiem, po uliczkach snuły się grupy młodzieży i zakochani. Agent uważał, że wykonał dwie trzecie swej misji — dotarł do gniazda Wallenhofów i zmylił pogonie. Co się tyczy współpracy z mieszkańcami „Szarego Domu” był przekonany, że prędzej czy później do niej dojdzie. Tak więc nurkując w aromatycznej pianie wypełniającej hotelową wannę, czuł się jak człowiek, który dobrze zapracował na swoje dzienne wynagrodzenie. Był zawodowcem i nie wstydził się tego. Cóż, wszyscy żyjemy w dobie daleko posuniętej specjalizacji. Gray czasami zastanawiał się, czym by się zajmował, gdyby nie robił tego, co robi? Może pracowałby w handlu, może prowadziłby sklep, a może tresował w cyrku lwy? Szelest, który złowił mimo szumu lejącej się wody, był cichy. Ale w sawannie taki szmer wystarczy, aby spłoszyć wiecznie czujną antylopę. Fred wiedział, a może czuł, że ktoś wszedł do jego apartamentu. Ale kto? Przeciwnik nie miał prawa się domyślić miejsca jego pobytu. A jednak. Z przerażeniem skonstatował, że broń pozostała w sypialni, a on leżał nagi w kłębach mydlin. Kroki zbliżały się ku drzwiom, na moment stanęły. Intruzów musiało być dwóch, słyszał lub raczej czuł trwającą naradę. Będą chcieli mnie wziąć żywcem, to lepiej! — pomyślał. Starając się nie czynić hałasu, zdjął ręczny prysznic i zanurzył go w wodzie, potem zamknął dopływ zimnej wody. Teraz z kranu walił czysty wrzątek. Jedną rękę oparł na dźwigni prysznica. Drzwi rozwarły się raptownie. Pierwszy wtargnął rewolwer, za nim wysoki, śniady mężczyzna. — Ręce… — zdołał krzyknąć, potem zawył. Strumień wrzątku, tryskający z wyrwanego spod piany prysznica, zalał mu twarz i ręce. Rzucił się do tyłu, mimowolnie odpychając kompana. To wystarczyło Fredowi, wyskoczył z wanny i drugą ręką zatrzasnął drzwi, za którymi nie ustawało wycie poparzonego. Rewolwer pozostał na kafelkach. Gray porwał go i przywarł do ściany. W samą porę. Drzwi przestębnowała seria z automatu. Fred strzelił przez nie dwukrotnie sygnalizując, że nie jest bezbronny, potem rozejrzał się. Wysoko nad wanną znajdowało się okno z matowego szkła, dwa metry długie, pół szerokie. Przez mózg przeleciał mu obrazek ze szkolnego boiska sprzed trzydziestu lat. Pobił wtedy rekord szkoły w skoku wzwyż. Nie było czasu na wahanie. Wykonał dwa kroki, wybił się. Głową i barkiem wypchnął szybę, a następnie precyzyjnie, stylem grzbietowym, przeleciał przez otwór. W dwóch czy trzech miejscach uczuł jakby cios noża. Po przeciwległej stronie, na dole, znajdował się hotelowy ogródek. Bawiono się tu doskonale. Niosący szampana kelner osłupiał, kiedy przez świetlik drugiego piętra wypadł człowiek, runął na pokryty winoroślą ażurowy dach kawiarni, przebił go i wylądował wśród tańczących. Był nagi, dymiący parą, ociekający krwią i mydlinami. Kilka kobiet krzyknęło. Skoczek porwał ze stołu serwetę i wymachując pistoletem wrzasnął: Pod stoły! Komenda padła w odpowiednim momencie. Z klatki schodowej zaszczekał automat. Golas przemknął między stolikami i dopadł bocznej uliczki, u jej wylotu wykonał piruet i strzelił za siebie, z drabinki przeciwpożarowej runęło na zespół muzyczny ciało jednego ze ścigających go. Fred, owinięty obrusem, wyglądał niczym antyczny cesarz. Przesadził kilka schodków i znalazł się na ulicy biegnącej tarasem powyżej hotelu. Zza zakrętu wyjechało znajome BMW. Otworzyły się drzwiczki. — Prędko, tutaj! — zawołał Carlo. Fred wskoczył do środka, wóz ruszył gwałtownie i wtedy uświadomił sobie, że popełnił błąd. Pędzili wariacko serpentynami w stronę klasztoru Madonna del Sasso. Carlo był znakomitym kierowcą. Prawie nie zwalniał. Może wiedział, iż w Grayu dojrzewa myśl, żeby wyskoczyć. Przejrzał sytuację. Carlo zdradził KOMÓRKĘ, pomógł w rzekomym zgubieniu pogoni, uśpił jego czujność. Prawdopodobnie wrogowie znali już kryjówkę Wallenhofów. Głupiec, sam ich tam zaprowadził. Tylko dlaczego brali go żywcem? Carlo? Kto by pomyślał, pracował dla KOMÓRKI tyle lat. Klasztor pozostał w dole z tyłu. Najwyraźniej celem podróży było jakieś ustronne miejsce. Fred czuł, że serweta nasiąka krwią. Niedługo zabraknie mu sił. Czekał na najbliższy zakręt i zmniejszenie szybkości. I wtedy z tyłu na jego szyję spadła pętla. Sprawnie, tak szybko, że nie zdążył asekurować ręką. W lusterku pojawiły się ciemne okulary i kapelusz. Kobieta lekko ściągnęła linkę. — Spokojnie, Christine, jeszcze nie teraz — powiedział Carlo. W dole za nimi morze świateł i światełek Locarno oddalało się coraz bardziej. Kiedy się ocknął, przez małe okienko wlewał się żar południowego słońca. Jeszcze nie przewieźli mnie z powrotem przez Alpy — pomyślał. W niedalekiej odległości beczały kozy, a cela śmierdziała nawozem. Może jesteśmy we Włoszech? Skaleczenia opatrzono mu fachowo, ale ręce i nogi miał skute kajdankami. Najwyraźniej nie lekceważono przeciwnika. Obok posłania stała miska z jakimś napojem. Fred rzucił się na nią łapczywie. Jego silny organizm, mimo upływu krwi, która jednak w końcu zakrzepła (skaleczenia nie okazały się zbyt głębokie), nie poddawał się łatwo. A mózg, precyzyjna maszynka pod czaszką, powiedziała mu, że dopóki żyje, nic nie jest stracone. Odwiedzili go w trójkę: Carlo, Omar — smagły rewolwerowiec cały w plastrach; poparzenia musiały być niezłe, i Christine, śliczna dziewczyna, najwyraźniej panienka z dobrego domu, która wybrała drogę na lewo od zdrowego rozsądku. — Dzień dobry, panie Gray — zaczął Carlo z przymilnym uśmieszkiem na spoconej twarzy. — Proszę wybaczyć mało komfortową sypialnię, ale na wojnie, jak na wojnie… Mam nadzieję, że szybko dojdziemy do porozumienia, panna Christine ma mało czasu, a nasz biedny Omar też powinien spotkać się prędko z jakimś dermatologiem. Chcemy postąpić z panem humanitarnie, życia nie możemy zagwarantować, ale śmierć może być przyjemna lub nieprzyjemna… — Zresztą — przerwała Christine i tu zaskoczył Freda przyjemny timbre jej głosu; sądząc po fizjonomii spodziewał się ostrego sopranu, a usłyszał ciepły alt — wszystko zależy od pana. — To znaczy? — Może się pan uratować, może pan być wolny. — A stawką będzie moja praca dla was? — Co za inteligencja — zachichotał Carlo. — Oczywiście — ciągnęła dziewczyna po angielsku z lekko zauważalnym obcym akcentem (Niemka, a może Szwajcarka?) — musielibyśmy otrzymać od pana pewne gwarancje. Na razie potrzebujemy jednak gestu przyjaźni. — Mam przeprosić Omara? — spytał ironicznie. — Omar zapłacił za swoje gapiostwo i może mieć pretensje tylko do siebie — stwierdziła panienka. — My potrzebujemy faktów. Jak było w „Szarym Domu”? Powiedziała to prawie wesoło. Odparł więc tym samym tonem. — Sympatycznie. — A konkretnie? — Nie powiem. Twarze im zesztywniały, a oko Omara przypominało nieomal wylot lufy. — Kiepski czas na kpiny — wycedził Carlo. Fred uniósł się na posłaniu. — Jestem do kupienia — powiedział tonem wytrawnego kupca. — Ale jestem drogi i współpraca za cenę życia mnie nie interesuje. Mogę grać w waszej drużynie, ale koszt transferu wynosi pół miliona. — Franków? — zachrypiał szyderczo Carlo. — Dolarów. Do mojej kieszeni. I oczywiście pełna swoboda ruchów. — Chyba kpisz — zawołała Christina. — Stawiać warunki w twojej sytuacji? — Dysponuję atutami. Wiem więcej niż wy. Mam wejście do rodziny Altenbachów i jestem fachowcem. — Trzeba zabić tego psa — powiedział naraz Omar. — Nawet półmartwy jest niebezpieczny. — Ty milcz! — rzuciła Christine. — Nie jesteś od myślenia! , Zapadła cisza, w której krzyżowały się ich spojrzenia. — Są sposoby, żeby zmusić go do mówienia, widziałem aparaturkę… — zauważył Carlo. Dziewczyna oparła czoło na splecionych dłoniach. Wyglądała jak zmęczony anioł z nagrobnego monumentu. Fred mówił dalej: — Powiedzmy nawet, że zdobędziecie siłą „Szary Dom”. Pal sześć, że ściągniecie sobie na kark całą policję szwajcarską i oddziały paramilitarne, a to cholernie twarde chłopaki, więc wątpię, czy żywi wycofacie się z doliny, ale przecież wam nie chodzi o martwych Altenbachów. Chodzi wam o tajemnicę eksperymentu i chodzi wam o pewną listę nazwisk i adresów, a to można zdobyć tylko sposobem… — Nie słuchaj tego skubańca — wybuchnął Omar. — Już teraz knuje zasadzkę. Christine w pierwszej chwili nie zareagowała, potem kiwnęła głową na swych współpracowników i wszyscy wyszli. Zagłada każdej cywilizacji jest katastrofą. Upadek ich superkultury nie miał sobie równego we wszechświecie. Zgasło wielkie, dobrodziejskie słońce, planety — matki przerodziły się w martwe bryły żużlu, a oni, doskonali tysiącleciami rozwoju, wielowieczni, nieomal równi Temu, Który Naprawdę Stworzył To Wszystko, musieli uciekać. Musieli gnać w maleńkich awaryjnych stateczkach poza znane galaktyki i mgławice, poza życiodajne słońca, których promienie dawały im nieśmiertelność. Czyż mógł przynieść satysfakcję fakt, że destruktorzy również zginęli, że dobro i zło utonęły wspólnie w wirze zagłady. Marzenie o kulturze Wszechświata, kulturze Piękna i Dobra oddaliło się tak bardzo, że i ostatni z ocalałych tracili wiarę. Zresztą, w co mogli wierzyć? Ich kobiety — dawczynie życia — zginęły co do jednej, a autogeneza bez zbawczych promieni „i”, których źródło zniknęło, stała się niemożliwa. I żeglowali hen stateczkami swemi, ponadczasowi, prawie nieśmiertelni, zrozpaczeni. A potem… potem, kiedy niemożliwe okazało się odtworzenie rozbitego świata, każdy sam szukać począł swej kosmicznej wyspy, aby na niej spróbować uratować choć własną odrobinę wiecznego światła, zanim wypali się w nich do końca. Urr — nie był pierwszym, który skierował się ku trzeciej planecie owego układu. Wiedział, że zaglądali tu przed nim inni, być może trwali nadal w rozmaitych zakątkach zielonego globu, pełnego szmaragdowych mórz, zielonych lasów i ośnieżonych gór. Kiedy znalazł się na orbicie, pożegnał swój wielowiekowy statek i wyfrunął z kokona kadłuba maleńkim pojemnikiem. Przekroczył granicę. Nie wybierał miejsca starannie, z pomiarów jednak wiedział, że osiąść musi wśród gór wysokich, których rozrzedzone powietrze przypominało atmosferę Tej, Która Nie Istnieje. Chmury rzedły, kołyszący się pojemnik nadal opadał. Teraz jednak wolniej. Przez iluminator Urr widział poszarpane i ośnieżone żleby wielkiej góry. Dalej, w dole, rozciągała się ciemna mierzwa lasów, a jeszcze niżej srebrzyła się wietrzną łuską, nadgryziona skalistymi wybrzeżami, tafla morza z dziesiątkami małych wysp, wysepek, raf. To mą być mój dom — zamyślił się Urr i coś szepnęło mu, że mogło być gorzej, że ta ziemia — ciepła, choć kamienista — kryje w sobie jakąś szansę, albowiem jest piękna. Osiadł w żlebie i otworzył kabinę. Wiedział, że zarówno temperatura, jak i skład atmosfery będą mu odpowiadały. Dotknął gruntu. A potem wymówił słowo, pierwsze słowo, które przyszło mu do głowy: — Ziemia. Według kryteriów świata, w którym się znalazł, Urr był istotą doskonałą. Jego siła była nadzwyczajna. Jego wzrok mógł zabijać, lecz i goić zarazem. Jego fluidy miały moc pobudzania życia. Potrafił unosić się nad skałami jak górski orzeł i tygodniami obywać się bez pożywienia, umiał kamienieć na lata snu, mógł znikać lub przybierać kształt dowolny. I mógł kochać. A ponieważ sam niósł w sobie wielką, niespełnioną miłość, pokochał ową ziemię kamienistą, ową wodę wyspami posypaną, owe zwierzęta chyżo pomykające zaroślami, uwijające się w powietrzu i nurkujące w wodę. I pędził z nimi jak łania wśród łań, jak — zając nad zające, jak ryba niezrównana. Ale był samotny. To prawda, wiedział, że za morzami i górami osiadło paru mu podobnych, równie samotnych i równie wielkich. Ale nie pragnął towarzystwa istot płci tej samej, dobrych kolegów kosmicznej eksploracji, jednak nie mających tego ciepła, które pod Matczynym Słońcem dawały ich Kobiety. Liczne, piękne, dobre. Spotykał też dwunogów — jakby przez przekorę na podobieństwo istot niebieskich uformowanych — brudnych i kosmatych, ledwie z dziczy zwierzęcej wyodrębnionych, lecz już bardziej od innych przebiegłych, złośliwych, podłych. Czasami wzbierała w Urze chęć wyciągnięcia rąk do hołoty owej, nad wyraz żałosnej w swej kosmatości, w swej mizerii i prymitywie, bełkotem nieartykułowanym wstrętnej, łukami nadczołowymi nieestetycznej, przygarbioną sylwetką małpom podobnej. Często figlując w wodach z najprzyjaźniejszymi z istot i od innych rozumniejszymi — delfinami, zastanawiał się, czy nie dałoby się tak ukształtować ich chromosomów, aby uczynić z wesołych ssaków partnerów. Ale cóż, nawet rozumni i mówiący, stanowili jednak inny gatunek, zabawkę raczej niż przyjaciela. I nieraz, choć płacz obcy jest błękitnej naturze, w pieczarze swej u szczytu góry Urr łkał i wzywał Tego Który Większy Jest Niż On i Jemu Podobni. Aż dnia pewnego, gdy zapuścił się na drugi brzeg ciepłego morza, .dojrzał smugę dymu wznoszącą się ponad zielenią. I zszedł ku niej, nagi i ogromny. Przy ognisku krzątało się stadko dwunogów. Innych od dotąd napotykanych, prostych, pięknolicych, z przepaską ze skór na biodrach. Ich język, acz chropawy, nie brzmiał już zwierzęco, a dziecko ssące pierś matki nie przypominało małej małpki. I zdziwił się Urr. Pozostając niewidzialnym obserwował ową osadę. Widział mężczyzn idących na łowy, kobiety zajęte przyrządzaniem pożywienia. I zdał sobie sprawę, że tysiąclecia całe upłynęły od chwili, gdy opadł na ten świat. I choć dotąd czas nie miał dla niego znaczenia, pojął, że zmarnował go, że ktoś bezustannie pracował nad tym gatunkiem, uszlachetniał go i doskonalił. Może sąsiad zza morza? A potem dojrzał — boć mógł widzieć i nocą, i przez ściany — jak dwie istoty zespalały się w prokreacji i nie było w tym nic zwierzęcego. Zwierali się bowiem piersiami, usta ich wymieniały pocałunki, a dłonie przygarniały do siebie. Jak niebiescy. I nie upłynęło wiele lat, kiedy pewne dziewczę z wioski szło ku strumieniowi po wodę. Było piękne i młode. Smukłe jak gazela, o brwiach zrośniętych wspaniałej niż przełęcze górskie. Jej piersi podskakiwały jak dwoje figlarnych koźlich źrebiąt, gdy od matki odbiegną. Jej usta były rozchylone jak imię wielkiej tajemnicy, w jej oczach odbijało się niebo z wodą złączone. I wyszedł Urr na ścieżkę i objawił się jej po raz pierwszy. Kiedy padła drżąca na ziemię, a dzban stłuczony rozsypał się wśród kamyków, on klęknął przy niej i rzekł mową jej znajomą. Potem pozbierał dzban tak, że stał się znów cały. I napełnił go wodą, choć do źródła było daleko, i uniósł dziewczę na ramionach na swój szczyt, gdzie nazwał je żoną. I dał jej imię Gaja — Ziemia. A siebie kazał zwać Uranosem. Taki był początek. Wszystko, co możemy przeczytać w mitach greckich, opisywali ludzie wiele, wiele lat po omawianych wydarzeniach. Stąd ogromna liczba pomyłek i przeinaczeń, domysłów i interpretacji niezgodnych z prawdą, którą zawierały małe złote tabliczki. To, co działo się przed wiekami, Homer, Hezjod i pomniejsi przenieśli w epoki bliższe i opisywali językiem sobie znanym. Najistotniejsze wszelako jest to, że mitologia grecka, podobnie jak podania chińskie, indyjskie czy semickie, nie była żadną miarą zbiorem ludowych bajek i legend. Stanowiła niedokładną, ale dążącą do wierności relacją o faktach, które stępił czas, niedoskonałość języka, a nade wszystko brak pojęć adekwatnych do zdarzeń. Ponieważ treść tabliczek dotyczyła bogów greckich, trudno dziś oddzielić przygody wszystkich bogów od przypadków ludzi, stwierdzić, czy dramat Ozyrysa był ludzkim czy boskim i w jakim stopniu Izyda miała naturę niebiańską. Zresztą wskutek tragedii, która spotkała wyprawę sir Dunstalla, nie zachował się zbiór kompletny. W wypadku mitów przekazywane z pokolenia na pokolenie relacje zostały utrwalone wówczas, gdy język pisany wyrugował pieśń — skarbnicę, kiedy pamięć, zastępowana przez protezę pisma, marniała jak niestrzyżony żywopłot. Dłużej ostała się jedynie wśród ludów Oceanii, wśród nie znających pisma Dogonów czy niektórych plemion indiańskich. Jesteśmy w szczęśliwszym położeniu. Mamy źródło bezpośrednie. Szkoda, że bez chronologii. Zapewne we właściwym czasie uczeni ustalą, kiedy miała miejsce ucieczka Superkosmitów, kiedy rozpoczęto genetyczne uszlachetnianie rodu ludzkiego, planową hodowlę homo sapiens. Kiedy wreszcie Uranos pojął Gąję, dając w osobach Kronosa i Tytanów pierwsze pokolenie półbogów — półludzi? Jeśli porównamy odnaleziony zapis z tradycyjną mitologią, znajdziemy masę różnic. Chaos jako początek wszechrzeczy to tylko zamaskowana aluzja do galaktycznej katastrofy. Uranos nie był synem, lecz mężem Gai — Ziemianki. Nie poprzestał zresztą na jednej niewieście. Według tekstów ze złotych płytek wchodził on w wiele związków, których celem miał być uszlachetniony ród ludzki. Wiele z owych krzyżówek jako nieudanych zostało zniszczonych. Echo tych wydarzeń pobrzmiewa w micie o sturękich, o cyklopach, prawdziwych potworkach–hybrydach. Samo pokolenie Tytanów również napawało ojca niepokojem. Wprawdzie ich moc i umiejętności świadczyły o kosmicznym rodowodzie, lecz charaktery posiadali zgoła ludzkie, ziemskie. Byli po ludzku zawistni, chciwi, okrutni. Uranos zachował ich jako najdoskonalsze krzyżówki, zamierzał jednak eksperymentować dalej. Na przeszkodzie stanął mu jednak spryt Kronosa. Nie wiemy, w jaki sposób unieszkodliwił swego ojca, natomiast jest faktem, że udało mu się to. Zajął jego miejsce. Kronos zdawał sobie naturalnie sprawę, że dalsze krzyżówki mogą tylko osłabić potencjał boski. Stworzył więc z rodzeństwa, w większości przyrodniego (jak wspomniałem obok Gai istniały inne Gaje — Ziemianki), ekskluzywny „Klub Bogów” w pałacach pieczar Olimpu. Tytani byli niezwykle długowieczni, ale śmiertelni. Dyscyplina też nie należała do ich silnych stron. Co rusz któryś schodził na ziemię, zabawiał się z normalnymi kobietami, mniej lub bardziej świadomie wzbogacając ród ludzki. Historia Prometeusza jest piękna, ale raczej literacka. W rzeczywistości Prometeuszy było wielu, i jako utalentowani dżentelmeni z Olimpu dzielili się swą wiedzą z ludzkim potomstwem, z czego obdarowani korzystali w znikomym stopniu, choć pamięć wielu nauk przetrwała pokolenia, owocując w filozofiach pierwszych Jończyków. Lęk przed dalszą degradacją rasy sprawił, że Kronos zarządził małżeństwa wyłącznie w rodzinie. Sam poślubił przyrodnią siostrę Reę. Potomstwo za każdym razem było starannie badane przy urodzeniu, po czym decydowano, czy pozostawić je na Olimpie, czy strącić na Ziemię. Brak dowodów na uśmiercanie dzieci, a tym bardziej połykanie. Zeus, czy jak kto woli Dzeus, należał do takich właśnie strąconych. Może przez pomyłkę, a może jego parametry boskie przekraczały wskaźniki ojca, zaś jego iloraz inteligencji napawał przerażeniem stryjów. Wskutek luk w relacji tabliczkowej możemy tylko się domyślać przebiegu Tytanomachii. Zeus zebrał podobnych mu wygnańców, pół — lub ćwierćbogów, i stoczył walkę z Kronosem. I zwyciężył. Może okazał więcej przebiegłości, może więcej okrucieństwa. Nowa zmiana na Olimpie miała już całkiem wyraźną przewagę cech ludzkich. Nadziemskie umiejętności traktowano instrumentalnie — w celach politycznych bądź hedonistycznych. Kosmiczna dobroć i niebieskie partnerstwo ustąpiły miejsca ludzkim swarom i animozjom. Coraz więcej zdarzało się nie kontrolowanych krzyżówek. Dodajmy, że genealogia olimpijczyków też jest bardziej skomplikowana niż podaje Homer; wiele było Hermesów, Afrodyt, nawet Zeusów. Jedni starzeli się i umierali jak ludzie, inni, gdy wyczerpała się tajemnicza siła życiowa, zasypiali w podziemnych kryptach. Tak usnął pewnego razu Zeus I, Afrodyta I… W „Klubie Bogów” pojawiły się istoty zgoła niepoczytalne, jak Dionizos, czyniące z kosmicznych atrybutów jedynie przedmiot zabaw i igraszek. Tymczasem małżeństwa braci i sióstr również prowadziły do degeneracji rodu. Kolejne pokolenia stanowili bohaterowie — herosi, Herakles, Tezeusz… Istnieli naprawdę i mieli sporo cech ojców z Góry. Sporo, ale coraz mniej. Nadziemski pierwiastek coraz bardziej roztapiał się w tubylczym. U progu czasów historycznych kolejne pokolenie bogów prawie nie zstępowało już na ziemię — rządził wówczas Zeus XVII, przez niektórych nazywany Apollinem. Owa segregacja stawała się koniecznością. Dekadenccy niebianie, z odrobiną genów Uranosa zaledwie, częstokroć musieli ustępować lekko dowartościowanym ludziom. Zajrzyjmy do historii wojny trojańskiej… Z wolna pałace pustoszały, ród wymierał, dochodziło do częstych bratobójstw, wreszcie wybuchła nie całkiem jasna epidemia, która wedle tabliczek wyludniła podziemne pałace. Dziś trudno wyjaśnić, czy zagładę należy przypisać ostrej hemofilii, czy też w czasie eksperymentów w niebiańskiej siłowni nastąpił radioaktywny wyciek. Pozostała jedynie Atena III, która żyła jeszcze jakiś czas, zżerana samotnością i nostalgią. Ona to właśnie na złotych tabliczkach spisała dzieje Przybyszów. Ona hermetycznie zamknęła Olimp i jako ostatnia zasnęła w przezroczystej krypcie. Na Ziemi zostali sami ludzie. Oczywiście krew Kosmitów nie poszła na marne. Z niej zrodził się cud grecki, jońska żywość umysłu, niezwykłość kultury, jej trwałość i rozmach. Przez moment nawet, gdy prawie w każdym Greku płynęła odrobina boskiego genu, można było mieć nadzieję, że stan ów będzie trwał wiecznie. Niestety. Mieszanie trwało nadal. Esencji kosmicznej nie przybywało. A tymczasem Grecja chłonęła niewolników, kupców, turystów, rozlewała się hellenistycznymi podbojami na cały świat śródziemnomorski, przekazała impuls Rzymowi. A potem, kiedy rozpuszczanie kulturotwórczej substancji doszło do końca, kiedy ziemskie cechy zdominowały ludzi bez reszty, antyk upadł. Na słoneczny basen runęli pozbawieni genialnego pierwiastka barbarzyńcy. Oczywiście tu i ówdzie wskutek paradoksów genetyki pojawiał się osobnik posiadający więcej niż inni niezwykłego genu — prorok, cudotwórca, geniusz. Atoli coraz częściej to, co ongiś osiągano uczuciem, nadprzyrodzonym darem, samą wolą, trzeba było wykuwać pracą mózgu, wynalazkami, spekulacją. I tak doszliśmy do naszych czasów. Ale wcześniej trójka archeologów odkryła grotę Kosmitów w górach Olimpu. Popatrzyła w uśpione twarze Zeusa, Afrodyty, Ateny… ROZDZIAŁ IX Cały dzień przeleżał na sienniku skuty kajdankami. Na zewnątrz, sądząc po braku odgłosów, nie działo się nic ciekawego. Raz tylko usłyszał warkot nadjeżdżającego samochodu, przy czym nie było to BMW Carla. Samochód ten już nie odjechał — zapewne siły przeciwnika wzrosły. Koło południa Omar przyniósł pożywienie, włoską zawiesistą zupę i spory kawałek pizzy. Omar rozkuł więźnia na czas posiłku, a Carlo ubezpieczał go trzymając pistolet w ręku. O ile Włoch żartował, o tyle smagłoskóry terrorysta patrzył na Graya tak, jak patrzy się na niebezpiecznego skorpiona. Widocznie po hotelowym incydencie nabrał respektu. Potem skuli mu ręce, tym razem z przodu, a rozkuli nogi. Drewniana wygódka znajdowała się opodal komórki z kamienia, stanowiącej jego celę. Po raz pierwszy miał możliwość rozejrzenia się po okolicy. Znajdowali się na niedużej, wysoko położonej polanie, z trzech stron okolonej lasem. Z czwartej strome skałki wspinały się w górę, ale z braku perspektywy Fred nie mógł ocenić rozmiarów wzniesienia. — Tylko nie siedź za długo! — ostrzegł Omar, bawiąc się wielką, odbezpieczoną spluwą. W środku było cicho i smrodliwie, brzęczały ospale wielkie muchy. Agent zastanawiał się nad swymi szansami. Dwóch uzbrojonych mężczyzn na podwórzu, nie wiadomo ilu wewnątrz domu poniżej, ze ścieżki widział tylko dach zabudowań i zagrodę dla owiec… A do najbliższych zarośli w bok sto metrów. Przyjrzał się desce z tyłu. Obluzowana. Jeszcze bardziej zainteresował go duży zardzewiały gwóźdź, który dawno przestał spełniać jakiekolwiek zadania konstrukcyjne. Nie zapominając o ulżeniu jelitom, majstrował przy ćwieku, wreszcie wyjął go i wsunął do kieszeni. Teraz sięgnął ręką do ust. Dla obserwatorów niezbyt biegłych w technice dentystycznej jamę ustną Freda wypełniał zaiste hollywoodzki garnitur zębów, imponujący jak na człowieka parę lat zawodowo uprawiającego boks i uczestniczącego w niepoliczalnej ilości nadobowiązkowych mordobić. Była to jednak iluzja i magia stomatologii. Fred podważył szóstkę i siódemkę. Potem wyjął je. Proteza wewnątrz posiadała miniaturowy schowek. Wydobył zeń maleńki kawałek metalu, potem umieścił zęby na swoim miejscu… — Hej, pośpiesz się, czy dać ci coś na rozwolnienie? — huknął z zewnątrz Omar. Starając się nie spieszyć, Fred uformował ów składany kawałeczek metalu w rodzaju mikrowytrycha. Następnie ujął go ustami i przybliżył ręce do twarzy. — Wyłaź wreszcie! — pistolet Omara łomotnął w drzwi. Uderzenie było tak nieoczekiwane, że szczęki Graya drgnęły. Zbawczy kluczyk wyleciał spomiędzy zębów i potoczył się po podłodze. Psiakrew. Agent usiłował zatrzymać go wzrokiem, ale widać nie miał żadnych zdolności telekinetycznych. Wytryszek bowiem jak ciągnięty magnesem doleciał do szczeliny między deskami, jakimś cudem przecisnął się przez nią, ginąc na zawsze w dole z nieczystościami. — Wyłazisz, psie? — awanturował się strażnik. Fred zdusił rozpacz. — Idę. Stał w słońcu mrużąc oczy. — Czy szanowny pan miałby jeszcze jakieś życzenia? — zapytał przesadnie ugrzecznionym tonem Carlo. — Tak, chciałbym się umyć. Wymienili spojrzenia. — Dobrze, to chyba da się załatwić. Zeszli niżej między zabudowania gospodarcze. Znajdowało się tam wielkie koryto, bo trudno byłoby nazwać ową ocembrowaną kadź basenem. Pod murem leżał ogrodniczy szlauch. — Chcesz się myć, to się rozbieraj… Skrzypnęły drzwi i z wnętrza domu, robiącego zresztą wrażenie opuszczonego, wysunęła się Christine. Ze znacznym zaciekawieniem przyglądała się rozgrywającej się scenie. Fred zdjął spodnie i, bez większego ociągania, majtki. — Co mam zrobić z górą? — spytał unosząc skute ręce. Terroryści lekko się zjeżyli. — Może go na chwilę rozkuć — zdecydowała Christine. — Omar będzie miał go na oku. Jeszcze chwila i najlepszy pracownik KOMÓRKI był goły jak święty turecki. Trzeba przyznać, i Christine niewątpliwie to uczyniła — Fred robił wrażenie harmonijnie zbudowanego. Proporcjonalne, nie nadmiernie umięśnione ciało szpeciła jedynie długa blizna na żebrach, pamiątka po niezbyt celnym pchnięciu nożem w zaułkach Hong — Kongu. Klejnoty męskie na tle nieopalonych części ciała przeważnie wyglądają żałośnie — tym razem jednak jednolita opalenizna i naturalność postawy kojarzyły się raczej z antycznym posągiem. — Przydałoby się mydło — powiedział Fred. Za późno, Carlo włączył wodę. Wąż ogrodniczy leżał w cieniu, toteż od razu chlusnęło dotkliwym zimnem. Gray skulił się i przysłonił twarz. Carlo rozkręcił kurek na pełny regulator. Ciśnienie było nieomal jak w pożarniczej motopompie. Agent zaklął. Trójka obserwatorów wybuchnęła śmiechem. Doprawdy, zaczęła się pyszna zabawa. Więzień usiłował wydostać się spod wodnego bicza, ukryć się, ale ten dopadał go, obalał, podcinał, czochrał, obracał… Pląsanina trwała dłuższą chwilę, a Carlo, mimo próśb kąpanego, nie miał ochoty na kończenie zabawy, przeciwnie, rechotał z zachwytu. Wreszcie goły człowiek zaczął złorzeczyć i wygrażać. Dalibóg, to było jeszcze zabawniejsze. Trójka rozbawionych widzów nie zwracała jednak uwagi, że pląs nieszczęśnika w strugach wody jest znacznie mniej bezcelowy, niż mogłoby się to wydawać. Owszem, wyglądało to na taniec świętego Wita, ale jego kierunek… Gray od początku miał ciekawą koncepcję. Wirując i przewracając znalazł się w połowie podwórza, parę metrów od stojącego na cembrowinie zbiornika Omara, który na swe nieszczęście dawno opuścił broń. Jeszcze dwa hycnięcia i struga wody przeznaczona dla nadgorliwego czyściocha objęła również smagłolicego rewolwerowca. — Uważaj, baranie! — zaklął oślepiony na moment. To wystarczyło Fredbwi, jednym skokiem stanął przy Omarze i pchnął go silnie. Strażnik stracił równowagę i runął do kadzi. Nim do Carla dotarło, co się dzieje, Gray skoczył ku dziewczynie. Nieporadnie szukała czegoś w torebce. Aliści prąd wody podążający za agentem oślepił ją. Wyrwał z ręki torbę… Fred minął Christine, dążąc ku niskiemu murkowi, za którym ciemniał zbawczy las. Carlo nareszcie zrozumiał, co się dzieje. Atoli zgubił go pośpiech, zamiast zakręcić wodę, cisnął wąż i sięgnął po broń. Teraz pozostawiona sama sobie gumowa bestia jak zwariowana poczęła tańczyć po podwórku, plując wodą i mocząc samego Carla. Omar wygramolił się już wprawdzie z wody, ale plecy uciekiniera zniknęły za murem… — A „dokąd to, przyjacielu? — zapytał mężczyzna stojący na ścieżce po drugiej stronie parkanu. Mówiącym był szczupły, nieco lalkowato ubrany albinos o króliczych oczach. Fred skoczył ku niemu. Ale nieznajomy nie uchylił się, tylko odparował cios, a następnie wyprowadził własny w podbrzusze agenta, potem poprawił, wyminął gardę i uderzył w podbródek. Gray padł. Oczywiście mógł dalej walczyć, ale żałował sił. Poznał przeciwnika. To był Helmut. Jeden z najgorliwiej poszukiwanych przez policję pięciu kontynentów osobników. Helmut, współczesny Old Shatterhand, obok Carlosa najbardziej legendarny człowiek terroru. Z podwórka wybiegli cokolwiek zadyszani i zmoczeni prześladowcy: Christine, Omar, Carlo. — Dobra zabawa, bardzo dobra zabawa! — powiedział bez najmniejszej emocji Helmut. — Zostaw — rzucił krótko, widząc, że Omar zamierza kopnąć leżącego — przecież to nasz potencjalny współpracownik. Zapadł zmrok, w komórce gęstszy niż na zewnątrz. Gray leżał na boku usiłując zasnąć. Wieloletnie doświadczenie nakazywało mu maksymalne oszczędzanie sił, które nie wiadomo kiedy mogą się przydać. Fakt, że ciągle jeszcze żył, był dobrą prognozą, widocznie w planach Helmuta jego osoba stanowiła ważny punkt… Również cieszyło go odkrycie jednego z szefów akcji. Wydawało się, że po brawurowym odbiciu zakładników w Tananarivie Helmut zniknął na zawsze z pola walki. Ciężko ranny zdołał jednak ujść z więziennego szpitala i na dobre dwa lata słuch o nim zaginął. W kręgu Interpolu mówiło się, że nie żyje, lub twierdzono, że jako inwalida przeszedł na emeryturę i z twarzą po operacji plastycznej przebywa gdzieś w Ameryce Południowej albo Oceanii… A więc Helmut! Ciekawy przeciwnik. Z tego, co wiedział o niebezpiecznym albinosie, wynikało, że przeciwko zawodowcowi stanął zawodowiec. To dobrze. Helmut, potomek dobrej norymberskiej rodziny, nie interesował się (co zabrzmi paradoksalnie) polityką, przypadek sprawił, że po służbie u bananowego dyktatora trafił do grupy UNO (nie mylić z francuskim skrótem Narodów Zjednoczonych). Równie dobrze czułby się u lewaków, jak i faszystów, i jedyne, co naprawdę lubił, to złą sławę i pieniądze. Ta żądza sławy oraz zbyt znaczne dossier zbrodni sprawiały, że nikt z KOMÓRKI nie wpadł na pomysł kupienia Helmuta. Zresztą nie wiadomo, czy starczyłoby im pieniędzy. Jak dotąd spotkali się tylko raz. Przed trzema laty. Gray stanowił drugie zabezpieczenie pewnego ambitnego komisarza ze środkowych Włoch, znanego z ciężkich strat, jakie zadał podziemnej hydrze. Komisarz miał obiecanych parę wyroków śmierci, ale nie przejmował się nimi. Chroniło go zresztą stale paru włoskich funkcjonariuszy, no i Fred. Helmut rozpracował rzecz brawurowo. Przystał na jakiś czas do konkurencyjnej organizacji terrorystycznej i dał się ująć w czasie akcji z bronią w ręku. Oczywiście nikt z aresztujących go karabinierów nie miał pojęcia, kogo schwytał naprawdę. Helmut wsypał bez litości całą podziemną siatkę, czym zyskał wdzięczność i sympatię komisarza, następnie zaproponował rozpracowanie grupy UNO. Za poręczeniem swej przyszłej ofiary został zwolniony z więzienia. Egzekucji komisarza dokonał w jego własnym gabinecie, a następne umknął na ruchomym bloczku po linie przewieszonej między strzeżoną kwaterą na dziesiątym piętrze biurowca a gankiem pobliskiego barokowego kościółka. Gray strzelał do niego w locie, ale chybił. Teraz stanął przed szansą rewanżu. Ale jaka to była szansa? Coś zaszeleściło, skrzypnęły drzwi. Ktoś wszedł. Zaintrygowało to Freda, którego ciekawość rzemiosła przewyższała lęk przed śmiercią. Panował absolutny mrok. Ktoś usiadł na posłaniu… Gray poruszył się, ale postać tylko szepnęła: cii, kładąc mu palec na ustach. Bardzo pięknie pachniał ten palec. Potem ten ktoś przesunął agenta na posłaniu. Trochę jęknął. To naprawdę niewygodnie mieć ręce skute z tyłu przez wiele godzin. Nieznajoma — jej kobiecość raczej nie budziła wątpliwości — położyła się obok i delikatnie długimi paluszkami zaczęła rozpinać koszulę więźnia. Uczuł ciepły dotyk wilgotnych ust na szyi i piersiach. I muśnięcia jedwabistych włosów. Kobieta, a może winniśmy powiedzieć dziewczyna, zdaje się, nie przejmowała się niewygodną sytuacją Freda. Skrępowanie mężczyzny wydawało się nawet ją cieszyć, stwarzało bowiem szerokie pole dla jej inwencji. Wszystko odbywało się w absolutnej ciszy. Płaszcz lub szlafrok zsunął się z ciała nocnego gościa. Wilgotne usta dotknęły brzucha Freda. A potem była rozkosz, rozkosz, rozkosz… Mecenas Otto Schmidt coraz gorzej znosił podróże. Patrząc retrospektywnie na swe życie dochodził do wniosku, że po zliczeniu wszystkich dni, których nie spędził w pociągu, samolocie, samochodzie lub na statku, nie uzbierałoby się więcej niż pół roku. Poza dzieciństwem. Ale jak dawno było to dzieciństwo. I jakie? Przykra egzystencja w sierocińcu, los podrzutka bez przyszłości. I owo zadziwiające przedpołudnie, kiedy wezwany przez pedla wszedł do gabinetu dyrektora, w którym oczekiwał go dystyngowany pan o siwiejących włosach i sportowej sylwetce. — Przywitaj swego wuja, Ottonie — powiedział dyrektor tak ciepło, że nieomal sparzył nienawykłego do pieszczot nastolatka. Dopiero po wielu latach dowiedział się, że Stary Pan Altenbach nie był jego wujem, lecz ojcem… i było to ojcostwo dziwne, mało chwalebne, choć nie przypadkowe. W każdym razie był to w jego życiorysie dzień zwrotny — posłano go do dobrej szkoły, później ukończył studia prawnicze… Ale wcześniej przeszedł cały szereg najrozmaitszych badań, których sensu nie potrafił pojąć. Z zawiązanymi oczami musiał zgadywać kolory kart, wybierać asa z rozsypanej koszulkami na wierzch talii, godzinami wpatrywać się w rozmaite przedmioty… Odpowiadać przez sen na pytania, dawać się ważyć, mierzyć, fotografować lub wkładać dłonie do tajemniczych aparatów. Po takich próbach Altenbach nie krył pewnego rozczarowania i mruczał rozmaite zdania w rodzaju: „nie zawsze musi się udać” albo „to jest granica normy”. Z czasem Otto pojął, o co chodziło. I pogodził się ze swoją rolą. Pokochał nową rodzinę i starał się być użyteczny. I był. Właśnie przez swą normalność, uprzejmość przy nawiązywaniu kontaktów z ludźmi mógł przeprowadzić to, co jego krewniakom przychodziło z trudem. Rządził finansami rodziny, bywał łącznikiem, doradcą, czasem kurierem. Ostrożny, skrupulatny, nie był jednak tchórzem. Kiedyś każda podróż wydawała mu się ryzykiem, a każdy człowiek w mundurze detektywem śledzącym jego poczynania. Później oswoił się z myślą, że świat zewnętrzny nic nie wie o ich działalności i najprawdopodobniej nie dowie się, aż przyjdzie czas. Ciekaw był bardzo, czy on sam dotrwa do tego dnia. Stary Pan nie dotrwał. Ale jeśli nawet śmierć miała go zabrać wcześniej, bywały chwile, gdy ogarniała go bezmierna duma granicząca z pychą. On, Otto Schmidt, wychowanek podrzędnego sierocińca, uczestniczył, współtworzył… Ale bywały i chwile zwątpienia, kiedy myśląc o pięćdziesięciu przeszło latach swej służby zastanawiał się, jaki miało to wszystko sens. Czy cel nie był jedynie fantasmagorią, a cała hipoteza naciągniętą mrzonką? Ale akurat dziś nie miał takich wątpliwości. Boeing dotknął płyty lotniska. Autobusy dowiozły ich do terminalu, megafon przypominał, że pasażerowie z Moskwy i Warszawy proszeni są o odbiór bagażu. Pociąg do centrum Zurichu odchodził za parę minut. Wszystko toczyło się normalnie. Mediolańskim ekspresem dotarł do Bellinzony. Po drodze w toalecie wagonu I klasy zrobił test, cóż, nie był pierwszej młodości, w notesie spisał z pamięci wszystkie informacje, przeczytał je jeszcze raz, później kartkę podarł i staranie spożył. Popijając piwo, zakupione u sprzedawcy, który z wózkiem pełnym napojów przemierzał w tę i z powrotem pociąg, pomyślał, że dawno nie przynosił tylu dobrych wiadomości. Oczywiście jego obserwacje powinny zostać potwierdzone badaniami, wszelako… Jakby zląkł się swego optymizmu, potoczył wzrokiem po wagonie. Ludzi siedziało nie więcej niż kilkunastu. Jakieś małżeństwo z dwójką dzieci, para pod oknem zajęta mapą i folderami, ani chybi turyści…. Narzeczem? Nie, sądząc po wzajemnym traktowaniu raczej krewni, tak, chyba brat z siostrą, dalej dwie młode zdrowe dziewczyny, pod oknem ksiądz zaczytany w „New York Harald Tribune” i osiłek o twarzy mopsa. Doktor Schmidt nie cierpiał takich osiłków. Jako człowiek wątły czuł ogromny respekt przed siłą fizyczną i nawet kamerdyner Wolfgang wzbudzał w nim lęk. Wjechali w tunel św. Gotharda. Otto nie lubił tuneli. Przypominało mu to owe lata, gdy za karę wychowawca zamykał go w schowku na szczotki. Schowek nie miał okna i Otto przekonany był, że się udusi. Naraz w pociągu zgasło światło. Ogarnął go strach. Nie wiadomo dlaczego, ale ogarnął. Tym bardziej że zgodnie ze zwyczajem nie nosił ze sobą broni. Światło jednak zaraz rozbłysło. Mecenas rozejrzał się. Rodzeństwo chichotało, dzieci bawiły się, ksiądz na powrót rozłożył amerykański dziennik, tylko „mops” zniknął. Doktor Schmidt nie lubił, jak ktoś znika. Ale ostatecznie jechali szybkim pociągiem w wolnym kraju. Poza tym na osiłka tunel mógł podziałać moczopędnie. Nauka od czasu Freuda zna podobne uwarunkowania. Jednak minął kwadrans, a człowiek nie wracał. Próżno Otto powtarzał sobie, że to nie jego sprawa. Niepokój jak ślimak raz wyszedłszy ze skorupki, nie miał ochoty schować się w niej ponownie. Jedyna pociecha, że wkrótce będą w Bellinzonie, na dworzec wyjedzie Wolfi albo Denni, a przy Wolfgangu prawnik Altenbachów nie bał się nawet diabła. Wjechali na dworzec. Czekających było kilkoro, ale charakterystycznej sylwetki kamerdynera ani śladu. Otto wyszedł na peron, który szybko pustoszał. Prawnik miał nawet ochotę zapytać krępego spoconego Włocha, który zdawał się pożerać wzrokiem rozkład jazdy, czy nie widział rudego olbrzyma, ale nie zwykł zagadywać nieznajomych. Tymczasem z wagonu gramolił się ksiądz, widocznie zaczytał się i omal nie przegapił stacji. Ksiądz był drobny, ale miał ogromny kufer. Aż dziw, że nie nadał go na bagaż. Konduktor pomógł wytaszczyć sakwojaż na peron, po czym pociąg ruszył. Jeśli jechał w nim antypatyczny „mops”, to tym lepiej dla niego i Włochów oczekujących na turystów. Otto odetchnął. — Seniore, czy mógłby mi pan pomóc? — ksiądz zagadał do spoglądającego na zegarek jurysty. — To jest lekkie, tylko okropnie nieporęczne. Ksiądz chwycił za jedno ucho, Schmidt za drugie. Rzeczywiście, pakunek był niezwykle lekki. Wyszli przed dworzec… — To jeszcze parę metrów, zaparkowałem w bocznej uliczce — tłumaczył sługa Boży. W tym samym momencie mężczyzna o twarzy mopsa wyszedł spoza filaru na peronie bagażowym, przeszedł przez tory i znikł gdzieś w dworcowych zabudowaniach, pogwizdując jeden z najnowszych przebojów. Samochodu BMW nie zaparkowano tak blisko, jak ksiądz obiecywał, ale i tak wysiłek był nieduży. — Tu postawimy — powiedział kapłan. — Dziękuję. Wtedy nagle z cienia wyłonił się spocony facet z wąsikiem i po raz nie wiadomo który doktorowi Schmidtowi wydało się, że coś tu nie gra… Kiedy ciało mecenasa znalazło się już w bagażniku, a kufer po misternym złożeniu skurczył się do rozmiarów małej walizeczki, ksiądz wskoczył do wozu, a Carlo nacisnął gaz. — Co z wozem Altenbachów, kto prowadził? — zabrzmiało pytanie. — Denni, ale przydarzyła im się mała awaria po drodze — wyszczerzył się Carlo. Po niezwykłej nocy nastąpił zwyczajny świt. Gray otworzył oczy — na posłaniu obok nie było nawet śladu nieznajomej, ot, jeden blond włos przyczepiony do koca stanowił dowód, że wizyta nie była snem. Do południa przegłodził się nieźle, nikt nie zajrzał ze śniadaniem. O bólu rąk lepiej nie mówić. Dopiero koło dwunastej wszedł Omar, jak zwykle wymachując spluwą. — Szef zaprasza na śniadanie — powiedział. — Mam skakać na skutych nogach? — warknął Fred. — Ja cię zaniosę. Na przykrytym obrusem stole piętrzył się stos bułeczek, owoców, serów. Brak wędlin wskazywał, że Helmut jest jaroszem. — Witam kolegę — albinos skłonił się przed usadzonym na krześle więźniem. — Rozkuj mu ręce, Omar, nie będziemy przecież karmić go jak pisklaka. — Ależ… — cień wahania przebiegł po oliwkowej twarzy. — Powiedziałem. Posiłek spożyli we dwóch. Nigdzie nie było nawet śladu Carla. Nie pojawiła się Christine. Wszystko rekompensowała wyjątkowa uprzejmość Helmuta. — Ludzi jednego fachu winien cechować szacunek — powiedział w pewnym momencie. — Szacunek i uprzejmość, nawet jeśli przypadkowo znajdują się po dwóch różnych stronach lufy. Zresztą mówiono mi, że chce pan dla nas pracować. — Podałem cenę. — Ładna stawka i przyznam, nie zawahałbym się ani na moment, gdyby… Radziłbym spróbować szparagów, wyborne… — Dziękuję. — Pewien kłopot polega na tym, że nie wiem, czy jeszcze potrzebujemy współpracownika. Nawet tak wspaniałego. Sprawy pokomplikowały się… Chociaż, patrząc z naszej strony, mocno się uprościły. Właściciel stawu rybnego nie kupuje sobie wędki. Nieprawdaż? — Gratuluję — odpowiedział nie tracąc apetytu Fred. — Szczerze żałuję, że w naszym pojedynku zabrakło dramaturgii. Ale cóż, życia nie układają scenarzyści filmowi. Głupio pan wpadł, głupio zginie… Proszę spróbować jeszcze tych kabaczków… — Czy zawsze jesteś taki pewien siebie, Helmut? — zapytał nie tracąc zimnej krwi. — O nie… Wtedy, w gabinecie komisarza trząsłem się jak figowy listek na brzuchu wiekowej staruszki. — Blefujesz. Do układanki brakuje ci masy klocków. Nie znasz istoty eksperymentu Altenbachów, nie znasz adresów, kontaktów… — Jeszcze parę godzin. A co powiedziałby pan, mój drogi, na odrobinę dobrego wina? — Jak najchętniej. Rozmowa toczyła się lekko, można rzec, finezyjnie. Omar zachowywał się jak najlepszy kelner. Fred rozważał wprawdzie ewentualność gwałtownego pchnięcia stolika na siedzącego vis–a–vis Helmuta, kiedy Omar będzie odwrócony, ale we właściwym momencie zauważył nieruchomą sylwetkę za oknem pobliskiej szopy. Bez szans. Po posiłku Helmut przeprosił gościa, twierdząc, że wzywają go obowiązki, i Gray znów wylądował w swej celi. Zastanawiał się, jaki nowy sukces mogli odnieść przeciwnicy. Z irytacją myślał też o kolegach z KOMÓRKI. Czy nikogo w centrali nie zaniepokoił brak wiadomości z Tossynii? A może już go skreślono. Przed zapadnięciem zmierzchu jego uwagę zwrócił warkot samochodu i ożywione rozmowy. Dosłyszał wściekły głos Helmuta: — Musieliście tak mocno, mam przez was organizować tu sanatorium… W jakiś kwadrans później drzwi otwarły się gwałtownie. — Przykra wiadomość, mister Gray — powiedział szef albinos. — Będziemy musieli się rozstać. — Wyjeżdża pan — uśmiechnął się Fred. — Właśnie. Pan niestety zostaje. Szczęknęła odbezpieczona broń. Przez głowę agenta przeleciała myśl, że właściwie zawsze ciekawił go proces umierania. Usta jego przybrały drwiący wyraz. Ale terrorysta nie strzelił, opuścił broń. — Nie lubię szlachtować skutych profesjonalistów — burknął. — To jest jak nielojalność we własnym związku zawodowym. Hej, Carlo, mam zadanie dla ciebie… Wszedł spocony południowiec, którego dwa dni temu Fred poznał na dworcu w Bellinzonie. Rola egzekutora wyraźnie sprawiała mu przyjemność. — Kropniesz go, jak odjedziemy, tylko nie zbliżaj się zanadto. Zresztą zostawiam ci Rona. — W otworze drzwi pojawił się mężczyzna o gładko wygolonych policzkach, tym razem bez sutanny i koloratki. — A na nas czas. Zegnaj, Fred! — Do zobaczenia, Helmut. Zawarczały silniki dwóch samochodów. Ron pozostał w drzwiach. Brzydki wyraz wykrzywił usta Carla. — Addio, seniore! — rzekł repetując broń. — Głupio robisz, Carlo. Nie masz szansy ucieczki. Centrala znajdzie cię, nawet gdybyś się zapadł pod ziemię. Od dawna pracowałeś dla nich? — Gówno cię to obchodzi! — Nie dyskutuj z nim, rób swoje — powiedział stojący z boku Ron. — A może ty masz ochotę? — Ty dostałeś rozkaz — fałszywy ksiądz wzruszył ramionami i rozpakował porcję gumy do żucia. — Mógłbym cię wybronić, Carlo — zaczął Gray, ale tamten wybuchnął prostackim śmiechem i uniósł spluwę. — Lepiej rób rachuneczek sumienia, Fred! Ping pang! Tego nikt nie przewidywał. Carlo upuścił broń, chwycił się za pierś i z wyrazem ogromnego zdumienia począł obsuwać się po framudze drzwi. Krew chlustała z wielkiej rany rozwalonej nabojem dużego kalibru. Bang bung! Teraz księżulo — trafiony w ramię — zwinął się jak piskorz i wpadł do środka komórki. Wyciągnął broń, ale Gray, mimo skutych kończyn, był szybszy. Runął na gładko wygolonego i ciałem obalił go na ziemię. A gdy leżeli dysząc, w ostrej smudze dziennego światła pojawił się pistolet. Łup! Fred mógł zsunąć się z trupa. Na progu stała Christine. Christine z szeroko otwartymi oczami i dymiącą bronią w ręku. — Masz kluczyk od kajdanek? — rzucił krótko. Miała. — Czy ktoś pozostał? — padło drugie pytanie. — Dozorca zagrody, ale… — zawahała się. — On też już… — Ty go załatwiłaś. — Helmut! Byli już na podwórku. Potem zbiegli na drogę. — Nie ma żadnego wozu na chodzie? Pokręciła głową. Wrócił do studni i umył ręce. Christine przyglądała mu się w milczeniu. — Dlaczego to zrobiłaś? Milczała. Powtórzył pytanie. Usta jej drżały. I nagle jakby coś w niej pękło, krzyknęła: — Już nie mogłam dłużej — i trzęsąc się od płaczu padła w ramiona agenta. Przygarnął ją delikatnie. Czuł ten sam zapach co w nocy. — Obronisz mnie, obronisz? — pytała łkając. — Oczywiście, Christine. — Oni mają długie ręce. Zawsze się bałam zerwać z nimi, tak się bałam… — Ze mną będziesz bezpieczna. Czy tu jest telefon? — Helmut zniszczył. — A najbliższa osada? — Dwie godziny marszu, może półtorej. — Idziemy — zakomenderował. — Wiesz, dokąd pojechali? — Mówili o „Szarym Domu”. Przyśpieszył kroku. — Skąd ta zmiana, Christine? Wydawało mi się, że jesteś zastępcą Helmuta. Jeszcze wczoraj… — Jestem niezłą aktorką — powiedziała krótko. — A poza tym… musiałam. Po takiej akcji nie zostawia się świadków. Każdy po wykonaniu swej roboty miał być załatwiony. Słyszałam, że Ron miał załatwić Carla, gdy ten skończy z tobą. Potem miał zająć się mną… — Gdzie słyszałaś? Od kogo? — Podsłuchiwałam. Brzmiało prawdopodobnie. Posuwali się szybko, choć nogi Freda po długotrwałym skuciu nie pracowały jak należy. — Wierzysz mi? — spytała dziewczyna. Nie odpowiedział. — Widzisz, nie powiedziałam ci wszystkiego. Jest jeszcze coś. — No! — Podobasz mi się, Fred. Marsz szedł im coraz lepiej. Niestety zapadł zmrok i jakakolwiek droga na skróty nie wchodziła w grę. Ponad wzgórzami jeszcze pewien czas lśniły w świetle majestatyczne, ośnieżone szczyty. Ciągle nie bardzo miał pojęcie, gdzie się znajdują… Naraz schwyciły ich światła. Mocne światła samochodu. Christine krzyknęła. Stali słupka jak zające uwięzione w reflektorowej poświacie. Już miał zamiar pociągnąć dziewczynę i sturlać się z nią do rowu, kiedy spoza reflektorów doleciał go znajomy głos. — Strasznie przepraszam, poruczniku, ale wóz mi nawalił… Widzę jednak, że dał pan sobie radę beze mnie. Podbiegli do samochodu. Za kierownicą siedział tęgi mężczyzna o nalanej twarzy, przypominającej mordkę mopsa. — Dwa samochody minęły mnie jakąś godzinę temu — informował. — Trzeba było pojechać za nimi. — Bałem się o ciebie. Nie mieliśmy żadnych wiadomości, „Kuzyn” szaleje… Ale to nie wszystko. W Bellinzonie UNO–wcy schwytali jakiegoś starucha i wrzucili go do bagażnika. — Mecenasa Schmidta — wyjaśniła Christine. — I dopiero teraz mi o tym mówicie — wybuchnął Gray. — Miałem nie spuszczać z oczu osobnika o pseudonimie Ron, jechał z Zürichu w przebraniu księdza, no i odszukać pana… Chyba zjawiłem się w porę? Fred nie odpowiedział. W ogóle nie lubił rozmów z porucznikiem Burke. Jeśli istnieje niechęć od pierwszego wejrzenia, to właśnie takie uczucie łączyło tych dwóch funkcjonariuszy KOMÓRKI. Poza fachem i paroletnią wspólną pracą była to jedyna rzecz wspólna. Wszystko pozostałe ich dzieliło. Bruke pracował dla KOMÓRKI, albowiem lubił zabijać, Gray — ponieważ ten jeden zawód, w pełni wykorzystujący jego umiejętności, dawał mu odpowiednie środki do życia. Ich rywalizacje pogłębiał fakt, że Fred był zdolny i miał szczęście, a porucznik pracowity, lecz pechowy. Jeśli obaj dostawali do rozgryzienia ten sam problem, wiadomo było, że prędzej rozwikła go szatyn o pociągłej twarzy. Freda kochały kobiety, „mops” musiał wydawać szmal na prostytutki. Jedyną przewagę Burke’a stanowił staż pracy, pracował dla „Kuzyna” znacznie dłużej niż Gray, znał doskonale jego słabostki i nigdy nie omieszkiwał tego wykorzystywać, chociaż ostatnio… Fred pojechał odszukać i nawiązać kontakt z Altenbachami, a on pozostał w odwodzie. Czyżby początek niełaski? Toteż Burke z satysfakcją słuchał o opałach rywala, który gdyby nie nawrócenie Christine, spoczywałby już w parku sztywnych. Agent opowiadał jednak niewiele, mimo całej sympatii do dziewczyny nie zamierzał wtajemniczać jej w szczegóły akcji… Bruke uważał, że trzeba jak najszybciej nawiązać kontakt z centralą, przekazać Christine w pewne ręce, ale spotkał się z natychmiastową kontrą. — Tę akcję zlecono mnie i poprowadzę ją do końca, więc jeśli chcesz w niej uczestniczyć, musisz wykonywać polecenia, Sam. . W mroku nie sposób było dojrzeć twarzy porucznika. A byłby to ciekawy widok. Tymczasem wokół drogi poczęły już rozbłyskiwać pierwsze światełka cywilizowanego świata. Helmut porozstawiał ludzi ze wszystkich stron, tak by z „Szarego Domu” nie prześlizgnęła się nawet mysz. Dodatkowo przy mostku umieścił stanowisko odwodowe, kontrolujące wjazd do doliny, gotowe ogniem z broni automatycznej powstrzymywać ewentualne posiłki. Zresztą, kto mógłby zorganizować odsiecz? Człowiek, który od południa obserwował dom, meldował, że nie zauważył żadnych ruchów, na jedyny kabel telefoniczny nałożono podsłuch, przecięto go zresztą o zmierzchu. Pod główną bramą stanęło dwóch chłopaków z bazukami, gotowych na komendę rozwalić ją w kawałki. Dom Altenbachów swoim zwyczajem tonął w mroku. Helmut zadzwonił. Chwila minęła, zanim w bocznych drzwiach zamajaczyła sylwetka Wolfganga. Giani uniósł się, by go zlikwidować, ale dowódca powstrzymał narwańca ruchem ręki. — Pan Helmut? — zapytał kamerdyner. — Tak — odparł zaskoczony. — Pan Altenbach czeka na pana! Helmut ruszył ku schodkom, Giani znów poderwał się za nim, ale szef powstrzymał go z uśmiechem: — Zaczekać kwadrans, chyba że wystrzelę… Posłuchali z ociąganiem. Wolfgang wprowadził Helmuta do luksusowego patio. Tym razem jednak brakowało w nim zarówno Ernesta, jak i Lizy. Z trzcinowego fotela podniósł się rudawy tłuścioch, Peter. Jak dotąd nikt nie pomyślał o odebraniu broni napastnikowi. — Przykra sprawa z tym Denisem — powiedział Altenbach. — Czy trzeba było od razu go zabijać, zwłaszcza gdy walczy się o lepszy świat? — Macie doskonały wywiad — zauważył Helmut. — Nie mamy wywiadu, po prostu wiemy… — W takim razie nie będę musiał długo się rozwodzić nad celem mojej wizyty. — Rzeczywiście. Domyślamy się, czego od nas chcecie i czego z pewnością nie otrzymacie. — Czyżby? — Tak. Oczywiście wiem, że zaraz padnie informacja: dom jest otoczony, za dwanaście minut… — To jeszcze nie wszystko, wasz mecenas… — Jest w waszych rękach. No, to rzeczywiście jest kłopot, ale nie aż tak duży. Helmut przyjrzał się z podziwem mężczyźnie o wyglądzie zapasionego księżula. — Jest pan odważny, Herr Altenbach. — Przeciwnie, przyjacielu, jestem obrzydliwym tchórzem, tylko wiem, że nie możesz mi nic zrobić. — Doprawdy? — Spróbuj… Tu rozmówca wlepił wzrok w nieproszonego gościa. Patrzył tak, jak wąż potrafi patrzeć na swą ofiarę. Helmut odwrócił oczy i spróbował sięgnąć po broń, jego ręka zdawała się ważyć sto kilo. — Niezłe — wymamrotał. — Długo pan tak może? Zaręczam jednak, że moje aniołki… — Za parę minut rozpoczną szturm? Tym lepiej. To będzie bardzo pożyteczna robota… Choć kosztowna dla Towarzystwa Asekuracyjnego. Sami od pewnego czasu chcieliśmy zlikwidować tę kwaterę. Oho, ale ten Giani się denerwuje, chyba przyśpieszy akcję. — Widzi pan przez ściany? — Helmut nadal nie mógł wykonać ruchu. — Na niezbyt znaczną odległość. Poza tym nie nadużywajmy słowa „widzę”, raczej czuję… Czuję wasze emocje, myśli… Wiem nawet, jak intensywnie kombinuje pan w tej chwili. Niestety, muszę pana rozczarować — w domu nie ma archiwum, dziadek i mama też uprzedzili pańską wizytę i oddalili się… — Przecież dolina jest obstawiona. Od wczoraj! — Po spotkaniu z panem Grayem przewidzieliśmy dalszy rozwój sytuacji. A propos, proszę mu się kłaniać przy najbliższej okazji. — Gray nie żyje — stwierdził terrorysta. — Chyba się pan myli. No nic, mamy mało czasu. Altenbach zrzucił szlafrok, ubrany był w bardzo obcisły dres. Taki sam, jaki miał na sobie Helmut. Podszedł dwa kroki i począł niezwykle uważnie wpatrywać się w twarz terrorysty. Ten nie mógł nawet drgnąć, czuł tylko, jak oblewa się potem. Rzeczywiście, sytuacja zakrawała na koszmar z telewizyjnego horroru. Ktoś inny może próbowałby przekonać sam siebie, że taka rzecz nie może mieć miejsca, ale skamieniały napastnik należał do pragmatyków wierzących w fakty, nawet nieprawdopodobne. Wygląd Petera też daleki był od normalnego, pobladł, jego oczy wydawały się jeszcze bardziej wyłupiaste i naraz stało się coś niesamowitego, twarz poczęła mu się zwężać, włosy zmieniać barwę, znikł podwójny podbródek, sylwetka wyszczuplała. Już wcześniej zdjął okulary w złocistej oprawce i teraz widać było, jak jego ziemiste oczy zmieniają barwę. To ja, on jest mną — przemknęło Helmutowi, który miał wrażenie, że stoi przed lustrem. Tymczasem Altenbach zabrał mu broń, opatulił szlafrokiem i pchnął bezwładnego na fotel. Minął umówiony kwadrans. Gwałtownie huknęły bazuki, zaterkotały serie z automatów. Poleciało szkło, kurz, tynk! Po chwili zwinne sylwetki wypełniły patio. Nikt nie stawiał oporu. Giani rozsypał ludzi po zabudowaniach, a sam stanął przed szefem. — Brać go! — przemieniony Altenbach wskazał na postać w szlafroku. — Jest trochę ogłuszony strachem — dodał pogardliwie. Mój głos, mój głos — coś zawyło w sparaliżowanym Helmucie. — Przeszukać dom? — Reszta uciekła. Archiwum zabrali. Brać go i spływamy… Tu i ówdzie tliły się kotary i sprzęty. W kącie widać było rozlaną plamę tłustej cieczy. Komenderujący cisnął w nią niedopałek papierosa. Buchnął ogień. Dwóch terrorystów wyniosło bezwładnego mężczyznę do samochodu. Tymczasem ogień rozprzestrzeniał się. Wspinał się po kotarach i boazeriach, atakował drewniane meble i podłogi. Nim odjechali, całe wnętrze „Szarego Domu” przypominało krater płynnego ognia. Pół godziny później na miejscu znalazł się Fred, mopsowaty porucznik Burke i Christine. Nie mieli tu nic do roboty, rodowa siedziba Altenbachów płonęła jak pochodnia. Kiedy przybyły pierwsze straże pożarne, nie było już co gasić. Ściany runęły i na miejscu niedawnego zamczyska pozostała nieregularna kupa popiołów i zgliszcz, niczym całun starannie skrywający tajemnicę. Na tym jednak nie skończyła się ani letnia noc, ani bulwersujące wydarzenia. W godzinę po zakończeniu akcji Giani odkrył, że eskortowany więzień to jego własny, nieustraszony dowódca, potwornie wściekły, a zarazem roztrzęsiony. Dotychczasowy szef ulotnił się gdzieś po drodze. Na koniec nieszczęść, kiedy wielki tir, w którym umieszczono dwa wozy dziesięcioosobowej ekipy, dotarł pod umówiony pensjonat, na podjeździe oczekiwał na niego przerażony Omar. Specjalista od każdej roboty dygotał jak listek, bredził coś o cudach i duchach. Z jego słów wynikało, że miał okropny sen, w którym przemożna siła kazała mu rozkuć uwięzionego Schmidta. — Zrobiłeś to? — wycedził Helmut. — Mu… musiałem. Ale to nie koniec, przez ścianę przeniknęła do pokoju postać. — Duch? — Nie, kobieta, drobna, niska, o siwych włosach. Parokrotnie przesunęła ręką nad głową nieprzytomnego mecenasa i ten naraz wstał, kompletnie zdrów, jakby ubyło mu dwadzieścia lat i jakby ostatnią dobę spędził na luksusowych wakacjach, nie zaś w bagażniku BMW. Oddalili się przez drzwi, a ja nie mogłem kiwnąć nawet małym palcem u nogi… Omar spodziewał się tęgiego mordobicia, atoli Helmut ze zrozumieniem pokiwał głową. Przypominał kogoś, komu wyrwano dziesięć zębów. Wysiadł w Lugano i dobrze zrobił, gdyż na przejściu granicznym do Włoch ciężarowy kolos z unowską grupą szturmową otoczył doborowy oddział szwajcarskiej straży granicznej. ROZDZIAŁ X — Jedź na urlop, Fred — pułkownik „Kuzyn” powiedział to zdanie głosem pełnym ciepłej dobroduszności, z typowym dla siebie jowialnym wyrazem twarzy, który tak mylił ludzi postronnych. Nie ufa mi — przemknęło przez myśl agentowi. — Nasza praca nie składa się z samych sukcesów. Czasem trzeba zrobić krok w tył, aby później skoczyć milę do przodu. I nie rób sobie wyrzutów z powodu Carla. Istnieje tysiąc i jeden sposobów kupienia człowieka, nawet jeśli przez wiele lat był wierny… Zresztą mamy i drobne sukcesy — pułkownik mówił jeszcze wolniej, jeszcze łagodniej. — Dzięki twej Christine nakryliśmy kilka lokali, skrytki z bronią, kanał przerzutowy do Francji, drukarnie ulotek. Mamy rysopisy trzech ludzi ze ścisłego kierownictwa, ty rozpoznałeś Helmuta… — To raczej on mnie rozpoznał. A poza tym wszystkie informacje Christine były spóźnione, lokale zostały wcześniej zlikwidowane, przywódcy zapadli się jak pod ziemię, a kiedy dzięki mym wskazówkom zatrzymano na granicy tira z operacyjną dziesiątką z UNO, już nazajutrz wszystkich zwolniono. — A co policja mogła zrobić? Broni przy nich nie znaleziono, nikt nie był notowany. Owszem, usiłowali przekroczyć nielegalnie granicę, ale do kraju, którego są obywatelami. W Szwajcarii nie popełnili żadnego przestępstwa. Na udział w podpaleniu „Szarego Domu” brak dowodów. No i ani jeden nie zdradził ochoty do sypania… Ale nie martw się, postanowiłem zwolnić Christine, to ci umili wypoczynek. — Nie marzę o wypoczynku — sucho rzekł Gray. — Mam też inny pogląd na sytuację. Moim zdaniem nie należy zmieniać planów. Przypuszczam, że Helmut nie zdobył nowych atutów, nie pojmał żadnego z Altenbachów, a „Szary Dom” podpalił z wściekłości. — Pogląd w istocie oryginalny, ale na razie nie do sprawdzenia. Musimy postępować tak, jakby przeciwnik zyskał nad nami przewagę. Wygrał jedną partię. Teraz zaczyna się nowe rozdanie kart. Tobie należy się wypoczynek. Jedź więc gdzieś ze swoją Christine, a ja wezwę cię w odpowiedniej chwili… A propos, masz do niej pełne zaufanie? — Pełne zaufanie mam wyłącznie do siebie. No i do pana naturalnie. Uścisnęli sobie ręce. Pułkownik odprowadził agenta do drzwi. Po dłuższej chwili do gabinetu wsunął się Burke. — Słyszałeś rozmowę? — spytał „Kuzyn”. — Potwierdza tylko moje przypuszczenia, podobnie jak ostatnia, pośmiertna wiadomość od Carla. — Carlo zdradził! — przerwał pułkownik. — Według wersji Graya. Zresztą, jeśli w istocie zdradził, dlaczego właśnie kompani polecili go zlikwidować…? Czyż to wszystko nie układa się w klarowną całość? — Zdajesz sobie sprawę, że stawiasz ogromnie ciężkie zarzuty. — Nie pracuję w ochronce Armii Zbawienia. — Potrzebuję dowodów. — Zawsze słyszałem, że w naszym fachu cień to noc, a podejrzenie wyrok. — On jest bardzo cenny. — Jeśli wierny. Pracując na dwie strony może być groźniejszy od wściekłej tarantuli. — Dlatego dałem mu urlop. Odsunąłem od akcji — „Kuzyn” wykazywał lekkie poirytowanie sytuacją, w której tłumaczył się podwładnemu. Inna sprawa, że hipoteza Burke’a wyglądała prawdopodobnie. — Dostarcz dowodów — powiedział. — Choć częściowych. — Dostarczę. Potem mówili o innych sprawach. Służby KOMÓRKI odtworzyły właśnie trasę przedostatniej podróży mecenasa Schmidta. Ze swego stałego mieszkania w Genewie udał się on do Paryża, gdzie zabawił dwa dni, później znalazł się w Amsterdamie, skąd ruszył ku Helsinkom. Stąd przepłynął promem do Gdańska i udał się do Warszawy. W stolicy Polski przebywał cztery dni, mieszkając w hotelu „Victoria”, później odleciał do Zürichu, aby stamtąd skierować się w pechową podróż do Bellinzony. Również częściowo zostały odtworzone jego zajęcia. W Paryżu odwiedził dwa sierocińce, którym przekazał poważne subsydia, odbył również parę spotkań finansowych, przy czym drugiego dnia agent KOMÓRKI stracił go na parę godzin z oczu. W Amsterdamie spotkał się ze znanym szlifierzem diamentów, zaś w Helsinkach odbył naradę z niejakim Paavo Polkolainem, nauczycielem gimnazjum w tym mieście. Białą plamą pozostawał pobyt w Warszawie — tu nikt go nie śledził, bo wszystko wskazywało, że będzie to tylko szybka przesiadka na Okęciu. Tymczasem pobyt przedłużył się i zanim KOMÓRCE udało się kogoś przerzucić, Otto Schmidt znajdował się już w drodze powrotnej. Najnowsze doniesienia, „Kuzyn” nie uznał za wskazane przekazać ich Grayowi, wskazywały, że mecenas odzyskał wolność. Pytanie, za jaką cenę. Dzwonił do przyjaciółki zamieszkałej w Chur (jego telefon był na nielegalnym podsłuchu), później telefonicznie zamówił bilet na parotygodniowy rejs po Morzu Karaibskim, najwyraźniej również zdecydował się na urlop. Mniej więcej w tym samym czasie w mieszkaniu przy Goethestrasse, należącym do cenionego w Monachium antykwariusza, spotkało się trzech ludzi. Jednego z nich zdążyliśmy poznać, choć teraz nie byłoby to łatwe: ufarbował bowiem włosy, a szkła kontaktowe zakryły czerwone oczy albinosa… O drugim natomiast mogliśmy trochę słyszeć — nazwisko Maksa od 1969 roku wracało często na łamy prasy. Ów uczeń Marcusa, kontrowersyjny w swych poglądach na jednostkę, własność i państwo, lubił przebywać w gronie postępowych intelektualistów, sygnować rozmaite apele lub pisywać artykuły. Nigdy nie znaleziono dowodów na czynne zaangażowanie się Maksa po stronie przemocy. W swych wypowiedziach starał się zajmować pozycję arbitra, a jego tezy zawsze były wystarczająco ogólne, aby nie podpadać pod termin przestępczej inspiracji. Oczywiście, dopóki Maks jawnie działał w RFN, miał tam swych stałych opiekunów. Później jednak znikł im z oczu, ponoć gdzieś w Trzecim Świecie służył światłą radą jakiemuś uszczęśliwiaczowi swych poddanych, gdy jednak eksperymenty przekroczyły cierpliwość nawet pokornej miejscowej ludności i grunt począł płonąć mu pod nogami, teoretyk dał nogę. Nikt w tym lekko szpakowatym panu o gładko wygolonej twarzy i z holenderskim paszportem nie domyśliłby się brodatego proroka lat sześćdziesiątych. O ile jednak Maks miał wygląd maklera giełdowego lub uprzejmego pracownika administracji, zaś Helmut mimo charakteryzacji uosabiał człowieka czynu, trzeci z dżentelmenów wydawał się co najmniej postacią groteskową. Chudy, o nerwowych, kościstych rękach, w okularach ledwo trzymających się szpiczastego nosa, przypominał karykaturę dziewiętnastowiecznego belfra albo roztargnionego naukowca z komiksu. Nie był ani jednym, ani drugim. Nie figurował w kartotekach Interpolu ani w najbardziej tajnych aktach KOMÓRKI. Nikt nie wiedział, skąd się wziął i komu naprawdę służył. Ale był szefem grupy UNO i w szczupłym gronie bossów terrorystycznego undergroundu uważany był za niekwestionowaną wielkość. Trudno byłoby nawet określić jego narodowość, mimo że współpracownicy zwracali się do niego z francuska Henri… Zasady ideologii proponowanej przez grupę UNO nie należały do skomplikowanych: podciąć korzenie tego, co i tak zmurszało, sprawić, by nastał chaos, a potem… Na temat „potem” istniały już rozmaite koncepcje i wyobrażenia. Ogólniki: równość, mądrość, porządek zastępowały bardziej szczegółowe projekty. Helmut, który traktował rzecz cynicznie, podejrzewał nawet, że w trakcie długiego marszu, jaki przeszli twórcy ideologii i jej wyznawcy, zapomniano, o co na początku szło, ale maszerować można było tylko do przodu. Helmut skończył opowiadać. Jeszcze na wstępie zastrzegł, że jego relacja zabrzmi z pewnością niewiarygodnie i że spodziewa się wszystkiego z wyjątkiem pochwał. Rzeczywiście, zapadła cisza. — Taaak — odezwał się wreszcie Henri. — Interesujące, ale brałem to pod uwagę. Hipnoza, telepatia, telekineza i na dodatek ten swoisty mimetyzm czy raczej antropologiczny kameleonizm, ciekawe… — Ten człowiek naprawdę upodobnił się do mnie… Zresztą, teraz już nie wiem, może doświadczyłem szalenie mocnej sugestii? Nie, to jednak nie mogła być sugestia, skoro moi ludzie spełniali jego polecenia, biorąc go za mnie. Bez cienia wątpliwości. Niesłychane! — Słyszałem kiedyś o podobnym zjawisku — wtrącił nagle Maks. — W latach dwudziestych żyła na Hawajach rodzina ludzi — kameleonów, tubylców półkrwi. Tworzyli rodzaj bractwa, swe praktyki demonstrowali tylko niektórym wybranym turystom, odbierając przysięgę o zapewnieniu dyskrecji… No, nie wszyscy jej dotrzymywali. Przeistaczanie się cudzej twarzy we własną wywoływało podobno szok — przerwał, obserwując, jakie wrażenie jego erudycja sprawia na słuchaczach, a następnie dodał: — To wszystko układa się w logiczną całość. Pozwólcie, zajrzę do notatek. Mam! 15 czerwca 1921 roku zarejestrowano ciekawe zdarzenie. Do szefa policji w Honolulu zgłosił się jeden z magików, twierdząc, że grupa turystów uprowadziła jego córkę, najzdolniejszą spośród „kameleonek”. Utrzymywał, że już wcześniej jakiś Niemiec, zachwycony popisami, proponował Elizie kontrakt na wyjazd do Europy… A gdy rodzina gwałtownie się sprzeciwiła, po prostu uprowadził dziewczynę… Wysłanie listów gończych wstrzymała wiadomość nadesłana przez Elizę, w której informowała o zawarciu małżeństwa z panem Horsteinem (była pełnoletnia). Do przepraszającego pisma dołączona była kopia zawartego aktu. Inna sprawa, że po tym wydarzeniu słuch o dziewczynie zaginął. Nigdy publicznie nie wystąpiła w Europie… — A zatem? — zapytał Henri. — Moja hipoteza brzmi: Eliza to babka Petera Altenbacha, a matka Lizy Altenbach… Helmut z namysłem zmarszczył brwi. — Sądzisz więc…! — Tak sądzę. Przyszła pora, by w naszej relacji, poszarpanej i dygresyjnej jak wybrzeża Norwegii, wrócić do początku. Potwierdzić domysły Czytelników i udostępnić klucz do zagadki, a mianowicie „Pamiętnik Karla Wallenhofa”. Nie postąpimy w tym wypadku zgodnie z chronologią, dokument ów bowiem wpadł w ręce jednego z bohaterów znacznie później, a opinia publiczna w całości nie poznała go nigdy, atoli nie chcąc przetrzymywać Państwa w stanie półmrocznej ciekawości, rzućmy wreszcie strugę światła na fakty, dotąd poznawane jedynie w okruchach. Wybór zapisków Karla Wallenhofa vel Altenbacha (…) Chociaż każdy twierdzi, że pisze dla siebie, nie mam zamiaru grzeszyć nadmiarem skromności twierdząc, iż piszę jedynie dla własnej przyjemności lub w najlepszym wypadku dla paru potomków. Nie, żywię mocną nadzieję, że gdy (metaforycznie rzecz ujmując) dotrzemy do brzegu, choć mnie zapewne wśród żeglarzy już nie będzie, owe zapiski czytane będą przez wielu z równym zainteresowaniem, z jakim czytano by „Dziennik pokładowy Noego”, „Kronikę dinozaurów” czy (tout proportion gardez) „Wspomnienia Pana Boga”. Nie zamierzam się ani usprawiedliwiać, ani chwalić, ale o paru faktach zamilczeć nie mogę, choćby po to, żeby zaspokoić ciekawość potomnych, ciekawość, kto wie, czy nie najbardziej ludzką z ludzkich cech. Żałuję, że nie prowadziłem systematycznego dziennika, dziś bowiem, acz wiek nie mąci jeszcze mej pamięci, łatwiej mi przywoływać fakty, niż przypominać własne myśli, nadzieje, pragnienia z owych czasów. Perspektywa służy narracji, szkodzi psychologii. Choć o ileż bardziej mogę rozumieć własne rozterki, kiedy dziś znam dorobek Freuda — kilkadziesiąt lat historii XX wieku powiedziało o człowieku więcej niż poprzednich kilkadziesiąt stuleci. (…) Urodziłem się 11 października roku 1874 w rodzinie tyle czcigodnej, co nie wyróżniającej się spośród przedstawicieli tytułowanej śmietanki. Wzmianki warte jest jedynie żydowskie pochodzenie mojej matki — ale przy swej fortunie mogłaby być nawet Murzynką — oraz fakt, niechętnie wspominany w rodzinie, spalenia za czary jednej z mych prababek. Trzeba tu uczciwie stwierdzić, że w ciągu dwudziestu pierwszych lat mego życia ojciec pomnożył pieniądze mojej matki. Aliści mnie to wówczas nie interesowało — podróżowałem, studiowałem na elitarnych uczelniach, oceniany przez wszystkich jako dziecko szczęścia. Czy czegoś pragnąłem? Chyba głównie pożerała mnie żądza sławy, przy czym mając wiele zainteresowań nie bardzo wiedziałem, której z dyscyplin się poświęcić — czy reformować zmurszały gmach medycyny, czy na nowo interpretować historię? Wszystko przychodziło mi zbyt łatwo. Wcześnie poznałem swe umiejętności paranormalne, już w szkole potrafiłem siłą woli zmieniać myśli nauczyciela… Jednak te zdolności starałem się ukrywać, a czasami nawet się ich bałem. Dziś dochodzę do wniosku, że owa pogoń za sławą wynikała z kompleksów. Spytacie, jakim prawem taki osobnik jak ja, zdolny, przystojny, zamożny, może mieć kompleksy? A jednak miałem — zawsze byłem sam, rodzice nie interesowali się mną, zajęci robieniem pieniędzy nie obdarzali choćby gramem czułości… A purytańskie wychowanie wpoiło mi rezerwę wobec kobiet. Pierwsze doświadczenie erotyczne ze starszawą pokojówką przerodziło się we wstręt. Później z tego wyrosłem, ale tak naprawdę nigdy nie zaznałem szczęścia. Kobiety na mej drodze dzieliły się na sprzedajne lub niedostępne. Owszem, zakochałem się w córce jednego z mych angielskich nauczycieli, chciałem się nawet żenić. Wówczas ojciec wpadł w furię. Elisabeth mogła mieć wszystkie przymioty tego świata, ale brakowało jej jednego — pieniędzy. A w tym czasie musiałem być posłuszny. Zapytacie, czemu nie zahipnotyzowałem ojca i nie wymusiłem zgody? Wówczas nie przyszło mi to nawet do głowy. Tak więc może pragnienie dokonania rzeczy niezwykłych wynikało z potrzeby rekompensaty? (…) W połowie roku 1897 los zetknął mnie z Herbertem Dunstallem, archeologiem — amatorem. Przed paru laty spotkaliśmy się gdzieś przelotnie. Dunstall, marząc o sławie Schliemanna lub Champolliona, organizował wyprawę w poszukiwaniu legendarnej siedziby greckich bogów. Utrzymywał, że posiada dane, iż siedziba taka istnieje. Śmiejąc się z jego koncepcji, wyraziłem jednak chęć wzięcia udziału w ekspedycji. Śmierć matki sprawiła, że niewiele łączyło mnie z rodową siedzibą Wallenhofów, z wiecznie narzekającym na zdrowie ojcem, z żeglującym po placówkach dyplomatycznych stryjem… Nowe artykuły, towarzyskie kontakty, a nade wszystko telepatyczne zdolności przydatne w grach hazardowych sprawiały, że nie miałem większych problemów finansowych. Zresztą grywałem nie za często, bo cóż za przyjemność dla dżentelmena grać w pokera i wiedzieć, co mają w ręku partnerzy, jaka jest zakryta karta? Potrafiłem też zatrzymać wirującą kulę ruletki w dowolnym dołeczku. (…) W Salonikach do naszej szczupłej wyprawy dołączył doktor Peter Schultz. Obok zdolnych, ale jednak dyletantów, potrzebny był chociaż jeden naukowiec z prawdziwego zdarzenia. Przyznam się, że nie od razu go wtajemniczyliśmy. Dyskrecja należała do głównych warunków, jakie postawiłem, przystępując do przedsięwzięcia. Ogłoszenie, że idziemy szukać Zeusa, zwłaszcza przy niepowodzeniu, naraziłoby nas na żarty i drwiny, tak naukowców, jak i czytelników wielonakładowych pism. Z drugiej zaś strony należało wykluczyć ewentualność, że w razie powodzenia ktoś zechce nas ubiec. (…) (Przebieg wyprawy przytoczyliśmy wg relacji doktora Schultza w pierwszej części powieści. Tu zaznaczamy, że nie ma zasadniczej rozbieżności obu wersji.) Jeszcze nie opadły ostatnie okruchy lawiny, na zawsze chyba kryjącej pałace Bogów, kiedy mózg mój zaczął pracować ze wzmożoną szybkością. Motorem spekulacji była brzydka cecha — chciwość sławy. I dlatego kiedy Schultz lamentował, obwiniając się odpowiedzialnością za śmierć sir Herberta, wymogłem na nim przysięgę zachowania w tajemnicy całej wyprawy do czasu, gdy ja pierwszy opublikuję sprawozdanie. Przysiągł. Przez dwa miesiące w hoteliku w Stambule Schultz ślęczał nad złotymi tabliczkami. Najpierw z części słownikowej opanował alfabet Niebieskich (starszy od jakiegokolwiek ze znanych, łącznie ze słynnym dyskiem z Faistos). Był to alfabet prosty, pojęciowy, a zarazem tak precyzyjny, że aż dziw bierze, iż nie przyjął się wśród ludzi. Był czymś pośrednim między hieroglifami a literami. Oddawał bowiem nie tylko rzeczywistą wartość wyrazu, ale i jego zabarwienie emocjonalne. Wkrótce poznaliśmy pamiętnik Ateny III — ostatniej z bezpośrednich potomkiń Uranosa — Urra — Przybysza z Gwiazd. (…) W trakcie pracy doktor Schultz parokrotnie dostawał z podniecenia wysokiej gorączki. W malignie improwizował sceny z przeszłości, wręcz emanował obrazami z czasów Bogów i wtedy zdawało mi się, że i ja uczestniczę w owych Gigantomachiach, pracach Heraklesowych czy poszukiwaniach Złotego Runa… Chociaż ja moje złote runo miałem przed sobą. Za każdym razem bredzenie Petera kończyły się wspomnieniem lawiny i śmierci angielskiego arystokraty. Kiedy archeolog wreszcie doszedł do siebie, wspomniałem, że policja turecka przesłuchiwała mnie na temat losów Dunstalla. Schultz pobladł. — I co pan odpowiedział? — wyszeptał. — Stwierdziłem, że sir Herbert odłączył się od nas w trakcie zwiedzania Olimpu i samotnie ruszył w góry. Czekaliśmy na niego długo, później szukaliśmy go, ale bez rezultatów. Na wymizerowanej twarzy pojawiła się ulga. — Niech panu Bóg wynagrodzi. I wtedy powtórnie zażądałem przysięgi. Niech da słowo, że o naszej wyprawie nikt nie dowie się przed upływem trzydziestu lat. Przysiągł niespodziewanie chętnie. Czy już wówczas miałem plan? Koncepcja pojawiła się jak błyskawica. Zresztą naprawdę tej nocy, kiedy Schultz leżał nieprzytomny, trawiony gorączką, nad Stambułem, niegdysiejszym Konstantynopolem czy jeszcze dawniejszym Bizancjum, przetaczała się burza. Stałem w oknie, gdy wyładowania elektryczne krajały niebo wycinając z mroku wieżyczki minaretów słynnej świątyni Mądrości Bożej, obecnie meczetu, i dumałem nad przemijaniem i znikomością człowieka wobec sił natury. Z tabliczek przeczytałem dość wiele, by wiedzieć, że człowiek dzisiejszy jest potomkiem prymitywnych hominidów (uszlachetnionych przez Uciekinierów z Gwiazd) z maleńkim dodatkiem boskiego genu, ową kropelką krwi Uranosa, z której zrodziły się nie tyle, jak chciała mitologia, Erynie, lecz ludzki Geniusz. Pomyślałem też, że z niepojętych wyroków losu trafiali się ciągle ludzie mający tej krwi trochę więcej, a zdarzały się wyjątki, jak Leonardo da Vinci, Paracelsus, Caligiostro (jeśli nie wszystko, co o nim mówią, jest baśnią) i że chyba ja sam jestem w większym stopniu prawnuczkiem Kronosa niż jęczący przez sen Schultz. Ale dlaczego? Przysłowiowa błyskawica, która spopieliła jakieś zabudowania po drugiej stronie Złotego Rogu, przyszła w porę. Nie pamiętam już dlaczego, ale przypomniała mi okres w czasie studiów, kiedy pasjonowałem się biologią. Znałem trochę zagadnienia dziedziczności, coraz dokładniej wyjaśniane, od kiedy czeski zakonnik Mendl dokonał swoich odkryć. I pomyślałem, że podobnie jak wśród potomków białego i czarnego królika, które są przeważnie szare, pojawia się nagle jeden aksamitnie czarny, tak i wśród ludzi co jakiś czas znajduje się osobnik z dużą ilością cech Boskiego Przodka… Burza przesunęła się już poza Bosfor, ulice zalały potoki dżdżu, likwidując jakąkolwiek widoczność, a ja nadal nie odchodziłem od okna. Myśląc intensywnie przypomniałem sobie jeszcze artykulik w jakimś piśmie dla hodowców bydła, którego autor dowodził, że istnieje metoda pozwalająca na restaurację zaginionego gatunku zwierząt. Chodziło konkretnie o tura, którego ostatni egzemplarz padł z początkiem XVI czy też XVII wieku w Polsce. „Istnieje — pisał ów autor — zwłaszcza na terenach Białej Rusi, znaczna liczba krów o większej ilości pierwiastka turzego niż u innych. Zapewne wynika to z zachodzących w przeszłości krzyżówek zwierząt domowych z dzikimi pobratymcami. Gdyby udało nam się wybrać najbardziej turze egzemplarze spośród tamtejszego bydła, a następnie krzyżować je między sobą, po latach otrzymalibyśmy egzemplarze niewiele lub zgoła niczym nie różniące się od monumentalnych przodków, stanowiących ozdobę dziewiczych puszcz Germanii.” Odchodząc od okna miałem już gotową koncepcję. (…) Dlaczego nie opublikowałem mego pomysłu? Zali nie ogłoszono by mnie szaleńcem? W końcu nie mogłem zaprosić żadnej komisji na Olimp. A złote tabliczki…? Niestety, prześladował mnie pech. Któregoś dnia wybrałem się z ciągle chorym Schultzem do medyka z ambasady angielskiej. Po powrocie zastaliśmy drzwi wyłamane, szafy otwarte, papiery w nieładzie… Po tabliczkach ani śladu. Myśląc o bogach nie wzięliśmy pod uwagę zwykłych złodziei. Być może moje dzieci potrafiłyby przewidzieć taki obrót rzeczy, aleja nie umiałem jeszcze antycypować przyszłości. Mych talentów starczyło wszakże na wytropienie złodzieja, na obezwładnienie go, a następnie na odkrycie złotnika — pasera. Niestety, zjawiłem się u niego w momencie, kiedy ostatnia porcja dokumentów ginęła w rozgrzanym tyglu. Ocalały jedynie cztery płytki z tekstem boskiego przesłania… I to akurat opisujące ogólnie znane sceny z mitologii. Przedstawiając koncepcję podpartą czterema tabliczkami, naraziłbym się na oskarżenie o fałszerstwo. Tabliczki ogłoszono by falsyfikatami. Świadectwo znerwicowanego Schultza nie miało większej wartości. A moja koncepcja…? Uszami duszy słyszałem już nagonkę ze wszystkich stron, od Kościoła poczynając, na naukowcach humanistach i socjalistach kończąc. Zresztą i ja sam nie miałem żadnej pewności, czy mój plan ma szansę powodzenia. Jednak gdyby się udał — zaćmiłby wszystkich naukowców na przestrzeni dziejów, przewróciłbym cały gmach wiedzy i ustawił go na własnych podstawach, a przede wszystkim dostarczyłbym ludzkości genialnych przewodników, którzy mogliby ją poprowadzić we właściwym kierunku.(…) Jak chciałem dokonać tego dzieła? Jeszcze w Stambule dopadł mnie telegram zawiadamiający o śmierci ojca. Z dnia na dzień stałem się bardzo bogaty. I co najważniejsze — niezależny. Los mi sprzyjał. Rozstałem się z wracającym do zdrowia Schultzem, jak się później okazało na zawsze.(…) Idea nie jest jeszcze planem. Nawet mając pieniądze, wydawałem się samemu sobie szaleńczym podróżnikiem, rozpoczynającym wspinaczkę na szczyt milionkroć wyższy niż Mont Blanc. A czy mogłem komukolwiek zaufać? Wiedziałem, że jeśli przedsięwzięcie miało się powieść, winienem zachowywać jak najściślejszą tajemnicę. I od czego wypadało zacząć? Zakładając, że istnieją na świecie ludzie z nadwyżką świętego genu, nie miałem pomysłu, jak ich szukać. Wróciłem do Wiednia. Towarzyszył mi młody Grek — obdarzyłem go z racji postury mitologicznym mianem Ajaksa. Służył u mnie jeszcze w Stambule i cokolwiek go poturbowano, gdy bronił mego apartamentu przed złodziejami. Inteligencja szła u niego w parze z zabobon — nością. Pochodził z jakiejś zapadłej dziury pod górą Athos i bez zastrzeżeń uwierzył, że jestem wysłańcem Niebios. Udowodniwszy mu, że czytam w jego myślach, i zaimponowawszy paroma prostymi sztukami, zyskałem wiernego pomocnika. Dobrym pomysłem okazało się zaangażowanie czterech studentów, którym zleciłem pracę o charakterze detektywistycznym. Z roczników gazet, plotek w kronikach towarzyskich, ciekawostek policyjnych mieli wyszukać dla mnie wszelkie informacje o zjawiskach dziwnych, paranormalnych, o ludziach nadzwyczajnie uzdolnionych. Zawarłem też znajomość z kilkoma młodymi arystokratami, którzy wprowadzili mnie w sfery okultystów i spirytystów, wirujących stolików i dziwacznych, często nieobyczajnych obrzędów. Później wprowadzono mnie do Loży Masońskiej. I nic! Po paru miesiącach prób zacząłem wątpić. Kartoteki puchły od danych, a ich weryfikacja postępowała diablo powoli. Oczywiście nikt z moich pracowników nie wiedział, komu służy i w jakim celu zbiera informacje. Ajaks płacił im wystarczająco dużo, by nie zadawali pytań. Przez ten czas objawił mi się prawdziwy smutek czarnej magii. Co rusz demaskowałem tanie hochsztaplerstwo, nieudolne szarlataństwo, rzekomi cudotwórcy okazywali się zwykłymi oszustami, jasnowidze tęgimi cwaniakami, cudowne media podrzędnymi aktorkami. Bardzo rzadko zmuszony byłem jakiś przypadek poddawać drugiej weryfikacji. Zaczynałem tracić nadzieję. Po dokładniejszym badaniu zawsze spod cienkiej warstewki tajemnicy wyzierał banał… Moja reputacja stawała się coraz bardziej opłakana. Stryj ambasador słał ze swej placówki upominające listy. Nie odpisywałem. Może popadłem w obłęd, może owładnęła mną tylko idée fixe. Brakowało dowodów, ale wierzyłem. Oprócz prasy kontynentalnej zleciłem śledzenie gazet amerykańskich. Wreszcie w noc zamykającą rok 1898 udało się dokonać niewielkiego postępu. W Wiedniu bawił pewien niezwykle uzdolniony człowiek, w którego talencie dostrzegałem coś metafizycznego, nie podaję bliższych szczegółów, postać jego jest zbyt znana w kulturze europejskiej i obawiam się, że powiedziawszy słowo za dużo, naraziłbym na szwank swoją opinię człowieka dyskretnego. Doprowadziłem do tego, że zaproszono go na bal, na którym znalazła się wybrana wcześniej przeze mnie kobieta — o jej intuicji sporo wiedziałem, mimo że nie demonstrowała swych talentów publicznie. Reżyserią hipnotyczną władałem w znikomym stopniu, aliści udało mi się tak skonstruować sytuację, że już tej samej nocy w powozie doszło między nimi do zbliżenia… Później spotykali się jeszcze przez kilka tygodni. Powiedziałem A, musiałem powiedzieć B. Jeszcze w czasach młodości natrafiłem na ustronną osadę w alpejskiej dolinie. Wymarzone miejsce, w którym człowiek pragnący spokoju mógł zaszyć się przed światem. Postanowiłem zamieszkać tam na stałe. Postarałem się o metrykę na nazwisko Karl Altenbach. Powoli wyprzedałem majątek, akcje, zabezpieczając gotówkę spakowałem i ukryłem srebra, biżuterię, kolekcję broni. Na co jeszcze czekałem? Na potwierdzenie. 13 lutego pani X złożyła wizytę znanemu lekarzowi. Nie trzeba być telepatą, aby odgadnąć przebieg wizyty. Tego samego dnia obsypała czułościami zaniedbywanego męża. A zatem była w ciąży i wszystko wskazywało, że nie usunie płodu, tylko wmówi małżonkowi wcześniaka… Oczywiście nie miałem pewności, czy dziecko będzie krokiem w stronę Uranosa (bis), ale postanowiłem iść dalej. Moje zniknięcie musiało wyglądać prawdopodobnie. Przez noc piłem w podmiejskich spelunkach, byli świadkowie, którzy mogli zeznać, że nieomal wdałem się w bójkę z osobnikami o wyglądzie kryminalistów. Nazajutrz jak zwykle spotkałem się z wiedeńskimi przyjaciółmi, po kawie wyszliśmy na Ring. Już nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy. W pewnym momencie przypomniałem sobie, że zostawiłem w cukierni swoją ulubioną laseczkę. Prosiłem, żeby szli naprzód, a ja dołączę. Dzień był wymarzony na spacery, słoneczny. Nie żegnając się, zawróciłem. Oczywiście nie do cukierni. Po drodze znajdowała się publiczna toaleta. Na zegarku miałem dokładnie dwunastą. Drzwi pierwszej kabiny otworzyły się, wsunąłem się do środka. Czekał tam mój Ajaks. Przystąpiliśmy do dzieła. Brzytwą ściąłem wąsy. Zamiast nich pojawiła się siwa bródka, okulary i równie siwa czupryna, barwnik nadał policzkom odcień rumianej starości. U podstawy nosa wykiełkowała dorodna brodawka. Zmieniłem krawat, a płaszcz odwrócony na drugą stronę nabrał dzięki swej kracie angielskiego charakteru, całości dopełniła torba podróżna i pasujące do niej kamaszki. Wyjrzałem pierwszy, a ponieważ przedsionek był pusty, wyszedł również i Grek. W czasie gdy wolno mył ręce, znalazłem się na Ringu. Po paru minutach nieomal otarłem się o grupę rozprawiających przyjaciół. Jonami co chwilę oglądał się, czy nie nadchodzę. Na moment uczułem bolesne ukłucie, zrobiło mi się nawet żal tego wszystkiego, co tracę na zawsze, niezależnie od tego, czy mój eksperyment się powiedzie, czy też nie. Ale później, gdy wskoczyłem do fiakra i powiedziałem „na dworzec”, każdy przebyty metr upewniał mnie, że słusznie uczyniłem.(…) Mówiłem już, że zrazu moje umiejętności parapsychologiczne nie wydawały się wielkie, ale ćwiczeniami, a nade wszystko trenowaniem koncentracji, stale poszerzałem pole swoich możliwości.(…) Nie wspomniałem dotąd o naukowej podbudowie mej teorii. Dowodów miałem trochę, a potwierdzenie urańskiego pochodzenia ludzi można znaleźć nawet w obyczajach. Choćby małżeństwa władców. Czyż w antymezaliansowej formule nie trwała zakodowana zasada ochrony krwi boskiej przed dalszym rozcieńczeniem? A małżeństwa między rodzeństwem wśród faraonów?! Nie mając materialnych dowodów, mogłem tylko przypuszczać, że i na innych kontynentach, gdzie w świetle informacji z tabliczek również lądowali Przybysze, także dochodziło do krzyżówek — wskazywałyby na to tamtejsze mity: chińscy lub japońscy Synowie Nieba, legenda o Krisznie. A Budda, czyż on nie był typowym okazem mutanta? Kto wie — zastanawiałem się — czy krzyżówki najbardziej niebiańskich Europejczyków z najbardziej kosmicznymi Azjatami, potomkami Majów czy polinezyjskich Synów Słońca nie przyczyniłyby się do przyszłego „odcedzenia” z ludzkiej gromady przeciętniaków człowieka na Wszechświatową Miarę? (…) i marca znalazłem się na promie z Calais do Dover — miałem paru kandydatów do zweryfikowania w Anglii i pragnąłem zatrzymać się tam na dłużej. Po moich dokumentach sądząc, nazywałem się wówczas Oskar Mayer i byłem lekarzem praktykującym w Salzburgu. Właśnie wtedy zdarzył się niezwykły przypadek, uświadamiający, że ponad płaszczyzną racjonalizmu istnieje sprawcza siła, kierująca naszym losem. Morze srożyło się burzliwie, uszedłem tedy do mej kabiny, by odpocząć przez chwilę, kiedy ogarnęło mnie trudne do opisania uczucie. Tak jakby obok mej świadomości, zasklepionej w sobie jak kokos, kołatał mały, przestraszony orzeszek… Uniosłem się na łokciu, kabina była pusta. Znów przymknąłem oczy. Wrażenie trwało. — Nie bój się — powiedziało moje wewnętrzne ja do przerażonego intruza. Fluidy znikły. To znaczy uczułem, jakby czyjaś świadomość spłoszyła się, przysiadła w jakimś kącie, zdumiona mą obecnością. Zapewne zadawała sobie pytanie, kiedy odejdę. Postanowiłem wyjść naprzeciw. — Nie bój się. Nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo. Brak reakcji. Może tylko ledwie wyczuwalne drżenie. — Jestem przyjacielem, mogę pomóc… — Nikt mi nie może już pomóc — zaszeptały machinalnie czyjeś bioprądy. — Odejdź, zostaw mnie w spokoju, chcę umrzeć… Nie pozwoliłem się odtrącić, nie dawałem oddalić się obcej świadomości. — Kim jesteś? — pytałem. Nic. — Musisz mieć ogromne zdolności telepatyczne, od dawna szukałem kogoś takiego jak ty. Odezwij się, proszę. Ale tajemnicza istota zasklepiła się już w sobie, otoczona murem samokontroli i po chwili nie potrafiłem nawet stwierdzić, czy mój „rozmówca” znajduje się na statku, czy na oddalającym się lądzie. Wyszedłem na pokład, mimo złej pogody sporo ludzi zgromadziło się przy relingach, obserwując znikający brzeg Francji, zła widoczność rychło uniemożliwiła im tę rozrywkę. Przesuwałem się wśród tłumu z maksymalnie napiętymi zmysłami, owszem, łapałem ich fluidy, poznawałem prymitywne umeblowanie móżdżków, ale nigdzie ani śladu tajemniczego nadawcy. I naraz targnął mną dojmujący ból. Spadła osłona, fluidy krzyczały: — Nie bij mnie, nie bij! Ratunku! Byłem gdzieś bardzo blisko. Raptem otworzyły się jakieś drzwi, prowadzące do podlejszych kabin, i wyskoczył z nich dziwaczny, czerwony na gębie, mocno zdyszany mężczyzna. Podbiegł do oficera. — Lekarza! Trzeba szybko lekarza… — Jestem lekarzem — uznałem za stosowne wtrącić się. Mężczyzna łypnął na mnie podejrzliwie krwistym okiem. — Czyżby? — Doktor Oskar Mayer z Salzburga — przedstawiłem się. — Chodź pan ze mną. Zeszliśmy do kabiny. Obok łóżka leżała młoda, szaro ubrana kobieta z przymkniętymi oczami. — Czy żyje? — dopytywał się grubas. Nie musiałem badać, wiedziałem, że żyje. — Zemdlała — stwierdziłem. — Przenieśmy ją na łóżko. Posapując spełnił moje życzenie. Mimo zabiedzenia i chudości dziewczyna, najwyżej dziewiętnastoletnia, była ładna, jej skóra miała piękny odcień właściwy dla mieszańców z przewagą białej krwi lub Kreolów od wieków mieszkających w koloniach. — Może zechciałby pan wyjść — powiedziałem. — Muszę chorą zbadać. W oczach czerwonogębego pojawiły się chytre błyski. — Jestem jej prawnym opiekunem, zostanę. Wzruszyłem ramionami. Chwila minęła i dziewczyna odzyskała przytomność. I choć milczała, nasze myśli natychmiast nawiązały kontakt. — To ty? — płynęło pytanie z głębi jej ciemnych jak kulki agatu oczu. — Ja, pomogę ci! — Mnie nie można pomóc. Mierząc puls i osłuchując dostrzegłem parę świeżych i wiele dawniejszych pręg na skórze. Najwidoczniej „opiekun” katował biedną dziewczynę… — Starczy tego badania — warknął w pewnym momencie grubas. — Jeśli potrzebne są jakieś lekarstwa, napiszcie receptę. — Chciałbym jeszcze raz zbadać panią w Londynie, obawiam się, że… — W Londynie mamy swoich lekarzy — przerwano mi niegrzecznie. Miałem ochotę zdzielić w pysk hultaja, ale powstrzymał mnie błagalny wzrok dziewczyny. Napisałem receptę i wyszedłem. Nie straciłem jednak myślowego kontaktu. Zanim dopłynęliśmy do Dover, wiedziałem już o Sarze bardzo wiele. Urodziła się na farmie wśród pól Środkowego Zachodu. Jej matką była niemłoda już Metyska, ojcem europejski podróżnik, który spędzał noc u przypadkowo napotkanego farmera, uważającego, że najlepiej dowiedzie swej gościnności ścieląc mu łóżko z tubylczą pięk — notką. Podróżnik, wybitny intelektualista, w swych wspomnieniach nie nadmienił o tym krótkim popasie, a opuszczając USA nie miał zapewne pojęcia, jak owocna była jego wyprawa. Do dziesiątego roku życia Sara przebywała przy matce — poznawała tajemnice przyrody, indiańskie zaklęcia, podobno pradziadek był słynnym szamanem… Jej samej nie sprawiało trudności porozumienie się ze zwierzętami czy odgadywanie ludzkich myśli. Była wtedy bardzo szczęśliwa. Potem jednak fortuna wykonała straszliwy zwrot, w odstępie miesiąca zmarła matka i właściciel farmy. Rodzina pana Parkinsa wykazała tyle zainteresowania, ile wymagała sprzedaż majątku. Dziewczynka początkowo tułała się po obcych ludziach, na krótko zaopiekował się nią pastor. Na nieszczęście, spadkiem po indiańskich przodkach było wczesne dojrzewanie. W jedenastym roku życia jej piersi zaokrągliły się, a biodra zmieniły kształt. Na dramat nie trzeba było długo czekać. Pierwszy usiłował dobrać się do niej syn pastora, Mikę. Czynił to jednak zbyt natarczywie i brutalnie, równocześnie nadmiernie demonstrował swą pogardę dla „brudnej Indianki”, by zyskać przychylność nieszczęsnego dziecka. Płakała, prosiła go, by dał jej spokój, zagroziła, że poskarży się pastorowi. Wtedy powiedział, że ją zabije. — Który kozik wybierasz? — śmiał się ściągając spodnie. Znalazła dość mocy, by go odepchnąć, uczyniła to jednak tak nieszczęśliwie, że Mikę rąbnął głową o gipsowy postument kominka i zemdlał. Wtedy uciekła. W innym mieście przygarnęła ją pani Brownster. Odkarmiła, odziała, Sara była na tyle naiwna, że nie rozumiała jeszcze ostrzegawczych sygnałów z podświadomości. Nie dopuszczała myśli, że profesją tak zacnej samarytanki jest rozpusta, a jej obszerny bungalow pełni rolę najbardziej cenionego w mieście domu publicznego. Zresztą, pani Brownster trzymała ją ponad rok w małym domku wypoczynkowym, do którego nie miały wstępu inne „wychowanice”. Dopiero gdy podopieczna skończyła trzynaście lat, gdy uroda jej rozkwitła, a maniery stały się dość światowe jak na półświatek, burdelmama .uznała, że nastał czas debiutu. Zaprowadziła Sarę do bungalowu i wyjaśniła, na czym polegać będzie jej rola. — Za dziesięć lat uzbierasz dość pieniędzy, aby zmienić stan, nazwisko, założyć własny interes lub wyjść za mąż. No, nie płacz, głupia. Łzy zakręciły się w oczach Sary tylko przez chwilę. Już nauczyła się panować nad sobą. Powiedzieć teraz „nie” pani Brownster, oznaczało ponowne narażenie się na niepewność, na poniewierkę. Ponadto dziewczyna poznała trochę swoje możliwości. Skinęła główką i wyraziła zgodę. Później działo się coś, czego najstarsze dziwki nie pamiętają. Co wieczór Sara umalowana, utrefiona, rozsiewająca wonie najlepszych jak na Środkowy Zachód perfum, schodziła do salonu, siadała z innymi dziewczynami i oczekiwała klientów. O zmierzchu ruch się robił duży, co rusz trzeszczały stopnie schodów, jęczały bardziej niedyskretne sprężyny łóżek na pięterku, sypały się pieniążki do kasy, a najmłodsza nadal siedziała na kanapie z czarującym uśmiechem, absolutnie bezrobotna. Ba, nawet w dzień targowy, kiedy zakłopotani i nie domyci kowboje tłoczyli się na ganku, oczekując swej kolejki i prosząc poprzedników, aby się pośpieszyli, nikt nie miał ochoty na małą Sarę. Ani szeryf, który nie popuścił chyba nawet własnej klaczy, ani sędzia, ani wydawca jedynego dziennika, który celował w perwersji, przenosząc miłość francuską nad uznane metody Adama i Ewy — nikt nie okazywał Sarze najmniejszego zainteresowania. Czy siedziała, czy roznosiła trunki, czy siadała przy pianinie (nauczyła się paru łatwych utworów) mężczyźni traktowali ją, jakby była antycznym posągiem, którego gipsowe kopie można dostać w Nowym Orleanie albo Kansas City. I tego pani Brownster żadną miarą pojąć nie mogła. — Charley — zwracała się do właściciela jednego z lepiej prosperujących sklepów, który miał w jej lokalu abonament — Charley, znasz się na kobietach lepiej niż nieboszczyk Snake na koniach, wytłumacz mi, co jest z Sarą… — A co ma być? — Ładna jest? — Ładna i owszem. — No to dlaczego nawet ty… nigdy… Od trzech miesięcy przebywa w zakładzie i nadal niewinna. Charles pokraśniał na licu, a jego duża grdyka, przypominająca raczej ciężarek wahadłowego zegara niż część anatomiczną, zadrgała parokrotnie. — Czemu nie, mogę nawet dzisiaj. Pani Brownster osobiście dopilnowała toalety podopiecznej, a potem nie spuszczała z niej oka. O ósmej przyszedł sklepikarz, ubrany jak sam Buffalo Bili, tyle że bez broni… Wszedł, spojrzał na Sarę, a potem szybko skręcił do baru i zamówił podwójną whisky. Może na odwagę — pomyślała bajzelmama. Ale później Charley zachowywał się jeszcze dziwniej, zagrał partyjkę wista z doktorem Harrisonem, który czekał, kiedy jego ulubiona Maud będzie wolna, a potem chyłkiem, chyłkiem, omijając szerokim łukiem kanapę z Sarą, porwał pierwszą z brzegu Annę Marię i znikł w numerze. — Zawiodłeś mnie! — powiedziała nazajutrz pani Brownster tonem ciężkiej wymówki. — Chciałem, Rosalyn, słowo honoru, cholernie chciałem, mogę przysiąc. Za dnia to rąjcowna dziewczyna, kiedy wchodzi do mego sklepu nawet rondlom unoszą się uchwyty. Nie trzeba mnie namawiać. Odpicowałem się, na fryzjera wydałem, wchodzę i, niech mnie bizon rozdepcze, nie mogłem. — Nie gadaj głupstw, nie mogłeś? A Annie Marii wygodziłeś trzy razy! — Ale z Sarą… nie mogłem. Tylko spojrzałem na nią. I taka niemoc, zniechęcenie, otępienie mnie opadły… Coś takiego, jak dajmy na to w wypadku kota — może być nie wiem jak napalony, ale suki przecież nie ruszy. — Chciałeś mi zrobić na złość! — Ja, twój najlepszy, najwierniejszy klient? Ach Rosalyn! Chciałbym tego, jak chcę, żeby w naszej strudze odkryto samorodki wielkości wielkich kurzych jaj, ale co miałem poradzić? To jakieś czary! Pani Brownster należała do empirystek. Odbyła cały szereg rozmów z zaufanymi klientami, ale efekty za każdym razem były identyczne, wreszcie straciła cierpliwość, złoiła Sarze skórę i kazała przejawiać więcej samodzielności i pomysłowości, gdyż inaczej pójdzie do czarnej roboty między Murzynki. Dziewczyna przyjęła burę z pokorą i obiecała uczynić wszystko, co będzie w jej mocy. I rzeczywiście. Tańczyła, częstowała zgromadzonych samców smakołykami, śpiewała, siadała im na kolanach, a któregoś dnia wybiegła kompletnie naga. I nic. Mimo że tego wieczora ukryto wszystkie „pracownice” zakładu. Chłopy siedziały chmurne, apatyczne jak pawiany chore na żołądek i co rusz któryś, pod byle pozorem, opuszczał zakład. Brani na spytki podawali identyczne powody — niemoc, niechęć, niewidzialna bariera, odpychająca siła. Sprowadzony lekarz nie potrafił wytłumaczyć anormalnego zjawiska powszechnego zaniku popędu płciowego, a gdy sam zabrał się do badania Sary, starczyło jedno uważne spojrzenie i zaczął bełkotać, mówić bez związku, a potem nagle pożegnał się i wybiegł do jakiejś rodzącej pacjentki, o której nieoczekiwanie sobie przypomniał. Pani Brownster poczuła się — bezradna. Bezradne również okazywało się wielowiekowe doświadczenie najstarszego zawodu świata, przekazywane sobie przez profesjonalistki od pokoleń. Jakiś miesiąc później, kiedy Sarę przeniesiono ostatecznie do kuchni, odwiedził miasto domokrążca, znachor i wróżbita, Joshua Lang. Odrażający typek, który w wieku czterdziestu lat wyglądał tak samo jak w dekadę później. Joshua zrobił furorę lecząc odciski, przepowiadając przyszłość, stawiając horoskopy i uwalniając żonę szeryfa od dotkliwych migren. Parokrotnie odwiedził przybytek pani Brownster. Aż którejś niedzieli został zaproszony na prywatną herbatkę. Nie wiadomo, ile zapłacił za młodą dziewczynę, lecz faktem jest, że zaraz po herbatce wezwano Sarę i oznajmiono, że opiekę nad nią przejmuje pan Lang. Szeryf sporządził jakiś niezbyt formalny dokument. Sara uderzyła w płacz, w końcu jej życie w bungalowie było miłe i urozmaicone. Sally wydawało się, że rozpracowała swoją dobrodziejkę, a teraz miało czekać ją nieznane. Tym bardziej że mózg Joshuy stanowił dla niej zagadkę. Od pierwszej chwili bezskutecznie próbowała przeniknąć jego myśli. Czyżby ten brzydki osobnik posiadł tajemnicę ochrony swej jaźni? A może był równie uzdolniony jak ona? Później miała się przekonać, że najmocniejszą stroną Langa było długoletnie doświadczenie, zdolności para — psychologiczne posiadał raczej mizerne, umiał jednak czynić z nich znakomity użytek. Bardzo szybko domyślił się, z kim ma do czynienia i jakim skarbem może okazać się młodziutka dziewczyna. Kupił ją i, trzeba przyznać, rozegrał sprawę po mistrzowsku. W pierwszych miesiącach wspólnej włóczęgi po prerii, Górach Skalistych, ciepłych dolinach Kalifornii i górzystych zakątkach Oregonu Sarze wydawało się, że pod maską gnoma odkryła niezwykłego człowieka. Joshua był troskliwy, opiekuńczy, wymagający, lecz sprawiedliwy. Uczył ją, kupował ładne ubrania — któraż młoda kobieta nie jest na to łasa? Wieczorami czytywał książki lub zajmująco opowiadał o swych podróżach. Ten człowiek o wyglądzie gruboskórnego chama zgromadził dość znaczną, choć nie usystematyzowaną wiedzę. Sara przywykła do niego, a nawet go polubiła. Strachem jedynie napawał ją wciąż zamknięty umysł opiekuna, z czasem jednak uznała to za element normalności. Tylko raz na jakiś czas Joshua przepadał z ich wozu, wracał po paru dniach nie ogolony i cuchnący alkoholem, ale już nie pijany. To stało się, kiedy skończyła piętnaście lat. Z okazji urodzin dała się namówić na kilka kieliszków wina, Joshua po raz pierwszy w jej obecności wypił sporo. I wtedy jego umysł otworzył się jak puszka Pandory. Sara od razu ujrzała w nim swoją zgubę, ale było już za późno, alkohol i strach pozbawiły ją możliwości oddziaływania siłą woli. Lang bez większej trudności obalił ją i pozbawił odzieży. Później dziewictwa. Nastąpił pierwszy przełomowy moment. Wróżbita zdjął maskę, nie musiał dalej grać czułego opiekuna, sam wyznał, że zmierziła go ta rola. Bił ją często, a później gwałcił, czasami wpierw gwałcił, a potem bił. Ogarnięta lękiem traciła hipnotyczne zdolności. Próbowała ucieczek, ale nie było to łatwe, Joshua cały czas miał się na baczności. Szczęście odwróciło się od niej ostatecznie. Wkrótce zaszła w ciążę. Miała nadzieję, że dziecko zmieni sadystę. Gdzie tam. Bił ją za to, że zbyt wydatny brzuch uniemożliwiał występy. Domyślała się dlaczego. Zazdrościł jej. Rozumiał, że sam nie posiada nawet cząstki zdolności swego medium. Niedługo cieszyła się córeczką. Mary została oddana na wychowanie, a Lang zagroził, że przy najmniejszej próbie oporu sam zadusi maleństwo. Sara wiedziała, że jest do tego zdolny. Pogodziła się więc z losem. Przywykła do odrażającego kochanka, zresztą chyba znudziła mu się, gdyż wykorzystywał ją rzadziej. Tylko bił ją z tą samą częstotliwością. Zazwyczaj po seansie. Bo w czasie spektaklu Sara indiańska księżniczka, Sara — piracka branka, Sara zbieg z haremu przeżywała swe chwile szczęścia, demonstrowała umiejętności, urodę i jako medium usuwała w cień abominacyjnego „jasnowidza”. Czasami nadchodziły takie noce, gdy leżąc na brzuchu, plecy miała zbyt obolałe, marzyła o jednym — o śmierci Langa. Ale bandyta przewidział i tę ewentualność. Uprzedził ją, że ma wynajętego oprycha i jeżeli on zginie, bandzior zajmie się dziewczynką… Nie ma dla mnie żadnej nadziei — brzmiało stałym refrenem w myślach dziewczyny. Tak dopłynęliśmy do Dover. W londyńskim pociągu ulokowałem się w sąsiednim przedziale i udając, że drzemię, prowadziłem nadal konwersację bez słów. — Czy jeśli byłabyś wolna, zdecydowałabyś się na pracę ze mną? — Oczywiście — odpowiadał radośnie fluid. — To musi być ciekawe. — Wiesz, co byś robiła? — Nie mogę wszystkiego ogarnąć… wielki trud… dzieci… bogowie… przyszłość. To coś wielkiego i fantastycznego zarazem… Ale ja nigdy nie będę wolna, nie zajmuj się mną więcej… Nie miałem zamiaru spełnić tego życzenia. Uzyskałem od niej adres dziecka w Vermont i natychmiast wysłałem tam Ajaksa z kwotą wystarczającą na wykupienie nie tylko pięcioletniej dziewczynki z rąk rzezimieszków, ale zapewne wszystkich niewinątek z łap Heroda. Czekając na wiadomość z Ameryki, krążyłem wokół hoteliku, w którym zamieszkał Lang, układając plany ucieczki. Można by oczywiście oskarżyć Joshuę o sadyzm, ale ta droga wymagałaby ujawnienia zbyt wielu faktów, które z oczywistych przyczyn wolałem zachować w tajemnicy. Czas naglił, Lang, jakby przeczuwając zagrożenie, coraz częściej wpadał w zły humor, wyżywał się na Sarze po parę razy dziennie. 26 marca otrzymałem oczekiwaną informację. Ajaks i Mary byli już w drodze do Europy. Pośpieszyłem więc na seans dla wyższych sfer, zorganizowany w salonie Thomasa Parnella. Przebieg wydarzeń tego wieczoru znany jest powszechnie z licznych artykułów prasowych. Ograniczę się więc do uzupełnień. Po wyważeniu drzwi zaimprowizowanej garderoby, zauważywszy martwe ciało jasnowidza i nieobecność Sary, jako pierwszy wycofałem się z tłumu, przebiegłem parę zupełnie pustych komnat. Nogi miałem miękkie, odczuwałem dziwne osłabienie. W galerii, na tyłach garderoby, mimo mroku dojrzałem nagie, szczupłe ciało wstrząsane szlochem. Sara! Stała przy oknie dokładnie po drugiej stronie ściany oddzielającej nas od tragicznego pomieszczenia. — Co się stało? — zapytałem. Nie potrafiła dokładnie wyjaśnić. Narzuciłem jej płaszcz na ramiona, zbiegliśmy kuchennym wyjściem na boczną uliczkę. Przezorność nakazała mi zawczasu trzymać tam wynajętego fiakra. Rzuciłem nazwę mego hotelu. W dorożce Sara ciągle drżącym głosem opowiadała, co się stało. Po rannej, wyjątkowo intensywnej awanturze była podenerwowana, na dodatek zapodziały się jej jakieś akcesoria, być może złośliwie schował je Joshua. Bała się, a później nagle dojrzało w niej postanowienie, by sprzeciwić się Langowi. Po prostu nie wyjść na scenę. Wiedziała już, czuła, że dziecko jest bezpieczne. Joshua wtargnął do garderoby jak piorun. Posypały się wyzwiska i razy. Nie panował nad sobą, gniew jego rozpalał się w miarę miotanych wyzwisk, porwał dziewczynę za szyję i począł ją dusić. I wówczas poczuła w sobie nadzwyczajną moc. Moją siłę, wspierającą jej ego, była pewna, że jestem . z nią. Zespoliliśmy się w myślach. Wystarczył ułamek sekundy. Biologiczne uderzenie było tak potężne, że jasnowidz padł martwy. Przeraziła się, nie chciała przecież zabijać. Za drzwiami narastał harmider. Strwożona przywarła do ściany myśląc o jednym — jak ujść ludzkim oczom. Co nastąpiło potem, nie pamięta. Ocknęła się w mych ramionach po drugiej stronie muru… To wszystko. (…) ROZDZIAŁ XI Sylvia Renz, dwudziestosiedmioletnia pokojówka hotelu „Casanova” w Zürichu, bezszelestnie weszła do pokoju numer 328, ledwie drzwi windy zamknęły się za wychodzącymi lokatorami. Nie traciła czasu, rozejrzała się, po czym pobiegła do pojemnika na śmieci. W pół minuty później znalazła się na korytarzu przy windzie dla personelu… — Pani pozwoli, pojedziemy razem — elegancki mężczyzna pojawił się nie wiadomo skąd i wsunął się za nią do kabiny. — Parter, suterena? Pokojówka nie potrafiła wykrztusić słowa. — Co tam mamy? — bezceremonialnie chwycił ją za przegub. Policja — przemknęło jej przez myśl. Z otwartej dłoni wypadła zgnieciona paczka po papierosach „Marlboro”. Mężczyzna podniósł pakiecik. Na dłoniach miał rękawiczki. — Co jeszcze wzięłaś? Mów. — Nnnic — wykrztusiła. — Mów prawdę, po co brałaś to pudełko? — Mój ssiosiostrzeniec zbiera opakowania. Zaśmiał się, a potem nacisnął silniej. Zawyła, a raczej próbowała zawyć, dłoń w rękawiczce przysłoniła jej usta. — Nie kłam, moja złota — wycedził słodziutko elegant. — Komu miałaś oddać to pudełko? — Nie znam go… Zaczepił mnie po południu, zapłacił… ma czekać w garażach — jak z tubki pasty wyciskał z niej kolejne informacje. Wreszcie puścił. Ciężko oparła się o ścianę windy, z oczu płynęły łzy. — Chyba pojedziemy — nacisnął przycisk najniższej kondygnacji. — Mam nadzieję, że będziesz rozsądna. Pójdziesz we wskazane miejsce i dasz mu… dasz mu to — wyciągnął paczkę „Gitanów”, wsypał je luzem do kieszeni, po czym zmiął opakowanie i wręczył pokojówce. — Zachowuj się normalnie. Nie wszystko poszło jak trzeba. Mężczyzna oczekujący w lancii, cały czas z zapuszczonym silnikiem, musiał zorientować się, że coś nie gra. Może ostrzegła go twarz Sylvii, może wyczuł skradającego się mężczyznę. Wystartował bowiem jak rakieta, wyrwał z wyciągniętej dłoni paczkę po „Gitanach” i nim goniący go funkcjonariusz KOMÓRKI zdołał złożyć się do strzału, wyjechał z garażu. Wywiadowca i tak był zadowolony. W parę godzin później porucznik Burke zameldował się w zakonspirowanej kwaterze „Kuzyna”. O ile jednak w twarzy pułkownika próżno by szukać choć śladu normalnej jowialności, lico „mopsa” promieniało. — Oto i dowód — mówił wymachując pudełkiem po „Marlboro”. System „papierosowy” funkcjonował już od pewnego czasu. Chłopcy z UNO doprowadzili go do perfekcji. Uczynili z niego sposób, dzięki któremu uczestnik konferencji, tajnego spotkania, człowiek pod ścisłą obserwacją mógł porozumiewać się, bez podejrzeń przekazywać informacje. Wyrzucenie do kosza pustej paczki po papierosach, czyż można wyobrazić sobie bardziej naturalny gest? To jeszcze nie jest informacja — może ktoś słusznie zauważyć. W istocie. Ale paczka może być zmięta albo rozdarta, z celofanem i bez… Trzeba tylko znać kod. Burke uruchamia podręczny magnetofon. Słychać głos Sylvii Renz, trochę zachrypnięty, ale na pewno wyraźny. — I wtedy powiedział mi, żebym poszukała pudełka, które wyrzuci do kosza lokator z 328… — Czy na pewno powiedział pani „lokator”, a nie na przykład „lokatorka”? — brzmi głos porucznika. Chwila wahania. — Słucham. — Powiedział „lokator”. Zresztą ona w ogóle nie pali. „Kuzyn” przygląda się zgniecionemu pudełeczku. Przed sobą ma wszystko: zgniecione pudełko, w środku dwie kulki z folii i jedna trzecia papierosa, brak paprochów, przedarcie ścianki bocznej na długość centymetra. Celofan nałożony odwrotną stroną… — Jaką informację mogli zakodować w ten sposób? — Obserwowaliśmy Graya, na ile to było możliwe. Od wyjścia z pańskiego biura z nikim się nie kontaktował. Szyfranci pracują. Osobiście mam roboczą hipotezę. — Słucham. — Wiem, co powinien przekazać agent działając na dwie strony po odsunięciu go od śledztwa. — A zatem? — Odsunięto mnie. Nowych informacji brak. Jadę na wczasy. Najbliższy kontakt w sposób… i tu nowy klucz. „Kuzyn” staje przy oknie i wpatruje się w panoramę miasta. — A zatem? — pyta cokolwiek natarczywie Burke. Milczenie przedłuża się. W naszej historii najbardziej szokujące dla Czytelnika jest zapewne owo pomieszanie proporcji, z jednej strony bogowie z kosmosu, później inżynierowie rodzaju ludzkiego, z drugiej dwudziestowieczne rozgrywki rodem z powiastki o gangsterach czy quasi — realistyczne obrazki z życia Adama… Nie, nie zapomnieliśmy o nim, pojawi się niewątpliwie w trzeciej części powieści. Na razie uporządkujmy przedpole. Drobny facecik o wyszczerzonych ząbkach nutrii stał na parkingu dworca w Interlaken, obojętny na piętrzącą się za jego plecami panoramę Eigeru i Jungfrau, i całą uwagę kierował na pociąg wtaczający się między perony. Miał szczery zamiar przyczynić się do rozwiązania problemu przeludnienia. W sposób niewielki, acz znaczący. W futerale na wędki krył się stosowny sprzęt, resztę można było znaleźć w torbie. Wprawdzie zamiary człekogryzonia ograniczały się na razie do zmniejszenia populacji o jednego osobnika, ale zawsze trzeba od czegoś zacząć. Fred Gray zdecydował się na odpoczynek w Grindelwald z kilku powodów: po pierwsze; uważał, że pod latarnią jest najciemniej. Jeśli Christine słusznie mogła spodziewać się zemsty, stosunkowo najbezpieczniejsza była u boku Graya i to właśnie w Szwajcarii, gdzie po incydentach w Tessyni trwało ostre pogotowie antyterrorystyczne. Poza tym skoro logika przemawiała za jak najrychlejszym opuszczeniem ojczyzny Wilhelma Telia, praktyka sugerowała rozwiązanie odwrotne. Zresztą oboje z Christine dokładnie zmienili aparycje i trudno było przypuszczać, że terroryści, którzy dzięki zeznaniom swej byłej aktywistki mieli dużo kłopotów, znajdą czas i siły na rychłą zemstę. I chociaż w którymś momencie „Kuzyn” sugerował Christine zmianę kontynentu, dziewczyna odmówiła. — Mogę być jeszcze potrzebna — twierdziła. Dojeżdżali, zabudowania Interlaken Ost rozsypały się już po dwóch stronach jeziora. Pogoda była pyszna, a najwyższe szczyty Alp Berneńskich wystawały w całej swej monumentalnej okazałości ponad zalesionymi górami wokół miasta. Osobnik — „nutria” przyjrzał się wysiadającej parze i uczuł radosny skurcz. Są! Przypomniał sobie wszystkie wskazówki. Rozważał, czy strzelanie przez kieszeń płaszcza da zadowalający efekt. Mógł to zrobić teraz, kiedy dziewczyna skierowała się do kasy, aby kupić bilet na kolejkę wiodącą w głąb gór. Wahania przerwała mu wycieczka japońska, która skośnooką rzeką oddzieliła go od ofiary. Roześmiani przybysze z Tokio fotografowali co popadnie, jakaś ślicznotka chciała się nawet sfotografować z tubylcem i strzelając oczami podeszła do „wędkarza”, ale wykręcił się. Od dłuższej chwili starał się nawet nie patrzeć w stronę Graya, ten stary lis potrafił przecież siódmym zmysłem wyczuć, że jest ścigany. Stanął w ogonku do kasy, podczas gdy Fred i Christine podążali już w stronę lekkiego wagonika. Do Grindelwald prowadziły dwie trasy: jedna krótsza przez dolinę i druga okrężna, z kilkoma przesiadkami, przez góry. Dzień był piękny, pogoda wymarzona, mieli dużo wolnego czasu, a poza tym jako pierwsza odchodziła kolejka jadąca dłuższą trasą i to przesądziło sprawę. Fred szedł chmurny i milczący, widać było, że od paru dni trapią go jakieś problemy, ciężko przeżywa swoją porażkę, jeszcze bardziej odsunięcie od śledztwa. Christine taktownie milczała. W ciągu paru dni, podczas których towarzyszyła Grayowi, rozmawiali niewiele. Kochanek przeważnie zostawiał ją w hotelach (Zürich, Stuttgart, Strasbourg) i wówczas skazana była na towarzystwo milczącego sierżanta Swaina, z którym mogła najwyżej pograć w telewizyjne gry. Któregoś razu Fred zniknął w południe i powrócił dopiero rano. Gdzie przebywał, nie uważał za stosowne wytłumaczyć. Gdyby nie bilet paryskiego metra, który znalazła w koszu, można by przypuszczać, że spacerował po Strasbourgu szukając natchnienia. Dziewczyna na tyle znała mężczyzn jego pokroju, żeby nie zadawać pytań. Wiedziała, że bardzo komplikuje mu życie, toteż parokrotnie proponowała, żeby ją zostawił; mogła ostatecznie pojechać do rodziny w Tarbes (Gaskonia) lub do siostry, która wraz z mężem, szwedzkim przedsiębiorcą, mieszkała pod Sztokholmem. — Nie teraz — odparł spokojnie. — Szukają cię. W istocie udało mu się dowiedzieć, że już dwa dni po wydarzeniach w „Szarym Domu” grupka brodatych hippisów wtargnęła do mieszkania stryja Christine, którego z d’Artagnanem łączyło wyłącznie miejsce urodzenia. Nie stawiał bowiem oporu godnego Gaskończyka. Zresztą napastnicy zadowolili się powierzchownym przeszukaniem mieszkania, po czym znikli. Również szwedzka policja” z Bollmura donosiła, że dom państwa Ericksson został splądrowany podczas nieobecności gospodarzy przez niepożądane elementy. Później Gray nie miał już żadnych wiadomości, został wyeliminowany z gry i mógł tylko domyślać się, że Helmut i jego koledzy dołożą wielu starań, aby dorwać zdrajczynię. Lakoniczność Graya pogłębiała się z dnia na dzień. Nikt do niego nie dzwonił, któregoś dnia zniknął również milczący sierżant, a Fred zaproponował Christine wyjazd w góry. Kiedy i gdzie spotkał się ze swymi szefami, też nie wiedziała. Christine była przesłuchiwana czterokrotnie, raz w jakiejś pustej, zdewastowanej willi pod Lugano, dwa razy w samochodzie, a raz porucznik Burke złożył jej wizytę w hotelu w Zurichu. Zawsze wypytywano ją o to samo, przy czym Burke szczególnie interesował się zachowaniem Freda. Gary odprężał się jedynie w nocy, ale wówczas górę nad spekulacjami brała fizyczna strona ich związku. Ich ciała wydawały się być stworzone dla siebie. Agent, choć nie pierwszej młodości, zadziwiał kondycją i kunsztem, wyniesionym zapewne z kursów specjalistycznych dla pracowników KOMÓRKI. Czy związek ich można było nazwać miłością? Z biologicznego punktu widzenia na pewno. Fred musiał przyznać w duchu, że choć z niejednego pieca chleb jadł, nie spotkał nigdy równie wspaniałej kochanki, może z jednym wyjątkiem, dziewczyny z Bangkoku, ale ona zanim t;o poznała, była profesjonalistką o krótkim, acz bogatym stażu. Natomiast psychicznie pozostawali obcymi ludźmi, osobno przeżywali trawiące ich dylematy, szczelnie chronili posiadaną wiedzę, a pod zewnętrzną serdecznością tliła się ostrożna nieufność. Gary wiedział już o Christine Werner stosunkowo sporo. Panienka z dobrego domu rodziny niemiecko — francuskiej, studiowała w Akademii Sztuk Pięknych w Paryżu, dopóki nie zapragnęła bawić się w politykę. Aresztowana po zajściach w Nanterre dwa lata temu, rychło zbiegła z więzienia, aby zniknąć w rozbudowanym podziemiu Zachodniej Europy. Z posiadanych informacji wiadomo, że przez pewien czas była kochanką Willy Loftera i tylko szczęśliwemu trafowi mogła zawdzięczać, że nie było jej w mieszkaniu — melinie w Diisseldorfie, kiedy wybiła ostatnia godzina teoretyka terroru. Później pracowała z Helmutem, ale nie została jego kochanką, to nie był jej typ. Nie znała przełożonych kierujących akcją „Podwójna pętla”. Całością spraw zawiadywał Helmut. Czy na przesłuchaniach, których pierwszy etap zajął bite dwa dni w willi pod Lugano, w obecności „Kuzyna” i dwóch anonimowych funkcjonariuszy powiedziała wszystko? Któż to stwierdzi? Jej informacje zgadzały się z tym, o czym w zasadzie już wiedziano, i choć nakryto sporo lokali i zablokowano ileś tam kanałów, w ręce pułkownika nie wpadł żaden nowy lider terroryzmu. Nawiasem mówiąc, policja szwajcarska, której przypadł w udziale obowiązek likwidowania melin terrorystycznych (KOMÓRKA przekazała jej odpowiednie dane via Interpol), nie dowiedziała się nawet o istnieniu panny Werner. A potem zgoła nieoczekiwanie zwolniono ją, pozostała u boku Graya. Czyżby KOMÓRKA przeznaczyła jej rolę przynęty? Zastanawiając się nad psychicznym modelem swej kochanki, Fred miał nie lada zgryz. Z tego, co zdołał zaobserwować, stanowiła ona ciekawy melanż emocji i chłodnego cynizmu. Momentami spontaniczna, nastrojowa, kiedy indziej mroziła perfekcjonizmem. Co nią kierowało: idealizm czy niezdrowa żądza, przygód? Musiała chyba należeć do kobiet, które zawsze oglądają świat przez pryzmat mężczyzn, z którymi są związane. O jej życiu przesądził związek z Lofterem. — Kiedy byłam z nim, naprawdę wierzyłam w zbawienie świata przez krew „świń”, przez kąpiel w chaosie, przez drugą Kambodżę w Europie. Czułam, że taka lekcja jest dla zmurszałego kontynentu nieodzowna, ale kiedy zabrakło Willy’ego… zaczęłam wątpić. Nie wspomniała już, że kochając idola, dla dobra sprawy, a może i dla draki, sypiała z innymi facetami, a nawet z pewną lesbijką — deputowaną do prowincjonalnego parlamentu. Co odczuwała zabijając ludzi? Szybko upewniła się, że są to konieczne koszty, że chcąc zapewnić konsumentom befsztyki, nie można roztkliwiać się nad losem jakiejś krówki. Nie była sadystką, do każdej akcji podchodziła z ciekawością naukowca, który szlachtując białe myszki w laboratorium, w domu nie skrzywdziłby nawet muchy. — A czy nie przychodziła ci do głowy jedna banalna myśl — zapytał ją którejś nocy w Zurichu — że niepodobieństwem jest budowanie dobra przez zło, a wyznawanie zasady: cel uświęca środki, jest w końcu samobójstwem celu. Tak jak nie może prostytutka nawet za wszystkie zarobione pieniądze kupić czci dziewicy. — Widywałam takie przypadki — śmiała się panna Werner, łaskocząc stopką muskularne uda kochanka. — A poza tym niniejsze kazanie równie dobrze dotyczy was. JednoKOMÓRKOWCÓW. Dla dobra ludzkości gotowi jesteście wykonać każdą niegodziwość. — Nie my narzuciliśmy reguły gry. Społeczeństwo musi się bronić, choćby przed twoimi przyjaciółmi. — Społeczeństwo ma do swej obrony chwalebne instytucje demokratyczne: policję, wojsko, Interpol. — Nie wierzę w skuteczność demokracji w oblężonej twierdzy, do której przedostała się zaraza! — Ja mam być tą zarazą? — Ty! — całował jej jędrne piersi, porywał ją, odwracał, zanurzał się w niej i po chwili „ich mięśnie współgrały jak dwa doskonale zestrojone instrumenty. Christine wiedziała o swoim partnerze niewątpliwie znacznie mniej. Europejczyk, nieźle wykształcony, nie wydawał się ani Niemcem, ani tym bardziej Anglikiem, choć obu językami władał biegle, podobnie jak francuskim. Miał około czterdziestki, mógł więc równie dobrze pochodzić z którejś z licznych fal emigracyjnych, wyrzucających na brzegi Wspólnego Rynku rozmaitych Robinsonów z innego świata. Przy jakiejś okazji popisał się dobrą znajomością kultury wschodnioeuropejskiej… Polak, Czech, Jugosłowianin? Zorientowała się, że przeszedł twardą szkołę życia. Ręce i mięśnie wskazywały, że dłuższy czas musiał pracować fizycznie, później chyba zaciągnął się do jakiejś formacji najemników, w chwilach zdenerwowania klął w sposób charakterystyczny dla tych, którzy miesiące strawili w Czadzie albo innej Biafrze. Ale czy był kiedykolwiek żonaty, czy poza hotelami i kryjówkami istniał dla niego rodzinny dom, czy wreszcie miał kogoś bliskiego, z kim wiązało go uczucie — nie sposób odgadnąć. Milczący, zatopieni w swych myślach, nie zwrócili nawet uwagi na niepozornego osobnika z niedużą torbą, który w ostatniej chwili wskoczył do drugiego wagonu. (Futerał z wędkami pozostawił w przechowalni, cóż, zbocza turni i lodowce trudno nazwać rajem dla wędkarzy.) Kolejka sunęła łagodnie w górę, wśród lesistych zboczy doliny, i wkrótce dotarła do miejscowości Lauterbeurnnental. Tu należało się przesiąść na kolejkę zębatą, która od razu poczęła ostro się wspinać, zostawiając za sobą dolinę i rozsypane na jej dnie domki. Po przeciwległej stronie wznosiła się długa, skalna ściana, przekreślona siwą kreską wodospadu. Wraz z otwierającymi się coraz szerszymi perspektywami, Freda ogarnął lepszy nastrój. Ten twardy człowiek, przyzwyczajony do brudu, kurzu i krwi, nie był obojętny na piękno, zwłaszcza na piękno przyrody. Monumentalizm masywu, oślepiające słońce, pojawiające się w żlebach płaty śniegu — wszystko to razem kazało na moment zapomnieć o terrorystach, zagadkach i zagrożeniach. Mieli wakacje! W Kleine Scheidegg opuścili żółto — niebieskie wagoniki. Kolejna przesiadka. Teraz czekał ich już tylko zjazd w dolinę. Owszem, można było pojechać wyżej, aż na przełęcz Jungfraujoch (trzy i pół tysiąca metrów), ale Gray zamierzał odłożyć tę przyjemność na któryś z dalszych dni. W kiosku kupili przeciwsłoneczne okulary, w restauracji wypili kawę. Zajechały wagoniki do Grindelwald. — Biegnij, zajmij miejsce — powiedziała Christine. — Ja jeszcze muszę… — wzrokiem wskazała na toaletę. Ku wagonikom rzeczywiście zmierzała spora wataha turystów. Wyprzedził ich i wskoczył do częściowo już wypełnionego wagonu. Mimo otwartych okienek i znacznej wysokości słońce prażyło żywym ogniem. Ściągnął kurtkę, położył walizki na półkach. Potem pomyślał, że warto jeszcze kupić piwo, do odjazdu pozostało ponad pięć minut. Christine ciągle nie wracała. Wyszedł i kupił dwie puszki. Spojrzał w kierunku zabudowań — nigdzie śladu zgrabnej sylwetki w kolorowym sweterku. Siódmy zmysł włączył automatycznie system wczesnego ostrzegania. Agent przeniósł wzrok z budynku na peron po drugiej stronie placyku. Wagoniki na Jungfraujoch już ruszały, a za oknem trzy kolorowe pasy! Upuszczone piwa potoczyły się po trotuarze. Jakiś Japończyk natychmiast nastawił obiektyw. Fred pędem przemierzył dystans między stacyjkami. Kolejka już ruszyła, automatycznie zamknęły się drzwi… Nabierała pędu, zaraz kończył się peron. Kiedy mijało go ostatnie otwarte okienko, Gray podskoczył i chwycił się krawędzi. Potem podciągnął się i przechyliwszy wpadł do środka, witany oklaskami zgromadzonych Japończyków. Dwie urodziwe córy kraju Kwitnącej Wiśni przesiadły się, robiąc mu miejsce obok siebie, ale agent podziękował tylko skinieniem głowy, i ruszył ku przodowi. Mógł liczyć jedynie na własne ręce. Broń została w bagażach i w kurtce. Christine siedziała nienaturalnie wyprostowana obok mężczyzny o bobrowym zgryzie. Jego prawa ręka ginęła gdzieś za plecami dziewczyny i Gray zorientował się, że gest ten nie jest wynikiem finezyjnej pieszczoty. Ponieważ miejsca vis–a–vis zajmowała jakaś wiekowa para, usiadł po przekątnej. Udawał, że nie zwraca uwagi na Christine i jej towarzysza. Oni rewanżowali mu się tym samym. Ale niezupełnie, druga ręka nieznajomego, znajdująca się w kieszeni płaszcza, chyba nie była pusta. Gray wiedział, że jest na linii strzału. Jedna sekunda i będzie zarówno po nim, jak i po Christine. Wszedł konduktor. Gary miał świadomość, że nikt z ich trójki nie ma biletu. Niedobrze, jeśli „cyngiel” zostanie wezwany do zapłacenia, będzie musiał wypuścić broń przynajmniej z jednej ręki. Czy wówczas wytrzyma nerwowo? Fred czuł wstręt przed użyciem Bogu ducha winnego konduktora w charakterze puklerza, zresztą wtedy ocalenie Christine nie wchodziło w grę. Co pozostawało? Widział, jak mięśnie na twarzy „nutrii” tężeją. Nie czekając na zbliżenie się konduktora agent powiedział głośno: — Dla mnie trzy bilety na Jungfraujoch! Odprężenie na dwóch twarzach. W oczach wynajętego mordercy pojawiło się coś na kształt podziwu. Zapewne też nie miał ochoty na chaotyczną strzelaninę. Gray starał się odtworzyć jego koncepcję. Zapewne przy drzwiach toalety bandzior zaczaił się na Christine i przekonał ją o konieczności zmiany trasy wycieczki. Wiedział, że Fred prędzej czy później pojmie, co się stało, i podąży za nimi w góry. Tymczasem przez pół godziny (tyle trwa przerwa między kursami) uda się mu zarówno pozbyć dziewczyny, jak i dobrze przygotować zasadzkę. Błyskawiczna decyzja Freda i skok przez okienko trochę skomplikowały sytuację, ale nie całkowicie. Poza tym, biorąc pod uwagę charakter akcji, należało przyjąć, że „cyngiel” nie działa w pojedynkę. Kto inny być może zastanawiałby się, kim byli zamachowcy lub w jaki sposób dowiedzieli się o wakacyjnych planach Graya, dla niego jednak takie spekulacje były teraz stratą czasu. Przed Eigergletscher wstał i przezornie przeszedł do drugiego wagonu. Ostatnia stacja przed zagłębieniem się w tunelów głębi masywu Eigeru mogła stanowić pokusę dla mordercy. Dwa strzały, potem na narty i szus w dół, gdzie mogli czekać wspólnicy… Tak, schodząc z oczu pozostawiał bandytę w rozterce, tym bardziej że „nutria” nie wiedział, czy Gray jest bezbronny. Minęli stację i ogarnął ich mrok tunelu, wytyczonego z początkiem wieku ze śmiałością imponującą jeszcze dzisiaj. Teraz szansę trochę się poprawiły, napastnik w chwili odwrotu skazany był na kolejki, a te przecież można unieruchomić… Nie wrócił na poprzednie miejsce, lecz podczas krótkich postojów przy tarasach widokowych obserwował przez drzwi rozwój sytuacji. Jaki był plan przeciwnika? Jak zamierzał po egzekucji opuścić przełęcz? Co przeznaczył dla ciał swych ofiar: zakamarki skalnych korytarzy czy śnieżną otchłań…? Pociąg wtoczył się na wykuty w skale dworzec, dzięki słabemu oświetleniu zachowujący charakter jaskini. Wkoło rozchodziły się oznakowane korytarze: restauracja, taras widokowy, wypożyczalnia sprzętu, lodowy pałac, sfinks… Naraz u wylotu chodnika prowadzącego do restauracji, wśród potoku wysiadających, Gray dostrzegł charakterystyczną sylwetkę w kombinezonie Górskiego Pogotowia. Po raz pierwszy odczuł silniejszy zastrzyk adrenaliny we krwi. Strach, bardziej o Christine niż o siebie. Ale zawsze. Błyskawicznie skojarzył człowieka w kombinezonie z helikopterem, który kołował nad Kleine Scheidegg. Śmigłowiec musiał być w kontakcie z „nutrią”… Nie to jednak było najgroźniejsze. Znał tego człowieka w kombinezonie. Wiedział już, kto wydał na niego wyrok, choć do końca nie pojmował dlaczego. W sytuacjach trudnych nie zaniedbuje się niczego, co mogłoby ewentualnie pomóc. Toteż w trakcie jazdy Fred bardzo uważnie przyjrzał się wszystkim podróżnym. Niestety, nie było tu żadnych mistrzów karate na urlopie, nawet wśród Japończyków przeważali starcy i dziewczyny. I wówczas jego wzrok padł na małego chłopca w pełnym rynsztunku alpinistycznym, z rakami, czekanem… Trochę z innej parafii pochodził wiszący u pasa fiński nóż i latarka grotołaza. Do kompletu brakowało jedynie tropikalnego hełmu… Teraz, kiedy wszyscy nagle powstali z miejsc i zrobił się tłok, Gray bez trudu wyciągnął finkę z pochwy… Zanim schował broń w rękawie, dotknął klingi. Naostrzona! Otworzyły się drzwi, wysiadł inaczej niż wszyscy, po drugiej stronie pociągu, i kryjąc się za wagonami dotarł na skraj tunelu. Stamtąd przyjrzał się sytuacji. „Nutria” rozmawiał z ratownikiem, obaj rozglądali się czujnie. Christine między nimi robiła wrażenie kompletnie zrezygnowanej, zwierzęcia prowadzonego na rzeź. Żyła jeszcze, ponieważ mordercy chcieli załatwić rzecz bez hałasu, bez świadków. Nieobecność Freda wśród wysiadających zaabsorbowała napastników do tego stopnia, że dopiero w ostatniej chwili uskoczyli przed wyłaniającym się z ciemnego korytarza elektrowózkiem. Christine wykorzystała uśmiech losu, jak pantera przesadziła wózek i zniknęła w tunelu po drugiej stronie. Dłoń w kieszeni zabójcy zmieniła kierunek, a kieszeń nagle zrobiła się szpiczasta… Kompan powstrzymał strzał. Zdawał się mówić: i tak nam nie ucieknie. Rozejrzeli się jeszcze raz, po czym puścili się w pogoń. Czyżby zlekceważyli Freda? Nie! Gray zauważył spojrzenie, jakie wymienili ze smukłym mężczyzną, również w ratowniczym kombinezonie, który stał w drugim końcu peronu i palił papierosa. A więc trzech. I czy na tym koniec? Zawodowiec tym się różni od normalnego zjadacza chleba, że nawet w sytuacji ściganej zwierzyny nie traci zdolności logicznego myślenia. Trzeci z siepaczy niekoniecznie musiał znać nowy rysopis Graya. To dawało szansę. Przybierając głupkowaty wyraz twarzy sięgnął po pozostawione przez kogoś narty i ruszył prosto na smukłego przystojniaka. — Pseprasam, nastostrada to tam? — zaseplenił. Wzrok mężczyzny poszedł za jego dłonią. Błąd. W ćwierć sekundy później stal finki zagłębiła się aż po rękojeść. Potem po raz wtóry. Ciało upadło na kamienny spąg. Fred nawet nie obszukał trupa, miał za mało czasu, poza tym jasne było, że nagły upadek mężczyzny i rozlewająca się krwawa kałuża za chwilę zwrócą powszechną uwagę. Pobiegł w głąb korytarza, którym uciekła Christine. Po kilkudziesięciu metrach trafił na drewniane schody, pomknął nimi, nie zaszczycając uwagą widoków, rozciągających się za małymi okienkami, ani drzemiących głowami w dół nietoperzy. Droga ta rozwidlała się, chwila rozterki — przełęcz? A może „lodowy zamek”? Przez moment przypatrywał się napisom. Wybrał zamek. Przy wejściu roztrącił wracających turystów. Już po paru krokach otoczył go dziwny świat korytarzy wykutych czy raczej, sądząc po fakturze ścian, wylizanych w lodowcu. Liczne wnęki były podświetlone. Po szklistym dnie jaskini niósł się pogłos. Facet o przezwisku „Lord” stał na środku ryglując wyjście, nigdzie nie widać było Christine ani „nutrii”. Nagle gdzieś z lodowego labiryntu dobiegł krzyk. „Lord” odwrócił się, zrobił krok i naraz uczuł na szyi chłodne dotknięcie klingi. — Oszalałeś, Fred! — wybełkotał. — Zawołaj kumpla — powiedział nieubłaganie agent. — Nie wygłupiaj się, nie masz żadnych szans. — Ty zaś masz jedną. Zawołaj go. Nie był to głos żartownisia. „Lord” usłuchał. — Kurt, Kurt! Chodź tu szybko… Z jakiegoś korytarza wysunęła się zaciekawiona grupka Japończyków. — Won stąd — ryknął Fred. Chyba zrozumieli… Jeszcze chwila, a pojawił się „nutria”, prowadząc słaniającą się na nogach Christine. Musiała zdrowo oberwać, jej twarz ociekała krwią. — Mam ją… — zaczął radośnie, ale urwał, widząc klingę na gardle „Lorda”. — Rany boskie, człowieku, oszalałeś, mieliśmy rozkaz, żeby tylko ją… — Nie kłam — powiedział dobitnie Gray. — Wiem, że dostaliście rozkaz, aby mnie zlikwidować. Nie wiem dlaczego. Nigdy nie byłem nawet przez chwilę nielojalny… — Też uważam, że to pomyłka — wybełkotał „Lord”. — Ale jeśli wrócisz z nami, wszystko się wyjaśni. — Puść dziewczynę — przerwał mu w pół słowa. — To bez sensu, Gray. Dziewczyna i tak jest stracona, jak nie my, to oni. — Liczę do trzech albo będzie o jednego sukinsyna mniej. — Puść ją, Ray — stękał przystojniak. — I tak nam nie ucieknie. Dziewczyna wysunęła się z objęć mordercy. — Za sześć minut masz kolejkę na dół, pokaż, co potrafisz, a potem… podałem ci kiedyś pewien telefon i adres, czekaj tam na mnie. — Nie zostawię cię… — W drogę, mogę pomóc sobie wyłącznie sam, a i to niepewne. Rzeczywiście, znajdował się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Najwyraźniej KOMÓRKA doszła do wniosku, że zdradził, może obarczono go odpowiedzialnością za niepowodzenie akcji, a może ktoś go oskarżył. W każdym razie „Kuzyn” z zimną krwią wyznaczył go do odstrzału. Fred nie znał przypadku, aby ktoś skreślony przez KOMÓRKĘ, pożył dłużej niż dobę. Zawsze zdarzał się jakiś nieszczęśliwy wypadek, atak serca czy zatrucie pokarmowe… Obszukał „Lorda”, niestety miał tylko nóż — najwyraźniej akcja miała odbyć się bezgłośnie, jeden Ray ze spluwą stanowił asekurację. — Na co liczysz? — spytał Ray. — Moglibyśmy załatwić to jak koledzy. Zostaw ten kindżał i… Wycie ukłutego w szyję „Lorda” wstrząsnęło lodowym pałacem. Ray strzelił. Kula trafiła żywy puklerz Freda w pierś. Agent znajdował się o krok od zakrętu chodnika. Mocno pchnął rannego i skoczył do tyłu. Ciało „Lorda” niczym kula na kręgielni pożeglowało po lodzie, obaliło strzelającego Raya… Tymczasem uciekający wypadł na drewniane schody. Jeszcze chwila, a znalazł się na słynnej przełęczy. Północ, dolina Grindelwaldu, Kłeine Scheidegg, lodowce Eigeru pogrążone były w chmurach, natomiast na południu rozpościerała się najwspanialsza alpejska panorama, żleby, wierchy, lodowce w pełnym słońcu… Daleko w dole, niczym małe paciorki, kolorowe dresy narciarzy rozsypywały się po lodowcu. Wyżej żeglowały ptaki i kruki, może orły (Fred nie był biegły w ornitologii). Tu, na szczycie przełęczy, nie było narciarzy, we wszystkie strony ciągnęły się urwiste żleby, piargi, śnieżne kotły. Tylko trochę dalej… Cholera! Plan był zupełnie wariacki, ale jedyny, zwłaszcza że lada moment z wnętrza góry miał wyłonić się Ray z naładowaną spluwą. Gray ignorując stojący opodal śmigłowiec puścił się ku skrajowi przełęczy. Niczym wielkie, latające gady startowały tam kolorowe lotnie i godnie odpływały na południe. Agent, a właściwie teraz to już chyba były agent, dotarł na miejsce, kiedy przygotowywał się ostatni z zawodników. — Przepraszam — powiedział, dość bezceremonialnie odpychając go od drążka. Nie myślał w tym momencie ani o tym, że jest tylko w koszuli, że nie ma nawet rękawiczek, ani że nigdy nie uprawiał tego sportu. Rzeczywistością były dzikie okrzyki Raya i podmuch wiatru. Fred odbił się, skoczył. Ziemia gwałtownie uciekła mu spod stóp na głębokość pół kilometra. Lotnia zachybotała się niebezpiecznie. Wyprostował drążek… Z tyłu huknął strzał, ale chybił. Trener lotniarzy widząc, co się święci, podbił rękę „nutrii”. Później skoczyli nań inni… Biegnącego z odsieczą pilota śmigłowca obalił jakiś brodaty Skandynaw, niczym rodem z pradawnej sagi. Kolejka ze zjeżdżającą Christine musiała znajdować się jeszcze w górnej części długiego tunelu, kiedy jej mężczyzna w trochę dziwnej pozycji płynął dostojnie nad dwudziestoparokilometrowym jęzorem lodowca Grosser Aletschgletscher… Dalszy ciąg zapisków Karla Wallenhofa alias Altenbacha (…) Starożytne przysłowie powiada, że nie ma takiej twierdzy, której nie zdobyłby osioł objuczony workami ze złotem. W mojej pracy czy, precyzyjniej rzecz ujmując, misji wielokrotnie przekonywałem się o uniwersalnej roli pieniądza. Oczywiście telepatia, hipnoza oraz pospolite sztuki magiczne oddawały nam niebłahe usługi, ale pieniądze jeszcze większe. Dzięki nim już nazajutrz po wydarzeniach przy Grosvenor Square mieliśmy z Sarą bardzo pewne dokumenty, umożliwiające nie tylko bezkolizyjny wyjazd ze Zjednoczonego Królestwa, ale wcześniej miły tydzień wypoczynku w górach Szkocji. Wtedy właśnie poczęte zostało nasze dziecko. Jeśli uważałem się za człowieka parapsychologicznie uzdolnionego, Sara miała moje zdolności podniesione do potęgi. Wiedzieliśmy również, że w momencie ogniskowania się naszych fluidów dysponujemy mocą o zaiste niszczącym ładunku, o czym niestety przekonał się pan Joshua. Mówię niestety, bo choć był to rzadki łotr i sadysta, należał niewątpliwie do istot ludzkich i jako taki winien być przedmiotem miłosierdzia. Nasza działalność niejednokrotnie stawiała nas wobec tragicznych dylematów. Bardzo często zadawałem sobie pytanie: czy wolno mi, nawet dla tak szlachetnego celu jak wyhodowanie przybliżonego Boga czy, jak kto woli, idealnego człowieka, wdzierać się w cudze życiorysy, łamać prawa natury, zaludniać świat często nieudanymi hybrydami, powodować ludzkie łzy, a czasem i śmierć? Pamiętam dramat pewnej Hiszpanki, zabitej przez własnego męża. Nie wiedziałem, że jest impotentem i bez większych wahań zapłodniłem ją w trakcie snu. Małżonek, dowiedziawszy się o ciąży, uznał, że został zdradzony, zastrzelił żonę i siebie. Nieszczęśnicy umarli, nie wiedząc nawet dlaczego… Ludzie to nie króliki laboratoryjne, myszki czy bakterie, a jednak chcąc stworzyć lepszy świat, musiałem rzucać na szale ich indywidualne losy, swój własny także. (…) Za jeden z najważniejszych talentów Sary (nie wzięliśmy nigdy ślubu, ale sądzę, że mam pełne prawo nazywać ją żoną) trzeba uznać zdolność wykrywania nadprzyrodzonych cech w ludziach zgoła szarych i nie rzucających się w oczy. Fakt znalezienia w amsterdamskim kelnerze 33 procent genu U napełnił mnie zdumieniem. Sam w 100 punktowej skali uranowskiej miałem 17 procent, a Sara 44. Wielu Czytelników .nieraz będzie zadawać sobie pytanie, w jaki sposób potrafiliśmy sterować życiem, dokonywać eksperymentów z ludźmi często bardziej utalentowanymi, wyżej „procentowymi” niż my? Czyżby intuicja nie ostrzegała ich przed nami, czy nikt nie domyślił się naszej działalności? Zabrzmi to niewiarygodnie, ale właśnie taka jest prawda. Większość z naszych „białych myszek” nie zdawała sobie w pełni sprawy ze swych umiejętności, a niektórzy zmarli nie zorientowawszy się wcale, że są inni niż otoczenie. Wychowanie, nawyki dnia codziennego, sztampa pracy, rytualizacja obyczajów — wszystko to stanowiło, zwłaszcza w owych czasach, skuteczny pancerz nie pozwalający na poznanie samego siebie. Niektórzy podejrzewali, że coś z nimi jest nie tak, ale woleli ukrywać, tłumić swe zdolności, niż je rozwijać. Wyjątek stanowili uzdrawiacze i media, ale jak napisałem powyżej, akurat większość spośród nich stanowili hochsztaplerzy. Drugi powód braku samoświadomości tkwił, wydaje mi się, w nierównomiernym rozłożeniu cech „niebiańskiego geniuszu”. U mnie, zaledwie siedemnastoprocentowego mizeraka, prawie wszystko co lepsze dotyczyło inteligencji, a w mniejszym stopniu telepatii, u innych przeważnie bywało odwrotnie. Spotkałem kiedyś w Kalifornii nawiedzonego osobnika o umysłowości kretyna, analfabetę i alkoholika. Nie zmienia to jednak faktu, że był jednym z niewielu, którzy lewitują w każdej sytuacji i potrafią w przypływie dobrego samopoczucia przenieść swymi bioprądami wielotonową lokomotywę z jednego peronu na drugi. Innym razem w naszych doświadczeniach natrafiliśmy na uzdrowiciela o cudownych rękach, leczącego ludzi z ostatnich, najbardziej rozwiniętych stadiów raka (było to w amazońskim interiorze). Człowiek ten miał bardzo mgliste pojęcie, że istnieje jakiś świat poza jego zbudowaną na palach wioską. Tak więc, jeśli moje prace postępowały naprzód, jeśli wreszcie kartotekę poczęły wypełniać postacie naprawdę wyjątkowe, zawdzięczałem to prawie wyłącznie Sarze. W ciągu roku zinwentaryzowaliśmy 628 osobników posiadających więcej niż 10 procent genu U. I muszę przyznać, że była to najbardziej zadziwiająca galeria figur, jaką ktokolwiek oglądał. Pustelnik perski i cieśla na Morawach, chiński kucharz w San Francisco i właściciel sklepu z krawatami w Londynie, szuler w Baden Baden, hiszpański ksiądz, tancerka w Rio de Janerio… (Pisząc swój pamiętnik Wallenhof nie znał pojęcia radaru, w przeciwnym razie użyłby go na określenie umiejętności swej towarzyszki.) Pamiętam, siedzieliśmy któregoś razu na Montmar — trze w kawiarni, kiedy Sara wyprężyła się nagle z wyrazem niezwykłego skupienia na twarzy. Nauczyłem się rozpoznawać, co to oznacza. Jest, jest — mówiło wszystko w jej zachowaniu. Głowa jej poczęła się kołysać, zataczać kręgi, jakby pragnęła wyłapać z tłumu łudzi, z których każdy wytwarza jakieś prądy, fluidy Uranosa. Uniosła się z krzesełka i posuwała się jak lunatyczka, rzuciłem banknot kelnerowi i ruszyłem za nią. Stromą uliczkę wypełniał tłum, pora była wieczorna, wokół mnóstwo kafejek i hotelików, pachniało wręcz muzykami zabawą. Dostrzegłem wreszcie dwóch młodych mężczyzn, wędrujących niespiesznie po schodkach. Jeden z nich niósł płótno, najwyraźniej malarz. Sara szła za nim niczym tropiący wyżeł. Zadawałem sobie pytanie, który z nich jest nosicielem supergenu? Niższy chyba zorientował się, że idzie za nimi ładna dziewczyna i zagadał do niej po hiszpańsku. Cofnęła się spłoszona. Tymczasem przyjaciele uścisnęli sobie ręce i rozeszli w różne strony. Sara wypuściła powietrze i usiadła na kamiennym występie z apatycznym wyrazem twarzy. — Co się stało, który? — spytałem. Uśmiechnęła się. — Pomyłka, zsumowały się ich fluidy, pojedynczo żaden nie ma dziesiątki, choć w niższym coś jest… Po latach dopiero miałem zorientować się, że w ten sposób otarł się o naszą kartotekę Pablo Picasso. Katalogizacja jednak nie była głównym celem naszej działalności. Stanowiła jedynie punkt wyjścia. Celem przecież miały być krzyżówki. Jak mieliśmy ich dokonywać? Reżyserowanie ludzkich życiorysów, zakończone łóżkowym finałem wybranych „króliczków”, możliwe było zaledwie w paru wypadkach, gdy partnerzy pochodzili z tego samego miasta, poza tym nadużywanie hipnozy budziło we mnie żywą odrazę. Jak jednak uzyskać (używając wulgarnej terminologii Darwina) przychówek od Hindusa z Madras i Meksykanki z Monterrey, których cechy wyraźnie się uzupełniały. Znów nie wiem, co zrobiłbym, gdyby nie Sara… No i przypadek. W jakiejś gazecie przeczytałem o pewnym skazańcu, od roku przebywającym w podparyskim więzieniu. Z notatki wynikało, że jest to lekarz sądownie pozbawiony praw wykonywania zawodu. Przypadkowo lekarz ten próbował robić to samo co ja, to znaczy eksperymentował nad sztucznym zapłodnieniem… Ponadto praktykował przerywanie ciąży i, jak oskarżała go prasa, współżył ze swymi pacjentkami. Dostał dwadzieścia lat. Notatkę przeczytałem drżąc z emocji. Bez większego trudu odszukałem więzienie. Pojechaliśmy tam we wrześniu 1899 roku razem z Sarą. Mieliśmy pierwszorzędne dokumenty bogatych arystokratów, zajmujących się działalnością charytatywną. Zaawansowana ciąża przydawała Sally dostojeństwa. Ja, jak zwykle, prezentowałem się dobrze. Naczelnik więzienia przyjmuje nas uprzejmie, wypytuje o zamiary, cieszy się z naszych darowizn. — Co mogę dla państwa zrobić? — pyta. — Chcielibyśmy — mówi Sara — porozmawiać z tym niegodziwym Mareau! — To wyjątkowo zakamieniały grzesznik — stwierdza komendant. — Żadnej skruchy, ma czelność nadal twierdzić, że nie popełnił żadnego przestępstwa. Wzywa z celi doktora, który robi na nas przyjemne wrażenie: nerwus, typowy gatunek człowieka, który z czystej ciekawości procesu zadławiania sam chętnie by się powiesił. — Patrz szubrawcze… — zaczyna zdanie komendant i tłumi ziewnięcie. Razem z Sarą koncentrujemy na nim wzrok. — Zaśnij — rozkazuje 44 procent mojej wspólniczki. — Ale już — dorzuca moje 17 procent. I ku zaskoczeniu więźnia komendant już śpi. — Ubieraj się — mówię wręczając cywilną odzież lekarzowi. Na polecenie Sary komendant otwiera oczy, wypisuje przepustkę na trzy osoby, później dzwoni na strażnika. — Odprowadzisz państwa do bramy — mówi wolno, z pewnym wysiłkiem. Strażnik, nie orzeł inteligencji, widzi, że coś nie w porządku — wprowadził dwójkę, wychodzi trójka — ale szef ponagla. — Powiedziałem, wykonać! Praktycznie już w tym momencie Gaston Mareau jest wolny. Stanie się prawdziwym filarem mej akcji. Będzie współuczestniczył w ustaleniu 100 punktowej skali, wypracuje testy na badanie procentażu, przede wszystkim jednak umożliwi działalność na szeroką skalę, konstruując specjalne urządzenie, umożliwiające przechowywanie przez dłuższy czas męskiego nasienia. Przy współpracy pewnego amerykańskiego wynalazcy, który otrzymał wystarczająco duże wynagrodzenie, by nie pragnąć konkurencji z Edisonem, dokona daleko idących usprawnień, tworząc przenośną zamrażarkę, przy okazji o wiele lat wyprzedzając ogólnodostępne dziś lodówki elektryczne. Obyczajność nakazuje mi nie rozwodzić się zbyt nad przebiegiem owych zabiegów, z drugiej strony naukowa rzetelność zmusza do wyznań niegodnych dżentelmena. Poboru dokonywaliśmy następująco: razem wprawialiśmy „królika” w głęboki sen, następnie Sara wywoływała projekcję obrazów i wrażeń sennych. Coś jak wynalazek braci Lumiere, z tym że ekranem był żywy mózg śpiącego. Nigdy nie pytałem Sary o treść owych seansów, skutki wszelako każą domniemywać, że nie były to powiastki dla pensjonarek. Wespół z doktorem Mareau mogliśmy obserwować wszystkie stadia męskiego podniecenia. (…) (Parę linijek wykreślonych przez autora.) Nie należy jednak przypuszczać, że zabiegi owe odbywały się w komfortowych warunkach gabinetu lekarskiego. Nasze, nie wahajmy się użyć mocnego słowa, ofiary usypialiśmy w różnych okolicznościach — w domu, w pracy, na spacerze, raz nawet w toalecie pociągu. Analogicznie przeprowadzaliśmy problem iseminizacji. Sara miała magiczną zdolność odgadywania u kobiet dni płodnych i bardzo rzadko musieliśmy powtarzać zabieg, który mnie osobiście żenował, a doktorowi Gastonowi, niestety, dostarczał cokolwiek niezdrowej satysfakcji… Oczywiście unikaliśmy zapładniania kobiet niezamężnych: czasami trzeba było reżyserować życie, aby doprowadzić do ślubów. Nie inseminizowaliśmy też niewiast czasowo przebywających w separacji. Przypadek z Hiszpanką jeszcze bardziej spotęgował naszą ostrożność. Była to ogromna praca. W ciągu połówki roku 1900 przeprowadziliśmy 30 zabiegów, w roku 1901 — 80, w następnym 300. W tym czasie urodziła się Anna. Ładne, grube dziecko, bardziej podobne do mnie niż do matki. Niestety, wielokrotne badania wykazały, że oczekiwana kumulacja genu nie nastąpiła. Anna miała zaledwie 11 procent U. Poważnie zachwiało to naszą wiarę w sukces. Nie zaprzestaliśmy jednak wysiłków. Tym bardziej że zupełnie inaczej było w przypadku Mary, córki Langa. Mniej wprawdzie utalentowana od matki, miała jednak wskaźnik 23 procent, a więc bardzo duży. W ciągu dwóch lat dokonaliśmy prawdziwego objazdu świata i przeglądu sytuacji. Nasze badania, przeważnie powierzchowne i na odległość, wskazywały następującą prawidłowość — z ponad setki urodzonych dzieci 75 procent miało mniejszą ilość pierwiastka U niż rodzice, 20 procent równą, a 5 procent wyższą. Nikt jednak nie przekroczył magicznego 44 procent. Ernest urodził się w roku 1904. Nastąpiło to wkrótce po otrzymaniu tragicznej wiadomości z Europy o śmierci Anny, którą, jak wiele innych dzieci, skosiło ostre zapalenie płuc. Może gdyby na miejscu była Sara, udałoby się dziecko uratować. Narodziny mego syna nastąpiły w Valparaiso, gdzie zatrzymaliśmy się w drodze na Oceanię. Poród miał przebieg bardzo ciężki i przyznam się, że zdrowie Sary budziło mój wielki niepokój. Jeszcze przed podróżą nalegałem, by została w świeżo wzniesionym „Szarym Domu”. — Będziesz miał trudności beze mnie — powtarzała. — Czeka nas tyle pracy! Ciężki był poród, ale jeszcze cięższe miesiące, które po nim nastąpiły. Sara nie rozstawała się z małym. Zachowywała się tak, jakby wraz z mlekiem chciała przelać w niego całą swoją siłę, umiejętności, moc. Skutki były niezwykłe. Dziecko rosło i rozwijało się nader prędko, natomiast z matki życie uchodziło niczym piasek z rozdartego worka. Myślami stale nieobecna, chudła i czerniała. — Zabijesz się, weźmy mamkę — błagałem. — Dziecko cię wyczerpuje. — On będzie ci musiał mnie zastąpić — powtarzała niczym w gorączce. Miałem nadzieję, że wyspy Oceanii ze swym bajecznym klimatem i pogodą przyniosą poprawę jej zdrowia. Niestety — umarła cicho 14 września 1904 roku na Tahiti. Mareau nie potrafił określić przyczyny zgonu. Po prostu uszło z niej życie. Tymczasem półroczny Erneścik wyglądał jak kulka tłuszczu, w reakcjach wyprzedzał swych rówieśników, a gdy był na tyle duży, aby przeprowadzić testy, okazało się, że ma 42 procent, zaledwie 2 mniej niż matka. Poza tym przejawiał sporo moich cech. Dzięki Bogu! Zyskałem następcę, który będzie mógł dalej prowadzić me dzieło. Coraz wyraźniej bowiem zdawałem sobie sprawę, że osobnik stuprocentowy może zjawić się po latach lub nawet pokoleniach… (…) Czasami, gdy nocą porządkujemy z doktorem Mareau nasze kartoteki (teraz są to już tysiące osób), cieszymy się z wnuków naszych „króliczków”, a zwłaszcza z pięćdzie — sięcioprocentowców. Wydaje mi się, że gdzieś nad nami zawisa przyjazny, ciepły cień tej nadzwyczajnej dziewczyny. I wtedy odczuwam żal, że z pięciu lat naszej znajomości większość czasu zabrała praca, a tak bardzo niewiele miłość. CZĘŚĆ III ROZDZIAŁ XII Wczesną jesienią Genewa ożywa, zaludniają się biura prasowe, większa część kompleksu Pałacu Narodów zostaje wyłączona z publicznego zwiedzania, na ulicach pojawiają się samochody z egzotycznymi chorągiewkami, a na niezliczonych obradach, naradach, konferencjach i spotkaniach grupki facetów za ciężkie pieniądze podatników zastanawiają się, jak zrobić lepiej, i to niekoniecznie współobywatelom. Trwają debaty o morzu i dzieciach, o żywności i o łączności, o rozbrojeniu i uzbrojeniu, słowem na każdy temat. W sobotnie popołudnie 7 września, u stóp fontanny Żywej Wody, wyrzucającej z ogromną siłą stuczterdziestometrowy stumień H2O ponad port na Jeziorze Lemańskim, pewien mężczyzna przyglądał się z zazdrością parkom całujących się nastolatków. Miał wyraźnie zarysowany brzuszek i, mimo że nie dobiegł jeszcze czterdziestki, mocno łysiał, co również niewątpliwie go postarzało. Wyglądał na człowieka posiadającego akurat trochę za dużo wolnego czasu i zbyt mało pieniędzy, żeby go dobrze wykorzystać. Słońce wisiało już nisko i na pewno nie opalało. Mężczyzna wstał z lekkim westchnieniem i ruszył ku brzegowi. Wyszedłszy na bulwar, skierował się w stronę centrum miasta. — Szarecki! — swojsko brzmiący głos pełen niedowierzania dobiegł go z boku. Jakiś mężczyzna poderwał się zza stolika w nadbrzeżnej kawiarni. Wysoki, siwiejący. Chyba znajomy. — Adam, tutaj? — powtórzył drągal. — Nie przypominasz sobie mnie? — W zasadzie, chyba… zaraz, Albert?! — Aj, tak się zestarzałem? Kopę lat, chłopie! Ile to już, siedemnaście, osiemnaście…? Co robisz w Genewie? — A ty? Film, teatr…? Goldkind tylko pokiwał głową. — To przeszłość. Jeszcze w Tel Awiwie coś próbowałem organizować, ale teraz zostały mi już tylko interesy… Robię w antykach. A ty co, emigrant ostatniej fali? Adam Szarecki zrobił głupią minę. — Nie, przyjechałem zawodowo, na jakiś czas — tłumaczył nieprecyzyjnie. Albert dalej nie pytał, może i lepiej, kto wie, czy ucieszyłby się z informacji, że dawny autor „Teatrzyku Absolutnego” jest korespondentem „Dziennika Powszechnego” przy europejskiej siedzibie ONZ — Jesteś tutaj sam czy…? — dopytywał się Goldkind. — W ogóle jestem sam. — Toś szczęśliwy, ja bez przerwy wpadam z deszczu pod rynnę. Drugi raz się rozwodzę… Ale właśnie, co robisz podczas weekendu? — Nie mam sprecyzowanych planów. — No to się świetnie składa, porywam cię do mojej narzeczonej, ma willę pod Neuchatel, poznasz trochę światowego towarzystwa. — Nie wiem, czy wypada mi się jej narzucać. — Ale daj spokój! Po tylu latach łatwo cię nie wypuszczę… Musimy najpierw pójść coś przekąsić, a potem jedziemy. Pewnie ci się nie przelewa. Na wszelki wypadek nie podał wysokości diety. W godzinę później pędzili autostradą w północno — wschodnim kierunku. O sprawczej roli przypadku pisałem parokrotnie. Teraz, przeglądając wcześniejsze notatki, dochodzę do wniosku, że on i tylko on jest reżyserem życiowych kolei. Gdyby nie to, byłbym dziś zupełnie innym człowiekiem. Gdybym nie rozwiódł się z Heleną, gdybym nie napisał tego artykułu o Jacku, gdyby nie poparł mnie Waldek… Czasami wydaje mi się, że zmarnowałem życie, że kilkakrotnie, stając na rozstajach dróg, skręcałem nie w tę stronę. Choć zaraz potem głos wewnętrzny dopowiada — i czego ty się skarżysz? Fakt, nie powinienem narzekać. Mój fart nosił imię Waldek. To on załatwił mi przeniesienie do „Dziennika Powszechnego”… Jego dyskretne, acz zdecydowane wsparcie pomogło mi wyjechać: najpierw jako korespondent do Sofii, później do Hawany. Teraz Genewa. Ładnie. Tu z naciskiem zaznaczam, że polityką nigdy się nie zajmowałem, raczej kulturą. Ostatnimi czasy modna stała się też ekologia. Popełniłem na ten temat mały tomik, wydany przez KAW w sporym nakładzie. Później przyszedł taki moment, nagła fala, kiedy wszystko zachwiało się, wartości i stanowiska. Poczułem naraz ogromną potrzebę napisania wiersza. Trzy noce spędziłem nad kartką. I nie mogłem. To nie znaczy, że brakowało mi słów — tych cisnęło się ponad miarę — moja niemożność wynikała chyba z faktu, że zbyt dobrze wiedziałem, jak powinienem, a nie znajdowałem w sobie siły, aby przekroczyć próg. Właściwie zawsze byłem za słaby, może dlatego wybierałem łatwiejsze rozwiązania. Małżeństwo z Heleną i nieskonsumowany romans z Julią wyleczyły mnie na zawsze z marzeń o rodzinie. Owszem, po marginesach mych sentymentów cały czas kręciły się rozmaite kobiety, coraz młodsze, ale z ręką na sercu wyznaję, że z żadną nie potrafiłbym związać mego życia, nawet gdybym musiał… Im człowiek starszy, tym trudniej rezygnować mu z nawyków, przyzwyczajeń, drobnych wygód. Pod koniec lat siedemdziesiątych nie mieszkałem już pod sosnami, otrzymałem (znowu kochany Waldi) ładne mieszkanie z dużą pracownią na Ursynowie. Pewnego dnia, gdy wracałem z jakiejś oficjałki w Centrum Zdrowia Dziecka, podkusiło mnie zwiedzić stare kąty… Warkot spychaczy, pył kraszonych tynków… Trwała rozbiórka mego domu. Płot już obalono, spychacze plantowały tereny dawnych komórek i zaimprowizowanych garaży. Panował pośpiech, zrozumiały, jeśli się weźmie pod uwagę, że zbliżał się termin Święta, a wraz z nim otwarcia nowej ulicy, skracającej dojazd do kilku rezydencji ukrytych w lasku… Z samego domu trzymał się jeszcze tylko lewy narożnik, drewniana galeryjka upadła już na ziemię. Z gruzowiska sterczały kominy, na których, jak na przekroju geologicznym, widać było wszystkie epoki kolejnych malowań i remontów… Błękit dzieciństwa spędzonego u babci, w którym zapach żywicy przeplatał się z woniami konfitur ukrytych w spiżarce… Boże mój! Przez głowę przeleciały mi te wszystkie lata, szczególnie końcówka lat sześćdziesiątych. Nagle poczułem się tak przerażająco stary, zmarnowany… Koniecznie musiałem się napić. Ogarnęło mnie niewyobrażalne poczucie osamotnienia — tak jakby w całej galaktyce istniała tylko jedna bliska mi istota, ten umierający, dobijany przez ekipę rozbiórkową dom. I zresztą była to prawda. Ojciec zmarł, a Irena wyjechała gdzieś na drugi koniec Polski, z matką i panem Czarkiem nie potrafiłem znaleźć wspólnego języka, mieli swoje małe sprawy i edukację małego Albinka. Owszem, przychodziłem do nich na niedzielne obiady, oddawałem rzeczy do prania, czasem Czarek pomógł mi przy samochodzie. Ale czy naprawdę mógłbym nazwać ich bliskimi? Matka, wiecznie narzekająca, uważała, że przy moich możliwościach powinienem zrobić znacznie większą karierę, choć z drugiej strony chwaliła się przyjaciółkom moimi artykułami, moimi wyjazdami. Przyjaciele? Szkolne i studenckie towarzystwo rozprószyło się po kraju i po świecie, z kolegami redakcyjnymi utrzymywałem stosunki poprawne, ot, gadki w pracy, czasem jakaś bibka, parę razy w roku czyjeś imieniny… O kobietach wolę nie wspominać. Latami ciągnął się romans z Natalią, której mąż trawił życie na zagranicznych budowach, a to Irak, a to Libia… Tygodniami mieszkaliśmy u siebie. Natalia była osobą całkowicie mi oddaną, być może wynikało to z równie wielkiego poczucia osamotnienia. Mieliśmy wiele wspólnych zainteresowań, razem chodziliśmy na „Konfrontacje” i do teatru… Była intelektualnie wspaniałą partnerką! Niestety, nie podobała mi się jako kobieta lub precyzyjnie rzecz ujmując, podobała mi się mało. Naturalnie żyliśmy ze sobą co jakiś czas, ale nigdy nie wyzbyłem się wrażenia, że to jednak nie to. Jej mąż w czasie krótkich pobytów w kraju najwyraźniej zaakceptował potrójną sytuację — wśród przywożonych prezentów zawsze znalazł się jakiś drobiazg dla mnie. Zresztą i ja w mej Sofii czy Hawanie nie zapominałem o przyjacielu rogaczu. Jednakże ten romans nigdy nie przekroczył pewnych granic — nie mieliśmy wspólnych planów na przyszłość. Tak więc summa summarum odczuwałem i żal, i niewyobrażalne pragnienie. Ugasiłem je! Od tej przykrej chwili minęło parę ładnych lat, burza dziejowa wymiotła prominentów z ich dacz, ale droga przez splantowany prostokąt mej młodości pozostała. Oczywiście, gdzie równać jej się z autostradą, którą dziś pomykałem u boku Alberta, mając w dole skąpane światłem zachodzącego słońca wybrzeże Jeziora Lemańskiego. Nie czułem się ani smutny, ani samotny. A w uchu dźwięczał mi jeden z songów „Teatrzyku Absolutnego”… Ukażcie twarze kocie łby bez zwodów, wahań i cykorii. Bohaterami jutro wy, nadciąga z mroku wóz historii. Długo milczący i pokorni w pyle znosiliście swój los. Pędzi w czas prawdy wóz historii, więc dajcie głos! Wy dajcie głos! Nikt nie zatrzymał Christine ani w Interlaken, ani podczas krótkiego postoju w Bernie. Wyglądało to tak, jakby nagle wszystkie ścigające ją siły skierowały swe zainteresowania w zupełnie innym kierunku. Ostatni „intercity” zatrzymał się na dworcu w Bazylei. Tu również nikt się nią nie zainteresował. Jeszcze w toalecie na Jungfraujoch doprowadziła twarz do porządku, zmyła krew, zalepiła skaleczenie plastrem, wymieniła poplamioną kurteczkę i teraz już nie rzucała się w oczy. Podeszła do automatu telefonicznego i wykręciła numer podany przez Graya (biedny Gray, co z nim teraz?..). Niestety, mimo długiego oczekiwania nikt się nie zgłosił. Dworzec pustoszał coraz bardziej i Christine czuła się nieswojo. Oczywiście mogła udać się do hotelu — ale być może rozesłano już jej nowy rysopis… Przez chwilę lustrowała wiszące reklamy, po czym twarz jej rozjaśniła się… — Dyskoteka, dyskoteka? — młody człowiek, do którego zwróciła się z pytaniem, nie zastanawiał się długo. — Jest parę w pobliżu, choćby przy Barfusserplatz! Spędziła dwie godziny wśród muzycznego łomotu, błogosławiąc epokę, która nie zmusza do strojów wieczorowych. Interesowało się nią paru mężczyzn. Wybrała Artura. I tym razem nie zawiodła jej intuicja, młody, samotny muzyk wynajmował mieszkanie w malowniczym zaułku przy Hausberg, a nazajutrz wyjeżdżał na trzydniowe tournee… Czyż można wyobrazić sobie lepszą sytuację? Z lokalu wyszli dość wcześnie, ścigani zazdrosnymi spojrzeniami dwóch starszych kolegów Artura, którym nie udało się nic poderwać. Skrzypek okazał się chłopcem trochę nerwowym i nadwrażliwym, ale cokolwiek doświadczonym i nie sprawił Christine zawodu. Zresztą ze wszystkich rozkoszy tej nocy największą radość dała jej kąpiel. (Tylko nie spuszczaj wody z wanny, bo późno i sąsiedzi… — poprosił ją.) Po wydarzeniach w lodowym pałacu całe ciało miała obolałe. Na szczęście Artur należał raczej do sprinterów niż długodystansowców i przed czwartą usnęli. Cały następny dzień spędziła sama w mieszkaniu chłopaka. Co godzinę dzwoniła pod umówiony numer, nikt jednak nie odbierał. Sprawdziła w książce telefonicznej — numer zgadzał się z adresem. Dopiero drugiego dnia koło południa… — Halo — zabrzmiał w słuchawce męski głos. — Słucham… — Ja w sprawie wynajęcia tego pokoju przy Allschwillerstrasse… Po drugiej stronie chwila wahania, po czym pada odpowiedź. — Może wpaść pani za godzinę… Uzgodnimy warunki. — Nie znam adresu — powiedziała na wszelki wypadek. Po drugiej stronie znów chwila wahania, wreszcie informacja: Mittlerestrasse, numer domu i mieszkania… Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale połączenie zostało przerwane. Po przyjściu pod Spalentor, charakterystyczną bramę z dwoma basztami, widniejącą na wszystkich „pamiątkach z Bazylei”, Christine trochę zwolniła kroku. Wrodzona czujność odezwała się cichutkim dzwonkiem ostrzegawczym. Fred wspomniał przecież o jakiejś dziewczynie, odebrał mężczyzna… I dlaczego przez dwa dni nikt nie dyżurował przy telefonie? Mittlerestrasse jest ulicą boczną, o małym ruchu, zwłaszcza koło południa, ot, jakaś dziewczyna na rowerze, staruszek z laską, poza tym spokój, cisza. Toteż uwadze Christine nie uszedł młody człowiek w dżinsach, stojący w bramie vis–a–vis domu, do którego zmierzała, nonszalancko palący papierosa. Rzut oka w prawo, dziwnie zaparkowana furgonetka — mercedes w bocznej uliczce… Szła teraz szybko jak osoba, która się śpieszy. Mijając właściwy dom rzuciła ukradkowe spojrzenie w górę. Okna mieszkania na drugim piętrze szczelnie zasłonięte. Spojrzała na zegarek. Dzięki odbiciu w wystawie zauważyła, że mężczyzna z bramy cisnął papierosa i ruszył za nią… Strzeli, zaraz strzeli — pomyślała. W tym momencie zza rogu wysunęła się maska policyjnego samochodu. Tego jeszcze brakowało — wykonała obrót w tył. Ale i z tamtej strony nadjeżdżał policyjny ambulans. Stanęła jak wryta. Tymczasem policja zignorowała ją zupełnie. Oba wozy z piskiem zahamowały przed kamienicą kontaktową. Wyskoczyło z nich kilku funkcjonariuszy uzbrojonych w broń automatyczną. Jeden z policjantów podbiegł do młodzieńca w dżinsach. Ten wydawał się zaskoczony, kiedy wsadzano go do „suki”. Nie padł dotąd ani jeden strzał. Zajeżdżały coraz to nowe wozy szwajcarskiej policji. Z bocznej uliczki przyprowadzono kierowcę mercedesa, który warczał coś, gniewnie wymachując rękami. Rósł tłum gapiów. Tymczasem z wnętrza domu wyprowadzono trzech facetów z podniesionymi rękami. Jednego z nich znała Christine aż za dobrze: mopsowaty porucznik Burke. Wszyscy potulnie zajmowali miejsca w karetkach policyjnych. Christine nadal nie pojmowała niczego poza tym, że pora się wycofać. Widok policjantów aresztujących bez przeszkód wysłanników KOMÓRKI sprawiał surrealistyczne wrażenie. Co to miało znaczyć? Jedna uliczka, druga, Christine znalazła się na terenach należących do szpitala, oddychała głęboko… Nie wierzyła swemu szczęściu. — Nie reaguj! — usłyszała nagle szept. Nie rób żadnego gwałtownego ruchu. Usiądź na ławce. Usiadła. Szept dobiegał z kępy zieleni tuż za ławką. — Nie zadawaj żadnych pytań — mówił kobiecy czy raczej nawet dziewczęcy głos. — Ciągle możesz być obserwowana. Dojdź teraz spokojnie do mostu Johanniterbrucke i przejdź po nim na drugą stronę. Nie zatrzymując się, dojdź do Erasmus Platz… Nic nie mów. Kiwnij głową, jeśli zrozumiałaś, i idź… W Christine walczyły dwie sprzeczne intencje, słuchać lub uciekać. Rozważyła obie. Póki znajdowała się na otwartej przestrzeni, nic jej chyba nie groziło… Gdyby mieli zamiar strzelać, już by to zrobili. Wypełniła polecenie nieznajomego głosu. Przy narożniku szpitala wzięła puderniczkę, by poprawić makijaż. Tę technikę opanowała do perfekcji, od razu zauważyła niewysoką dziewczynę o pucołowatej buzi dziecka, wychodzącą ścieżką wśród klombów. Panna Werner przekroczyła most. Na Erasmus Platz stanęła przy kiosku z prasą, nie bardzo wiedząc, co czynić dalej. Nagle tuż przy niej wyrósł jakiś malec i wetknął jej kartkę w rękę. Ołówkiem napisany był adres. Uliczka nie figurowała na planie, który miała. Zapytała kioskarza. Chwilę tłumaczył jej w dość pogmatwany sposób miejscowym, trudno zrozumiałym dla kogoś przyzwyczajonego do literackiej niemczyzny, dialektem. Po paru krokach musiała skręcić w labirynt nadrzecznych zaułków i pasaży, ponoć po zmierzchu cieszących się nie najlepszą sławą. Przeszła jakieś podwórko, schodki i stanęła cokolwiek bezradna. Zapewne kręciłaby się w koło, ale z przeciwnej strony wyłoniła się znana już nam brunetka o twarzy dziecka. — Nic się nie bój, tędy — wskazała niskie drzwiczki. Przeszły jakimś korytarzem pełnym pancernych drzwi (Szwajcarzy mają hopla na punkcie schronów przeciwatomowych), skręciły na niewielkie schodki, w końcu wylądowały w słabo oświetlonej piwniczce. Obok sterty kartonów leżał materac, a na nim mężczyzna o twarzy rozpłomienionej wysoką gorączką. — Fred! Temperatura dopiero pod wieczór spadła na tyle, że Gray mógł cokolwiek przytomnie mówić. — Jest dobrze, choć nie beznadziejnie — wyjaśnił. Ciemna dziewczyna o imieniu Evelyn poprawiała mu z niezwykłą czułością poduszkę. Przez parę poprzednich godzin Christine zastanawiała się intensywnie, co łączy tę dziewczynę z Fredem. Pełna adoracja agenta aż nazbyt rzucała się w oczy. Czy jej uczucie spotykało się z wzajemnością? Były as KOMÓRKI nie miał narracyjnych talentów, opowiadał krótko, rzeczowo, jakby mówił o wydarzeniach historycznych. Żegluga na lotni uwolniła go od napastników, którzy zatrzymani przez sportowców, a później policję, nie skorzystali ze śmigłowca. Wszelako brak odpowiedniego ubioru sprawił, że już wkrótce Gray zmienił się w sopel lodu. Przez wiele kilometrów na południe od Jungfrau rozciągała się lodowa pustynia, owszem, na lodowcu urządzono lądowisko dla lotniarzy, ale Fred minął je i pożeglował dalej. Parę godzin później kompletnie przemarznięty, ale wolny, znalazł się w jakiejś wiosce, skąd po długich perypetiach komunikacyjnych dotarł do Brig. Miasto Brig to duży węzeł komunikacyjny, w którym można złapać liczne ekspresy w rozmaitych kierunkach. Chwalić Boga, miał ze sobą pieniądze. Jeszcze z wioski zatelefonował do Evelyn z poleceniem natychmiastowego opuszczenia mieszkania przy Mittlerestrasse, które znane było w KOMÓRCE i ukrycie się. W hotelu w Brig pożyczył magnetofon i podyktował dźwiękowy list do policji w Bernie. Podał w nim wszystkie siedziby, kwatery i punkty KOMÓRKI w Szwajcarii, skrzętnie ukrywane przez tę, stojącą ponad narodową kontrolą, organizację, podał pseudonimy i kontakty, sporządził nawet rysopis pułkownika „Kuzyna”. W całej misternej wyliczance dopuścił się tylko jednego fałszerstwa — przedstawił siatkę KOMÓRKI jako organizację międzynarodowych terrorystów. Ale czy różnica była aż tak wielka? Drugi list z wyliczeniem szwajcarskich agend KOMÓRKI skierował do redakcji „Züricher Zeitung”. Naturalnie zdawał sobie sprawę, że oznacza to otwartą wojnę samotnego człowieka z jedną z najpotężniejszych tajnych sił, ale nie miał wyboru. Pierwsze strzały w tej walce już padły, chociaż nie z jego strony. Rzecz jasna wiedział, że oskarżenie o terroryzm zostanie szybko wyjaśnione, znając jednak Szwajcarów mógł być pewien, że organizacja nieprędko odbuduje swój stan posiadania u piekielnie czułych na punkcie własnej neutralności Helwetów. W nocy był już ciężko chory, dostał wysokiej gorączki, ledwie oddychał. Sam nie wie, jak udało mu się wsiąść do bazylejskiego ekspresu, jak korzystając ze zmniejszenia szybkości pociągu na odcinku za Pratten, gdzie budowany jest nowy wiadukt i nawet ekspresy muszą hamować, wyskoczył. Dużo wcześniej ustalił taki awaryjny wariant z Evelyn. Świadomość odzyskał dopiero w kryjówce ciemnowłosej Szwajcarki, szpikowany antybiotykami i witaminami… W oczekiwaniu na efekty wysłanej kasety, przyjaciółka Evelyn prowadziła dyskretną obserwację mieszkania na Mittlerestrasse. Właśnie dziś doniosła o grupie mężczyzn, którzy włamali się do apartamentu. Evelyn miała ostrzec Christine, gdyby pojawiła się w pobliżu, ale nie zdążyła. Na szczęście zjawiła się policja, która wśród różnych danych otrzymała od Graya także namiary tego lokalu. Świadkiem reszty mogła być sama Christine. — Masz pomysł na dalsze ruchy? — zapytała, gdy skończył. — Zyskaliśmy odrobinę oddechu, o ile z kolei twoi koledzy z UNO nie wpadną na nasz trop — sapnął Fred. Dłuższe opowiadanie musiało go nie lada zmęczyć, bo opadł wycieńczony na poduszki. Cóż za hańba dla pułkownika „Kuzyna”, cóż za despekt dla jego mocodawców. Być wyprowadzonym w biały dzień w kajdankach z centrali, działającej pod; przykrywką biura pewnego nobliwego przedsiębiorstwa handlowego, przy samej Banhofstrasse w Zürichu! Co gorsza, pułkownik nie mógł nawet wytłumaczyć tym niskim rangą policjantom ogromu ich pomyłki. Dopiero nazajutrz po bardzo wysokich interwencjach został zwolniony. Szybko wyciszono prasę, która wzięła ogromny oddech: „Zdemaskowanie całej siatki terrorystyczną w Szwajcarii”, a potem wydała cieniutki pisk: „Dla dobra śledztwa fakty podane zostaną w późniejszym terminie”. Nie ma stenogramów z rozmów „ Kuzyna” ze swymi zwierzchnikami, ale chyba nie były one przyjemne. Po raz pierwszy wytrawny lis znalazł się w kropce. Powtarzał jedynie, że ostrzegał, iż decyzja o likwidacji Graya jest przedwczesna, a sposób jej przeprowadzenia woła o pomstę do nieba. — Stało się, co się stało — powiedział zwierzchnik o kryptonimie „Teść”. — Teraz sprawy zaszły już zbyt daleko… Likwidacja jest koniecznością. — Po rozsypce w Szwajcarii Gray jest praktycznie poza naszym zasięgiem. Przypuszczamy, że przebywa w Bazylei, ale… — Cóż to za problem — wzruszył ramionami „Teść”. — Jeśli nie macie własnej grupy operacyjnej, możecie podrzucić to ludziom Helmuta, też mają porachunki z tyni waszym Bondem. Trup jest trupem bez względu na to, kto pociągnął za cyngiel. Chmura przebiegła po dobrodusznej twarzy „Kuzyna”. Nigdy w pracy nie kierował się sentymentami, ale jego stosunek do Freda cechował szacunek ze znaczną; dozą podziwu. — Panie generale, tacy ludzie nie rodzą się na kamieniu, mimo dowodów dostarczonych przez porucznika Burke moja intuicja poddaje w wątpliwość jego zdradę… — Wątpliwość? Po tym, jak załatwił cały nasz odcinek. Nie, pułkowniku, gra idzie o zbyt wysoką stawkę. A poza tym zmieniła się koncepcja. Diametralnie! Wyszedł, a przez głowę starego wygi przemknęła niewesoła myśl, że jeśli koncepcja się zmieniła, to i on, odpowiedzialny za misję „Łowca Złota”, może już do niej nie pasować, a wtedy… Willa Claudii, narzeczonej Goldkina, a właściwie mały neogotycki zameczek, znajdował się już poza miastem w ładnym, choć nie za dużym parku. Zmrok już zapadł na dobre, kiedy audi Alberta znalazło się na parkingu pod domem, pośród innych eleganckich wozów. Spodziewałem się młodzieżowej prywatki, trafiłem na ekskluzywne party. Prawdę powiedziawszy pierwszy raz w życiu było mi dane wkroczyć w sam środek towarzystwa ludzi bardzo bogatych, których przedstawicieli spotykałem wyłącznie przy okazjach oficjalnych uroczystości lub oglądałem w telewizyjnych serialach typu „Dallas” czy „Dynastia”, emitowanych na wszystkich prawie kanałach telewizji zachodnioeuropejskich. Tu zaznaczę, że znajomości z konferencji lub podobnych spotkań bywają mylące, trudno na pierwszy rzut oka rozróżnić byłego dokera od króla groszku konserwowego. Goldkind poruszał się w tym świecie z elegancką swobodą i któż dziś poznałby w tym wytwornym mężczyźnie wychudzonego mima ze scenki studenckiej. Claudia nie należała do piękności, bezsprzecznie jednak kryło się w niej sporo kobiecego czaru, jakaś trudna do opisania miękkość i ciepło, resztę rekompensowała błyskotliwa inteligencja. Patrząc, jak Albert wita się i rzuca celnymi słówkami do zgromadzonych gości, a było ich około tuzina, mimo woli wspomniałem nasz lektorat z francuskiego, dukanie czytanek i spisywanie ćwiczeń. Najbardziej zaskoczyła mnie atmosfera naturalności i swobody. Byłem przyjacielem Goldkinda, a więc przyjmowano mnie, jakbym składał co najmniej setną wizytę. Żadnych konwenansów. Każdy pił, co chciał, jadł, na co miał ochotę. Weekendowe (w Szwajcarii raczej powiedziano by „wochendowe”) spotkania u Claudji miały zresztą długą tradycję i zawsze znajdowało się na nich kilku ciekawych ludzi, przeważnie interesu, oraz parę ładnych dziewcząt, które nierzadko wyjeżdżały z innymi mężczyznami, niż przyjechały. Ale i to należało do niewymuszonych reguł gry. Albert przedstawił mnie jako gościa z Polski. Paru dżentelmenów zainteresowało się tym faktem. Jeden z przemysłowców miał jakieś kontakty z naszą Centralą Handlu Zagranicznego, inny znał kiedyś urodziwą Polkę. Wszyscy, szczególnie dzięki ostatnim wydarzeniom, orientowali się dość nieźle w naszych sprawach, zadając mi co rusz kłopotliwe pytania. Starałem się odpowiadać dyplomatycznie i dowcipnie. Sądzę, że byłyby z mych wypowiedzi zadowolone zarówno władze, jak i opozycja. Życie nauczyło mnie ostrożności. Temat ten zresztą rychło przestał być atrakcyjny, część towarzystwa udała się oglądać humorystyczne porno. Krążyłem po wielkim domu, zbudowanym przez znakomitego architekta, który w stosunkowo niedużej i na zewnątrz niezbyt zdobnej bryle ukrył niezwykłą ilość pomieszczeń, przejść, poziomów. Wszystkie rozwiązania zaskakiwały wygodą i prostotą. Nie dostrzegałem żadnej nowobogackiej pretensjonalności. Dom nie był ani krzykiem nowoczesności, ani lamusem z antykami. Poprzez zewnętrzną oszczędność i swoistą nobliwość stanowił ekstrakt typowej szwajcarskości. Z jeszcze większym zainteresowaniem przyglądałem się dziewczynom. Poza Claudią większość miała koło dwudziestu lat, w strojach dominowała biel, a fryzury to zwykle rozpuszczone, czasem podkręcone włosy, a la święta Bernadetta. Wyznam, każda wydawała mi się łakomym kąskiem, choć nie wiedziałem, jak się do nich zabrać. Albert zniknął gdzieś w ogrodzie pełnym oszałamiających zapachów i cienistych alejek. Czyżby nagły przypływ miłości do przyrody? Zbliżyłem się do grupy kilku osób orbitujących wokół pani domu. Rozprawiano z zapałem o horoskopach i magii. Ktoś utrzymywał, że to wierutne bzdury, natomiast Claudią twierdziła, że istnieją na ziemi rzeczy, o których nie śniło się filozofom. — Sądzę — odezwał się jeden z antagonistów, chudzielec o ostrym profilu, podobno jakiś znakomity inżynier — że pewne umiejętności, które zwykło się określać terminem paranormalne, to zwyczajne dla naszego gatunku, tyle że rzadko spotykane, talenty atawistyczne. — Co to znaczy? — zapytała prześliczna blondaska o rozmarzonych oczach Marii Magdaleny. — To znaczy, że zdarzają się jednostki, w których odzywają się atawistyczne cechy praludzi, słynny siódmy zmysł, przekazywanie myśli na odległość. Większość z nas zatraciła te cechy w procesie cywilizowania. Wystarczy przypomnieć, co stało się z ludzką pamięcią wraz z wprowadzeniem pisma. — To prawda — wtrącił ktoś inny. — Polinezyjczycy pamiętają swoje genealogie sięgające setek pokoleń wstecz… — Właśnie. Dlatego mnie osobiście nie dziwi człowiek rodzący się jeden na milion, który wyczuwa bioprądy, czyta w myślach czy gnie wzrokiem łyżeczki. Uznałem, że pora się wtrącić. — Nie wiem, czy wszystko można wytłumaczyć atawizmami. — To znaczy? — inżynier utkwił we mnie przenikliwe spojrzenie. — Nie znam w przyrodzie zwierzęcia potrafiącego przenikać przez ściany. — Ludzie tego też nie potrafią. — Sam byłem świadkiem. — W cyrku? — Nie, w normalnym domu. Chłopiec przenurkował przez solidną betonową ścianę, dodatkowo pokrytą boazerią, na której nie został żaden ślad. — Niewiarygodne — ładna brunetka otarła się o mnie udem. — Pan to widział? — dopytywał się chudzielec. — Ależ Henri — upomniała Claudia — nie możesz tak męczyć naszego gościa. — Nie ma problemu — sprostowałem. — To był ciekawy przypadek i przyznam, że z nikim dotąd o tym nie rozmawiałem. Zastanawiałem się nawet, czy to nie halucynacja, ale przed laty tę samą sztukę widziałem w wykonaniu jego matki. — Jego matki? — Mojej żony. — Tam do licha — wyrwało się komuś ze słuchających. — Pan jest ojcem tego niezwykłego chłopca? — Nie — wyznałem i oględnie opowiedziałem niezwykłą historię poznania Heleny, a następnie poczęcia małego. — Nie widziałem chłopaka od paru lat, jesteśmy z jego matką rozwiedzeni… Do pokoju wbiegło parę dziewcząt wołając, że pora potańczyć. Stojąca obok, może odrobinę zbyt chuda brunetka ujęła mnie pod rękę. — Porywam pana, monsieur Polonaise! ROZDZIAŁ XIII Tydzień prawie musiał minąć, zanim Fred doszedł do siebie. Złośliwe zapalenie płuc mimo antybiotyków, aplikowanych przez przyjaciela Evelyn, doktora Felixa, nie miało zamiaru ustępować, choć przeciwnikiem był silny przecież organizm Graya. Christine i Evelyn na zmianę czuwały nad chorym, przy czym eks–terrorystka nie opuszczała w ogóle kryjówki. Wprawdzie ani KOMÓRKA, ani Helmut nie wpadli chyba dotąd na ich trop, stare przysłowie jednak powiada, że strzeżonego pan Bóg strzeże. Tak więc jedyny kontakt ze światem zapewniała pucołowata bruneteczka, fantastyczny materiał na domową kurkę, jak oceniła ją Christine. Inna sprawa, że opiekunka chorego taką kurką nie była. Jak dotąd radziła sobie ze wszystkim świetnie, wypełniała wypowiadane półgłosem polecenia chorego, dostarczała żywności i lekarstw. Czy Gray mimo choroby snuł jakieś plany na przyszłość? Jego zasoby finansowe najwyraźniej znajdowały się na ukończeniu i pomysł zmiany twarzy i nazwiska oraz wyjazdu do Nowej Kaledonii nastręczał spore trudności… Czyżby zamierzał czekać jak kawałek metalu w imadle na pierwszy cios z prawa lub z lewa? Dopiero pod koniec tygodnia gorączka spadła i Fred, całkiem przytomny, zawołał Christine. Byli sami, gospodyni kryjówki przebywała na mieście… — Dużo myślałem o tobie — powiedział wpatrując się w bladą twarz młodej kobiety. — Robi się coraz niebezpieczniej i nie sądzę, żebyś w tej chwili mogła mi pomóc. Mam przyjaciela, jednego z niewielu ludzi, na których mogę liczyć. Prowadzi małe przedsiębiorstwo niedaleko Johannesburga w Południowej Afryce. Pojedziesz tam i poczekasz, aż sprawy się nie wyjaśnią. — A ty? Na twarzy mężczyzny zaigrał uśmiech. — Ja właśnie zacznę je wyjaśniać. — Uważasz, że masz szansę? — Szansę istnieją zawsze. A ja… mam pewne atuty. — Z zainteresowaniem nachyliła się nad nim. — Wiem, jak szukać Altenbachów. Tylko ja to wiem — powiedział. — I chcesz handlować tą informacją, myślisz, że Helmut…? — Na razie pal sześć Helmuta, myślę o KOMÓRCE. Zagalopowali się. Może nawet zastanawiają się, czy decyzja o mojej likwidacji nie była przedwczesna…? Zresztą nieważne. Zrobiłem już pierwszy krok. Podaj mi tę gazetę. Przyniosła wielonakładowy dziennik. Fred uniósł się na łóżku i otworzył na kolumnach ogłoszeń. — Czytaj. W tym miejscu. — „W sprawie spadku po »Szarym Domu« zgłaszam swą gotowość, Łowca Złota.” Ogłosiłeś to tak otwarcie, bez szyfru? — Tak, bo mam nadzieję, że dzięki temu tekst trafi nie tylko do mego byłego szefa, ale i do jego zwierzchników… Tam są całe działy, śledzące ogłoszenia drobne. — Zaoferujesz im współpracę, znowu? — Na razie wykonałem mały ruch na szachownicy… A jak dalej się rzecz potoczy? Cóż, nie mam daru jasnowidzenia. Teraz chciałbym ochronić ciebie. Zaraz Evelyn powinna przynieść nowe dokumenty i bilet lotniczy. — Do Johannesburga? — Z przesiadką w Rzymie. Ujęła go za rękę. — Naprawdę nie przypuszczasz, że mogłabym ci pomóc? Zauważyłeś, że potrafię przydawać się w sytuacjach wymagających refleksu… — Tę partię rozegram sam. — A Evelyn? Palce Freda zanurzyły się w jasnych włosach Christine. Chwilę milczał, a potem patrząc jej głęboko w oczy powiedział: — To moja córka. Telefon odebrała sekretarka. — Tak, tak — powiedziała po chwili pauzy. — Dziękuję. Odłożyła słuchawkę i podeszła do szczupłego mężczyzny o ptasiej twarzy, zanurzonego po uszy w głębokim fotelu. — Dzwonił Leonello. „Świadek” przyjechał. Jest teraz w drodze do Genewy. Czy…? Henri uniósł się z fotela. — Tak. Niech podstawią wóz. Będę przy tym spotkaniu. Co z „Białym”? — Czeka na miejscu… Znowu zadzwonił telefon. Sekretarka uniosła słuchawkę i po momencie odpowiedziała bardzo uprzejmie: — Panna Claudia? Niestety, pan inżynier wyjechał. Proszę zadzwonić w poniedziałek. Na ekranie kolorowego telewizora doskonale widać było całe niewielkie pomieszczenie, parę foteli, niski stół, przykryte kotarami ściany bez okien i barek na kółkach z godną reprezentacją rozmaitych alkoholi. Widać też było twarz Helmuta, przywodzącą niekiedy na myśl lico strąconego do piekła anioła, i sylwetkę vis–a–vis na fotelu. — Czego się napijesz, jak zwykle Campari? — pytał „Biały”. Skinienie głowy. — Trochę długo trwało twoje milczenie, ale rozumiem, zdarzają się okoliczności, w których nie należy się śpieszyć. Poza tym po wpadce „Marlboro” w Ziirichu sam zalecałem ostrożność… — Był chory — powiedziała Christine. — Nie mogłam wychodzić. — A teraz? — Jest przekonany, że poleciałam do Afryki Południowej. Boję się, że zechce sprawdzić, czy doleciałam… — Spokojnie, zamiast ciebie poleciała już Dolores… — Leonello mógł mi o tym powiedzieć, kiedy zabierał mi torebkę, dokumenty i kartkę od Graya — w głosie dziewczyny zabrzmiał lekki wyrzut. — Leonello stracił kiedyś zęby przez nadmiar gadatliwości i obecnie stara się zachować powściągliwość. A w ogóle szef prosił, żeby ci podziękować, Christine. Spisałaś się na medal, a Gray demaskując siatkę KOMÓRKI mimowolnie wyświadczył nam dużą przysługę, w Szwajcarii zrobiło się teraz znacznie luźniej. — Ale policja jest w pogotowiu. — Policja szwajcarska? Tylko mnie nie rozśmieszaj! Aha, jeszcze jedno cię ucieszy. Tutejszy odcinek naszej pracy zamykamy definitywnie. Będziesz mogła pojechać do Szwecji czy do Tarbes, gdzie chcesz, żeby wypocząć. — Wspaniale. — Zostało jeszcze jedno małe zadanie. — Słucham. — Gray! — powiedział z naciskiem Helmut. — To nie jest małe zadanie. On wyzdrowiał, ma znów ochotę włączyć się do gry, dał ogłoszenie… — Czytaliśmy! — Poza tym wie, gdzie szukać nowej kryjówki Altenbachów. Piękne czoło Helmuta pofałdowały zmarszczki. — W tej chwili są to już sprawy drugorzędne. Jesteśmy w innym miejscu szachownicy i Gray nie będzie dla nas w żaden sposób użyteczny. — Ale… — Jeszcze w ciągu tego weekendu musi zostać zlikwidowany. I ty to zrobisz, Christine. Mimo picia wyłącznie ekskluzywnych trunków miałem katza jak po najzwyklejszych krajowych alkoholach, tyle że pomieszanych. Kiedy ocknąłem się późnym rankiem w gościnnym pokoju, po szczupłej brunetce pozostał jedynie zapach perfum, którym silnie przesiąkła poduszka. Część towarzystwa jeszcze spała. Albert z grupą dziewcząt pluskał się w basenie. Znaczna większość gości, których rezydencje znajdowały się w pobliżu, rozjechała się do domów. Claudia, widząc moją zbolałą minę, zaproponowała soki i bayerowską aspirynę. Albert wygramolił się z wody i zalecał klina… Nie odmówiłem. Na dobrą sprawę w trakcie nocy nie znaleźliśmy okazji, aby pogadać, teraz w trzcinowych fotelach pośród trawnika rekompensowaliśmy to sobie z nawiązką. — Podobno ożeniłeś się z tą ładną dziewczyną z waszego roku… zaraz, jak się ona nazywała… Halinka? — pytał Goldkind. — Helena — poprawiłem. — Ale był to niewypał. Nasze małżeństwo bardzo szybko się rozpadło… — Szkoda, a podobno mieliście syna? — To nieprecyzyjne określenie — westchnąłem. — Nie lubisz o tym wspominać? — W zasadzie teraz to już mi zobojętniało. — Wtedy, w Teatrzyku, wydawałeś się bardzo zaangażowany uczuciowo. — Każde zaangażowanie z czasem przechodzi. Ty też nie wyobrażałeś sobie życia bez pantomimy. Na chwilę zapadł się w fotelu i w swoje myśli. — Po południu jadę do Lozanny, możesz naturalnie zostać tu do poniedziałku, ale jeśli chciałbyś, możesz jechać ze mną. Przyjąłem propozycję, podkreślając, że tak będzie lepiej. Pierwsza wizyta nie powinna trwać za długo. Dopiero w porze obiadu pojawiła się Isabella — towarzyszka mej upojnej nocy. Zachowywała się jakby nic między nami nie zaszło i chyba raz tylko posłała miłe, specjalnie do mnie adresowane spojrzenie. Widocznie sprawdzian wypadł zadowalająco. Po obiedzie mieliśmy okazję zamienić kilka słów. Isabelle interesowała się moim pobytem w Genewie, pracą dziennikarską, a na koniec zadała pytanie: — Prędko wracasz do kraju? — Chyba nie prędzej niż w listopadzie. — I nie tęsknisz? — Nie bardzo mam do czego wracać — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. — W domu najmilej, najbezpieczniej — uśmiechnęła się. — Ja bym wracała. Podobno w Polsce bywa piękna jesień. — Nie dysponuję moim czasem. Przyszło kilka osób i rozmowa wróciła częściowo do tematów z dnia poprzedniego. Człowiek o ptasim profilu musiał wyjechać, ale byli i inni miłośnicy zagadnienia. Isabelle wróżyła z ręki Albertowi, twierdząc, że chiromancja to jej specjalność, później zajęła się Claudią. — Znasz tych wszystkich ludzi? — zapytałem w pewnym momencie Goldkinda. Wzruszył ramionami. — O tyle o ile. To towarzystwo Claudii. Albo posiadacze jachtów z miejscowej przystani, albo sąsiedzi z okolicznych rezydencji. Twoja Isabelle jest na przykład modelką, a jednocześnie projektantką… A dlaczego pytasz? — Tak sobie — odparłem i przepchnąłem się do Isabelle. — A mnie nie powróżysz? Trochę się zmieszała. — Przy ludziach? Odeszliśmy trochę na bok. Długo trzymała moją rękę w swej dłoni. — Podróże nie przyniosą ci szczęścia. Tak samo kobiety. Taki człowiek jak ty powinien kierować się intuicją, nie spekulować i… i szybko jechać do domu. Zjawił się Albert mówiąc, że samochód gotów jest do drogi. Uściskałem Isabelle, po polsku ucałowałem dłoń Claudii i wyruszyliśmy. — Szczęściarz z ciebie — mówił z uznaniem Goldkind, gdy minęliśmy Neuchatel. — Nie każdemu udaje się poderwać Izę. A jeszcze, żeby dostać od niej telefon… — Nie podała mi telefonu — zaczerwieniłem się. — Ależ ty jesteś niespostrzegawczy, a ta karteczka, którą wsunęła ci do kieszeni, to nie wizytówka? Sięgnąłem do kurtki. Rzeczywiście znalazłem tam mały kartonik. Wizytówka z adresem i telefonem pracowni w Bazylei. Co podkusiło mnie, aby odwrócić bilecik na drugą stronę. Napisane szminką czerwieniły się tam dwa słowa: „Uciekaj. Szybko!” Megafony zapowiadały opóźnienie przylotu samolotu z Londynu. Ucieszyło to zapewne celników portu lotniczego na Okęciu, którzy nie uporali się dotąd z pasażerami przybyłymi z Wiednia. Parę wielkich kolejek pomiędzy kontrolą graniczną a stanowiskami celników umierało w dusznym, upalnym powietrzu. Ogólne rozdrażnienie i zniecierpliwienie, przerywane niekiedy wybuchem bezsilnej złości oczekujących, nie udzieliło się jakoś szpakowatemu dżentelmenowi z niedużą ciemną torbą, który z ogromnym zainteresowaniem śledził notowania giełdowe w „Timesie”. Podobny spokój zachowywał jeszcze jeden mężczyzna w ostatniej z kolejek. Na pierwszy rzut oka strojem i zachowaniem przypominał typowego gastarbeitera z RFN–u, przybyłego do kraju „Wandy, co nie chciała” w poszukiwaniu silnych wrażeń i łatwych dziewcząt. Ale było to tylko pierwsze wrażenie. Przy baczniejszym oglądzie kanciasty podbródek, blizny na twarzy, potężna klatka piersiowa i pozbawiony lewantyńskiego rozmarzenia wyraz oczu wskazywał, że niekoniecznie jest to sezonowy robotnik na urlopie, lecz raczej osobnik, dla którego sezon trwa okrągły rok. Nie muszę dodawać, że ani razu spojrzenia obu panów nie zetknęły się ze sobą. — Ma pan coś do oclenia? — zapytała ospale celniczka, równie spocona jak tłusta jejmość przy stanowisku obok, z której bagaży wyjmowano sto pięćdziesiątą parę rajstop. — Przybyłem na odczyt — powiedział z godnością szpakowaty. — Byłby pan uprzejmy otworzyć torbę. Poza koszulą, małym radiomagnetofonem, pidżamą i przyborami toaletowymi w czarnej teczce znajdował się jedynie maszynopis referatu… Przed budynkami dworca lotniczego długa kolejka pasażerów wyglądała niecierpliwie taksówek. Tych wprawdzie stało kilkanaście, ale jakoś nie kwapiły się z podjeżdżaniem, kierowcy taksowali przybyłych. Szpakowaty musiał przypaść im do gustu, bo już po chwili został poproszony na bok i wnet pomykał polonezem, wyposażonym w stereo i minibarek, w kierunku centurm. Po drodze miał możliwość poznać czarnorynkowy kurs walut, jak i dowiedzieć się o rozmaitych możliwościach rozrywek, które proponował operatywny taksiarz. Holender zatrzymał się w „Forum”, ledwo zdążył wziąć prysznic, kiedy rozległo się pukanie do pokoju. Owinął się ręcznikiem i uchylił drzwi. Smagły wszedł do środka. Uścisnęli sobie ręce. Nawyk konspiracyjny spowodował, że nie wymienili ani słowa. Najpierw gospodarz napisał coś na bibułce, później naskrobał coś gość, potem kiwnęli głowami, podarli papier i wrzucili do muszli klozetowej. Obaj turyści mieli oczywiście w paszportach pięknie brzmiące nazwiska, dla ułatwienia używajmy jednak imion, pod którymi zdołaliśmy już ich poznać: Maks i Omar. Mimo upału chłopcy zawzięcie grali w szczypiorniaka, kilka dziewczynek, które obserwowały mecz, schroniło się w cieniu starych murów. Mężczyzna w białej marynarce i ciemnych okularach wędrujący ulicą Foksal przystanął i również ciekawie przyglądał się rozgrywce. Ci bez koszulek mocno naciskali na grupę w koszulkach. Opalone po niedawnych wakacjach torsy nastolatków śmigały po boisku liceum im. Zamoyskiego. Wśród zapamiętałych obrońców szczególnie wyróżniał się szczupły chłopiec o regularnych rysach. Widać było, że przeżywa paropunktową porażkę. Maks nie potrzebował dodatkowych informacji — twarz chłopca zbyt przypominała portret Altenbacha juniora, sporządzony dla swych współpracowników przez Helmuta. Czyżby ten zwyczajny urwis miał być istotnie wymarzonym „egzemplarzem zero”? A może informacje, uzyskane przez Henri’ego zupełnie przypadkiem na party pod Neuchatel od jakiegoś polskiego pismaka, były fałszywym tropem? Gwizdek zakończył mecz. Do Łukasza podbiegła wysoka dziewczynka, najwyżej szesnastoletnia. Kiedyś będzie szałową babką — pomyślał Maks, patrząc na długie, szczupłe nogi i kształtne piersi podskakujące pod bluzeczką. — Co ci się dzisiaj stało? — zapytała z wyrzutem. — Normalnie potrafisz dokonywać takich cudów z piłką, a dzisiaj przegrywasz. — Bo to był mecz. Musiałem grać fair! — A potrafiłbyś i dziś pokazać swoje sztuczki? — kusiła dziewczyna. — Dla mnie? Łukasz zaczerwienił się. Swe umiejętności starał się dotąd ukrywać. Ale na taką prośbę… Przetoczył wzrokiem po boisku. I zdarzyła się rzecz ciekawa. Piłka wyskoczyła z ręki nauczyciela od wf–u, wykonała kilkanaście kozłów, potem uderzyła o ścianę szkoły i pomknęła w stronę bramki. Jej obrońca zauważył, co się święci, zajął postawę wyczekującą, piłka minęła go z łatwością i wpadła do siatki, ale nie pozostała w niej, przeciwnie nabrała olbrzymiego rozpędu, przekoziołkowała sama całe boisko i ugrzęzła w przeciwnej bramce. Nauczyciel śledził cud z szeroko otwartymi oczami — pierwszy raz widział tak niezwykłe pogwałcenie wszelkich praw fizyki. Nastolatka pocałowała cudotwórcę w policzek. Zmieszał się jeszcze bardziej. — Ale pamiętaj, to nasza tajemnica — szepnął. Skinęła główką. Oczywiście nie będzie to żadna tajemnica. Aśka w największym zaufaniu zwierzy się Baśce, Baśka Kaśce i cała szkoła będzie wiedziała, że Łukasz znów wykonał cud z pogranicza psychotroniki i parapsychologii. Na szczęście, po raz kolejny nie uwierzy w tę historię nikt z dorosłych. Tymczasem oparty o siatkę mężczyzna uczuł dreszcz emocji. A więc widział na własne oczy „egzemplarz zero”. Rewelacja! Już w tym momencie opłaciła się podróż, opłaciły wszystkie zabiegi, które doprowadziły do uzyskania wizy w trzy dni. Z Omarem nie było problemów, na jedno z siedmiu nazwisk miał stale przygotowany paszport z ważną wizą do każdego państwa RWPG. Koledzy na boisku ciągle komentowali niezwykły przypadek piłkopląsu, ale Łukasza już zainteresowało coś innego. Niczym radar obrócił się wokół swej osi. — Tu ktoś jest. Ktoś ze złymi zamiarami — powiedział półgłosem. — Gdzie? — zdziwiła się Joanna. — Tam — chłopak bez wahania podążył w kierunku siatki. Maks zauważył ten ruch, zrobił krok do tyłu, aby wmieszać się w gęsty o tej porze tłum przechodniów. Nie zdążył, wzrok nastolatka unieruchomił go. Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami. — Panie Maks — powiedział Łukasz nieskazitelną niemczyzną, dochodząc do siatki — czego pan chce ode mnie? Zdumienie ideologa terroryzmu było w tym momencie głębsze niż Rów Mariański, chłopiec mówił jak rodowity berlińczyk, znał jego myśli, a co najważniejsze — prawdziwe imię. Maks trenował ongiś blokadę myślową, która miała chronić zawartość jego mózgu przed przesłuchaniami z użyciem narkotyków lub wykrywacza kłamstw. Tym razem nie potrafił jej domknąć. Czuł, jak inteligencja chłopaka myszkuje bezkarnie po wszystkich zakamarkach jego mózgu. — Czytam pańskie myśli, choć próbuje pan je ukryć — ciągnął chłopak. — Nie są one dobre. To złe myśli. Pana plany też są złe. Proszę mnie zostawić… — Mylisz się, chłopcze — mruknął Maks. — Nic mnie nie interesujesz ani ty, ani twoje sprawy… — Łukasz, Łukasz! — dobiegło wołanie od strony boiska. — Ja już muszę iść. Koncentracja uwagi osłabła, chłopak jakby nagle zapomniał o cudzoziemcu, odwrócił się i pobiegł do ślicznej nastolatki. Maks otarł pot i szybko ruszył w stronę Nowego Światu, mając nadzieję, że „egzemplarz zero” potrafi odgadywać ludzkie myśli tylko na bliższe odległości. Tak czy siak był zadowolony, że sam zajął się tą sprawą, byle partacz niewątpliwie nie dałby rady. Henri należał do fizjonomistów i choć nie miał żadnego z talentów potomków Uranosa — poza niewątpliwą inteligencją — bez większego trudu odgadywał nastroje ludzi śledząc ich twarze. Obserwując na monitorze przebieg rozmowy Helmuta z Christine skoncentrował uwagę na twarzy dziewczyny w momencie, gdy jej bezpośredni szef poinformował ją o zadaniu. Chyba była zaskoczona. Może się nawet przestraszyła… Helmut też dostrzegł owo zmieszanie. — Oczywiście damy ci kogoś do pomocy, małego René na przykład, chociaż Gray chyba cię nie podejrzewa? — Nie — pokręciła głową. — Zastanawiam się tylko, czy żyjąc nie byłby dla nas bardziej użyteczny. KOMÓRKA przypuszcza, że zdradził, i wydała na niego wyrok śmierci. Nie idzie im to łatwo i angażuje spore siły. Zresztą Gray odwdzięczając się, zadaje spore ciosy, ostatnio… — Żal ci chłopaka, rozumiem — przerwał Helmut. — Ale chyba wiesz, że nie dyskutuje się decyzji Centrali. Gray to człowiek niebezpieczny, nawet gdy jest sam. Póki pracował w KOMÓRCE, a ty znajdowałaś się u jego boku, mógł być potrzebny. W końcu poświęciliśmy Rona i Carla tylko po to, aby uwiarygodnić twoje nawrócenie w jego oczach… Teraz to wszystko jest bezużyteczne. Plany również się zmieniły. Jeśli nie chcesz, powiedz, poślemy do tej roboty kogoś innego. Chociaż tobie poszłoby łatwiej. — Nie jestem sentymentalna — odparła dziewczyna. — Wykonam każde zadanie… — To cieszy. Chcielibyśmy, abyś wróciła do Bazylei jeszcze dziś. Jasne? W swym obserwatorium Henri uniósł słuchawkę. — Dajcie mi małego René — powiedział. Kiedy zameldował się drobny, ruchliwy Prowansalczyk o brzydkiej cerze, przez chwilę wyłuszczał mu instrukcje. Pomagać Christine, ale jednocześnie kontrolować ją… A w razie czego… René należał do ludzi domyślnych. Od momentu gdy spotkali się z panną Werner w podziemnym garażu, nie spuszczał dziewczyny z oka. Chociaż prywatnie uważał, że szefowie przesadzają z czujnością. Christine zachowywała się naturalnie, była skupiona, jak zwykle przed akcją, ale w jej postępowaniu nie potrafił dopatrzyć się czegokolwiek podejrzanego. Dojechali na dworzec Carnavin. Zjedli mały posiłek w restauracji, po czym Christine przeprosiła go na moment i zniknęła w toalecie. Cień niepokoju przewinął się przez ziemistą twarz René a jego rysy ściągnęły się złowrogo. Uspokoił się dopiero, gdy po paru minutach dziewczyna wróciła ze świeżo poprawionym makijażem. Razem wyszli na peron. Mimo że zamieszkali w jednym hotelu, Maks i Omar starali się ograniczać kontakty do minimum. Plany zazwyczaj obmyślali spacerując po sosnowym lasku poza miastem. Oczywiście, wynajęcie z godziny na godzinę samochodu w przedsiębiorstwie do tego powołanym okazało się niemożliwe, podobnie jak próba zatelefonowania do RFN — nie istniało automatyczne połączenie. Z kłopotów wybawił ich taksówkarz, który po chwili rozmowy zaproponował im wynajęcie fiata szwagra, oczywiście za odpowiednią, dla kieszeni Maksa śmieszną, gratyfikacją. Fiat miał dodatkowo dobrą stronę: nie rzucał się w oczy (Maks zdecydował, żeby go nie myć), no i miał polskie numery. Równocześnie obaj turyści przepoczwarzyli się w bardziej swojskich osobników. Po zmianie ubrania Maks niczym nie różnił się od przeciętnego docenta, dorabiającego kitowaniem okien, a Omar mógł z biedą uchodzić za nieźle opalonego Cygana. Już pierwszej nocy z elementów przemyślnie wmontowanych w radiomagnetofon oraz z zawartości małej paczuszki, która czekała na Maksa w recepcji, złożyli, niczym w dziecinnym „zrób to sam”, dwa uniwersalne, poręczne pistoleciki wielostrzałowe. Nie zamierzali marnować czasu, chłopaka należało porwać jeszcze tego wieczoru, uśpić — jego natura podlega chyba prawom toksykologii — następnie przewieźć do Świnoujścia, a tam już czekał spreparowany kontener… — Jedyna trudność polega na podejściu zwierzyny — tłumaczył Maks. — Jeśli to się uda, podwójny ładunek paraliżującego gazu winien zwalić z nóg tak człowieka, jak i boga. Z tym że pamiętaj, Omar, musimy mieć go żywego! Muzułmanin pokiwał głową. — I jeszcze jedno; on mnie zna, ciebie jeszcze nie… Wrześniowy zmierzch przychodzi dosyć wcześnie, toteż kiedy Łukasz rozstał się z kolegami, cienie drzew i budynków pogrążyły w mroku willowe uliczki Żoliborza. Mama pewnie będzie się denerwować — pomyślał i szybko przywołał obraz ich mieszkania. Helena siedziała czytając jakąś książkę. Z tyłu migał włączony, acz nie oglądany telewizor. Najwyraźniej wyczuła obecność myśli syna, bo uniosła głowę i przesłała mu jeden ze swych najpiękniejszych uśmiechów. — Zaraz będę, mamo — odpowiedział jej na odległość. Biegł przeskakując z płyty na płytę, minął przecznicę i naraz charakterystyczne uczucie uderzyło w jego system nerwowy. Przystanął. Już wiedział. W bocznej uliczce czaiło się zło. Niebezpieczeństwo. Niczym komputer z gmatwaniny bioprądów wykroił osobowość mężczyzny, przyczajonego za zaparkowanym fiatem. Aha, to ten. Ruszył dalej tym samym podskakującym krokiem, nie dając po sobie niczego poznać. Ale już po chwili druga, niezwykle ważna informacja zadźwięczała mu w mózgu. Złych było więcej. Z furtki o parę kroków przed nim wyszła jakaś kobieta. Każdemu ten fakt dodałby nieco otuchy, ale zmysły Łukasza zalała kolejna fala niepokoju. Przebrana kobieta strzeliła, nim zdążył ją unieruchomić. Miał tylko jedno wyjście. Odbił się i uniósł w górę na wysokość czterech metrów. Obcojęzyczne klątwy! Opadając po lewitacyjnym wyskoku zastanawiał się, co robić dalej. Nie widząc dokładnie prześladowców, trudno było ich zahipnotyzować. Nigdy dotąd nie wykorzystywał swych umiejętności do walki o życie. Wybrał ucieczkę. Sadził potężnymi susami w stronę domu. Na rogu płonęła rzęsiście nie osłonięta gałęziami latarnia, niech tylko ścigający znajdą się w jej blasku. Tymczasem zawarczał zapuszczony silnik. Ruszyli za nim swoim wozem. Łukasz patrzył na zaparkowane z lewej i prawej strony samochody. Skoncentrował się. Piski i zgrzyty rozległy się prawie natychmiast. Unieruchomione na trawnikach pojazdy stłoczyły się i zatarasowały przejazd. Gwałtowne hamowanie i cudzoziemcy wyskoczyli z fiata. Ominęli przeszkody i wbiegli w krąg światła. Tu ich miał. Widział, jak nieruchomieją, jak spluwy z gazowymi nabojami wysuwają się im z rąk. Zaśmiał się gardłowo zaskoczony własną zdolnością. Zabrał im broń, a potem popatrzył na znieruchomiałe posągi. — Odczepcie się! — rzucił. — Następnym razem będzie gorzej. I odszedł. Był w końcu tylko dorastającym chłopcem i mimo swoich zdolności nie znał życia. Nie przyszło mu do głowy, żeby wybadać prześladowców, dowiedzieć się, o co im chodzi… Wyeliminować raz na zawsze. Poznając swe możliwości, dużo większe niż dotąd podejrzewał, Łukasz bawił się, a zarazem przestał bać się czegokolwiek. Cóż, nie poznał dotąd terminu „perfidia”. Jeszcze tej nocy wysłannicy UNO zainteresowali się niewielkim mieszkaniem na Muranowie. Zaobserwowali, że matka Joanny wychodzi na nocny dyżur do szpitala. Na liście lokatorów przy mieszkaniu nr 33 nie figurowało imię mężczyzny. Czyżby pani Michalska była rozwódką, może wdową? Otwarcie zamka yale nie nastręczało najmniejszych trudności. Zaskoczyli Aśkę we śnie. Spała słodko w cienkiej bawełnianej koszulce, sama w małym mieszkaniu. Gdy zapłonęło światło i chwyciły ją twarde męskie ręce, dziewczyna pomyślała, że śni. Głos uwiązł jej w gardle, później usta nakryła brunatna łapa Omara… — Cicho, ptaszyno, cicho — mruczał bandzior. Maks tymczasem wysilał całą swoją skromną znajomość języka rosyjskiego. — Bądź grzeczna, dziewoczka, nie biespokojsja, bądź posłuszna, to nic ci się nie stanie! Joanna była tak przerażona, że dopiero po chwili dotarło do niej, czego żądają cudzoziemscy włamywacze. Otóż ma zadzwonić do swego kolegi Łukasza i poprosić, żeby natychmiast przyjechał, ponieważ potrzebuje jego pomocy… — Nic wam nie zrobimy — dukał Maks. — Chcemy z nim tylko porozmawiać. Bądź rozsądna… Omar ułożył jakąś płytę na adapterze i włączył muzykę. — Zrobisz, jak cię prosimy, to za pół godziny będziesz spała. Kiwnęła główką i Maks zdjął rękę z jej warg. Łzy kręciły jej się w oczach, ale nie płakała. — Telefon jest w przedpokoju — zaczęła. Maks zauważył trzyotworowe gniazdko przy łóżku. — Zaraz przyniosę, tylko nie próbuj robić głupstw. Joanna rozejrzała się trochę przytomniej. Może by i zatelefonowała, chcąc zyskać na czasie, ale nagle dojrzała łapczywy wzrok smagłego i spodnie nabrzmiałe w okolicach rozporka. Zdecydowała się. — Ratunku — krzyknęła, skacząc ku oknu. Omar okazał się szybszy. Dopadł jej jednym susem, złapał za gardło, rzucił na łóżko. Stanowczo należała jej się nauczka. Czuł pod sobą wierzgające młode ciało, sprężone uda, twardość piersi i wiedział, że nie powstrzyma go i pięćdziesięciu Maksów. Przyjemne z pożytecznym! Dziwny charkot dobył się z gardła dziewczyny, potem chrupnięcie. — Puść ją, idioto! — krzyknął szef. Puścił z ociąganiem, zaskoczony, że nagle stała się tak bezwładna. Maks doskoczył do łóżka. Nie mógł wyczuć pulsu ani oddechu dziewczyny, a przepiękne oczy utkwione w sufit zakrzepły z wyrazem grozy i bólu. — Zabiłeś ją, kretynie! Omar krzywił się zmieszany. Pomrukiwał niezręcznie, jak niedźwiedź przyłapany na kradzieży miodu, tłumacząc, że nie chciał tak mocno i w ogóle… — Zmywamy się — padła komenda. Minutę wcześniej, kiedy krzyk Joanny rozdarł nocną ciszę, obudził się sąsiad Michalskich, starszy księgowy. — Słyszałaś? — zapytał żony. — Ktoś krzyczał! — Może idzie kino nocne w telewizji. Słyszysz muzykę? — Muzyka Mozarta rzadko bywa podkładem do kryminałów, zresztą dziś jest czwartek, nie ma kina nocnego. Wyjrzę na balkon. Mało masz swoich kłopotów? — Wyjrzę, może kogoś biją. Ale czworokąt bloków z wczesnych lat pięćdziesiątych spowijała cisza. Wszystkie okna mieszkania sąsiadki były ciemne, kuchnia, stołowy, paliło się tylko w pokoju Asi. Zastanowiło to księgowego. Dochodziła przecież północ. Dziwne. Wrócił do mieszkania, nie zauważając ciemnych sylwetek, biegnących pod drzewami. — Nie podoba mi się to — mruczał i nie wracał pod kołdrę. Szurając kapciami wyszedł w piżamie na korytarz i zadzwonił do sąsiadki. Cisza. Zadzwonił jeszcze raz, potem chciał zastukać, ale drzwi ustąpiły pod dłonią. Zawołał. Nikt nie odpowiadał, tylko dudniło przeraźliwie nastawione na pełny regulator „Requiem” Mozarta (że też nie mieli innej płyty pod ręką). — Asiu! Otworzył drzwi. — Boże! Na zmierzwionej pościeli leżało półnagie sztywne ciało. Kwadrans później muranowski blok przypominał pole bitwy. Dwie karetki (Jedną przyjechała matka denatki), milicja i tłumy rozbudzonych gapiów. Jakiś staruszek z pieskiem wspomniał o nieprawidłowo zaparkowanym fiacie, który odjechał tuż przed północą. Dochodziła dwunasta trzydzieści, gdy z mroku wybiegł Łukasz. Nikt go nie wzywał, ale dokładnie w momencie, w którym bandyci weszli do mieszkania Joanny, zerwał się z łóżka i krzyknąwszy do matki: — Dzieje się coś strasznego! — popędził w noc. Drzwi do bloku zastawił mu barczysty podoficer. — Nie ma przejścia, chłopcze. Naoczni świadkowie twierdzą, ale widocznie zdarzyły im się omamy wzrokowe, że ciało nie tkniętego palcem funkcjonariusza wykonało lot w powietrzu i lekko osiadło w piaskownicy. Roztrącając lokatorów chłopak wpadł do mieszkania. Tych, którzy chcieli mu przeszkodzić, unieruchamiał wzrokiem. Już wcześniej przeczuł, co się stało. W sypialni zastał bezradnego lekarza i płaczącą matkę… — Och Łukasz, Łukasz — zaszlochała na jego widok. Nie mówiąc słowa spokojnie zbliżył się do łóżka. Nagły chłód pokrył jego rozgorączkowaną twarz. Skoncentrowany klęknął obok zmarłej. Nikt mu nie przeszkadzał. Sąsiad — księgowy twierdzi, że gapie, lekarze, funkcjonariusze zastygli niczym figury w ołtarzu mistrza Stwosza. Ręce chłopaka przesunęły się po szyi zmarłej, pokrytej okropnymi wybroczynami, następnie jedna dotknęła piersi, druga musnąwszy twarz zawisła nad głową. A potem w przeraźliwej ciszy padły słowa: — Mówię ci, Joanno, wstań! I na woskową twarz napłynęły rumieńce, drgnęły mięśnie, usta zaczerpnęły powietrza… Powieki opadły na oczy. — Kochany, Łukasz — powiedziała, budząc się, dziewczyna. W torebce Christine znajdował się zgrabny, dziewięciostrzałowy pistolecik. Prosty w obsłudze. Niezawodny. Zresztą całe jej zadanie trudno nazwać skomplikowanym. Wejść do kryjówki Freda i kropić od razu, a jeśli w środku zastanie Evelyn, jej również nie oszczędzać. Gdyby pojawiły się kłopoty z wejściem, miała z zewnątrz krzyknąć, że przybywa z ostrzeżeniem. René miał służyć ewentualnym wsparciem. Albo, gdyby Christine się rozmyśliła… Nawiasem mówiąc, René też nie był zdany wyłącznie na własne siły. Z pewnej odległości ubezpieczał go jeszcze jeden bojowiec, którego pseudo nie ma większego znaczenia dla naszej opowieści. Z dworca pojechali tramwajem, który — w odróżnieniu od innych krajów — jest w Szwajcarii środkiem komunikacji szybkim i pewnym. Wysiadłszy przy Cara Platz, zapuścili się w labirynt podwórek. Christine żywiej zabiło serce, gdy ujrzała niskie drzwi, wiodące do kryjówki. Pchnęła je, nie były zamknięte. René odczekał minutę, dwie i kiedy już zaczął się niecierpliwić trwającą ciszą, w wejściu zajaśniała fryzura dziewczyny. Jej twarz emanowała wzburzeniem. — Nie ma go tam! — Co? René wbiegł do środka, szybko obszukał klitkę wypełnioną kartonami, siennikami i mnóstwem gazet. W kącie stał elektryczny czajnik z dawno ostygłą wodą. Wnętrze nie robiło wrażenia opuszczonego w popłochu. Nie ulegało wątpliwości, że jego mieszkańcy, ostrzeżeni w porę czy też wiedzeni wspaniałą intuicją, opuścili lokal co najmniej przed godziną. Ale przecież od pięciu godzin, to znaczy od chwili, kiedy Christine określiła miejsce pobytu Freda, kryjówkę obserwowano. Czyżby Gray opuścił ją wcześniej? Dwaj ludzie z Bazylei wyznaczeni do pilnowania nie robili wrażenia specjalnie rozgarniętych, pierwszy, stojący przy wejściu od podwórka, zeznał, że w przeciągu ostatnich godzin Evelyn trzykrotnie wychodziła z kryjówki, ostatni raz godzinę i kwadrans temu i już nie wróciła… Facet przy awaryjnym wyjściu miał jeszcze mniej do powiedzenia, godzinę temu Evelyn wyszła z piwniczki z jakimś pakunkiem i również znikła. — Godzinę temu! — wykrzyknął René. — Czyżby potrafiła jednocześnie wyjść w dwóch miejscach? Jesteś pewien, ośle, że to była ona…? Bazylejski ochotnik zrobił głupią minę. — Miała ciemne włosy, zielony płaszczyk, parasolkę, bo zaczęło padać. Dokładnie jej się nie przyjrzałem, ale któż to mógł być inny. — U mnie nie miała parasolki — uzupełnił drugi. — Co za durnie! — zawołała Christine. — I naturalnie nikt za nią nie poszedł? — Przecież mieliśmy pilnować wyjść! René z panną Werner przystanęli nad brzegiem Renu. Paskudna twarz faceta do specjalnych poruczeń była dwa razy brzydsza niż zwykle. — To się szefowi nie spodoba, Christine — rzekł ponuro. — On nie wierzy w przypadki. Graya uprzedzono! Dziewczyna roześmiała się. — Ale w jaki sposób? No i kto miałby to zrobić. O akcji wiedzieliśmy tylko ja, ty i Helmut… A naprawdę nie widzę powodu, żeby ktoś z nas miał troszczyć się o skórę Graya. — No właśnie! Powiem ci więcej, Christine, gdyby ode mnie zależało i gdybym wiedział, jak tego dokonałaś, już znajdowałabyś się na dnie rzeki. — Masz wspaniałe poczucie humoru, René — roześmiała się dziewczyna. Co się stało z Fredem Grayem? Dlaczego opuścił kryjówkę? Aby to wytłumaczyć, musimy nieco cofnąć się w czasie: Christine wyleciała do Południowej Afryki w piątek, trzynastego września, natomiast w sobotę rano Evelin zgodnie z poleceniem ojca wykonała parę telefonów. Przede wszystkim sprawdziła, czy pasażerka Air Italii poleciała do Johannesburga. Otrzymała informację, że na pewno opuściła Rzym i jest wśród pasażerów. Odebrała też trzy odpowiedzi, które napłynęły jako odzew na anons w „Le Figaro”. W dwóch wypadkach były to gołe numery telefonów reflektujących na kontakt z „Łowcą Złota”. Przy trzecim przedyktowano Evelyn krótki tekścik, który świeżo dotarł do paryskiej redakcji. Brzmiał on: „Goście w drodze. Gustaw Adolf, Fred potraktował dziwaczną informację nad wyraz serio. Szybko przebrał się w szmatki córki, nałożył perukę i opuścił spaloną kryjówkę. — Kto mógł przysłać to ostrzeżenie? — zastanawiała się Evelyn, kiedy skradzionym samochodem wyjeżdżali z miasta. — I co to za kryptonim Gustaw Adolf? Roześmiał się niefrasobliwie. — Nic ci nie mówią te imiona? — Chyba w Szwecji tak się nazywają królowie. — Słusznie. W XVII wieku Gustaw Adolf miał opinię największego wojownika epoki. Zmarł bez męskiego potomka. A tron po nim objęła królowa Krystyna. — Krystyna, Christine…! — wykrzyknęła Evelyn. — Bardzo jesteś domyślna, moja panno. — Ale to był telegram z Genewy! — zawołała dziewczyna. — A Christine dolatuje do Johannesburga… — Widocznie niezupełnie. — A jeśli to pułapka? — Pułapką byłaby twoja norka, kochanie, jeśli udało się im ją namierzyć. Ktokolwiek nas ostrzegł, wyświadczył ogromną przysługę. — Ani przez chwilę nie wierzyłabym tej kobiecie. Zimna ryba — wycedziła Evelin. — Ja też jej nie wierzę — powiedział z prostotą Gray. — Od początku podejrzewałem, że jej nawrócenie to sprawa ukartowana, ale tym bardziej dziwi mnie to ostrzeżenie… Nie zgadzam się z jednym. To nie jest „zimna ryba”, tylko drapieżna orka z normalnym sercem samicy, ale ty tego, córeczko, nie zrozumiesz. Sposób, w który „krótko kryta” przez René Christine ostrzegła Freda, można nazwać metodą z pogranicza transcendencji i kanalizacji. Wchodząc do dworcowej toalety miała obmyślony piania jako jego wykonawczyni nadarzyła się młoda zakonnica, kończąca właśnie myć ręce. Poproszona o drobną przysługę — wysłanie kilku słów do redakcji znanego dziennika — zgodziła się z ochotą, tym bardziej że prośba została poparta paru stufrankowymi banknotami na głodujące dzieci w Etiopii. Naturalnie miss Werner zdawała sobie sprawę, czym ryzykuje? Zdradzała organizację, co dziwniejsze, nie bardzo wiedziała dlaczego. W życiu zaliczyła przecież paru mężczyzn przystojniejszych od Freda i od dawna nie należała do idealistycznych miłośniczek „Ani z Zielonego Wzórza” czy „Pollyanny”. Wierna sprawie, którą uważała za słuszną, a nade wszystko frapującą, grała swoją rolę konsekwentnie i przekonywająco. Aranżując wtedy w górach uwolnienie Graya (przy okazji likwidując niepotrzebnych już Tessyńczyków), zyskiwała jego zaufanie i możność infiltracji KOMÓRKI, nikt nie mógł przewidzieć, że zazdrość i intryga Burke’a uczyniły cały ten plan nieużytecznym. Decyzja o likwidacji Freda i wyznaczenie jej roli kata, chyba nieprzypadkowa (Helmut lubił sprawdzać w ten sposób swoich współpracowników), wstrząsnęła nią do głębi. — Może się przywiązałam, może przebywałam z nim za długo? — po raz nie wiadomo który zadawała sobie pytanie terrorystka. Czuła się jak gospodyni, która nabyła koguta na miesiąc przed ucztą i tak się doń przyzwyczaiła, że zarżnęcie go zakrawało na zabójstwo członka rodziny. Jeszcze lecąc do Rzymu i później do Genewy na spotkanie z Helmutem, czuła się nieźle. Potem pękła. I tylko instynkt samozachowawczy nie pozwolił jej pokazać tego po sobie. Chyba każdy, nawet skończony szubrawiec, posiada granice wytrzymałości. Christine nie chciała klęski grupy UNO, pragnęła jedynie, by Fred żył. Możliwie z nią. Dlatego go ostrzegła. Oczywiście i tak jej sytuacja wyglądała beznadziejnie — Fred, mimo że zawdzięcza jej życie, zapewne nigdy już nie będzie miał do niej zaufania, a organizacja… Czy nie domyślają się, czyjej nie podejrzewają? Na razie nikt, poza szczerym przez sekundę René, nie zgłosił do niej pretensji. Przeciwnie. Gdy spotkała się z Helmutem, ten klepnął ją w pupę, mówiąc: — Nie martw się, stara, każdy ma jakieś porażki. A Graya dostaniemy, chyba — zaśmiał się — chyba, że łapy z KOMÓRKI nas uprzedzą. Ale niech raz mają jakąś przyjemność. Ja im nie żałuję. Jakby na otarcie łez od razu skierowano ją do innej roboty. Tu, w Bazylei. Ów dowód zaufania przyjęła z uczuciem ulgi. Dotąd zdrajców czy choćby niepewnych współtowarzyszy eliminowano natychmiast. Inna sprawa, że dotąd mało było osób, oprócz Helmuta, równie wiernych organizacji jak ona. — A zatem zaufanie czy odroczenie? — zastanawiała się, siadając za kierownicą wysłużonego mercedesa. Przez cały tydzień Adamowi nie zdarzyło się nic godnego odnotowania. Wziął udział w paru spotkaniach, przesłał reportaż z okazji otwarcia wystawy „Sztuka Trzeciego Świata”, przysłuchiwał się obradom dwóch konferencji. Raz czy dwa wpadł do kina. Goldkind zadzwonił do niego ze Sztokholmu informując, że ponownie w Szwajcarii zjawi się nie wcześniej jak za miesiąc. Dłuższy czas intrygował go napis szminką na wizytówce. O co chodziło Isabelle? Dlaczego chciała, żeby wyjechał? Wchodził w grę jakiś inny mężczyzna? Parokrotnie zastanawiał się, czy nie zadzwonić do Bazylei. Jednocześnie żyjąc z kalkulatorem w ręku, oszczędzając ile się da ze szczupłych diet, już po paru dniach zatęsknił do uroków kuchni wyższych sfer. Dość cynicznie rozważał, czy związek z Isabelle lub którąś z jej koleżanek, nawet brzydszą, mógłby w zdecydowany sposób odmienić jego egzystencję. Tymczasem w piątek, trzynastego, koło południa pulchna sekretarka z biura prasowego poinformowała go o telefonie z Bale. Przez moment zastanawiał się, gdzie leży miejscowość o tej dziwniej nazwie i dopiero po chwili połapał się, że tak brzmi francuska nazwa Bazylei. — „Kto dzwonił? — Młoda kobieta, Isabelle, ale nie podała nazwiska. Pół godziny temu — informowała sekretarka. — Prosiła przekazać, żeby pan Szarecki wpadł jutro późnym popołudniem. Podobno zna pan adres… A zatem Isabelle czeka! Isabelle go pamięta! Tęskni za nim! Adam był tak zachwycony, że omal nie rzucił się na szyję przechodzącemu korespondentowi Reutera. Przez mgnienie pomyślał, że podróż w poprzek całej Szwajcarii wyniesie go dość drogo, ale natychmiast sam się zganił: raz się żyje, nie będziemy oszczędzać na przyjemnościach. W ogólnym zachwycie nie zastanawiał się nad faktem, że telefonująca nie podała nazwiska, że nie poprosiła go do telefonu. Co do miejsca spotkania był przekonany, że chodzi o adres pracowni, gdyby — mieli spotkać się pod Neuchatel, mowa byłaby o miejscu, nie o adresie. W sobotę rano podjął z konta trzysta franków — czyste szaleństwo! — i ruszył w drogę. Starożytne miasto nad brzegami Renu od wieków zawdzięcza swój rozkwit dogodnemu położeniu. Już pobieżny rzut oka na mapę Europy wskazuje, że Bazylea leży na skrzyżowaniu dróg i na styku granic. Na miejscu okazuje się, że wystarcza parę przystanków tramwajem, kilkanaście minut pedałowania na rowerze i już jesteśmy, w zależności od obranego kierunku, we Francji lub RFN. W telewizji obok kanałów szwajcarskich odbierane są liczne programy krajów ościennych. Słowem, jest to wymarzone miejsce dla kogoś, kto lubi lub musi kontrolować to, co się dzieje na kontynencie, nie zwracając na siebie uwagi. Z możliwością szybkiego reagowania. W informacji dworcowej otrzymałem dokładny plan miasta i już po chwili tramwajem nr 1, za franka i dziesięć rapów, sunąłem w stronę Kannefeld Platz, w którego pobliżu mieścić się miało gniazdko modelki. Jeszcze z dworca usiłowałem do niej zadzwonić, nikt jednak nie odpowiadał, widocznie aparat był zepsuty albo też podała mi domowy numer telefonu, podczas gdy sama oczekiwała mnie we wspomnianej pracowni. Około piątej wysiadłem na Kannefeld Platz, okrągłym skwerku między dwoma kościołami, którego jedną pierzeję zajmuje ogrodzony park. Przechodząc obok kiosku z prasą machinalnie zwolniłem i w tym momencie tuż za mym uchem usłyszałem głos. — Stać, nie ruszać się, nie robić gwałtownych gestów, policja. — Proszę z nami — powiedział głos z drugiej strony. Zajechał samochód. Za kierownicą siedziała dziewczyna; blondynka, ale nie była to Isabelle. Jeszcze chwila i tkwiłem na tylnym siedzeniu mercedesa między dwoma facetami o niezbyt przyjemnej aparycji, jeden albinotyczny blondyn miał na ustach złowrogi grymas, przywodzący na myśl zwyrodniałych rzymskich cezarów, drugiego cechowała brzydka, niezdrowa cera. — Jedziemy! — warknął blondyn po niemiecku. Kiedy wypadliśmy za miasto, a moi towarzysze nałożyli mi opaskę na oczy, zacząłem poważnie podejrzewać, że być może nie jest to znana z uprzejmości policja szwajcarska. ROZDZIAŁ XIV Zostałem uprowadzony. Przez kogo, dlaczego ja? Tysiące myśli przelatywało przez moją biedną głowę. Najoczywistszym tłumaczeniem mogła być tylko pomyłka, tak jest, oczywiście, wzięto mnie za kogoś innego. Ba, ale jak to wyjaśnić napastnikom mając wykręcone ręce, opaskę na oczach i knebel w ustach? We wszystkich innych przypadkach moje porwanie nie miało sensu — komuż mogło zależeć na politycznym pionku, nawet nie, zastępcy pionka! Człowieku biednym, za którego nikt nie wyłożyłby nawet dolara okupu… Istne szaleństwo! Przecież ja muszę im to wyjaśnić! Szarpnąłem się i w rewanżu otrzymałem cios, który wcisnął mnie w oparcie. — Patrz, zemdlał — warknął któryś z oprawców. — To i lepiej — zauważył drugi, puszczając moje ręce. Pomyłka w diagnozie podsunęła mi myśl — udawać zemdlonego, jak długo się da. Miałem nadzieję, że z rozmowy porywaczy uda mi się coś wywnioskować. Niestety, nie należeli do rozmownych. — Zatrzymaj, Christine — powiedział naraz ten po prawej. Uderzenie zimnego potu. Pojęli widocznie swą pomyłkę i teraz mnie rozwalą. — Doskonały pomysł — mruknął prześladowca z lewej — Potem nie będzie okazji. Z obu stron auta otwarły się drzwi. Uchyliłem opaski, dookoła zielono, winnice. Porywacze zeszli na skraj drogi z powodów najzupełniej fizjologicznych. Równocześnie dziewczyna pełniąca funkcję kierowcy obróciła się do mnie i szepnęła: — Uciekaj, szybko! Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać. Wyskoczyłem z wozu z chyżością wiewiórki. Dookoła same winnice, miękka gleba, wszystko przecięte pasem szosy. Ale do góry po kamieniach pięła się ścieżka, widać było dach jakiegoś domku. Wybrałem ścieżkę. Słyszałem za sobą wrzaski, ale odsądziłem się ładny kawałek. Dom, ludzie, telefon! — przelatywało mi przez głowę. Chyba nigdy nie biegłem równie prędko. Drzwi samotnej willi zastałem uchylone. Wskoczyłem i zatrzasnąłem je za sobą. — Na pomoc, ludzie, ratunku! — wołałem piskliwie, z trudem dobywając głos ze ściśniętego gardła. Z podniecenia naturalnie krzyczałem po polsku. Nikt nie odpowiadał. Na korytarzu potknąłem się o coś. Machinalnie podniosłem ciężki przedmiot. Duży nóż myśliwski. Zacisnąłem dłoń na rękojeści. Nawet nie przyszło mi do głowy, jak marna to obrona wobec dwóch nie przebierających w środkach gangsterów (kobietę zaszeregowałem do osób mi przyjaznych). W całym domu było mroczno, pospuszczane żaluzje, meble w pokrowcach. Krążąc w poszukiwaniu telefonu wędrowałem przez kolejny pokój. I naraz zagrodziła mi drogą jakaś postać. Coś usiłowało chwycić mnie za gardło. Pułapka! Z desperacją dźgnąłem nożem. Doświadczyłem dziwnego uczucia. Mój kordelas z chrzęstem zagłębił się w czymś miękkim, w czymś, co następnie osunęło się na podłogę. Równocześnie błysnął flesz fotograficzny. Za chwilę zapłonęły kinkiety i żyrandole. We wnęce koło zasłoniętego okna stał korpulentny człowieczek z aparatem na szyi, a na podłodze, u moich nóg leżała skąpana we krwi — Isabelle! Śliczna, szczuplutka Isabelle w tej samej turkusowej sukience własnego projektu, w której poznałem ją w Neuchatel. Ewidentnie martwa. — No, ładnie, ładnie — zabrzmiało z tyłu. Odwróciłem się. W korytarzu stała trójka porywaczy. W twarzy Christine nie dostrzegłem ani grama niedawnej życzliwości. — Szybkie postępy. I bardzo ładne morderstwo — powiedziała. Nóż wypadł mi z ręki. — Ależ ja… niechcący… myślałem… — a spojrzawszy na zakrzepłą krew dorzuciłem: — Ona była martwa od dawna! — Celne spostrzeżenie, ale jak to wytłumaczysz policji? Rany zadano tym właśnie nożem. Będą na nim wyłącznie pańskie odciski. A to zdjęcie… Pokaż, Leonello, jak działa polaroid — mówił albinos. Fotograf wyciągnął zdjęcie z aparatu. Widać było na nim osuwającą się Isabellę i moją rękę zaciśniętą na trzonku noża zatopionego w jej ciele. — Czyż nie wystarczy takie zdjęcie jako dowód? Poza tym zdaje się, nieboszczka nie była dla pana osobą obcą, o ile nam wiadomo, na pewnym przyjęciu pod Neuchatel spędziliście całą noc… Gdyby nie lęk przed upadkiem w kałużę osunąłbym się na podłogę. Targnęły mną torsje… — O, bardzo dobrze — ucieszyła się Christine. — Mordercy często nie wytrzymują nerwowo na miejscu zbrodni. No cóż, przestępstwo w afekcie, wyrok nie będzie wielki… René, zaprowadź pana do łazienki. Z wolna zacząłem układać sobie obraz sytuacji. Z jakiegoś powodu gangsterzy zabili Isabellę, a mnie chcieli w to wrobić. Najgorsze, że nie miałem niczego na swoją obronę. Przeklinałem w duchu Goldkinda zą zaproszenie na to party. Po co łakomiłeś się na panienki z wyższych sfer, nie miałbyś kłopotów, idioto. A tak — więzienie (podobno w Szwajcarii komfortowe, ale jednak). Skończona kariera… Boże. Łzy płynęły mi po policzkach z rozpaczy i wściekłości… — Skończy pan mycie i idziemy — przynaglił osobnik o imieniu René. Zaprowadził mnie do jakiegoś innego pomieszczenia. Byłem kompletnie roztrzęsiony. — Może papierosa — zaproponował albinos. Potem pozostali wyszli. — Mister Szarecki — rzekł zaciągając się dymem — nie będę bawił się w wyrazy współczucia, bo nawet idiota zrozumie, że jest to ordynarny szantaż. Tak jest, szantaż, nie będę tego ukrywał, ponieważ brzydzę się niedomówieniami. Jest pan w diablo trudnej sytuacji, ale szczęśliwym trafem istnieje z niej wyjście. I to nawet luksusowe. Patrzyłem na prześladowcę jak na wariata. — Nie rozumiem, czego właściwie ode mnie chcecie? — Współpracy, naturalnie, współpracy, drogi przyjacielu. We wtorek siedemnastego września na kolejne spotkanie z pułkownikiem „Kuzynem” generał „Teść” przyprowadził niezwykle siwego osobnika (miał siwe brwi, wąsy, włosy, oczy, a nawet silny zarost na piersi, widoczny przez rozchełstaną koszulę, lśnił srebrzyście). Staruch nosił nazwisko Carmine. — Profesor jest naszym głównym ekspertem genetycznym — powiedział „Teść” tonem, który miał zamknąć wszelkie ewentualne szansę dalszych pytań. — Co nowego? — a ponieważ pułkownik nie kwapił się z rozmową, dorzucił: — Sprawa, o której będzie mowa, leży w sferze zainteresowań naszego doradcy. ,,Kuzyn” referował. Według dostępnych źródeł organizacja UNO wykonała ruch — wysłała dwóch ludzi do Warszawy. — Istnieje duże prawdopodobieństwo, że natrafili tam na „egzemplarz zero” lub osobnika o parametrach bardzo zbliżonych… Przypomnę, że w związku z wizytą Schmidta, braliśmy pod… — Czy ustalono personalia tego człowieka? — przerwał generał. — Jeszcze nie. Wyłoniły się trudności… Wiemy natomiast, że misja dowodzona przez terrorystę o pseudonimie „Maks” nie wypaliła. Wczoraj wrócił z niczym do Frankfurtu. Jest pod naszą obserwacją. Z pewnych przecieków wiemy, że był przygotowywany jakiś przerzut statkiem, ale widocznie coś nie wyszło i akcję odwołano. — Jeśli istotnie natrafili na „egzemplarz zero”, to łatwiej będzie im złapać ręką piorun kulisty, niż pojmać tego człowieka — wtrącił profesor Carmine. — A właśnie, profesor przygotował nam modelowy wizerunek „egzemplarza zero”. — Oczywiście, jeśli udałoby się go wyhodować. Wszystko wskazuje, że rodzina Wallenhofów, czy jak kto woli Altenbachów, przyjęła metodę krzyżówek. A zatem nigdy nie uzyska stuprocentowego nadczłowieka, ale może osiągnąć egzemplarz o cechach maksymalnie przybliżonych do ideału. — To znaczy? — W granicach 90 procent. To już byłby wielki sukces! Oczywiście zakładając, że prawdziwa jest hipoteza o boskim pochodzeniu człowieka. W innym przypadku, gdyby zdolności ponadnormalne wynikały z mutacyjnych kaprysów gatunku, osiągnięcie nawet siedem — dziesięcioprocentowca byłoby mało prawdopodobne. Przygotowałem zresztą model. Proszę, oto syntetyczny zbiór cech paranormalnych, wyselekcjonowanych przez komputery. Pochylili się nad tabelą. Moment trwało milczenie. — A co oznacza ta czerwona kreska na 35 procentach? — zapytał „Kuzyn”. — Granicę między niezwykle uzdolnionym człowiekiem a… nie bójmy się tego słowa — cudotwórcą. — A granica 85 procent? Niebieska. — Poniżej są osobnicy, których możemy jeszcze nazwać ludźmi. — A wyżej? Carmine przełknął ślinę. — To bogowie. — Teraz chyba — zabrał głos „Teść” — rozumiesz pułkowniku, dlaczego centrala zmienia plany. Jeśli bariera 90 procent została gdziekolwiek przekroczona, powstała nowa jakość. Dotąd naszym zadaniem było dbanie, aby nadludzie nie wpadali w brudne łapy terrorystów. Teraz rzecz polega na tym, jak wykorzystać bogów. Profesor pokraśniał z podekscytowania. — Wyobraźmy sobie, że „egzemplarz zero” stanie po naszej stronie, że rozgryziemy wreszcie siatkę rozsypanej hodowli superludzi. Jeśli przejmiemy chałupnictwo inkubatorów w nasze ręce… Czy pan wie, ile plemników znajduje się w jednej porcji spermy? — nieomal krzyknął do „Kuzyna”. — Myślę, że sporo — bąknął zaskoczony oficer. — Miliony! Miliony! — wołał ekspert. — A każdy teoretycznie zawiera początek życia nowego nadczłowieka. Przydzielimy temu programowi zespoły naukowców, szpitale. Wprzęgniemy wszelkie możliwości, których dostarcza współczesna cybernetyka. Zamiast kilku tysięcy króliczków możemy mieć ich miliony. A potem niech co setny odpowiada niebiańskim parametrom. Dokonamy większej ewolucji niż Fermi z bombą atomową. — Tak — poparł generał. — Wyobrażam sobie naszych ludzi potrafiących kwitować i przenikać ściany, zabijać wzrokiem i hipnotyzować, wskrzeszać zmarłych, obywać się długi czas bez pożywienia lub powietrza, przenosić ciężary myślą, przy wytrzymałości własnej zbliżonej do nieśmiertelności… Podjęcie tej akcji jest naszym obowiązkiem. Przy takim potoku słów zwierzchnika „Kuzyn” nie miał szans dojść do głosu. „Teść” ciągnął dalej: — Powiedzmy szczerze, nie mamy wboru. Prędzej czy później nasi przeciwnicy wpadliby na ten sam pomysł. Może zresztą już wpadli. Doświadczenia z parapsychologią są u nich bardziej zaawansowane niż u nas… Mamy historyczną szansę, przeciwnik dopiero teraz może rozpocząć doświadczenia, dla nas przez blisko wiek mimowolnie pracował klan Altenbachów… A nie muszę dodawać, że jedynie ścisły monopol w naszych rękach zdolny jest uchronić przyszłe pokolenia przed Wojną Bogów. „Kuzyn” znał „Teścia” jako pragmatyka z polotem, dziś miał przed sobą nieomal natchnionego proroka. Z kolei profesor Carmine nic nie mówił, tylko zacierał ręce, nadzwyczaj chude i usiane plamami wątrobianymi. — Przy zdolnościach, jakie ma reprezentować „egzemplarz zero”, złapanie go nie będzie łatwe — zauważył pułkownik. — Dlatego niezłym pomysłem byłoby wykorzystanie terrorystów z UNO. Niech odwalą za nas robotę. Niech sobie poparzą paluchy. Jeśli uda się im przetransportować tego człowieka na Zachód, tym lepiej. Wkroczymy na gotowe, przyniesiemy mu wolność. To się liczy. — A jeśli mimo to nie zechce z nami współpracować? Głos zabrał profesor. Czas i eksperci zrobią swoje. Zresztą „egzemplarz zero” nie musi trafić w ich ręce żywy. Dysponując jego ciałem zbadają wreszcie kod genetyczny komórek. — Kto wie, może uda się nam produkować bogów w dowolnej ilości… — westchnął z rozmarzeniem Carmine. Rozmowa trwała jeszcze godzinę i koncentrowała się na rozmaitych sprawach technicznych. Na koniec „Teść” spytał o Graya. — Porucznik Burke prowadzi sprawę. Fred zadekował się świetnie i dotąd nie zadzwonił na numer, który zgłosiliśmy do „Le Figaro”. Może zmienił zdanie. — Musicie prędko się z tą sprawą uporać. Ten człowiek jest niebezpieczny, zwłaszcza gdy działa przeciwko nam. — Wiem — przytaknął „Kuzyn”. — Dlatego zwlekałem z decyzją likwidacji, mimo nalegań Burke’a. Dziś tego żałuję, przede wszystkim dlatego, że mnożą się niejasności. — Jakie? — zainteresował się generał. — Osobiście przesłuchiwałem tę pokojową, Sylvic Renz… Wcale nie jest pewna, czy terrorysta, dający jej zlecenie, powiedział, że pudełko po „Marlboro” wyrzuci mężczyzna. Tak sugerował jej Burke, więc przytaknęła. Naciskana przeze mnie miała coraz większe wątpliwości, aż wreszcie wyznała, że prawie jest pewna, iż chodziło o kobietę… — Czyli? — Mogło dojść do okropnej pomyłki. To Christine pracowała dla Helmuta, a Fred, którego pochopnie skazaliśmy, był najlojalniejszym pracownikiem KOMÓRKI. — Musicie wziąć go żywcem — decyduje „Teść”. — Chyba będzie to równie trudne, jak pojmanie „egzemplarza zero” — włącza się przysłuchujący się z boku rozmowie profesor Carmine. Najbardziej optymistycznie rzecz ujmując, sytuacja Freda przedstawiała się źle. Nie w pełni zdrów, słaby, nie posiadał żadnego z dwóch elementów dających dobre samopoczucie — ani pieniędzy, ani punktu oparcia. Zawieszony wśród ścierających się sił nie mógł oczekiwać niczego dobrego. Oczywiście w żadnej sytuacji nie zamierzał pozostawać bierny. Ponad dwadzieścia lat przeżył wśród niebezpieczeństw, nieustannej gonitwy i niepewności następnego dnia. Zawsze jednak potrafił naszkicować sobie jakieś, przynajmniej krótkoterminowe perspektywy. A teraz? Evelyn wysadził w pobliżu Laufen. Miała tam przyjaciółkę, która niewątpliwie udzieli jej schronienia. Nie chciał dłużej narażać córki. Sam jechał dalej. Spoglądając na uciekające pasmo drogi mimowolnie przypominał sobie krótki romans młodego, nielegalnego emigranta i panienki z dobrego mediolańskiego domu. Wszystkie drobne upokorzenia, szykany jej rodziny. I wreszcie, kiedy Maria zmarła, odebrano mu dziecko i przegnano jak psa. Evelyn miała wówczas zaledwie trzy latka. Dziesięć lat musiało upłynąć, zanim wrócił po nią. Miał wtedy inną pozycję i, choć cieszył się reputacją zawodowego kondotiera, posiadał dość środków, aby zapewnić dziewczynce znośne warunki egzystencji. Najpierw po prostu ją porwał, później jednak przeprowadził całą rzecz sądownie, nie żałując forsy, i uzyskał pełne prawa do własnego dziecka. Znalazł zaciszny dom, gosposię i, w chwilach gdy akcje nie rzucały go do Hong Kongu lub na Karaiby, był dla Evelyn najczulszym ojcem. Długo nie wtajemniczał jej w sekrety swej pracy. I dopiero całkiem niedawno odkrył, że dziewczyna, teraz już właściwie młoda kobieta, zupełnie nieźle orientuje się w jego sprawach. Kategorycznie zabronił jej mieszania się w niebezpieczne zabawy, ostrzegał — daremnie! Nieodrodna córa odziedziczyła żyłkę awanturniczą. Chciała pomagać ojcu. Ba, znalazła nawet drogę do pułkownika. Co miał począć? Wyprawił ją do Szwajcarii, wynajął mieszkanie w Bazylei i obarczył pewnymi funkcjami kontaktowymi; w większości były to zadania nikomu niepotrzebne, dające jednak Evelyn poczucie ważności. Dopiero ostatnio zdecydował się z ciężkim sercem włączyć ją do prawdziwej rozgrywki. Uratowała mu życie. Ale czy nie przyjdzie jej zapłacić za to swoim? Przed Delement skręcił. Wijącą się drogą kierował się teraz ku granicy francuskiej. Mógł już parokrotnie zadzwonić na jeden z dwóch telefonów, zgłoszonych po jego anonsie w „Le Figaro”. Ciągle jednak był zbyt słaby na podejmowanie rozgrywki, a ponadto nie posiadał odpowiedniej kryjówki. Inna możliwość, o której tylko bardzo enigmatycznie wspominała Christine, łączyła się z koniecznością odnalezienia Altenbachów. Niedługo przed opuszczeniem swego mieszkania Evelyn otrzymała dziwny telefon. Ktoś chciał wynająć mieszkanie na Allschwillerstrasse. Tak brzmiał szyfr uzgodniony jeszcze w „Szarym Domu”. Evelyn poinformowała, że właściciel wkrótce zjawi się osobiście. W odpowiedzi głos w słuchawce stwierdził, że zadzwoni za trzy dni. Nie podał ani nazwiska, ani swych namiarów. W parę godzin później mieszkanie zostało opuszczone i nić kontaktu zerwana. Odszukać Altenbachów! Ładne zadanie. Prawdopodobnie głowili się nad nim i Helmut, i „Kuzyn”, a przecież rodzina hodowców bogów mogła zadekować się w Szwecji, na Sycylii, w Hiszpanii lub w Holandii… Nie wspominając o licznych możliwościach pozaeuropejskich. I naraz błysk przeszył mózg Graya. Drugi telefon! Jeden jest niewątpliwie od ludzi „Kuzyna”, a drugi… Skoro Altenbachowie czytali w jego myślach, powinni domyślić się, że kryptonim „Łowca Złota” ich dotyczy. Z wrażenia zatrzymał wóz i wyciągnął bibułkę z zapisanymi numerami. Niemiecki zapewne pochodził z KOMÓRKI, paryski natomiast… Oczywiście mogło być odwrotnie. Zza zakrętu wyłonił się nieoczekiwanie wóz policyjny. Fredowi zrobiło się głupio. Zaabsorbowany swymi myślami zupełnie zapomniał, że porusza się skradzionym samochodem. Tylko brakuje dać się przyskrzynić szwajcarskim służbistom! Samochód zwolnił! Twarz Graya przybrała wyraz relaksującego się turysty. — Czy coś się stało? — zapytał wychylając się przez okienko młody funkcjonariusz. — Nie, chwila odpoczynku przed dalszą drogą. Wóz zniknął za zakrętem. — Czy mam szczęście, czy też glina nie odważył się mnie zaczepić, ponieważ był sam, i dopiero teraz ściągnie posiłki? Ruszył wolno w ślad za pojazdem policjanta. Wkrótce jednak zauważywszy leśną dróżkę skręcił w nią. Po paru kilometrach wprowadził samochód w prawdziwy gąszcz. Sam zaś, nie obciążony żadnym pakunkiem (damskich szmatek pozbył się jeszcze wcześniej), ruszył ku wzgórzom, za którymi przebiegała granica. O zmierzchu przeszedł w bród rzeczkę o nazwie Lucelle. Znalazł się we Francji. Na twarzy Henri’ego malowało się zadowolenie. Chociaż może wrażenie było mylące. Maks i Helmut zbyt długo znali szefa, by wysnuwać długoterminowe prognozy tylko na podstawie grymasu jego ust. Szczególnie Maks czuł się nieswojo. Zawalił sprawę. „Egzemplarz zero” został wprawdzie odnaleziony dzięki przenikliwości Henri’ego, który niedyskrecję Adama połączył z polskimi peregrynacjami adwokata Altenbachow, ale o wydobyciu go zza „żelaznej kurtyny” trudno było marzyć. Oba zamachy spaliły na panewce. Chłopak został uprzedzony, a pozostawiony w ekstremalnych warunkach odkrył w sobie parę następnych talentów, których dotąd mógł nawet się nie domyślać. Tymczasem jednak szef nie był w nastroju do wymówek. — Co z Polakiem? — spytał Helmuta. — Zostawiliśmy go na chwilę w spokoju, żeby skruszał — padła odpowiedź. — W porządku, dobrze przeprowadzona robota. Odeślijcie go do Genewy, oczywiście zabezpieczając się, żeby nie prysnął lub nie zrobił jakiejś innej głupoty. Tam przejmie z nim kontakt Maks… — Nie znam sprawy — powiedział, poruszając się na fotelu, terrorysta. Henri w kilku słowach scharakteryzował sytuację. Określił wzajemny stosunek Łukasza i jego matki do Szareckiego, zaznaczając jakby mimochodem, że polski dziennikarz może stać się prawdziwym wytrychem do skarbca. — To człowiek słaby i tchórzliwy — uzupełnił Helmut. — Trzymamy go mocno w ręku i przypuszczam, że uczyni dla nas sporo, coraz więcej, w miarę jak będzie grzęznąć w kłopotach. Ułatwi nam wydobycie „egzemplarza zero”. Maks poruszył się niespokojnie. — Chyba że Łukasz go przejrzy. — Postaramy się działać z odległości. Sam stwierdziłeś, że możliwości telepatyczne chłopaka maleją wraz ze wzrostem dystansu. — Tak przypuszczam. Tysiące, miliony innych fal biologicznych, nakładających się na siebie, tworzą szum, z którego nie można wyłuskać właściwych informacji. Chyba że kontakt psychiczny jest stały, utrwalony, ukierunkowany, gdy medium wie, na jakiej częstotliwości ma szukać impulsów. Wtedy prawdopodobnie możliwe jest nawet międzykontynentalne porozumiewanie się. — Trzeba jeszcze raz zorientować się w możliwościach Łukasza. Wziąć poprawkę, że mogą być większe, i opracować plan, możliwy do realizacji — mówi Henri. Maks trze dłonią czoło. — Powiedzmy, że to się da załatwić, że będziemy mieli szczeniaka na miejscu. Co dalej? Jak skłonimy go do współpracy? — pyta. — Podejrzewam, że tkwi w nim trochę cech specyficznie ludzkich, może zafrapuje go nasza wizja świata, połechce próżność, zafascynuje… — A jeśli nie? — Zawsze jest druga możliwość. O ile wiemy, są dwie istoty, które kocha, to sporo… — Szantaż — domyśla się Maks. — Tylko inteligentnie przeprowadzony do końca — rzuca tonem nie pozbawionym uszczypliwości szef. — Daję ci dwa dni na zaproponowanie konkretnych rozwiązań. Helmut ci pomoże. — Jeszcze jedno — wtrąca Helmut widząc, że narada zbliża się do końca. — Trzeba podjąć decyzję w sprawie tej dziwki. — O kim mówisz? — głos Henri’ego brzmi całkiem naturalnie. — Werner zdradziła. Pomogła wymknąć się Grayowi. — Masz dowody? — Nie, ale tylko ona… — Jeśli nie masz dowodów, nie pora na pozbywanie się jednej z najzdolniejszych bojowniczek… A swoją drogą obserwować ją trzeba. Nie ma nic lepszego niż kontrolowane zaufanie. Gdyby parę godzin wcześniej, kiedy stałem zdesperowany nad zwłokami Isabelle, ktoś powiedział mi, że jeszcze tej nocy wrócę do mej genewskiej kwatery, wolny, cały, a nadto z dwoma tysiącami franków zaliczki, uznałbym to za surrealistyczny żart. A jednak. Z upiornego domu zawieziono mnie na dworzec w Olten, tam wsadzono do odpowiedniego pociągu. Wystarczało podpisanie małego zobowiązania, w którym przyznawałem się do zamordowania Isabelle i kwitowałem odbiór zaliczki na poczet przyszłej współpracy. Zdawałem sobie sprawę, że wpadłem po uszy, ale wrodzony optymizm podsuwał myśli, że zawsze to lepsze niż śmierć lub więzienie, prędzej czy później uda mi się z tego wyplątać, a po powrocie do kraju zamelduję o prowokacji i próbie szantażu. Zresztą bandyci poinformowali mnie, że obronność, widok dworca w Małkini czy funkcjonowanie stołówki w szpitalu MON nie należą do ich zainteresowań, podobnie jak moja dziennikarska działalność. Czego więc chcieli? Tego nie zdołałem odkryć. Musiałem ze trzy razy opowiedzieć mój życiorys. Szczególnie interesował ich niezbyt chwalebny epizod z Heleną i Łukaszem, nie wiedzieć czemu wypytywali mnie szczegółowo o sytuację rodzinną, mieszkanie, znajomości… Ciekawe, ale w ogóle nie zainteresował ich Waldek. Może neutralnymi pytaniami zamierzali uśpić moją czujność? Ciągle też nie mogłem domyślić się, dlaczego upodobali sobie właśnie mnie, pionka bez specjalnych kontaktów i powiązań. W pociągu przeanalizowałem listę wszystkich moich znajomych, którzy mogliby budzić zaciekawienie „określonych sił”. Nic. A może Goldkind? To była myśl. Co ja właściwie wiedziałem o tym człowieku… Nie widziałem go szesnaście lat. Wszystkie informacje o jego życiu pochodziły z jego własnych wypowiedzi. Poza tym Goldkind i Isabelle pochodzili z tego samego kręgu znajomych. Czyżby…? Druga sprawa — kim byli napastnicy? Naczytałem się tylu książek kryminalnych i szpiegowskich, ale wiedza wyniesiona z lektur ukazujących się w serii „Labirynt” nie pozwalała ustalić, czy albinos jest funkcjonariuszem FBI, Intelligence Service, czy wręcz przeciwnie? Adam myślał całą niedzielę: I nic mądrego nie przyszło mu do głowy. W poniedziałek podreptał do Europejskiego Centrum Narodów Zjednoczonych, mając nadal w głowie nieopisany mętlik. Właściwie powinien komuś się zwierzyć, podzielić swymi kłopotami — ale co miał powiedzieć? Ze nie wiadomo kto go porwał, wplątał w zabójstwo, zażądał podpisania deklaracji i zapłacił dwa tysiące, nie biorąc nic w zamian? O wiele łatwiej było załatwić powrót do kraju. W rozmowie telefonicznej z redakcją wspomniał o chorobie i spotkał się ze zrozumieniem. W ciągu dwóch dni wykonał jeszcze parę innych rozmów, uczestniczył w kilku spotkaniach. Ustalono, że wróci na parę tygodni podleczyć się w kraju… A tam Waldek załatwi mu jakąś placówkę w Mongolii czy w Laosie, gdzie nie sięgną go złowrogie macki. W środę zostało postanowione, że wyleci nazajutrz. W „Swissarze” znalazło się wolne miejsce. Zatem adieu, Helvetia… Wracając do wynajmowanego pokoiku zrobił po drodze trochę zakupów w „Migrosie”, parę prezentów dla znajomych, dla przyrodniego brata słodycze. Trochę rzeczy na kolację i śniadanie, kartonowy pojemnik z apfelsaftem… Gwiżdżąc wbiegł po schodach starej, jeszcze dziewiętnastowiecznej kamienicy. Balansując zakupami w jednej ręce, drugą otworzył skomplikowany zamek i wszedł do środka. Sprawunki wysypał na stole w kuchence, wszedł do pokoju i… Mężczyzna siedzący przy jego stole, popijający jego piwo miał wygląd typowego szwajcarskiego klerka. Schludny, zadbany, umiarkowany. Obraz całości zakłócała jedynie czynność, której się oddawał. Było nią czyszczenie dużego, obecnie rozłożonego na czynniki pierwsze, pistoletu. — Aha, wyjeżdżamy — powiedział na widok zdębiałego dziennikarza. — Ja, to znaczy, moja redakcja… — bąkał Adam, nie wiedząc nawet, dlaczego tłumaczy się nieznajomemu osobnikowi, który jakimś cudem znalazł się wewnątrz zamkniętego mieszkania. — Proszę się nie krępować, ja zaraz skończę. A pan przed wyjazdem musi mieć wiele rzeczy do zrobienia. — Ale ja wcale nie chciałem wyjeżdżać! — desperacko wyrzucił z siebie korespondent. — To po co ten bilet, który wystaje z kieszeni, dla szpanu? — zapytał całkiem rozsądnie rewolwerowiec. Nie znalazł odpowiedzi. — Swoją drogą to się bardzo dobrze składa, że pan wyjeżdża. Nasza prośba dotyczy właśnie pańskiego pobytu w Polsce. Sądzę, że pan nie odmówi. W końcu jakie to byłoby przykre wysłać kserokopię pewnego zobowiązania do waszej ambasady, razem ze zdjęciem. Pamięta pan…? — Czego chcecie? — spytał z rozpaczą. — Spokojnie, mamy czas do rana. Może odrobinę piwa? Usiadł ciężko przy stoliku. — I proszę nie robić takiej zrozpaczonej miny — ciągnął nieproszony gość. — Nasze prośby nie są wygórowane. Tylko musimy mieć lojalnego partnera. Otóż sprawa polega na tym… ROZDZIAŁ XV Rankiem 18 września, była to środa, starannie ubrany mężczyzna wszedł do kabiny telefonicznej w pewnym bistro, w miejscowości Belfort, wykręcił kierunkowy numer Paryża, a następnie wybrał właściwy numer abonenta. Chwila ciszy. Potem odgłos podnoszonej słuchawki, dwa kaszlnięcia i niepewne starcze: Halo! — Ja w sprawie oferty. — Proszę? — Na anons podpisany przez „Łowcę Złota” wpłynęła oferta z waszym telefonem… — Słucham, a kto dzwoni? — Gray, czy mam przeliterować? G… R… — To chyba jakaś pomyłka. Tu jest mieszkanie prywatne. — Ale numer się zgadza? — Numer tak — i nagle staruszek dorzucił nieoczekiwanie — ja nic nie wiem, ale proszę zadzwonić wieczorem. Fred odwiesił słuchawkę. Nadal nie wiedział, do kogo się dodzwonił. Staruszek mógł być równie dobrze w spółce z Altenbachami jak z KOMÓRKĄ. Pozostało spróbować drugiej ewentualności. Numer we Frankfurcie. Ustalonym powszechnie rezerwowym hasłem wśród nie znających się pracowników KOMÓRKI jest pytanie: ,;Czy zastałem Klarę?” Prawidłowa odpowiedź winna brzmieć: „Klara nie była tu od tygodnia”. Szyfr kończy potwierdzenie: „Mam dla Klary prezent od Rudiego”. Hasła powyższego można używać jedynie w sytuacjach skomplikowanych, trudnych, z braku innego wyjścia. Zresztą, kto wie, czy ostatnio hasło nie zostało zmienione? Fred wypowiedział formułę, kiedy tylko usłyszał głos rozmówcy we Frankfurcie. — Czy zastałem Klarę? — Klara nie… — zaczął głos i prawie natychmiast się zmitygował. — Z kim pan chce rozmawiać? Odłożył słuchawkę na widełki. Jedno się wyjaśniło. Nam natomiast wypada wyjaśnić, w jaki sposób wycieńczony, nie ogolony facet, przeprawiający się pod osłoną ciemności przez graniczną rzeczkę, znów zmienił się w dandysa? Odpowiedź miała 19 lat, na imię Anette i była córką właściciela małego zajazdu. Gray miał szczęście do kobiet, to widzieliśmy już parokrotnie. Trudniej byłoby udowodnić odwrotną tezę, że kobiety miały szczęście do niego. Przeciwnie, wraz z pojawieniem się Freda w ich spokojne życie wdzierała się dramaturgia powieści sensacyjnej i zaczynały się kłopoty, nierzadko dochodziło do tragedii. Anette sprzątała jeszcze w salce restauracyjnej, gdy zabrzmiał dzwonek. Mężczyzna, którego wpuściła, wyglądał co najmniej podejrzanie. A raczej nie tyle podejrzanie, co fascynująco. Nie odmówiła mu więc noclegu ani posiłku i nie pytała o pieniądze. A widząc, jak gość jest zmęczony, odłożyła wpis do księgi meldunkowej na rano. Kiedy jadł, przypatrywała mu się spod oka. Nie miała wątpliwości, że jest to ktoś, kto ma na pieńku z prawem. Tym lepiej, popełniła drobne przestępstwo, ale dreszczyk odczuwała jak przy dużym. Zresztą w pół godziny później, gdy do zajazdu zajrzało dwóch funkcjonariuszy policji, miała okazję do eskalacji kłamstwa. — Nikt nowy nie przybył do zajazdu, nikt nie zaglądał, wszyscy śpią… Zresztą proszę, tu jest książka… Policjanci śpieszyli się, zapytani kogo ścigają, odrzekli, że ktoś zwiał ze Szwajcarii. — Morderca? — Szwajcarzy ścigają go za kradzież samochodu, ale zachowują się przy tym tak tajemniczo… Cóż za emocja! Rano sama zadzwoniła do pokoju nr 4, pytając, czy gość nie zechce śniadania do łóżka. Kiedy weszła z kawą i bułeczkami, był już ogolony i wyświeżony. Intuicja nie zawiodła dziewczyny. Facet wyglądał okazale i tajemniczo zarazem. — Nie wiem, co robić — mówiła, kołysząc się zalotnie w miejscu. — Nie wpisałam pana do księgi, a jak przyjechały gliny, powiedziałam, że nikt nowy nie przybył. — Słusznie — pochwalił, nie zwracając większej uwagi na kołyszące się przed nim wdzięki. — Czy ja mogłabym panu pomóc? — wyraźnie nie kwapiła się do wyjścia. Pierwszy raz popatrzył tak uważnie, aż zaswędziały ją uda. — Czy można stąd wyjść tak, by nikt nie widział? Skinęła głową. Zapytał o parę lekarstw i witamin. — Znajdą się w apteczce. — Dzielna dziewczyna — przygarnął ją i pocałował. Anette trochę się rozczarowała, zrobił to nieomal jak ojciec, nie korzystając jak należy z rozchylonych, wilgotnych ust. Miała potem tak smutną minkę, że przybysz zza zielonej granicy musiał to dostrzec. — Potrzebuję niekrępującego locum w okolicy, gdzie mógłbym przeczekać parę dni… — powiedział, jakby dając jej szansę. Będę jego wspólniczką — grzeszna rozkosz zalała całe jestestwo dziewczyny. Zastanawiała się chwilę. Niedaleko znajdował się pewien domek letniskowy, o tej porze całkowicie pusty. Rodzice Anette z upoważnienia właściciela doglądali go poza sezonem. Nie zorientowali się oczywiście, że sprytna córeczka już dwa lata temu dorobiła klucz. Z domku korzystała wielokrotnie, zawsze gdy pojawiała się okazja do zabawy w miłość. Ostatnio nie miała żadnego narzeczonego, więc zamek trzeba będzie pewno naoliwić. Fred spędził w domku trzy dni i trzy noce. Oczywiście musiał przez ten czas wielokrotnie kochać się z Anette, która wpadała prawie w każdej wolnej chwili. Finezja i doświadczenie tej prowincjuszki jeszcze raz dowodziły, że rewolucja seksualna w Europie dokonała się naprawdę dogłębnie i egalitarnie. Trzeciego dnia pożyczył od dziewiętnastolatki znaczną sumę pieniędzy, nie bardzo zastanawiając się, w jaki sposób ją zdobyła, i obiecując wrócić za jakiś czas, ruszył do nieodległego Belfort, pozostawiając młode serce w wielkiej niepewności — czy jej kochanek był tylko współczesnym Cartouchem, czy raczej nowym Jamesem Bondem. W szczerość jego uczuć nie wątpiła natomiast ani przez chwilę. Sny… kolorowa podszewka banalnej zazwyczaj egzystencji. Lufcik do własnej podświadomości, azyl prawdy. A jednocześnie teatr grozy, udręki, przerażenia. Sny odgrywały zawsze w życiu Heleny dużą rolę. A jednocześnie właśnie one od najmłodszych lat utwierdzały w niej poczucie odmienności. Potrafiły być mroczne, pełne niewyraźnych konturów, ledwie ćmiących żarówek, kroków ciężkich, jakby po płynnym asfalcie stawianych, to znów zaskakiwały niewiarygodną plastyczną urodą. Sny najwcześniejsze, później powracające latami — wysokie skaliste szczyty, wśród nich zaiste pałacowe pomieszczenia i ludzie o anielskich twarzach. Kiedy w szkole zaczęła poznawać mitologię grecką, ze zdumieniem rozpoznawała w rzeźbach Fidiasza i Praksytelesa postacie z dziecinnych majaków. I nigdy nie potrafiła sobie wytłumaczyć, jak było to możliwe? Śnić mitologię, zanim się ją poznało. Co innego jednak wywołało najgłębszą bliznę w jej psychice. Zdarzenie miało miejsce, gdy ukończyła szesnasty rok życia i była normalną, wesołą dziewczyną, nie stroniącą od na wpół dziecinnych flirtów i prywatek, na których dochodziło do niewinnych pocałunków. Obóz harcerski koło Olsztynka. Któregoś dnia wracała wieczorem z miasteczka, wybrała się do kina z grupą rówieśników, ale posprzeczała się z chłopakami i szła sama. Kawałek drogi przebyła korzystając z uprzejmości kierowcy nyski. Pozostało jeszcze około dwóch kilometrów piaszczystej drogi wśród sosen i zarośli. Zobaczyła ich w ostatniej chwili. Czterech, mocno podpitych, nie dość jednak, by nie stanowić niebezpieczeństwa. — Te, lalunia! — zaczął jeden. Przyspieszyła kroku. — Księżniczka, chodź, skrzyżujemy oddechy — zarżał drugi. Nie pamięta, czy coś odpowiedziała. Doszło do szamotaniny, rzucili się na nią. Jakieś spocone łapy rozerwały jej bluzkę. Czyjaś ręka bezkarnie buszowała po majtkach. Ogarnął ją wstręt i nienawiść. Poderwała się z siłą zaiste niewiarygodną. Pospadali z niej jak chrabąszcze. Rzuciła się do ucieczki. Biegła szybko, lekko, goniona posapywaniami i dosadnymi obietnicami. Smagały ją zarośla, ale nie zwracała na to uwagi. Dopiero donośny plusk za nią i brak dalszych odgłosów gonitwy sprawiły, że stanęła, obejrzała się. Jezioro wrzynało się w tym miejscu w ląd długą, parusetmetrową odnogą o szerokości kilkudziesięciu metrów. Teraz ta odnoga leżała dokładnie za nią. Wśród trzcin po drugiej stronie kąpali się niedawni napastnicy. Natomiast po gładkiej jak lustro tafli rozchodziły się kręgi wokół niewidocznych już śladów jej nóg. Dotknęła bucików. Były suche… Nikomu nie powiedziała o cudzie. Bardzo się jednak od tej chwili zmieniła, zamknęła w sobie. Myśl o fizycznej miłości napełniała ją obrzydzeniem. Oczywiście miała nadzieję, że z czasem to minie. Długi czas myślała poważnie o Włodku, chodzili ze sobą dwa lata i Helena wierzyła, że po ślubie wspólnie przezwyciężą jej lęki. Stało się jednak inaczej. Kiedy podczas owego niewiarygodnego snu, który trwał parę dni, zaszła w ciążę (nawiasem mówiąc bez uszkodzenia hymenu), jej uraz jeszcze się wzmógł. Zwłaszcza gdy Włodek, ukochany chłopak, odtrącił ją, pierwszy okrzykując pospolitą kurwą. A potem Adam zaproponował jej małżeństwo. Lubiła go. Była wdzięczna za wyciągniętą rękę, choć zdawała sobie sprawę, że nie jest to oferta bezinteresowna. Czytała w myślach swego męża i wiedziała, że traktuje ją jak rzecz, a całe jego uczucie jest przede wszystkim wielkim fizycznym pożądaniem, dążeniem do zaspokojenia męskiej satysfakcji: Mam na własność taką dziewczynę! A mimo to może z czasem zostałaby jego prawdziwą żoną. Niestety, Szarecki wszystko psuł, okazał się zbyt nerwowy, zbyt natarczywy, nie umiał czekać, a gdy rozpoczynał grę, trafiał zawsze w niewłaściwą strunę. Później miłość do Łukasza przysłoniła jej świat. Lata upewniły ją, że postąpiła słusznie. Jej nieskonsumowany małżonek ujawnił tyle wad, tyle przyziemnych słabości… Z wszystkich uczuć, jakie ongiś żywiła do niego, pozostało jedynie politowanie, z biegiem czasu coraz bardziej roztapiające się w obojętność. Inni mężczyźni też jej nie pociągali, mimo że będąc nadal kobietą bardzo atrakcyjną, nieraz stawała się obiektem podrywów. Wolała samodzielność. Podjęła pracę jako nauczycielka i wkrótce ukończyła zaocznie studia. Promotor, jeden z samców porażonych jej urodą, zaproponował jej otwarcie przewodu doktorskiego. Obroniła pracę w ciągu dwóch lat. Potem dostała pół etatu w PAN–ie. Finansowo powodziło się jej dobrze jeszcze z jednego względu. Regularnie co miesiąc, ósmego, przychodziła do niej koperta bez nadawcy, zawierająca setkę nowiutkich dolarów. Nie wiedziała, co z tym robić. Zamierzała oddać, ale komu? Stempel na kopercie był warszawski. Nie mogła przecież każdego ósmego pilnować wszystkich skrzynek w mieście… Odkładała te pieniądze. Później zaczęła wydawać, przyjmować jak naturalną rekompensatę. Ósmy to przecież data jej uprowadzenia… Wielokrotnie wracała myślą do tamtych czasów, a nawet do wcześniejszych wydarzeń w Rychłowie. Kim naprawdę był ten Austriak niewiele od niej starszy, który zaczepił ją na rynku, zapraszając na kawę, a gdy odmówiła, zasypał ją prezentami i liścikami? Łowcą panienek czy wysłańcem losu? W swych zabiegach wydawał się być niezmordowany. Spotkał się nawet z ciotką Frankiewiczową i za jej pośrednictwem złożył ofertę matrymonialną. Potem zdarzył się ów incydent przy murze cmentarnym, gdy zwabiona w pułapkę doświadczyła niezwykłego uczucia przenikania przez mur (musiała być w jakimś wyjątkowym stanie, wielokrotnie próbowała to powtórzyć, ale nigdy nie udało jej się osiągnąć podobnej koncentracji). Wreszcie numer z hipnozą, który omal nie skończył się w łóżku cudzoziemca. I ów marcowy dzień, kiedy na wpół oszołomioną gazem łzawiącym wciągnięto ją do jakiejś limuzyny w bocznej uliczce. Poznała pasażera, ten sam Austriak o lekko nalanej twarzy kleryka. — Nie bój się, panno Heleno! — powiedział. Zaraz potem straciła przytomność. Usiłowała zgłębić tajemnicę. Pojąć, dlaczego wybrano ją na partnerkę cudzoziemca (Łukasz był przecież do niego podobny). Czy tylko delikatności i taktowi (jeśli w tej sytuacji w ogóle można mówić o takcie) może zawdzięczać, że nie wykorzystano jej snu, a jedynie zapłodniono sztucznie? Prędko odkryła niezwykłe talenty Łukasza. I bardzo się bała, że odkryją je inni. Znała sytuację kanarka wśród wróbli. Chciała, by był normalnym chłopcem, i choć czasem ogarniała ją duma, że urodziła coś tak niezwykłego, co rusz hamował ją lęk. Nie znała bowiem przeznaczenia. Ku czemu to wszystko zmierzało? Kim miał być ów chłopiec? Jakie zadanie mu przeznaczono? Jeszcze będąc w ciąży odwiedziła w tajemnicy przed Adamem pewną wróżkę na Targowej. Babina nie przyjęła honorarium, nie powiedziała też nic precyzyjnego. Wyraźnie przestraszona powtarzała tylko, że czuje w powietrzu wielką siłę, wielką moc, wobec której jest bezradna. Pytana o wskazówki umiała wydukać jedno zdanie: pilnujcie dziecka. To zdanie sprzed lat przypomniało jej się raptownie któregoś letniego wieczoru. Matczyne serce zabiło nagle grozą, a po paru minutach wbiegł zdyszany Łukasz. Nic nie powiedział, ale wyczuła. Uciekał, próbowano go porwać. Tej samej nocy zdarzył się ów okropny zamach na Joannę. I wówczas była świadoma zagrożenia, chciała powstrzymać Łukasza, kiedy wybiegał z domu. Nie potrafiła. O samym incydencie pojawiło się kilka relacji. Przeważnie mówiono o pomyłce lekarza, który pochopnie uznał dziewczynę za zmarłą, podczas gdy ta odzyskała przytomność zaraz po zjawieniu się chłopaka. Plotka o cudownym wskrzeszeniu, jako nieprawdopodobna, na szczęście się nie rozniosła. Dlatego obecnie w życiu i w snach Heleny rozpanoszył się strach. Czuła, że zbliża się niebezpieczeństwo, ale nie miała pojęcia, jak ochronić przed nim swego syna. Jeśli miałem jeszcze pewne nadzieje, że wracając do kraju wymknę się szantażystom, których macki nie sięgają za Łabę, szybko się przekonałem, jak grubo się myliłem. Ledwo taksówka z Okęcia zawiozła mnie na Ursynów, ledwo rzuciłem okiem przez okno na postępy przy budowie metra, już zadzwonił telefon. Ki diabeł? Nawet redakcja nie była dokładnie poinformowana o terminie mego przylotu. — Już pan jest, to dobrze — zabrzmiało po francusku. — Termin nie uległ zmianie — i słuchawka została odłożona. Uderzenie gorąca, gwałtowne poty. A jednak! Znaleźli mnie i tu… Próbowałem się pocieszyć, że telefonowali dzięki połączeniom automatycznym ze Szwajcarii. Wybiegłem z domu. Ryzyk fizyk. Zgłoszę wszystko władzom, dadzą mi ochronę… Pomogą… Ledwo wypadłem z klatki, z pobliskiej ławeczki podniósł się smagły mężczyzna, kolorem skóry bardziej pasujący do Trypolisu niż do Ursynowa. — Czegoś potrzeba? — zapytał po niemiecku wpatrując się we mnie zimno. — Może gdzieś podrzucić…? — Pa… papierosy mi się skończyły — rzuciłem pierwsze lepsze zdanie. — Proszę — wydobył z kieszeni paczkę „Klubowych” i grzecznie oddalił się na swoją ławkę. Cały drżąc, wjeżdżałem windą na górę. Ale się wpakowałem. To jakaś grubsza afera. Przepadłem! Tylko dlaczego zadanie dla mnie wyznaczone jest takie dziwne? Wyjrzałem z balkonu. Ławka znów była pusta. Helena tego dnia przypominała prawdziwy kłębek nerwów. Kiedy zabrzmiał gong do drzwi, podskoczyła niczym ukłuta szpilką. — To nic złego, mamo! — zabrzmiał z sąsiedniego pokoju spokojny głos Łukasza, zajętego roztrząsaniem jakichś naukowych problemów, które zakłopotałyby niejednego laureata Nagrody Nobla. To zdanie trochę ją uspokoiło, chłopak przecież wyczuwał niebezpieczeństwo ze znacznie większej odległości. Twierdził też, że jej obawy są płonne, a jeśli nawet cudzoziemcy ponowią atak, spotka ich odpowiednia odprawa. Tamtej nocy po zamachu na Joannę rozmawiali długo, szczerze, serdecznie. Opowiedziała mu o wszystkich perypetiach związanych z jego poczęciem (większości się domyślał wcześniej), on odwdzięczył się opisując zdarzenia ostatnich godzin. — Ja naprawdę czuję w sobie siłę, mamusiu! Obronię i ciebie, i siebie. Wówczas w umyśle Heleny zakiełkowała pewna koncepcja: A jeśli by polecić chłopcu wytropienie napastników, znał przecież ich emanacje. Pewnie mieszkali w hotelach. Mógłby ich tam wytropić i zlikwidować. — To niemożliwe — przerwał tok jej myśli. — To byłoby morderstwo, mamo… Trochę uspokojona, wyjrzała przez wizjer. Siwe włosy i znajoma twarz pani Szareckiej, byłej teściowej. Od lat pozostawały w dobrych stosunkach. Starsza pani traktowała Łukasza jak prawdziwego wnuka i nawet w okresie gdy jej syn skwapliwie pragnął zapomnieć o istnieniu Heleny i Łukasza, ona, zaprzeczając obiegowym opiniom o teściowych, nie zaprzestała odwiedzin i pomocy. Kobiety ucałowały się. — Adam dziś wrócił — poinformowała od wejścia pani Kazia. — Przywiózł parę drobiazgów dla chłopca… Łukasz wyszedł z pokoju i przywitał się z przyszywaną babcią. Był uśmiechnięty i zapewne nie wyczuwał żadnych złych sił. — Prosił, żebym was przywiozła. Jest trochę niezdrów, a poza tym ja jeżdżę jego samochodem, więc pomyśleliśmy… — Szkoda, że sam nie zadzwonił — powiedziała Helena. — Znasz go tak samo jak ja… I tak cud, że w Genewie o was pamiętał. Zeszli na puste o tej porze podwórko. Znaleźli się w polonezie. Trzask był cichutki, ale usłyszeli go. Równocześnie całe wnętrze wozu wypełnił stężony gaz paraliżujący. Dawka była tak silna, że nim zdołali cokolwiek zrobić, stracili przytomność. Łukasz mógł przewidzieć złe intencje ludzi, ale nie automatu. Pani Szarecka osunęła się na kierownicę. W parę chwil później przed nimi pojawił się ogromny wóz meblowy. Otworzyły się tylne drzwi. Wyskoczył rozdygotany Adam i Omar. — Co im się stało!? — zawołał widząc nieruchome ciała. — Jutro obudzą się w najlepszym stanie — pocieszył południowiec. — Pomóż mi. Drzwi poloneza zostały otwarte, żeby się wywietrzyło. Następnie z meblowozu spuszczono dwie pochylnie. Potem Omar przesunął moją matkę na boczne siedzenie. Boże, serce mi się krajało, ale co mogłem zrobić? Polonez wjechał do meblowozu. Zamknęliśmy drzwi. — Masz drugie kluczyki? — spytał Omar. Kiwnąłem głową. Ciągle byłem jak ogłuszony. Postępowałem bezwolnie, robiłem, co mi kazano, odczuwając jedynie wzmagającą się trwogę i coraz większy wstręt do swego tchórzostwa. Jutro znajdziesz wóz na parkingu przy Dworcu Centralnym. Na razie twoja rola skończona… Nagroda cię nie mnie. — A mama? — Nie martw się, wróci do domu cała i zdrowa. Zawarczał motor, meblowóz ruszył. Wszystko. Wszystko trwało nie dłużej niż pięć minut. Czy ktoś z okolicznych mieszkańców zwrócił uwagę na ten incydent? Należy wątpić. Ze zwieszoną głową powlokłem się w stronę przystanku autobusowego. Wczesnym świtem dziewiętnastego września bulwarem Montparnasse dreptała przygnieciona wiekiem staruszka. Mżyło. W sunących samochodach pracowały niezmordowanie wycieraczki. Mimo wyraźnych trudności z poruszaniem spod kosmyków siwych włosów oczy staruszki rozglądały się czujnie i zgoła młodzieńczo. Szczególne zainteresowanie wzbudziła w niej secesyjna kamienica w głębi małej przecznicy, pamiętająca zapewne złote czasy fin de siécle’u. Uważny obserwator zauważyłby, że w ciągu dwóch ostatnich godzin staruszka przemierza tę samą trasę po raz trzeci. Zadzwoniła. Otworzyła tęga konsjerżka. — Czego? — zapytała. — Mam ważny list do doktora Candeliera. — Doktor wyjechał! Proszę zostawić. — Powinnam oddać do rąk własnych — upierała się staruszka. — Ale jeśli pani pokwituje… — Mogę pokwitować. Drzwi się zamknęły. Obie kobiety weszły do służbówki. Konsjerżka przez chwilę szukała długopisu, kiedy odwróciła się, staruszka urosła o dobry metr. Tuż przed nią czerniał wylot pistoletu. — Milczeć — zabrzmiał męski głos. — Będzie wypełniać pani moje wszystkie polecenia. Jak zahipnotyzowana skinęła głową. — Kto zajmuje obecnie mieszkanie numer 44? — Mecenas Vitry… — stęknęła. — Powiedziałem: obecnie! Proszę odpowiadać precyzyjnie. Wiem, że ma gości, mężczyzn, ilu? — Trzech… czterech — poprawiła. — Doskonale, teraz pójdzie pani ze mną. Proszę wziąć klucz od mieszkania doktora Candeliera. — Ale po co? Doktor nie życzy sobie… — Pytania dzisiaj ja zadaję, jasne? Chyba że przepada pani ża smakiem ołowiu. Idziemy i żadnych podejrzanych ruchów, nie radzę również krzyczeć. Mieszkania doktora Candeliera i mecenasa Vitry znajdowały się obok siebie. To wywnioskował Gray już podczas pierwszego spaceru bulwarem Montparnasse. Z apartamentem, do którego należał paryski telefon, podany w odpowiedzi na anons „Łowcy Złota”, sąsiadowały jeszcze dwa. Na wizytówkach przy zewnętrznych drzwiach znalazł nazwiska. W książce telefonicznej odszukał numery. W mieszkaniu po lewej odpowiedział jakiś zaspany głos, burknął więc — pomyłka. Natomiast telefon z mieszkania po prawej milczał… Konsjerżka zachowywała się tak przykładnie, jakby nie jeden raz już ją terroryzowano. Otworzyła drzwi wprowadzając Freda na dostatnie pokoje znanego dermatologa. — Tylko bez rujnacji — mruczała cicho. — Doktor mnie zabije. Przytknął palec do ust. Rozejrzał się po mieszkaniu. Sypialnia doktora przylegała do ściany apartamentu mecenasa. — Co jest za tą ścianą? — zapytał. — Living! Nie spuszczając oka z kobiety wrócił do poczekalni i wykręcił numer mieszkania obok. — Hallo — zabrzmiał znany mu już głos staruszka. — Tu Gray! — Miał pan dzwonić wczoraj wieczorem… Czeka reflektant na pański anons. — Słucham. Chrobot. Słuchawkę przejął ktoś o niskim głosie. — Gdzie pan jest, Gray? — Czy rozmawiam z monsieur Altenbachem? — Z jego przedstawicielem — powiedział bas. — Jestem w Paryżu. Dzwonię ze stacji metra przy Montparnasse i… — Proszę tam zaczekać, za kwadrans przyjedziemy. — Alę jak się poznamy? — Monsieur Altenbach podał nam pana rysopis. Proszę czekać przy kwiaciarni. Au revoir! Tu po odłożeniu słuchawki Fred trójskokiem po miękkich dywanach dopadł pokrytej jedwabiem ściany w sypialni. Z kieszeni wydobył urządzenie do złudzenia przypominające lekarski stetoskop. Zupełnie jakby sprawdzał, czy ściana nie jest chora — pomyślała konsjerżka. W uchu eks–agenta zabrzmiały głosy. — Jest na Gare de Montparnasse — mówił bas. — To słyszeliśmy — zauważył drugi. — Co robimy? — trzeci głos wyraźnie był zachrypnięty. — Paul, Gaston i Andre pojadą na miejsce. Zdejmijcie go w miarę spokojnie, bez strzelaniny. Żywcem… No, w ostateczności… „Kuzyn” chciałby z nim porozmawiać. — A ty? — Zabawię tu jeszcze jakiś czas. Jeśli wykonacie akcję, zadzwońcie. Mam jeszcze do porozmawiania z mecenasem… Mimo że zasłuchany, kątem oka Gray dostrzegł, że konsjerżka podniosła się z miejsca i zmierza ku drzwiom. Dopadł do niej jak gepard. Krzyknęła! Uderzenie cisnęło ją na dywan. Wrócił do nasłuchiwania. W apartamencie obok panował taki rejwach, że nikt chyba niczego nie usłyszał. Teraz pobiegł do drzwi wyjściowych. Obserwował przez wizjer, jak trzech mężczyzn wychodzi z mieszkania i ładuje się do windy. Na ich twarzach malowało się skupienie. Mają pietra przede mną — pomyślał z dumą. Zaszumiała winda. Pochylił się nad konsjerżką. Nadal leżała zamroczona. — Przykro mi, ale na chwilę muszę panią opuścić. Zbiegł na dół, zabrał klucze od apartamentu 13 i wrócił na górę. Jeszcze raz wybrał numer telefoniczny sąsiada. Tym razem odebrał ktoś o młodzieńczym, dźwięcznym głosie. — Jeszcze raz Gray — przedstawił się Fred. — Co się dzieje? Wujek pojechał po pana. — Ktoś za mną idzie…. Chwileczkę… muszę… — tu odłożył słuchawkę na poduszkę i wybiegł na klatkę schodową. Zamki mieszkania mecenasa Vitry były doskonale naoliwione. Funkcjonariusz KOMÓRKI z wypiekami na twarzy nadal trwał przy telefonie, czekając, aż Gray się odezwie, kiedy ten wyrósł przed nim z bronią w ręku. — Możesz odłożyć słuchawkę — powiedział. — I bez zbędnych ruchów. — Gray, ty szatanie! — twarz brunecika o zadartym nosie wyrażała podziw. — Niech cię wszyscy diabli, ale nas zaskoczyłeś. — Nie mam czasu na komplementy. Co z panem, mecenasie? Siedzący obok biurka starzec w czerni uniósł ręce skute kajdankami. — Naprawdę, jak wam nie wstyd. Trochę kurtuazji dla starszego człowieka. Rozkuj go natychmiast. Zadarty nos znieruchomiał. — Gray, co zamierzasz? — Rozkuj go albo poleć swoją duszę Bogu! Z ogromną niechęcią żądanie zostało spełnione. Monsieur Vitry rozcierał przeguby. — Teraz rewanż — zdecydował Fred. — Niech pan skuje jego, mecenasie. — Gray, nie wygłupiaj się. Nie chcieliśmy zrobić ci krzywdy. „Kuzyn” chce się dogadać. — Jeszcze nie nadszedł czas rozmowy. Mecenasie, proszę ze mną! — Jesteś szalony. Nie puszczą ci tego płazem. — Au revoir! Aha, nie ma co czekać na telefon kolegów, linia jest zablokowana. Szybko zjechali na dół. Przy rogu czekała zamówiona taksówka. — Naszli mnie dwa dni temu, skuli, kazali odbierać telefony… Ale nie wiedzą, gdzie jest pan Peter — mówił mecenas. — Nie powiedział pan, brawo! — Nie, sam nie wiem. Gray pogratulował sobie przenikliwości. Jego hipoteza okazała się słuszna. KOMÓRKA zniecierpliwiona milczeniem Freda wykonała telefon do „Le Figaro” i spytała, czy „Łowca Złota” dostał inne oferty. Uzyskała odpowiednie informacje i niezwłocznie złożyła wizytę mecenasowi Vitry. Nie doceniła jednak znowu swego pracownika (nie piszę „byłego”, bo aktualny status Graya był w tej chwili naprawdę trudny do sprecyzowania). Helena odzyskała przytomność. Odczuwała mocne zawroty głowy, wszystko chwiało się, było zamazane, lecz z wolna wracała zdolność rozróżniania kształtów. Dokoła snuły się niewyraźne cienie, przywodzące na pamięć ów poranek w szpitalu przed laty, przebudzenie ze snu, z którego zamierzała nie budzić się nigdy. Jeden cień zbliżył się z nagła. Ukłucie w przedramię. — Zaraz będzie lepiej — zadudnił głos z zaświatów. I rzeczywiście, w zastrzyku musiano zaaplikować silny narkotyk. Prawie natychmiast mózg jej się rozjaśnił, kontury przedmiotów wyostrzyły się. Z mgły wypłynęła postać eleganckiego nieznajomego mężczyzny. Nie przyglądała mu się. Wszystkie jej zmysły nastawione były na jedno. Gdzie Łukasz? Fluidami przeszukiwała przestrzeń dokoła, niczym ogromny teleskop przeczesujący galaktyki, najpierw blisko, potem dalej. Nigdzie nie natrafiła na znajomy sygnał. Wewnętrzny głos podszeptywał wprawdzie, że syn żyje, ale w takim razie dlaczego nie odpowiadał? — Łukasz — szepnęła półgłosem. Elegant o wyglądzie urzędnika bankowego (oczywiście Manhattan Cheese Bank, a nie Banku Gminnego) usiadł obok niej. — Proszę się nie martwić. Syn jest zdrów i bezpieczny — powiedział. Wszystkimi swoimi komórkami czuła, że choć mówiący jest wrogiem, a jego zamiary są podłe, w tym wypadku mówi prawdę. — Gdzie on? — spytała. Mężczyzna uśmiechnął się. — Dosyć daleko stąd. Śpi. Jeszcze trochę pośpi. — Co chcecie mu zrobić? — Zaprzyjaźnić się. Chcemy, by pani nam w tym pomogła. Zdanie zabrzmiało ironicznie. Odwróciła głowę. — Z nikim nie będę rozmawiała, zanim nie oddacie mi Łukasza. — A ze mną? Głos był tak znajomy, że poderwała się na łóżku. Znajdowała się w niedużym, pretensjonalnie urządzonym pokoju, wśród mebli na wysoki połysk, a w otwartych drzwiach stał jej były mąż, Adam! — Zostawię państwa na chwilę samych. — Maks minął w drzwiach Szareckiego. Helena przez moment czuła się jak w startującej windzie. Opanowała zawrót głowy. — Adam, co ty tu robisz? Zbliżył się do łóżka, podsunął sobie krzesło. Głowę miał cokolwiek zwieszoną, unikał jej wzroku. — Robię, co muszę — odpowiedział po pauzie. — Adam… ty z nimi…? — nagle zrozumiała. — Wysłałeś po nas nieświadomą niczego matkę, żeby Łukasz nie rozszyfrował pułapki. W samochodzie zainstalowaliście ładunek paraliżujący. Ale dlaczego? Jak mogłeś? — Nie można tego wyjaśnić jednym zdaniem… Szantażują mnie — tłumaczył wyraźnie speszony. — Zresztą… nic wam nie grozi. Chodzi o wielki naukowy eksperyment. Chcą zbadać Łukasza w dobrych warunkach szpitalnych. Chodzi o jego talenty. Opracowywany jest wielki program dla dobra ludzkości. Przed twoim synem stoi wielka szansa. Naprawdę wielka. I bez żadnego ryzyka. Pieniądze i sława… — Ty im wierzysz? — krótkie pytanie przekłuło balonik elokwencji. — Tak, znaczy… — Wierzysz raczej, że są gotowi na wszystko — dopowiedziała jego myśli. Milczał. — Czy to już wszystko, co miałeś mi przekazać? — Nie. Chcą, żebyś wyjechała. — Dokąd? — Spotkać się z synem. Poderwała się. Przytomność i siły wróciły jej całkowicie. W tym momencie wszystko inne nie miało znaczenia. — Gdzie? — Nie powiedzieli. Ale jest kupiony dla ciebie bilet… — Lufthansa? Ależ ja nawet nie mam paszportu. — Masz. Położył na nocnej szafce dokument na nazwisko Ingi Bayer ze Stuttgartu. — To nie jest moje zdjęcie — wykrzyknęła Helena. — Kontrola mnie zatrzyma. Podsunął jej lusterko. Znów wróciła słabość. Parę razy mrużyła oczy. Ze szklanej tafli patrzyło na nią dobroduszne oblicze pięćdziesięcioletniej kobiety. — Ucharakteryzowali cię podczas snu — wytłumaczył Adam. — Ubranie znajdziesz w szafie. Samolot odlatuje za trzy godziny. Im szybciej polecisz, tym wcześniej spotkasz się z Łukaszem. — Dlaczego nie przewieźli mnie razem z nim? — spytała podejrzliwie. — Nie wiem. Aha, Maks, ten facet co tu był, polecił mi przekazać ci ostrzeżenie. Jakakolwiek próba ucieczki, dekonspiracji, złamanie rozkazu, to wyrok na Łukasza. Znajduje się w ich rękach i śpi. Wstała na chwiejnych nogach. Jej inteligencja podpowiadała, że póki co musi spełniać polecenia. W końcu prędzej czy później sytuacja się zmieni. Zwłaszcza kiedy Łukasz się obudzi. Wreszcie koniec. Wyszliśmy z barakowilli na Zaciszu. Trudno inaczej nazwać nieotynkowany klocek z siporexu, zamieszkany przez dwie rodziny taksówkarzy, którzy pracowali dla Maksa. Poczułem ogromną ulgę, kiedy fiat z Maksem i Heleną znikł na zakręcie piaszczystej uliczki. — Podwieźć gdzieś? — zagadnął drugi taksiarz. — Gość zapłacił z góry. Dziany facet — dorzucił, kiedy usadowiłem się na siedzeniu. — Musicie kręcić grube interesy, co? — Nie wiem — odparłem zgodnie z prawdą, ale kierowca wyraźnie obraził się i nie odzywał aż do końca trasy. Miałem jedno pragnienie — ukryć się w swoim domu (ach żeby jeszcze istniało moje poddasze), wyłączyć się, zasnąć. Wreszcie nie mieć z tym nic wspólnego. A tu jeszcze pozostawało parę spraw do załatwienia. Uspokoić mamę (poszło łatwo, wmówiłem jej, że po wejściu do samochodu zemdlała na skutek gwałtownego skoku ciśnienia atmosferycznego), następnie przekazać listy Heleny z wyjaśnieniami do rodziny, do dyrekcji szkoły Łukasza, do PAN–u… Wspólnie opracowaliśmy odpowiednią, najbardziej prawdopodobną wersję. Łukasz w trybie natychmiastowym musiał poddać się badaniu onkologicznemu w jakimś podwarszawskim ośrodku. Odnośne świadectwa Helena zobowiązała się przekazać po powrocie. We wszystkich miejscach spotykałem się ze zrozumieniem i współczuciem. Matka Heleny znajdowała się w tym czasie w Rychłowie, wysłałem więc tam list, szczęśliwy, że nie muszę jej nic tłumaczyć osobiście. I tak prawdopodobnie nie uniknę telefonu z pytaniami. Wyczerpany wylądowałem na Ursynowie późnym popołudniem. Wykąpałem się, zdrzemnąłem, a potem zadzwoniłem do Natalii, pragnąc przynajmniej w jej ramionach znaleźć chwilę zapomnienia. Starałem się jak najszybciej zapomnieć o incydencie — stało się, co się stało, i nic na to nie poradzę. Trzeba myśleć o czymś innym, o pracy, o stanie konta, o Natalii wreszcie. (Do diabła, jaka ona nudna z tą swoją wieczną gotowością do łóżkowego sportu!) Zwykle postępowałem tak w chwilach niewygodnych, nieprzyjemnych, uciekałem od tematu; a to w fikcyjne dywagacje, a to w statystyczne wyliczenia, podsumowania: zarobków, panienek lub choćby ludności świata za pięćdziesiąt lat. Dzięki umiejętności wyłączenia się wnet osiągałem błogi spokój i pełną równowagę… Dziś nie potrafiłem się skupić. Każda myśl wiązała się z wydarzeniami ostatnich dni i daremnie powtarzałem sobie: nic to mnie nie obchodzi, koniec, kropka! Co prawda wewnętrzny mechanizm usprawiedliwiania podsuwał mi wygodne formuły — logicznie rzecz biorąc, wszystkiemu winna jest Helena. Gdyby potraktowała mnie inaczej, gdybyśmy byli normalnym małżeństwem, nie przeżyłbym tylu frustracji i załamań, nie pozwoliłbym sterować sobą Waldkowi, kto wie, może bym pisał wiersze, a nie „realizował wykon artykułów”, a wówczas na pewno nie wysłano by mnie do Genewy, tam nie spotkałbym Goldkinda… Boże, wszystko mogło potoczyć się inaczej. Przy kochającej żonie, utalentowanym dziecku, zresztą, kto wie, prawdopodobnie mielibyśmy jeszcze więcej potomstwa. I tu po raz pierwszy z całą jaskrawością uderzyła mnie myśl, że powinienem mieć dziecko. Dlaczego? Może dlatego, żeby coś jednak po mnie zostało, kiedy już obrócę się w proch. W dzieciństwie wierzyłem w Boga, w duszę nieśmiertelną. Później wszedłem w okres wahań, po ateistycznej młodości, fascynacji materializmem, który tak wspaniale, prościutko tłumaczył cały świat i jego reguły gry, nadszedł czas refleksji. Kręciłem się koło kościołów, zastanawiałem się, co w niedzielne przedpołudnia gna masy ludzi przed ołtarze. Toteż chciałem wrócić. Ale nie byłem do końca przekonany. Chciałem pewności, nie domniemania. W chwilach załamania lub zagrożenia próbowałem się nawet modlić, przypominając sobie zapomniane słowa, ale bardzo szybko zwątpiłem, że Pan Bóg znajdzie czas dla mnie… A dziś? Pogodziłem się, jest jak jest, w felietonach przycinam „świętoszkom” z „Tygodnika Powszechnego”, śmieję się w redakcji z żartów o Papieżu… A potem wracam do domu, zderzam się z pustką. Co po mnie pozostanie? Ani ciało, ani dusza, ani dzieci… Nawet nie twórczość. Choć wydaje mi się, że mogłem kiedyś pisać. Miałem coś do powiedzenia. Teraz już za późno. Poetą bywa się do trzydziestki, później pozostaje klasycyzm — kto to kiedyś powiedział — pedał Maliński, może ja sam? Ale za prozę zabierali się w połowie życia i ci, których czcimy jako tytanów literatury… Uderzony tą myślą podbiegłem do szafy. Wygarnąłem zapiski dokonywane w Rychłowie… Zaczął kiełkować mi w głowie plan opisania tych wszystkich dziwnych zdarzeń. Kręgosłupem mogłoby stać się moje szare, pieskie życie. A na nim mięsko fantazji, chrupiąca skórka fikcji… Tak jest, napiszę powieść… Napiszę! Dzwonek do drzwi. Wreszcie Natalia. Wyjrzałem przez wizjer. Ktoś zatykał go palcem. Cofnąłem się instynktownie. Ale jakąż ochroną są nasze tekturowe drzwi bez obicia blachą i antywyważeniowych sztab, pchnięte barkiem otworzyły się na oścież. Niski, brzydki osobnik imieniem René wtoczył się do środka. — Jeszcze nie spakowany? — zaświergolił po francusku. — No to szybciej, szybciej. — Myślałem, że wywiązałem się ze zobowiązań, Maks mówił… — U nas koniec jest tylko jeden — zaśmiał się gardłowo. — I każdy marzy, żeby spotkać się z nim jak najpóźniej. Czekasz na kogoś? — Na dziewczynę. — To zostaw kartkę, że musiałeś nagle wyjechać. — A redakcja? — Przecież wziąłeś urlop. Paszport masz ważny. Resztę załatwimy. Napisz kartkę do redakcji, ktoś wyśle ją z Hiszpanii czy skądś i już. Na wszelki wypadek weź ciepłe rzeczy, ale również kąpielówki. — A gdzie mam jechać? — A kto to wie — westchnął. — Na razie Londyn, ale później? — wzruszył ramionami. — Co to za teczka — zainteresował się nagle plikiem papierów, które wsuwałem do walizki. — Pracowałem właśnie nad powieścią. Wziął parę kartek, ale zobaczywszy tekst po polsku skrzywił się brzydko. — Jeśli cię to bawi, pisz sobie. No, idziemy! Kiedy zbiegaliśmy na dół po schodach — ktoś akurat ściągnął windę, pewnie Natalia — przemknęło mi przez głowę, że być może nie zobaczę już nigdy betonowych ścian oklejonych tapetą, starej lampy babci w kształcie greckiej bogini, regałów nabitych potrójnymi rzędami książek. Banalna prawda, wypowiedziana szczerze przez René, trafiała w sedno. Nigdy już mnie nie wypuszczą. Nigdy. Burke przypominał zbitego psa. Zmęczony, nie ogolony stawił się u pułkownika i nie taił rozpaczy. — Uszedł, wyprowadził nas w pole. Jeszcze raz! Ale słowo honoru, szefie, znajdę go! Znajdę Graya, choćbym miał zagonić się na śmierć. — To poniekąd sprawa twych prywatnych ambicji — przerwał „Kuzyn”. — Na razie mamy pilniejsze sprawy. „Egzemplarz zero” jest w zasięgu ręki. — Gdzie? Pułkownik podszedł do mapy i po krótkiej chwili jego palec znieruchomiał gdzieś poniżej Kopenhagi. — W morzu? — Na morzu, liberyjski frachtowiec „Prezydent Talbert”. Nad ranem opuścił port w Świnoujściu. Płynie „na pusto” do Londynu. To znaczy ma paru pasażerów. 1 to nielegalnych. — I są tam…? — Tak. — Czy to pewne? — Burke, nie zachowuj się jak dziecko. Postępujemy za nimi krok w krok. Porucznik wyraził zdziwienie. Do tej pory jakakolwiek próba wsunięcia konfidenta w solidarne szeregi grupy UNO kończyła się niepowodzeniem. — Pamiętasz Omara, tego, którego poparzył Fred? — Pamiętam. Porządnie mu dogodził. — Omar znikł nam z oczu, ale Gray wpadł na pewien pomysł. Przekonany, że terrorysta będzie musiał zgłosić się do lekarza dermatologa, zaproponował, aby wszystkich szwajcarskich specjalistów od przeszczepów wziąć pod obserwację. Nic gorszego niż charakterystyczne blizny na twarzy zawodowego terrorysty. Rychło trafiliśmy na niewielką prywatną klinikę, gdzie na pewien czas ulokował się Omar. Przeszczep nie był duży, ale wymagał fachowca. Udało nam się przekonać lekarza, aby pod transplantowanym płatem skóry umieścił cieniutką warstewkę materiału promieniotwórczego. Teraz odpowiednio skonstruowany czujnik potrafi znaleźć Omara z odległości kilometra, nawet pod ziemią. — Genialne, ale chyba szkodliwe dla zdrowia? — Tak, można z tym przeżyć trzy miesiące, najwyżej… To jednak powinno wystarczyć. Omar oczywiście nie zaprowadzi nas do centrali UNO. Jest pionkiem. Natomiast w drugą podróż do Polski pojechał już z naszym aniołem stróżem. Nasz człowiek nie musiał go nawet śledzić krok po kroku. Kiedy jednak Omar się ruszył do Świnoujścia wynajętym fiatem, nasz agent jechał za nim. — A „egzemplarz zero”? — Cały czas spał. Nasz człowiek był świadkiem przemknięcia się dwójki ludzi do portu, a potem na statek. — I nie zatrzymał ich? — Po co, przyjacielu, sami przypłyną do nas. Przyznasz jednak, że ten biedak Gray miał pomysły, gdyby faktycznie zdradził, Omar nie paradowałby po Europie z izotopem pod skórą. Burke zacisnął tylko szczęki. Szary zmierzch. Helena budzi się z krótkiej drzemki. Jadą samochodem przez uprzemysłowione tereny. Na lotnisku zamiast Maksa zaopiekował się nią ktoś inny. Też kawał zbira. — Prędko zobaczę Łukasza? — Już niedługo — odpowiada bandzior. Helena wie, że mężczyzna kłamie, nie ma pojęcia, co jest z Łukaszem, dostał tylko zadanie przewiezienia kobiety w określone miejsce. Mimo ogromnych wysiłków nadal nie potrafi nawiązać łączności z synem. Czy możliwe, by ciągle spał? Pewnie dano mu następną dawkę środka nasennego. Wóz hamuje przed jakąś bramą. Typowe duże zabudowania fabryczne. Helena usiłuje odcyfrować nazwę. Przypomina słówka. Wreszcie rozumie. Wielki zakład, do którego ją przywieźli, to rzeźnia! CZĘŚĆ IV ROZDZIAŁ XVI Na Morzu Północnym szalał sztorm. Zjawisko dość częste w okresie jesiennego zrównania dnia z nocą. Liberyjski frachtowiec „Prezydent Talbert” kolebał się na wysokich falach niczym mała łódka i walcząc z przeciwnym wiatrem uparcie dążył na zachód. Dwudziestego pierwszego września, godzinę trudno ustalić z powodu ogólnej szarości, wreszcie przestał działać zamraczający specyfik. Silniejsze huśtnięcie strąciło Łukasza z siennika, potoczył się pod ścianę i obudził. Przez niewielki iluminator widział rozkołysane fale. Wibracje kadłuba dowodziły pracy silników. A zatem był na statku, a ten znajdował się na pełnym morzu. Ile mógł spać, dzień, dwa? Powrót do pełnej przytomności nastąpił bardzo prędko. Niezbyt atletyczne ciało chłopaka przypominało małego fiacika, wewnątrz którego zamontowano silnik porsche. Przez moment przyglądał się swoim skutym rękom. Uważne, skoncentrowane spojrzenie i pęknięte okowy jak spłoszone jaszczurki zsunęły się na ziemię. Wstał i z trudem utrzymując równowagę przeszedł się po pomieszczeniu. Od razu dostrzegł oczko kamery umieszczonej pod sufitem. Obserwowali go! Oczywiście mógł zniszczyć urządzenie, ale rozsądek podpowiadał wstrzymanie się od jakichkolwiek działań, zanim nie zdobędzie pełnej informacji. Przypomniał sobie moment porwania i natychmiast pomyślał o matce. Wysłał impuls kontaktowy. Żadnej reakcji. Dziwne. Zaniepokoił się i spróbował jeszcze raz. Nic. To znaczy, gdzieś złapał odbicie bardzo słabego impulsu, ślad zaledwie, mocno przygnieciony tysiącem innych fluidów — dowód, że Helena żyje, chociaż nie ma sposobu, by się z nią porozumieć. To mnie mają! — błyskawicznie zanalizował strategię porywaczy. — Chytrze wykombinowali! Rozumiał doskonale całą bezużyteczność swych niezwykłych możliwości. Cóż z tego, że mógł przeniknąwszy ścianę przedostać się na zewnątrz, ba, zawładnąć mostkiem kapitańskim i skierować statek w dowolnym kierunku, jeśli zakładniczką była jego matka. Na pewno tak urządzili, że jakakolwiek moja próba ucieczki skończyłaby się dla niej tragicznie — pomyślał. Posprawdzał bioprądy istot żywych na statku. Pasażerów ze złą emanacją znalazł trzech. Jeden właśnie się zbliżał. Młody Szarecki usiadł na sienniku i spokojnie czekał. Wszedł Omar. Postawił tackę z jedzeniem. Zaklął na widok zerwanych kajdanków. Nie musiał mówić, Łukasz doskonale wiedział, co terrorysta ma do powiedzenia. — Nie próbuj żadnych numerów. Każdy twój ruch jest rejestrowany, próba opuszczenia kajuty lub zepsucia kamery to natychmiastowa egzekucja mamuśki. Nie miał po co pytać o plany porywaczy. Trzej obecni na statku członkowie UNO byli jedynie wykonawcami. I Maks, i Helmut woleli nie uczestniczyć w akcji osobiście. Doświadczenie pierwszych niepowodzeń nie poszło na marne, dokonali szczegółowych analiz i wyciągnęli wnioski. Wiedzieli już, że Łukasz nie może odczytać z mózgów więcej, niż jest w nich zawarte, potrafi panować nad ludzkim umysłem, ale przegrywa z bezduszną maszyną, której programu nie zna. A pomysł posłużenia się Adamem, czyż nie jest wspaniały? Łukasz żałował, że nie zapamiętał struktury psychicznej i charakteru fluidów Maksa. Gdybyż je znał! Mógłby włamać się i czerpać informacje z samego skarbca, oczywiście, gdyby ten znalazł się blisko. Na większą odległość mógł komunikować się z ludzkimi umysłami, ale wyłącznie nastawionymi na współpracę lub przynajmniej neutralnymi. Przede wszystkim jednak dobrze znanymi. Omar mruknął coś nieartykułowanego, może było to „smacznego, sukinsynu” i wyszedł. Zdziwiło go trochę apatyczne zachowanie chłopca, który nie spytał nawet, dokąd płyną, ale i tak nie miał wiele do powiedzenia. Jak odnaleźć Altenbachów? Mecenas Vitry, szkolny kolega Otto Schmidta, uważał, że jedyna metoda to czekać i pozwolić się odszukać Altenbachom. — Szukali z panem kontaktu, znajdą sposób, aby spotkać się osobiście. Oczywiście, jeśli nadal tego pragną — powiedział. Gray milczał zasępiony. Ukrył się razem z adwokatem w pewnym podrzędnym hoteliku, w którym nikt o nic nie pytał. Ale Fred nie miał złudzeń, KOMÓRKA, rozdrażniona porażką, z pewnością pójdzie na współpracę z miejscową policją, która odnajdzie ukrywających się bez trudu. Sam patron pensjonatu miał na twarzy wypisaną współpracę z glinami. Czasu pozostało więc niewiele. — W jaki sposób w nagłych wypadkach kontaktował się pan z Altenbachami? — zapytał Fred. — Dzwoniłem do biura Ottona w Zurichu — odpowiedział staruszek. — A dziś mógłby pan zatelefonować? — Biuro zostało zlikwidowane. — A inna metoda? — Kiedyś była. Ogłoszenie w poniedziałkowym numerze „Le Monde”. — Nie możemy czekać aż do poniedziałku. Gliny nas wcześniej wygarną… — Może to byłby pomysł. — Co? — Dać się złapać. Prasa to rozgłosi, a Altenbachowie znajdą sposób, aby pana wyciągnąć… Fred tylko się uśmiechnął. — Koncepcja ciekawa, ale nie pozbawiona słabych punktów. Jeśli poddamy się bez stawiania oporu, prasa może nie zechcieć o tym donieść. Jeśli z kolei dojdzie do awantury, mogą skorzystać z okazji i załatwić mnie na zawsze. A to by mi się nie podobało… Vitry przyznał, że jego też to nie ubawiłoby. — Jeszcze jedno pytanie, mecenasie, zanim dorwali pana ci faceci, czy poza oczekiwaniem na kontakt ze mną nie miał pan żadnego innego zlecenia od Altenbachów? — A miałem, miałem — ożywia się stary prawnik. — Codziennie chodziłem do antykwariusza koło Ogrodu Luksemburskiego dowiadywać się o ryciny. — Jakie ryciny? — Pan Ernest kolekcjonuje od lat dziewiętnastowieczną grafikę. Szczególnie lubi Daumiera, Hoggartha. Mam marchanda, który zajmuje się wyszukiwaniem takich rzeczy. Od lat zaglądam do niego codziennie koło trzeciej. Co prawda ostatnio przez parę dni byłem zajęty i nie mogłem… Gray rzuca okiem na zegarek. Jest wpół do trzeciej. — Jedziemy — decyduje. — Ale przecież mieliśmy się ukrywać — bąka pan Vitry. — Czasem, by dobrze się ukryć, trzeba najpierw się odkryć. Nie traćmy czasu. Parę minut po trzeciej powitano ich w sklepie przesiąkniętym charakterystyczną wonią starych papierów, politury i owego trudnego do nazwania zapachu starych epok, który stanowi prawdziwy narkotyk dla nozdrzy kolekcjonera. — Już się baliśmy, że pan mecenas zachorował — cieszy się właściciel, chudy staruch, wyschnięty i pokręcony jak faworek (żeby podobieństwo było pełne, obfity łupież spełniał na nim funkcje cukru pudru). — Byłem zajęty — odpowiada zdawkowo Vitry. — Czy coś się pojawiło? — A mam, mam dla pana prawdziwe rarytasy, ręczny szkicownik z karykaturami członków zgromadzenia 48 roku, zaraz pokażę… — chudzielec ciągnie mecenasa w głąb sklepu. W zagraconym wnętrzu nie ma innych klientów. Gray przygląda się regałom, pełnym tomów w skórzanych okładkach ze złotymi napisami. Szuka śladu, znaku… nic. Głosy miłośników staroci oddalają się coraz bardziej. Wśród wiszących miniatur i rycin uwagę zwraca szczególnie piękny drzeworyt przedstawiający bal w Ogrodach Tuileries w okresie II Cesarstwa. Gray ogląda go uważnie i nagle szczypie się w rękę. Obraz drga, postacie poczynają się poruszać w rytmie walca, którego delikatny dźwięk dobiegać zaczyna do uszu Freda. — Śnię albo zwariowałem. — Ani jedno, ani drugie — odzywa się nagle z wyżyn swego majestatu Napoleon II, wielkości kciuka. Gray wyciąga rękę, żeby go dotknąć. — Nie dotykać eksponatów — burczy cesarz, strosząc swe imponujące, groteskowe wąsy. — Proszę się nie bać — dodaje. — To wszystko iluzja, projekcja mej wyobraźni do pańskiego mózgu, obraz jest nieruchomy, pan tylko chce go widzieć ożywionym. Fred odwraca się. Na szezlongu w stylu empire siedzi duży, gładkowłosy wyżeł w okularach i czyta gazetę. Nie, stanowczo dość już tych żarcików. — To również iluzja — mówi pies, zerkając spod okularów. — I to bardzo łatwa do rozwiązania. Proszę przymknąć oczy i spróbować dokładnie przypomnieć sobie, jak wyglądam… Gray spełnia polecenie i gdy na powrót otwiera oczy, widzi przed sobą uśmiechniętą, okrągłą twarz Petera Altenbacha. — Cudów nie ma — mówi człowiek — kameleon, ściskając dłoń eks–agenta. — Istnieje tylko sugestia i nieprecyzyjność naszych organów postrzegania. Wydawało się panu, że widzi pan psa, a przedtem, gdy pan tu wszedł, kanapka była pusta, nieprawdaż? — Tak. — Siedziałem na niej cały czas. Tylko nie chciałem, żeby pan mnie widział. Gdyby pan miał aparat fotograficzny albo oglądał mnie przez lornetkę, żadna iluzja nie byłaby możliwa. — Wierzyłem, że mnie odszukacie — Fred zmienia temat. — Nie chodzi o pańską wiarę — markotnieje Altenbach. — Sytuacja się zmieniła. — Nie pracuję już dla KOMÓRKI! — To wiemy. Ale przede wszystkim my mamy kłopoty. — Wy, przy całej wszechmocy? — Bardzo pan uprzejmy, ale do wszechmocy naprawdę jeszcze nam daleko. Jesteśmy bezbronni wobec zła. Jeśli pan pozwoli, wyjdziemy tylnym wyjściem. Poczciwy Vitry poradzi sobie sam. Tym razem obyło się bez sztuczek magicznych, przez skrzypiące drzwiczki wyszli na nieregularne podwórko, gdzie oczekiwał elegancki wóz z Murzynem za kierownicą. Kiedy weszli do środka, Peter opuścił żaluzje w okienkach. — Jedziemy — rzucił kierowcy. Gary spodziewał się zamczyska pełnego tajemnych przejść, duchów i pajęczyn. Rozczarował się, na paryską kwaterę Altenbachów wybrano supernowoczesną dzielnicę Defense, wzniesioną ponad gigantycznym labiryntem garaży, pasaży i podziemnych przejść. Mieszkanie wygodne, choć niezbyt obszerne, mogło spokojnie należeć do wziętego inżyniera lub przedsiębiorcy. Nowoczesne meble, wykładziny, na ścianach awangardowe grafiki. Dobry sprzęt hi–fi i video. Murzyn pozostał w garażu, w mieszkaniu nikt na nich nie czekał. — Doszliśmy do wniosku, że jest pan przyzwoitym człowiekiem — powiedział Peter tonem lekko irytującej wyższości. — Przyzwoitym, oczywiście w granicach wyznaczonych przez specyfikę zawodu. Wiemy też, że jest pan chwilowo bezrobotny, i dlatego proponujemy zawarcie umowy o pracę. — To interesujące, jednak… — Pozwoli pan, że skończę. Istnieje pewna subtelna różnica pomiędzy pańską propozycją z „Szarego Domu” a naszą dziś. — Rozumiem. — Pan proponował nam współpracę z KOMÓRKĄ, my proponujemy panu pracę u nas. — Lubię najpierw znać warunki — uśmiecha się Gray. — A propos, gdzie reszta rodzinki? — Dziadek źle się czuje — smutnieje Peter. — Mama go dogląda. A więc warunki. Nasze warunki. Przede wszystkim absolutne zachowanie tajemnicy… — Zdaje się, że wasza tajemnica jest już powszechnie znana. — Nie powszechnie i nie w szczegółach. Idźmy dalej. Po zakończeniu pracy otrzyma pan środki pozwalające żyć panu i pańskiej córce do końca życia w komfortowych warunkach. Tylko jedno nasze żądanie: nie wróci pan do zawodu… Naprawdę jest pan za dobry na kondotiera. — Ciężki warunek, strasznie nie lubię się nudzić. — Otrzymane środki starczą i na niejedno safari, podmorskie łowy, alpinistykę czy zabawy w polarnika. O ile oczywiście wypełni pan misję tak, jak zaproponujemy. — Czy to wszystko? — Wstępnie wszystko. Gray oblizuje usta. — Jeśli możliwe, chciałbym teraz przedstawić moje wymagania. Ryzykuję łbem i nie mam do dyspozycji cudownych sztuk. A więc po pierwsze, muszę wiedzieć, co jest grane, bez niedomówień, po drugie, przyjmując zadany cel chciałbym mieć możliwość wyboru metod i środków. Po trzecie, jeśli zginę, chciałbym opieki dla Evelyn… — To naturalne — wtrąca Altenbach. — A po czwarte, rozważę wasze warunki. — Co to znaczy, wiedzieć wszystko? — pyta Peter. — Nasza prośba będzie konkretna. W rękach terrorystów znalazł się pewien człowiek, chłopiec, i chcielibyśmy… — Herr Altenbach, ubliżył mi pan, nazywając kondotierem. Inna rzecz, miał pan prawo. Tylko jeśli chcecie, żebym działał pełną parą, z całym przekonaniem, muszę wiedzieć, o co chodzi. Na ostatnie słowo kładzie głęboki akcent. Peter wpatruje się w chłodną twarz życiowego pokerzysty. Przewierca ją na wylot. Fred czuje, jak wszędobylski fluid myszkuje bezceremonialnie po jego szarych komórkach… — Chyba zaryzykujemy. Ale… ma pan przecież jeszcze jedno pytanie. — O Christine? Tak, chciałbym… — Przecież to zajadła terrorystka. — Uratowała mi życie. — Kobieca słabość. — Nigdy nie zapominam o rewanżu. — Piękna cecha, ale… Mama widziała tę dziewczynę. Mama dysponuje jedną cechą, której nie odziedziczyłem. Potrafi zaglądać w przyszłość, przewidywać. Może z wyjątkiem swego losu. Christine umrze. — Wszyscy kiedyś umrzemy. — Ale ona niedługo. — A ja? — Gray nadaje głosowi niefrasobliwe brzmienie. — Mama nie ma pewności — odpowiada Altenbach. Podnosi się i otwiera szafkę w regale. Wyjmuje parę tomów oprawnych w cielęcą skórę: — Chciał pan wszystko wiedzieć, proszę. Lektura na popołudnie. Fred otwiera pierwszy z tomów. Wewnątrz rządki drobnego kaligraficznego pisma, charakterystycznego dla ludzi starej daty. Pamiętniki Karla Wallenhofa. Nie wierzy własnym oczom. — Ma pan całe popołudnie i wieczór — mówi prawnuk austriackiego wundermanna. — Powinno wystarczyć. — Badania lekarskie niczego nie wniosły — powiedział Maks, unosząc szklankę z cocktailem przygotowanym przez szefa. — To znaczy niczego nadzwyczajnego. Znaleziono wszystko, co powinien mieć zdrowy, szesnastoletni chłopak. Żadnych dodatkowych ciał we krwi, żadnego ekstra promieniowania, normalny metabolizm, opad, ciśnienie itd. Przeciętny człowiek. — A jednak ten przeciętny człowiek przesuwał wzrokiem tonowe samochody, wskrzesił zmarłą, potrafi w mgnieniu oka hipnotyzować, czytać cudze myśli i lewitować, to istotnie całkiem normalne — ironicznie zauważył Henri. — Sądzę, że każdy z nas posiada to wszystko, co Łukasz Szarecki, tylko nikt nie potrafi tego tak wykorzystywać. Normalne światło skupione w wiązkę staje się bronią laserową, tak i ten chłopak posiada zadziwiającą umiejętność koncentracji, podporządkowania wszystkich sił organizmu jednemu celowi i to daje mu władzę nad myślą i materią. — Ale co z tego wynika? — pyta przysłuchujący się im Helmut, kreśląc machinalnie jakieś geometryczne znaki na kawałku papieru. — Czy nasz sukces nie zostanie wykorzystany? — Trudność polega głównie na kontakcie. Nikt z nas wtajemniczonych nie może osobiście zetknąć się z „egzemplarzem zero” — mówi Henri. — Ale przecież nie polecimy prowadzenia pertraktacji takim przygłupom, jak Giani, Omar czy Leonello? — oczy albinosa wyrażają pogardę. — Nie — ucina kategorycznie Maks. — Przedsięwziąłem inne kroki. Chyba właśnie w tej chwili na Heathrow ląduje samolot z Warszawy. Postanowiłem ściągnąć tu Szareckiego. Jest inteligentny, zna Łukasza, a jego glistowaty charakter wybornie predysponuje go do roli mediatora. Ale łączy się z tym pewne ryzyko krzywi się szef. — Trzeba go będzie choć częściowo wtajemniczyć. — Zgoda, Henri, ale ryzyko istnieje zawsze, całe nasze działanie jest jednym wielkim ryzykiem. Poza tym Szarecki będzie wiedział tylko tyle, ile trzeba. W miarę rozwoju sytuacji będzie go można doinformowywać. A po zakończonej akcji i tak zostanie zlikwidowany. — Po zakończeniu, a kiedy to nastąpi? — pyta Helmut. Ptasia twarz Henri’ego nieruchomieje na sekundę. — Sam bym chciał wiedzieć. Wyruszyliśmy poniekąd w nieznane. Po pierwsze, Łukasz musi doprowadzić nas do kwatery Altenbachów, po drugie, delikatnie wciągniemy go do współpracy. — Chłopak to nie Adam Szarecki! Nie pójdzie na współpracę tak łatwo. — Dlatego muszą zostać zastosowane subtelniejsze środki. Najpierw będzie współpracował w trosce o los mamusi, później wytłumaczy się mu, że musi powiedzieć B, skoro powiedział A, a wreszcie może polubi swą rolę, może złakomi się na dalszą zabawę. Gra, w której stawką jest świat, może okazać się zajmująca nawet dla prawie boga… Śmigłowiec zaopatrzenia platform wiertniczych rozsianych na szelfie Morza Północnego oderwał się od murawy lotniska, Maks pokiwał mi ręką. Leciałem. Siedzący obok René wydawał się drzemać. René, mój anioł stróż. Wciąż nie mogło mi się pomieścić w głowie: ja, skromny gryzipiórek, stałem się istotnym trybem w nadzwyczajnym eksperymencie. Nie do wykombinowania! Maks przez całą noc pakował mi do głowy rozmaite pouczenia, teraz miałem prawdziwy mętlik. A więc usystematyzujmy. Zbrodnicza klika naukowców prowadziła od dawna groźne eksperymenty genetyczne, których celem było wyprodukowanie superludzi, oczywiście do celów militarnych. #ak dokonywano tych eksperymentów, Maks dokładnie nie powiedział, przypuszczam, że manipulowano komórkami rozrodczymi. Moja biedna Helena padła ofiarą takiego eksperymentu. Wszczepiono jej spreparowane jajo, z którego miał urodzić się (i faktycznie urodził się) geniusz… Pytanie, dlaczego akurat wybrano Helenę, przypadek czy premedytacja, może istotny był wpływ matki na sztucznie wszczepiony płód? Kim jest Maks i jego ludzie? Przedstawił się (mimo ograniczeń wynikających z konspiracji) jako przedstawiciel pokój miłującej organizacji, nieformalnie związanej z ONZ, która zajmuje się udaremnianiem złowrogich planów… Zapytałem, dlaczego w takim razie postępują jak gangsterzy? Wyjaśnił mi, że walka z przestępcami ich samych, szermierzy sprawiedliwości, skłania do korzystania z równie bezkompromisowych metod. — Zresztą — spytał szczerze — czy uwierzyłbyś nam od razu na słowo, gdybyśmy zwrócili się z prośbą o pomoc?… Pewna logika w tym jest. Teraz o moim zadaniu. Mam przekonać Łukasza do współpracy. Przedstawić sytuację. Musieli wziąć jego matkę jako zakładniczkę, by obecnie stawiać żądania w formie ultimatum, ale w istocie chodzi im tylko o to, aby Łukasz się zgodził. Przede wszystkim zaś wskazał kryjówkę przestępczych kreatur, niejakich Altenbachów… Czy wierzę bezkrytycznie w to, co powiedział mi Maks? Nawiasem mówiąc, przy bliższym poznaniu to niesłychanie inteligentny człowiek. Boję się, ale zdobywam jednocześnie wspaniały materiał na moją książkę. Nigdy nie słyszałem o bardziej frapującym temacie. Podobno takich geniuszy jak Łukasz jest więcej i trzeba będzie ich odszukać. Żyją sobie wtopieni w szary tłum. Nie zauważeni, zwykli ludzie. Parafrazując Wellsa — „Ludzie, jak bogowie” — niezły roboczy tytuł na książkę. Czego się jeszcze dowiedziałem? Moja Isabelle żyje. Uczestniczyłem w inscenizacji z manekinem. Nawet krew była sztuczna. Spotkam się z nią po skończonej akcji. Maks powiedział, że na pewno! Strach latać podczas takiej wichury, morze w dole tańczy jak oszalałe, ale pilot mówi, że bywa gorzej. René ciągle drzemie. Po godzinie lądujemy na frachtowcu. Sprawia niesamowite wrażenie. Jest tu trzech ludzi z Organizacji, same zakazane gęby, załoga nieliczna i chowająca się po kątach, żadnego ładunku, tylko balast i kurs nieznany… . Ech, Łukasz, Łukasz, bądź rozsądny, a dokonamy wielkich rzeczy. Dalszy ciąg zapisków Karla Wallenhofa alias Altenbacha (…) Szalone koło czasu nabiera coraz większego impetu. To chyba normalne, choć tragiczne. Rzeczywistość poza pozorami niezmiennego trwania przesuwa się przed nami niczym na przyśpieszonym filmie. Od końca wojny przykuty do łóżka mogę tylko obserwować zmianę kolorytu gór. Czasami mi się zdaje, że widzę, jak podczas jednej sekwencji stoki pokrywają się zielenią, potem rudzieją w letnim słońcu, pulsują barwami jesienią i nikną w bieli. Kalejdoskop, kalejdoskop. Z przyzwyczajenia napisałem od końca wojny. Oczywiście drugiej wojny. Światowej! Kto mógł przypuszczać, jak potoczy się historia, gdy wkraczaliśmy w dwudziesty wiek. Mój Wiedeń, co z nim się stało, nie ma cesarstwa, przepadła Tysiącletnia Rzesza, teraz stacjonują w nim Rosjanie, a jutro? Wszystko to mgnienia, okruchy. Dni, kolumna maszerujących mrówek. I jeśli coś mnie cieszy, to nasz eksperyment. Trwa, nie został odkryty przez nie wtajemniczonych. A to już tysiące ludzi. Ogromne, rozrzucone po świecie stadko króliczków doświadczalnych. I żaden nic nie podejrzewa, jak bakterie pod mikroskopem… Wracam myślą do czasu zwątpień. Kiedy narodziło się pierwsze pokolenie „pokrzyżówkowe”, a dzieci w większości wypadków miały niższe wskaźniki niż rodzice, ogarnęło mnie zwątpienie. Ci nieliczni o wyższych (niewiele zresztą) parametrach mogli być wynikiem przypadku. Doktor Marceau podsycał moje obawy: — Być może wyhodujemy stadko bardziej uzdolnionych ludzi, ale nigdy nie zbliżymy się do bogów, to matematycznie niemożliwe. Dziecko nie może mieć więcej boskiego genu, niż otrzymało po rodzicach. Możemy otrzymać osobniki o wyższej liczbie pewnych wycinkowych cech. Nigdy wszystkich. Tu podawał przykład doświadczeń z turami, ten sam, który kiedyś nasunął mi plan eksperymentu. — Nie ma szans na pełne odtworzenie zaginionego gatunku. Hodując neotura dbano jedynie, aby selekcjonować potomstwo pod kątem wyglądu. W efekcie osiągnięto nowy gatunek krowy o wyglądzie bardzo zbliżonym do tura, ale będzie to zawsze krowa i tylko krowa, a nie pradziejowy gigant. — A ja wierzę w powodzenie — przekonywała Sara. I to mnie trzymało. (…) Narodziny i rozwój Ernesta podsyciły me nadzieje, ale i obawy. Owszem, osiągnął 42 procent, ale zawsze to o te dwa procent mniej niż matka. Kto wie, czy w następnym pokoleniu nie nastąpi regres? Z wnioskami musiałem poczekać do początku lat dwudziestych, kiedy zaczęło rodzić się następne pokolenie. Setki, potem tysiące. Nie nadążaliśmy z katalogizacją i badaniami. I znowu tylko 5 procent potomków miało wyższe wskaźniki od rodziców. A więc odsetek niewielki, ale znacząca prawidłowość. Dlaczego? To chyba Ernest zauważył, że najwyższy postęp następuje przy krzyżówkach interkontynentalnych. Dziecko moje i pewnej wyspiarki z Tahiti miało 27 procent, mimo że ja i matka mieliśmy w sumie tylko 30 procent genu Uranosa. Początkowe spostrzeżenie po sprawdzeniu zaowocowało koncepcją. W Europie znakomita większość „króliczków” pochodziła od gospodarzy Olimpu. Natomiast w żyłach mieszkańców pozostałych kontynentów krążyły krople genu Kriszny, Amona czy Pierzastego Węża — innych przybyszów z gwiazd. (Każda prawie mitologiczna dynastia Indii, Chin, Japonii i Ameryki odwoływała się do niebiańskich przodków. Podobnie rzecz się miała z Do — gonami, u nich przetrwała nawet pamięć macierzystego układu Syriusza, czy z Polinezyjczykami, którzy sami nazwali się synami słońca.) Przy krzyżówkach szczepów z różnych stron świata dochodziło zatem do istotnej reakcji — odtrącania genów ludzkich na rzecz boskich! Jakież to jasne. W Grecji ród uranosowy karlał, rozpuszczał się w pospolitości, bo krzyżówki zachodziły w ramach jednej rodziny, następowała normalna degeneracja gatunkowa. Biorąc szczepy z odległych rodów z różnych stron świata mieliśmy szansę. Ogromną szansę! (…) Często obserwowaliśmy u dzieci sumowanie się umiejętności — ojciec miał predyspozycje telepatyczne, matka lewitacyjne, syn mógł, choć nie musiał, dysponować sumą tych umiejętności. Boże złoty! (…) Na partnerkę dla Ernesta przeznaczyłem piękną dziewczynę z Hawajów, Elizę. W tym celu trzeba było uciec się do niezbyt prawnych praktyk. Ale dla dobra eksperymentu musiałem. Zresztą stworzyli dobraną parę. Niestety, Eliza zmarła wkrótce po urodzeniu Lizy. Chyba nigdy tego do końca nie wytłumaczę, ale musi istnieć związek między narodzinami dzieci genialnych a wycieńczeniem i przedwczesną śmiercią matek. Eliza, potomkini bóstw Ameryki i Azji, miała według badań tylko 23 procent, ale dysponowała zadziwiającymi zdolnościami mimetycznymi. Potrafiła w parę sekund upodobnić swą twarz do twarzy patrzącego na nią. Oczekiwałem porodu jak zbawienia. I stał się cud: Liza przekroczyła 51 procent. Pierwsza na świecie! Upiłem się, normalnie upiłem się ze szczęścia. Teraz miałem całkiem realną nadzieję, że w mym rodzie pojawi się pierwszy Ten, Na Którego Czekamy. Obserwowane zjawisko komasacji pozwoliło na zmniejszenie ilości eksperymentów. Znaczną liczbę „króliczków”, nie rokujących skokowego wzrostu cech, pozostawiliśmy w spokoju. O ile wiem, wszyscy żyli normalnie. Część poległa na wojnach. I chyba żadne z nich nie zdało sobie sprawy z biernego uczestnictwa w eksperymencie. (…) Oczywiście z Lizą mieliśmy kłopoty. Jej żywa fantazja nie chciała się godzić z ograniczeniami misji i sporo czasu musiało minąć, zanim przekonałem ją, że nasze życie jest obowiązkiem i że nawet wielka miłość nie może przeszkodzić sprawie. Serce mi się krajało, gdy patrzyłem, jak płacze. Ale zrozumiała. (…) Cholerna starość. Prawdopodobnie i tak żyję dłużej niż przeciętni ludzie. Dobiegam osiemdziesiątki. Umysł mam ciągle jasny. Tylko nadzwyczajnym zdolnościom mych potomków zawdzięczam przeżycie ciężkiego zawału. A cel ciągle jeszcze tak daleko. Kiedy w nasze zacisze wtargnęły wieści o pierwszych bombach atomowych, pojąłem, że musimy się śpieszyć… Coraz więcej jest szaleńców. Kto wie, jak będzie wyglądał świat za 30, 40 lat. Czy w ogóle będzie? Im szybciej zakończymy nasz eksperyment, tym większe szansę. To jest wyścig. Nawet kilku Neouranosów potrafi zahamować tragedię, powstrzymać czyjś palec przed naciśnięciem guzika. Starcze marzenia? Nie, ja wierzę. Ktoś zarzucił mi ateizm. Czy raczej panteizm. Ponoć pragnę sprowadzić Tych, w których wierzyły lub wierzą miliardy ludzi, do rangi kosmicznych dziwolągów, wprawdzie trochę lepszych od nas, ale znowu nie tak bardzo. Czy Bóg Izraela to kosmita El… Tego nie wiem. Ale wydaje mi się, że Bóg istnieje, Jeden, Wielki, Niepodzielny. Ale daleki. Siła dobra przepajająca wszechświat. Ten Bóg, w którego również wierzyli Przybysze. Wierzę i kocham go, jak kocha się światłość i prawdę, matkę i Ziemię. A czasami sądzę, że Uranos and Co, a w pewnym stopniu i ja jesteśmy tylko narzędziem urzeczywistnienia Jego wyroków. Nieśmiałymi pośrednikami sprawy. (…) Trochę o geneologii rodziny. Z wolna usuwam się z pierwszej linii. Robię miejsce Ernestowi, Lizie, żeby byli w pełni przygotowani, gdy odejdę, są zdolniejsi ode mnie. Mają pomysły. To Ernest przeprowadził akcję zdobycia partnera dla Lizy. (…) (Historię wydobycia Pierre’a Leblanca z koncentracyjnego obozu przedstawiliśmy wcześniej, relację Altenbacha pomijamy.) Biedny Pierre, nie uświadomiony geniusz lewitacji i psychokinetyki. 38 procent, dużo! Syn Pierrette Ducroix. Musieliśmy uprowadzić ją w dniu ślubu. Konieczność. To były jej płodne dni. Groziło zajście w ciążę podczas nocy poślubnej z mężem, a z doświadczenia już wiedzieliśmy, że największe szansę urodzenia osobnika o wyższym procencie daje dziewicze łono. Partner Pierrette, właściwie mąż, grajek z Boliwii, to smutny potomek bogów znad jeziora Titicaca, skończony dziwkarz i pijak. Ale 26 procent. Pragnęliśmy skojarzyć normalne małżeństwo. Daliśmy im dużo pieniędzy. Niestety, Alonso zginął po pijanemu w jakiejś burdzie, a Pierrette też się rozpiła — dziecko trzeba było przewieźć do Europy i umieścić w dobrym domu opieki… Sama Pierrette miała 24 procent, była córką iluzjonisty i kobiety o uzdrawiających fluidach. (…) Tak więc Liza posiadała 51 procent, Pierre ledwie 38, ale dysponowali umiejętnościami uzupełniającymi się. No i mieli tak różnych przodków. Wpatrywałem się w ich dziecinę z nadzieją i lękiem. Peter, Peter, co z ciebie wyrośnie? Był postęp! I to skokowy — 74 procent. Nie wierząc wynikom powtarzaliśmy testy wielokrotnie. Ostatni tydzień temu. Zawsze tak samo, czasami nawet 75… Nie mam już sił śledzić wszystkich poczynań rodziny. Trzymać tysięcy nici. Mój Boże, może kiedyś osiągniemy nawet nieśmiertelność. Ja, niestety, urodziłem się za wcześnie. Dlatego się boję. Pomysł z pośmiertnym zamrożeniem mego ciała traktuję jako kosztowny luksus, ale przynajmniej choć trochę umniejsza on mój strach. Czy popełniłem świętokradztwo plasując się gdzieś obok budowniczych wieży Babel, czy też wypełniam przeznaczenie? O Panie mój. Zważmy intencje, kiedy już stanę przed sądem. Sąd…? Ciągle te antropomorficzne wyobrażenia na podstawie ilustrowanej Biblii. Ale jak wyobrażać sobie niebo inaczej? Zapewne będzie gdzieś przy porządkowaniu materii i energii ostateczne rozgraniczenie dobra i zła. Czego było we mnie więcej? Nie wiem. Grzeszyłem pychą, ambicją. (…) Czy ja jeszcze żyję? Ciało chyba już nie. Znikam z życia etapami. Jeszcze się ze mną konsultują. Ale czy mnie kochają? Czy w głębi ducha przeklinają brzemię, które narzuciłem trzem już pokoleniom? Nie znam ich myśli. To specjalność Petera. Jestem za niskoprocentowy. Te obsesyjne marzenia o nieśmiertelności. Nie chcą pierzchnąć. Czy Żyd Wieczny Tułacz był jednym z przypadkowych genetycznych mutantów? A legendarni alchemicy? (…) Tydzień temu rozmawialiśmy o partnerce dla Petera. Jeśli trafimy z wyborem, wówczas dziecko… Co za łomot serca. Aż boję się swych nadziei. Czuję się, jakbym był na ostatnim zakręcie schodów, niedaleko, parę stopni i salony… Ale nie dojdę! Partnerka dla Petera? Możliwości jest kilkanaście. Oglądałem najlepsze rodowody. Spójrzmy na ewentualność numer siedem, szczęśliwa liczba! Mary, córka Sary i Langa (23 procent) została skojarzona w roku 1916 z 19 — procentowym mieszańcem Bobem Brain. Ich córeczka to przepiękna Margaret. Urodziła się w 1918 roku, wynik — 40 procent. Początkowo nie wierzyliśmy — jeden z największych skoków w naszych rejestrach. Bob po matce dziedziczył niezwykłe umiejętności szamanów filipińskich, dokonujących operacji bez chirurgicznego otwierania organizmu. Margaret uznałem za jedną z największych nadziei. Na partnera (Ernest nie wchodzi w grę, zbyt bliskie pokrewieństwo) wybrałem Europejczyka, jedną z tych postaci dwudziestego wieku, którzy nie wiedzą nawet, że ich wielkość jest dziełem naszych krzyżówek. Nic nie wiedział o zabiegu. Urodziło się dziecko, syn John, 62 procent. Rewelacja! Wcześniej wydaliśmy Margaret za młodego, obiecującego inżyniera. Inżynier pracował dla wojska. Razem z młodą żoną i dzieckiem otrzymał przydział na Hawaje. Wydawało się — bardzo bezpieczne miejsce. Nasza nadzieja John razem z mężem Margaret zginęli 7 grudnia 1941 roku podczas bombardowania Pearl Harbour. Później straciliśmy dziewczynę z oczu. Zresztą mieliśmy złe doświadczenia z drugimi dziećmi „króliczków”. Zawsze następował regres. Potwierdzało to zresztą naszą hipotezę o ważnej roli dziewictwa matek. Tymczasem Margaret wstąpiła do wojskowych formacji kobiecych, może szukała śmierci, może zemsty. Rok 44 zastaje ją we Włoszech, w szpitalu polowym pod Monte Cassino. Poznaje tam ciężko rannego Polaka, zakochuje się. Marek jest kaleką niezdolnym do erotycznego współżycia, ale Margaret nie szuka miłości fizycznej. W 1946 roku przyjeżdżają razem do Polski, osiedlają się we Wrocławiu, on kończy architekturę. Jak napisałem, nie śledziliśmy wówczas jej losów, figurowała w ewidencji rezerwowej. W roku 1948 pod koniec sierpnia we Wrocławiu odbywa się Światowy Kongres Intelektualistów. Margaret pracuje tam jako tłumaczka. W trakcie pracy poznaje ojca swego pierwszego dziecka, wspomnianego wybitnego człowieka. Oczywiście oboje nie mają pojęcia o swoich dotychczasowych powiązaniach. A przecież działa jakiś nadzwyczajny magnetyzm… W upalne wieczory sierpniowe nad Odrą tych dwoje ludzi zbliża się do siebie. Wyjeżdżając „Wielki Umysł” nie wie, że łono Margerity jest znowu pełne. Ona zapewne wyznaje swój grzech mężowi, a ten, sam bezpłodny, obiecuje uznać dziecko za własne.”Rodzi się dziewczynka o pięknym, greckim imieniu Helena, urodę dziedziczy po matce. Jak naznaczona przez fatum Margerita umiera wkrótce po porodzie. Mimo swej niepełnosprawności Marek ponownie się żeni — ze swą daleką kuzynką, też wdową, Elą Jędrkiewi — czową, z małego miasteczka na zachodzie Polski. Helena chyba nigdy nie dowie się, że nie jest córką ani oficjalnego ojca, ani matki. O istnieniu mej prawnuczki dowiedziałem się znacznie później. Liza z początkiem 1952 roku przebywała — zresztą nielegalnie, bo czasy były niedobre — we Wschodniej Europie. Natrafiła na fluidy maleńkiej Heleny. Odnalazła dziewczynkę, zbadała. Wynik — 62 procent. (…) Będę sugerował zapłodnienie przez Petera paru kobiet. Ale moja intuicja podpowiada mi Helenę. Za kilkanaście lat, kiedy mnie nie będzie…(…) Karl Wallenhof zmarł w kwietniu 1953. Ale dzieło jego kontynuowano. Przytoczyłem jedynie drobne fragmenty pamiętników, konieczne do zrozumienia interesującej nas historii. Całość zajęłaby prawie drugą książkę. Zdecydowałem się więc na oszczędność papieru. ROZDZIAŁ XVII Za oknami wieżowców Defense świt. Gray popija zimną kawę i zamyka ostatni tom zapisków. Peter Altenbach budzi się z drzemki i spogląda na Freda bardzo uważnie. — To prawie wszystko. Reszta to teraźniejszość, konkretne rozwiązania, kryjówki, ludzie, nazwiska… — mówi. — Ale pana zapewne interesuje, co nastąpiło potem. — Właśnie, „egzemplarz zero”. Naprawdę istnieje? Już go macie? — Prawie. Wpierw jednak muszę uzupełnić historię o swoje dzieje. Miałem dzieci z paroma kobietami, w żadnym przypadku nie nastąpiła kumulacja genu. Dopiero pod koniec lat sześćdziesiątych wybrałem się do Polski, do tej kandydatki rezerwowej. — Heleny? — Świetną ma pan pamięć. Znalazłem ją, gdy spędzała wakacje w małym prowincjonalnym miasteczku i popełniłem niedopuszczalny błąd, zakochałem się. Ja, półprodukt wielkiego dzieła, odcinek sztafety, naukowiec, oszalałem dla pięknej młodej dziewczyny. Wykluczałem inseminizację, chciałem się z nią ożenić. Dwa tygodnie spędziłem w Rychłowie… — Rychłowie! — wykrzykuje słuchający. — Pan powiedział, Rychłowie? Altenbach patrzy zaskoczony wybuchem Freda. Chciałby zapytać. Ale jest coś, co powstrzymuje go przed zagłębieniem się w jaźń agenta. Tymczasem ten odzyskując normalny spokój, macha ręką. — Proszę opowiadać dalej. — Z miłością nie wychodzi, dostaję kosza, potem zbiegiem okoliczności zawodzi hipnoza. W ponad pół roku później udaje się wreszcie w czasie demonstracji studenckiej wciągnąć dziewczynę do samochodu. Usypiam ją, wywożę za miasto. Nie ma pan pojęcia, co to była za pokusa… — Na nalaną twarz Petera występują rumieńce. — Co za pokusa! Jej nagie ciało na pościeli i ja. Przecież mogłem przeobrazić swą twarz w oblicze Clarka Gable’a, Gerarda Philippe’a czy innego herosa dziewczęcych marzeń. Tego nie zrobiłem, ale próbowałem ukształtować jej myśli, aby wzbudzić pożądanie. Opierała się nawet przez sen. Cofnąłem się przed gwałtem. Po zabiegu nadal pozostała dziewicą. Kiedy zostawiliśmy ją w podwarszawskim lasku, wiedziałem, że nigdy się nie ożenię. Że nikogo oprócz niej nie potrafię kochać. I żyję w śmiesznym celibacie, ja, wykonawca woli przodków. Widzi pan, mógłbym mieć wiele kobiet, może nawet prawie wszystkie, ale cóż to za satysfakcja, zdobyłbym je magią, nie sobą. No nic, dość sentymentów, spotkaliśmy się przecież dla interesów. Gray ze skupieniem kiwa głową. Zaskoczyła go nagła szczerość Altenbacha. — Ciąża była szokiem dla Heleny, na szczęście znalazł się ktoś, kto się nią zaopiekował, ożenił. Urodził się syn, Łukasz. Liza widziała go, gdy miał rok, później sprawdzaliśmy, miał ponad 90 procent. Urodził się Ten, Na Którego Czekamy. — Wyśmienicie, a jeśli wolno wiedzieć, jak nazywa się współczesny Uranos? Łukasz…? — Łukasz Szarecki. — Szarecki — cała krew odpływa z twarzy Freda. — A jak imię ojca… znaczy ojczyma? — Adam Szarecki. Trwa krótkie milczenie, po czym agent wybucha krótkim, gardłowym śmiechem. — Co za scenariusz, co za scenariusz… Pewnie pan zapyta, dlaczego się śmieję? — woła nagle. — Nie muszę pytać, wiem, mister Gray. Czy mam opowiadać dalej? — Oczywiście, proszę. — Po paru latach Szareccy rozchodzą się. On robi karierę w dziennikarstwie, ona pracuje naukowo. Łukasz dorasta. Ostatnio odwiedził go doktor Otto Schmidt. Dyskretnie zbadał jego rozwój. Zastanawialiśmy się, czy już go nie uświadomić. Przecież gdy osiągnie pełnoletność, zostanie naszym szefem. Zdecyduje, co dalej. Tak postanowił Karl Wallenhof. Tu nie liczy się wiek, tylko procenty. — Nadal nie rozumiem, po co jestem wam potrzebny. Jako ochrona? — Na ochronę za późno. Łukasz został uprowadzony. — KOMÓRKA? — Grupa UNO. Gray nabiera w płuca powietrza: — Czyli najgorzej, jak być mogło. — Rozdzielono go z matką, prawdopodobnie w celu szantażu. Nigdzie nie potrafimy odszukać fluidów Heleny, ale chyba żyje. — I ja jestem wam potrzebny…? — Pan. My, niestety, nie potrafimy stosować przemocy. A tu chyba inaczej nie da rady. Łukasz w ręku bandytów, to potencjalne śmiertelne zagrożenie dla ludzkości. To kres naszego bezpieczeństwa. — Rozumiem, że unicestwienie chłopca nie wchodzi w grę? — Wolelibyśmy zginąć wszyscy. — Przyjmuję. Czy jednak mnie wolno używać dowolnych metod, byleby skutecznych? Altenbach zawahał się. — Dziadek prosił, możliwie bez rozlewu krwi. Gray zacisnął usta. — Tego nie mogę gwarantować. Czy przynajmniej wiecie, gdzie Łukasz przebywa? — Czuję go niezbyt dokładnie. Nigdy dotąd nie mieliśmy telepatycznego kontaktu. Znajduje się gdzieś na morzu na północ od nas. — Rozumiem. I jak pan sądzi, prędko wysadzą go na ląd? — Przypuszczam, że nie wcześniej jak za siedem dni. — Pan wie, dokąd się udają? — Jeżeli zmusili go szantażem do odszukania naszej głównej kwatery, to wiem. Niewdzięczny jest los emisariusza. Łukasz zamiast ucieszyć się z mego przybycia, potraktował mnie jak szmatę. Tonem pełnym wyrzutu wypomniał mi podłość i zdradę. — Rozumiem, że wobec mnie nie miałeś skrupułów, ale Helena? Wydałeś im Helenę, przecież podobno kiedyś była twoją miłością? Zdenerwował mnie. Szczeniak — moralista! Już chciałem mu powiedzieć, że nie miałem wyboru, że owszem, przez własną głupotę wlazłem w łapy szantażystów, ale zmieniłem zdanie. Co się będę tłumaczył? — Jesteś podobno genialny, a niczego nie rozumiesz — powiedziałem ostro. — Sądząc po pozorach, uważasz sprawę za pospolity kidnaping, a to tymczasem chodzi o wielki eksperyment. Wybuchnął śmiechem. I nagle zaczął mówić jak człowiek strasznie dorosły. Jak belfer do uczniaka: — Wierzysz w humanitarny eksperyment, panie redaktorze, panie magistrze, a gdzie rzeczowa krytyka źródła? Przecież nie trzeba być telepatą, aby odróżniać naukowca od terrorysty, a grupę maniaków, pragnących naprawdę pomóc ludzkości, od funkcjonariuszy przestępczej mafii, których wyobrażenia na temat zbawienia świata można było w praktyce zobaczyć w Kambodży? Trochę się spociłem. — Czy to twoja własna hipoteza? — zawołałem. — A po co hipoteza? Czytam w ich myślach. — Łukasz, nie przesadzaj. Czytanie w myślach? Nie wierzę w takie sztuki. — Mam może poczytać w twoich? Na wpół przerażonych, na wpół wściekłych. Ach, jak by ci się przydała odrobina cywilnej odwagi, ale cóż, tu trzeba hartowanej stali, a twój kręgosłup jest z miękkiej cyny i to wielokrotnie zginanej. Cholera, posłużył się przenośnią, która przed chwilą przeleciała przez mój mózg. Cofnąłem się o krok. — Nie masz prawa tak mówić. Ani mnie osądzać! Myślałem, że się dogadamy… — Z tobą czy z panem Maksem? — To nieważne, jestem pośrednikiem. Sądziłem, że potrafisz zauważyć pozytywne punkty sytuacji, skorzystać z szansy. Przecież oni chcą tylko współpracy, paru drobiazgów… — To na początek, a co później? Skąd tyle przenikliwości w tym szesnastolatku. Mówił jak człowiek, który życie strawił na intelektualnych dyskusjach. I zna wszystkie pułapki życia. Szybko się uczył! — Mówmy więc o faktach — ciągnąłem. — A fakty są następujące. Siedzimy na dobre w ich łapach. Na dodatek mają również Helenę. Nie dyskutujmy, dlaczego tak się stało. Ważna jest sytuacja obecna. Mamy do wyboru, śmierć albo współpracę. Wybieraj, ale twoja decyzja to również los dalszych dwojga ludzi… — Bardzo prosta alternatywa. Aut–aut? A przecież istnieją inne możliwości… — Jakie? Grymasem twarzy wskazał mi obiektyw kamery, a potem dodał: — Ach, żebyś nie był takim tchórzem, tato! Tato, psiakrew, nikt tak jeszcze do mnie nie powiedział. Żeby pokryć sprzeczne, szarpiące mną uczucie, rzuciłem: — Jeszcze pogadamy. I wybiegłem na pokład. Wymiana szyfrowanych meldunków z Maksem poważnie zachwiała moją wiarę w ich czyste intencje. Wróciłem do kabiny Łukasza. — Skończyły się żarty — powiedziałem ostro. — Jeśli w ciągu minuty nie zmienisz postawy, zaczną tortury, Helena straci najpierw ucho… Na początek. Chętnie ci je przyślą… Poszarzał. Zda się, przefotografował cały mój mózg i pojąwszy, że nie trzymam niczego na pocieszenie w zanadrzu, powiedział głucho: — Chcecie poznać kwaterę główną Altenbachów. Dobrze, pokażę wam. Zaraz podam odpowiedni kurs kapitanowi. Nie znam dokładnie miejsca, to będzie na razie tylko kierunek… Czuję, że dzieli nas ponad tydzień drogi tym pudłem… Zaskoczyło mnie jego opanowanie, tak samo jak własny chłód, gdy przekazywałem okrutne pogróżki. Łukasz jednak jeszcze nie skończył. — Mam jednak parę własnych żądań. — Przekażę, ale nie wiem, czy… — To są żądania dla nich do przyjęcia. Po pierwsze, nie chcę cię więcej widzieć. — Znaczy… — Znaczy, precz stąd! Doprowadzę ich na miejsce, ale nie chcę być nagabywany, przekonywany, uświadamiany. Nie znam szczegółowych planów, ale znam intencje grupy UNO. To był pierwszy warunek. Drugi, informuję, że gdy znajdziemy się na miejscu i pojawią się kolejne postulaty twoich przyjaciół, nie spełnię żadnego, dopóki nie spotkam się z mamą. Wtedy ewentualnie zawrzemy transakcję… Ale o tym porozmawiam na miejscu i to z twymi szefami. — Przekażę, nie wiem, jaka będzie odpowiedź. — Odpowiedź niech mi przyniesie ktoś inny. Nie chcę na ciebie patrzeć. Zrobiło mi się bardzo nieprzyjemnie. Uniosłem wzrok, pragnąłem popatrzyć w oczy Łukasza. Ział z nich chłód i odraza. Tak patrzy się na padalca rozjechanego przez koło traktora. — Ależ zrozum mnie… przecież moglibyśmy… — Wyjdź! — powiedział krótko. — Egoista! Więc wyszedłem. — No i? — „Kuzyn” patrzy pytająco na szyfranta. — Dogadali się, po wyjściu na Atlantyk frachtowiec „Prezydent Talbert” zmienił kurs na południowo — zachodni. — Co to znaczy, komandorze? — szef zwraca się do mężczyzny w mundurze oficera marynarki. — Płyną na Azory albo dalej… Ameryka Południowa, Karaiby? — Ciekawe, odciąga ich czy prowadzi do celu. Profesorze Carmine… Siwy ekspert mówi wolno, ważąc słowa. — Chłopiec chyba jeszcze nie znalazł na nich sposobu. Piekielnie sprytnie wymyślili. Pętla szantażu samozaciskowa. — Co pan radzi? — Czekać. Przebywać stale w pobliżu i włączyć się w odpowiednim momencie. Mamy tę przewagę nad bandą UNO, że im koniecznie potrzebny jest „egzemplarz zero” żywy, my poradzimy sobie nawet z umarłym. Różnica techniki. „Kuzyn” kiwa głową i zwraca się do szyfrantki. — Prowadzić dalej ścisły nasłuch. Czy wykryto już miejsce pobytu Maksa i Helmuta? — Nie mamy takich możliwości radiolokacyjnych. W każdym razie ich stacja nadawcza jest ruchoma. Albo znajduje się w samochodzie jadącym drogami północnej Francji, albo wynajęli nieduży samolot… Odzywa się, dotąd jedynie przysłuchujący się rozmowie, generał „Teść”: — W każdej chwili możemy zwrócić się o pomoc do Sureté, zlokalizować nadajnik i zniszczyć kierownictwo. — Maks i Helmut to też tylko wykonawcy, kierownictwa UNO nie znamy. Nie śpieszmy się. Na wszystko przyjdzie pora. Moim zdaniem należy śledzić ich i wejść na gotowe. — Życzę powodzenia — stwierdza aprobująco „Teść”. Narada jest skończona. „Kuzyn” wymienia jeszcze parę zdań ze swym szefem, potem opuszcza paryską kwaterę KOMÓRKI. Szybki wóz przewozi go w zupełnie inne miejsce. Ustronny pensjonat, kwiaty w oknach, cisza, spokój, paru kuśtykających staruszków. Burke już czeka. Pułkownik krótko charakteryzuje sytuację, w końcu mówi: — Obejmiesz szefostwo operacyjne grupy. Dostaniesz do pomocy Raya… Widać, że wiadomość ta cieszy porucznika. Wie, że również zawodowy snajper żywi do Graya głęboką nienawiść, a po klęsce na Jungfraujoch dyszy po prostu chęcią odwetu. — Ja i mój ekspert będziemy zawsze w kontakcie. Nie ma co ukrywać, stoisz przed ogromną szansą, przyjacielu… — A co z Grayem? Mam przestać go szukać? Znaleźliśmy właśnie hotelik, w którym przebywał przez pół dnia z mecenasem Vitry. Niestety zwiali. — Trudno aresztować hotelik — zauważa „Kuzyn”. — Znalazłbym go. Vitry wrócił do domu, ale jest cały czas śledzony… — Drogi przyjacielu, o ile znam Freda, wiem, że nigdy już nie spotka się z mecenasem. Chodziło mu o dwie rzeczy, o kryjówkę lub kontakt z Altenbachami. Osiągnął zapewne i jedno, i drugie… — Czyli? — Jeśli zacznie pracować dla Altenbachów, sytuacja stanie się groźna. Postawię na nogi całą Sureté. Dostaną wszystkie możliwe rysopisy Graya. Nie opuści Francji. A propos, co pan zrobiłby na jego miejscu, dowiedziawszy się, że „egzemplarz zero” znajduje się na pokładzie „Prezydenta Talberta”? — Puściłbym się w pogoń. — Właśnie. Skontrolujemy wszystkie porty, również prywatne. Mysz się nie przemknie. Zresztą jego udział w grze to tylko nasze przypuszczenie. Być może Fred postanowił się wycofać, ukryć, przeczekać… To byłoby rozsądne, ale… niepodobne do niego. — Chyba jednak życie mu jest miłe? — podrzuca Burke. — Własne nie bardzo. Co innego, gdyby udało nam się odnaleźć jego córkę, Evelyn. Chyba jest ciągle gdzieś w Szwajcarii. Niestety, tam po ostatniej wpadce mamy ograniczone możliwości działania. Porucznik czerwienieje. — Kto mógł przypuszczać, że Ray sfuszeruje. — Ostrzegałem, Burke, nie powinniśmy zaczynać z Grayem. — To zdrajca! — To ty tak chciałeś to widzieć. Do tego stopnia, że sugerowałeś zmianę zeznań pokojówce. To Christine miała wyrzucić paczkę „Marlboro”, nie Fred… Nie, nie trzęś się, Burke. Jesteś mi potrzebny. Wygraj tę partię, zapomnę o twej nędznej grze, ale jeśli przegrasz… — Jeśli przegram? — machinalnie powtarza Burke, którego mopsowata twarz bardziej przypomina obwisły pysk starego buldoga. — Oddam cię Grayowi. 23 września na jednym z mniej uczęszczanych przejść granicznych między Francją a Belgią nieliczni podróżni zauważali zdumiewającą aktywność funkcjonariuszy miejscowych służb. Szybko skojarzono tę ruchliwość z gigantyczną obławą na jakiegoś terrorystę, którego fotografie (w paru wersjach, był mistrzem charakteryzacji) pojawiły się na czołówkach gazet. W razie zauważenia ściganego funkcjonariusze byli zobowiązani do natychmiastowego kontaktu z paryską centralą Sureté. Widać, policja francuska poważnie zajęła się sprawą nadaną jej przez KOMÓRKĘ. Według wszelkiego prawdopodobieństwa poszukiwany Gray nie miał szansy na opuszczenie Republiki. A i ukrywać się na jej obszarze nie byłoby mu łatwo. Poprzedniego dnia patrol skontrolował mieszkanie w pewnym bloku w dzielnicy Defense. Wpłynęło bowiem doniesiecie od portiera. Mężczyzna, którego rysopis zgadzał się z jedną z wersji listu gończego, wszedł do mieszkania niejakiego Pierre’a Voisin. I od 24 godzin go nie opuścił. Portier należał do starej kadry policyjnych konfidentów, jego meldunek potraktowano więc bardzo serio. Mieszkanie pana Vosin zostało sprawnie otoczone przez uzbrojonych po zęby funkcjonariuszy. Ewakuowano sąsiadów. Snajperzy wylądowali na dachu. Dowódca Lucien Guyard zastanawiał się nad wyłamaniem drzwi, ale najpierw postanowił zadzwonić. Otworzył tęgawy mężczyzna w szlafroku. — Słucham — zdążył powiedzieć, ale odepchnięty poleciał pod ścianę. Jeden rzut oka wskazywał, że nie jest to poszukiwany. — Nazwisko! — warknął Guyard. — Pierre Voisin — rozespany mężczyzna wyciągnął z kieszeni szlafroka okulary i nałożył je na nos. — O co chodzi? — O pańskiego gościa, zbiegłego terrorystę. — Nie goszczę żadnych terrorystów. — Zobaczymy. Chłopcy, przeszukać! Zgraja mężczyzn z automatami rozbiegła się po apartamencie, trzaskały drzwi szaf i pawlaczy. — Nikogo nie ma, szefie — meldowali. — Sam pan widzi — uśmiechnął się gospodarz, ale już wzrok Luciena wypatrzył corpus delicti. — Co to jest? — ryknął. — Kieliszki — poinformował uprzemie pan Voisin. — A precyzyjnie rzecz ujmując, dwa puste kieliszki. Policjant odsunął go bezceremonialnie i dobiegł do krętych schodków w rogu pokoju. — A to? — Wejście na drugą kondygnację, do sypialni. — Aha! — krzyknął funkcjonariusz tonem Sherlocka Holmesa, który złapał Kubę Rozpruwacza. — Philip, idziemy! — zawołał do krępego policjanta z automatem. — Zaprowadzę panów, tylko, na miły Bóg, nie demolujcie mi mieszkania, ostatni remont kosztował mnie majątek. Jedna sypialnia była pusta, w drugiej panował półmrok. Nie przeszkodziło to Guyardowi już w pierwszej chwili zauważyć podłużnego kształtu przykrytego kocem. Jednym susem dopadł pościeli i zerwał przykrycie. Dziewczyna była piękna i naga. Nie spała, ale nie wyglądała ani na przerażoną, ani na zachwyconą. Miała najwyżej osiemnaście lat, może mniej, ale pal sześć, Guyard nie pracował w obyczajówce. Piękne jędrne piersi przypominały złociste jabłka z ogrodu Hesperyd, kędzierzawy, złocisty trójkącik — runo, za którym gonił Jazon. Lucien w tym momencie zazdrościł po równi Jazonowi, jak i panu Voisin. Dziewczyna przeciągnęła się. Niech ją cholera… — Moja narzeczona, Antoinette — przedstawił gospodarz. — Pan inspektor… — Przepraszam — wybełkotał zaskoczony funkcjonariusz. I z lekkim żalem dodał: — Niech się pani przykryje. Kontrola szaf ani grzebanie pod łóżkiem nie przyniosły rewelacji. Przyprowadzony ze służbówki portier przepraszał i tłumaczył się nieporadnie starością i miażdżycą. — Naturalnie, wszystko mi się pokiełbasiło. Nie było żadnego obcego mężczyzny, tylko ta dziewczyna. Cholerna starość, sam nie rozumiem, jak do tego doszło. — Widzisz Fred (od wczoraj byli po imieniu) — powiedział parę minut potem Altenbach — ludzie widzą tylko to, co chcą widzieć. Gdyby ktoś ci zrobił zdjęcie, mógłby się przekonać, że cały czas leżałeś tu wyłącznie ty i to bez żadnej charakteryzacji. Niefortunny incydent i śliczna Antoinette długo jeszcze nawiedzać będą w snach inspektora Guyarda. Staną się też po paru dniach powodem jego cichych zgryzot. Jak to było możliwe, że wytrawny policjant zgłupiał do tego stopnia, iż przegapił najważniejszy szczegół. W całym mieszkaniu nie znalazł ani strzępka kobiecego stroju. A przecież piękna kochanka nie zjawiła się w Defense w stroju Ewy… Ponieważ „Prezydent Talbert” nie zawinął do żadnego z portów francuskich ani angielskich, a przeciwnie, wziął kurs na pełny Atlantyk, dalsze pozostawanie w Paryżu nie miało większego sensu. Altenbach pragnął jak najszybciej znaleźć się w nowej siedzibie rodu, zwłaszcza że martwił go szybko pogarszający się stan zdrowia dziadka. Biorąc pod uwagę obstawienie lotnisk francuskich uznali, że łatwiej przeskoczą Atlantyk startując z Belgii. Północną Francję przebyli szybko i, mimo licznych kontroli policyjnych, bezboleśnie. Altenbach dawał prawdziwy koncert telepatycznych możliwości, a przy okazji poczucia humoru. Zaglądającym do wozu funkcjonariuszom pasażer objawiał się a to jako rosły nowofunland, a to pyzata dziewczynka, a to wreszcie stos walizek. Najczęściej jednak widzieli gołe siedzenia. Słońce przypiekało, było bezwietrznie, Altenbach złożył dach i kabriolet frunął autostradą ponad polami historycznych bitew i wielowiekowych zmagań. Ostatnia kontrola. Granica. Peter podał dokument i na życzenie kontrolującego otworzył automatycznie bagażnik. — Dziękuję, proszę jechać, szerokiej drogi — usłyszał uprzejme słowa. W tym samym momencie praktykantka dyżurująca przy monitorze w budynku posterunku wykrzyknęła zdziwiona: — A dlaczego w ogóle nie zajmują się tym drugim? Dowódca placówki zerknął na ekran. W istocie, funkcjonariusze zachowywali się tak, jakby w odkrytym wozie znajdował się tylko jeden pasażer. Ponieważ samochód już ruszał, wybiegli z posterunku. Trzeba trafu, że w rozklekotanym citroenie tuż przed Altenbachem popsuł się rozrusznik. Peter manewrował, żeby go ominąć, ale miał mało miejsca. — Stać, stać! — usłyszał okrzyki z tyłu. Posłusznie zgasił silnik. Komendant i dziewczyna w twarzowym mundurku dobiegli do wozu. — A gdzie jest ten drugi? — zawołał dowódca. Kierowca wydawał się nie mniej zaskoczony niż stojący obok funkcjonariusze. — Widzieliśmy pasażera — powiedziała dziewczyna. — Na monitorze. — Nikogo nie było — zdziwił się celnik. Intuicja podpowiadała praktykantce, żeby wyciągnąć rękę i dotknąć siedzenia. Jeśli będzie ciepłe… Wyciągnęła dłoń i zadrżała. Dotknęła męskiej nogi. I w tym momencie miraż prysnął. Na tylnym siedzeniu zobaczyła mężczyznę, którego twarz znała z listów gończych. Dlaczego jednak nie krzyczała? Nie zrobiła żadnego ruchu, tylko trwała niczym mucha uwięziona w bursztynie? Altenbach był skoncentrowany maksymalnie. Panować nad wyobrażeniami czterech osób, unieruchomić piątą. Nie, to niewątpliwie znajdowało się na krawędzi jego możliwości. A jak zaciekawieni zbiegowiskiem dołączą inni? Tymczasem gość z przodu zapalił wreszcie citroena… Komendant miał właśnie wydać polecenie wyjścia z samochodu, ale ku własnemu zaskoczeniu z jego ust padło krótkie: — Proszę jechać! Renault skoczył do przodu. Oprzytomnieli. — Tam siedział poszukiwany, dotknęłam go! — krzyczała praktykantka. — Dlaczego pan kazał mu odjechać? Celnik upierał się, że nie widział nikogo. Komendant postanowił wrócić na posterunek, zaalarmować stronę belgijską i powiadomić o zagadkowym wydarzeniu centralę. Ale nim doszedł do budynku, zrobiło mu się gorąco i sennie, pomyślał, że w taki dzień najlepiej wybrać się na ryby albo z kimś umówić, a po kwadransie nie pamiętał nawet, że chciał gdzieś dzwonić. Praktykantka odczuwała bóle głowy, zwolnił ją więc ze służby. Ogólnie marny dzień. Fred musiał przejąć kierownicę. Altenbach kompletnie wyczerpany odpoczywał na tylnym siedzeniu. — Podźwignąłem się — mruczał. — Boże, jak ja się źle czuję, ale to mnie, minie. Do Brukseli niedaleko. Przez parę dni mocno kołysało. Leżałem na koi, co rusz wstrząsany torsjami i głuchą rozpaczą. W chwilach lepszego samopoczucia próbowałem pisać książkę. Ciężko szło. Zabolały mnie okropnie słowa Łukasza. Tym bardziej, że miał rację. Na wysokości brzegów Hiszpanii przestało wreszcie huśtać, zrobiło się też znacznie cieplej. Godzinami stałem przy relingu, wpatrując się w wodną przestrzeń. Czasem w oddali mijał nas jakiś statek lub przemknęło stado podskakujących na falach delfinów. Miałem dużo czasu na niewesołe rozmyślania. Trawiły mnie jak coca–cola rdzę. Nie widziałem przyszłości. Moja sytuacja teraz, kiedy przestałem służyć za pośrednika, bardzo się pogorszyła. Czterej terroryści spoglądali spode łba, gdy przychodziłem na posiłek. Zapewne nie mieli ochoty na rozmowy i tylko jakieś wyższe kalkulacje wstrzymywały ich przed wyrzuceniem mnie za burtę, bo ochotę na pewno mieli. A co będzie później? W myślach liczyłem na jakiś cud, ale w nocy budziłem się na wąskiej koi oblany potem… I myślałem o śmierci. Jaka jesteś, wielką ciszą, niebytem, ulgą po bólu, po nieudanym, spieprzonym dokumentnie życiu? I odruch protestu — to niemożliwe, przecież jestem młody, tyle mógłbym zrobić… — Co mógłbyś takiego zrobić? — odzywa się we mnie ten drugi, mały złośliwy karzełek — ironista, kiedyś wierny towarzysz młodzieńczych zwątpień, potem przegnany precz, zapędzony w najdalszy kąt podświadomości, teraz triumfujący zgryźliwie. — Co mógłbyś zrobić? Jeszcze parę kilo felietonów o niczym, trochę żartów, które nikogo nie bawią, a może przemówienie dla Waldka? — Gdybym miał szansę… — Dostawałeś tyle szans. — Nie miałem szczęścia! — Miałeś go aż za dużo. Ale zagoniony, wpatrzony w każde pięćdziesiąt groszy, w każdą ulotną przyjemność nie chciałeś go zauważyć. Straciłeś Łukasza. — Nigdy go nie miałem. — Mogłeś mieć. Gdybyś spróbował być mu ojcem. Kiedyś tego potrzebował, a ty ucieszyłeś się tylko, że nie musisz płacić alimentów. — Odejdź, mały szatanie! — Odejdę, ale wrócę. Będę ci towarzyszył w ostatniej drodze. — Umrzemy razem. — Ja się nie boję. Uwielbiam czarny humor, a śmierć jest tylko najłatwiejszą pointą kawału… Czołem! — Nie, poczekaj, poczekaj idioto! Chcesz, śmiej się ze mnie, ale nie opuszczaj mnie. Nie chcę być sam, zwłaszcza teraz. — Bądź mężczyzną. — Potrzebuję rady… — Przecież nigdy nie chciałeś słuchać mych rad. — Mówiłeś tylko rzeczy gorzkie. — To była gorycz lekarstwa, nie trucizny. Teraz broń się sam… W dusznej kajucie posapuje i jęczy przez sen René. Mój opiekun, może mój kat. Boże. Usiłuję się modlić. Rozczulam nad sobą. Łzy płyną podczas Ojcze nasz… — Wiesz, że zachowujesz się kabotyńsko? — czerwony kapturek znów pojawia się na skraju mego mózgu. — Ale płacz, płacz, jeśli ma to ci pomóc. Mówiłeś, że nie masz szczęścia. Miałeś jeszcze parę dni temu ogromną szansę naprawienia wszystkiego. Łukasz nie może działać, bo jest obserwowany. Ty mógłbyś. Teraz, na pełnym oceanie na pewno nie prowadzą łączności telewizyjnej. Radiowe komunikaty można sfałszować. Opanowałbyś radiostację, Łukasz zahipnotyzowałby strażników. Ci mówiliby to, co on zechce. Wyciągnęłoby się informację, gdzie jest Helena… — Szalony pomysł! — Inni by próbowali. Choćby twój stryjeczny brat, Karol, albo Alfred. — Alfred dawno nie żyje. A poza tym, gdyby istniały takie możliwości, Łukasz zrealizowałby je beze mnie. A może nawet realizuje… Uczepiłem się tej myśli. Oczywiście, że też wcześniej nie wziąłem pod uwagę najprostszej ewentualności. Łukasz tak szybko się zgodził, od razu podał kurs i teraz pewnie ciągnie bandziorów prosto w pułapkę. — Powinieneś przynajmniej spróbować mu pomóc — podsuwa wewnętrzny krasnoludek. — Jesteś tu tyle dni, a nawet nie usiłowałeś obejrzeć instalacji alarmowej, nadajnika. Twoje informacje przekazane Łukaszowi… Zresztą, po co masz przekazywać, sam wyczyta je w twych myślach. Trochę racji miał. W zasadzie szepce mi same słuszne rzeczy. I gdyby nie strach… — Nie poddawaj się panice. Myśl chłodno. Czekając na cud nie masz żadnych szans, a tak niewielkie, ale zawsze. Zsuwam się z koi, René śpi jak zabity. Mijam go. Nawet się nie poruszył. Pokład cały mokry od rosy. Na wschodzie różowieje niebo. Jakże inaczej wyobrażałem sobie podróż szlakiem Kolumba. Dochodzę do rufy. „Prezydent Talbert” sunie gładko po falach jak pięciopiętrowa kamienica. Jutro chyba dotrzemy do Azorów, a dalej…? Wpatruję się w pianę wypływającą spod śruby, długie bruzdy za statkiem, rozsypujące się po wodzie. Ku horyzonto… Cholera. Czyżby złudzenie? Gdybym tak miał lornetkę. Wytężyłem wzrok. Daleko za rufą widziałem coś, co przypominało sterczący na sztorc patyk. Szybko zniknęło. Więc może tylko mi się wydawało. Może moja nadzieja wytworzyła wzrokowy miraż… — Co tutaj robisz? — mocna dłoń łapie mnie za ramię. Omar! — Czego węszysz? — powtarza południowiec. — Zemdliło mnie — krzywię boleśnie twarz i wskazuję na żołądek. — Przy tak spokojnym morzu? Nie nadajesz się na marynarza — rechoce terrorysta. — Masz, spróbuj, może ci pomoże — wtyka mi płaską butelkę. Jakaś dobra whisky. — Nie bój się, to nie trucizna! Może jestem niedorajdą, ale pochodzę z tych stron Europy, gdzie picie to najlepiej rozwinięta gałąź sportu. Piersiówka jest prawie pełna. Unoszę ją do ust. Przechylam. Kątem oka patrzę na Omara. Rozbawienie ustępuje miejsca zainteresowaniu. Wypiłem połowę, potem trzy czwarte. Trochę mnie zatyka, ale nic. Kończę! Obcieram usta rękawem i oddaję pustą butelkę. W oczach bandziora podziw. Sam pewnie pije od niedawna, od kiedy charakter pracy i koledzy kazali zapomnieć mu o Koranie. — Umiesz grać w kości? — pyta całkiem przyjaźnie. — Ja też nie mogę spać. Idziemy. Jeszcze chwila, a będę zupełnie lekki i rozluźniony. Ale w mniejszym stopniu sprawczynią tego stanu jest whisky. O wiele większy wpływ ma dostrzeżony w wodzie obiekt — peryskop łodzi podwodnej. Lot na drugą półkulę przebiegł bez większych wrażeń. Dolecieli punktualnie do Caracas. O świcie 24 września w porcie La Guaira oczekiwał ich olbrzymi Wolfgang. Uwagę Graya zwrócił prześliczny jacht, pływający pod banderą panamską, o nieco pompatycznej nazwie „Krzyż Południa”. — Wynajęliśmy go dla pana, według życzeń — poinformował majordomus. — Nie przypuszczałem, że będzie taki piękny. — Jest szybki jak motorówka — tłumaczył Wolfgang, któremu najwyraźniej powierzono rolę kapitana. — Kiedy możemy wyjść w morze? — W każdej chwili, ale uzupełniamy jeszcze ekwipunek. Pańskie zamówienie było dość nietypowe. Jutro nasz człowiek przyleci ze Stanów z brakującym sprzętem i możemy wypływać. — Mamy bardzo dużo czasu — zauważył Peter. — „Prezydent Talbert” potrzebuje tygodnia, by tu dopłynąć, i to o ile nie zatrzyma się na dłużej na Azorach. Masz już plan, Fred? — Parę planów. Chciałbym jednak działać sam. Altenbach zamyślił się. — Jak sobie życzysz, widziałeś jednak, że coś niecoś potrafię i mogę się przydać. — Wolałbym, żebyś zlokalizował kwaterę KOMÓRKI, kiedy pościg znajdzie się na wyspie. Przypuszczam, że prędzej czy później podążą szlakiem liberyjskiego frachtowca. — Spróbujemy. Nawiasem mówiąc, chętnie spędzę trochę czasu przy dziadku. Boję się, że to jego ostatnie tygodnie. Graya satysfakcjonowało stanowisko Petera. Myślał o akcji szybkiej, opartej na prostym pomyśle. Humanitarne skrupuły Altenbachów mogły stanowić jedynie przeszkodę. Nie znaczy to, że go nie cenił; dzień wspólnie spędzony na zacumowanym stateczku pozwolił mu bardziej poznać tego ciekawego człowieka o nieprawdopodobnej wręcz wiedzy. Najbardziej chyba pasjonowała Altenbacha istota swych tajemniczych umiejętności. Starannie wykształcony, usiłował przeniknąć fizyczne podstawy uranosowych talentów. Wytłumaczyć cuda prawami nauki. — Wszystko porządkuje skoncentrowana myśl, czy jak kto woli, kontrolowana biologiczna energia. Kto potrafi ją umiejętnie skupić, zastosować, posiada prawie nieograniczoną władzę nad materią — wyjaśnił. — Znasz zapewne najprostsze doświadczenie elektromagnetyki, pole elektryczne porządkuje żelazne opiłki, układa je we wzory. Podobnie jest ze skoncentrowaną myślą. — To też fala — zauważa Fred. — Nie można znaleźć jednej prostej formuły. Umysł ludzki nie jest jedynie siłownią i komputerem. Fala biologiczna to raczej warkocz paru fal, z których jedna, boska, nie da się wytłumaczyć naszą normalną fizyką. — To dziedzictwo Uranosa? — Niekoniecznie, być może owa cecha pojawiła się podczas eksperymentów innych Kosmitów z przedstawicielami homo, jeszcze nie sapiens. Zresztą i w wiązce fluidów zwierzęcych znajdziemy pierwociny tego promieniowania. Aby podsumować sprawę: Wiemy, że ono istnieje, nie potrafimy ująć go we wzór, może nawet nigdy nie będziemy umieli. Wszystko, do czego doszedłem, to segregowanie efektów, sposobów, działań… Cóż, skoncentrowana myśl zmienia porządek struktury ciała. Materia jest o wiele bardziej plastyczna, niż to wynika z pobieżnego oglądu, chociaż patrząc od strony atomowej, powinna być jeszcze podatniejsza. Przecież atom to pustka — małe jądro i jeszcze mniejsze elektrony. Niektórych dziwią bezkrwawe operacje szamanów filipińskich. Ale czy to takie dziwne? Dam prosty przykład: mamy lód z zatopionym weń kamieniem. Można lód rozbić i kamień uwolnić, ale można również stopić… — No tak, ale przy bezkrwawych operacjach nie następują zmiany podobne topnieniu, zresztą byłyby one niemożliwe, zmiana temperatury, ciśnienia to zabójstwo dla organizmu. — I owszem. Ale istotą działania skoncentrowanej wiązki fali biologicznej jest zmiana kompozycji, struktury, bez skutków ubocznych. Ja nie umiem przenikać przez ściany, Łukasz potrafi. Na krótki moment drewno, kamień lub cegła, nie tracąc nic ze swej barwy czy kształtu, stają się przenikliwe jak powietrze… Z kolei lewitowanie to chwilowe pozbawienie własnego ciała grawitacji… Proste? — A jednak martwisz się chorobą dziadka. Nie możecie go uleczyć? — Przy mojej wysokości procentu pierwiastka U nie potrafię walczyć ze starością — smutno uśmiecha się Peter. — A poza tym przypuszczam, że w każdym człowieku istnieje pewien skończony ładunek siły witalnej, częściowo regenerujemy go, ale mimo to wyczerpuje się. Gdyby Ernest Altenbach miał umysłowość rentiera, gdyby posiadaną moc zużywał wyłącznie na konserwację własnego organizmu, prawdopodobnie żyłby i 200 lat. Ale on swój psychiczny „eliksir życia” oddał, proszę wybaczyć staromodne słowo, sprawie, podobnie jak większość kobiet mego rodu. Tak jak my wszyscy. I to nawet nie jest już altruizm. To konsekwencja. Na krótko przed udaniem się na spoczynek Gray zadaje pytanie, które nurtuje go od dawna. — Skąd wziął się ten nagły przypływ zaufania do mnie? Tylko z konieczności? Powiedzieliście mi znacznie więcej niż potrzeba, abym odwalił fuchę. Kimże ja w końcu jestem, kondotierem, zbirem do wynajęcia, człowiekiem bez przeszłości i bez przyszłości. — Obejrzeliśmy twoją osobowość, sporo wiemy — mówi cicho Peter. — Życie zrobiło ci dużo złego, w pewnym momencie chciałeś brać na nim odwet. Pragnąłeś mu pokazać, co potrafisz. Stąd zabawy w Legię, w KOMÓRKĘ. Ale to pozory. Tak naprawdę nigdy nie zabijałeś dla przyjemności, nie pofolgowałeś zemście. Bawiłeś się, grałeś w arcytrudnej dyscyplinie. Ale w gruncie rzeczy chciałbyś być normalnym człowiekiem, mieć zwyczajną rodzinę, poświęcić czas córce, może jeszcze mieć dzieci. Być porządnym człowiekiem. I właściwie jesteś nim. Gray nie zadaje więcej pytań. Nazajutrz na pokładzie wychodzącego w morze jachtu zajmuje się już tylko konkretnymi rozwiązaniami technicznymi. ROZDZIAŁ XVIII Patrząc z lotu ptaka, Martynika przypomina łeb rekina z rozdziawioną paszczą. W tej paszczy, zresztą bardzo uroczo, ulokował się port i miasto o nazwie zrozumiałej nawet dla kogoś nie znającego francuskiego — Fort de France. Paszcza dzieli wyspę na dwie części: płaską południową i północną, wyżynną z dominującym stożkiem Mont Pelée. Możliwy jest również inny podział: na wybrzeże karaibskie i atlantyckie. Tu, jak na wszystkich Antylach, różnica jest uderzająca. Akwen karaibski — duszny, gorący niczym garnek nakryty przykrywką — cechuje duża ilość kąpielisk; strona atlantycka, chłodniejsza, z wysoką oceaniczną falą, pełna przybrzeżnych raf i rekinów, mniej zalecana jest miłośnikom beztroskich kąpieli. Natomiast cała wyspa, tonąca w zieleni, ogromnych południowych kwiatach, z typowo francuskim stylem życia, tak różnym od surowego drylu protestanckich kolonizatorów, przypomina rajski ogród, perłę naszyjnika rozciągniętego na ciepłych wodach. Właśnie po stronie atlantyckiej głęboko w morze wdziera się niczym kościsty paluch Półwysep Karaweli, zakończony skalistym Przylądkiem Diabła, ponad którym rozbłyska światło latarni morskiej, pierwszego znaku nowej części świata, który dojrzeć może żeglarz posuwający się śladami Kolumba. 313 i października, dobrze po zapadnięciu zmroku, frachtowiec „Prezydent Talbert” zatrzymał silniki i stanął parę mil od Skały Karaweli, samotnej kamiennej bryły rzuconej ręką natury w morze o trzy kilometry od Przylądka Diabła. Giani, komenderujący rejsem z ramienia grupy UNO, czekał na sygnał z lądu albo na zjawienie się któregoś z szefów, od paru godzin wyglądających liberyjskiego frachtowca w wiosce La Trinite u nasady półwyspu. W tym samym czasie z rozkosznej Zatoczki Skarbów u podnóża ruin Chateau Dubuc wypłynęła inna jednostka i ominąwszy skaliste rafy ruszyła na spotkanie „Prezydenta Talberta”. Mrok w tropikach zapada głęboki, lepki, gwiazdy błyszczą, ale trochę jak perły zagłębione w smole. „Krzyż Południa” wolał nie zbliżać się zanadto do frachtowca. Gray i Wolfgang zatrzymali jacht za Skałą Karawelii, spuścili mały ponton i popłynęli w stronę słabo oświetlonej jednostki, przypominającej bardziej Latającego Holendra niż normalny statek handlowy. Zresztą, czy „Prezydent Talbert” był normalnym statkiem handlowym? Od dawna współpracował z grupą UNO — transporty broni do wybranych stref, przerzut bojowców… Fala nie była wysoka. W pewnym momencie, kiedy kadłub „liberyjczyka” majaczył już dość blisko, Fred założył maskę, płetwy i pojemniki z powietrzem, przypasał dość ciężką torbę i nóż. — Czekaj tu na mnie — rzekł do niedźwiedziowatego majordomusa. — Powodzenia — padła mrukliwa odpowiedź. Woda ogarnęła go, ciepła jak zupa. Kawałek płynął tuż pod powierzchnią, potem zanurzył się głębiej. Plan Graya był prosty, zamierzał upiec dwie pieczenie naraz, a nawet trzy. Wiedział od Altenbachów, że w ślad za statkiem terrorystów podąża miniaturowa łódź podwodna, jeden z prezentów, jakie generał „Teść” otrzymał z bliżej nieokreślonych funduszy. Koło drugiej mrok nad głową stał się jeszcze intensywniejszy, Gray zatrzymał się, rękami dotykał szorstkiego dna „Prezydenta”. Posuwając się wzdłuż stępki wyciągał z torby kolejno trzy prostokątne przedmioty, przypominające duże pudełka po cygarach. Połączył je parometrowymi odcinkami przewodu. Pudełka poumieszczał w pobliżu spojeń blach kadłuba, a ponieważ magnetycznie przywierały do stali, ich oderwanie nie byłoby łatwe. Przy trzecim pudełeczku znajdował się zapalnik radiowy. Detonacja mogła nastąpić w każdej sekundzie po wysłaniu impulsu z nadajnika. Fred wypłynął na powierzchnię po tej stronie, gdzie kadłub zasłaniał nawet światło księżyca. Tuż pod lustrem wody przyczepił do blachy mocny magnetyczny haczyk i jakoś tak go umocował, że nie mógł nawet drgnąć na śliskiej powierzchni burty. W tak zaimprowizowanej szatni powiesił cały swój ekwipunek. Zostały mu tylko nóż i sakwa. Teraz wyciągnął z niej zwój liny, zakończonej małą, sześciopazurkową kotwiczką. Rzucił modląc się, żeby nie trafić w jakiegoś śpiącego marynarza. Chwilę potem wspinał się na pokład. Udało się. Wokół pusto. Dopiero po paru minutach zauważył w oddali światełko żarzącego się papierosa. Na szczęście wartownik krążył po drugiej stronie pokładu. Nurek zakradł się tam zwinnie i rychło zauważył drzwi, których pilnował półnagi mężczyzna. A więc zapewne tu znajdował się Łukasz. Gray miał ogromną ochotę załatwić wartownika i wyciągnąć „egzemplarz zero”. Wolał jednak trzymać się planu i polityki faktów dokonanych. Łukasz mógł przecież nie zgodzić się, mógł lękać się o los Heleny. A o nią Fred akurat martwił się najmniej. Po pierwsze, nie Helena była w tej sprawie najważniejszym obiektem, a poza tym stanowiła zbyt ważny atut, by likwidować ją, nawet jeśli Łukasz się wymknie. A właściwie tym bardziej. Uwolnienie chłopaka dawało poniekąd dodatkową gwarancję jej bezpieczeństwa. Oczywiście autorem takiej kalkulacji mógł być ktoś obcy, a nie syn. Strażnik ziewał, nie domyślając się nawet, jak niewiele dzieliło go od wieczności. Gray cofnął się w głąb korytarza. Przeszedł parę kroków. Niedaleko oświetlonego mostka (przy sterze jednak ktoś czuwał), Fred zamocował kolejny ładunek. Wystarczająco silny, aby zmieść nadbudówkę razem z przyległościami. Zapalnik nastawił na 2.25. Zostawił sobie pięć minut. Nie musiał się spieszyć. Teraz spokojnie uda się do Łukasza, na minutę przed eksplozją poinformuje go o sytuacji i razem skoczą do wody. Wybuch zdemoluje pokład i wywoła zamieszanie wśród załogi. Jeśli łódź „Kuzyna” krąży istotnie w pobliżu, KOMÓRKA zechce interweniować. Może nawet przybije do „Prezydenta Talberta”, chcąc ratować „egzemplarz zero”, a wtedy obserwujący to z bezpiecznej odległości Fred puści radiowy impuls. Wybuchną trzy ładunki pod statkiem — terroryści i komórkowcy pospołu znajdą śmierć w wodach Atlantyku. Jeśli ktoś ocaleje, przypuszczalnie i tak zaniesie mocodawcom wieść, że „egzemplarz zero” przepadł… a potem? Gary nie lubił konstruować zbyt odległych planów. Pozostały cztery minuty, obszedł nadbudówkę z drugiej strony. Świetlik mesy załogowej jaśniał z daleka. Czyżby nocny bankiet? Gray zbliżył się i zajrzał do środka. Grali w karty, czterech. Dwóch marynarzy o potężnych, tatuowanych łapskach, śniadolicy Omar, z którym parokrotnie krzyżowały się ścieżki agenta i… mój Boże! Czwartym grającym, najwyraźniej z największym szczęściem — przed nim bowiem widniał spory kopczyk pieniędzy, był Adam Szarecki. Do eksplozji pozostały dwie minuty. Co miał zrobić Fred Gray? Czas nie pozwalał na zastanowienie. Nie zważając, czy ktoś go posłyszy, dwoma susami wrócił do miejsca, w którym umieścił ładunek. Rozbrajanie trwałoby zbyt długo. Wyszarpnął go i szerokim rozmachem cisnął za burtę. Czy kierował nim impuls, odruch, czy błyskawicznie przeprowadzona kalkulacja…? Sam nie wiedział. Mocny plusk. — Kto tam? Kto tam? — zawołał zaalarmowany strażnik. Wyrósł tak blisko Freda, że mógł jedynie użyć sztyletu. Charkot zmieszał się z podwodną detonacją. Gray nie czekał na dalszy rozwój wydarzeń. Z marszu przesadził reling. W locie wyprostował ciało i miękko wszedł w atramentową toń. Po chwili wymacał zawieszony rynsztunek. Czas był najwyższy, na pokładzie zaroiło się od ludzi. Wyraźnie ogłoszono alarm, zapłonęły światła. Dał głębokiego nura. Miał nadzieję, że z frachtowca nie wypatrzą pontonu. Sprzeczne myśli wirowały mu w mózgu. Przecież sam, z rozmysłem, zniszczył swój plan. Ostrzegł terrorystów, drugi raz nie pójdzie mu łatwo, nadto zdradził swoją obecność ludziom z KOMÓRKI, nie mówiąc już o zawiedzionym zaufaniu Altenbachów. A wszystko dlaczego? Dlatego, że nie potrafił z zimną krwią posłać na dno statku, na którym płynął jego brat… Brat? A czyż nie podsuwaliśmy wcześniej podobnych sugestii Czytelnikom? Tak, brat. Wprawdzie stryjeczny, ale w tej chwili oprócz córki człowiek z racji więzów rodzinnych najbliższy. Fred Gray. Superagent? A może raczej Alfred Szarecki, wysportowany chłopak z Rychłowa, któremu los, ów zwariowany reżyser, wymyślił życiorys z innej konwencji. Minęła trzecia pięćdziesiąt, kiedy ponton ze zmęczonym wiosłowaniem Grayem opłynął Skałę Karaweli i dobił do burty „Krzyża Południa”. Nikt go nie ścigał. „Prezydent Talbert” co rychlej podniósł kotwicę i ruszył na południe. Być może nastąpiło to w wyniku radiowej wymiany zdań z czuwającymi na lądzie szefami, a może sam Giani po detonacji za burtą i znalezieniu ciała zasztyletowanego kompana postanowił opuścić nieprzyjemny teren. Fred przywiązał ponton i wskoczył na pokład. Nikt nie pełnił straży, zakotwiczony jacht sprawiał wrażenie bezpańskiego… Tylko zostawić ich na parę godzin! Gray — Szarecki rozchylił drzwi kabiny. — Dzień dobry, przyjacielu — przywitał go znajomy głos. Zapaliły się światła. Na koi, z pistoletem trzymanym oburącz i wycelowanym w pierś agenta, siedział wesoło uśmiechnięty porucznik Burke. W kątach czuwało jeszcze dwóch zbrojnych w automaty. — Rączki do góry! Zdaje się, że zakończyliśmy tym razem grę, przyjacielu. Fred nie okazał zdziwienia. Był tylko w slipach, bez jakiejkolwiek broni. Nóż zgubił, gdy wyskakiwał za burtę frachtowca. Powiedział tylko z naciskiem: — Uważaj, Burke. Nie rób głupstw! — Mocny bluff, przyjacielu. Nie masz na co liczyć. Z twojej załogi zostało dwóch rannych fagasów. A ja nie odmówię sobie przyjemności… — Mimo wszystko ostrożnie, Sam. Przyznam, pomysł zajęcia jachtu wygląda efektownie… ale ja to przewidziałem. Mopsowatą twarz porucznika przebiegł dziwny cień. — Mów jaśniej. I tak już jesteś trupem. — Widzisz, co mam w ręku? Teraz dopiero Burke dojrzał metaliczne pudełko w uniesionych do góry rękach Freda. — Nie powinienem tego upuszczać, odbezpieczone… — Co to niby ma być, do pioruna? — Zapalnik radiowy… — Zaminowałeś ten wszawy jacht? — Nie jacht, przyjacielu. Nie lubię efektownych samobójstw. Trzy miny znajdują się na dnie frachtowca „Prezydent Talbert”, dwie inne przy waszej podwodnej łódeczce… Jedno drgnienie, choćby upuszczenie… a nie ma ani „egzemplarza zero”, ani waszej jednostki. — Łżesz… — głos porucznika stracił naturalną pewność siebie. Dwaj goryle spoglądali na niego pytająco. — Jak myślisz, co robiłem tej nocy? Łowiłem raki? — Nie wyszło ci, ładunek eksplodował w wodzie… — Tylko po to, aby cię tu zwabić, najdroższy… Oczy Burke’a coraz bardziej przypominały wytrzeszcz ogłupiałego barana. — A kiedy, u diabła, założyłeś ten ładunek przy mojej łodzi? W oczach mężczyzny wciąż stojącego z uniesionymi rękami zapaliły się wesołe iskierki. — Teraz. A ściślej mówiąc, zrobiłem to nie ja, tylko mój przyjaciel Wolfgang, któremu pożyczyłem sprzęt nurka. — Chryste, szefie — wyrwał się jeden ze zbirów — przecież było ich dwóch, a wrócił jeden… — Właśnie, a teraz łap! — krzyknął donośnie Fred i lekkim ruchem cisnął srebrzystym pudełeczkiem w Burke’a. Ten puścił pistolet i niezręcznie usiłował złapać lecący nadajnik. Gray padł plackiem na ziemię i w tym momencie przez okno zaszczekał automat Wolfganga. Pociągnięty za nogi Burke wylądował na podłodze. Dwa błyskawiczne, dobrze ulokowane ciosy i sflaczał jak rozpruta piłka. Tymczasem automat majordomusa jeszcze parę sekund siał spustoszenie na pokładzie, potem olbrzymi Szwajcar padł plackiem na deski. Zagrały serie przeciwnika. To łódź KOMÓRKI wypłynęła z cienia i siekała takielunek „Krzyża Południa”. Gray przywlókł nieprzytomnego Burke’a do drzwi. — Wstrzymajcie ogień albo stracicie szefa! — huknął donośnie. Z morza dobiegło przekleństwo Raya, ale ostrzał ustał. — Zabieram go na brzeg! — ciągnął Fred. — A wy przekażcie pułkownikowi, żeby zrezygnował z tej sprawy. Moje słowo, że Altenbachowie nie wpadną w ręce grupy UNO. O to wam przecież chodziło… Burke odzyskiwał przytomność. — Chryste, człowieku, coś ty narobił? — chrypiał. — Spokojnie, twoi odpływają, a ja ci daję szansę, Ted, ostatnią… Nie wchodź mi więcej w drogę! — A łódź, miny? To był bluff?! — Niezupełnie. „Prezydent Talbert” jest faktycznie zaminowany, tyle że nadajnik nie ma ustawionej odpowiedniej częstotliwości. Twojej łodzi nawet nie szukaliśmy. Wolfgang płynął cały czas pod pontonem i w odpowiednim momencie włączył się do akcji… Hej wy! — krzyknął” do naradzających się komórkowców. — Przekażcie „Kuzynowi”, że w wypadku jakichkolwiek numerów dzisiejszej nocy tracicie nie tylko Burke’a, co w końcu jest małą stratą, ale również „egzemplarz zero”. Prawda, poruczniku? Dyszał jedynie, nieprzytomny z wściekłości. Naraz spojrzał w stronę morza. — Oni odpłynęli, puścisz wolno tych wszawych terrorystów — sapał. — Na razie. Podobnie jak waszą łódeczkę. Ray nakazał zanurzenie. Na jachcie można było się brać za wyrzucanie trupów za burtę i udzielanie pomocy dwóm żywym jeszcze marynarzom „Krzyża”. Ranni i zakneblowani leżeli w magazynie. Porucznikowi profilaktycznie nałożono kajdanki, mógł więc do woli sapać i prychać jak tygrys, któremu wyłamano zębiska. Gray im dłużej zastanawiał się, tym bardziej był pewien, że choć wynik meczu wyglądał remisowo, drugą rundę zdecydowanie wygrał. Tak naprawdę nie wiem, co zdarzyło się na pokładzie. Graliśmy kolejną noc w karty, w Omarze udało się rozniecić żyłkę hazardu, z kości przeszliśmy do pokera, a wśród marynarzy zawsze można było znaleźć chętnych do gry. Przyznam się, że nie pisałem dotąd o tych moich umiejętnościach. Miałem smykałkę do gier. Właściwie przez wiele lat kierki, brydż i poker stanowiły moją główną rozrywkę. Lubiłem karty i one chyba też mnie lubiły. Wśród mych okrętowych partnerów na szczęście nie było żadnego szulera, dlatego też ogrywałem tych prostych ludzi bez większych trudności, choć wyznam, oględnie, starałem się ich nie zniechęcać. Talent do picia i hazardu znacznie podreperował mą reputację wśród oprychów. W pewnym sensie zaczęli mnie traktować jak jednego ze swoich. Nie krępowali się i niczego nie taili. Inna sprawa, nie wiedzieli wiele. Prawdopodobnie Maks (jeśli to on był szefem) specjalnie tak dobrał załogę, aby Łukasz nie wyczytał za wiele z ich mózgów. (Pardon, biorąc po uwagę inteligencję, winienem napisać raczej — móżdżków.) Kombinując doszedłem do wniosku, że są grupą bojową jakiejś międzynarodowej organizacji terrorystycznej, używaną do specjalnych poruczeń. Porwany Łukasz, o którym wyrażali się „egzemplarz zero”, musiał być dla nich cholernie ważny. Z jakiego powodu, nie wiedzieli, zresztą nie bardzo mogłem wypytywać. Tej nocy szło mi świetnie. Parę razy musiałem przyczaić się z mocną kartą, by za bardzo nie wydoić ich kieszeni. Mój Boże, jeśli kiedykolwiek z tego wyjdę, będę zamożnym człowiekiem. Gdzieś pół do trzeciej, gdy miałem już szczerą ochotę kończyć seans, od rozgrywki oderwała nas detonacja. Wybiegliśmy na pokład. Pozapalano światła. Koło burty drgało jeszcze w przedśmiertelnych konwulsjach drobne ciało faceta o imieniu René… — Gray… to… Gray… — zdołał wykrztusić, zanim skonał. Szef grupy, Giani, oświetlał reflektorami teren wokół statku, ale wśród fal nie sposób było cokolwiek dostrzec. Ktoś twierdził, że intruz zapewne zginął wraz ze swym śmiercionośnym ładunkiem. — Głupie gadanie — skontrował Giani. — Przecież wybuch nastąpił równocześnie z dziabnięciem René, sam słyszałem. — A ja widziałem, jak skakał — dorzucił inny. Do kart nie wróciliśmy, dobrą godzinę roztrząsano wydarzenie. Wszyscy byli zdania, że facet wpadł na przeszpiegi. Dlaczego jednak odpalił ładunek za burtą? Nie próbował również włamać się do Łukasza…? Dziwne. — Kto to jest ten Gray? — spytałem na boku Omara. Skrzywił się i dotknął twarzy w miejscu, w którym skóra miała wyraźnie inny odcień. — Ich facet — mruknął. — Znaczy czyj? — No, świń — tego terminu używano tutaj najczęściej na określenie przedstawicieli władz. — To ktoś z policji? — spytałem domyślnie. — Teraz już nie wiadomo. Mówili, że został zwolniony… A w ogóle dlaczego pytasz? Tymczasem wrócił z mostka Giani. Z kimś musiał się porozumieć, bo nakazał zapuszczenie silników. Wzmocniono warty. Czułem, jak wraca odsunięty przez ostatnie dni strach. I pomyśleć, że o parę kilometrów przed nami leżała baśniowa wyspa, podobna do tych, o których jako chłopiec czytałem w rozlicznych „Kapitanach Bloodach”, „Wyspach Robinsona”… Martynika rozciągała się ciemniejszą plamą między niebem a wodą. Wiatr przynosił od strony lądu egzotyczne zapachy drzew i kwiatów. Może mi się zresztą tylko wydawało. Pomyślałem o tajemniczym człowieku, który sam jeden wtargnął na wrogi statek, zabił René, którego ja bałem się śmiertelnie, a potem równie tajemniczo się rozpłynął. Cóż za odwaga! A może raczej: cóż za pogarda śmierci! Gray. Uśmiechnąłem się. Angielskie słowo przypominało niezbyt dosłowne tłumaczenie mego nazwiska. O świcie „Krzyż Południa” zawinął do Sainte Marie, niewielkiej osady rybackiej wschodniego wybrzeża, położonej wśród gajów bambusowych i olśniewających kwiatów hibiscusa. Peter już czekał. Jego twarz ściągał ból, którego nawet taki mistrz kameleonizmu jak on nie potrafił ukryć. — Dziadek jest w agonii — powiedział ciężko. — Wątpimy, czy zdąży zobaczyć Łukasza. A tak tego pragnie… Gray szybko relacjonuje wypadki ubiegłej nocy. Nie ukrywa swej słabości. Altenbach kiwa głową. — Może to i lepiej. Iluż ludzi by zginęło, tylu zwykłych marynarzy jest na frachtowcu… Fred ma na końcu języka uwagę, że zginie więcej porządnych ludzi, jeśli Łukasz zostanie u terrorystów, ale zleceniodawca nie dopuszcza go do głosu. — Zmienimy koncepcję — mówi. — Myślałem, że nie będzie to konieczne, ale skoro sam los nas zmusza… — Do czego? Peter nie odpowiada wprost. — Złapaliśmy psychiczny kontakt z Łukaszem. Chłopak pojął wszystko, zrozumiał. Doprowadzi ich aż na plantację… — Gdzie? — Gray nie tai zdumienia. — Parę lat temu wynajęliśmy starą plantację na naszą letnią siedzibę — wyjaśnił Altenbach. — Łukasz doprowadzi tam terrorystów, a my już postaramy się skończyć sprawę. — To znaczy? — Obrazowo mówiąc, postaramy się wykasować im mózgi. Koncentracją fluidów Lizy, Łukasza i moich sprawimy, że zapomną wszystko: sprawę, której służą, nas… Przestaną być groźni. Bez rozlewu krwi. — A ich mocodawcy? Ich w pułapkę raczej nie wciągniecie… — Gdy wyswobodzimy Łukasza, bez trudu znajdziemy i mocodawców. Nie ukryją się przed nami. Ich też ukoi zapomnienie. — A ja mam pójść na emeryturę — Gray wyraźnie nie jest zadowolony z obrotu sprawy. — Nie, przyjacielu — Peter kładzie mu rękę na ramieniu. — Ty musisz sprawić, że na plantacji zjawi się również kwiat funkcjonariuszy KOMÓRKI. — Też żeby zapomnieć? — Tak, to będzie naprawdę ciekawy eksperyment. Wracają na pokład jachtu. Fred zdejmuje kajdanki porucznikowi Burke. — Jesteś wolny — mówi. Mops mocno ogłupiały wielkodusznością przeciwnika rozciera przeguby. — Powiedziałem, zmykaj! — słyszy z ust Freda. Kołysząc się jak pijany schodzi na brzeg. Nie ma zaufania. Ogląda się parę razy, jakby spodziewał się strzału w plecy, aż wreszcie tuż przy zabudowaniach nie wytrzymuje, rusza pędem i znika, goniony śmiechem patrzących. — Jako sprinter mógłby wygrać olimpiadę… W jakiej dyscyplinie mam wystartować ja? — Gray pytająco spogląda na Altenbacha. — W automobilizmie. Pojedziesz przez Fort de France na północny zachód; specjalnie się nie kryjąc. Wręcz przeciwnie, ważne, żeby pod wieczór, śledząc ciebie, znaleźli się u nas. Zaraz dokładnie podam ci drogę. Środa, 2 października, godzina 9.15 — piszę teraz w mym notesie na bieżąco. Wylądowaliśmy szalupą przed godziną w miasteczku Le Robert. Giani, Omar, Łukasz, ja i dwóch marynarzy. Dookoła wspaniała roślinność, palmy królewskie i kokosowe, na stokach plantacje bananów i ananasów. Nikt nie zwraca na nas uwagi, tym bardziej że broń została głęboko pochowana, a stroje wszyscy mamy jak na wycieczce, kolorowe koszulki, słomiane kapelusze, ciemne okulary, aparaty fotograficzne. Można powiedzieć piknik. Łukasz nie zdradza chęci ucieczki. Ciągle bardzo zamyślony. Może coś kombinuje. Dałby Bóg. W nadmorskiej kawiarni oczekiwał nas wysłannik szefów. Niejaki Leonello. Dziwna śródziemnomorska krzyżówka: twarz amorka z oczami ryby. Miał w ręku małą radiostację — — Spełniliśmy twoją prośbę, ragazzo — rzekł do Łukasza. — Twoja mama jest już wolna. — Wiem — wolno powiedział mój pasierb. — Właśnie z nią rozmawiam. Paru terrorystom wyrywają się słowa powątpiewania. Ja nie mówię nic. Wierzę, że to jest możliwe. Leonello przekręcił gałkę radia. — Cześć chłopaki! — poznaję głos Maksa. — Zrobiliśmy dobry uczynek. Młody człowieku, nasza koleżanka jedzie teraz z twoją matką na lotnisko we Frankfurcie. Jeśli spełnisz swoją obietnicę i doprowadzisz nas do kryjówki Altenbachów na tej prześlicznej wyspie, już jutro znajdziesz się w ramionach mamusi. Hej, Christine, przełączam na ciebie. Trzaski. Po chwili słyszę głos Christine, rozmawiającej z samochodu pędzącego po RFN — owskiej autostradzie, pytają ją, która godzina. Mówi, że trzynasta. Za pół godziny odlatuje samolot do Caracas… Oczywiście, o ile Łukasz będzie grzeczny. — Obiecałem — przerywa chłopak. Potem odzywa się Helena — jest trochę zmęczona. Mówi, żeby Łukasz nie przejmował się jej życiem, żeby niczego nie wydawał. Trzask, ktoś po drodze przerwał połączenie… — Wszystko jasne? — spytał Maks. — Jedno chciałbym wiedzieć — w zachowaniu chłopca nie zauważam ani śladu zdenerwowania, niesamowicie wydoroślał w ciągu tych paru dni — jak osiągnęliście sytuację, w której nie mogłem porozumieć się z mamą. Przecież nawet gdyby była w łodzi podwodnej… — Nie była w żadnej łodzi — zaśmiał się Maks. — Znaleźliśmy lepszą kryjówkę. Umieściliśmy ją w piwnicach wielkiej, funkcjonującej dzień i noc, największej rzeźni w Europie. — Rozumiem. Ja też zrozumiałem. Jeśli między Łukaszem a Heleną następowała korespondencja fluidów, biologiczne promieniowanie setek szlachtowanych czy czekających na śmierć zwierząt stwarzało przegrodę nie do przebycia. Powstało coś w rodzaju olbrzymiej biologicznej zagłuszarki. Z szacunkiem pomyślałem o mózgach szefów bandy. Nie od parady! — A zatem prowadź, chłopcze — Leonello zwrócił się do Łukasza. — Gdzie jest ta tajemnicza kwatera? — Nie wiem — wzruszył ramionami nastolatek. Aż podskoczyliśmy. — To znaczy, czuję kierunek. To będzie gdzieś tam. Ale wcale nie tak blisko. Leonello zaprowadził nas do szosy. Wynajął dwa zwinne wozy terenowe. Na horyzoncie majaczy i trzeci. Ktoś z bezpiecznej odległości najwyraźniej pilnuje, aby Łukasz nie spłatał jakiegoś figla. Ciekaw jestem, czy z takiej odległości mój pasierb też wyczuwa myśli. Niestety, zachowuje nieprzenikniony spokój, a mnie wyraźnie ignoruje. Zająłem miejsce w drugim wozie. Obiad mamy zjeść w drodze. Południe. Sjesta. Skwar wyludnił ulice Fort de France. Pusto na przestronnym bulwarze de Gaulle’a, spokój na ogromnym skwerze zwanym Savana. Tylko w klimatyzowanym wnętrzu hotelu przy rue de la Liberte ruch. Tu zainstalował się sztab pułkownika „Kuzyna”. Oficjalnie są grupą hotelarzy z USA, badającą nowe możliwości turystyczne Karaibów. Z pobliską policją mają porozumiewać się via Paryż, ale tylko w razie potrzeby… „Kuzyna” nie martwi relacja porucznika Burke. Podobnie nie wywarły na nim większego wrażenia wcześniejsze meldunki Raya. Na Martynikę łatwo przybyć, trudniej się wydostać. A teraz są wszyscy — Altenbachowie, terroryści, nawet Gray, a przede wszystkim „egzemplarz zero”. Komplet. Czego chcieć więcej? Od paru dni, obserwując szlak „Prezydenta Talberta”, brano pod uwagę możliwość, że celem podróży może być Martynika. Od wczoraj domniemanie to przerodziło się w pewność. Poczyniono odpowiednie przygotowania. Śledzone są dyskretnie trzy dżipy, które po opuszczeniu Le Robert kręcą się po labiryncie dróżek, posuwając się ciągle w głąb wyspy. Pelletier, Saint Joseph, Gros Morne — czarny trójkącik wędruje po mapie pułkownika. Wóz namiarowy nie odstępuje promieniującego Omara. Wolno jadący samochód Graya, odnotowany już w Sainte Marie na krzyżówce w rejonie Le Lamentin, otrzymuje stałego opiekuna. Wszystko wskazuje, że samotnie i bez specjalnej charakteryzacji eks–agent kieruje się w stronę stolicy. — Wyjadę mu na przeciw — gorączkuje się Burke. — Cierpliwości, poruczniku, życie ci niemiłe? Zobaczmy na razie, co nasz ancymon zamierza… Pamiętaj, akcja musi być koronkowa. Kiedy już będziemy mieli „egzemplarz zero”, zbyteczni są nadliczbowi świadkowie. Nie chcę też mieszać w to miejscowych. Profesor Carmine spaceruje po obszernym pokoju i zaciera ręce. Przypomina chirurga przed pokazową operacją. — Jak nasłuch grupy UNO? — porucznik zwraca się do jednego z wychodzących młodzików. — Tylko rozmowy z Europą, w których uczestniczył „egzemplarz zero”, prowadzono „clairem”, resztę stanowiły szyfry. Ale złamaliśmy je. — Znakomicie. I co mamy? — Są bardzo pewni siebie. Mają jakiś patent nie do przegrania. — Zobaczymy. Umiejscowienie? — Dwa wozy terenowe dojechały do Bezaudin i tam zawróciły. Droga się skończyła. Mijają właśnie Morne de Esses… Trzeci z radiostacją numer 2 kilometr za nimi. Tam jest osobnik znany jako Helmut. — A radiostacja numer 3? — Aktualnie przy kościele Sacré–Coeur. Północny wylot z miasta. Obsługuje ją Maks. Przekazuje komplet meldunków jeszcze komuś na wyspie, ale ten nie odpowiada, więc nie możemy go namierzyć. Łączność jednostronna. Szczęki pułkownika zaciskają się mocniej. — Tajemniczy szef? I on tutaj. Proszę, proszę. Zagląda snajpier Ray. — Melduję gotowość helikoptera, pułkowniku, możemy ruszać. — Mamy czas, kochani, mamy czas. „Godzina 13.40. Piszę szybko i niechlujnie. Trochę się martwię, że mogę mieć potem kłopoty z odczytaniem. Posuwamy się bardzo powoli, kluczymy, zawracamy, pod Bois Lezard wysiadł nasz samochód. Reperacja trwa. Stoimy w jakimś dusznym gaiku. Sosny araukarie. Fantastyczne widoki, zapachy, przy posiłku towarzyszyły nam kolibry. Zawisły w powietrzu nad naszymi głowami bijąc tak prędko skrzydłami, że te stawały się niewidzialne. Leonello i Omar wściekają się, bo Łukasz tak prowadzi, jakby celowo opóźniał podróż. Może ich zwodzi, a może w istocie nie tak łatwo jest mu trafić… Jakże jest pięknie. Przysiedliśmy przed chwilą pod „drzewem podróżnych”, fantastyczna palma, coś jak ogon pawia… W innej sytuacji chyba bym wariował z zachwytu. A tu nie opuszcza mnie napięcie. Twarze terrorystów czujne, niespokojne. Napięcie wisi w parnym powietrzu. Nawet Łukasz co jakiś czas nerwowo ściska ręce, jakby je wyżymał. Może coś przeczuwa, czegoś się boi? Tak chciałbym pisać o przyrodzie, tyleż piękna. Nawet małe zabudowania biedoty, z blachy falistej, okraszone zielenią wyglądają malowniczo. Zresztą, czy te chatki dowodzą nędzy? Ich mieszkańcy ubrani są dostatnio, mają samochody. Może więc raczej obserwuję przykłady szczególnego lenistwa i braku chęci solidniejszego budowania? Chce mi się wreszcie pisać, krzyczeć o urodzie życia. Ciekawe, dawno nie miałem takiej ochoty, takiego porywu. Nie wiem, co wyjdzie z mojej książki. W teczce panuje nieprawdopodobny chaos, zapisane kawałki dialogów, przemyśleń, ledwie naszkicowane kawałki fabularne. Groch z kapustą! Kiedy to się wszystko skończy, trzeba będzie zdrowo przysiedzieć fałdów, rozpatrzyć się w materiale, przeprowadzić bezwzględną selekcję. Czy to ma być mój pamiętnik? Coraz bardziej moje sprawy wydają się marginesem opowieści, ot, postać z tłumu. A zatem Łukasz. Może winieniem jego uczynić postacią centralną. Tylko w jaki sposób? Za mało go znam. Cóż wiem o jego myślach, odczuciach…? Pamiętnik Łukasza, Łukaszocentryzm? — nie do zrealizowania. Zresztą, jeżeli ktoś wie wszystko lub prawie wszystko — czyż nadaje się na bohatera, który zaciekawi czytelnika? Wbił mi się w głowę ten Gray. Pojawił się jak meteor, ale… Gdyby dopisać mu biografię? Jeden przeciwko wszystkim. Jak w dobrym amerykańskim kryminale. Szkoda, że o nim nic nie wiem. Gdybym mógł zamienić z nimi chociaż parę zdań… Wreszcie naprawione. Ruszamy dalej. Las coraz wyższy. Plątanina pnączy. Piętra od głębokiego cienia przy ziemi do oślepiających refleksów między koronami drzew. Coraz dziksze okolice. Wszystkie odcienie zieleni. Mijamy jakieś opuszczone domostwa. Przyroda coraz wspanialsza. Czasem las rzednie i otwiera się panorama poszarpanych wzgórz, dziwacznych kształtów…” Zupełnie nieoczekiwanie pierwszy samochód skręcił w boczną, zarośniętą drogę. Drugi poszedł w jego ślady. Po paru minutach stanęli. Leonello wysiadł z ponurą miną, ruszył w stronę Adama Szareckiego. Ten przestał pisać. Całkiem wyraźnie, mimo odległości dzielącej samochody, słyszał w głębi mózgu głos Łukasza. — Uciekaj, no, zwiewaj! Nie poruszył się przekonany, że doznaje złudzenia. — Uciekaj, szybko, przed chwilą dostali dyspozycje, że nie jesteś już do niczego potrzebny. Będziesz zlikwidowany! Nadal siedział jak sparaliżowany. Leonello zbliżał się, a on nie1 potrafił wykonać ruchu. Zlikwidowany? Oczywiście, tak zwyczajnie, czego się mógł spodziewać? Leonello znajdował się o parę kroków. Pot, omdlewająca miękkość ciała, niezwykle ostre widzenie wszystkiego. Gonitwa myśli, niekonkretna… żal. Szarecki nie wykonał ruchu. To jego ciało wyprysnęło nagle w powietrze, by runąć w krzaki. Terrorystom mogło się wydawać, że skoczył. On jeden wiedział, jak było naprawdę. Niezdarnie podniósł się i zaczął uciekać. Zagrała seria z automatu. Biegł dalej. Skoro usłyszał strzały, to znaczy, że ciągle jeszcze żył. Inni również dobyli broni, głowa biegnącego Adama była doskonale widoczna wśród krzewów. Strzelali, jednakże kule zdawały się go nie imać. Nie draśnięty zniknął wreszcie w lesie. Rozgorzała dyskusja. Giani uważał, że należy koniecznie złapać Polaka, Leonello przekonywał, że to bez znaczenia, bo Szarecki nie wiedział nic, co mogłoby zaszkodzić grupie. — Na pewno da znać policji… — podsunął ktoś z boku. Faktycznie, policja mogłaby nieźle namieszać. — Zostawcie to mnie! — powiedział Omar wyskakując z dżipa. — Ty? — zdziwił się Giani. — Przecież nawet się trochę z nim zaprzyjaźniłeś? — Dlatego załatwię rzecz szybko i estetycznie. — Dobra, ale weź mininadajnik — rzekł Leonello. — Po robocie zgłosisz się do Helmuta. Swoją drogą, kto by pomyślał, że Polaczek jest taki zwinny. — I o swoich notatkach nie zapomniał — dorzuca Giani. — Kto wie, co tam bazgrał. Łukasz cały czas nie zdradza najmniejszego zainteresowania sytuacją. Gray zostawił wóz na parkingu przy placu im. Stalingradu i ruszył pieszo w stronę centrum. Zachowywał się jak człowiek czujny, ale bez przesady. Oczywiście w każdej chwili mógł otrzymać kulkę, wiedział jednak, że jego egzekucja w tej chwili nie byłaby dla KOMÓRKI opłacalna. Zajrzał na pocztę, zjadł obiad. Kiedy wrócił, przeżył krótką chwilę wahania. W momencie przekręcania kluczyka mogła na przykład nastąpić eksplozja. Założył, że nie nastąpi. Znów miał rację. Przejechał cały Bulwar de Gaulle’a, a następnie wśród wzgórz usianych willami ruszył drogą nr 3 na północ. Raz tylko zboczył z drogi. Skręcił w pustawą dróżkę i dokładnie obejrzał wóz. To, czego szukał, znajdowało się wewnątrz zderzaka i wyglądało na grudkę błota czy dobrze wyżęty kawałek gumy. W porządku! Nadajniczek miał informować pułkownika o miejscu pobytu Graya. O to właśnie chodziło. Omar lubił polować. Zwłaszcza gdy zwierzyną był człowiek. Kiedy oba samochody ruszyły z powrotem w stronę głównej drogi, na moment znieruchomiał. Potem rozejrzał się. W lesie teraz panowała cisza. Nie trzasnęła nawet gałązka. Terrorysta zastanawiał się, jak postąpiłby na miejscu Szareckiego. Uciekać lasem? Przy gęstym poszyciu i dużej odległości od ludzkich osad (masyw Morne Jacob porastała ściśle puszcza) — to nie był dobry pomysł. Iść do przodu nieuczęszczaną drogą, wiele kilometrów do najbliższych zabudowań? Też nieciekawa perspektywa. Zwłaszcza dla tchórza, nie obeznanego z tropikalną przyrodą. Najprościej byłoby odczekać, a później wrócić do szosy. Cały czas panował tam ożywiony ruch i chyba bez trudu udałoby się znaleźć kogoś, kto zechce podwieźć… Ale żeby dojść do drogi, trzeba trzymać się ścieżki. Omar, idąc blisko zarośli i starając się nie czynić hałasu, przeszedł kilkaset metrów. Później ulokował się w kępie krzaków. Mając na oku zarówno ścieżkę, jak i znaczny odcinek drogi, mógł czekać choćby pół dnia. Mijały go autobusy z turystami, rozklekotane wozy miejscowych. Nikt nie zwalniał. W lesie ciągle spokój. Przez moment przyszło mu do głowy, że może nie docenił Polaka. Minęła godzina, naraz coś poruszyło się w zielonej gęstwie. Ptak, zwierzę…? Szarecki, rozglądając się ostrożnie, wyjrzał z krzaków, nie widział Omara, natomiast zauważył trzy dość wolno jadące samochody. Wybiegł. Źle obliczył, samochody znikły, zanim dotarł do pobocza. Omar uniósł broń. Kismet, znów coś jechało, samotny wóz od strony Fort de France. Adam zamachał desperacko, ale mężczyzna za kierownicą nie zahamował. Lewantyńczyk wyszedł z krzaków. Szarecki był tak zaaferowany sytuacją na drodze, że nie zauważył, jak zwalista postać zbliża się do niego. Omar zdecydował się na użycie noża. Uniósł ramię. W ostatniej chwili Adam obejrzał się, spostrzegł słońce lśniące na stali… Huknął strzał. Terrorysta okręcił się wokół swej osi i runął jak podcięte drzewo w wilgotny, przydrożny rów. Zza zakrętu wyszedł szczupły mężczyzna o pociągłej twarzy. Kierowca wozu, który przed chwilą minął Adama. Widocznie zatrzymał samochód zaraz za zakrętem. Nieznajomy zbliżył się. Szarecki spoglądał to na niego, to na nieruchome ciało. Było mu słabo, z opóźnieniem docierało do jego świadomości, co właściwie się zdarzyło. Nie znał wybawcy, a przecież się domyślał… — Pan Gray? — zaczął niepewnie oczekując potwierdzenia. — Pan Szarecki, jeśli się nie mylę? — padło w odpowiedzi. — Chyba coś panu upadło. Wybawca podnosił z pobocza poplamioną i podniszczoną teczkę. ROZDZIAŁ XIX Mont Pelée, wulkan–morderca, ma w sobie coś smutnego. Jego łysy wierzchołek wystaje ponad lasy, jak grzbiet uśpionego dinozaura górując nad całą północną Martyniką. Każdy, kto na niego spojrzy, mimowolnie wraca myślą do owego tragicznego dnia w roku 1902, gdy rozżarzona chmura gazów zsunęła się prosto na położone u podnóża miasteczko Saint Pierre. Zginęli wszyscy mieszkańcy z wyjątkiem jednego Murzyna — włóczęgi siedzącego w głębokim lochu (później przez lata zbijał forsę opowiadając o swym cudownym ocaleniu. Dziś Saint Pierre żyje normalnym życiem siedmiotysięcznego miasteczka. Ślady tragedii zatarł czas i roślinność. Zwiedzającym demonstruje się ruiny dawnego teatru, dawnego kościoła, dawnego więzienia. Jest również muzeum tej Pompei ognia… Posuwając się boczną drogą Gray i Adam znaleźli się w miasteczku jeszcze przed dżipami grupy UNO, którą z zasady, a może z głębokiej przezorności, Łukasz prowadził drogą okrężną, choć może nieco lepszą. Czas jednak naglił. Nie zatrzymując się ani na chwilę Fred puścił się trasą na Le Precheur, na wszystkich mapach oznakowaną jako ślepa droga. W istocie, 13 kilometrów od Saint Pierre szosa kończyła się i zaczynał się duży Park Narodowy. Nie dojechali jednak aż tam, jeszcze przed Precheur skręcili w bok nie zważając na oznakowania: droga prywatna, Plantacja Charmeuse. Ktoś urządził sobie rezydencję na samym stoku wulkanu. La Charmeuse przeszło różne okresy; było w czasach Burbonów niewolniczą plantacją, później kolonialną rezydencją jakiegoś notabla, wreszcie opuszczonym pustkowiem. Nie wiadomo, czego więcej wsiąkło w miejscowy grunt: krwi i potu czy szampana i rumu? Przed kilkunastu laty posiadłość została zakupiona przez pośredników Altenbachów na letnią rezydencję, dziś miała stać się terenem decydującej rozgrywki. Czy ten dzień rzeczywiście przesądzi o losach świata? Nie bądźmy maksymalistami — mógł. W każdym razie stawką były losy kilkunastu ludzi z różnych stron świata, w przedziwny zaiste sposób splecione ze sobą. Gray pozostawił już za sobą w dole taras widokowy, na którym grupa turystów podziwiała pejzaż wybrzeża. Przyczepy campingowe wskazywały, że zamierzali zatrzymać się w tym miejscu na dłużej. Dalej wiodła już naprawdę mało uczęszczana droga prywatna. Po kilkunastu metrach Fred przystanął na skraju potoku. Po drugiej stronie wody, ledwie widoczne w zaroślach, czerniały zrujnowane mury starej rafinerii rumu. — Tu zaczekasz — polecił Szareckiemu. Adam wysiadł dość potulnie, bąknął jednak: — Dlaczego? — Dlatego, że wyżej może być gorąco — to mówiąc Fred wręczył mu mały, podręczny pistolecik. — Masz coś na odwagę. Nie użyj go tylko pochopnie. W odpowiedzi nastąpiło skwapliwe kiwnięcie głową. W trakcie drogi rozmawiali niewiele. Gray pobieżnie poinformował Szareckiego, że pracuje dla prawdziwego ojca Łukasza i jest pewien, że dziś skończy się większość nękających ich problemów. W tym oświadczeniu tyle było pewności siebie, że Adam uwierzył. Sam wspomniał o szantażu, mimo że Fred o to nie pytał, nie taił też swej haniebnej roli przy porwaniu pasierba, przekonując jednocześnie, że jeśli tylko dostanie szansę, postara się zrehabilitować. Oferta zawisła w próżni. Agent tak wyglądał, jakby cały czas zastanawiał się, czy nie skierować rozmowy na zupełnie inny temat. Szarecki nie mógł pozbyć się wrażenia, że kogoś mu przypomina. Intonacja głosu, ruchy… Czy nie spotkali się przed laty? Ale gdzie? Nie odważył się zapytać. Przed rozstaniem Gray rzucił jakby od niechcenia: — Adamie, ja naprawdę nie jestem odważny, ja po prostu nie mogę sobie pozwolić na nic innego. — A po chwili pauzy dorzucił: — Trzymaj się, brachu! Dopiero po jakimś czasie do Szareckiego dotarło, że zdanie to zostało wypowiedziane po polsku. Przedarł się przez krzaki i wszedł w ruiny rafinerii. Pomieszczenie nie wyglądało luksusowo. Pajęczyny, zapadnięty dach, dwa szczury, które wyprysnęły spod nóg. Wszędzie masa zielska. W części północnej zachowało się coś w rodzaju pięterka. Schody dawno zmurszały, ale od tyłu, oknem po uschniętym drzewie, można było dostać się do środka. Wlazł tam, ciekaw, na ile poszerzy mu to możliwość obserwacji. Dobrze zrobił. Z pięterka wprawdzie nie mógł dojrzeć plantacji — tylko szczyt anteny telewizyjnej wskazywał, gdzie może być dom — natomiast widok w dół przedstawiał się interesująco. Właśnie drogą pod górę przemknęły dwa dżipy. Po chwili pojawił się trzeci. Nie podążył za pozostałymi, wytoczył się w nadrzeczne krzaki. Trzech mężczyzn zamaskowało pojazd, a następnie ruszyło prosto w stronę kryjówki Adama. Dwóch niosło broń, trzeci niedużą walizkę. Z deszczu trafił pod rynnę! Ulokowali się pod stanowiskiem Szareckiego. — Gdyby wejść wyżej, widok byłby rozleglejszy — rzucił facet z walizką. — Nie mamy czasu, zaraz bierzemy się do roboty — zdecydował wysoki. Ten głos Szarecki od czasu przygód pod Bazyleą pozna zawsze, nie musiał przypatrywać się twarzy albinosa. Sam Helmut wkroczył do akcji. Ciężką, porosłą bluszczem bramę otworzył Wolfgang. Na tle ponurego garbu wulkanu posiadłość sprawiała wrażenie małego raju. Pośrodku stał piętrowy dwór zrekonstruowany z pietyzmem ludzi zamożnych, obok w starej wozowni ulokowano garaże. W dawnych chatkach niewolniczych zamieszkiwała służba, dziś jednak z jakichś powodów nie było tam nikogo. Wszystko tonęło w kwiatach, hibiscusach, astromeriach, rajskich ptakach.«Ku rzece rozciągały się pola bananów… Majordomus milcząc przeprowadził Graya przez chłodną, ciemnawą sień, przebiegającą w poprzek domu. Po obu jej stronach mieściły się obszerne salony pełne książek, obrazów dawnych mistrzów, sof i szezlągów… Wyszli na podcienia, z których rozciągał się przepiękny widok na południe, a więc trawniki z jedwabistą trawą, basen w kształcie delfina wypełniony niezrównanie błękitną wodą, dalej kwietniki, mały lasek i wreszcie odległe o jakieś dwa kilometry morze. Altenbachowie czekali tu na niego. Na posłaniu spoczywał Ernest. Niedawny sęp przypominał dziś swój własny szkielet. Liza też mocno zmizerniała, postarzała się, jeden Peter wyglądał lepiej, jego normalnie bladą twarz pokrywała zdrowa opalenizna. Nie trzeba było być lekarzem, by stwierdzić, że patriarcha umiera. Na dźwięk kroków Graya uniósł powieki… — Przyjechał Łukasz…? — Jeszcze nie, ale wkrótce będzie — rzekł uspokajająco Fred. — To bardzo dobrze — wycedził starzec i znów zapadł się w siebie. Liza starła chusteczką kropelki potu roszące mu czoło. Peter ujął pod ramię agenta. — I jak? — Terroryści i Łukasz będą za jakiś kwadrans. Ludzie KOMÓRKI chyba też niedługo, wiedzą, gdzie jestem. — Teraz powinien się pan ukryć — stwierdził Altenbach. — Poradzimy sobie sami. — Obawiam się, że zarówno Helmut, jak i „Kuzyn” mają w zanadrzu różne sztuczki. Znają już wasze możliwości i boję się, że nie pójdzie łatwo. — Też to czuję. Mama również zwierzała się z obaw. Nie idzie całkiem tak, jak myśleliśmy… Coraz więcej cienia wokół nas… Ale trzeba! — Zatem powinienem… — Tak, być w pobliżu, ale nie na widoku. Pozwól, mamo… O parę kroków od tarasu pyszniła się olbrzymia waza przewyższająca wzrostem człowieka. Wyrastały z niej egzotyczne rośliny i jak włosy topielicy zwisały ku ziemi. Altenbachowie podeszli do imponującego naczynia. Chwila koncentracji, po czym dłonie ich przeniknęły przez fajans, przecięły ściankę naczynia. W środku było pusto. Rolę doniczki spełniała jedynie szyjka wazy. Teraz matka i syn chwycili brzegi rozprutego naczynia i rozciągnęli je, jakby mieli do czynienia nie z fajansem, a z elastyczną gumą. — Niech pan wchodzi, w razie potrzeby rozbije pan ściankę jednym kopniakiem. Fred wszedł, a puszczone krawędzie zabliźniły się bez śladu. Siedział jak w jajku. I to w jajku jakby specjalnie przygotowanym na jego miarę. Na wysokości oczu w ornamencie znajdowały się otworki, dzięki którym mógł wszystko widzieć i słyszeć. Parę minut po osiemnastej posiadłość wypełnił warkot motorów samochodowych i dwa dżipy, bezceremonialnie objechawszy dom, zahamowały żłobiąc bruzdy w rajskim trawniku. Wyskoczyli Giani, Leonello i reszta z odbezpieczoną bronią i z satysfakcją malującą się na mrocznych twarzach. Wyskoczył i Łukasz, nie powstrzymywany przez nikogo dobiegł do podcieni i stanął przy łóżku umierającego. Ernest podniósł się dziarsko niczym młodzik, przygarnął chłopca do siebie, szepcąc coś gorączkowo, i tak trwali. Terroryści z głupkowatymi minami przyglądali się tej scenie. A potem ciało Altenbacha powoli osunęło się na poduszki. Nie żył. Liza z czułością dotknęła ramienia Łukasza. — On nie może umrzeć! — krzyknął chłopak i uniósł dłonie nad głową pradziadka. — Zostaw, wnusiu — pociągnęła go Liza. — Tak być musiało. Teraz jego siła jest twoją siłą. Ty jesteś siłą! Przygarnął go i Peter. — Czułości zostawcie na potem — dość brutalnie odezwał się Giani. Zmiótł dłonią ze stołu serwis pamiętający zapewne czasy Botgera i ustawił odbiornik. — Gratuluję! — zabrzmiał po chwili głos Helmuta. — I witam gospodarzy. Możemy przystąpić do następnego etapu owocnej współpracy. — Umówiliśmy się przecież — odpowiada Łukasz — że was zaprowadzę na miejsce. Dalsze rozmowy będą możliwe po zobaczeniu się z moją mamą. — O tym właśnie pragnąłbym podyskutować — mówi Helmut. Helikopter pułkownika „Kuzyna” przecina łukiem zatoczkę Saint Pierre. W dole widać kolorowe łódki nielicznych plażowiczów. Piasek jest tu brunatny, wulkaniczny, nie zachęcający do słonecznych kąpieli. Pilot zgodnie z poleceniem bierze kurs na Mont Pelée. Przelatują nad niewielkim lotniskiem Beaousejur. „Kuzyn” milczy, ale krew nabiegła mu do twarzy i widać, że jest podniecony. Jak nigdy. Teraz musi się udać. Swym niezawodnym systemem komputerowej analizy odkrył plantację La Charmeuse już parę dni wcześniej. Śledzenie Omara miało znaczenie drugorzędne, a jeśli zaproponował trick z podłożeniem Grayowi elektronicznego szpiega, zrobił to tylko po to, aby uśpić czujność agenta. Mógł go zlikwidować? Owszem, ale nie chciał rozpraszać sił w rozgrywce na boku. Profesor Carmine połyka cukierka za cukierkiem. To z emocji. Usiłuje uraczyć również pułkownika, ten jednak odmawia. Całą uwagę skupił na pokładowej radiostacji. — Rozkaz „Lisia kita” potwierdzony — melduje łącznościowiec. Po chwili dorzuca: — Włączył się nadajnik nr 2. „Kuzyn” nakłada słuchawki. Słyszy głos Helmuta: — O tym właśnie pragnąłbym podyskutować… — Nie podchodź za blisko — woła „Kuzyn” do pilota — jeszcze mamy czas! Omijają stożek od północy. — Przełącz teraz na stanowisko kapitana Hirscha. Może będziemy zmuszeni rzucić hasło: „Nora”. — Co to znaczy? — pyta Łukasz. — Ustaliliśmy… — W tej chwili boeing z twoją matką na pokładzie znajduje się 300 kilometrów na północny — wschód od Martyniki. Idzie zgodnie z rozkładem prosto na Caracas. Ale w tym rzecz, że do Caracas nigdy nie doleci… Nawet Gray sztywnieje w swoim ceramicznym opakowaniu. — Nie jesteśmy idiotami ani instytucją charytatywną — cedzi Helmut. — W samolocie umieściliśmy bombę. Wybuchnie ona dokładnie o 19.05. Boeing będzie akurat mijał Martynikę, ale wątpię, czy zostanie jakikolwiek ślad. — Dranie! — krzyczy Łukasz. — Zapłacicie jeszcze…. — Moment, moment, o rachunkach pomówimy potem — przerywa terrorysta. — Tym bardziej że wcale nie zależy nam na śmierci twojej mamuśki. Jest sposób, aby zapobiec katastrofie. W każdej chwili możemy nawiązać łączność z pilotem. Poinformować go o nieprzyjemnym bagażu. Wystarczy mu czasu na zmianę kursu i lądowanie na Gwadelupie. I my będziemy syci i samolot cały… Załatwili nas! — myśli Gray. — Rozumiem, że znów chcecie postawić warunki? — rozbrzmiewa lekko drżący głos chłopca. — Tak, ale tu dam głos osobie bardziej kompetentnej. Włącza się nadajnik z Saint Pierre. Tam w wynajętym pensjonacie ulokował się Maks. — Warunki będą krótkie — mówi. — Kompletna lista nazwisk wszystkich waszych egzemplarzy doświadczalnych z adresami. — To niemożliwe! — woła Peter. — Nigdy! — Podacie im — odzywa się Łukasz. — To byłby koniec, zwłaszcza że nie mamy żadnej gwarancji… — Ja żądam! Tego już nie mówi chłopczyk z liceum Zamoyskiego, to mówi potomek Uranosa. — Idź, wyciągnij archiwum — zwraca się nagle Liza do Petera. — I żadnych figli — dorzuca Maks. — Żadnych figli — rechoce Giani. — Zmieńcie kurs samolotu — prosi Łukasz. — Najpierw wszyscy złożycie przysięgę… Profesorowi Carmine trzęsą się ręce. Cudowna rzecz ten podsłuch. — Niesamowite, niezwykłe — cmoka. — Ale wykombinowali! Moglibyśmy zrobić im teraz tęgi figiel. — Jaki? — pyta „Kuzyn”. — Na przykład ostrzegając załogę tego samolotu. — Po co? Christine i Helena za dużo wiedzą! — logika zimnych słów może przerażać. W odbiorniku tymczasem słychać przysięgi Łukasza. Na Boga, na życie swej matki (czyżby wiedział, że przysięga złożona pod przymusem nie jest ważna?). Obiecuje pracować dla Grupy UNO, jedynej awangardy ludzkości. Potem słychać, jak Peter wraca z archiwaliami. — Będziecie czytać głośno — poucza Maks. — To na wszelki wypadek, gdybyście chcieli kiedyś zmienić zdanie. „Kuzyn” sam sięga do przełącznika. Spotyka zdziwiony wzrok Carmine. — Już teraz? — Przecież oni nadadzą tę listę gdzieś dalej. A tam nie znany nam szef wszystko zarejestruje. Na to nie można pozwolić! — Ale to oznacza… — Mówił pan, profesorze, że „egzemplarz zero” dobry jest tak żywy, jak umarły. A zatem… Włącza przycisk. Odzywa się głos Hirscha. Pułkownik mówi jedno słowo: „Nora”. Przywarły do ściany Adam śledzi pracę Helmuta. Słyszy wszystko. Myśli o Helenie lecącej nad Atlantykiem, szczęśliwej, że wkrótce zobaczy syna. Maca w kieszeni broń. A gdyby parę strzałów… Lecz cóż to by dało? Gdzieś poza zasięgiem działa Maks i ktoś jeszcze… Pozostała jedynie obserwacja. Tymczasem od pięciu minut na platformie widokowej trwa pośpieszna krzątanina. Turystom wyraźnie zmienił się nastrój. W ich rękach pojawiają się bazuki. Z wnętrza przyczep wynurzają się pyski granatników. Kapitan Hirsch w szortach i marynarskiej koszulce wydaje ostatnie dyspozycje. Czeka tylko na hasło. — A zatem dyktujemy szybciuteńko, jak… Nie dowiemy się nigdy szybciuteńko, jak co lub kto… Niczym gromy z jasnego nieba eksplodują pierwsze dwa pociski. Jeden trafia w basen, drugi wywraca stojącego dżipa. Potem spada istna lawina ognia. Pociski eksplodują wszędzie. Pod arkadami i w domu, rwą trawnik, gruchocą pojazdy, szlachtują bezbronne palmy. Jakiś odprysk uderza w wazę, która z brzękiem, jak łupina orzecha, odsłania Graya. Ten, wprawdzie zaskoczony, nie traci jednak zimnej krwi. Porywa za rękę Łukasza. Wśród kłębów dymu i ogłuszających detonacji biegną ku zaroślom. Ogień nie ustaje. Zza szczytu Mont Pelée wynurza się helikopter. Usiłuje biec za nimi Leonello, ale pada ścięty strzałem Freda, przypominającym trzepnięcie w natrętną muchę. Biegną, już są prawie na skraju ulewy. Chyba jednak dostrzegli ich ci ze śmigłowca. Detonacje przybliżają się. Huk. Podmuch, piasek, krew. Gray podrywa się. Rozgląda. Nic nie widać. — Łukasz, Łukasz! Najpierw dostrzega dłoń. Drobną, chłopięcą dłoń… Nieruchomieje z przerażenia. Dłoń leży osobno. Łukasza odnajduje w krzakach. Krew tryska grubą fontanną. Oczy ma zamknięte. Fred ocierając posokę z płytko rozciętego czoła szuka dalszych obrażeń na ciele chłopca. Nie znajduje. — Łukasz! Łukasz! Ocknij się! — niemal płacze. Drgnęły powieki. — Co, co? Mamusiu… Boli. — Umiesz zatamować krew? Rozszerzone źrenice zdają się niczego nie widzieć. — Umiesz tamować sobie krew? — powtarza prawie krzycząc Fred. Łukasz kiwa głową. Zrozumiał. Ogłuchł tylko od kanonady, która właśnie gwałtownie cichnie. Przez moment ze zdziwieniem patrzy na ranę, na dłoń. Moment koncentracji i już krew nie płynie. Fred ściąga koszulę, chce podrzeć ją na opatrunek. Łukasz macha głową przecząco. Bierze w zdrową rękę oderwaną dłoń i dostawia starannie, jakby bawił się klockami lego. Wszystko nie trwa dłużej niż minutę. Kończyna jest na miejscu. Chłopak porusza się, najpierw słabo, potem pewniej. Gdyby nie kałuża krwi, Gray dałby słowo, że nikt nie został ranny. Słychać warkot nadlatującego helikoptera. Detonacje zdziwiły Maksa. Bezskutecznie krzyczy w mikrofon. Nie słyszą go lub nie chcą słyszeć. Po chwili kanonada od strony gór potwierdza hałas w eterze. KOMÓRKA poszła na całość. Maks już wie, że przegrali, że jedyne, co pozostało, to próbować ucieczki. Tymczasem otwierają się drzwi. Instynktownie zasłania sobą radiostację. Seria przecina go i rzuca razem z nadajnikiem na dywan. Burke przewraca go na wznak i upewniwszy się, że terrorysta nie żyje, wybiega z pensjonatu. Zlatuje się czereda Murzyniątek. — Uciekać, policja! — woła porucznik łamaną francuszczyzną. Wskakuje do czekającego wozu i śpieszy w stronę, z której dochodzą odgłosy kanonady. Bardzo chciałby nie stracić finału widowiska. Helmut również na moment stracił głowę. Potem próbował zorientować się w sytuacji. Ogień skierowany na plantację szedł ponad nimi. W każdym jednak momencie przeciwnik mógł zainteresować się starą rafinerią. — Wiejemy — wskazuje na kanion potoku. — Nie na dół, w górę. Ostatnim ruchem rozbija bezużyteczny nadajnik. Po paru minutach Adam schodzi z pięterka. Niczego nie rozumie. Jest ogłuszony. Ogólne szaleństwo nie zostawiło mu nawet miejsca na strach. — Przeczekać, tylko jakoś to wszystko przeczekać. Helikopter zatacza coraz mniejsze kręgi nad plantacją. Dwór płonie. Dżipy rozbite, podobnie jak garaże. Wszędzie poniewierają się ciała ludzi lub ich fragmenty. „Kuzyn” śledzi pobojowisko przez lornetkę. Te siwe włosy to Liza, tamto ciało z ręką wyciągniętą po okulary — Peter. Gospodarze pomieszani z terrorystami. Los przekornie oszczędził łóżko starego Altenbacha. Starzec zastygł w spokoju, z uśmiechem na twarzy, stanowi jakby przeciwieństwo ogólnego chaosu. Ray, snajper, obserwuje ruiny z satysfakcją. Twarz pułkownika pozostaje nieprzenikniona. Czy dziwi się, że cudotwórcy tak łatwo przegrali? Że po prostu nie wzięli pod uwagę tak brutalnego, bezlitosnego i w sumie bezsensownego ataku? Liczyli, iż będą ciągle pertraktować, stawiać warunki? Coś poruszyło się w zaroślach. To ranny Giani usiłował głębiej wczołgać się w gąszcz. Ray uprzedza te zamiary. — Nigdzie nie widać chłopaka i Graya — mówi nagle głucho pułkownik. — Jakaś grupka uciekała w stronę lasu, ale dostali się pod silny ogień. — Sprawdzimy. Ukryty wśród ananasowców Fred zauważa nadlatujący śmigłowiec. Zwraca się do Łukasza. — Potrafiłbyś coś z tym zrobić? Chłopak kiwa głową. — Są chyba tam — krzyczy naraz Ray i kieruje lufę automatycznego pistoletu. Skrzydła helikoptera tną ciężkie, duszne powietrze. — Co jest? — pyta po chwili pułkownik. — Nie mogę strzelać — dobiegł go zbolały głos Raya. — Jak to, nie możesz? — Ręce, moje ręce, są takie ciężkie. — Oszalałeś. Daj mi… Ale i pułkownik nie może się poruszyć. Nawet nie jest w stanie przycisnąć przełącznika, aby wezwać na pomoc baterię Hirscha… Helikopter nadal wisi w powietrzu jak ważka, tyle że przypomina teraz dziecinną zabawkę, wypełnioną kukiełkami. Łukasz dobiega do pobojowiska. Klęka przy Lizie i Peterze. Ciała ojca i babki są potwornie zmasakrowane. Na policzki i na czoło Łukasza występuje pot. Widać ogromny wysiłek i koncentrację. Wszystko na nic. Przez pękniętą czaszkę Lizy wypłynął mózg. Głowy Petera w ogóle nie można znaleźć. — Nie potrafię ich wskrzesić! — dziecinnie płacze Łukasz. Koło łóżka Ernesta leży zwaliste ciało Wolfganga. Młody cudotwórca pochyla się nad nimi. Udaje się. Majordomus ożywa… On jeden! Teraz dobiegają do radiostacji. Trzeba jak najszybciej połączyć się z lotniskiem. Czas ucieka nieubłagalnie. Ale z radiostacji pozostały tylko strzępki poszarpanych obwodów. Gray widzi, jak bieleją zaciśnięte pięści chłopaka. — Radio jest jeszcze tam — woła nagle, wskazując cały czas wiszący nad ich głowami śmigłowiec. Od bramy znów słychać serię z karabinu. Pryskają szyby śmigłowca. — Obudź ich — krzyczy Fred. Ważka ożywa. Ale ranny pilot nie panuje nad sterami. Pojazd przechyla się na bok, leci ku ziemi jak ranny ptak. I nagle Wolfgang, który całe życie przesłużył w domu Altenbachów, gdzie cuda były na porządku dziennym, widzi coś, co nie śniło się filozofom. Wzrok chłopca podtrzymuje stalowego owada. Niweczy grawitację. Parę sekund. Nabrzmiała od wysiłku twarz. A potem śmigłowiec miękko siada na zrytej murawie. Łukasz podbiega do pojazdu. Ranny pilot jęczy. Ray, trafiony tajemniczą serią, zwinięty jak pędrak, już skonał. „Kuzyn”, lekko ranny, żyje, ale jest mocno ogłuszony. A profesor Carmine? Krew bucha z rany na piersi, ale naukowiec jest przytomny, patrzy na spustoszenie, którego jest współautorem, na zbliżający się „egzemplarz zero”… — Może tak lepiej, może tak lepiej… Nie wyjaśni nigdy tych enigmatycznych słów. Siwa głowa opada na ramię „Kuzyna”. Łukasz kieruje na niego spojrzenie. Stary funkcjonariusz wie, że przegrał, i nie próbuje podejmować żadnego ruchu. Wpatruje się w chłopaka jak zahipnotyzowany. Nie boi się śmierci. — Zapominasz — mówi dobitnie Łukasz. — Tylko nie to, nie…. — chce krzyknąć pułkownik, ale nagle ogarnia go ni to mgła, ni to senna błogość, zastyga, a fluidy Łukasza spokojnie kasują jego pamięć. Tymczasem po drugiej stronie domu działa Gray. Zorientował się, że grupka niedobitków UNO wkroczyła do akcji. Obiegł zabudowania i przykucnął za wywróconym wozem. Kryjąc się pod ścianami ocalałych szczególnym trafem murzyńskich chatek posuwają się trzej mężczyźni. Helmuta rozpoznaje po wzroście i ruchach. To on gestami nakazuje swym towarzyszom oskrzydlenie. Może myśli o zawładnięciu śmigłowcem… Posuwają się skokami. Świetni fachowcy! Gray nie czuje nawet, jak płomień ze ściany dworu opala mu włosy. Czeka. Kiedy dwaj terroryści nikną, woła dobitnie. — Helmut! Chciał dać mu szansę. Albinos mógł przecież paść, skryć się. Ale czyż odruchy nie są najsilniejsze. Zawołany po imieniu po raz pierwszy w życiu popełnił błąd. Odwrócił się. Tak spotkała go śmierć. Teraz Gray musiał znów skryć się za wrak dżipa, zagrała broń pozostałych przy życiu unowców. — Dość zabijania! — krzyknął nagle Łukasz. Serie cichną. Spotulniałe bandziory wyłażą z krzaków. — Oni zapomną, wszystko — łagodnie tłumaczy Łukasz, a potem dodaje tonem rozpaczy — ta radiostacja też nie działa! — Gdzie jest wasza radiostacja? — Gray rzuca do nagle udomowionych terrorystów. — Została w tych ruinach, na dole — mówi jeden. — Biegiem! — woła Fred. Łukasza nie trzeba przynaglać. Tylko Wolfgang wierny Wolfgang, wskrzeszony z martwych, nie bierze udziału w akcji. Przyniósł z basenu wody, umył twarz pani Altenbach. Kocykiem Starego Pana przykrył bezgłowy tułów Petera. A potem klęknął i zaczął się modlić. Prosił Pana, aby nie karał zbyt surowo tych, którzy zapragnęli Mu być równi, a byli tylko narzędziami Jego niepojętego przeznaczenia. Adama bitwa ominęła bokiem. Kiedy ucichły strzały, postanowił nie ruszać się ze starej rafinerii. Żywił głębokie przeświadczenie, że Łukasz i Gray żyją. To, że oni mogli być sprawcami pogromu terrorystów, jakoś nie przychodziło mu do głowy. Po pewnym czasie od strony plantacji doleciały go odgłosy kilku strzałów. Tym bardziej wolał się nie ruszać. Czekał. Drogą z dołu nadjechały dwa kolejne samochody. Dowodził najwyraźniej facet w krótkich szortach o wyglądzie turysty. Od razu zauważył ruiny w zieleni. — Zajmiesz tu stanowisko, Burke — zawołał. — Ja przekonam się, co tam na górze. Ciągle nie ma łączności z pułkownikiem. — Po co się tam pchał, bitwa była już wygrana — zawarczał porucznik. Pięciu facetów, tęgich byczków z tajnej formacji, zajęło stanowisko. Brak schodów odstręczał ich od włażenia na pięterko. Samochód z Hirschem i resztą znikł za zakrętem, podążając w stronę plantacji. Minęło parę minut. Nagle na tle lasu ukazały się dwie sylwetki. Szczupły mężczyzna i wyrośnięty chłopak. — Gray! — rozpromienił się Burke. — Nareszcie, draniu. Tylko jak ci się udało wyminąć Hirscha? Skąd mógł wiedzieć, że samochód z grupą żołnierzy zastygł niczym zwielokrotniona żona Lota. — Biorę go na siebie, wy zajmijcie się małym! — zakomenderował Burke. Adam przytulony do ściany wiedział, że musi coś zrobić. I wiedział, że to zrobi. Ogarniał go coraz większy chłód i zdecydowanie. Ta pewność była mocniejsza od strachu. Z przerażającą precyzją oceniał sytuację. Wiedział już, że wygrali. Że on też wygrał. Ale potrzebny był jeden niewielki wysiłek. Jeden mały krok. I ten krok przypadło wykonać jemu, Adamowi Szareckiemu. Ten krok był mu pisany już wtedy, w spalonym dworze pod Rychłowem, przypominającym trochę tę zrujnowaną destylarnię, mimo że tam łopiany, pokrzywa, a tu storczyki. Jeśli czegoś żałował, to tych różnych głupich kroków po drodze, niepotrzebnych, przedwczesnych, śmiesznych. A teraz cała przyszłość świata w palcu Adama. A ten palec zaciśnięty na cynglu małego precyzyjnego pistoletu. Strzelił. W plecy. Burke szarpnął się jak zahaczona ryba. Zaszczekały automaty jego podwładnych. Ciało Szareckiego odsunęło się od ściany i runęło na ziemię przez resztki stropu. Niepotrzebnie strzelał. Łukasz doskonale wiedział o zasadzce. Zamierzał zahipnotyzować ukrytych snajperów, zanim zdecydują się strzelać. Myśl o matce stępiła jego przenikliwość. Nie przewidział czynu Adama… Za ciałem Polaka posypał się grad papierowych płatków z rozsypanej teczki. Otępiali „komórkowcy” osunęli się na nie. Może Łukasz był już osłabiony, a może wskrzeszanie osób z postrzelonym mózgiem przekraczało jego możliwości? Bardzo chciał, próbował… Gray w tym czasie zajmował się radiostacją. Niestety, i ta też została skutecznie zniszczona. Pech, fatum? Do 19.05 pozostało mniej niż pięć minut. — Czy potrafiłbyś nawiązać telepatyczny kontakt z matką? Łukasz podniósł się znad ciała Szareckiego, brudną, osmoloną twarz żłobiły kanały łez. — Potrafię — odpowiedział. Dzięki doskonałej widoczności wyspy Morza Karaibskiego, prawdziwe perełki zieleni rozsypane na oceanie, mimo wysokiego pułapu lotu można już było znakomicie rozpoznawać. Pasażerowie wymieniali zachwyty. Christine drzemała. Nagle poczuła, że siedząca obok Helena poruszyła się. — Coś się stało? Rozmawiam — powiedziała matka Łukasza. Nagle szybko podniosła się z miejsca i ruszyła ku przodowi samolotu. Christine poszła za nią, ale nie próbowała jej zatrzymać. U krańca kabiny drogę zagrodziła i stewardesa. — Muszę porozmawiać z kapitanem — rzekła Helena. — To niemożliwe… Odsunęła dziewczynę. Unieruchomiła Christine. Jakby kontakt z synem dodawał jej nadludzkich sił. Pasażerowie zajęci porównywaniem krajobrazów z mapą w ogóle nie zwrócili na nią uwagi. Kapitan okazał się człowiekiem doskonale znającym swój fach. Szybko zorientował się, że Helena nie żartuje. Zresztą w powietrzu nie lekceważy się niczego. Nawiązał kontakt z lotniskami. Obniżył lot. Znajdował się już głęboko nad Morzem Karaibskim. Zostawili w tyle Gwadelupę z jej doskonałym lotniskiem. Zostawała Marynika albo Dominika. Martynika leżała trochę bliżej. W eterze ogłoszono alarm. Komunikaty o strzelaninie koło Saint Pierre dodały wiarygodności relacji Heleny. Boeing tracił wysokość. Helenie i Christine polecono wrócić na miejsca. Zapaliły się napisy wzywające do zapięcia pasów i niepalenia. Uspokajające ogłoszenia mówiły o przymusowym postoju na Martynice ze względu na niekorzystne warunki atmosferyczne nad Caracas. — Nie zdążymy — powiedział w pewnym momencie drugi pilot. — Jeśli wybuch nastąpi dokładnie o 19.05, do Lamentin zabraknie nam jeszcze sporo kilometrów. — A jakaś autostrada? — podpowiada trzeci pilot. — W tej części wyspy są tylko kręte drogi górskie. Zresztą według moich obliczeń katastrofa nastąpi zanim dotrzemy do wybrzeża… — Zaraz — przerywa drugi pilot — na mapie widzę takie małe lotnisko na stoku Mont Pelée Beausejur. — Pewnie trawnik dla szybowców — odpowiada kapitan, ale łączy się z Fort de France. Odpowiedź przychodzi natychmiast: — Jest niezbyt długi pas, przystosowany do przyjmowania transportowców wojskowych. — Spróbujemy — decyduje kapitan. — Próbujcie, powodzenia — odpowiada wieża kontrolna Lamentin. Helena czyta myśli kapitana, Łukasz zna myśli! Heleny i relacjonuje je Grayowi. — Nie dolecą — mamrocze Fred. — Zabraknie minuty… Prędzej ryzykowałbym wodowanie w pobliżu plaży… — Nie zrobią tego, moja biedna mama — w głosie chłopaka brzmi tyle bólu, rozpaczy. Fred pochyla się i szepcze mu parę słów… Według kwarcowego zegara pozostały jeszcze dwie minuty. Przez okienka widać zieloną plamę wyspy. Helena odpina pas i wstaje… — Co pani zamierza? — cicho pyta terrorystka. — Skakać — szeptem odpowiada Helena. Christine domyśliła się wszystkiego. Rozumie również, dlaczego właśnie jej, podejrzanej o zdradę, powierzono konwojowanie pięknej Polki. Grupa UNO niej przebacza! Nie zatrzymane dotarły do tylnych drzwi zewnętrznych. Zablokowane! — Spróbuj, mamusiu — dźwięczą w mózgu słowa chłopaka. — Jestem z tobą! Koncentruje się jeszcze raz, uderza. Otwarte. Są już tak nisko, że nie ma gwałtownej dekompresji hermetycznej kabiny. Lecą ponad wodą. Błyskawicznie przybliża się żółtawo– zielone pasmo wybrzeża. — Szybciej! — przynagla Christine, choć doskonale wie, jak małe są szanse. Już ma wyskoczyć, gdy dostrzega, że Helena zaczepiła się żakietem o blachę wyłamanych drzwiczek. Cofa się, odczepia. Helena skacze! Christine chce podążyć w jej ślady… Wytężając wzrok Łukasz i Fred śledzą ogromniejący statek powietrzny. Podchodzi ostrym kątem do wybrzeża. Mija Le Precheur, potem ich stanowisko. — Czas — mówi nagle głucho Gray. Błysk. Łukasz przymyka oczy. Kiedy je otwiera nie ma już samolotu, jest tylko deszcz sypiących się szczątków. — Zdążyła? — pyta Fred. — Tak. Jesteśmy, lecimy razem — twarz chłopaka sinieje z koncentracji. — Zwolnij, mamusiu! Zwolnij! Naprawdę to potrafisz. Wolniej. Nie bój się. Trzymam cię. Już… Zemdlony z ogromnego wysiłku osuwa się na ziemię. Jest 19.10. Miał naprawdę ciężki dzień. W stronę miejsca katastrofy podążają szybko łodzie ciemnoskórych rybaków. Jeden z nich już po pięciu minutach wyłowi piękną kobietę z dalekiej pomocy. Jedyną, która ze strasznej katastrofy wyszła bez szwanku. EPILOG Cóż jeszcze dodać, kiedy naprawdę nie chce się pisać? Choć pisać powinienem. Prawdziwy autor tej książki, Adam Szarecki, pozostał na zawsze w tropikach. Obok mądrej i dobrej Lizy, nadzwyczajnego Petera i kilkunastu ludzi, których labirynty dwudziestego wieku doprowadziły do służby w sprawie Zła… Czy Zła? Zapewne do końca część z nich uważała, że czyni dobrze, przynajmniej ta część myśląca. Inni nie zastanawiali się nad życiem, więc cóż, my mamy post factum zastanawiać się nad ich śmiercią? Nie byli pierwszymi i chyba ostatnimi zwolennikami uszczęśliwiania ludzkości na siłę, kapłanami odwiecznej — maksymy „cel uświęca środki”. Przegrali. A kto wygrał? Chyba wszyscy. Ale po kolei. Wydarzenia pod Saint Pierre odbiły się szerokim echem na spokojnej Martynice, spowodowały ustąpienie miejscowego prefekta. Oficjalnie ogłoszono, że były to porachunki międzynarodowych szajek gangsterskich. A nieoficjalnie? Resztę funkcjonariuszy KOMÓRKI wyłapała przybyła mniej więcej po godzinie policja. Naturalnie nie znalazła nawet śladu po Łukaszu, jego matka też zniknęła z Saint Pierre tej nocy. Ulotnił się również piękny jacht „Krzyż Południa”. Wszyscy zatrzymani „komórkowcy” i terroryści cierpieli na dziwny zanik pamięci, trudny do wytłumaczenia nawet silnym szokiem. Żaden nie wiedział, dlaczego znalazł się na Martynice i co tam robił. Zagadkowa amnezja objawiła się również u ich szefa, pułkownika tajnej formacji. Nawet spotkanie z „Teściem” niczego nie zmieniło. Zresztą po paru dniach podobny zanik pamięci (czyżby wirus?) dotknął i samego generała. Ż archiwów KOMÓRKI poznikały wszelkie akta dotyczące operacji „Łowcy Złota”. I jeśli kiedykolwiek antyterrorystyczna organizacja zdobędzie się na kronikarza, ten nigdy nie natrafi na najmniejszy ślad całej operacji. Zresztą o KOMÓRCE brak ostatnio jakichkolwiek wzmianek. Niektórzy mówią, że rozwiązano ją po konferencji na szczycie Wschód — Zachód, inni zaś uważają, że została tylko gruntownie przeformowana. Od 2 października nie wiadomo nic o grupie UNO. Nie należy sądzić, by operacja na Martynice pochłonęła wszystkich jej znakomitych bojowców. Prawdopodobniejsza jest wersja, że po śmierci Maksa i Helmuta pozostali zostali wchłonięci przez inne, potężniejsze ugrupowania. Nie wyjaśniono, zresztą kto miał wyjaśnić, co stało się z Szefem, owym tajemniczym Henrim. Gdzie przebywał i skąd kierował działaniami na Martynice? Rozpłynął się we mgle, z której przybył. Zapewne nikt nie dowie się, kim był i jakich miał prawdziwych mocodawców. W raportach CIA jest mowa o kubańskiej łodzi podwodnej, która w tych dniach kręciła się wokół Martyniki. Willa pod Neuchatel próżno oczekiwała na powrót inżyniera o ptasim profilu. Okazało się, że tak naprawdę nikt dobrze go nie znał. Pojawił się przed rokiem w przemysłowym „milieu”, ale już nie wrócił. Jego firma okazała się fikcją. Nazwisko wymyślone… Choć niektórzy przebąkują, że domyślają się miejsca jego pobytu. A Fred Gray? Pozostały przecież listy gończe w całej Zachodniej Europie. Poszukiwań Interpolu i policji narodowych nie mogła powstrzymać epidemia zaniku pamięci wśród prominentów KOMÓRKI. W ruinach dworu La Charmeuse znaleziono zwęglone ciało, posiekane dosłownie kulami z automatów, a przy nim znaczek identyfikacyjny asa KOMÓRKI. „Kuzyn” w przebłysku świadomości rozpoznał byłego podwładnego. Ale nikt nie dowiedział się, kim naprawdę był Gray i w jakich okolicznościach zginął… Posiadacze plantacji, polegli w czasie gangsterskich porachunków szwajcarscy bussnesmani Altenbachowie, w swym testamencie zapisali cały swój majątek na cele charytatywne, w większości na sierocińce. Poważny legat otrzymała również, nie wiadomo właściwie dlaczego, Fundacja Rolnicza w dalekiej Polsce… Zapewne nie dowiemy się nigdy, czy Altenbachowie przewidzieli własną śmierć. Może nawet zgodzili się na nią z rozmysłem, wiedząc, że dokonało się dzieło ich życia…? Wieczór Sylwestrowy w niewielkim mieszkaniu na Ursynowie obchodzono tego roku niezwykle hucznie. Owej nocy wypadały siedemnaste urodziny Łukasza. Wszyscy życzyli mu zdrowia, pomyślności. Obawy sprzed paru miesięcy, niepokojące rodzinę, kolegów i znajomych, rozwiały się po dwutygodniowym pobycie w pozawarszawskim instytucie onkologicznym. Ani Łukasz, ani Helena nie chcieli opowiadać o tych kilkunastu dniach. Lekarz pomylił się, przeżyli dużo strachu. Ot i wszystko. Po powrocie Szarecka musiała wysłuchać masy wymówek od rodziny, miała drobne i na szczęście krótkotrwałe trudności w PAN–ie… Szybko jednak wydarzenia te zatarły się w pamięci i nie wracano do tej sprawy. Również na początku października wrócił z wojaży zagranicznych redaktor Szarecki. Wypoczynek bardzo dobrze mu zrobił, zeszczuplał, mocno się opalił, a wiotkie ciało nabrało nieoczekiwanej sprężystości. Podobno zainteresował się sportem. Szeroko komentowane było wymówienie, które złożył w „Dzienniku Popularnym”. Podobno dziennikarstwo przestało go interesować. Zwłaszcza codzienne. Ponieważ odłożył co nieco z diet i miał jakieś dawniejsze rezerwy, mówi się, że zamierza rozkręcić jakiś prywatny interes. Złośliwi podejrzewają, że jego cichym wspólnikiem ma być sam Waldek, co o tyle ma krótkie nogi, że ich dawne przyjacielskie kontakty uległy, nie wiedzieć czemu, gwałtownemu zerwaniu. Inna plotka, która przeciekła z wydawnictwa, głosi, że Adaśko pragnie poświęcić się literaturze. Zdarza się. Jeszcze silniejszym echem odbił się zawarty tuż przed Bożym Narodzeniem jego powtórny ślub z Heleną. Oboje doszli podobno do wniosku, że wymaga tego dobro Łukasza. Chłopak teraz przepada za Adamem. Razem chodzą do teatrów, trenują… Zadziwiająca przemiana — powiedział o Szareckim stary bywalec SPATiF–u, Maliński. Zmieniła się i Helena, rozkwitła. Koleżanki z Instytutu Historii na Rynku Starego Miasta twierdzą, że nabrała nowej ochoty do życia. Zrobiła się szalenie zazdrosna o Adama. Nie zarzeka się, gdy pytają ją, czy przypadkiem rodzina się nie powiększy… I to jest wszystko prawda. Z małym wyjątkiem. Adam Szarecki to w istocie Alfred, eks–uciekinier, eks–as KOMÓRKI. Wędrowiec, który jak Odys po latach tułaczki nareszcie znalazł Itakę i Penelopę. Ja. Operacja plastyczna nie przedstawiała problemu. Dzięki Łukaszowi już następnego dnia nie było śladu po bliznach. Na ową roszadę zdecydowałem się jeszcze na skraju drogi przy rozwalonej rafinerii. Wystarczyło zanieść do zgliszcz ciało Adama z moim znaczkiem rozpoznawczym. Mój biedny stryjeczny brat! W jakimś stopniu zrobiłem to dla niego. Poza sobą kochał w życiu tylko dwie rzeczy, Helenę i tę książkę. Zająłem się i jednym, i drugim. Pozbierałem skrupulatnie rozsypane kątki. Nie znalazłem tego zbyt wiele. Trochę konspektów, mglistych hipotez. Postanowiłem to, co napisał sam Adam, zostawić w nienaruszonej formie. Resztę narracji przedstawiłem w osobie trzeciej, ale tak, jakby on nadal był narratorem. Dorzuciłem trochę archiwaliów Altenbachów: wycinki prasowe na ich temat, choć opisujący różne tajemnicze wydarzenia zapewne nie wiedzieli, o czym naprawdę piszą. Znalazłem tego sporo, bardzo skrupulatnie pozbierane, wybrałem do smaku. Podobnie przytoczyłem parę fragmentów z pamiętników Karla. I to chyba wszystko. Uważam się więc bardziej za redaktora niż autora. Owszem, pewne rzeczy musiałem rekonstruować, pewne wyobrazić sobie w przybliżeniu. Pomagał mi Łukasz. Trochę jako cenzor. Zależało mu przede wszystkim, bym nie przedstawił go jako jakiegoś hybrydycznego dziwoląga, tylko normalnego chłopaka z warszawskiego ogólniaka. Próbowałem. Trudno jest być Adamem Szareckim. Trudno jest żyć w betonowej klitce na Ursynowie… Ale to również cena bezpieczeństwa — zostając tam bałbym się rozpoznania, a jeszcze bardziej pokus. A poza tym mam rodzinę. Wreszcie? Chciałbym namówić na przyjazd Evelyne. Ale bardzo trudno przekonać ją do życia w PRL na stałe. Mnie ledwo to wychodzi. Czasem myślę, że rozpoznał mnie Karol. Jak on śmiesznie, z naciskiem mówi do mnie „Adamie”, rozciągając drugie „a” do długości sylab. Prawdę zna również matka Adama. Zniosła tragiczną wiadomość godnie, a tajemnicy dochowuje. Bez większego żalu nie kontynuuję romansu z Natalią. Helena sama jest daniem starczającym za wielostronicowe menu. Z dnia na dzień dostrzegam i inne wartości życia tutaj. Mimo kłopotów. Co rusz odkrywam ludzi, którzy mi imponują zaradnością i odwagą. Dobrocią. Czasem całe moje dotychczasowe życie wydaje się tylko brulionem powieści Adama… Zastanawiam się, co będzie dalej z eksperymentem Altenbachów. Łukasz oczywiście zamierza kontynuować dzieło. Wśród posiadanych kartotek mamy kilkadziesiąt osób o ponad 50 procentowych parametrach. Może w następnym pokoleniu kolejne jednostki przekroczą magiczne 90 procent. Jakie będą dzieci Łukasza? (Bardzo trudno godzi się z myślą, że Aśka nie nadaje się na partnerkę.) Co w ogóle zdarzy się potem? Niechętnie mówi o planach. — Na razie jest nas za mało — twierdzi. Być może za dwadzieścia lat będzie ich wielu. I co wówczas? Czy odrodzony szczep Uranosowy zechce wziąć w swe ręce losy świata? I czy zdąży… A przede wszystkim co z tego wyniknie dla nas, skromnych posiadaczy promili krwi niebiańskiej, szaraków nie stworzonych do kosmicznej wielkości? Czy ród bogów wybawi nas, czy pogrąży we frustracji naszą nicością, małością, śmiertelnością? Przyszłość jest zakrytą kartą. Chociaż cholernie ciekawą. Jedno jest pewne. KOMÓRKA i terroryści mylili się, sądząc, że posiadanie „egzemplarza” czy ,,egzemplarzy zero” ułatwi im zdobycie czegokolwiek. Ze będzie to środek panowania nad ludźmi jak laser, bomba, samolot. Potęga neobogów to nie tylko hipnoza i lewitacja. To przede wszystkim dobro. Dobro, które jest siłą, i siła, tożsama z dobrem. Jedno z drugim nierozdzielne. Nigdy tedy nie byłoby uranosowych żołnierzy, uranosowych wywiadowców, szpiegów — czy agentów. To po prostu niemożliwe. Wyrostek, 90 procentowy Łukasz, mógł jeszcze ulegać sprytnemu szantażowi, chociaż żaden szantaż nie zmusiłby go do zabijania. Łukasz dorosły czy dziesiątki jemu podobnych herosów są dla planów kainowych zbawców ludzkości najzupełniej nieprzydatni. Powinien wiedzieć to i Maks, i „Kuzyn”. Ich współczynniki inteligencji najzupełniej do tego wystarczały. Czemu więc gonili za iluzją, płacąc tak wysoką cenę? Nie wiem, nie wiem, nie wiem. Coraz więcej tego „nie wiem” piętrzy się przede mną. A mimo wszystko fascynuje. Lubię chodzić sobie po mieście. Niby szaro, brudno. Nieciekawie. Kolejka przed mięsnym, trzech pijaczków czołga się po trotuarze. Wszystko zda się niskie, beznadziejne, niezmienne. Normalne! Chociaż nie. Kiedy jestem w pobliżu Nowego Światu zachodzę na Smolną i czekam na Łukasza. Coraz lepiej się maskuje ze swymi talentami. Nauczył się nawet dostawać dwóje. Lekka przesada! Idę, rozglądam się, patrzę na ludzi. Nadchodzi kolejna wiosna, kolejna odwilż. Tylko co, a dziewczyny zaczną się odpakowywać z futerek, szmatek, pięknieć z dnia na dzień… I naprawdę dobrze się robi, gdy pomyślę, że w tej szarości, magmie jakiejś, cieście zakalcowatym kręcą się, ciągle jeszcze zbyt rzadko, ale od czasu… do czasu… bogowie jak ludzie. styczeń–lipiec 1985