HENRY KUTTNERA KSIĘGA IODA Dziesięć opowiadań związanych z mitami Cthulhu autorstwa Henry’ego Kuttnera ponadto Historie dotyczące przerażającej księgi loda napisane przez Roberta Blocha, Henry’ego Kuttnera i Roberta M. Price’a TYTUŁ ORYGINAŁU: THE BOOK OF IOD PRZEKŁAD: WITOLD NOWAKOWSKI Sekret Kralitzów Henry Kuttner Żerca dusz Henry Kuttner Potwór z Salem Henry Kuttner Czarny pocałunek Robert Bloch i Henry Kuttner Żart Dromm–Avisty Henry Kuttner Najeźdźcy Henry Kuttner Żaba Henry Kuttner Hydra Henry Kuttner Dzwony grozy Henry Kuttner (jako Keith Hammond Łowcy Henry Kuttner Pod nagrobkiem Robert M. Price Śmierć z zaciemnienia Lin Carter Dedykowane pamięci Karla Edwarda Wagnera, Rycerza Carcosy MITY KHUT–N’HAHA WSTĘP Gdyby ktoś parę lat temu pisał podobny wstęp, zacząłby pewnie zdaniem, że oto mamy przed sobą zbiór mało znanych, wczesnych utworów pisarza, który dziś cieszy się zasłużoną sławą uznanego autora fantasy i science fiction. Teraz jednak nie można tak powiedzieć, gdyż jaśniejąca niegdyś gwiazda Henry’ego Kuttnera wyraźnie zbladła. Nawet Ray Bradbury, w antologii „The Best of Henry Kuttner”, zatytułował swe wspomnienia o przyjacielu i mentorze: „Mistrz zapomniany”. A przecież pisał je prawie przed dwudziestu laty. Ze smutkiem trzeba przyznać, że niezwykła twórczość Kuttnera znana jest dzisiaj tylko miłośnikom staroci oraz antykwariuszom. Spadła do poziomu literackiego curiosum, chociaż nadal ciekawi różnicą między stylem ucznia i doświadczonego wygi. Dla badacza Mitologii Cthulhu najbardziej zajmujące są młodzieńcze próby Kuttnera nawiązania do dzieł Lovecrafta. Henry Kuttner (1914–1958) był przyjacielem młodego Roberta Blocha i — podobnie jak on — początkującym pisarzem. Obaj działali na tym samym polu, publikując w „Weird Tales” i „Strange Stories”. Nawet współpracowali przy paru opowiadaniach. Inną, łączącą ich cechą była literacka przyjaźń z Wielkim Przedwiecznym… eeee… z Wielkim Klasykiem, H.P. Lovecraftem. Chyba to właśnie Bloch zapewnił Kuttnera, że samotnik z Providence jest całkiem przystępnym człowiekiem i nakłonił go do podjęcia korespondecji. Kutter wkrótce dołączył do grona wielbicieli Lovecrafta. Prosił go o ocenę swoich opowiadań i przez krótki okres jednego roku (od lutego 1936 roku do lutego 1937) podtrzymywał ożywione kontakty, przerwane dopiero śmiercią Mistrza. Edmund Wilson dość mocno skrytykował młodzieńczy „kult Lo — vecrafta”, w tym samym duchu, w jakim Ateny oskarżyły Sokratesa o korupcję młodych umysłów. Lovecraft zainspirował całą rzeszę pisarzy takich jak Bloch, Kuttner, August Derleth, Duane Rimel, Richard F. Searight, Willis Conover, czy (pośmiertnie) Ramsey Campbell, Brian Lumley. Gary Myers i wielu, wielu innych. Niektórzy z nich zaczynali myśląc, że chcą pisać jak Lovecraft, ale z czasem podejmowali samodzielną karierę literacką. „Nigdy nie chciał być Lovecraftem drugiej ligi” mówił Bradbury o Kuttnerze. To stwierdzenie pasuje także do pozostałych. Mniej lub bardziej odnaleźli właściwe miejsce, niezależnie od tego czy w pierwszej, czy w drugiej lidze. Kuttner, w swoim czasie, bez wątpienia należał do pierwszej. Trafił do niej tuż po tym, jak zarzucił dziecinny zamysł pisania pastiszy Lovecrafta. Jakby na przekór, właśnie jego wcześniejsze dokonania interesują mnie i Ciebie, drogi czytelniku. Obaj chcemy się bliżej przyjrzeć tym właśnie opowieściom Kuttnera, które należą do Mitologii Cthulhu. I nie trzeba gnać naprzód, gdyż wiele z nich dostarcza rzetelnej rozrywki, a wszystkie zawierają szereg fascynujących elementów, godnych baczniejszej uwagi. Prawdą jest, że nie styl Lovecrafta najbardziej pociągał rzeszę naśladowców, a niezwykła pseudomitologia stworzona przez Starego Gentlemana. Każdy, kto wstąpił w jego ślady, z dziką radością komplikował Mity, poszerzał panteon i dodawał garść nowych tytułów do obszernego zbioru manuskryptów. Nasz Kuttner nie był wyjątkiem. Zerknijmy więc na chwilę w źródła i zobaczmy, co legło u podstaw Mitologii Kuttnera, czy (jak HPL przezywał swego ucznia) Khut–N’haha. Bez wątpienia największy wpływ na ówczesną twórczość Kuttnera miały dzieła samego Lovecrafta. Po pierwszym doświadczeniu z gotycką opowieścią grozy („Sekret Kralitzów”), Kuttner stworzył dwa pastisze opowieści lorda Dunsany. Są to „Żart Droomavisty” i „Żerca Dusz”. Potem jeszcze używał nazw i imion występujących w obu opowiadaniach, lecz zarzucił generalną koncepcję i zaczął pisać „prostsze” horroiy, z akcją osadzoną we współczesności. Czasem tylko wspominał o stworach Lovecrafta, takich jak Yog–Sothoth, Cthulhu, Yuggoth i Yig. Był to jednak zabieg uboczny i mógł być z łatwością usunięty, tak jak to zrobił w odniesieniu do Mitów Fritz Leiber w pierwszej wersji „Adept’s Gambit”. Równie ważny na dokonania Kuttnera był wpływ Roberta Blocha. Liczne opowiadania Kuttnera, publikowane w tym okresie w „Weird Tales” i „Strange Stories”, mogłyby równie dobrze wyjść spod ręki Blocha. Urywana, szybka narracja (na wzór scenariuszy filmowych z lat czterdziestych), nastrój średniowiecznej, diabelskiej grozy — i górujące nad wszystkim poczucie alienacji. Nawet w pryzmacie Mitów widać jasno, że Kuttner na ogół pomijał milczeniem słynny „Necronomicon” Lovecrafta na rzecz „Tajemnic glisty/De Vermis Mysteriis” Blocha. Imię, które nadal czarownicy z „Potwora z Salem”, Abigail Prinn, także jest oczywistym hołdem dla flamandzkiego maga, Ludviga Prinna, z opowiadań Blocha. Ezoteryczna wiedza Lovecrafta nawiązywała bezpośrednio do prastarych tradycji. Stąd też brał imiona i nazwy „Yuggoth”, „shoggoty”, „Yog–Sothoth”, „Azathoth” itp. z lingwistycznym akcentem na hebrajski i arabski, czyli języki, które w starożytności i średniowieczu ściśle łączono z magią. „Nug i Yeb” miały tatarskie bądź tybetańskie konotacje. Kuttner bezbłędnie wpisał się w tę manierę i umiejętnie ubrał własną twórczość w słowa pradawnych religii. Lubił zwłaszcza (może dlatego, że Lovecraft nie wykorzystał tego źródła) perski zoroastrianizm. Widać to bez osłonek w nie zamieszczonym w niniejszym zbiorze opowiadaniu „Towers of Death” („Weird Tales”, listopad 1939), gdzie brak znajomych stworów Mitologii, jest za to postać wchodząca w pakt z perskim antybogiem, Ahirmanem. Inne opowiadania z kręgu Mitów (wszystkie już uwzględnione w tym tomie) zawierają wyraźne bądź ukryte odniesienia do kultu Zaratustry, co zresztą próbowałem wykazać we wprowadzeniu do każdego z utworów. Lovecraft obficie czerpał z teozofii, zwłaszcza po tym, jak Edgar Hoffman Price zdołał go zapoznać z jej ogólnymi zasadami. Nacechowane erudycją, choć zwariowane dzieła madame Bławackiej: „Isis Unveiled” i „The Secret Doctrine” były prawdziwą żyłą złota dla autorów powieści zeszytowych spod znaku fantasy. W arcyciekawym artykule John Carter: Sword of Theosophy” (wydanym przez Mirage Press w zbiorze tekstów „Amry” zatytułowanym „The Conan Swordbook”), Fritz Leiber wyjaśnia ze szczegółami, w jaki sposób Edgar Rice Burroughs czerpał z madame Bławackiej przy tworzeniu podstawowych zrębów Barsoomu. We wstępie do jednej z kilku antologii opowiadań Clarka Ashtona Smitha, zatytułowanej „Poseidonis”, Lin Carter przeprowadza podobną analizę, tyle że dotyczącą Smitha. To właśnie Carter całkiem słusznie stwierdził, że „madame Bławacki jest niezwykle ważną osobistością w świecie fantasy. W (swych) dwóch niedokończonych i całkiem nieczytelnych dziełach z zakresu okultyzmu (…) zdołała zawrzeć zdawkową i niespójną dawkę legend, teorii i nonsensu, dając zarazem wielce uporządkowaną prehistorię świata. (…) Ów wykaz, upowszechniony przez „popularne — opracowania i weekendową prasę, został wzięty, połknięty i przetrawiony przez autorów powieści zeszytowych, którzy tym samym zaciągnęli ogromny dług wdzięczności”. Dla wspomnianych autorów zapożyczenia z madame Bławackiej były czymś całkiem naturalnym, gdyż ona także postępowała w ten sam sposób: podpierała się mitologią, aby stworzyć sztuczne ciążenie dla własnych pomysłów i innowacji. „Zew Cthulhu” oraz inne opowiadania Lovecrafta zawierają wyraźne porównania między kultem Cthulhu i Towarzystwem Teozoficznym. Fragmenty „Children of the Fire Mist” pochodzą wprost od Bławackiej, podobnie jak cytaty z „Księgi Dzyan”, spisanej ponoć w prasanskryckim narzeczu senzar na pergaminie z palmowych liści. (Prawdę mówiąc, cała „The Secret Doctrine” jest niczym innym, jak obszernym komentarzem do zmyślonego tekstu.) Najjaskrawszym przykładem wpływu teozofii na twórczość Lovecrafta jest „Cień spoza czasu” (więcej na ten temat mówi mój esej „Lovecraft’s Use of Theozopy” ze zbioru „H.P. Lovecraft and the Cthulhu Mythos”, drugie wydanie, Borgo Press). Większość zagadkowych, okultystycznych imion i nazewnictwa, stosowanego przez Kuttnera też pochodzi wprost z „The Secret Doctrine”. Dobrym przykładem na potwierdzenie tej tezy jest wielokrotnie publikowany „Potwór z Salem”. Kto z Was się zastanawiał nad „zaklęciem Vach–Viraja”, „eliksirem Tikkouna”, bądź wreszcie nad samą, wielce bluźnierczą „Księgą Ioda”? Posłuchajcie dalej. Słowa „Vach” „Viraj” pochodzą z przypisu zamieszczonego na dziewiątej stronie pierwszego tomu „The Secret Docrine”: „Patrz opis Manu, kiedy Brahma podzielił swe ciało na męskie i żeńskie, te ostatnie jako żeńskie Vach, z którego powstał Viraj”. „Viraj” jest zmodyfikowanym określeniem wadżry, niepokonanego pioruna Indry, stosowanym także na określenie penisa w tantryckim mistycyzmie. A „eliksir Tikkouna”? Tikkoun lub tikkun występuje w obrzędzie oczyszczenia w kabalistycznym judaizmie (patrz: Gershom Sholem, „Major Trends injewish Mysticism”, strona 233: „Zatarcie plamy, odnowa harmonii — oto znaczenie hebrajskiego słowa tikkun, po okresie Zohar wziętego przez Kabałę na oznaczenie ludzkich wysiłków w doczesnym świecie”.) Podejrzewam jednak, że Kuttner zaczerpnął ten termin z drugiej ręki, z „The Secret Doctrine”, tom drugi, strona 25: „Niebiański Człowiek (Tetragrammaton), czyli Protogonos (np. pierworodny w akcie stworzenia, jak w Ad Colossenses 1,15), Tikkoun, pierworodny z pasywnego bóstwa i pierwsza manifestacja cienia boskiej istoty, jest powszechną formą i zamysłem, od którego pochodzą Logos, Adam Kadmon, czteroliterowy symbol Kabały i sam Wszechświat, zwany drugim Logosem”. Jest też przypis na stronie 706: „Forma Tikkuna, czyli Protogonosa, pierworodnego, czyli powszechnej formy i zamysłu, jak dotąd nie znalazła odbicia w Chaosie”. Stąd wynika, że Bławacka nie szła na żywioł. Jej prawdziwy geniusz kryje się w całkiem spójnej syntezie uderzających analogii między Gnozą, świętymi tekstami Hindusów, Kabałą i Bóg wie, czym jeszcze. McGregor Mather dokonał identycznej sztuki z tradycjami oraz ceremonialną magią Zachodu. Lovecraft i Kuttner działali w podobnym stylu, tyle że na polu literackiej fikcji. Widać zresztą wyraźnie, że Kuttner nie zaprzątał sobie głowy znaczeniem poszczególnych terminów; podobały mu się jedynie nazwy. I choć w pełni sam stworzył postać loda, mógł zaczerpnąć imię z przypisu w tomie pierwszym, na stronie 90: „Pewne liczby dla Kabały są synonimem Jahwe, mianowicie 1065, gdzie wartości kolejnych cyfr tworzą imię — Jod, Vau i dwa razy He — czyli 10, 6 i 5”. Moim zdaniem kuttnerowski „Iod” jest fonetycznym zapisem hebrajskiego znaku „Yodh” (Jod”). Inny fragment ezoterycznych Mitów Kuttnera pojawia się w „Hydrze” (oraz w „Łowach”). Chodzi o „Chhaya Ritual”. W tym przypadku znów trzeba sięgnąć do madame Bławackiej. W drugim tomie „The Secret Doctrine”, na stronie 17 znajdujemy odnośny fragment „Księgi Dzyan”: „Siedmiu Gospodarzów, tak zwanych «Znarodzonych Panów», pędzonych duchem dawcy życia, dzieli lud od siebie, każdemu dając własne sioło. Siedemkroć siedem cieni dalszych ludzi spłodzonych będzie, a każdy własnej barwy i rodzaju. I każdy pośledniejszy od swego ojca. Ojce, bezkostne, nie skrzesają żywota istotom kostnym. A potomstwem ich Bhuta, bez kształtu, ni rozumu. Stąd zwą ich Chhaya (…) cienie bez zmysłów”. W „Hydrze” i „Łowach” Kuttner wykorzystuje zasłyszane słowo bez odniesień do teozofii. W opowieści „Terror in the House” („Thrilling Mystery”, styczeń 1937) pokusił się o wyjaśnienia. Tu narrator patrzy na obraz malowany w stylu Pickmana i zatytułowany „Łowy” (brzmi znajomo?), na którym widnieje „Chhaya — «bezkostny» z Tajemniczej Księgi Dzyan”. Tytuł księgi jest kompilacją „Księgi Dzyan” i „The Secret Doctrine”. Zresztą „Tajemnicza Księga Dzyan” też wspomina o „Siedmiu Gospodarzach, bezkostnych, jacy nie skrzesają żywota istotom kostnym. A potomstwem ich Chhaya…” Później ktoś użył „gestów Tikkuna”, żeby dopełnić wezwania i wyrecytował zaklęcie, zaczynające się od słów: „Throg Chhaya thruggakad’sh Chhaya… Yin Chhaya” itd. To na pewno „Chhaya Ritual”, o którym czytamy w „Łowach” i „Hydrze”. Warto w tym miejscu zauważyć, że słowo „kad’sh” powtarza się w zaklęciu z „Potwora z Salem”: „Ya na kadishtu nilgh’ri…”. To nawiązanie do hebrajskiego „kadesz”, co znaczy „święty”. Jeszcze jedna paralela z Kabałą. Henry Kuttner stworzył własną, prywatną wersję Mitów Cthulhu, w równej mierze czerpiącą z Lovecrafta, Blocha, kultu Zaratustry i teozofii. Tworzył jednak dzieła oryginalne, które legły u podstaw jego Mitologii. Jądrem jest niewątpliwie „Księga loda”. Lovecraft był mocno (przynajmniej na pozór) zaintrygowany tym tytułem: „W szerszym znaczeniu — Księga Ioda» brzmi naprawdę interesująco” (list z dwunastego marca 1936 roku). „Czasem w ciemno cytuję Twoją «Księgę Ioda» — którą warto traktować na równi z innymi reliktami przedludzkiej Ziemi, choćby takimi jak Skorupy z Eltdown, rękopisy pnakotyckie, czy diabelskie sekrety zaczerpnięte przez pierwszych ludzi z Księgi Ebona, De Vermis Mysteriis, Cultes des Goules księcia d’Erlette, Unaussprechlichen Kulten von Junzta, czy strasznej i pogardzanej Al Azif albo Necronomiconu szalonego Araba, Abdula Alhazreda”. (16 luty 1936 roku). „To musi być (niemożliwy do odczytania pseudohieroglif) wspominany na siódmej Skorupie z Eltdown… oraz «akazana» sięga, którą wymienia Necronomicon [IX,21 — str.598 w wydrukowanym gotykiem (ale po łacinie) egzemplarzu z biblioteki uniwersytetu Miskatonic]. Przyjdzie dzień, że pożyczę i przeczytam przekład Negusa (chyba też po łacinie) z Biblioteki Huntingtona.” (16 kwietnia 1936 roku). W druku, „Księga loda” pojawiła się trzy lata później, w „Dzwonach grozy” („Strange Stories”, kwiecień 1939), które Kuttner opublikował pod pseudonimem Keith Hammond. Przedtem korzystał z odniesień do „Tajemnic glisty” Blocha („Najeźdźcy”) lub „Necronomiconu” Lovecrafta („Potwór z Salem”). W tym samym miesiącu, ale w „Weird Tales” („Hydra”) wspomniał o dwóch innych dziełach okultystycznych: o „Starszym Kluczu”, o którym nic więcej nie wiadomo, i o „Księdze Karnaku”, być może powiązanej ze starożytnym Egiptem, choć to też nic pewnego. Ewolucję ostatniej nazwy można prześledzić, począwszy od „Żercy Dusz” i „Żartu Droom–avisty”, z grodem Yarnak, poprzez „Potwora z Salem”, gdzie słychać „k’yarnak” w magicznej inwokacji, aż do „Hydry”, w której czytamy o „Księdze Karnaku”. Zmiana „y” w „k” sugeruje, że Kuttner w porę sobie przypomniał egipskie mity (chociaż nigdy nie użył imienia Nyarlathotepa). Już zwracałem uwagę, że Kuttner w swej twórczości rzadko wykorzystywał bóstwa stworzone przez Lovecrafta. Do wyjątków należy Azathoth, występujący w „Hydrze” i Dagon ze swym stadem, obecny w „Pomiocie Dagona”. „Sekret Kralitzów” zawiera krótką wzmiankę o „wyznawcach oślizłego Yog–Sothotha”. Kuttner zaraz porzucił ten wątek, choć powstaje pytanie, czy tu właśnie nie należy szukać prapoczątków późniejszej charakterystyki Yog–Sothotha jako bóstwa ziemi, dokonanej przez Augusta Derletha. W prozie Lovecrafta nie ma najmniejszej wzmianki na ten temat. Kuttner, rzecz jasna, najwięcej uwagi poświęcał własnym bogom. Jednym z pierwszych był Vorvadoss, czczony tylko przez królów (sindara) Bel Yarnak. Zjawił się jako demon piasku w „Żercy Dusz” i podsunął władcy sposób, jak pokonać potwora, miejscowego trolla, osiadłego w Szarej Przepaści Yarnak. W „Najeźdźcach” śmiertelnicy wzywają go zaklęciem: „Vorvadossie z Bel–Yarnak! Burzycielu Piasku! Ty, któren czekasz w Odległej Ciemni, Rozpalaczu Ognia…” Mogłoby się nawet wydawać, iż zapożyczył nieco od Żercy Dusz, gdyż jest zwany „Vorvadossem z Szarej Przepaści Yarnak”. Skąd Kuttner wziął imię Vorvadoss? Licho wie. Podejrzewam, że trochę przekręcił „Barbados”. Nyogtha (Rzecz, Która Nie Powinna Istnieć, Czarny Bóg Obłędu) z „Potwora z Salem” jest najsłynniejszym z Przedwiecznych Kuttnera. Wprawdzie ustęp „Necronomicon” mówi o nim jako o „bracie Przedwiecznych”, ale niemal to samo można wyczytać o Cthulhu, który jest tylko „ich kuzynem” w odnośnym fragmencie księgi, cytowanym przez Lovecrafta w „Koszmarze w Dunwich”. Nyoghta żyje pod ziemią, chociaż można go wezwać tajemnym zaklęciem i, jak sądzę, to właśnie na nim wzorował się Brian Lumley, tworząc Shude–M’elle, Drążącego Pod Ziemią. Z drugiej strony sam Nyogtha jest odbiciem Nyarlathotepa z „Ducha ciemności”. Oba bóstwa są smolistymi chmurami zła, bezwiednie wezwanymi przez pisarza wynajmującego nawiedzoną posiadłość. Iod jako bóstwo pojawia się w dwóch utworach: „Najeźdźcy” i „Łowy”, gdzie jest określany jako „Błyszczący Prześladowca” i „Łowca Dusz”. To bóg w prawdziwym stylu Lovecrafta: „Był to gorejący, kosmiczny potwór, zrodzony z wyjętego spod prawa wszechświata, przedludzka bestia, starą magią wydarta z bezdennej otchłani dziejów. Wielkie błyszczące oko spoglądało (…) beznamiętnym wzrokiem”, a wokół „półprzeźroczystego” cielska „na oślep wirowały paskudne czułki, kształtu roślin, lecz cicho cmokające z głodu…” Wreszcie, w „Dzwonach grozy” Kuttner opisał demona ciemności, Zucheąuona, Wielkiego i Cichego. Jest gońcem i zwiastunem mroku, który miał się zjawić dopiero pod koniec wieku, lecz garstka oszalałych śmiertelników obudziła go znacznie wcześniej, bijąc w przeklęte dzwony. Znów wracamy do Nyarlathotepa, jako awatara mroku w „Duchu ciemności”. Co ciekawe, Kuttner, który łączył loda i Vorvadossa, a także Cthulhu i Yiga z panteonem bogów czczonych w prastarym Mu, bez wahania wykreślił Zuchequona z listy Przedwiecznych. Nie jest to gwiezdny pomiot, ale szerzej pojęte „prawo kosmosu”. W tym znaczeniu Zuchequon przypomina Ubbo–Sathlaa Clarka Ashtona Smitha, także usuniętego z grona Przedwiecznych, rodzimego mieszkańca dymiącej Ziemi i żyjącego na niej długo przedtem, zanim Cthulhu i Yog–Sothoth przybyli z głębin wszechświata. Oczywiście, powyższy wywód nie przeszkadzał Linowi Carterowi, by zaliczyć Zuchequona i Ubbo–Sathlę do Przedwiecznych. Mało tego, uznał nawet, że pierwszy jest synem drugiego! (patrz: „Śmierć z zaciemnienia”, zamieszczona w niniejszym zbiorze, oraz „Zoth–Ommog” w antologii „Disciples of Cthulhu”, zredagowanej przez Paula Berglunda w 1976 roku. To drugie opowiadanie pojawi się także pod wcześniejszym tytułem „The Horror in the Gallery” w planowanym przeze mnie zbiorze twórczości Cartera pt. „The Xothic Legend Cycle”.) Lin Carter z upodobaniem traktuje Mity w ten sam sposób co Helena Pietrowna Bławacka: wtłacza oderwane i niespójne fragmenty legend, teorii i nonsensu w jeden wspaniały system. (Pełniejszą analizę Mitów Cartera zawiera rozdział „The Statement of Lin Carter”, w mojej książce „Lin Carter: A Look behind His Imaginary Worlds”, wydanej przez Borgo Press.) Zaskakuje natomiast fakt, że pominął w swym zbożnym dziele większość istot i artefaktów stworzonych przez Kuttnera, umieszczając w licznych słownikach i traktatach teogonicznych tylko Nyogtha, Zulchequona i „Księgę loda”. Niniejszy tom jest w pewnym sensie wyzwaniem, rzuconym przez Cartera spuściźnie pozostawionej przez Kuttnera. „Księga Ioda” (to Lin wpadł na pomysł, aby tak właśnie zatytułować zbiór opowiadań Kuttnera) będzie wznowiona w serii „Lin Carter Fantasy Selections”, zapowiadanej przez Zebra Books. Pierwszą pozycją cyklu były „Tajemnice glisty” Roberta Blocha (uwzględnione także w edycji Chaosium). Lin najwyraźniej chce stworzyć kanon ksiąg pisanych przez każdego z Wielkich kręgu Lovecrafta. Niezły pomysł. Robert M. Price * * * * * Ta niesamowita opowieść o życiu pozagrobowym w zasadniczym układzie zaskakująco przypomina wiersze Lovecrafta z tomu „Fungi from Yuggoth”, zwłaszcza sonety XVI, XVII i XVIII, „Okno”, „Pamięć” i „Ogrody Yin”, w których narrator także penetruje sekrety rodowej posiadłości i odkrywa dziwaczne zgromadzenie swych zmarłych przodków. Jednak to podobieństwo może być zwodnicze. Lovecraft wciąż pracował nad cyklem sonetów, kiedy Kuttner pokazał mu rękopis „Sekretu Kralitzów”. (Czyżby HPL tym razem został zainspirowany przez młodszego stażem pisarza?). Opowiadanie uznał za w pełni udane. „Choć na pierwszy rzut oka nacechowane jest młodzieńczą przesadą, od razu je polubiłem. Tchnie iście gotycką atmosferą, do której tak jestem przywiązany — to jedyny element, jaki w moich oczach czyni opowieść grozy prawdziwie fascynującą i silną. Aż żal bierze, jak wiele «horrorów» rezygnuje z tej podstawowej zasady i usilnie chce być nowoczesna i dziarska.” (15 października 1936 r.) Można spytać, co myślał Lovecraft o coraz nowocześniejszym tonie opowiadań publikowanych przez Kuttnera w „Strange Stories” i „Weird Tałes” po śmierci Mistrza. Ktoś się musiał gęsto tłumaczyć owego dnia 1958 roku, kiedy Kuttner przybył do posępnej Walhalli pisarzy grozy na spotkanie z HPL. Publikowane po raz pierwszy w „Weird Tales”, w październiku 1936 r. * * * * * Henry Kuttner SEKRET KRALTTZÓW The Secret of Kralitz Obudziłem się z głębokiego snu i zauważyłem dwie, stojące tuż obok postacie spowite w czerń. Ich twarze jaśniały w mroku rozmazaną bielą. Zamrugałem gwałtownie, żeby spędzić sen z oczu, a wtedy jedna z nich skinęła niecierpliwie. W tej samej chwili zrozumiałem, co było powodem nocnej wizyty. Oczekiwałem jej całe lata, od czasu, gdy mój ojciec, baron Kralitz, zdradził mi sekret i klątwę ciążącą nad naszym starym rodem. Wstałem bez słowa i poszedłem za milczącymi posłańcami, w głąb smętnych korytarzy zamku, który od urodzenia był mi domem. W czasie wędrówki wspomniałem surową twarz ojca, w uszach zabrzmiały mi uroczyste słowa, którymi opisywał legendarną klątwę rodu Kralitzów, tajemnicę, jaką we właściwym czasie z pokolenia na pokolenie powierzano najstarszemu z synów. — Kiedy? — spytałem ojca, gdy leżał na łożu śmierci, walcząc z narastającą słabością. — Gdy zdołasz pojąć — odparł. Patrzył na mnie uważnie spod zmierzwionych białych brwi. — Byli tacy, co doświadczyli tego wcześniej niż inni. Od pierwszego barona Kralitza przekazywano sekret… Przycisnął dłoń do piersi i przerwał. Upłynęło pełne pięć minut, zanim na tyle zebrał siły, by na nowo przemówić dźwięcznym, władczym głosem. Żadnych jęków, ni wyznań czynionych urywanym szeptem. Był Kralitzem. — Franz… — odezwał się w końcu. — Znasz ruiny starego klasztoru w pobliżu wioski. Pierwszy baron kazał go spalić, a mnichów posłał pod topór. Opat zbyt często sprzeciwiał się kaprysom wielmoży. Jakieś dziewczę szukało schronienia w klasztorze i opat nie zgodził się jej wydać. Baron stracił cierpliwość — słyszałeś opowieści, jakie wciąż o nim prawią — zabił opata, spalił klasztor i wziął dziewczynę. Opat przed śmiercią przeklął swego zabójcę i wszystkich męskich potomków następnych generacji. I tak narodziła się tajemnica, dotycząca naszego rodu. Nie mogę zdradzić, czym jest klątwa. Nie próbuj szukać wyjaśnienia na własną rękę. Czekaj cierpliwie, a we właściwym czasie strażnicy mroku poprowadzą cię schodami do podziemnej jaskini. Tam poznasz sekret Kralitzów. Z ostatnim słowem ojciec wyzionął ducha i surowe rysy jego posępnej twarzy zastygły na wieki. Zatopiony we wspomnieniach nie zwracałem uwagi gdzie idę, ocknąłem się dopiero, gdy ciemne sylwetki posłańców zamarły tuż przed szczeliną w kamiennej posadzce, odsłaniającą zejście, którego nie widziałem w czasie wcześniejszych wędrówek po zamku. Stopnie wiodły w głąb podziemi. Gdy zaczęliśmy schodzić, zauważyłem, iż tunel był oświetlony — wątła, fosforyzująca poświata płynęła z nieznanego źródła i skłonny byłem uwierzyć, że to moje oczy przywykły do półmroku, niż że mam do czynienia z prawdziwym blaskiem. Szliśmy już bardzo długo. Sztolnia skręcała i wiła się w litej skale, i tylko dwie ruchome postacie przede mną rozpraszały monotonię tej smutnej wędrówki. Wreszcie, głęboko pod ziemią, dotarliśmy do końca schodów i zerknąwszy nad ramionami moich towarzyszy, dostrzegłem ogromne drzwi, zagradzające dalszą drogę. Były topornie wykute z jednego głazu i pokryte dziwnie niepokojącym wzorem, ułożonym z nieznanych mi znaków. Po chwili stanęły otworem. Wszedłem i zatrzymałem się tuż za progiem, wbijając wzrok w siwy ocean mgły. Stałem na łagodnym zboczu, które tonęło w oparach, a z dali dobiegały stłumione pohukiwania i wysokie, piskliwe wrzaski, przywodzące na myśl obsceniczny śmiech. Mroczne, niewyraźne kształty tańczyły i znikały za szarą zasłoną, a ogromne cienie szybowały na gigantycznych skrzydłach nad moją głową. Tuż obok mnie stał długi, prostokątny stół z kamienia, przy którym siedziało dwudziestu mężczyzn, wlepiających we mnie martwo połyskujące spojrzenia głęboko osadzonych oczu. Dwaj przewodnicy w milczeniu zajęli miejsca wśród pobratymców. Nagle, gruba zasłona mgły zaczęła rzednąć. Chłodny powiew zmiótł resztki oparów. Zobaczyłem tonący w mroku odległy koniec jaskini i znieruchomiałem, w potężnym uścisku strachu, pomieszanego z równie silnym, nieskończenie podniecającym uczuciem rozkoszy. Część umysłu pytała: „Co to za koszmar?”, druga zaś podpowiadała szeptem: „Znasz to miejsce!” Nie. Nie widziałem go nigdy. Gdybym wiedział, co kryją podziemia zamku, nie mógłbym zasnąć, owładnięty obsesyjną bojaźnią. Podczas gdy tak stałem, targany sprzecznymi falami zgrozy i ekstazy, wokół mnie kłębił się tłum upiornych mieszkańców owego świata. Diabły, demony, nienazwane monstra! Koszmarny kolos przemknął przez mrok z głuchym rykiem, a szare, bezpostaciowe stwory, niczym olbrzymie ślimaki wędrowały na słupowatych nogach. Strzępy miękkiej, bezkształtnej masy, upstrzone, niczym mityczny Argus, tysiącami gorejących oczu, wierciły się i kręciły w złowrogiej poświacie. Uskrzydlone bestie — nie były to nietoperze — z łopotem i szumem latały w ciężkim powietrzu i syczały coś szeptem — całkiem ludzkimi glosami. W dali, u stóp zbocza, na którym stałem, zobaczyłem chłodny błysk wody skrytego przed promieniami słońca jeziora. Stwory, na szczęście niewidoczne w mrocznej oddali, z wrzaskiem, burzyły taflę zatoki, której wielkości i kształtu mogłem się ledwie domyślać. Latające monstrum zwiesiło błoniaste skrzydła niczym namiot nad moją głową, zerknęło na mnie palącym spojrzeniem, po czym pomknęło dalej, niknąc w cieniu. Przez cały czas, choć drżałem z przerażenia i wstrętu, towarzyszyło mi owo uporczywe poczucie radości — głos, który szeptał: „Znasz to miejsce! Stąd przecież pochodzisz! Czy to źle wrócić do domu?” Obejrzałem się. Wielkie drzwi zatrzasnęły się cicho, odcinając mi drogę ucieczki. Pomocne okazało się poczucie dumy. Byłem Kralitzem. A żaden Kralitz nie okaże strachu nawet przed obliczem diabla! Postąpiłem krok naprzód i popatrzyłem na postacie, które nadal siedziały za stołem, z napięciem wpatrując się we mnie płonącymi oczyma. Odepchnąłem straszliwą myśl, że oto stoję przed zgromadzeniem bezcielesnych szkieletów, podszedłem do szczytu stołu, gdzie wznosił się prymitywny tron, i przyjrzałem się z bliska milczącej sylwetce po prawej stronie. Zamiast nagiej czaszki, moim oczom ukazało się upiornie blade, brodate oblicze. Pełne, zmysłowe usta błyszczały szkarłatem, niczym uszminkowane, a martwe źrenice nieruchomo patrzyły w moją stronę. Ślad nieludzkiego cierpienia wyrył głębokie piętno na białej twarzy, a w zapadłych oczach czaiła się męka. Żaden opis nie oddałby wrażenia nieziemskiej obcości, jaką odczuwałem równie mocno, jak mdlący smród grobu, bijący z ciemnej szaty. Strażnik skinął spowitą w czerń ręką w stronę pustego miejsca na szczycie stołu. Usiadłem. Upiorne odczucie nierzeczywistości! Wydawało mi się, że śnię, że ukryta część mojej jaźni z wolna wkracza z krainy marzeń do realnego świata, aby przejąć władzę nad moim zachowaniem. Stół był zastawiony starożytnymi pucharami i półmiskami, jakich nie używano już od stuleci. Na półmiskach leżało mięso, zdobne klejnotami kielichy były pełne czerwonego wina. W nosie wiercił ciężki, przytłaczający zapach, pomieszany z trupim odorem mych towarzyszy i spleśniałą wonią mokrej, pozbawionej światła piwnicy. Wszystkie wyblakłe twarze zwróciły się w moją stronę, twarze, które nie wiedzieć czemu wyglądały dziwnie znajomo. Niemal identyczne, o krwistych, pełnych ustach, naznaczone niebywałym cierpieniem. Czarne, gorejące oczy wpatrywały się we mnie niczym niezgłębiona otchłań Tartaru, aż poczułem, że włos zjeżył mi się na karku. Mimo wszystko — byłem Kralitzem! Wstałem i dumnym głosem przemówiłem archaiczną niemczyzną, która jakoś bez trudu popłynęła przez moje usta: — Jestem Franz, dwudziesty pierwszy baron Kralitz. Czego ode mnie oczekujecie? Pomruk aprobaty przetoczył się nad stołem. Zapanowało poruszenie. Z drugiego końca uniósł się brodaty olbrzym z okrutną blizną, która zmieniała mu lewą stronę twarzy w przerażająco biały strzęp z trudem zagojonego mięsa. Znów odniosłem znajome wrażenie — gdzieś już widziałem tego człowieka — choć panujący półmrok uniemożliwiał mi dokładną identyfikację. — Witaj, Franz — odezwał się olbrzym starym, gardłowym, germańskim narzeczem. — Witaj, baronie Kralitz. Pozdrawiam cię — i wszystkich członków twego rodu! Podjął kielich ze stołu i uniósł go wysoko. Spowite w czerń postacie wstały z krzeseł i poszły za jego przykładem, wznosząc bogato zdobione puchary i powtarzając słowa toastu. Każdy pociągnął głęboki łyk zacnego trunku. Złożyłem stosowny ukłon. — Pozdrawiam was, strażników tajemnicy Kralitzów — powiedziałem niemal bezwiednie. — Pozdrawiam i przepijam do was. Wokół, nawet w najdalszych kątach mrocznej jaskini, zapanowała cisza. Umilkły szepty, pohukiwania i natrętny szelest latających stworów. Postacie, zgromadzone wokół stołu, wyczekująco patrzyły w moją stronę. Uniosłem kielich i wypiłem. Trunek był mocny, orzeźwiający, o lekko słonawym smaku. Nagle pojąłem, czemu cierpiętnicza, szpetna twarz mego gospodarza wydawała mi się dziwnie znajoma. Po wielokroć miałem okazję oglądać ją wśród portretów przodków. Poprzez mrok gigantycznej sali spoglądała ku mnie groźna i zniekształcona postać pierwszego z rodu Kralitzów. Ten sam jasny błysk zrozumienia pomógł mi rozpoznać resztę biesiadników, których wizerunki również widywałem na płótnie. Ale jakże wielka zaszła w nich zmiana! Piętno wiecznego zła, niczym niewidzialna zasłona, przylgnęło do ich umęczonych twarzy, do tego stopnja deformując rysy, że nie byłem do końca pewien, czy dobrze odgaduję tożsamość danej osoby. Wydawało mi się, iż jedno z bladych, sardonicznych oblicz należało kiedyś do mego ojca, choć uległo tak monstrualnej przemianie, że mogłem polegać wyłącznie na domysłach. Ucztowałem z własnymi przodkami — z domem Kralitzów! Nadal trzymałem puchar. Opróżniłem go aż do dna, spodziewając się równie smętnego rozwiązania. Dziwny żar wypełnił mi żyły i wybuchnąłem głośnym śmiechem, wywołanym okrutną radością. Zawtórowali mi inni — gardłowym rechotem, przypominającym warczenie wilków. Bolesny śmiech ludzi rozpiętych na kole tortur, opętańczy chichot mieszkańców piekieł. Z mrocznej groty doleciał jazgot diabelskiego pomiotu. Olbrzymie cienie, wysokie na parę piędzi, chwiały się wśród grzmiących ryków, w górze, z chytrym piskiem, zawirowały skrzydlate stwory. Gigantyczna jaskinia huczała straszliwą uciechą, aż wpół ukryte monstra z czarnego jeziora odpowiedziały rozdzierającym uszy wrzaskiem, a echo zadudniło pod niewidocznym sklepieniem. Śmiałem się razem z nimi, śmiałem do rozpuku, w końcu bezsilnie opadłem na fotel i popatrzyłem na oszpeconą postać po drugiej stronie stołu. — Godzien jesteś naszej kompanii i biesiady przy naszym stole — przemówił baron. — Wspólny toast uczynił cię jednym z naszych. Jedzmy razem. I tak się stało. Jak stado wygłodniałych bestii rwaliśmy soczyste białe mięso, leżące na zdobnych półmiskach. Usługiwały nam dziwne stwory, w pewnej chwili, poczułem zimny dotyk na ramieniu, odwróciłem się i ujrzałem jak dolewa mi wina okropna, purpurowa postać, wyglądająca jak dziecko odarte ze skóry. Straszna, straszna i nieskończenie bluźniercza była to uczta. Wrzaski, śmiech i mlaskanie wypełniały ciemną jaskinię, a wokół nas harcowały piekielne hordy. Zaiste, było piekło pod zamkiem Kralitzów, a tej nocy diabeł urządził karnawał. Potem odśpiewaliśmy dziką, pijacką pieśń, wymachując do taktu kielichami. Stara to była pieśń, ale obce słowa nie sprawiały mi żadnej trudności; wymawiałem je równie gładko, jakbym słuchał ich już w dzieciństwie, usadowiony na kolanach matki. Myśl o matce sprawiła, że zadrżałem i owładnęła mnie nagła słabość, lecz szybko ją przepędziłem nowym łykiem ciężkiego wina. Długo, długo okrzyki, pieśni i żarty krążyły po ogromnej grocie, aż wreszcie odeszliśmy od stołu i wąskim, łukowato wygiętym mostem podążyliśmy na drugi brzeg jeziora. Nie opowiem, co tam zastałem ani nie podam imion wszystkich istot, jakie mi przyszło oglądać. Wspomnę tylko, że usłyszałem o nieziemskich grzybach, zamieszkujących odległy, zimny glob Yuggoth i o cyklopowych stworach, czuwających nad rozbudzonym Cthulhu w podmorskim mieście. Dowiedziałem się o dziwnych rozkoszach, dostępnych wyznawcom oślizłego Yog–Sothotha i poznałem niewiarygodny kult, jakim w innych galaktykach otoczony jest Iod, Źródło. Zanurzyłem się w najczarniejszej otchłani piekła i wróciłem stamtąd ze śmiechem. Byłem jednym z czarnych strażników i wespół z nimi szalałem w upiornych saturnaliach, aż ponownie przemówił baron o przeciętej blizną twarzy. — Nasz czas mija — oświadczył. Oszpecone, brodate lico połyskiwało w półmroku niczym pysk chimery. — Wkrótce się rozstaniemy. Ale ty, Franz, jesteś prawdziwym Kralitzem i czeka nas jeszcze niejedna wspólna uczta. Będziem pić i weselić się dłużej niźli myślisz. Ostatni toast! Chwyciłem kielich. — Za ród Kralitzów! Oby trwał wiecznie! Wówczas opadła mnie dziwna niemoc. Wraz z innymi odwróciłem się tyłem do groty pełnej roztrzęsionych, jękliwych i pełzających cieni i wyszedłem przez kamienny portal. Szliśmy po schodach, w górę, wciąż w górę, aż dotarliśmy do dziury ziejącej w posadzce, a potem dalej, milczącą, smętną kompanią, w głąb równie smętnych korytarzy. Z wolna zacząłem rozpoznawać otaczające mnie mury. Już wiedziałem, gdzie jestem. Znaleźliśmy się w wielkim lochu pod zamkiem, gdzie z uroczystym ceremoniałem składano zwłoki kolejnych baronów. Każdy z rodu spoczywał w kamiennym sarkofagu, w oddzielnej krypcie, a każda z krypt przylegała do następnej, niczym paciorki naszyjnika. Szliśmy od tyłu, od najstarszych grobów, w stronę nie zajętych jeszcze pomieszczeń, gdyż od zarania wieków część krypt stała pusta, w oczekiwaniu na chwilę, w której kamienna trumna, opatrzona odpowiednią inskrypcją, trafiała na swoje miejsce. Nic dziwnego, że tu właśnie ukryto tajemnicę Kralitzów. Nagle spostrzegłem, że z moich towarzyszy pozostał tylko najstarszy, ten o przeciętej blizną, brodatej twarzy. Pochłonięty myślami, nie widziałem dokąd odeszli pozostali. Mój przewodnik uniósł czarno odzianą rękę i nakazał mi stanąć. Popatrzyłem nań pytającym wzrokiem. — Muszę cię już opuścić — wyjaśnił dźwięcznym głosem. — Wracam do siebie. Wskazał w stronę, z’ której nadeszliśmy. Skinąłem głową, gdyż wiedziałem, kim byli moi współbiesiadnicy. Domyśliłem się, iż każdy baron Kralitz, spoczywający w kamiennym grobie, wstaje jako nieziemski stwór, ni to martwy, ni to żywy, aby zejść do podziemnej jaskini na demoniczne saturnalia. Pojąłem także, że wraz z nadejściem świtu musieli wracać na swe zimne leże i czekać w przypominającym śmierć transie, aż zmierzch przyniesie im krótkie wyzwolenie. Studia nad okultyzmem, jakie uprzednio prowadziłem, sprawiły, że umiałem rozpoznać oznaki upiornej przemiany. Pokłoniłem się czarno ubranej postaci i już chciałem ruszyć dalej, w górne rejony zamku, gdy mój towarzysz zagrodził mi drogę. Z wolna potrząsnął głową, a jego blizna błysnęła bielą w skąpej poświacie. — Za wcześnie, bym odszedł? — spytałem. Spojrzał na mnie zbolałym, gorejącym wzrokiem, oczami, które nieraz patrzyły w głąb piekła i wskazał w dół, a wówczas w nagłym przebłysku przerażenia odkryłem sekret klątwy Kralitzów. Myśl ta zmieniła mi umysł w rozpaczliwą pustkę, w której już po wsze czasy miały wirować krzyczące strzępy ciemności. Pojąłem, kiedy każdy baron Kralitz zawierał braterstwo krwi. Wiedziałem — wiedziałem — że żadna trumna nie trafia pusta do podziemnej krypty, a na leżącym u mych stóp kamiennym sarkofagu mogłem odczytać wyrok losu. Moje własne imię: „Franz, dwudziesty pierwszy baron Kralitz”. * * * * * * Lovecraft mniej szczodrze chwalił to krótkie opowiadanie. „Ma parę dobrych momentów”. Hmmm… Mógłby dodać coś więcej, skoro sam pisał pastisze prozy lorda Dunsany. Mógłby chociaż powiedzieć, czy mu się spodobało. Lin Carter wstąpił w ślady Kuttnera i Lovecrafta, tworząc własną serię pastiszy: opowieści z Simrany. Jedna z nich, zatytułowana „The Gods of Niom Panna”, jest chyba jego najlepszym utworem. Nie od rzeczy będzie tu zauważyć, że początek każdej historii cyklu, zaczynający się od słów: „Powiadają w Simranie…” wziął się raczej nie z Lovecrafta, czy Dunsany’ego, ale z dwóch opowiadań Kuttnera o Bel Yarnak. Publikowane po raz pierwszy w „Weird Tales”, w styczniu 1937 r. * * * * * Henry Kuttner ŻERCA DUSZ The Eater of Souls Powiadali w mieście Bel Yarnak, w nieziemskim języku, że okrutną głębię Szarej Przepaści Yarnak zamieszkiwała zrazu złośliwa i potworna bestia. Nie znajdziesz Bel Yarnak na Ziemi ani na żadnej z planet, jakie wirują wokół gwiazd naszego nieba, za to za Betlegezem, za Olbrzymami, na zielonym i wesołym globie, wciąż jeszcze promieniejącym młodością, błyszczały wieże i srebrne minarety owego miasta. Mieszkańcy Bel Yarnak w niczym nie przypominali ludzi, a jednak w długie ciepłe noce rozpalali ogień w dziwacznych kominkach. A tam gdzie ogień, jak kosmos długi i szeroki, nie brak też opowieści i wiernych słuchaczy, przynoszących radość sercu bajarza. Sindara rządził dobrotliwie, lecz dawnymi laty strach i zagłada niczym całun spowiły ziemię, a w Szarej Przepaści Yarnak rozsiadł się upiorny potwór. Dziwny czar zmroził nieboskłon i pociemniałą mgłą przesłonił trzy księżyce. Stwór zaspokajał swój zły głód na ziemi, a mieszkańcy Bel Yarnak nazwali go Żercą Dusz. Nie poznali jego wyglądu, gdyż żaden go nie widział na tyle dobrze, by o tym opowiadać. Stwór tkwił w otchłani, a gdy głód mu już dobrze dopiekł, słał bezgłośne wezwanie, po którym z tawern i świątyń, od ognisk i z mroku nocy wolno wychodziły postacie naznaczone martwym piętnem śmierci i szły do Bel Yarnak w stronę Szarej Przepaści. Nikt nie wracał. Mówiono, że ów potwór był pół– demonem, pół–bogiem i że dusze pomordowanych pełniły przy nim wieczną służbę, wypełniając złowieszczą misję w mrocznej przestrzeni za gwiazdami. Zdaniem hydromantów, stwór przybył z ciemnego słońca, gdzie został poczęty przez Starszych, krążących między wszechświatami i szukających wsparcia u Błyszczącego Mrokiem o nieznanej przeszłości. Nekromanci twierdzili co innego, lecz ze względu na powszechnie znaną niechęć, jaką żywili do potężniejszych hydromantów, na ogół nie zwracano uwagi na ich wróżby. Jeden Sindara wysłuchał obu szkół magów i z wysokości chalcedonowego tronu zdecydował, że sam pójdzie do Zatoki Yarnak, którą wielu uważało za bezdenną. Nekromanci wyposażyli Sindarę w dziwne akcesoria zrobione z kości zmarłych, a od hydromantów dostał wielce skręconą, przezroczystą tubę z kryształu, pomocną ponoć w walce z Żercą Dusz. Potem nekromanci i hydromanci siedli pospołu u wrót miasta i rozpoczęli swe posępne pienia, a Sindara na swym gorlaku, chyżym, lecz ohydnym gadzie, pogalopował na zachód. Po pewnym czasie odrzucił broń, gdyż, jak każdy władca w owych czasach, był wyznawcą kultu Vorvadossa. Z bożego nakazu nikt nie mógł czcić Vorvadossa prócz Sindary Bel Yarnak. Sindara zsiadł z gorlaka i żarliwie zaczął się modlić. Przez dłuższy czas nie było odpowiedzi. Potem piasek zawirował, zatańczył i buchnął pyłem w górę, oślepiając Sindarę. Z wiru dobiegł głos boga, cienki niczym pobrzękiwanie niezliczonych, maleńkich, kryształowych kieliszków. — Kroczysz ku zagładzie — złowrogo oznajmił Vorvadoss. — Ale syn twój śpi w Bel Yarnak, zatem kiedy znikniesz, nie zbraknie mi czciciela. Idź bez trwogi, gdyż bóg nie może zniszczyć boga, a tylko człowiek, co go stworzył. Po tych zagadkowych słowach Vorvadoss odszedł, a Sindara zamyślił się głęboko, nim ruszył w dalszą drogę. Kiedy przybył nad otchłań, z której, jak powiadali, brał początek najbliższy księżyc, padł zmęczony i osłabiony nad samą jej krawędzią i popatrzył w zamgloną pustkę. Od przepaści ciągnął zimny wiatr, a głębia zdawała się nie mieć końca. Gdzieś w oddali majaczył zarys drugiego brzegu. Po grubo ciosanych schodach wchodził ten, którego szukał Sindara. Piął się szybko, wspierając tułów na licznych mackach. Był biały, włochaty i zadziwiająco wstrętny, a choć niekształtną głową sięgał władcy zaledwie do pasa, pajęcze członki czyniły go pozornie większym. Za nim podążały nieszczęsne dusze, szept niezliczonych głosów uporczywie wibrował w powietrzu, przeplatany jękami i westchnieniami za utraconą nirwaną. Sindara dobył miecza i ciął wroga. Po dziś dzień krążą sagi o bitwie, jaka trwała, zda się, bez końca na wąskim skrawku wieczności. W końcu Sindara padł, brocząc z ran, a nietknięty przeciwnik zamamrotał złośliwie. Demon gotował się do uczty. Gdzieś w umyśle Sindary zabrzmiał cichy głos Vorvadossa. — Są różne ciała we wszechświecie, jak też inne tworzywa, nie będące ciałem. Nakarm Żercę Dusz. Tu Vorvadoss opisał ów szczególny posiłek, połączenie dwóch istot, wchłonięcie pośledniego i przemianę, po której z sytego pół–boga ulatywała jękliwa dusza, by dołączyć do służebnego kręgu. Łaska wiedzy spłynęła na Sindarę, a wraz z nią ponura ulga. Z rozpostartymi ramionami powitał widmowy uścisk, gdyż Vorvadoss podał mu sposób jak zażegnać groźbę zagłady. Stwór rzucił się na niego, ciało i kości władcy przeszył rozdzierający ból agonii. Twierdza jego jestestwa zakołysała się w posadach, a dusza uciekła z krzykiem w najdalszy kąt schronienia. Tam, na krawędzi Szarej Przepaści Yarnak, dopełniła się monstrualna fuzja, metamorfoza i poród, tak obrzydliwy i groźny, że urągał wszelkiemu pojęciu. Jak bagno wchłania swe ofiary, tak ciała Żercy i Sindary stopiły się w jedno. Ból agonii był jednak niczym w porównaniu z cierpieniem, jakie odczuł Sindara, gdy ujrzał piękno ziemi, którą rządził. Pomyślał wówczas, że niczego nie da się porównać z urodą zielonego i wesołego globu, a myśl ta ukłuła go w serce i wypełniła je dziwnym, niezaspokojonym poczuciem straty. Zerknął w złe, czarne oczy potwora, błyszczące kilka cali od jego twarzy, i popatrzył w dół, na straszliwą, szarą i zimną pustkę. Ze łzami i ciężkim sercem wspomniał srebrzyste minarety i wieże Bel Yarnak, błyszczące nagim pięknem w świetle trzech księżyców. Wiedział, że nigdy więcej ich nie zobaczy. Raz jeszcze odwrócił głowę i oślepły od płaczu ruszył ku przeznaczeniu. W chwili skoku usłyszał rozdzierający wrzask, a potem jakby przepaść wyszła im na spotkanie. Pół–bóg i władca stoczyli się w głąb otchłani. Jak powiedział Vorvadoss, przez to, i tylko przez to, można było zniweczyć klątwę. Skalna ściana zaczęła chudnąć, zniknęła w ciemnoszarej mgle, a Sindara padł w pusty opar i w ostatnią, nieruchomą ciemność. * * * * * To chyba najlepiej znany pastisz Mitów Cthulhu jaki wyszedł spod pióra Kuttnera. Ale za cenę sławy trzeba płacić. Tu zapłatą okazał się śmieszny błąd zecerski. W wydanych przez Arkham House „Tales of the Cthulhu Mythos” oraz wszystkich następnych publikacjach opartych na tej edycji czytamy, że drewniany posąg czarownicy „żarł robactwo” (worm– eating image). Niezły numer. Kuttner, rzecz jasna, pisał o „zżartym przez robactwo” (worm– eaten image). Lovecraft miał dużo do powiedzenia o tym opowiadaniu. „Potwór z Salem sprawił mi dużą przyjemność i naprawdę sądzę, że jest o całe niebo lepszy niż większość historyjek drukowanych przez Wrighta. (Czyżby Wright odrzucił pierwszą wersję utworu? Ze słów HPL przebija współczucie.) Główny zarzut, jaki mogę postawić, to słabe umotywowanie akcji. Cóż bowiem zasadniczo legło u podstawy wydarzeń? Przecież Carson na pewno nie był pierwszym lokatorem domu starej wiedźmy, a jakoś trudno sobie wyobrazić, by za każdym razem, gdy ktoś rozpalał ogień w kominku, działy się równie dziwne i niesłychane rzeczy. W opowieściach, w których nienazwany potwór przybywa z zaświatów, dobrze jest powiązać jego inkarnację z tajemniczą sztuką lub ciągiem zagadkowych wydarzeń, jakie nigdy przedtem nie miały miejsca (lub też wywoływały zgoła inny rezultat), choć na pierwszy rzut oka wyglądają na całkiem prozaiczne i naturalne. Już nie pamiętam sporych fragmentów „Domu Wiedźmy”, ale wydaje mi się, że mój student — ofiara wybełkotał jakąś rzadką matematyczno–magiczną formułę, która przypadkiem pasowała do zaklęć zmarłej czarownicy — i wywołała wiadomą reakcję (…) Można też utyskiwać nad przyciężką barwą — dziwne rzeczy zbyt szybko następują po sobie i dzieją się zbyt nagle (…) I jeszcze jedno — warto byś lepiej zwiedził Salem, by opis miasta zyskał na realności”. (12 marca 1936 r.) Lovecraft najwyraźniej uznał utwór Kuttnera za przeróbkę swoich „The Dreams of the Witch House”, choć nigdy nie wspominał związków łączących „The House of the Worm” Mearle Prouta i „Zew Cthulhu”. Lovecraft wskazał także na pewne anachronizmy w kuttnerowskim opisie Salem (usunięte potem pieczołowicie przez Kuttnera), lecz przepuścił bez komentarza inny passus: we fragmencie „Necronomicon”, Kuttner każe Abdul Alhazredowi mówić o wielkim Chanie Mongolii — a więc o kimś, kto żył stulecia po Alhazredzie! (W eseju „Critical Commentary on the Necronomicon” wyjaśniam, że cały wspomniany ustęp jest późniejszą interpolacją do tekstu Alhazreda.) Publikowane po raz pierwszy w „Weird Tales”, w maju 1937 r. * * * * Henry Kuttner POTWÓR Z SALEM The Salem Horror Kiedy Carson pierwszy raz usłyszał szmery dochodzące z piwnicy, uznał, że to szczury. Potem poznał historię szeptaną przez przesądnych Polaków z fabryki na Derby Street. Dotyczyła ona pierwszej właścicielki domu, Abigail Prinn. Nikt z żywych nie pamiętał tej starej wiedźmy, lecz w ponurych legendach o „dzielnicy czarownic” z Salem, poplątanych jak chwasty na zapomnianym grobie, wspominano jakoby składała ohydne ofiary posągowi nieznanego pochodzenia, zdobionemu półksiężycem i przeżartemu przez robactwo. Starzy wciąż powiadali, że Abbie Prinn była kapłanką przeraźliwie potężnego bożka, żyjącego w górskich ustroniach. Jest faktem, iż niecodzienne praktyki doprowadziły do nagłej i tajemniczej śmierci wiedźmy. Zdarzyło się to roku pańskiego tysiąc sześćset dziewięćdziesiątego drugiego, w tym samym, w którym dokonano słynnej egzekucji na Gallows Hill. Nikt nie lubił rozprawiać głośno o tamtych czasach, ale z rzadka jakaś bezzębna starucha zamamrotała ze strachem, że płomień nawet nie dotknął dała czarownicy i że Abbie została uśpiona za sprawą tajemnej siły. Tak czy owak, chociaż Abigail Prinn i jej posąg już dawno zniknęli ze świata, niełatwo było znaleźć chętnych do zamieszkania w jej zgrzybiałym domu, z podpartym na słupach piętrem i dziwacznymi, wyciętymi na kształt diamentu oknami. Całe Salem uważało go za siedlisko zła. Co prawda, przez zeszłe lata nie zdarzyło się nic takiego, co potwierdzałoby krążące opowieści, jednakże każdy z kolejnych lokatorów pospiesznie przeprowadzał się w inne miejsce, niemrawo i od niechcenia wymawiając się plagą szczurów. A to właśnie szczur przywiódł Carsona do Izby Wiedźmy. Nocne piski i przytłumione chrobotanie pazurów o przegniłą ścianę dały mu się we znaki już w pierwszym tygodniu pobytu. Carson wynajął tę ruderę, by w samotności i ciszy skończyć książkę — jeszcze jedną powieść z popularnej serii romansów. Początkowo nie zwracał uwagi na szczura, aż któregoś wieczora, kiedy zwierzak wyskoczył mu spod nóg w mrocznej sieni, zaczął snuć fantastyczne rozważania o jego inteligencji. Dom był od dawna podłączony do sieci elektrycznej, ale mała żarówka w korytarzu nie dawała zbyt wiele światła. Szczur wyglądał jak zniekształcony fragment cienia. Odbiegł parę kroków, stanął i zerknął na człowieka. Innym razem Carson zbyłby go groźnym ruchem ręki i wrócił do pisania, lecz tego dnia głośny hałas z Derby Street wciąż odrywał go od pracy. Poza tym, bez wyraźnych powodów dokuczała mu chandra i wyobraził sobie, że szczur, przycupnięty w bezpiecznej odległości, przygląda mu się z drwiącym rozbawieniem. Bardzo śmieszne. Podszedł do zwierzęcia. Szczur uciekł w stronę otwartych drzwi piwnicy. Otwartych? Carson zmarszczył brwi ze zdumieniem, gdyż nie znosząc przeciągów pilnował, aby wszystkie okna i drzwi były zawsze zamknięte. Pewnie ostatnim razem, kiedy wracał z dołu, miał głowę zaprzątniętą czymś innym. Szczur stanął w progu. Carson, nie wiedzieć czemu, wpadł w złość i zgonił go ze schodów. Potem zapalił światło. Szczur siedział w kącie i z uwagą patrzył na niego błyszczącymi oczkami. Carson zszedł na dół, chociaż był przekonany, że postępuje jak wariat. Prawdę mówiąc, miał szczerze dość pracy i z niemałym zadowoleniem przyjmował każdą przerwę. Kiedy wszedł w głąb piwnicy, zobaczył ze zdziwieniem, że szczur nie ucieka. Zrobiło mu się nieswojo. Żaden gryzoń nie zachowywał się w taki sposób. Chłodne spojrzenie małych, nieruchomych oczu przyprawiało go o gęsią skórkę. Nagle szczur czmychnął w bok i wpadł do dziury w ścianie. Carson parsknął pod nosem urywanym śmiechem i czubkiem buta naskrobał krzyżyk na zapiaszczonej podłodze, żeby pamiętać, w którym miejscu rano ustawić pułapkę. Z dziury wysunął się mały pyszczek i postrzępione wąsy zwierzęcia. Szczur ruszył naprzód, stanął i na powrót zniknął w kryjówce. Potem wykonał parę dziwnych i zgoła nieoczekiwanych ruchów. Jakby tańczył, pomyślał Carson. Ostrożny krok, chwila wahania, odwrót. Znów mała próba, pauza, pospieszna rejterada. Zachowuje się, jakby widział węża tuż przed wejściem do dziury, przemknęło Carsonowi przez głowę. Ale na ziemi widniał jedynie krzyżyk nakreślony w kurzu. Przyczyną zachowania szczura był bez wątpienia sam Carson, stojący zaledwie kilka stóp od ściany. Kiedy lekko poruszył nogą, zwierzak natychmiast zniknął w dziurze. Carson z rosnącym zaciekawieniem wziął do ręki złamany patyk i wetknął go do otworu. A że przy tym musiał stanąć przy murze, zobaczył dziwny kamień tuż nad kryjówką szczura. Szybki rzut oka na spoinę potwierdził jego podejrzenia. Kamień dawał się wyjąć. Staranne oględziny ujawniły niewielkie zagłębienie, pełniące rolę uchwytu. Carson wsunął palce w szczelinę i z wolna pociągnął. Kamień drgnął nieco i znieruchomiał. Carson szarpnął mocniej, posypała się sucha ziemia, głaz odskoczył od ściany, jakby na zawiasach. W murze ział prostokątny otwór, sięgający ramienia. Z lochu buchnął wilgotny odór zastałego powietrza, tak silny, że Carson bezwiednie dał krok do tyłu. Nagle przypomniał sobie wiedźmę Prinn i opowieści o straszliwych sekretach, jakie ponoć skrywała w podziemiach domu. Czyżby odkrył zapomnianą kryjówkę dawno zgładzonej czarownicy? Zanim wszedł głębiej, wrócił na górę po latarkę. Potem ostrożnie pochylił głowę i macając przed sobą plamą jasnego światła, wkroczył w wąski, cuchnący korytarz. Strop ciasnego, kamiennego tunelu zwisał mu tuż nad głową. Przejście wiodło, jak strzelił, przez jakieś piętnaście stóp i kończyło się sporą kryptą. Raczej podziemną komnatą, pomyślał Carson. Pokój bez wątpienia pełnił rolę kryjówki, chociaż nie uratował Abbie Prinn w dniu, gdy oszalała strachem tłuszcza wpadła na Derby Street. Carson wstrzymał oddech w niemym zdumieniu. Krypta była zadziwiająco piękna. Wzrok przyciągała zwłaszcza podłoga. Szare, obłe mury ustępowały miejsca różnobarwnej mozaice, zdominowanej przez błękit, zieleń i wszystkie odcienie szkarłatu. Żadnych kolorów lata. Tysiące barwnych kamieni, z których ani jeden nie przekraczał wielkością włoskiego orzecha, tworzyło skomplikowany wzór, nieznany Carsonowi, ale z pewnością wykonany według ściśle określonych reguł. Łuki purpury i fioletu w splątanych arabeskach mieszały się z pasami zieleni i błękitu. Tu trójkąty, koła, tam pentagram i mnóstwo innych, mniej czytelnych figur. Większość symboli i linii rozchodziła się promieniście ze środka komnaty, gdzie spoczywał okrągły czarny kamień, o średnicy sięgającej dwóch stóp. Było cicho. Nie dochodził tu nawet warkot aut, od czasu do czasu przejeżdżających przez Derby Street. Carson dostrzegł widniejący w małej niszy rząd znaków, więc udał się w tamtą stronę i przesunął światłem latarki po ścianie. Znaki, cokolwiek przedstawiały, zostały wyryte w kamieniu dawno temu. To, co z nich pozostało, nie dawało się odczytać. Parę hieroglifów mogło uchodzić za arabskie, ale były to czcze domysły. Na podłodze niszy Carson zobaczył zardzewiały krąg metalu o średnicy ośmiu stóp, ale choć podświadomie wiedział, że można go unieść, nie znalazł żadnego sposobu, by to zrobić. Nagle spostrzegł, że stoi pośrodku komnaty, na kolistym czarnym kamieniu, skąd brał się początek zawiłego wzoru. Znowu zwrócił uwagę na wszechobecną ciszę. Pod wpływem nagłego impulsu zgasił latarkę. Zapadła nieprzenikniona ciemność. Doznał wówczas przedziwnego uczucia. Miał wrażenie, że znalazł się na dnie mrocznej studni, pod spływającym strumieniem. Wody wciąż przybywało, sięgała coraz wyżej, a gdzieś z ogromnej dali dobiegał głuchy pogłos łomoczącego wodospadu. Carson drgnął, zapalił latarkę i szybkim spojrzeniem omiótł wnętrze krypty. Huk wodospadu, rzecz jasna, okazał się niczym innym, jak jego własnym pulsem, spotęgowanym przez kompletną ciszę. Normalne zjawisko. Z drugiej strony, skoro panował tu taki spokój… Nagła myśl zaświtała mu w głowie i przywróciła poczucie realizmu. Znalazł idealne miejsce do pracy. Wystarczyło podciągnąć prąd, znieść biurko i parę krzeseł, w razie potrzeby włączyć wentylator… wyraźna na początku woń stęchlizny ulotniła się już zupełnie. Carson na powrót zniknął w paszczy tunelu. Porzucając podziemną komnatę, z westchnieniem ulgi rozluźnił mięśnie, choć do tej pory nie zdawał sobie sprawy, że jest spięty. Złożył to na karb podniecenia i wszedł na górę, by wypić kubek czarnej kawy i napisać do dzierżawcy z Bostonu o swoim odkryciu. Kiedy Carson otworzył drzwi, gość z ciekawością zajrzał do korytarza i jakby z satysfakcją pokiwał głową. Był wysoki, szczupły, o siwych, krzaczastych brwiach, ocieniających bystre szare oczy. Twarz miał surową i wyrazistą, lecz pozbawioną zmarszczek. — Pan w sprawie Izby Wiedźmy? — niechętnie spytał Carson. Dzierżawca nie potrafił dochować tajemnicy i od tygodnia do Salem ściągali rozmaici antykwariusze i okultyści, żeby choć rzucić okiem na tajemniczą kryptę, w której Abbie Prinn odprawiała czary i gusła. Carson wściekał się i rozważał ucieczkę w spokojniejsze miejsce, ale w końcu z tępym uporem postanowił dokończyć książkę, bez względu na trudności. Poczęstował intruza chłodnym spojrzeniem i oświadczył: — Niestety, wystawę zamknięto. Nieznajomy cofnął się z zaskoczeniem, lecz zaraz w jego oczach błysnęło współczucie. Wyciągnął wizytówkę i podał ją Carsonowi. — Michael Leigh… okultysta, hę? — przeczytał Carson. Westchnął głęboko. Zdążył się już nauczyć, że okultyści byli najgorsi. Wszędzie węszyli wpływ ciemnych mocy i szukali ukrytych znaczeń w mozaice pokrywającej podłogę Izby. — Przykro mi, panie Leigh, ale… jestem bardzo zajęty. Naprawdę. Proszę wybaczyć. Zaczął zamykać drzwi. — Jedną chwilę! — pospiesznie zawołał Leigh. Chwycił Carsona, nim ten zdążył zaprotestować i spojrzał mu prosto w oczy. Po chwili na jego smutnej twarzy pojawił się niezwykły wyraz bólu i zrozumienia. Zdumiony pisarz uwolnił się z uścisku. Miał wrażenie, że okultysta zobaczył coś groźnego — ale w pełni spodziewanego. — Co to za pomysł? — warknął ostro. — Nie przywykłem… — Przepraszam — wtrącił Leigh. Mówił głębokim, miłym głosem. — Proszę o wybaczenie. Myślałem… jeszcze raz serdecznie przepraszam. Chyba jestem zbyt podniecony. Widzi pan, przyjechałem aż z San Francisco, by popatrzeć na pańską Izbę. Mógłbym tam chociaż zerknąć? Zapłacę każdą sumę… Carson przecząco machnął dłonią. — Nie — odparł, choć w jego sercu zakiełkowała przewrotna sympatia do gościa. Podobał mu się modulowany głos, szczera twarz i silna, niemal magnetyczna osobowość okultysty. — Potrzebuję nieco spokoju… Nawet pan sobie nie wyobraża, jak mi wciąż przeszkadzają. — Chociaż nie chciał, zabrzmiało to jak usprawiedliwienie. — Prawdziwa plaga. Bywają chwile, że wolałbym nigdy nie znaleźć tej krypty. Leigh z niepokojem pochylił się w jego stronę. — Mogę zerknąć? — powtórzył. — To dla mnie bardzo ważne… Od dawna polowałem na podobną okazję. Ręczę, że nie zabiorę panu nawet dziesięciu minut. Carson pomyślał chwilę, po czym przyzwalająco skinął głową. Wprowadził gościa do piwnicy i opowiedział mu po drodze, w jakich okolicznościach dokonał odkrycia. Leigh słuchał z wyraźną ciekawością, od czasu do czasu wtrącając jakieś pytanie. — Co się stało ze szczurem? — zagadnął w końcu. Carson zrobił zdumioną minę. — Nooo… Chyba umknął do dziury. Czemu pan pyta? — Nigdy nic nie wiadomo — tajemniczo odparł Leigh. Weszli do Izby Wiedźmy. Carson zapalił światło. Dosyć dawno przeciągnął kabel do piwnicy, zniósł także stół i kilka krzeseł, ale poza tym niczego nie zmieniał. Z zaskoczeniem spostrzegł, że twarz okultysty zastygła w gorzkim, niemal gniewnym wyrazie. Leigh wyszedł na środek krypty i popatrzył na fotel ustawiony w czarnym kamiennym kręgu. — Pan tu pracuje? — spytał powoli. — Tak. Spokój… Na górze nie mogłem się skupić. Ciągły hałas. Za to tutaj panują idealne warunki. Łatwiej się pisze. Mam… — urwał na chwilę — całkowicie wolny umysł. Oderwany od przyziemnych zmartwień. Niezwykłe uczucie. Leigh skinął głową, jakby słowa Carsona potwierdzały jego domysły. Podszedł do niszy, popatrzył na okrągłą metalową płytę. Carson podążył za nim. Leigh stanął tuż przy ścianie i szczupłym palcem wodził po zatartych znakach. Mruczał przy tym pod nosem jakieś dziwne słowa, które w uszach Carsona pobrzmiewały szwargotem. — Nyogtha… k’yarnak… Ze ściągniętą, pobladłą twarzą spojrzał na gospodarza. — Dość widziałem — powiedział cicho. — Chodźmy. Carson z lekkim zdziwieniem pokiwał głową i wyprowadził go z piwnicy. Już na górze, Leigh przystanął z wyraźnym wahaniem, jakby obawiał się poruszyć dręczącą go sprawę. — Panie Carson… — powiedział w końcu. — Mógłbym spytać, czy ostatnio nie miewał pan koszmarów? W oczach pisarza zatańczyły iskierki wesołości. — Koszmarów? — powtórzył. — Aaaa… rozumiem. Nie zdoła pan mnie wystraszyć. Pańscy koledzy… okultyści, którzy nagabywali mnie przed panem, też próbowali tej sztuczki. Leigh uniósł brwi ze zdumienia. — Tak? A pytali może, co się konkretnie panu śniło? — Niektórzy. — Odpowiedział im pan? — Nie — mruknął Carson. Zauważył, że gość zrobił niewyraźną minę, więc dodał: — Prawdę mówiąc… sam nie jestem tego pewien. — To znaczy? — Sądzę — lecz to tylko marne wrażenie — że nawiedza mnie jakaś wizja. Nie umiem jej opisać, bo po przebudzeniu nic nie pamiętam. A poza tym… może to być sugestia po rozmowach z okultystami. — Może… — wymijająco odparł Leigh i zaczął się zbierać do wyjścia. Znów przystanął. — Panie Carson… Proszę wybaczyć obcesowe pytanie, ale czy musi pan nadal mieszkać w tym domu? Pisarz westchnął z rezygnacją. — Od samego początku wyjaśniam, że potrzebuję spokoju do pracy nad najnowszą książką. Co z tego, skoro teraz tak trudno o ciche miejsce? A od kiedy odkryłem Izbę Wiedźmy, praca ruszyła z kopyta. Nie znajduję powodów, czemu miałbym się przeprowadzić i znów ślęczeć nad każdą stroną. Skończę pisać, opuszczę dom i wszyscy okultyści świata będą go mogli zmienić w muzeum, czy cokolwiek innego. Nic mnie to nie obchodzi. Dopóki jednak pracuję, będę tu siedział. Leigh potarł podbródek. — Zdaje się, że rozumiem pański punkt widzenia, ale… w całym budynku nie ma lepszego miejsca do pracy? Przez chwilę patrzył na Carsona, po czym dodał: — Nie chcę, by pan mi wierzył. Jak większość ludzi jest pan materialistą. Są jednak tacy, którzy sądzą, że nad tym, co na co dzień nosi miano nauki, wznosi się inna, większa wiedza, oparta na podstawach niedostępnych zwykłym śmiertelnikom. Jeśli pan czytał Machena, może utkwiły w pańskiej pamięci słowa o przepaści między światem zmysłów i światem materii. Da się przekroczyć tę przepaść. Izba Wiedźmy jest swoistym pomostem! Słyszał pan kiedyś o galerii szeptów? — Co? — spytał Carson. — Przecież nie ma… — Chodzi o zwykłe porównanie. We wspomnianej galerii lub jaskini nawet najcichszy szept biegnie do ściśle określonego miejsca, odległego, powiedzmy, o sto jardów, choć ktoś stojący dziesięć stóp od „nadawcy” nie słyszy ani słowa. Proste zjawisko akustyczne; dźwięk skupia się w jednym punkcie. Tę zasadę można rozszerzyć na inne rzeczy. Na każdą falę. Na myśli. Carson próbował przerwać, ale Leigh mówił dalej. — Czarny kamień pośrodku Izby to jeden z takich punktów. Wzór na podłodze… Kiedy siedzi pan w czarnym kręgu, jest pan niezwykle czuły na pewne wibracje… podatny na rozkazy przekazywane drogą myśli! Czemu pański umysł staje się tak klarowny podczas pracy? Złuda, fałszywa wolność, gdyż naprawdę jest tylko instrumentem, mikrofonem włączonym na obłąkańcze głosy, których rzeczywista natura przechodzi pańskie pojęcie! Twarz pisarza wyrażała zdumienie pomieszane z niewiarą. — Ale… Chyba pan nie przypuszcza… Leigh odchylił głowę, z jego oczu zniknęło napięcie. Patrzył teraz posępnie i chłodno. — Jak pan chce. Wspomnę tylko, że studiowałem życie pańskiej Abigail Prinn. Ona także zgłębiła nadnaukę, o której mówiłem przedtem. Używała jej jednak do złych celów. Do czarnej magii, jak powiadają powszechnie. Wyczytałem, że w owych latach rzuciła klątwę na Salem, a klątwa czarownicy to iście przerażająca groźba. Może… — Zagryzł dolną wargę i podszedł do drzwi. — Zgodzi się pan chociaż, żebym jutro zadzwonił? Carson niemal bezwiednie skinął głową. — Myślę jednak, że to strata czasu. Nie wierzę… to znaczy, nie mam podstaw… — zająknął się, nie znajdując właściwego słowa. — Chcę się tylko upewnić, że pan… Och, jeszcze jedno. Niech pan spróbuje zapisać dzisiejszy sen. Oczywiście, jeśli się panu coś przyśni. Zaraz po obudzeniu, pamięć bywa najbardziej sprawna. — Dobrze. Jeśli tylko… Tej nocy Carson śnił. Zbudził się tuż przed świtem; serce waliło mu w piersi i czuł się dziwnie nieswojo. Szybko wstał z łóżka, dygocząc w chłodzie szarego poranka. Blady księżyc wciąż widniał na pojaśniałym niebie. Ostatnie słowa okultysty zabrzmiały w uszach Carsona. Śnił — to nie podlegało dyskusji. Ale o czym? Zupełnie inna sprawa. Z całej siły wytężał umysł, lecz jedyne, co zapamiętał, to zamglony obraz panicznej ucieczki w ciemność. Ubrał się. Cisza panująca w wiekowym domu zaczynała go drażnić, więc wyszedł po gazetę. Było jeszcze zbyt wcześnie na otwarcie sklepów, toteż za pierwszym rogiem skręcił na zachód, w poszukiwaniu gazeciarza. Od paru chwil towarzyszyło mu niezwykłe i dziwne uczucie: powrotu. Miał wrażenie, że kiedyś szedł tą ulicą i raz po raz znajdował coś znajomego w sylwetkach i dachach domów. Z drugiej strony — i to zakrawało na czystą fantazję — mógłby przysiąc, że trafił tu po raz pierwszy. Mało chodził po Salem, gdyż był z natury leniwy, a jednak z każdym krokiem odżywały w nim nowe wspomnienia. Dotarł do następnego rogu i machinalnie skręcił w lewo. Dziwne uczucie przybrało na sile. Szedł coraz wolniej, z namysłem. Bez wątpienia odbył kiedyś tę trasę — pewnie szedł zadumany i nie zwracał uwagi na okolicę. To jedyne rozsądne wyjaśnienie. Skręcił w Charter Street i poczuł dziwny niepokój. Salem budziło się do życia: bladym świtem obojętni na wszystko Polacy spieszyli do fabryk. Czasem przejechał jakiś samochód. W dali, na chodniku zgromadził się mały tłum. Carson zaczął iść szybciej, świadom nadciągającej katastrofy. Ze zdumieniem zobaczył, że mija Burying Ground — stare, otoczone złą sławą miejsce, gdzie niegdyś płonęły stosy. Pospiesznym krokiem podszedł do grupki gapiów. Posłyszał kilka wymamrotanych półgłosem komentarzy, a tuż przed nim wyrosła barczysta sylwetka w granatowym mundurze. Zerknął ponad ramieniem policjanta i jęknąwszy ze zgrozy, wstrzymał oddech. Jakiś człowiek opierał się o żelazne ogrodzenie otaczające stary cmentarz. Miał na sobie tani, podniszczony płaszcz i tak mocno ściskał zardzewiałe pręty, że aż mięśnie rysowały mu się pod skórą na owłosionych dłoniach. Był martwy, a na jego twarzy, skierowanej ku niebu pod dziwnym kątem, rysował się straszliwy wyraz przerażenia. Wytrzeszczone oczy upiornie połyskiwały białkami, na ustach zamarł zagadkowy grymas. Jeden ze stojących w pobliżu gapiów zwrócił pobladłą twarz w stronę Carsona. — Umarł ze strachu — odezwał się schrypniętym głosem. — Nie chciałbym widzieć tego, co on oglądał. Uffff… co za koszmar… Carson bezwiednie dał krok do tyłu, czując lodowy oddech nieznanej bestii. Przetarł oczy, lecz nie potrafił się pozbyć widoku zmaltretowanej twarzy trupa. Drżący, oszołomiony, zawrócił z drogi. W pewnej chwili popatrzył w bok, na wiekowe nagrobki i krzyże. Od stu lat nie grzebano tutaj nikogo, więc porośnięte mchem mogiły, skrzydlate czaszki, pyzate cherubiny i urny otaczała aura zatęchłej starości. Cóż mogło tak przerazić dorosłego mężczyznę? Carson wziął głęboki oddech. Prawda, widok trupa nie był najprzyjemniejszy, ale to jeszcze nie powód, by wpadać w panikę. Nie. Najważniejsza jest powieść. Poza tym — tłumaczył sam sobie — wszystko da się rozsądnie wyjaśnić. Facet był pewnie Polakiem, jednym z tych imigrantów, którzy zawsze kręcą się wokół portu. Szedł nocą przez cmentarz — i to taki, co od trzech wieków cieszy się ponurą sławą — no i w pijanym widzie zobaczył upiora. Polacy zawsze byli niezrównoważeni, podatni na histerię i zbiorowy obłęd. Wielka panika w 1853 roku, kiedy doszczętnie spalono trzy „domy czarownic”, zaczęła się od bezładnego i histerycznego zeznania starej baby, co rzekomo zobaczyła biało ubranego przybysza, który „zdjął twarz”. Czego się można spodziewać po takich ludziach? — dumał Carson. Nie potrafił jednak do końca zapanować nad nerwami i powrócił do domu dopiero przed południem. Czekał na niego Leigh. Ucieszony spotkaniem Carson, serdecznie zaprosił okultystę do środka. Leigh był niezmiernie poważny. — Słyszał pan już o swej przyjaciółce, Abigail Prinn? — spytał bez żadnych wstępów. Carson, który właśnie napełniał szklankę wodą sodową, zamarł w bezruchu z ręką na syfonie. Dopiero po dłuższej chwili przycisnął dźwignię i uzupełnił syczącą pianą porcję whisky. Wręczył szklankę gościowi, sam poprzestał na czystym trunku. — Nie mam pojęcia, o czym pan mówi — odpowiedział powoli. — Chyba to nie ona… O co chodzi? — Sprawdziłem zapis — oznajmił Leigh. — Abigail Prinn została pochowana czternastego grudnia tysiąc sześćset dziewięćdziesiątego roku na Burying Ground przy Charter Street. Z kołkiem w sercu. — Niespokojnie popatrzył na Carsona. — Co się stało? — Nic — bezbarwnym głosem odparł pisarz. — I? — Cóż… jej grób został rozkopany i ograbiony. To wszystko. W pobliżu leżał wyrwany kołek, a wokół mogiły widniały liczne ślady. Ślady butów. Śnił pan o czymś ostatniej nocy? Pytanie zabrzmiało jak trzaśniecie z bicza. Leigh wbił w Carsona surowe spojrzenie szarych oczu. — Nie wiem — z zakłopotaniem odparł pisarz. Potarł czoło. — Nie pamiętam. Dziś rano byłem na cmentarzu przy Charter Street… — Och. Zatem musiał pan słyszeć o nieszczęśniku… — Widziałem go — przerwał Carson. Wzdrygnął się. — Okropność. Jednym haustem wychylił swoją porcję whisky. Leigh nie spuszczał z niego wzroku. — I co? — spytał. — Nadal pan nie chce przeprowadzki? Carson odstawił szklankę i wstał. — Nie — warknął. — Niby dlaczego? — Po zdarzeniach ubiegłej nocy… — Jakich zdarzeniach? Obrabowano grób. Przesądny Polak spostrzegł rabusiów i wykitował ze strachu. Coś jeszcze? — Zgrywa pan bohatera przed samym sobą — spokojnie powiedział Leigh. — W głębi serca wie pan — musi wiedzieć — jak wyglądała prawda. Carson, jest pan narzędziem w rękach podstępnej i potwornej siły. Przez trzy wieki Abbie Prinn — żywa — leżała w grobie i czekała, aż ktoś wpadnie w jej pułapkę. Aż ktoś odnajdzie Izbę Wiedźmy. Może umiała wejrzeć w przyszłość? Może zajęta budowaniem myślała o dniu, gdy do piekielnej krypty wkroczy jej ofiara i ugrzęźnie w zawiłym wzorze mozaiki? To pan ugrzązł, Carson. Dzięki panu, wiedźma stworzyła pomost między światem materii i zmysłów i en rapport dotarła do pana. Hipnoza to dziecinna igraszka w porównaniu z jej demoniczną mocą. Bez trudu skłoniła pana do rozkopania grobu i usunięcia gnębiącego ją kołka, a potem wymazała pańską pamięć, tak że nawet we śnie nie pozostały żadne wspomnienia! Carson stał nieruchomo, oczy płonęły mu dziwnym światłem. — W imię Boga, człowieku, wiesz, co mówisz? Leigh roześmiał się ostro. — W imię Boga? Diabła raczej, gdyż diabeł w tej chwili nawiedził Salem. Nad nami wisi straszliwa groźba. Jaki los czeka mężczyzn, kobiety i dzieci z miasta, które przeklęła Abbie Prinn, kiedy ją przywiązano do pala? A przecież nie spłonęła. Nie dalej jak dziś rano przejrzałem kilka tajnych zapisów i raz jeszcze proszę pana o opuszczenie tego domu! — To już koniec? — chłodno zapytał Carson. — Bardzo dobrze. Zostaję. Jest pan pijakiem lub szaleńcem i nie straszne mi pańskie bujdy. — A jeśli oferuję panu tysiąc dolarów? — spytał Leigh. — Albo więcej… dziesięć tysięcy? Rozporządzam wspomnianą sumą. — Nie, do diaska! — z nagłym gniewem uciął Carson. — Chcę być sam i w spokoju dokończyć książkę. Nie potrafię pracować gdzie indziej… Nie chcę… nie chcę… — Spodziewałem się tego — odparł Leigh cichym głosem, niespodziewanie zabarwionym współczuciem. — Carson, pan po prostu nie może uciec! Nic pan nie może zrobić, póki Abbie Prinn kontaktuje się z panem przez Izbę Wiedźmy. Gorzej, ona egzystuje tylko z pańską pomocą. Karmi się pańską siłą… i jak wampir, spija esencję życia! — Pan oszalał — z uporem powtórzył Carson. — Być może. Boję się jednak tego, co ukrywa się pod żelaznym kręgiem. Abbie Prinn wyznawała dziwnych bogów… Znaki wyryte w niszy dały mi sporo do myślenia. Słyszał pan może imię „Nyogtha”? Carson niecierpliwie potrząsnął głową. Leigh poszperał w kieszeni i wyciągnął świstek papieru. — Odpisałem to z księgi znalezionej w Bibliotece Kestera — oznajmił. — Ma tytuł „Necronomicon”, a jej autor tak głęboko wniknął w tajniki magii, że wśród współczesnych zyskał opinię szaleńca. Niech pan czyta. Carson ze zmarszczonymi brwiami spojrzał na kartkę. „Wśród ludzi określany jest mianem Mieszkańca Ciemności, brata Wielkiego Przedwiecznego imieniem Nyogtha, Rzeczy, Która Nie Powinna Istnieć. Czasem wnijdzie na lico Ziemi przez tajemne jaskinie lub szpary, a magowie widywali go w Syrii i pod czarną wieżycą Leng. Z groty Thangów w Tatarii przybył żądny łupu i wwiódł chaos i okropieństwa w pawilony wielkiego Chana. Tylko spleciony krzyż, zaklęcie Vach–Viraja i eliksir Tikkouna mogą go zapędzić na powrót do mrocznych jaskiń skrytego zła, które zamieszkuje”. Leigh ze spokojem patrzył na stropionego pisarza. — Teraz pan już rozumie? — Zaklęcia i eliksiry! — wybuchnął Carson, oddając mu papier. — Bzdury! — Nic podobnego. Wymienione zaklęcie oraz eliksir od tysięcy lat znane są okultystom i adeptom magii. Sam kiedyś ich używałem przy pewnych… okazjach. Jeśli teraz mam rację… — Spojrzał na drzwi i zacisnął usta w wąską, bezkrwistą linię. — Zło można pokonać, lecz największa trudność w zdobyciu eliksiru… Ciężko go dostać. Ale mam nadzieję, że wrócę. Do tego czasu proszę nie wchodzić do Izby. — Niczego nie obiecuję — odparł Carson. Miał okropną migrenę, która niemal pozbawiała go zmysłów i przyprawiała o mdłości. — Żegnam. Odprowadził gościa do drzwi i na chwilę został na schodach, niechętnie myśląc o powrocie do domu. Zanim wysoka postać okultysty zniknęła w głębi ulicy, z sąsiedniego budynku wyszła jakaś kobieta. Na widok Carsona westchnęła, aż zafalowały jej ciężkie piersi i wybuchnęła głośnym, gniewnym jazgotem. Carson z bezgranicznym zdumieniem zwrócił głowę w jej stronę. Łupało mu w skroniach. Baba podeszła bliżej, wściekle wygrażając pięścią. — Czego mi straszysz Sarę? — wrzeszczała, czerwona na twarzy. — Zachciało ci się wrednych sztuczek, co? Carson oblizał usta. — Przepraszam — powiedział z wolna. — Nikogo nie zamierzałem straszyć. Przez cały dzień nie było mnie w domu. Czego się zlękła? — Jakieś brunatne bydlę łaziło po sieni, a Sara… Baba urwała w pół zdania. Szeroko rozwarła oczy. Prawą ręką zrobiła osobliwy znak: wskazujący i mały palec wyciągnęła w stronę Carsona, a kciuk zamknęła na pozostałych palcach. — Stara jędza! Uciekła szybko, mrucząc coś po polsku wystraszonym głosem. Carson wrócił do domu. Nalał sobie solidną porcję whisky, pomyślał chwilę, po czym odstawił pełną szklankę. Parę chwil krążył po pokoju, wciąż pocierając czoło. Palce miał gorące i suche. Błędne, nieokreślone myśli zalewały mu umysł. Do tego jeszcze ten dokuczliwy ból głowy… W końcu zszedł na dół, do Izby Wiedźmy. Siedział, lecz nie pracował, mimo że głucha cisza podziemnej krypty łagodziła jego cierpienia. Potem zasnął. Nie pamiętał, jak długo trwał w głębokim uśpieniu. Śnił o Salem, o mgliście połyskującym, galaretowato czarnym stworzeniu mknącym z zadziwiającą szybkością ulicami miasta, o czymś, co wyglądało jak ogromna, smoliście czarna ameba i wchłaniało uciekających z krzykiem ludzi. Śnił o wychudłej jak czaszka twarzy, patrzącej mu prosto w oczy, o pobrużdżonym, skarlałym obliczu, w którym tylko źrenice wydawały się żywe, błyszcząc diabelnie złym światłem. Nagle zbudził się i siadł prosto. Było mu bardzo zimno. Wokół panowała niczym nie zmącona cisza. W jasnym świetle żarówki zielonoszkarłatna mozaika wiła się i pełzała, lecz to wrażenie zniknęło, gdy tylko Carson przetarł zaspane oczy. Popatrzył na zegarek. Druga. Spał całe popołudnie i sporą część nocy. Ogarnęła go dziwna słabość. Znużony, wciąż bez ruchu trwał w fotelu. Czuł, jakby coś pozbawiło go siły. Zimny powiew wwiercał mu się w głąb czaszki, ale ból głowy minął. Umysł miał jasny — wyczekujący, jakby zaraz miały nastąpić doniosłe wydarzenia. Nagle, przyciągnął jego uwagę drobny ruch. Część kamiennego muru zaczęła sunąć. Rozległ się cichy szmer i wąska czarna szczelina powoli przybrała formę kwadratu. Jakiś cień kulił się w mroku. Carson z dzikim, obłędnym przerażeniem wpatrywał się w zjawę, która wpełzła do oświetlonej krypty. Wyglądała jak mumia. Przez straszliwą, długą jak wiek sekundę, w głowie pisarza kołatało jedno okropne słowo: „Mumia!” Chude, zbrązowiałe, wyschnięte na pergamin ciało wyglądało jak szkielet obciągnięty skórą ogromnej jaszczurki. Z uporem parło naprzód, głośno drapiąc o kamień długimi paznokciami. W białym świetle błysnęła nieruchoma twarz i oczy migoczące trupim życiem. Carson już widział kostropaty zarys brunatnych, przykurczonych pleców… Zdrętwiał. Obca siła odebrała mu zdolność ruchu. Siedział jak tknięty sennym paraliżem, w którym umysł pełnił rolę ogłupiałego widza, niezdolnego, bądź niechętnego do zmuszenia do pracy zesztywnia — łych mięśni. W duchu powtarzał sobie, że to jedynie sen i ze wszystkich sił próbował się obudzić. Koślawy stwór wstał. Wyprostował wychudłe ciało i podszedł do niszy z żelaznym kręgiem. Stanął plecami do Carsona; zeschły, starczy szept zmącił ciszę. Carson chciał wrzasnąć ze strachu, lecz nie potrafił wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Złowieszczy głos nadal szeptał słowa w nieziemskim języku, a wówczas, jakby w odpowiedzi, lekki, niemal niewidoczny dreszcz poruszył metalową pokrywą. Żelazny krąg zadrgał i z wolna ruszył w górę. Skurczony stwór uniósł cienkie ręce w geście triumfu. Krąg miał niemal stopę grubości, i teraz, gdy zawisł nad podłogą, w pomieszczeniu zaczął się unosić zdradziecki odór. Był jakby odrobinę gadzi, czuć w nim było piżmo, wywoływał mdłości. Dysk wzniósł się nieubłaganie i niewielki ,palec ciemności wypełzł spod jego krawędzi. Carson wspomniał swój sen, w którym oślizła czarna masa przelewała się przez ulice Salem. Bezskutecznie próbował zwalczyć obezwładniającą go drętwotę. Izba pociemniała, myśli Carsona stały się jednym, mrocznym wirem… Ściany krypty poczęły tańczyć. Krąg żelaza wciąż sunął w górę. Zwiędła postać nadal wyciągała suche gałęzie ramion w bluźnierczym błogosławieństwie. Czarna maź ślamazarnie wylewała się na podłogę. Nagle, jakiś nowy dźwięk zagłuszył suchy szept mumii — echo nadbiegających kroków. Carson kątem oka dostrzegł człowieka wpadającego do Izby Wiedźmy. Był to okultysta, Leigh, śmiertelnie blady, z gorejącymi oczami. Minął Carsona i stanął przed alkową, z której wypełzał czarny horror. Mumia z okrutną powolnością odwróciła się w jego stronę. Leigh ściskał w lewej dłoni jakiś przedmiot: crux ansata ze złota i kości słoniowej. Prawą rękę, zwiniętą w pięść, trzymał przy biodrze. Na jego bladej twarzy widniały drobne krople potu. — Ya na kadishtu nilgh’ri… stell’bsna kn’aa Nyogtha… k’yarnak phlegethor… — mówił donośnym, rozkazującym głosem. Niezwykłe, nieziemskie słowa huczały echem pod kopułą krypty. Leigh dał krok w przód, wysoko unosząc krucyfiks. Czarna maź pod żelaznym dyskiem zadrgała gwałtownie. Pokrywa sfrunęła na bok, a wielka fala lśniącej czerni, nie będącej ani w pełni cieczą, ani też ciałem stałym, lecz straszliwą galaretowatą masą, runęła na okultystę. Leigh nawet nie przystanął, tylko szybkim zamachem ramienia cisnął w maź małą szklaną fiolkę. Bezkształtna bestia zamarła. Przez krótką, straszliwą chwilę wahała się co zrobić, po czym szybko umknęła do dziury. Dławiący smród palonego trupa wypełnił powietrze i na oczach Carsona na ziemię zaczęły padać duże czarne płaty, jakby stwór zetknął się ze żrącym kwasem. Maź spłynęła we względnie bezpieczne miejsce, znacząc drogę ucieczki kawałkami ohydnego ciała. Potem, ze środka bestii wyrosło coś na kształt ogromnego pierwotniaka, czarna macka chwyciła trupią postać i zagarnęła ją przez krawędź, w głąb studni. Drugi kłąb czerni bez żadnego wysiłku szarpnął żelaznym dyskiem, pociągnął go do otworu i w chwili, gdy potwór znikał w podziemnej kryjówce, klapa z donośnym hukiem zapadła na dawne miejsce. Carson błędnym wzrokiem patrzył na wirujący pokój. Chwyciły go mdłości. Zebrał wszystkie siły, by wstać, lecz nagle zgasło światło. Ogarnęła go ciemność. Nigdy już nie dokończył rozpoczętej powieści. Rękopis spalił i choć nadal pisał, żadna z jego następnych książek nie znalazła wydawcy. Redaktorzy kręcili głowami, wciąż pytając, czemu tak znany autor popularnych romansów nagle zajął się okultyzmem i grozą. — Mocna rzecz — stwierdził jeden, odrzuciwszy powieść „Czarny bóg szaleństwa”. — Na swój sposób dobra, lecz chorobliwie smutna. Nikt nie zechce jej czytać. Carson, czemu pan nie wróci do dawnego stylu, do książek, które przyniosły panu sławę? Wówczas to po raz pierwszy Carson złamał ślub milczenia i opowiedział o Izbie Wiedźmy. Mówił szczerze, gdyż w głębi serca liczył na sympatię i zrozumienie. Kiedy skończył, stracił wszelką nadzieję, gdyż twarz wydawcy wyrażała współczujące niedowierzanie. — Senny koszmar, prawda? Carson roześmiał się gorzko na to pytanie. — Tak… — Musiał wywrzeć na panu niezatarte wrażenie. Tak bywa z pewnymi snami. Z czasem zdoła pan o tym zapomnieć. Pisarz tylko pokiwał głową. Wiedział, że jeśli nie chce uchodzić za wariata, nie powinien wspominać o jeszcze jednej rzeczy, którą zobaczył w krypcie, ocknąwszy się z chwilowego omdlenia. Nim blady i roztrzęsiony, z pomocą Michaela Leigha opuścił Izbę Wiedźmy, rzucił wstecz szybkie spojrzenie. Skurczone i zetlałe płaty czerni, oderwane od cielska bluźnierczej bestii, zniknęły, choć na kamieniach pozostawały ciemne plamy. Abbie Prinn pewnie powróciła do piekieł, którym tak wiernie służyła, a jej nieludzki bóg zapadł w ukrytą otchłań, przekraczającą ziemskie pojęcie, pokierowany potężniejszą i starszą magią okultysty. Ale wiedźma zostawiła po sobie groźną pamiątkę, kątem oka zauważył Carson tuż przed ucieczką z krypty. Z nad krawędzi żelaznego dysku, zda się uniesiona w drwiącym salucie, sterczała pomarszczona, szponiasta ręka. * * * * * Ten utwór, drugi w zamierzonej, ale nieukończonej serii przygód detektywa — okultysty, Michaela Leigh, jest owocem współpracy Kuttnera z Robertem Blochem. Bloch twierdził, że „Czarny Pocałunek to głównie jego (Kuttnera) dzieło”, w odróżnieniu od innych, wspólnie pisanych opowiadań, nad którymi „pracowaliśmy wspólnie, lub z zawczasu przygotowanych scenariuszy”. Kuttner zwykle tworzył pierwszą wersję, a Bloch zmieniał ją linijka po linijce. (Z listu Blocha do Roberta M. Price’a, 25 stycznia 1994 r.) Dziwi zwłaszcza znikoma rola Michaela Leigh w tej historii. Przez większą część akcji pozostaje na uboczu, reprezentowany per procura w osobie mniej znanego kolegi z Dalekiego Wschodu. Może Kuttner w ten sposób chciał zatuszować podobieństwa łączące „Czarny Pocałunek” z „Potworem z Salem”. W obu opowiadaniach, pisanych niemal jedno po drugim, okultysta powtarza te same ostrzeżenia! Tak jak Bloch stawał „Tarletonem Fiske”, a Kuttner — „Keithem Hammondem”, kiedy w tym samym numerze „Strange Stories” zamieszczali po dwa utwory, Michael Leigh musiał także znaleźć wygodne alter ego. Publikowane po raz pierwszy w „Weird Tales”, w czerwcu 1937 r. * * * * Robert Bloch i Henry Kuttner CZARNY POCAŁUNEK The Black Kiss Wstali grzmiący, w zielonych szatach, z zielonego piekła morza, Gdzie ślepe stwory, złe okrzyki i potrzaskana zorza. Chesterton, „Lepanto” 1. COŚ W WODZIE Graham Dean nerwowo zdusił papierosa i zerknął na zatroskaną twarz doktora Hedwiga. — Nigdy dotąd nie miałem podobnych kłopotów — stwierdził. — Sny dręczą mnie z zadziwiającą regularnością. W niczym nie są podobne do zwykłych koszmarów. Wyglądają — wiem, że to zabrzmi naiwnie — jakby były zaplanowane. — Zaplanowane? Nonsens. — Doktor Hedwig zrobił pogardliwą minę. — Panie Dean, jest pan artystą o wybujałej wyobraźni. To naturalne. Przejął pan dom w San Pedro i nasłuchał się strasznych bajęd. Sny powstają z imaginacji oraz przepracowania. Dean popatrzył w okno. Jego nienaturalnie blada twarz zastygła w dziwnym grymasie. — Wierzę, że ma pan rację — mruknął półgłosem. — A mój wygląd? To też sen? Pod oczami młodego artysty malowały się duże, sine kręgi. Przesunął dłonią po bezkrwistych plamach na wychudzonych policzkach. — Przepracowanie, panie Dean — powtórzył siwowłosy lekarz. — Lepiej od pana wiem, co to za przypadłość. Wziął kartkę pokrytą ledwie czytelnymi notatkami i uważnie jej się przyjrzał. — Parę miesięcy temu osiadł pan w domu w San Pedro, prawda? Szukał pan samotności i odpowiednich warunków do pracy. — Tak. Na wybrzeżu jest wiele wspaniałych pejzaży. — Przez chwilę twarz Deana zajaśniała prawdziwym blaskiem, a młodzieńczy entuzjazm przegnał popielate cienie. — Niestety — ciągnął ze zmarszczonymi brwiami. — Nie mogłem malować… Zwłaszcza morza. To bardzo dziwne. Szkice… nie pasowały. Było w nich coś nowego, coś, czego nigdy nie przeniosłem na płótno… — Coś nowego, powiada pan? — Tak, jakieś… szkaradzieństwo, jeśli tak można powiedzieć. Trudne do opisania. Jakby coś za obrazem odbierało mu całe piękno. W ciągu ostatnich trzech tygodni naprawdę nic nie zrobiłem, doktorze Hedwig. Lekarz raz jeszcze zerknął na kartkę. — Tu bym się z panem nie zgodził. Może pan być nieświadom wysiłków włożonych w malowanie. Niepokojące sny o morzu w gruncie rzeczy nie mają znaczenia, poza tym, że wskazują na duże zdenerwowanie. — Nieprawda. — Dean zerwał się z krzesła i zaczął mówić ostrym, przenikliwym głosem. — To jest właśnie najgorsze. Każdy sen coś oznacza. Są złożone… i przez kogoś zaplanowane. Co noc stają się wyraźniejsze i coraz lepiej widzę błyskające zielenią miejsce w głębi morza. Idę bliżej i bliżej… w stronę pływających czarnych cieni, o których wiem, że nie są cieniem, lecz czymś o wiele gorszym. Co noc widzę więcej. To jak szkic, w którym stale przybywa szczegółów, aż do czasu… Doktor Hedwig z uwagą patrzył na pacjenta. — Do czasu?… — powtórzył. Ale z twarzy Deana zniknął wyraz napięcia. Zdążył się opanować. — Nie, doktorze. Przyznaję panu rację. Tak jak pan mówił: przepracowanie i nerwowy tryb życia. Dawno bym zgłupiał, gdybym wierzył we wszystko, co Meksykanie plotą o Morelli Godolfo. — Kim jest Morella Godolfo? Starą wiedźmą, która karmiła pana niestworzonymi historiami? — Nie musimy się nią kłopotać — uśmiechnął się Dean. — Była moją pra–pra–prababką. Mieszkała w San Pedro i, jak sądzę, to w związku z nią powstało parę legend. Hedwig zapisał coś pospiesznie na skrawku papieru. — Właśnie, właśnie, młody człowieku! Usłyszałeś starą legendę i uległeś grze wyobraźni. Stąd i sny. Ta diagnoza powinna poskutkować. — Dzięki. Dean wziął receptę, zabrał kapelusz ze stołu i ruszył do wyjścia. W drzwiach odwrócił się z kwaśnym uśmiechem. — Myli się pan, doktorze, sądząc, że to wpływ legend. Pierwszy sen przyszedł, zanim poznałem historię domu. Zniknął na korytarzu. W powrotnej drodze do San Pedro usiłował zrozumieć, co się naprawdę stało. Jak zwykle trafił na gładki mur niemocy. Każde logiczne wyjaśnienie zakrawało na czczą fantazję. A pierwszą rzeczą, której nie umiał wyjaśnić — doktor Hedwig nawet tego nie popróbował — były sny. Zaczął śnić wkrótce po przejęciu spadku: starego, z dawna opuszczonego domu na północ od San Pedro. Malownicze miejsce od pierwszego wejrzenia urzekło go swoją urodą. Budynek wzniósł jeden z przodków Deana, w czasach kiedy Hiszpanie władali Kalifornią. Ów Dean — prawdę mówiąc, nosił wówczas nazwisko Dena — przywiózł sobie z Granady młodą żonę. Nazywała się Morella Godolfo i była to ta sama, dawno zaginiona kobieta, wokół której narosły liczne legendy. Nawet dziś, starzy, bezzębni Meksykanie z San Pedro szeptem opowiadali niezwykłe historie o Morelli — o tej, która była wiecznie młoda i miała okrutną władzę nad morzem. Ród Godolfo należni do najświetniejszych w Granadzie, ale złośliwe plotki mówiły o ich powiązaniach z kapłanami i nekromantami Maurów. Morella, jak zachowało się w straszliwych podaniach, w czarnych wieżach mauretańskiej Hiszpanii zgłębiają nieziemską wiedzę i zanim Dena przewiózł ją przez ocean jako swoją oblubienicę, zawarła tam pakt z Ciemnością i uległa przemianie. Tak mówiły legendy, opisując nadto dalsze losy Morelli w starym domu w San Pedro. Jej mąż od czasu ślubu przeżył jakieś dziesięć lat lub nawet więcej, powiadano jednak, że utracił duszę. Zmarł tajemniczą śmiercią, a Morella zatuszowała sprawę i od tej pory mieszkała sama nad brzegiem morza. W tym miejscu każdy peon zniżał głos do chrypliwego szeptu, rzecz bowiem dotyczyła przemiany Morelli Godolfo, magicznej transformacji, która sprawiała, że w księżycowe noce wypływała daleko w morze. Postronni świadkowie widzieli jedynie jej białe ciało prześwitujące spod fal. Najodważniejsi obserwowali z krawędzi klifu jak igrała ze stadem ohydnych stworów, wirujących w smolistej wodzie i trącających ją paskudnie zdeformowanymi łbami. Zaręczano, iż nie były to ani foki, ani inne ze znanych morskich stworzeń. Czasami w trakcie zabawy rozlegał się głośny śmiech, przypominający kaszel lub szczekanie. Powiadano także, że któregoś razu Morella nie wróciła z nocnej wyprawy. Mimo to śmiech nadal głośno dobiegał z oddali i nie ustały zabawy przy czarnych skałach, więc i podania starych peonów przetrwały po dzień dzisiejszy. Taką legendę poznał Dean. Fakty były o wiele prostsze i mniej barwne. Stary dom zmurszał i przez kolejne lata nieliczni zagościli w jego progach. Lokatorzy wyprowadzali się równie prędko, jak się wprowadzili. W sumie, posiadłość między White’s Point i Point Fermin nie różniła się zbytnio od innych, lecz powiadano, że szum fal brzmi tam zgoła inaczej, zwłaszcza, gdy dobiega przez okna od strony wybrzeża. Byli i tacy, którzy narzekali na koszmary. Wspominano także o okropieństwach, jakie można było zobaczyć w czasie księżycowych nocy, gdy morze stawało się lepiej widoczne w bladej poświacie. Jakkolwiek było, nikt nie zagrzał zbyt długo miejsca w domu Morelli. Dean dopełnił niezbędnych formalności i zaraz się przeprowadził, pewien że znalazł idealne miejsce na pracownię. Nieco później poznał legendę i fakty i zaczął się borykać się z uporczywymi snami. Z początku wydawały mu się one całkiem zwyczajne, zwłaszcza, że dotyczyły ukochanego morza. Ale morze ze snu nie było tym samym, które tak kochał. W jego snach żyły Gorgony. W ciemnych, zbełtanych wodach bulgotała złowieszczo Scylla, a w górze z wrzaskiem przelatywały harpie. Nieziemskie stwory wolno wypełzały ze smoliście czarnych głębin, zamieszkałych przez wzdęte, ślepe demony. Gigantyczny lewiatan targał ohydnym cielskiem wysoko ponad fale, a monstrualne węże składały hołd dziwnemu księżycowi. W każdym śnie pełno było groźnych i obrzydliwych potworów morza. Już to mogło przyprawić o dreszcze, choć stanowiło tylko wstęp do dalszych wydarzeń. Sny ulegały zmianie. Mogłoby się wydawać, że pierwsze były jedynie preludium do dalszych, o wiele gorszych wizji. Z gąszczu mitycznych stworów zaczął się wyłaniać nowy obraz. Najpierw ubogi, potem klarowniejszy, z każdym mijającym tygodniem nabierał doskonalszej formy. I właśnie jego Dean obawiał się najbardziej. Nadchodził zwykle tuż przed przebudzeniem — błysk jasnego, zielonego światła, w którym wolno poruszały się czarne cienie. Noc w noc szmaragdowa poświata zyskiwała na sile, a cienie przybierały upiorne kształty. Nadal były niewyraźnie, ale Dean nie mógł się oprzeć wrażeniu, że kiedyś już widział te niekształtne głowy. W ostatnich snach demoniczne cienie odpłynęły gdzieś na bok, jak gdyby robiąc miejsce kolejnemu potworowi. W zielonkawym blasku majaczył nowy, giętki kształt — Dean nie potrafił określić czy był on podobny, czy odmienny od reszty. W tym momencie koszmar się kończył. Szok, wywołany widokiem monstrum, sprawiał, że malarz budził się zlany potem. Mimo ta nadal śnił, że nurkuje w towarzystwie cieni o parszywych głowach i co noc był coraz bliżej zagadkowego kształtu. Rankiem budził go wpadający przez okno chłodny powiew porannej bryzy. Przez cały dzień, do późnego wieczora snuł się w smętnym, leniwym nastroju. Wstając z łóżka, czuł się śmiertelnie zmęczony i nie mógł malować. Raz spojrzał w lustro i zobaczywszy swoją wymęczoną twarz postanowił poszukać porady lekarza. Niestety, doktor Hedwig nie okazał się zbyt pomocny. Tak czy inaczej, w drodze powrotnej Dean wykupił receptę, przełknął łyk brunatnego, gorzkiego płynu i poczuł się nieco lepiej. Ledwie jednak zdążył zaparkować przed domem, na nowo popadł w depresję. Zgnębiony, z ciężkim sercem powlókł się w stronę schodów. Pod drzwiami leżał telegram. Dean zaczął czytać ze zmarszczonym czołem. WŁAŚNIE SIĘ DOWIEDZIAŁEM ŻE MIESZKASZ W SAN PEDRO STOP NATYCHMIAST MUSISZ SIĘ WYPROWADZIĆ STOP POKAŻ TO PISMO DOKTOROWI MAKOTO YAMADZIE SAN PEDRO BUENA STREET 17 STOP WRACAM SAMOLOTEM STOP JESZCZE DZIŚ ODWIEDŹ YAMADA MICHAEL LEIGH Dean musiał jeszcze raz przeczytał wiadomość, zanim przypomniał sobie nazwisko nadawcy. Michael Leigh był jego stryjem, ale nie widzieli się całe lata. Zagadkowa postać: okultysta, który większość czasu spędzał w zapadłych zakątkach globu. Nieraz znikał z oczu na dłużej. Telegram nadszedł z Kalkuty, co świadczyło, że stryj właśnie opuścił indyjską dżunglę i w jakiś sposób dowiedział się o przeprowadzce bratanka. Dean zamyślił się. Teraz mu się przypomniało, że przed wielu laty słyszał rodzinną sprzeczkę na temat domu w San Pedro. Nie pamiętał szczegółów, ale wiedział, że Leigh głośno domagał się zniszczenia wzmiankowanej budowli. Żądanie odrzucono z braku sensownych powodów, a stryj znowu zaszył się w głuszy. A teraz ten tajemniczy telegram… Dean był zmęczony długą jazdą, a bezowocna wizyta u lekarza zdenerwowała go bardziej niż przypuszczał. Nie miał ochoty gonić za jakąś, zachcianką stryja i tłuc się na odległą o kilka mil Buena Street. Wyczerpanie, jakie teraz odczuwał, było czysto fizycznej natury i w niczym nie przypominało przygnębienia z paru ostatnich tygodni. Zatem mikstura przyniosła pewien efekt. Opadł na ulubiony fotel przy oknie wychodzącym na morze i z pewnym ożywieniem spojrzał na płomienisty zachód słońca. Tarcza dziennej gwiazdy zniknęła za widnokręgiem i nadszedł szary zmierzch. Pojawiły się gwiazdy, a w dali, na północy, mgliście połyskiwały światła pływających kasyn, zakotwiczonych w pobliżu Venice. Szczyty gór zasłaniały widok San Pedro, ale rozległa, blada poświata zdradzała miejsce, gdzie New Barbary wstawało do hałaśliwego, szybkiego życia. Toń Pacyfiku pojaśniała z wolna. Księżyc w pełni wschodził nad wzgórza San Pedro. Dean siedział przez długi czas przy otwartym oknie z zapomnianą fajką w dłoni i obserwował miękkie ruchy oceanu, który zdawał się pulsować krzepkim i obcym życiem. Ogarnęła go senność. Nim zapadł w otchłań snu, wspomniał słowa Leonarda da Vinci: „Dwie są najurokliwsze rzeczy na świecie. Uśmiech kobiety i ruch wielkiej wody”. Zasnął, ale tym razem śnił inny sen. Wpierw ciemność i huk, i dudnienie rozgniewanego morza, splątane z mglistym wspomnieniem kobiecego uśmiechu — kobiecych ust — kuszących, lekko rozwartych — lecz dziwnie ograbionych z czerwieni… Nie! Usta były blade, bezkrwiste, jakby należały do kogoś, kto od dawna leżał w głębinie… Sen uległ zmianie i przez krótką chwilę Dean widział ciche, spowite zielenią miejsce z dawnych wizji. Ciemne kształty o wiele szybciej krążyły za przezroczystą zasłoną, lecz w następnej sekundzie obraz błysnął i znikł, a Dean stanął samotnie na plaży — na znajomym skrawku piasku u stóp domu. Słony wiatr wiał mu w twarz chłodem, a morze, niczym srebro, zamigotało w świetle księżyca. Cichy plusk świadczył, że któryś z mieszkańców głębin wypłynął na powierzchnię. Na północy fale omywały postrzępioną część klifu, strzelały w górę i budziły tysiące czarnych cieni. Nagle Dean poczuł przemożną chęć, by pobiec w tamtą stronę. Uległ jej. Już na skałach doznał dziwnego odczucia, że spoczywa na nim czyjeś uważne spojrzenie. Wzrok, który ganił i strzegł jednocześnie. Potem w myślach zobaczył surową twarz stryja — błyszczące, głęboko osadzone oczy Michaela Leigha. Później i ten obraz znikł, a Dean stanął przed niszą w ścianie klifu, głębszą i ciemniejszą od innych. Miał tam wejść. Wcisnął się między dwa wystające zręby skały i wkroczył w smoliście czarną pustkę. Skądś wiedział, że jest w grocie. Słyszał szumiące w pobliżu fale. Wdychał ciężką, słoną woń zgniłych wodorostów, cuchnący odór pustych, nadmorskich jaskiń i porzuconych statków. Dał krok w przód, zachwiał się na stromej krawędzi i padł głową w płytką, lodowatą wodę. Bardziej poczuł niż spostrzegł ruch wokół siebie, a potem czyjeś gorące usta spoczęły na jego wargach. Ludzkie usta, pomyślał bezwiednie. Leżał na boku w zimnej kałuży, wciąż zatopiony w dziwacznym pocałunku. Nic nie widział, gdyż wszystko zakrywała ciemność. Nieziemski powab niewidzialnych ust przyprawił go o zawrót głowy. Wpił się w nie, wczepił, dał czego zażądały. Niewidoczna woda pluskała o kamień, szepcząc ostrzeżenia. Dean ulegał dziwnym uczuciom. Wpierw szok, potem podniecenie, wreszcie dreszcz nagłej ekstazy, a tuż po nim obłędny strach. Miast umysłu miał złowieszczo mroczną pustkę, nienazwaną, lecz upiornie prawdziwą i przyprawiającą o mdłości. Bluźnierczy pocałunek sprawił, że jakieś niewypowiedziane zło wkradało mu się w głąb ciała, głowy, duszy. Czuł się zbrukany, zbezczeszczony. Upadł na plecy. Wstał. I wówczas, kiedy zachodzący księżyc wejrzał bladym promieniem do wnętrza groty, Dean po raz pierwszy zobaczył straszną postać, którą przed chwilą całował. Coś na kształt węża, wysmukłej foki, wirowało przed nim w licznych skrętach, zwojach, całe pokryte wstrętnym śluzem. Wrzasnął i uciekł owładnięty rozdzierającym umysł strachem, a za sobą posłyszał cichy plusk, jakby ciężkie ciało wśliznęło się na powrót w głąb wody… 2. WIZYTA DOKTORA YAMADY Zbudził się. Nadal siedział w fotelu przy oknie, a poblakły księżyc niknął w szarym brzasku. Mdliło go, drżał, ciągle zszokowany niesłychaną realnością koszmaru. Serce waliło mu jak oszalałe, ubranie miał mokre od potu. Ogarnął go tak silny bezwład, że z największym trudem wstał z fotela i rzucił się na kanapę, by już w zupełnym spokoju przespać parę godzin. Obudził go ostry dźwięk dzwonka u drzwi wejściowych. Nadal czuł się słaby i otępiały, ale niepokojący bezwład po części ustąpił. Poszedł otworzyć. Stojący na werandzie Japończyk schylił głowę w lekkim ukłonie, lecz przerwał w pół ruchu i wbił w twarz Deana przenikliwe spojrzenie czarnych oczu. Ze świstem wciągnął powietrze. — Słucham? — z irytacją warknął Dean. — Chciał mnie pan widzieć? Nieznajomy wciąż patrzył. Mała głowa pod sztywną szczotką siwych włosów. Był niski, szczupły, o twarzy pokrytej gęstą siecią zmarszczek. — Jestem doktor Yamada — przedstawił się po chwili. Dean ze zdziwieniem zmarszczył brwi. Nagle przypomniał sobie wczorajszy telegram od stryja. Targnęła nim dziwna, bezrozumna złość i odezwał się ostrzej niż zamierzał: — Mam nadzieję, że nie chodzi o żadną poradę. Już byłem… — Pański stryj — wszak mam przyjemność z panem Deanem? — przysłał mi pilną depeszę. Był mocno zatrwożony. — Doktor Yamada ukradkiem popatrzył wokół siebie. Dean poczuł niesmak. Denerwował się coraz bardziej. — Obawiam się, że mój stryj należy do ekscentryków. Nie ma żadnych powodów do zmartwień. Przykro mi, że fatygował się pan na darmo. Doktor Yamada nie wyglądał na speszonego. Wprost przeciwnie, na jego drobnej twarzy pojawił się przelotny wyraz współczucia. — Mogę wejść? — spytał i pewnym krokiem wkroczył do wnętrza domu. Dean nie znalazł pretekstu, by przerwać tę wizytę, więc z niechęcią zaprosił gościa do pokoju, w którym spędził noc, wskazał mu fotel i wziął się za parzenie kawy. Yamada siedział bez ruchu i patrzył. — Pański stryj to wspaniały człowiek — powiedział bez zbędnych wstępów. Dean zbył go nieokreślonym ruchem ręki. — Widziałem go pewnie raz w życiu. — Jest jednym z najlepszych współczesnych okultystów. Sam studiowałem wiedzę tajemną, lecz w porównaniu z pańskim stryjem jestem nowicjuszem. — To ekscentryk — mruknął Dean. — Ten… jak pan to nazywa, okultyzm, nigdy nie budził mojego zainteresowania. Mały Japończyk obserwował go ze spokojem. — Popełnia pan powszechny błąd, panie Dean. Pańskim zdaniem, okultyzm to hobby dla dziwaków. Nie — uniósł szczupłą dłoń — ma pan wypisany na twarzy wyraz niedowierzania. To całkiem zrozumiałe. Przecież to anachronizm, zwyczaj przekazywany od najdawniejszych czasów, gdy naukowców zwanych alchemikami albo magami palono za paktowanie z diabłem. Dziś nie ma czarnoksiężników, ani… czarownic Przynajmniej nie w normalnym pojęciu tego słowa. Są za to ludzie po mistrzowsku zaznajomieni z nauką, która nie podlega zwykłym prawom fizyki. Dean uśmiechnął się z lekkim niedowierzaniem. — Pański sceptycyzm jest wynikiem niewiedzy — ciągnął Yamada. — Niewielu z nas może albo chce zrozumieć wyższą fazę nauki, urągającą ziemskim ograniczeniom. Ale mam pewne pytanie, panie Dean… — W czarnych oczach zamigotała iskierka ironii. — Może mi pan powiedzieć skąd wiem, że ostatnio dręczą pana koszmary? Dean drgnął i wlepił wzrok w gościa. Potem uśmiechnął się. — Tak się składa, że znam odpowiedź, doktorze. Lekarz zawsze trzyma z lekarzem… a właśnie wczoraj byłem z wizytą u doktora Hedwiga. — Mówił wyzywającym tonem, lecz Japończyk lekko wzruszył ramionami. — Zna pan Homera? — zagadnął pozornie bez związku, a gdy zaskoczony Dean skinął głową, pytał dalej: — A Proteusza? Pamięta pan morskiego starca, który potrafił zmieniać postać? Nie chciałbym polemizować z pańskimi przekonaniami, ale wnikliwe studia adeptów okultyzmu wykazały, iż pewne mity kryją przerażającą prawdę. Wszelakie opowieści o nawiedzeniach, reinkarnacji, jak też z pozoru niewinne doświadczenia z wymianą myśli, prowadzą do jednego wniosku. Czemu ludowe baśnie pełne są istot zdolnych zmieniać człowieczą postać w kształt bestii? Skąd biorą się wilkołaki, hieny, tygrysy, ludzie — foki z legend Eskimosów? Z faktów! Przerwał na chwilę. — Nie znaczy to jednak, że istnieje możliwość zwykłej metamorfozy — podjął. — Od dawna wiadomo, iż intelekt — umysł — wyćwiczonego adepta magii może przeniknąć w ciało wybranej postaci. Mózgi zwierząt są słabe, pozbawione instynktu obrony. Ludzie należą do wyjątków, choć pod pewnymi warunkami… Zawahał się. Dean wręczył mu kubek kawy — w owych latach kawę parzono na ogół w perkolatorze — a Yamada w podzięce skinął głową. Dean trzema szybkimi haustami wychylił swoją porcję i nalał następną. Japończyk upił niewielki łyk, odstawił kubek i pochylił się w stronę malarza. — Niech pan odrzuci uprzedzenia — poprosił. — Nie chcę, żeby konwencjonalne wzorce zmąciły obraz, który panu przedstawię. Musi mnie pan wysłuchać, choćby ze względu na własne dobro. Potem, może… Urwał i znów rzucił ukradkowe spojrzenie w kierunku okna. — Życie w morzu biegło odmiennym torem niż na lądzie. Ewolucja poszła zupełnie innym kursem. W przepastnych głębiach oceanu odkryliśmy obce stwory, świecące… ba, nawet eksplodujące w niższych ciśnieniach, na przykład na powietrzu. W tychże głębiach istnieją jeszcze inne, nieludzkie formy życia, które niewyszkolony umysł mógłby poczytać za niemożliwe. W moim wyspiarskim kraju, w Japonii, od pokoleń znano mieszkańców morza. Z kolei wasz angielski pisarz, Artur Machen, dotarł do źródeł prawdy i uznał, iż człowiek, ogarnięty bojaźnią przed tymi istotami, zaczął im przypisywać boskie bądź groteskowe przymioty, w niczym nie pasujące do realnego świata. Tak powstały nereidy i oceanidy, choć człowiek nadal nie znał prawdziwego, jakże ohydnego oblicza tych tworów. Są Gorgony, Scylla i harpie… i syreny o nieziemskiej, lecz pustej urodzie. Zna pan opowieść o syrenach? O tym, jak pocałunkiem usiłują skraść duszę nieostrożnego kochanka?… Dean stanął przy oknie, tyłem do Japończyka. Kiedy Yamada przerwał, mruknął zduszonym głosem: — Co dalej? — Mam powody, by wierzyć — cicho zaczął Yamada — że kobieta z Alhambry, Morella Godolfo, nie była w pełni… człowiekiem. Nie zostawiła potomka. Żaden z tych stworów nie może mieć dzieci. — O czym pan mówi? — Blady jak kreda Dean odwrócił się w stronę gościa. Miał wyraźnie podkrążone oczy. — O czym pan mówi? — powtórzył chrapliwie. — Usiłuje pan mnie przestraszyć? Tak, tak… bez wątpienia. Pan… i mój stryj, z sobie znanych powodów chcecie przegnać mnie z tego domu. Chodzi wyłącznie o to, bym odszedł. Prawda? Mam rację? — Musi pan odejść — odpowiedział Yamada. — Boję się, że pański stryj przybędzie za późno. Proszę posłuchać: te stwory — mieszkańcy głębin — zazdroszczą ludziom. Zazdroszczą słońca, ognia, ziemskich przestrzeni… wszystkiego, co im niedostępne. A najbardziej miłości. .Pamięta pan co mówiłem o wymianie myśli? Dla nich to jeden jedyny sposób zaspokajania pragnień i zaznania głębszych uczuć. Czasem — niezbyt często — któraś z bestii przybiera ludzką postać. Zawsze nas obserwują. Potrafią pływać niewiarygodnie szybko i jak sępy krążą wokół każdego wraku. Gdy człowiek tonie, znika bariera chroniąca jego umysł, a ciało staje się własnością mieszkańców morza. Wszak nie brakuje opowieści o cudem uratowanych rozbitkach — odmieńcach. Takim właśnie potworem była Morella Godolfo! Jej ród znał tajniki okultyzmu, ale używał wiedzy do niecnych celów. Chodzi mi o tak zwaną czarną magię. Dzięki czarom, jedna z morskich bestii posiadła umysł i ciało kobiety. Nastąpiła wymiana. Jaźń potwora weszła w ciało Morelli, a jej umysł został uwięziony w ohydnej powłoce monstrum. Z czasem ludzkie ciało zmarło, a okupujący je umysł powrócił do pierwotnej skorupy. Jaźń Morelli, zwolniona z dotychczasowego więzienia, pozostała bezdomna. Oto prawdziwa śmierć. Dean z wolna pokręcił głową, jakby usiłował zaprzeczyć, ale nie wyrzekł ani słowa. Yamada mówił dalej: — Bestia czekała przez lata, przez całe pokolenia… Tu, gdzie kiedyś mieszkała, jest najsilniejsza, ale jak już wspomniałem, trzeba wyjątkowo dobrych warunków, żeby doszło do transformacji. Koszmar, dręczący kolejnych lokatorów domu, jest jedyną oznaką jej mocy. Nie potrafi skraść ciała. Pański stryj wiedział o tym i dlatego chciał zniszczyć to miejsce. Nie przewidywał pańskiej przeprowadzki. Mały Japończyk pochylił się w stronę Deana. Jego oczy błysnęły czarnym światłem. — Nie musi mi pan mówić, co zaszło w ciągu minionego miesiąca. Wiem. Morski upiór zyskał nad panem władzę. Jesteście spokrewnieni, choć nie wywodzi się pan w prostej linii od Morelli. A pańska miłość do oceanu, o której tyle słyszałem od stryja… Jest pan samotny, zatopiony w świecie obrazów i marzeń. Idealna ofiara. Stwór z łatwością dobrał się do pana. Nawet teraz widać oznaki jego wpływu. Dean milczał. Jego twarz odcinała się jasną plamą od ciemnych kątów pokoju. Jak miał traktować słowa gościa? Do czego prowadziła ta rozmowa? — Proszę pamiętać, co powiedziałem — z niewzruszoną powagą dodał doktor Yamada. — Bestia pragnie jedynie pańskiej młodości… i duszy. Kusi we śnie wizją podmorskich jaskiń, mrocznego Posejdonis, ale to tylko złuda, konieczna by ukryć prawdziwe intencje. Chce wyssać pańską siłę, osłabić opór i zyskać moc przejęcia władzy nad rozumem. Powiedziałem już, czego żąda. Czego żądają wszystkie podobne stwory. Wkrótce pan ją zobaczy — we śnie, kiedy jest najmocniejsza i kiedy może panem kierować. Zawiedzie pana w głębiny, do zatoki będącej jej leżem, pilnowanej przez oślizłe krakeny. Pójdzie pan z własnej woli i na własną zgubę. Może dopuści pana do uczty, jaką urządza, gdy znajdzie w morzu szczątki wypływające z wraków. Ów sen sprawi panu straszliwą mękę, a potem… potem będzie pan już nazbyt słaby, żeby się bronić. Zło zaspokoi swoje pragnienia. Morski stwór zawładnie ludzkim ciałem i ponownie postawi stopę na lądzie. Pan zaś na zawsze zniknie w sennym mroku. O ile się nie mylę, zobaczył pan już dostatecznie wiele, by wiedzieć, że mówię prawdę. Zbliża się najstraszliwsza chwila i ostrzegam: sam nie da pan sobie rady. Tylko z pomocą stryja i moją… Wstał. Podszedł bliżej i spojrzał prosto w twarz oszołomionego młodzieńca. — Czy… — spytał półgłosem — całowała już pana we śnie? Przez chwilę, krótką jak uderzenie serca, w pokoju panowała cisza. Dean otworzył usta, by odpowiedzieć, ale gdzieś w głębi głowy posłyszał ciche ostrzeżenie. Głos narastał, szumiał jak echo w zwojach muszli, przyprawiał o lekkie mdłości. — Nie — odpowiedział Dean, prawie wbrew swojej woli. Słabo, jakby z ogromnej dali, usłyszał zdumione westchnienie Japończyka. — Dobrze — mruknął Yamada. — Bardzo dobrze. Pański stryj wynajął samolot i zjawi się już niebawem. Może do jego przybycia zechce pan mieszkać u mnie? Deanowi wydawało się, że na pokój spłynęła gruba zasłona mroku. Postać Japończyka zaczęła chwiać się i kurczyć, a przez okno wpadł grzmiący huk fali, docierający do najgłębszych zakamarków umysłu młodego malarza. Wśród gromowych dźwięków przebijał cichy, natarczywy szept. — Zgódź się! — coś mamrotało. — Zgódź się! Dean przyjął zaproszenie Yamady, choć ze zdziwieniem przysłuchiwał się własnym słowom. Nie mógł się w żaden sposób skoncentrować. Ostatni sen całkiem wytrącił go z równowagi, a teraz jeszcze ta złowroga bajka… Był chory. Tak! Na pewno był chory. Chciał zasnąć. Ogarnęła go fala ciemności. Z ulgą pozwolił jej spłukać swój wymęczony umysł. Był tylko mrok i odwieczny plusk niespokojnej wody… W dziwny sposób wciąż zdawał sobie sprawę, że — przynajmniej w połowie — wciąż jest przytomny. Jak przez mgłę pamiętał, że wyszli przed dom, wsiedli do samochodu i wyruszyli w długą drogę do San Pedro. Część jego jaźni gawędziła z doktorem, potem, w mieszkaniu Yamady, zajął się jedzeniem i piciem, ale duchem — całym swoim jestestwem — tkwił w okowach mroku. W końcu poszedł do łóżka. Coś na kształt fali zbełtało od spodu czerń spowijającą mu umysł. Przemówiło, więc wstał po cichu i zbliżył się do okna. Skok z piętra wyraźnie wstrząsnął jego ciałem, obyło się jednak bez obrażeń. Ukryty w cieniu, pobiegł w stronę plaży — w czarnym, wygłodniałym cieniu, jak ten, który zżerał mu duszę. 3. TRZY OKROPNE GODZINY Z osłupieniem spostrzegł, że znów jest… cały. Chłodna woda przywróciła mu zmysły. Chłodna woda? Ależ tak, płynął wśród fal migoczących srebrem w świetle błyskawic. Słyszał huk gromu i czuł kąsające krople deszczu. Ani trochę nie dziwiła go ta dziwna metamorfoza, płynął wciąż dalej i dalej, jakby w myśl ułożonego z góry planu. Pierwszy raz od miesiąca czuł się naprawdę wolny i pełen życia. Ogarnęła go dzika rozkosz, przecząca dotychczasowym faktom. Nie pamiętał o nagłej chorobie, o złowieszczych słowach stryja i doktora Yamady, o niezwykłej czerni, która przedtem spowijała mu umysł. Prawdę mówiąc, nie musiał myśleć o niczym — miał wrażenie, że coś kieruje całym jego postępowaniem. Płynął teraz wzdłuż plaży i kątem oka ujrzał, że sztorm zaczął słabnąć. Nie wywarło to na nim żadnego wrażenia. Blada, mglista poświata zdawała się uspokajać rozszalałą kipiel. Woda była przejmująco zimna, a fale wciąż wysokie, mimo to Dean nie odczuwał zmęczenia ani chłodu. Kiedy zobaczył, co go czeka na skalistym brzegu, niemal całkowicie zatracił się w narastającej radości. Trudno to było wyjaśnić, gdyż w dali, przed nim, kłębiły się potwory z ostatniej, najgorszej wizji. Nie widział ich dokładnie, nawet kiedy skakały nad fale, lecz w ich ohydnych kształtach rozpoznawał dawne koszmary. Przypominały foki: wielkie, zwaliste cielska, obłe niczym u ryby, o miękkich, nieforemnych głowach. Każdy łeb tkwił na grubym, ale giętkim karku. Skórę — co zauważył bez zdziwienia — miały zatrważająco bladą, jak u topielca. Wkrótce znalazł się między nimi, płynąc z zadziwiającą łatwością. W głębi ducha odczuwał jakby dawno zapomniane wrażenia i ani trochę nie bał się mieszkańców morza. Wprost przeciwnie, słuchając głuchych pomruków i jęków, był świadom łączącej ich więzi. Słuchał — i rozumiał. Wiedział, co mówią, a mimo to nie był ani trochę zdziwiony. Słowa, które we śnie napawały go przerażeniem, teraz nie wywierały na nim żadnego wrażenia. Wiedział też, dokąd płyną i co zamierzają, a mimo to nie odczuwał lęku. Dziwny głód mącił mu umysł na myśl o najbliższej przyszłości. Głód tak silny, że po chwili Dean był już na czele sfory, gładko i bez wysiłku tnąc lodowatą wodę. Płynął jak strzała, choć przeminęło jeszcze wiele godzin, zanim brzeg na dobre wyłonił się z mroku, rozjaśniony oślepiającym blaskiem od strony morza. Zmierzch przemienił się w noc i nad wodami zapadła ciemność, lecz jasna plama światła nadal wskazywała drogę. Blask sączył się z ogromnego wraku, zakleszczonego w podwodnych skałach. Masywny kadłub kołysał się po falach niczym zraniona bestia. Wokół tańczył rój łódek, raz po raz strzelały w niebo. Dean, kierowany instynktem, powiódł stado w tę stronę. Płynęli szybko i w ciszy, wymijali szalupy, zataczając coraz ciaśniejsze kręgi wokół konającego olbrzyma. Coś zamajaczyło w górze, nad głową Deana, i za chwilę jakiś człowiek, desperacko machający rękami, chlupnął w toń morza. Za nim drugi, trzeci… Kolos, z którego skakali, wyglądał jak plątanina pogiętych rusztowań, z grubsza tylko przypominających dawne kształty. Obojętny na wszystko Dean leniwie pływał w kółko, starannie omijając migoczące na wodzie plamy blasku i przypatrując się swoim towarzyszom. Polowali. Zwinne macki chwytały tonących, wąskie szpony wyczesywały ciała z ciemnej otchłani. Wystarczyło, by któryś z rozbitków trafił w mrok, nie dostrzeżony z szalupy, a już stawał się ofiarą mieszkańców morza. Po pewnym czasie bestie zaczęły z wolna odpływać. Niemal każda z nich przyciskała do łuskowatej piersi ponure trofeum. Trupio białe ręce i nogi topielców znaczyły miejsce, gdzie w mroku zniknęło stado. Potwory z głuchym, urągliwym śmiechem podążały wzdłuż lądu. Dean odpłynął wraz z nimi. Znów jego umysł zmienił się w rozmazaną smugę. Wiedział, czym była góra stercząca z wody, a mimo to nie potrafił jej nazwać. Patrzył, jak upiorne stwory porywały w głębinę tonących nieszczęśników, ale nie próbował im w tym przeszkodzić. Co się z nim działo? Nawet teraz, gdy z przeraźliwą zwinnością sunął przez fale, słyszał zew, którego nie potrafił do końca pojąć. Zew zrozumiały jedynie dla jego ciała. Sfora poszła w rozsypkę. Morskie hybrydy, jedna po drugiej, z donośnym pluskiem znikały w czarnych wodach, unosząc do podmorskiej kryjówki zwiotczałe ciała ofiar. Były głodne, bezwiednie pomyślał Dean. Płynął dalej, wzdłuż brzegu, gnany wewnętrzną potrzebą. Właśnie… Też był głodny. Wkrótce czekała go uczta. Godzinami płynął na południe. Potem ujrzał znajomą plażę i oświetlony dom, który natychmiast rozpoznał. Jego własny dom na wysokiej skarpie. Na skalistym zboczu poruszały się dwie sylwetki; dwóch mężczyzn z pochodniami w dłoniach. Dean zdawał sobie sprawę, że nie powinni go widzieć. Nie rozumiał dlaczego, ale wiedział, że tak będzie najlepiej. Popełznął plażą, tuż przy krawędzi wody. Nawet na lądzie poruszał się dużo sprawniej niż kiedyś. Ludzie z pochodniami zostali daleko z tyłu. Przed Deanem majaczyło inne znajome miejsce — jaskinia. Chyba kiedyś już chodził po tych głazach. Znał kręgi cienia widoczne na skalnym klifie, znał także wąską szczelinę wśród kamieni, w którą właśnie w tej chwili wcisnął swe napięte jak struna ciało. Czyżby ktoś krzyczał? Mrok i chlupocząca kałuża. Pełzł dalej, zimna woda obmywała mu boki. Gdzieś w dali rozbrzmiewały stłumione, natarczywe głosy. — Graham! Graham Dean! Potem poczuł woń zgniłych wodorostów. Miły, znajomy zapach. Wiedział już, dokąd dotarł. W tejże grocie podczas snu całował morską bestię. W tejże grocie… Wróciła mu pamięć. Umysł, wyswobodzony z czarnego kiru, zaczął normalnie funkcjonować, wypełniając lukę we wspomnieniach. Tuż przed tym, jak znalazł się w wodzie, uświadomił sobie, że odwiedził jaskinię minionego wieczoru. Przywołała go Morella Godolfo. To jej mroczny szept wyciągnął go z łóżka, z domu doktora Yamady i pokierował na plażę. To jej syrenie łkania słyszał w nocnych koszmarach. Przypomniał sobie, że gdy tylko wszedł, wężowym ruchem oplotła mu nogi i uniosła swe miękkie ciało tak, że jej wstrętna głowa znalazła się tuż przed jego twarzą. A potem jej gorące, wydatne usta znów spoczęły na jego wargach w czułym, oślizłym pocałunku. Mokry, ohydny i przesiąknięty złem całus śmierci! Dean stracił zmysły, lecz podświadomie wiedział, że dopełniło się jego przeznaczenie. „Morski stwór zawładnie pańskim ciałem…” — mówił Yamada. Ów drugi pocałunek przypieczętował zgubę Deana. Było to przecież wiele godzin temu! Dean wpełznął w skalny korytarz, by bardziej nie zmoczyć się w płytkiej niecce, przypadkiem zerknął w dół i z wysokości giętkiego karku po raz pierwszy tej nocy ujrzał własne ciało — to, które przez trzy godziny służyło mu w morzu. Dostrzegł rybie łuski, oślizłą, białą skórę i żyłkowane skrzela. Zbliżył się do kałuży i tam, w wątłym świetle księżyca, wpadającym przez szpary w skałach, zobaczył swoje odbicie. Zobaczył… Głowa spoczywała na długiej, gadziej szyi. Z pozoru przypominała ludzką, lecz jej płaskie, monstrualne rysy przywodziły na myśl złośliwą karykaturę. Blade, wytrzeszczone oczy patrzyły w przestrzeń martwym spojrzeniem topielca. Pośrodku twarzy, w miejscu nosa, widniał kłąb niebieskich, glistopodobnych czułków. Ale najgorsze były usta. Niemal białe na nieruchomym obliczu trupa. Ludzkie. Usta, które niedawno go całowały, a teraz… teraz należały do niego. Tkwił w ciele morskiego demona — bestii, która niegdyś ukradła duszę Morelli Godolfo! Dean naraz zapragnął umrzeć, gdyż nie potrafił znieść szoku wywołanego potwornym odkryciem. Wspomniał sny oraz opowieści peonów… Poznał prawdę, ale zapłacił za to straszliwą cenę. Wspomniał chwilę, gdy znalazł się w morskiej toni i na tyle odzyskał świadomość, by dołączyć do… innych. Wspomniał wielki kłąb czerni, gdzie szalupy czekały na rozbitków. Rozpruty wrak. Jak to określił Yamada? „Niczym sępy krążą wokół każdego wraku…” W końcu odnalazł odpowiedź na uporczywe pytanie: znajomy kształt na powierzchni wody był po prostu rozbitym sterowcem. Okrutna sfora popędziła na miejsce wypadku, aby porwać paru nieszczęsnych topielców… Trzy godziny! Boże! Dean z całej siły pożądał śmierci, nie wyobrażał sobie dalszego życia w ciele Morelli. Morella Godolfo! Gdzie teraz przebywała? Gdzie było jego własne ciało, ciało Grahama Deana? Szmer dochodzący z tyłu, z mrocznego kąta groty, przyniósł mu odpowiedź na ostatnie pytanie. W bladym świetle księżyca Dean spostrzegł siebie, jakby z zamiarem ucieczki pełznącego powoli, cal po calu, po drugiej stronie niecki. Błyskawicznie poruszył płetwami i odwrócił się w stronę niedoszłego zbiega. W miejscu, gdzie nie było żadnego lustra z obrzydzeniem oglądał własną postać. Jeszcze trudniej przychodziło mu patrzeć w swoje oczy, które nie należały już do niego. Chytry, urągliwy wzrok bestii nie pasował do ziemskiej powłoki. Był przesiąknięty złem minionych stuleci. Pseudoczłowiek warknął ochryple i zanurkował w ciemność. Dean na czworakach pogonił za nim. Wiedział, co musi zrobić. Ostatnim czarnym pocałunkiem bestia — Morella — posiadła jego ciało, lecz jeszcze nie zyskała na tyle siły, żeby ruszyć na podbój świata. Dlatego do tej pory przebywała w jaskini. Teraz usiłowała uciec i wprowadzić w błąd stryja Michaela. Zresztą nie tylko jego. Początkowo nikt by nie wiedział, jakie zło krąży po ziemi, a potem byłoby już zbyt późno. Dean, chociaż brzydził się swą obecną postacią, musiał działać. Z rozmysłem zagnał upiorną parodię samego siebie w skalny róg groty. W szklistych oczach dostrzegł błysk przerażenia… Głośny dźwięk przyciągnął jego uwagę. Wygiął wężowy kark i zerknął za siebie. Michael Leigh i doktor Yamada z pochodniami w dłoniach wkraczali do jaskini. Dean wiedział, co nastąpi, ale było mu wszystko jedno. Pochwycił ludzkie ciało skrywające mózg bestii, przytrzymał je szponiastymi płetwami, zamknął w twardym uścisku i błysnął kłami nad bladym, ludzkim karkiem. Tuż za sobą słyszał nawoływania i krzyki. Nieważne. Musiał spełnić swój obowiązek i odpokutować za grzechy. Kątem oka ujrzał rewolwer błyskający w ręku Yamady. Potem dwukrotnie huknęły strzały i Dean zapadł w nicość. Zmarł szczęśliwy, gdyż odkupił swą winę. Tuż przed śmiercią wbił groźne kły we własną grdykę i ze spokojem w sercu patrzył, że nie on jeden wyszedł na spotkanie losu… Wtargnął duszą w trzeci pocałunek Śmierci. * * * * * Ta opowieść, będąca w istocie niczym innym jak rozwinięciem porzekadła „nie wygrasz z diabłem”, nosi w sobie kilka istotnych cech rzutujących na dalszy rozwój mitów Kuttnera. Przede wszystkim, Droom–avista jest prototypem Zuchequona z późniejszych „Dzwonów grozy”. Pierwszego zwą imieniem Błyszczącego Mrokiem, drugiego — Sprawcy Mroku. Inkarnację obu poprzedza smolista ciemność. Już ‘wspominałem, że „Dzwony grozy” wyraźnie czerpią z „Ducha ciemności” Lovecrafta. W ten sam sposób określenie „Błyszczący Mrokiem” łączy się z Błyszczącym Trapezohedronem i Duchem Mroku. Jeśli zaś chodzi o imię Droom–avisty, widać tu wpływy kultu Zaratustry. „Avista” pochodzi wprost od tytułu świętej księgi zoroastrian, „Avesty”. W starszych pracach na temat zoroastrianizmu, tekst znany jest pod tytułem Zend Avesty, ze względu na to, że został spisany w unikalnym narzeczu zend. Kuttner też wykorzystał ten termin — pojawia się jako imię czarnoksiężnika Zenda w „Pomiocie Dagona”. Publikowane po raz pierwszy w „Weird Tales”, w sierpniu 1937 r. * * * * * Henry Kuttner ŻART DROOM–AVISTY The Jest of Droom–avista Jest to opowieść o głosach, które jękliwym dźwiękiem napełniały nocami marmurowe ulice dawno upadłego Bel Yarnak. — Zło nadejdzie nad ziemię — zawodziły. — Klęska spadnie na” zacne miasto, gdzie chodzą dzieci naszych dzieci. Biada, biada Bel Yarnak. Wówczas mieszkańcy grodu trwożliwie zbijali się ciasno w grupy i rzucali bojaźliwe spojrzenia na Czarny Minaret, sterczący niczym gigantyczna włócznia z ogrodów świątyni. Wszyscy bowiem wiedzieli, że gdy nadejdzie dzień klęski, ów święty przybytek odegra znaczącą rolę w straszliwych wydarzeniach. Biada, biada Bel Yarnak! Padły na zawsze błyszczące srebrem wieże, zginął czar i odeszła świetność. Z wolna, nocą, w świetle trzech księżyców, dryfujących spiesznie po aksamitnym niebie, zło niestrudzenie wypełzało z Czarnego Minaretu. Kapłanami Czarnego Minaretu byli potężni magowie. Tak, potężni alchemicy i czarodzieje, od wieków — szukający kamienia filozoficznego, dziwnej siły, która dawała moc przekształcania każdej rzeczy w najrzadszy metal. A w krypcie pod ogrodami świątyni, wśród migoczących dzbanów i połyskliwych tygli, w widmowym świetle lamp ocuru, krzątał się nieustannie Thorazor, najwyższy kapłan i największy z mędrców, jacy zamieszkiwali Bel Yarnak. Dnie, tygodnie, lata, gdy dziwne księżyce raz po raz znikały za widnokręgiem — trudził się szukając Eliksiru. Złotem i srebrem brukowane ulice, rozjarzone brylanty, świetliste opale, purpurowe klejnoty, stopione żywym ogniem spadającej gwiazdy, czyniły z Bel Yarnak osobliwe zjawisko, jaśniejące nocą niczym drogowskaz dla zmęczonego wędrowca, przemierzającego rozległą pustynię. Lecz Thorazor szukał czegoś więcej. Inne światy miały ów metal, gdyż wymyślne lunety astronomów odkrywały jego obecność w gorejących słońcach na chaotycznie upstrzonym niebie, które nocą zmieniało się w lustro, odbijające świetność Bel Yarnak lub w szkarłatny i rozgwieżdżony arras, po którym trzy księżyce kreśliły skomplikowane wzory. Tak więc Thorazor z Czarnego Minaretu wciąż pracował w komnacie z smoliście czarnego onyksu. Przegrywał, wciąż przegrywał, aż w końcu pojął, że tylko z pomocą bogów odnajdzie żądany Eliksir. Nie małych bogów, nie bogów zła czy dobra, ale samego Droom–avistę, Mieszkańca Podziemi {?}, Błyszczącego Mrokiem, bluźnierczo wezwał Thorazor z otchłani. Rozum opuścił maga; zbyt wielu trudów i porażek doświadczył w przeszłości, aby nie ulec jednej opętańczej myśli. Tak więc uczynił rzecz zakazaną: nakreślił Siedem Kręgów i wypowiedział Imię, które zbudziło Droom–avistę z odwiecznej drzemki. Spłynął cień, skrywający Czarny Minaret, ale Bel Yarnak pozostało nietknięte; jak dawniej promieniało dumą i chwałą, tylko jękliwe głosy błądziły po ulicach. Biada, biada Bel Yarnak! Bowiem cień zgęstniał i otulił Minaret, a czerń owinęła się wokół maga Thorazora. Stał samotnie w swojej komnacie, choć żaden promyk światła nie rozpędził ciemności, zwiastujących nadejście Błyszczącego Mrokiem. Potem, z wolna zaczęła formować się Postać. Wtedy Thorazor krzyknął i zakrył oczy, gdyż nikt nie mógł patrzeć na Mieszkańca Podziemi, niech jego dusza będzie przeklęta na wieki. Niczym głuchy huk ogromnego dzwonu ozwał się głos boga, łomocząc echem po Czarnym Minarecie. Słyszał go tylko Thorazor, bo to on wezwał Droom–avistę. — Zakłóciłeś mi drzemkę — zadudnił bóg. — Zniszczyłeś sny, a przez to będę musiał tworzyć nowe wizje. Zniszczyłeś setki światów o wiele potężniejszego kosmosu… choć są jeszcze inne sny i światy. Podejrzewam, że ta mała planetka też mi dostarczy rozrywki. Azaliż nie nazywają mnie także Trefnisiem? Dygoczący ze strachu Thorazor przemówił, nie otwierając oczu: — Znam twe imię, wielki Droom–avisto. Wymieniłem je. Pod karą klątwy, przed jaką nawet ty nie znajdziesz ucieczki, musisz spełnić jedno żądanie tego, który cię wezwał. Mrok zabulgotał i zapulsował. Droom–avista przytaknął drwiąco. — Zatem rozkazuj. Rozkazuj, nędzny głupcze, własnemu bogu! Znam wielu takich, co próbowali ujarzmić bogów i, zaiste, mogli być wielce dumni z wyniku! Ale Thorazor nie słuchał ostrzeżenia. Myślał o Eliksirze; o magii, która zmieniała każdą rzecz w najrzadsze pierwiastki. Bez lęku mówił do Droom–avisty i przedstawił swoje żądanie. — I to wszystko? — z wolna zapytał bóg. — Niezbyt wiele, zważywszy, że zechciałeś mnie zbudzić. Spełnię prośbę, wszak jestem nazywany Trefnisiem. Zrób to i to. Tu Droom–avista opisał, co trzeba zrobić, by zmienić wszystko w najrzadszy metal w Bel Yarnak. Bóg odszedł, cień wzleciał w niebo. Droom–avista znów zapadł w ciężką drzemkę, śniąc wielce skomplikowaną kosmogonię, i raz–dwa zapomniał o Thorazorze. A czarnoksiężnik stał w swej komnacie i aż dygotał z podniecenia, gdyż u swych stóp spostrzegł prawdziwy klejnot, pozostawiony przez boga. Ogień, błyski i fale widmowej poświaty, rzucanej przez kamień, rozświetliły mroczną komnatę i przepędziły cienie do najdalszego kąta. Thorazor nie mógł oderwać oczu od klejnotu. Oto kamień filozoficzny! Oto Eliksir! Z rozpromienioną twarzą jął się przygotować miksturę opisaną przez Droom–avistę. Gdy płyn zaszumiał i zabulgotał w złotym tyglu, Thorazor uniósł rozmigotany klejnot. Z nadzieją rozbudzoną w ciągu całego życia, cisnął go w pianę. Przez krótką chwilę, jak jedno uderzenie serca, nic się nie stało. Potem, z wolna, lecz coraz prędzej, złoty tygiel zaczął przybierać inną barwę. Pociemniał. Thorazor krzyknął, sławiąc Droom–avistę, gdyż tygiel nie był już złoty. Potęgą klejnotu zmienił się w najrzadszy z metali. Kamień, jakby lżejszy od bulgoczącej mikstury, unosił się lekko na powierzchni piany. Ale przemiana jeszcze nie dobiegła końca. Cień spłynął na stojak podtrzymujący tygiel, padł niczym skaza pleśni na onyksową podłogę. Dotarł do stóp Thorazora i mag zamarł ze zgrozy, widząc, że straszliwa mutacja zmienia mu krew i ciało w lity metal. W przebłysku świadomości pojął żart Droom–avisty i zrozumiał, że moc Eliksiru zmieniała wszystko w najrzadszy pierwiastek. Wrzasnął raz, zanim jego krtań przestała być ciałem. Cień powoli, powoli rozprzestrzeniał się po podłodze i kamiennych ścianach komnaty. Błyszczący onyks zmartwiał i stracił połysk. Żarłoczny cień wypełzł z Czarnego Minaretu na Bel Yarnak, gdzie smutne głosy zawodziły po marmurowych ulicach. Biada, biada Bel Yarnak! Upadła chwała, złoto i srebro zatraciły swój splendor, bezduszny chłód wdarł się w magiczną twierdzę. Cień parł w przód i w przód, a tam, gdzie przeszedł, wszystko ulegało zmianie. Mieszkańcy Bel Yarnak już nie krążyli beztrosko wśród domów; zimne posągi sterczały z ulic i pałaców. Sindara siedział nieruchomy i cichy na zmatowiałym tronie, ciemność i smutek spowijały miasto pod krążącymi księżycami. Powstało Dis: przeklęty gród, w którym tylko jękliwe głosy świadczyły o dawnej glorii. Zginął Bel Yarnak! Zmieniony magią Thorazora i żartem Droom–avisty, zmieniony w najrzadszy z metali planety, gdzie królowało złoto, srebro i klejnoty. Nie było już Bel Yarnak — powstało Dis, Miasto Żelaza. * * * * * Will Murray określił twórczość Kuttnera jako kwintesencję powieści i opowiadań zeszytowych. Kuttner pisywał w każdym stylu, szybko i na zamówienie. Kiedy Robert E. Howard przepłynął Styks, Kuttner zaczerpnął z tradycji Conana i skomponował mały, lecz wartościowy cykl przygód Księcia Raynora i bohatera następnej opowieści, Elaka z Atlantydy. Gary Lovisi (z Gryphon Books, P.O. Box 209, Brooklyn, New York 11228, U.S.A.) wydał obie serie w dwóch kieszonkowych tomikach, a każdy, kto lubi grzebać w książkach, znajdzie poszczególne utwory w starych antologiach: „Pomiot Dagona” w „The Ghoul Keepers”, zredagowanej przez Leo Marguliesa dla wydawnictwa Pyramid w 1961 roku, a także w „The Magie of Atlantis” Lina Cartera (Lancer, 1970), „The Barbarian Swordsmen” Seana Richardsa (Star, 1981), opowiadanie „Dragon Moon” w „The Fantastic Swordsmen” L. Sprague de Campa (Pyramid, 1967) i w „The Mighty Barbarians” Hansa Stefana Santessona (Lancer, 1969), opowiadanie „Thunder in the Dawn” w „Warlocks and Warriors” de Campa (Berkley, 1970, .opowiadanie „Beyond the Phoenix” w pierwszym tomie „Weird Tales” Petera Haininga (Sphere, 1978), opowiadanie „Cursed Be the City” w „The Young Magicians” Lina Cartera (Ballantine, 1969), a „Citadel of Darkness” w „Swords and Sorcery” de Campa (Pyramid, 1963). Carter zawsze twierdził, że Kuttner bije Howarda na jego własnym polu. Rzeczywiście, „Pomiot Dagona” ma coś wspólnego z howardowskim „Domem pełnym łotrów” (i, jak lepiej pomyśleć, z „Thieves of Zangabal” Cartera!). Ocena, co jest lepsze, należy do czytelników. Dagon, rzecz jasna, nie został wymyślony przez Lovecrafta. HPL zapożyczył imię boga Filistynów, wspomniane w Biblii. Pewne dane wskazują, iż Dagon był półrybą, półczłowiekiem, co rozwinął później Brian Lumley, łącząc go z postacią boga–ryby, Oannesa. Można sądzić, że Kuttner na własny sposób wykorzystał postać bóstwa, chociaż w tle pobrzmiewają pomysły Lovecrafta o morskich stworach chcących zatopić kontynenty i odzyskać utraconą władzę. Warto na koniec wspomnieć o zamierzonym dowcipie Kuttnera. Zaczajony Elak słyszy pomruki Zenda: „Nowa dusza na moje rozkazy… Uwolnioną z ciała odeślę na Antares. Tam ponoć jest planeta przepełniona magią. A nuż poznam nowe sekrety…” To oczywiste nawiązanie do „Kaldar, World of Antares” Edmonda Hamiltona. („The Magie Carpet”, kwiecień 1933 r., wydane powtórnie w antologii Dona Wollheima „Swordsmen in the Sky”). Sam Hamilton pamięta, że Kuttner, jeszcze jako licealista, przysłał list do redakcji „Weird Tales” zapewniając go, że „jest jego ulubionym autorem” (w „Weird Tales Story” Roberta Weinberga, FAX Collector’s Editions, 1977, str.53). Publikowane po raz pierwszy w „Weird Tales”, w lipcu 1938 r. * * * * * Henry Kuttner POMIOT DAGONA Spawn of Dagon Pod każdym grobem gwar narasta, Zgiełki i wrzawa wściekła. To czeredź padłych królestw kona, Co niczym martwy deszcz stracona, Nad krwistym niebem piekła. Chesterton Po szerokich deskach podłogi spływały z wolna dwie strugi krwi. Jedna wypływała z gardła ubranego w zbroję ciała, druga ze szpary w zniszczonym kirysie. Zwisająca z sufitu lampa rzucała groteskowe cienie na zwłoki i dwóch kucających w pobliżu mężczyzn. Obaj mężczyźni byli mocno pijani. Jeden z nich, wysoki i nadzwyczaj szczupły, mruczał: — Wygrałem, Lycon. Krew dziwacznie faluje, ale ta, którą utoczyłem, pierwsza dotrze do tej szczeliny. Sztychem miecza wskazał wąski otwór między dwoma deskami. Dziecięce oczy jego towarzysza rozwarły się ze zdumienia. Lycon był niski, krępy, o niemal małpiej głowie osadzonej na szerokich barkach. Zachwiał się lekko i jęknął: — Na Isztar! Krew płynie w górę! Chudy, imieniem Elak, parsknął krótkim śmiechem. — Po tej ilości miodu, jaką zdołałeś wypić, nawet morze popłynęłoby w górę. W każdym razie, koniec zakładu. Biorę, co moje. Uniósł się i stanął nad martwym mężczyzną. Sprawnym ruchem obszukał zwłoki i zmiął w ustach plugawe przekleństwo. — A to bydlę! Goły niczym bachantka! Nie ma nawet sakiewki. Lycon wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu, przez co jeszcze bardziej stał się podobny do karłowatej bezwłosej małpy. — Bogowie mi sprzyjają — oznajmił z satysfakcją. — Z milionów ludzi osiadłych na Atlantydzie musiałeś wdać się w zwadę z żebrakiem — warknął Elak. — Teraz trza nam uciekać z San–Mu, tak jak poprzednio z Posejdonii i Karnaku. Wszystko przez twoje bójki. A w San–Mu warzą miód najlepszy w świecie. Skoro tak lubisz bijatykę, czemu nie znajdziesz grubego lichwiarza? Chociaż by nam opłacił fatygę. — Bogowie mi sprzyjają — powtórzył Lycon. Zakołysał się w przód i w tył, chichocząc pod nosem. Chwilę potem za mocno się wychylił, padł na twarz i legł bez ruchu. Coś wysunęło mu się spod tuniki i z metalicznym brzękiem stuknęło o dębową podłogę. Lycon zachrapał. Elak ze złośliwym uśmiechem zgarnął sakiewkę i zerknął na jej zawartość. — Masz zręczniejsze palce ode mnie — mruknął do bezwładnego Lycona. — Ja za to mogę wypić więcej miodu. Następnym razem nie próbuj okpić kogoś, kto w jednym palcu u nogi ma więcej rozumu niż ty w całym swoim pokracznym ciele. Złośliwa małpa! Wstawaj! Karczmarz powraca z żołnierzami. Wetknął sakiewkę w torbę zawieszoną u pasa i serdecznie kopnął Lycona, lecz mały złodziej nie zamierzał się zbudzić. Elak zaklął z całego serca, wziął nieprzytomnego druha na plecy i chwiejnym krokiem odszedł w głąb gospody. Z ulicy dobiegały coraz głośniejsze krzyki, wśród których już wyraźnie dawało się słyszeć płaczliwe zawodzenie karczmarza. — Przyjdzie dzień obrachunku, Lycon! — gorzko zamruczał Elak. — Och, na Isztar, zobaczysz… Ściągnął na bok złocistą draperię, minął niewielką sień, kopniakiem rozwarł dębowe drzwi i wpadł w zaułek na tyłach gospody. W górze zimnym blaskiem połyskiwały gwiazdy. Chłodny powiew owionął twarz Elaka i nieco go otrzeźwił. Lycon wiercił mu się na ramionach. — Jeszcze grogu! — bełkotał. — O bogowie! Już nie ma? Rzewna łza spłynęła na kark Elaka. Przez chwilę miał ochotę cisnąć Lycona na ziemię i zostawić go na żer straży. Żołnierze San–Mu słynęli z twardego serca, a opowieści o tym, co niekiedy robili z jeńcami, niejednemu jeżyły włosy. W końcu jednak popędził w głąb uliczki. Nagle wpadł na zwalistą postać, która wychynęła z mroku i w słabym świetle dostrzegł skrzywione, brodate oblicze. Bez namysłu rzucił Lycona i dobył miecza. Żołnierz już atakował, dźgając szerokim ostrzem na wysokości szyi. Potem się stało. Żołnierz otworzył usta w bezbrzeżnym zdumieniu, w chłodnych oczach zajaśniał błysk przerażenia. Twarz stężała mu w wyrazie nieludzkiego strachu. Dał krok w tył — koniec miecza nieledwie musnął kark Elaka. Żołnierz uciekł, znikając w cieniu. Elak, z mieczem w ręku, odwrócił się wężowym ruchem. Coś mignęło — człowiek, który stał przed nim gwałtownie uniósł ręce do twarzy i równie szybko je opuścił. W jego gestach nie było nic zaczepnego, a jednak Elak poczuł dziwne mrowienie wzdłuż kręgosłupa. Z uwagą spojrzał na swego wybawcę. Żaden żołnierz z San–Mu nie był tchórzem, nawet jeśli nie grzeszył zbytnią uprzejmością. Cóż więc tak wystraszyło atakującego strażnika? Raz jeszcze spojrzał na obcego. Był to człowiek średniego wzrostu, odziany w luźną, szarą szatę, sprawiającą, że w półmroku był niemal nie do zauważenia. W bladej twarzy o regularnie rzeźbionych rysach poruszyły się czarne usta — obcy przemówił: — Pragniesz uciec przed strażnikami? Schowaj miecz. Jestem przyjacielem. — Kto u… Nie ma czasu na próżne gadki. Dzięki i żegnaj. Elak schylił się, by dźwignąć półprzytomnego Lycona. Karzeł mrugał oczami i mrukliwie domagał się więcej miodu. Nie opodal zabrzmiało ciężkie echo zbrojnych kroków i ruchliwe światło pochodni padło na przycupniętą trójkę. — Tędy — szepnął szary. — Tu będziecie bezpieczni. Elak dostrzegł prostokątny otwór w kamiennym murze. Bez większego zastanowienia wpadł do tunelu. Obcy podążył za nim. Ukryte drzwi zgrzytnęły na zardzewiałych zawiasach i zapadła nieprzenikniona ciemność. Elak poczuł muśnięcie miękkiej dłoni. Dłoni? Przez chwilę miał nieprzyjemne wrażenie, że ciało, którego dotknął, nie należało do ludzkiej istoty. Było zbyt miękkie, zbyt zimne. Przyprawiało o dreszcze. Dotyk zniknął i Elak poczuł w ręce skrawek tkaniny. Zacisnął palce. — Za mną! Z Lyconem na plecach, uczepiony szaty przewodnika, szedł naprzód w ciszy. Nie miał pojęcia, w jaki sposób szary odnajduje drogę w ciemnościach. Chyba, że miał mapę wyrytą prosto w sercu. Przejście — jeśli to było przejście — niezliczoną liczbą zakrętów biegło w dół. W końcu poczuł, że weszli w obszerniejszą przestrzeń, prawdopodobnie do jaskini. Szelest kroków brzmiał jakoś inaczej, a w otaczającym ich mroku rozległy się ciche szepty. Szepty w nieznanym języku. Na ich dźwięk Elak zmarszczył brwi i bezwiednie wsparł wolną dłoń na rękojeści miecza. — Kto tu? — warknął. Niewidoczny przewodnik wydał niezrozumiały okrzyk. Szept zaraz ucichł. — Jesteście wśród przyjaciół — dobiegł z ciemności łagodny głos. — Prawie doszliśmy. Jeszcze parę kroków… Parę, kroków i pojaśniało światło. Stali w małej, wykutej w skale izbie. Gładkie, prostokątne ściany połyskiwały wilgocią w blasku oliwnej lampy, a wąski strumień sączył się po kamiennej posadzce i niknął w niewielkim otworze z cichym bulgotem, przywodzącym na myśl śmiech goblina. Do wnętrza krypty prowadziło dwoje drzwi. Szary przewodnik właśnie zamykał te, którymi weszli. Całe umeblowanie izby stanowił grubo ciosany stół i parę krzeseł. Elak nadstawił ucha. Słyszał odgłos, którego nie powinno być w interiorze San–Mu. Z drugiej strony, na pewno nie mógł się mylić. Był to szum pluskających w oddali fal, przerywany raz po raz głuchym rykiem przyboju bijącego o skały. Bezceremonialnie posadził Lycona na najbliższym krześle. Karzeł wsparł głowę na stole, na złożonych ramionach. — Nie ma już miodu w Atlantydzie? — zamruczał smutno. — Umieram. Mój brzuch jest wyschniętą pustynią, po której maszerują wojska Ebilisu. Płaczliwie pociągnął nosem i zasnął. Elak ostentacyjnie wyjął miecz z pochwy i wsparł go o blat stołu, zaciskając na rękojeści szczupłe palce. — Chcę wyjaśnień — zażądał. — Gdzie jesteśmy? — Mów mi Gesti — odparł człowiek w szarej opończy. W świetle kaganka jego twarz wyglądała jak wysmarowana kredą. Głęboko osadzone oczy błyszczały ciekawością. — Ocaliłem cię przed strażnikiem. Nie zaprzeczysz. — Masz mą wdzięczność — oznajmił Elak. — Co dalej? — Potrzebuję pomocy dzielnego wojownika. Dobrze płacę. Jeśli to coś dla ciebie, świetnie. Jeśli nie, bez szwanku opuścisz San–Mu. Elak zastanawiał się chwilę. — To i prawda, żeśmy ostatnio nie cierpieli na moc gotówki. — Wspomniał mieszek ukryty w torbie i uśmiechnął się kwaśno. — W każdym razie nie starczy nam na długo. Może więc przyjmę twą ofertę. Chociaż… — Zawahał się. — Tak? — Chciałbym wiedzieć, jaką sztuczką przegoniłeś żołnierza skrytego za gospodą. — To chyba bez znaczenia — szepnął Gesti syczącym głosem. — Każdy z nich jest przesądny. Łatwo zagrać na ich słabościach. Ot, i tyle! — Zmierzył gościa kosym spojrzeniem zimnych, błyszczących oczu. Elak uznał, że warto mieć się na baczności. Wyczuł ukrytą groźbę. Nie zwykł jednak rejterować przed ukrytym bądź jawnym niebezpieczeństwem. — Ile płacisz? — zapytał. — Tysiąc złotych monet. — To pięćdziesiąt tysięcy garnców miodu — sennie zamruczał Lycon. — Weź je, Elak. Ja tu poczekam. Elak obrzucił towarzysza mało przyjaznym spojrzeniem. — Nic nie dostaniesz — warknął. — Ani złotego okrucha! Przeniósł wzrok na milczącego gospodarza. — Co miałbym zrobić? — Zabić Zenda — z kamienną twarzą odparł Gesti. — Zabić… Zenda? — powtórzył Elak. — Wielkiego Maga Atlantydy? — Boisz się? — bezbarwnym głosem spytał Gesti. — Pewnie, że się boję — nie podnosząc głowy wtrącił Lycon. — Ale jak Elak chce, może go zabić. Ja tu poczekam. Elak nie zwracał na niego uwagi. — Prawią o nim dziwaczne rzeczy — mruknął. — Ponoć włada nieludzką siłą. Już dziesięć lat nie widziano go na ulicach San–Mu. Ludzie mówią, że jest nieśmiertelny. — Ludzie to głupcy. — Coś w głosie szaro odzianej postaci sprawiło, że Elak wbił w nią badawcze spojrzenie. Mogłoby się wydawać, iż Gesti traktuje ludzi jako zupełnie obcą rasę. — Wykopaliśmy tunel pod pałacem — dodał pospiesznie, jakby wyczuł wątpliwości Elaka. — Można tam wejść w każdej chwili. Nawet dzisiaj. Masz dwa zadania: zabić Zenda i zniszczyć czerwoną kulę. — Mówisz zagadkami — odparł Elak. — Co to jest „czerwona kula”? — Znajdziesz ją w najwyższym minarecie pałacu. Źródło magii. W innych komnatach nie brak bogatych łupów… Elak? Tak chyba brzmi twoje imię. Tak cię nazywa ten mały. — Elak albo tuman, albo łotr, co okrada pijanych — wybełkotał Lycon, machinalnie obmacując swoją tunikę. — Wszystko jedno. Wołaj na niego jak chcesz, zawsze trafisz. Gdzie moje złoto? Nie czekając na odpowiedź, opadł na oparcie krzesła, zamknął oczy, otworzył usta szeroko i zachrapał. Po chwili zsunął się pod stół, na podłogę i tak już pozostał. — Co, u diabła, mam z nim począć? — spytał Elak. — Przecież go nie zabiorę. Jest… — Zostanie tutaj — odparł Gesti. Elak zmierzył go zimnym wzrokiem. — To bezpieczne? — Jak najbardziej. Prócz naszej grupy nikt w San–Mu nie zna tych podziemi. — Jakiej grupy? — zaciekawił się Elak. Gesti milczał przez dłuższą chwilę. — A musisz wiedzieć? — szepnął w końcu. — Partii politycznej planującej obalenie władcy San–Mu i zniszczenie Zenda, któremu król zawdzięcza całą swoją potęgę. Masz jeszcze jakieś… pytania? — Nie. — To idziemy. Podprowadził Elaka do dębowych drzwi, otworzył je i zniknął w ciemnym przejściu. Elak zahaczył nogą o niski schodek. Zachwiał się, poczuł w dłoni skrawek szarej opończy, więc mocno zacisnął palce. Zaczęli wchodzić po omacku po kamiennych stopniach. Gesti przystanął w połowie drogi. — Nie mogę iść dalej — szepnął. — Tunel jest prosty. Na końcu schodów znajdziesz kamienną zapadnię. Otwórz ją. Wejdziesz do pałacu Zenda. Tu masz broń. — Wepchnął w dłoń Elaka tubę z chłodnego metalu. — Ściśnij boki, a cieńszy koniec skieruj na Zenda. Zrozumiałeś? Elak skinął głową, a Gesti, chociaż na dobrą sprawę nie mógł widzieć w ciemnościach jego ruchów, powiedział: — Dobrze. Niech cię Dagon strzeże! Odwrócił się. Elak słyszał cichnący szmer kroków. Z namysłem ruszył w dalszą drogę. Dagon… Czyżby Gesti należał do czcicieli demona oceanu? W całym kraju stawiano marmurowe świątynie dobrotliwego boga morza, Posejdona, zaś mroczny kult Dagona był zakazany od wielu pokoleń. Krążyły też opowieści o obcej rasie wyznawców Dagona. Rasie, której nie stworzyły ludzkie ani w ogóle ziemskie lędźwie… Elak piął się w górę, dzierżąc w garści dziwaczny oręż. W końcu boleśnie walnął głową o kamień i ze zduszonym przekleństwem obmacał sufit. Po chwili znalazł klapę, o której mówił Gesti. Oba bolce odsunęły się lekko na dobrze naoliwionych łożyskach. Elak wsparł klapę ramieniem, odskoczyła bez trudu. Wgramolił się do małego pustego pokoju. Wokół panował półmrok, przez niewielkie okno wykute wysoko na ścianie wpadała jedynie wątła smuga światła. Spod nóg Elaka czmychnęła z piskiem wystraszona mysz. Chyba rzadko ktoś bywał w tym pomieszczeniu. Elak ostrożnie podkradł się do drzwi i pchnął je lekko dłonią. Przed nim ciągnął się długi korytarz, skąpo oświetlony niebieskim blaskiem, rzucanym przez maleńkie klejnoty osadzone w równych odstępach w suficie. Elak skierował się w stronę schodów. Gesti zapewniał, że czerwonej kuli trzeba szukać w najwyższym minarecie. A więc w górę. Tuż obok, w płytkiej niszy, stała głowa. Elak aż zamarł ze zdziwienia na jej widok. Głowa bez ciała, ustawiona na złotym podium, o zapadłych policzkach, długich, zmierzwionych włosach… i niewiarygodnie żywym spojrzeniu! Oczy pytająco patrzyły na intruza. — Isztar! — sapnął Elak. — A to co za sztuczka? Zaraz poznał odpowiedź. Blade usta wykrzywił okropny grymas i rozległo się głośne, piskliwe ostrzeżenie: — Zend! Zend! Obcy w twoim… Błysnął miecz Elaka. Nawet nie było krwi. Szermierz wyrwał brzeszczot z oczodołu i wezwał w duchu wszystkie boginie i bogów, jakich spamiętał. Głowa rozwarła usta, spomiędzy zębów wysunął się nabrzmiały, poczerniały język. Czerwona, pomarszczona powieka zasłoniła przebite oko. W korytarzu zapadła głucha cisza, przerywana jedynie pospiesznym oddechem intruza. Elak rzucił podejrzliwe spojrzenie na potwora we wnęce, po czym uznał, że z jego strony nic mu już nie grozi i pobiegł dalej. Czy Zend słyszał wołanie strażnika? Jeśli tak, wszędzie czyhało niebezpieczeństwo. W poprzek korytarza wisiała srebrzysta kotara znaczona czarnym pasem. Elak rozchylił ją, spojrzał i znów ze zgrozy zastygł w bezruchu. Karzeł, wzrostu może na cztery stopy, o nieproporcjonalnie wielkiej głowie i szarej, pomarszczonej skórze, śmiesznie drepcząc, biegł w jego stronę. Elak wspomniał słyszane opowieści i uznał, że to właśnie Zend. Za czarnoksiężnikiem sadził półnagi olbrzym, niosący na ramieniu bezwładną dziewczynę. Elak obrócił się na pięcie i uciekł. I tak zwlekał zbyt długo. Zanim zdążył dobiec do końca korytarza, mag odchylił srebrzystą zasłonę. Obok Elaka zamajaczył czarny prostokąt. Przejście, którego wcześniej nie zauważył. Jednym susem wpadł w zbawczą ciemność. Chciał powalić przechodzącego Zenda i zmierzyć się z olbrzymem. Pomyślał jednak o jego gładkich, twardych mięśniach, wyraźnie rysujących się pod trupio bladą skórą i mniej pewnie ocenił swoje szansę. Nagle przypomniał sobie, czemu postać olbrzyma wydawała mu się dziwnie znajoma. Już to wiedział. Dwa dni temu był świadkiem egzekucji, dokonanej w świątyni Posejdona na pojmanym przestępcy. Nie było mowy o pomyłce. Olbrzym to ów skazaniec, przywrócony do życia złymi czarami Zenda! — Isztar… — szepnął spocony Elak. — Lepiej by mi było w rękach straży. Jak miał zabić kogoś, kto już nie żył? Stał przez chwilę z opuszczonym mieczem. Po co się pchać w kłopoty? Lepiej było pozostać w ukryciu, póki Zend nie odprawi upiornego strażnika — a potem bez większych ceregieli wepchnąć sześć cali ostrzy w ciało czarownika. Elak nigdy nie ryzykował bez potrzeby i był całkiem zadowolony, że znalazł kryjówkę. Słysząc narastający tupot, schował się głębiej w cieniu. Niestety, Zend, zamiast iść dalej, skręcił w boczną odnogę korytarza, wprost na niego. W dłoni trzyma jaśniejący klejnot, który rozpraszał nieco mrok panujący w tunelu. Elak zaczął uciekać. Tunel był pochyły, wąski i kończył się litą ścianą. Z tyłu dochodziło coraz głośniejsze echo kroków. Elak z rozpaczą wodził dłońmi po murze. Nawet jeśli była jakaś sprężyna zwalniająca ukryte przejście, nie zdołał jej znaleźć. Nagle uśmiechnął się i ocenił szerokość korytarza. Może jednali się uda… Płasko zaparł się dłońmi o ścianę, a bosą stopą z łatwością wymacał mur po drugiej stronie. Twarzą w dół, szybko, chociaż mięśnie trzeszczały mu ze zmęczenia, wpełznął pod sufit, ponad głowę olbrzyma. Mokry od potu znieruchomiał i zerknął na dół. Tylko ktoś bardzo silny mógł się pokusić o taką sztuczkę. Elak nie dałby rady, gdyby ważył choć trochę więcej. Mimo bólu w ramionach i biodrach wisiał w zupełnym bezruchu. Dziwaczna trójka była coraz bliżej. Gdyby któryś z nich przypadkiem spojrzał w górę, Elak zamierzał użyć miecza, bądź tajemniczej broni, którą ofiarował mu Gesti. Na szczęście nikt nie zamierzał oglądać mrocznych zakamarków sufitu. Elak rzucił okiem na brankę niesioną przez olbrzyma. Ponętna dziewka! Zend bez wątpienia do swych ohydnych czarów i nekromancji wybierał najpiękniejsze. Gdyby nie ten żywy truposz, skoczyłbym wprost na głowę maga — medytował Elak. — Dziewka byłaby mi naprawdę wdzięczna. Na razie była nieprzytomna. Długie czarne rzęsy dotykały kremowo białych policzków, a ciemne loki kołysały się lekko w takt kroków olbrzyma. Zend przesunął ręką po ścianie. Gładki kamienny mur podjechał w górę i szary karzeł podreptał w mrok tunelu. Olbrzym poszedł za nim, mur opadł na swoje miejsce. Elak ze zduszonym przekleństwem zszedł po cichu na dół i wytarł dłonie o skórzaną tunikę. Krwawiły. Dobrze chociaż, ze zgrubiała skóra na podeszwach stóp uchroniła go przed innymi ranami. Odczekał chwilę, po czym pogmerał przy ścianie i znalazł schowaną sprężynę. Drzwi uchyliły się z lekkim szelestem. Elak znalazł się w krótkiej sieni, przegrodzonej kolejną srebrno–czarną zasłoną. Ostrożnie dał krok naprzód i z ulgą zauważył, że drzwi nadal były otwarte. Za kurtyną znajdował się pokój — wielki, wysoko sklepiony, o dużych, otwartych oknach, przez które wpadało zimne powietrze nocy. Ściany i sufit migotały tysiącami cudnych klejnotów, ułożonych w zadziwiające arabeski. Za jednym z okien Elak zobaczył żółtą tarczę wschodzącego właśnie księżyca. Trzy łukowate przejścia, zawieszone draperią, zakłócały gładkie pole przeciwległej ściany. Komnata, przystrojona bogato dywanami, jedwabiem i przebogatymi ornamentami, była pusta. Elak bezgłośnie podszedł do pierwszego łuku i zajrzał za zasłonę. Oślepiło go białe światło. Przez chwilę wydawało mu się, że widzi ogromne, iście cyklopowe siły, uwiązane na smyczy, daremnie próbujące uwolnić się z uwięzi. Teraz miał przed sobą jedynie pustą izbę. Nie… Na pewno nie była pusta. Niezwykła moc emanowała z każdej ściany i przenikała każdą komórkę jego ciała. Błyszczące stalowe ściany odbijały jego zdumioną twarz. Na podłodze, w samym środku sali, leżał niewielki kamień o barwie błota. To wszystko. Ale biła zeń tak wielka siła, że Elak opuścił kotarę i cofnął się z przerażeniem w oczach. Podszedł spiesznie do następnych drzwi i ostrożnie uniósł draperię. Ujrzał małą komnatę, pełną tygli, retort i innych magicznych przedmiotów. W kącie stał blady, milczący olbrzym. Dziewczyna, wciąż nieprzytomna, leżała na niskim stole. Nad nią pochylał się szary karzeł, dzierżący kryształową fiolkę. Poruszył dłonią. Spadła maleńka kropla. — Nowa służka — dobiegł uszu Elaka chrapliwy głos Zenda. — Nowa dusza na moje rozkazy. Uwolnioną z ciała odeślę na Antares. Tam ponoć jest planeta przepełniona magią. A nuż poznam nowe sekrety… Elak zajrzał do ostatniej alkowy. Odciągnął zasłonę i znalazł strome schody. Gdzieś z góry biła różowa poświata. W uszach zadźwięczały mu słowa, które Gesti rzucił w podziemnej krypcie: „Rozbij czerwoną kulę! Z niej czarownik czerpie swą siłę”. Dobrze! Wpierw kula, potem Zend. Mag pozbawiony swej siły stanie się łatwym łupem. Elak gibko wskoczył na schody. Z tyłu, za plecami, posłyszał gardłowy okrzyk. — Eblis, Isztar i Posejdon! — mruknął pod nosem Elak. — Chrońcie mnie teraz! Był już na szczycie schodów, w wysokiej sali oświetlonej blaskic księżyca, wpadającym przez wąskie okna. Była to komnata czerwonej kuli. Błyszczący, duży, otoczony delikatną różową poświatą krąg czerwonego światła spoczywał na srebrnym stojaku, wśród sieci metalowych rur i drutów, łączących go za ścianą. Sięgał Elakowi do pasa i miał w sobie tę delikatną, lecz hipnotyzującą siłę, sprawiającą, że szermierz na chwilę stanął jak wryty. Usłyszał tupot na schodach. Odwrócił się i zobaczył bladego olbrzyma. Świeża blizna otaczała trupio białą szyję. Zatem miał rację. To przestępca ścięty zaledwie wczoraj i przywrócony życiu przez Zenda–nekromantę. W obliczu zagrożenia Elak zapomniał o bogach i d był miecza. Żadne modły, jak się przekonał, nie powstrzymywały wzniesionego do ciosu sztyletu ani rąk dusiciela. Olbrzym w milczeniu skoczył na Elaka. Ten zanurkował pod wyciągnięte łapy i głęboko wpakował sztych miecza w ohydnie bladą pierś przeciwnika. Ostrze wygięło się groźnie; ledwie starczyło mu czasu, żeby je wyrwać i uchronić przed złamaniem. Olbrzym nawet nie zwolnił, chociaż miecz Elaka przebił mu serce. Nie krwawił. Walka nie trwała długo, a zakończyła się przy oknie. Przeciwnicy jak burza przetoczyli się przez komnatę, rozrywając przewody i gniotąc rury. Czerwone światło kuli ściemniało i zgasło. W tej samej chwili Elak poczuł na sobie zimny uścisk ramion olbrzyma. Zanim gigant zdołał zmiażdżyć wroga, Elak zrobił unik. Księżyc jaśniał tuż przy nim, w wąskim wykuszu okna. Elak desperacko chwycił olbrzyma za nogi i z całej siły targnął w górę. Żywy trup stracił równowagę. Runął jak kłoda, nawet nie próbował osłabić upadku. Wciąż sięgał dłońmi do gardła Elaka, ale złodziej uparcie napierał na białe, zimne, muskularne ciało i pchał je w stronę niskiego parapetu. Ciało olbrzyma na chwilę zawisło na krawędzi… i spadło. Nie było żadnego krzyku, tylko ciężki łomot o ziemię. Elak wstał, podniósł miecz i głośno podziękował Isztar za opiekę. Nieco boskiej pokory nigdy nie zawadzi — myślał — a nikt nie wie, czy tu zaważyła moja zręczność, czy łaska Isztar. Jeszcze nie wykonał w pełni zadania, a boginie bywały bardziej chimeryczne od bogów. Głośny wrzask, dochodzący gdzieś z dołu, zmusił go do powrotu na schody. Zend pędził na górę. Szarą twarz wykrzywiał mu grymas strachu. Stanął na widok Elaka, potem odwrócił się, gdyż za plecami posłyszał gwar niskich głosów. Elak spokojnie czekał u podstawy schodów. W odległych drzwiach, wiodących do korytarza, pojawiła się horda dzikich postaci. Na czele szedł Gesti, jak zawsze z kamienną miną, w rozwianej, szarej opończy. Za nim kotłowała się i międliła koszmarna zgraja. Elak z niejakim obrzydzeniem wspomniał chór szeptów, jakie słyszał w podziemnej jaskini. I już wiedział, do kogo należały te głosy. Rasa, która nie powstała z ludzkich, czy w ogóle ziemskich lędźwi… Każda twarz przywodziła na myśl okrutną maskę o rybich rysach, papuzim dziobie i wodnistym spojrzeniu wyłupiastych oczu. Bezkształtne ciała, półjędrne, półmaziste, połyskiwały śluzem na podobieństwo meduz, a wkoło nich wiły się liczne, nieregularne macki. Nie mogły to być dzieci rozumnego wszechświata. Sycząc potępieńczo przebiegły komnatę. Miecz wypadł z bezsilnej ręki Elaka i zadźwięczał na kamiennej posadzce. Elak walczył jeszcze przez chwilę; gdzieś obok słyszał ostre, chrapliwe jęki maga. Oplatały go zimne macki, ich masa przesłoniła mu widok. Nagle przygniatający go ciężar zniknął. Spostrzegł wówczas, że ręce i nogi ma ciasno skrępowane powrozem. Rzucił się raz i drugi w bezsilnej złości, aż w końcu dał sobie spokój. Obok siebie zobaczył związanego Zenda. Obce stwory w ustalonym porządku ruszyły do komnaty z brązowym kamieniem, gdzie wcześniej powitała Elaka eksplozja niewidzialnej siły. Jeden po drugim zniknęły za kotarą. Pozostał tylko Gesti. Z nieruchomą twarzą popatrzył na jeńców. — Skąd ta zdrada? — spytał Elak zgaszonym głosem. — Uwolnij mnie i zapłać złotem. — Nie będzie ci potrzebne — cierpko odparł Gesti. — Wkrótce umrzesz’. — Co? Czemu… — Potrzeba świeżej ludzkiej krwi. Tylko dlatego wciąż żyjecie. Wasza krew posłuży za ofiarę. Zaraz będziemy gotowi. Zza srebrzystej kotary dobiegł szmer złowieszczych szeptów. — Co to za demony? — niespokojnie zapytał Elak. Czarnoksiężnik zająknął się ze zdziwienia. — Jego pytasz? Naprawdę nie wiesz? Gesti podniósł dłonie w rękawiczkach i zdjął twarz. Elak zagryzł wargi, żeby nie krzyknąć. Teraz wiedział, czemu obce oblicze, wydawało mu się wciąż nieruchome. To była maska. A spod maski wyjrzał papuzi dziób i dobrze już Elakowi znane rybie oczy. Szara opończa spoczęła na ziemi, rękawice opadły z krótkich macek. Świszczący szept popłynął z potwornego dzioba: — Widzisz zatem, komu służyłeś. Stwór zwany Gesti odwrócił się i potoczył — tylko w ten sposób można było określić jego metodę poruszania — w stronę kotary, za którą zniknęli jego współtowarzysze. Dołączył do nich. Zend spojrzał na Elaka. — Nie wiedziałeś? Byłeś mu najemnikiem i nic nie wiedziałeś? — Na Isztar, nie! — klął się Elak. — Myślisz, że dałbym wiarę tym… tym… Co to za jedni? Co zamierzają zrobić? — Przysuń się — rozkazał Zend. — Może rozluźnię ci więzy. Elak spełnił polecenie i poczuł na przegubach palce maga. — Wątpię… Żadna ludzka dłoń nie zacisnęła tych węzłów, ale… — Co to za stwory? — powtórzył Elak. — Powiedz mi, zanim na dobre oszaleję, myśląc, że to zastępy piekieł wkroczyły na Atlantydę. — Dzieci Dagona — mruknął Zend. — Na ogół zamieszkują odmęty oceanu. Nigdy nie słyszałeś o nieludzkich wyznawcach Dagona? — Słyszałem, lecz nie dawałem wiary… — W każdej legendzie jest ziarno prawdy. Eony, niewyobrażalne eony temu, jeszcze przed człowiekiem, na ziemi była tylko woda. Żadnego lądu. Z mazi powstała rasa istot, które żyły w morskich głębinach, nieludzkich stworów, wielbiących Dagona. Gdy wody ustąpiły i pojawiły się wielkie kontynenty, lud morza musiał odejść jeszcze głębiej. Pod naporem lądu skarlało potężne królestwo, ciągnące się niegdyś od bieguna do bieguna. Przyszli ludzie — skąd, nie wiem — i wyrosła cywilizacja. Leż spokojnie. Te przeklęte supły… — Nic z tego nie rozumiem — odparł Elak i wykrzywił usta, gdyż paznokieć maga wbił mu się mocno w nadgarstek. — Ale mów dalej. — Pomiot morza nie znosi ludzi, gdyż uważa, że to właśnie przez nich utracił swą domenę. Chcą na nowo zatopić lądy, puścić fale po całej planecie i wytępić znienawidzoną rasę. Tak jak niegdyś, eony temu, świat będzie ich własnością. Nie są ludźmi, jak sam widziałeś, i czczą Dagona. Nie chcą innych bogów wyznawanych na Ziemi: Isztar, ciemnej Eblis*, nawet Posejdona z ozłoconego słońcem oceanu. Boję się, że teraz spełnią swą groźbę. — Na pewno nie, jeśli będę wolny — warknął Elak. — Jak tam węzły? — Wciąż trzymają — westchnął czarnoksiężnik. — Chociaż poluźni — łem jedną pętlę. Zdarłem już skórę z palców. Zniszczyłeś… czerwoną kulę? — Nie — odparł Elak. — Parę drutów pękło, gdy walczyłem z twoim niewolnikiem, i zgasło światło. Po co pytasz? — Chwała bogom! — zawołał Zend. — Gdybym tylko zdołał naprawić szkody i na nowo rozpalić kulę, byłby to marny kres dzieci Dagona. Rdzawy promień niszczy ich ciała, choć na ogół są nieśmiertelne. Gdyby nie kula, już dawno wtargnęliby do pałacu, żeby mnie zabić. — Mają tunel wykopany w piwnicy — powiedział Elak. — Ach… Lecz i tak nie weszliby wyżej, w obawie przed śmiercionośnym promieniem. Przeklęty sznur! Jeżeli dopną swego… — To znaczy? — spytał Elak, chociaż domyślał się odpowiedzi. — Zatopią Atlantydę! Gdybym magią nie trzymał ich w szachu, nasz kontynent już dawno spocząłby na dnie morza. To prawdziwi mistrzowie w wywoływaniu trzęsień ziemi, zaś Atlantyda nie stoi na zbyt solidnych podstawach. Mają dość siły, by po wiek wieków roztoczyć nad nami fale. Lecz w tej komnacie… — Zend skinął głową w stronę zasłony, za którą weszły wodne stwory. — W tej komnacie jest większe źródło mocy. Pościągałem energię z gwiazd i kosmicznych źródeł z najdalszych granic wszechświata. Nic nie wiesz o mojej władzy. Mogę — nawet więcej niż mogę — trzymać trzpień Atlantydy i uczynić go niedostępnym dla zakusów Dagoniąt. Wpierw muszą zniszczyć inne lądy, nim ruszą Atlantydę. Kropla gorącej krwi spadła z poszarpanych palców Zenda na ręce Elaka. — Taaak… Inne lądy. Były rasy zamieszkujące Ziemię przed nadejściem człowieka. Dzięki magii widziałem słoneczną wyspę, jaka niegdyś leżała daleko na południu, wyspę pełną istot wysokich jak drzewa, o twardym jak kamień ciele i kształtach, których ludzkie słowo nie zdoła opisać. Woda zalała ląd, mieszkańcy zginęli. Widziałem gigantyczną górę, w młodych latach Ziemi sterczącą pod samo niebo z kłębów piany. W wieżach i minaretach pobudowanych na jej stokach żyły stwory podobne sfinksom, o głowach bogów i bestii, ale nawet ogromne skrzydła nie uchroniły ich przed zagładą w dzień katastrofy. Gród sfinksów popadł w ruinę i zniknął pod oceanem, zatopiony przez dzieci Dagona. Był też… — Czekaj! — Ostry szept Elaka przerwał wywody czarnoksiężnika. — Czekaj. Widzę pomoc. — Co? — Mag wykręcił głowę i zobaczył małego, podobnego do małpy człowieka, który z nożem w ręku cicho przebiegł przez pokój. To był Lycon, którego Elak zostawił w podziemnej krypcie. Nóż błysnął i po chwili Elak i Zend byli wolni. — Na górę magu — spiesznie warknął Elak. — Napraw magiczną kulę i wytłucz potwory. My będziemy pilnować schodów. Szary karzeł bez słowa zniknął w przejściu prowadzącym na wieżę. Elak popatrzył na Lycona. — Jak, u diabła… Lycon zamrugał wielkimi niebieskimi oczami. — Nie wiem, Elak. Wyniosłeś mnie z karczmy, jakiś żołnierz wrzasnął w panicznej ucieczce, a potem zobaczyłem coś tak strasznego, że poczułem się bardziej pijany. Niewiele pamiętam prócz tych kilku minut. Twarz gargulca, z potwornie wielkim dziobem i oczami jak u węża Midgardu. Zanim się odwróciłeś, Gesti założył maskę, więc wiedziałem, że mamy do czynienia z demonem. — I podążyłeś za mną — cicho dodał Elak. — To dobrze, bo… O co chodzi? Lycon wytrzeszczył oczy. — To… ten twój demon? — spytał, wskazując palcem. Elak odwrócił głowę i uśmiechnął się posępnie. Przed nim, wystraszona i blada, stała młoda dziewczyna z tajemniczej komnaty Zenda. Ta, której duszę chciał uczynić posłuszną swej woli. Miała miękkie, aksamitnie ciemne oczy, a jej kremowa skóra połyskiwała w srebrzystej draperii… Pewnie przed chwilą się przebudziła i zeszła z twardego łoża. Elak uniósł dłoń ostrzegawczym gestem, żeby nakazać dziewczynie milczenie, ale już było za późno. — Kim jesteście? — spytała. — Zend mnie porwał… Przyszliście na ratunek? Gdzie… Elak chwycił ją wpół, przyciągnął do siebie i wepchnął w korytarz, na schody. Błysnął mieczem, zerknął przez ramię i rzucił z wilczym uśmiechem: — Jak przeżyjemy, uciekniesz od Zenda i jego magii. — Usłyszał gwar ochrypłych krzyków i pomruk atakującej zgrai, ale wciąż patrzył za siebie. — Jak masz na imię? — spytał. — Coryllis. — Baczność, Elak! — zawołał Lycon. Elak odwrócił się i zobaczył, jak miecz małego człowieczka tnie wyciągniętą mackę. Odrąbany koniec w ohydnych konwulsjach zwinął się na podłodze. Diabelskie maski potworów patrzyły na Elaka. Pomiot Dagona krążył w bezustannym ruchu, zimne oczy rzucały nieziemskie błyski, macki ze świstem przecinały powietrze, bulgoczące ciała przelewały się z boku na bok niczym galareta. Elak, Lycon i Coryllis, zepchnięci odrażającą falą, zaczęli się cofać. Lycon krzyknął niezrozumiale i machnął mieczem, lecz mięsista macka wyrwała mu oręż z dłoni. Elak usiłował zasłonić dziewczynę własnym ciałem, lecz nagle poczuł, że spada, że tonie pod ogromem chłodnej, oślizłej masy tętniącej bluźnierczym życiem. Wyrwał się desperacko — i w tej samej chwili twarda, gładka powierzchnia stopniała mu pod rękami niczym garść śniegu. Ciężar, który przygniatał go do podłogi, zniknął. Stwory uciekały, pełzły, tłoczyły się po schodach, spadały i ginęły przy wtórze przeraźliwych wrzasków. Wiele z nich przemieniło się w bezkształtne kałuże mazi spływającej po stopniach szarą smugą. Elak od razu pojął, co zaszło. Wokół biła czerwonawa łuna. Mag naprawił magiczną kulę i potęga kosmicznych promieni niszczyła koszmarne stwory przybyłe z głębin. Chwilę później było po wszystkim. Nie został nawet ślad atakującej hordy. No, może parę szarych kałuż. Elak klął cicho, ale kiedy spostrzegł, co robi, zaraz zaczął mamrotać modlitwę. Najszczerzej jak umiał podziękował Isztar za ocalenie. Lycon odzyskał swoją broń i podał miecz Elakowi. — Co dalej? — spytał. — W drogę! Zabierzemy Coryllis… Nie trza tu dłużej siedzieć. Prawda, pomogliśmy magowi, ale przedtem go wpędziliśmy w kłopoty. Może to zapamiętał. Nie jestem na tyle głupi, żeby liczyć na jego wdzięczność. Podniósł zemdloną dziewczynę i w pośpiechu podążył za Lyconem w dół schodów. Przebiegli przez wielką salę, przez mroczny korytarz i pięć minut później wyszli pod drzewem w jednym z licznych parków San–Mu. Elak skradł jedwabną szatę z jakiegoś balkonu, a Coryllis owinęła nią swoje smukłe ciało. Gwiazdy połyskiwały zimno na niebie, obojętne na los Atlantydy. Miały tam przecież migotać i tysiące lat później, kiedy po wielkiej wyspie nie będzie nawet wspomnienia. Elak nie myślał o gwiazdach i latach. Wytarł miecz garścią trawy, a Lycon, który1 zdążył już wcześniej oczyścić ostrze, dłonią osłonił oczy i zerknął na drugą stronę parku. Zamruczał coś pod nosem i zdecydowanym krokiem ruszył naprzód. Elak odprowadził go zdziwionym wzrokiem. — A ten dokąd? Tam jest przecież… Na Isztar! Znowu idzie do karczmy. Przecież nie ma złota. Jak… Z nagłym przerażeniem chwycił za wiszącą u pasa sakwę. Zaklął szpetnie. — Zapijaczona karłowata małpa! Tam w pałacu czarnoksiężnika, jak rozcinał mi więzy, zabrał sakiewkę! Zaraz… Zerwał się na nogi i chciał podbiec, ale w tej samej chwili miękka dłoń przytrzymała go za kostkę. Spojrzał w dół. — Co?… — Niech idzie — z uśmiechem powiedziała Coryllis. — Zarobił na garniec miodu. — Tak, ale… co ze mną? Przecież… — Niech idzie — zamruczała. Lycon nie potrafił później zrozumieć, czemu Elak nigdy nie wspomniał o skradzionej sakiewce. * * * * * „The Hounds of Tindalos” Franka Belknapa Longa wywarły wielki wpływ na innych pisarzy. Lovecraft wspomina o ogarach w „Szepczącym w ciemności”, potem wziął je na smycz Brian Lumley, a po nim Roger Żelazny. Drugim dobrym pomysłem był narkotyk pozwalający podróżować w strumieniu czasu. Najpierw trafił do niniejszego opowiadania Kuttnera, później — w nieco zmodyfikowanej formie — do „Hydry”. Kuttner sięgnął także po „Tajemnice glisty” Blocha. Pisze: „Wspomniany tom spoczywa w krypcie Biblioteki Huntingtona” i „zdobyłem fotokopie kilku potrzebnych stron”, ale „mało kto wie w Kalifornii” gdzie szukać wymienionej książki. Oczywiście, „De Vermis Mysteriis” tak naprawdę nie istnieją, ale słowa Kuttnera miały w sobie coś proroczego. Tak się składa, że Biblioteka Huntingtona jest prawdziwym skarbcem starych, ezoterycznych manuskryptów — jak choćby kompletny zbiór fotokopii zwojów znad Morza Martwego — ale tylko nielicznie zdołali poznać jej zbiory. Wprawdzie w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych opublikowano trzy czwarte tłumaczenia zwojów, lecz reszta pozostaje w gestii oficjalnych czynników w Jerozolimie. Wszystkie prośby i zamierzenia badaczy związane z wydaniem pełnej wersji zostały odrzucone. Aby złamać ów niefortunny monopol, w 1991 roku Biblioteka Huntingtona udostępniła swoją kopię wszystkim zainteresowanym. Wywołało to istną burzę na temat datowania i autorstwa zwojów, ich datowania i rzekomego wpływu na historię wczesnego chrześcijaństwa. Kuttner miał rację, że podziemia Biblioteki kryją niejedną zagadkę i że dostęp do fotokopii spowoduje nieliche zamieszanie! Publikowane po raz pierwszy w „Strange Stories”, w lutym 1939 r. * * * * * Henry Kuttner NAJEŹDŹCY The Invaders Aaa, to wy — powiedział Hayward. — Dostaliście mój telegram? Blask padający z drzwi chaty okalał jego smukłą, wysoką sylwetkę i zmieniał cień w długą, czarną plamę na wąskim skrawku światła biegnącym po piasku aż do miejsca, gdzie szumiały zielono–czame fale. Gdzieś w ciemnościach rozległ się ostry, chrapliwy krzyk mewy. Hayward drgnął lekko. — Wchodźcie — dodał szybko, wracając do domu. Mason i ja ruszyliśmy za nim. Michael Hayward był pisarzem. Niecodziennym pisarzem. Nikt tak jak on nie potrafił kreować w swoich opowiadaniach ciężkiej atmosfery prawdziwej grozy. Miał naśladowców — jak wszyscy poczytni autorzy — ale żaden nie dorównywał mu w tworzeniu niesamowitej iluzji realności, którą wplatał w, bądź co bądź, szokującą fikcję. Hayward wybiegał poza zwykłe przesądy, czy ludzkie doświadczenia i zagłębiał się w smętne obszary całkiem innego świata. W porównaniu z jego utworami blakły podstawy wampiryzmu Blackwooda, obleśne bestie M.R. Jamesa, a nawet czarny horror „Horli” de Maupassanta i „Przeklętego” Bierce’a. W gruncie rzeczy nie tyle chodziło o potwory, ile o nastrój — po mistrzowsku oddany posmak realizmu, który rodził w umyśle czytelnika upiorne podejrzenie, że utwory Haywarda nie są fikcją, ale zapisem strasznej, diabelskiej prawdy. Nic dziwnego, że liczne grono wielbicieli niecierpliwie czekało na każde nowe opowiadanie. Dziś po południu Bill Mason zatelefonował do mojej macierzystej redakcji, do Journal”, i odczytał pilny telegram od Haywarda. Pisarz prosił — niemal błagał — abyśmy zaraz odwiedzili jego samotnię na piaszczystej plaży na północ od Santa Barbara. Teraz, gdy go zobaczyłem, zacząłem się zastanawiać, dlaczego tak nalegał, żebyśmy natychmiast przybyli. Nie wyglądał na chorego, chociaż na jego szczupłej twarzy malowało się pewne napięcie, a źrenice połyskiwały nienaturalnym blaskiem. Był bardzo zdenerwowany i wciąż jakby nasłuchiwał dźwięków dobiegających zza ścian chaty. Kiedy wziął nasze płaszcze i podsunął krzesła, Mason rzucił mi zaniepokojone spojrzenie. Działo się coś dziwnego. Wyczuwałem to równie dobrze, jak Mason. Hayward nabił i zapalił fajkę; obłok dymu wirował wokół jego sztywnych czarnych włosów. Pod skórą na skroniach pisarza rysował się siny cień. — Co się dzieje, stary? — zapytałem. — Nic nie mogliśmy wyczytać z treści telegramu. Zaczerwienił się. — Chyba… zawiodły mnie trochę nerwy, gdy go pisałem. Widzisz, Gene… niech to szlag… idzie coś złego. Bardzo złego. Początkowo sądziłem, że to tylko nerwy, ale… nie. W dali znów rozległ się ostry wrzask mewy i Hayward spojrzał w stronę okna. Wytrzeszczał oczy i z trudem powstrzymywał drżenie. Po chwili trochę się pozbierał. Zacisnął usta i odwrócił się do nas. — Powiedz mi, Gene… i ty, Bill… Widzieliście po drodze coś dziwnego? — Nie — odparłem. — Nic? Jesteś pewien? Może coś niewielkiego… jakieś głosy… — Mewy. — Mason nastroszył brwi. — Pamiętasz, Gene? Wspominałem ci o tym. Hayward gwałtownie poderwał głowę. — Mewy? — Tak — mruknąłem. — W każdym bądź razie jakieś ptaki. Skrzeczały nieco inaczej niż mewy. Żaden z nas ich nie widział, chociaż wciąż leciały za autem, nawołując się wzajemnie. Nic prócz tego… Urwałem zaskoczony, gdyż na twarzy Haywarda pojawił się wyraz niemal bezdennej rozpaczy. — Wystarczy… — odparł. — Nie, Gene. To nie ptaki. To coś… nie uwierzysz — szeptał ze strachem w oczach. — Nie uwierzysz, póki ich nie zobaczysz… ale wtedy będzie za późno. — Jesteś przepracowany, Mikę — próbowałem go uspokoić. — Powinieneś… — Nie! — przerwał. — Nic mi nie jest. Sądzisz pewnie, że oszalałem od ciągłego pisania opowiadań grozy?… Jestem tak samo zdrów, jak ty. Tylko… — Zaczął mówić wolniej, starannie dobierając słowa. — Chcą mnie napaść. Jęknąłem w duchu. Mania prześladowcza — pierwszy symptom postępującego obłędu. Czyżby umysł Haywarda naprawdę uległ zaburzeniom? Błyszczące oczy, czerwona twarz… i te ciągłe, niespokojne spojrzenia w stronę okna… Poszedłem za jego wzrokiem. Chciałem coś powiedzieć i zamarłem z otwartymi ustami. Zobaczyłem powój. Tak, gruby, mięsisty powój — nigdy przedtem nie widziałem pnącza równie podobnego do liny, jak to, które spływało po parapecie. Uchyliłem okno, żeby je lepiej obejrzeć. Było grube jak moje przedramię i bardzo blade — barwy pożółkłej kości słoniowej. Połyskiwało i było niemal półprzeźroczyste, zakończone równo uciętym kikutem, obrośniętym sztywnymi, włosowatymi rzęskami. Kikut przypominał trochę trąbę słonia, choć tak naprawdę nie było żadnego podobieństwa. Drugi koniec zwisał za parapetem i nikł w ciemnościach przed frontem chaty. Całość nie bardzo przypadła mi do gustu. — Co to? — spytał Mason zza moich pleców. Podniosłem… to coś i nagle zadygotałem, gdyż pnącze zaczęło mi sunąć przez palce! Uciekało. Wyskoczyło mi z dłoni i ze świstem zginęło w mroku. Wychyliłem głowę za okno. — Ktoś jest przed domem! — wrzasnąłem przez ramię. — Widziałem… Czyjaś dłoń wciągnęła mnie z powrotem do wnętrza pokoju. — Zamknij okno — jęknął Hayward. Usłyszałem trzask zapadającego zamka, a potem nagły, nieartykułowany okrzyk Masona. Stal w drzwiach, wyglądając na zewnątrz. Na jego twarzy malowała się groza, zmieszana z obrzydzeniem. Z mroku dobiegło przenikliwe miauczenie… i łopot ciężkich skrzydeł. Przez próg buchnęły fontanny piachu. Mason zatoczył się w tył i zasłonił twarz ręką. Hayward skoczył do drzwi i zatrzasnął je z hukiem. Podprowadziłem drżącego Masona do krzesła. Strach było patrzeć, jak ten, zazwyczaj opanowany człowiek, aż dławił się z przerażenia. Opadł na krzesło i wlepił we mnie rozkojarzone spojrzenie. Podałem mu flaszkę. Chwycił ją zbielałymi palcami i pociągnął solidny łyk trunku. Miał nierówny, przyspieszony oddech. Hayward stanął tuż przy mnie i ze współczuciem popatrzył na Masona. — O co, u diabła, chodzi? — krzyknąłem. Mason nie zwracał na mnie uwagi. Widział teraz wyłącznie Haywarda. — B–Boże na Niebiosach — szepnął. — Hayward… czy ja… naprawdę zwariowałem? Pisarz powoli pokręcił głową. — Też ich widziałem. — Bill — odezwałem się ostro. — Co zobaczyłeś? Co to było? Gwałtownie potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić gnębiący go paroksyzm strachu. Odwróciłem się, podszedłem do wyjścia i otworzyłem drzwi. Nie wiem, czego się spodziewałem — chyba jakiegoś zwierzęcia — pumy, może nawet wielkiego węża. Nic nie było. Jedynie pusta biała plaża. Owszem, opodal zobaczyłem zbełtany krąg piasku, ale to wszystko. Hayward wołał już, żebym wracał. Zamknąłem drzwi. — Nic tam nie ma — oznajmiłem. — Musiał… uciec — wykrztusił Mason. — Daj mi się jeszcze napić. Wręczyłem mu flaszkę. Hayward grzebał po biurku. — Zobacz! — powiedział, wyciągnąwszy po chwili świstek żółtego papieru. Rzucił go Masonowi, a ten wydał jakiś niezrozumiały okrzyk. — Właśnie! — jęknął, kiedy odzyskał panowanie nad głosem. — To… to widziałem! Zerknąłem przez jego ramię na kartkę. Wykonany ołówkiem szkic przedstawiał coś, co wyglądało na zmorę przyrodnika. Na pierwszy rzut oka stwór przypominał dziwnie spłaszczoną kulę, pokrytą rzadkim, bardzo długim i grubym włosem. Po chwili zrozumiałem, że były to czule i giętkie macki. Na pomarszczonym „grzbiecie” widniało duże siatkowate oko, a nieco niżej rozdęty wylot, prawdopodobnie zastępujący paszczę. I choć Hayward nie był dobrym rysownikiem, pospiesznie wykonany szkic epatował prawdziwie potężną grozą. — To on… — bełkotał Mason. — Zabierz tę kartkę! Cały… błyszczał. I… i… skrzeczał. — Dokąd uciekł? — zapytał Hayward. — Nie… nie wiem. Nie odskoczył… i nie wpadł do oceanu. Na pewno. Usłyszałem tylko szum wiatru, a potem dostałem piaskiem w oczy. I… zniknął. Zadygotałem. — Zimno — mruknął Hayward, patrząc na mnie spod oka. — Tak jest zawsze, kiedy przychodzą. Bez dodatkowych wyjaśnień zaczął rozpalać ogień w kamiennym kominku. — Taki stwór nie powinien istnieć! — nagle zaprotestował Mason, — A przecież go widziałem… — dodał z rozpaczą. — Zbierz się do kupy, Bill — warknąłem. — Myśl sobie o mnie co zechcesz, Gene — zawołał. — Widziałem coś… eee… Zawsze się śmiałem z takich historii… Legendy, zmory… Boże! Kiedy ktoś widzi potwora na własne oczy… Gene, wierz mi, nie próbuję kłamać. Już niedługo sam ujrzysz naszego gościa — dodał wyraźnie posępnym głosem. Wiedziałem, że nie kłamie, a jednak… — Jesteś pewien, że to nie omam? — spytałem. — Kurzawa, może złudzenie optyczne? — Nie, Gene — wtrącił Hayward. Patrzył na nas; głębokie bruzdy okalały mu usta. — Nie iluzja, lecz naga, potworna prawda. Nawet teraz próbuję sobie wmówić, że to fantastyczny, niewiarygodny koszmar i że wkrótce ktoś mnie obudzi. Ale nie. Nie umiałem tego wytrzymać… w samotności. Stwory siedzą tu już dwa dni. Jest ich kilka: pięć, sześć, może więcej… To dlatego wysłałem telegram. — Pięć, sześć… — powtórzyłem. — Czego? — Nie możemy uciec? — przerwał mi Mason. — Zostawiłem samochód tuż przy szosie. — Myślisz, że nie próbowałem? — zawołał Hayward. — Boję się. Też mam auto. Prawdę mówiąc, zeszłej nocy wyruszyłem do Santa Barbara. Pomyślałem, że może umknę pod osłoną ciemności. Lecz ten hałas… dźwięki… brzmiały coraz głośniej i głośniej, aż w końcu miałem wrażenie, że są tuż nade mną. Zaczepiłem jakiegoś gościa i zapłaciłem mu, żeby zadepeszował. — Co to za dziwadła? — wybuchnął Mason. — Nic ci nie przychodzi do głowy? Przecież nie powstały z powietrza. Może wynaturzony mieszkaniec morza… nieznana forma życia… — Właśnie — przytaknął Hayward. — Nieznana forma życia. Zupełnie obca, niepojęta dla ludzi. I nie z morza, Bill. Nie z morza. Z innego wymiaru… z innej rzeczywistości. Nie wytrzymałem. — Daj spokój, Hayward — jęknąłem. — Przecież nie możesz wierzyć… Nie, to bez sensu. — Nic nie widziałeś — warknął Mason, błyskając oczami. — Gdybyś stanął na moim miejscu i wyraźnie zobaczył tę wstrętną, obrzydliwą… — Zaraz — pospiesznie wtrącił Hayward. — Chyba… nie powinienem was w to wciągać. Teraz, jak widzę Billa, rozumiem w pełni… Zawsze przecież możecie odjechać. Tak będzie lepiej… Potrząsnąłem głową. Nie zamierzałem uciekać przed nocnym skrzekiem, grubą lianą, czy jakimś mirażem. Poza tym, zdążyłem zauważyć, ile wysiłku kosztowała Haywarda ostatnia propozycja. Zanim jednak zdołałem odpowiedzieć, za domem znowu rozległ się dziwny, przenikliwy okrzyk. Hayward szybko popatrzył w okno i zaciągnął zasłonę. Twarz miał szarą jak popiół. — Zmiana planów — oświadczył. — Nie możecie dziś w nocy opuścić domu. Może jutro… Wziął z biurka niewielką fiolkę. Wytrząsnął z niej parę okrągłych, czarnych drażetek i bez słowa wyciągnął rękę. Ostrożnie powąchałem jedną z kulek. Poczułem łechtanie w nosie i nagle, bez żadnego powodu, pomyślałem o dawno zapomnianej przygodzie z dzieciństwa… Nic ważnego, zwykła wyprawa dwóch małych chuliganów do cudzego sadu. Napełniliśmy dwie duże torby jabłek… Skąd mi to przyszło do głowy? Stare, szczeniackie dzieje… nie myślałem o nich przez całe łata. Hayward pospiesznie odebrał mi kulkę i uważnie popatrzył w oczy. — Sam początek — powiedział po chwili. — Prochy. Tak… — dodał, widząc nasze zdumione spojrzenia — brałem. Nie haszysz, ani opium… a szkoda! To jest o wiele gorsze… sporządzone według przepisu z „De Vermis Mysteriis” Ludviga Prinna. — Co takiego? — jęknąłem. — Gdzie znalazłeś… Hayward chrząknął. — Prawdę mówiąc, nie obyło się bez łapówki. Jak wiesz, księga leży w podziemiach Biblioteki Huntingtona, ale… zdobyłem fotokopie kilku potrzebnych stron. — O co chodzi z tą książką? — zniecierpliwił się Mason. — „Tajemnice glisty” — wyjaśniłem. — Czytałem o nich w redakcji, w materiałach nie dopuszczonych do druku. Mamy wewnętrzne zalecenie, aby usuwać ten tytuł z każdego tekstu. Rodzaj tabu. — Zmowa milczenia — dodał Hayward. — Mało kto wie w Kalifornii, że ten wspomniany tom spoczywa w krypcie Biblioteki Huntingtona. Takie książki nie są dla wszystkich. Jej autor był podobno starym flamandzkim magiem, mistrzem sztuk zakazanych i czarnej magii. Swoje dzieło spisał w więzieniu, oczekując na proces o czary. Z miejsca znalazło się na indeksie. Mnie posłużyło do zdobycia narkotyku. Potrząsnął dłonią, grzechocząc drażetkami. — Oto — teraz wam mogę powiedzieć — prawdziwe źródło moich opowieści grozy. Niesłychanie działa na wyobraźnię. — Jak? — spytałem. — Przenosi w czasie — odparł Hayward i popatrzył na nas. Odpowiedziałem mu pytającym spojrzeniem. — Rzecz jasna, nie chodzi o prawdziwą podróż — dodał. — Nie w sensie fizycznym. Po zażyciu pigułki jestem w stanie przypomnieć sobie pewne zdarzenia, jakich nigdy nie doświadczyłem w tym życiu. — Każdy z nas może sięgnąć do pamięci przodków — ciągnął z narastającym podnieceniem. — Co w tym dziwnego? Doświadczam innego życia, widzę swoją poprzednią inkarnację… Na pewno słyszeliście o wędrówce duszy — wierzy w nią ponad połowa ludności świata. Chodzi oto, że w chwili śmierci dusza przenosi się w inne ciało… jak rak pustelnik wędrujący z muszli do muszli. — Niemożliwe — mruknąłem, choć przed chwilą, gdy wąchałem kulkę, sam doświadczyłem dziwnego przebłysku pamięci. — Niby dlaczego? — spytał Hayward. — Przecież dusza, esencja życia, ma własną pamięć. A owa ukryta pamięć może być wydobyta z pokładów podświadomości… Gene, wierz mi, dawni mistycy rozporządzali dziwną siłą i jeszcze dziwniejszą wiedzą. Nie zapominaj, że sam brałem ten narkotyk. — Jak on działa? — chciał wiedzieć Mason. — Jak… hmmm… jakby umysł został nagle zalany strumieniem pamięci. Kalejdoskop obrazów, film… Nie potrafię tego lepiej określić. — Za pierwszym razem znalazłem się we Włoszech. W czasach Borgiów. Wszystko jak żywe… intrygi, spiski, w końcu ucieczka do Francji, gdzie zginąłem — a raczej któryś z mych przodków — w karczemnej bijatyce. Niesamowite wrażenie. — Od tamtej pory ciągle zażywałem narkotyk, chociaż nie powodował uzależnienia. Kiedy po dwóch, góra czterech godzinach budziłem się z transu, na powrót miałem czysty, swobodny i niczym nie skażony umysł. Wówczas zacząłem pisać. — Ludzkie pojęcie przechodzi, jak głęboko sięgają te wspomnienia! Pokolenia wstecz, wieki, niezliczone stulecia. Do czasów Dżyngis Chana, Egiptu, Babilonu… i jeszcze dalej, do legendarnych, zaginionych krain Mu i Atlantydy. Właśnie tam, w pierwotnym, prymitywnym świecie, jaki dziś żyje jedynie w mitach odnalazłem te… stwory, które przed chwilą widzieliście. Tysiące lat temu zamieszkiwały Ziemię, a ja… Znów zabrzmiał ostry, przenikliwy skrzek. Tym razem wydawało się, że dochodzi z góry, znad chaty. Ogarnął mnie dotkliwy chłód, jakby temperatura w pokoju spadła nagle o kilka stopni. Potem rozległ się ciężki, złowieszczy szum, zmieniający plusk fal w gromowy pogłos odległych bębnów. Po czole Haywarda spływały grube krople potu. — Wezwałem je do nas — wybełkotał, garbiąc ramiona. — W „Tajemnicach glisty” znalazłem spis rytuałów ochronnych, które należy wykonać przed zażyciem leku. Pnakotycki pięciokąt, kabalistyczny znak ochrony… rzeczy, których i tak nie zrozumiecie. Autor ostrzegał także, co się stanie, jeśli zaniecha się ostrożności… i pisał przede wszystkim o tych stworach… o „mieszkańcach Ukrytego Świata”. — Ale… ale w końcu zlekceważyłem jego słowa. Nie sądziłem… Nie, odwrotnie, myślałem, że bez zaklęć doznam silniejszej wizji i napiszę jeszcze lepsze opowiadania. Odblokowałem zamknięte wrota i na nowo przywołałem potwory na Ziemię. Pustym, niewidzącym wzrokiem popatrzył w przestrzeń. — Przez głupotę dopuściłem się strasznego grzechu — mruknął jakby do siebie. Mason, drżąc na całym ciele, zerwał się z miejsca. — Nie zostanę tutaj! Wszyscy powariujemy! Za godzinę dojadę do Santa Barbara… Nie będę czekał, aż jakieś monstrum zwali mi się na głowę! Też tracił nerwy? Zmysły? Czym rzeczywiście jest niewidoczna bestia? Tłumaczyłem sobie, że to czego boi się Mason to mewy, miraż lub złudzenie. Ale nie. W głębi serca byłem przekonany, że nic z tych rzeczy nie mogło doprowadzić obu moich przyjaciół na skraj histerii. Poza tym… sam odczuwałem dziwną niechęć do spacerów w po cichej, ogarniętej mrokiem plaży. — Nie — odpowiedział Hayward. — Nie wolno… Wleźlibyśmy wprost w paszczę bestii. Lepiej siedzieć tutaj… Lecz w jego głosie nie było śladu pewności. — Nie usiedzę bezczynnie! — krzyczał Mason. — Zobaczysz, że zwariujemy! Pal sześć… mam pistolet. Poczęstuję ołowiem wszystko, co mi stanie na drodze. Idę! Nie panował nad sobą. Jeszcze chwilę temu drżał na myśl o opuszczeniu chaty, teraz szukał ucieczki przed szarpiącą nerwy bezczynnością. Wyjął z kieszeni płaski, oksydowany automat i ruszył do wyjścia. Hayward z przerażeniem w oczach zerwał się z miejsca. — Na miłość boską, nie otwieraj! — zawył. Mason zignorował go i chwycił za klamkę. Buchnął powiew zimnego powietrza. Cienkie pasma mgły, niczym upiorne macki, wpełzły do wnętrza. — Zamknij odrzwi! — Hayward skoczył przez pokój. Ja z kolei chciałem pogonić za znikającym w mroku Masonem. Zderzyłem się z Haywardem i zatoczyłem do tyłu. Usłyszałem chrzęst butów biegnącego po piasku Masona… i coś jeszcze. Ostry, drażniący skrzek. Jakiś… dziki, triumfalny. W odpowiedzi, z dala, dobiegły inne wrzaski, jakby dziesiątki mew krążyły nad naszymi głowami, niewidoczne w oparach mgły. Potem rozległ się dziwny jęk… Nie potrafiłem go rozpoznać. Jakby okrzyk ucięty wpół słowa. Świst wiatru. Hayward przywarł do drzwi, patrząc przed siebie nieprzytomnym wzrokiem. Zaraz zrozumiałem dlaczego. Mason przepadł — nagle i bez śladu, niczym porwany w niebo przez drapieżnego ptaka. Plaża była zupełnie pusta — po lewej ciągnęły się niskie wydmy i ani znaku Billa Masona. Oniemiałem. Nie mógł odbiec aż tak daleko, kiedy przez krótką chwilę patrzyłem w drugą stronę. Nie mógł także zniknąć za chatą, gdyż kierował się w stronę plaży. Hayward zwrócił ku mnie pobladłą, wymizerowaną twarz. — Dopadli go — szepnął. — Nie chciał mnie słuchać. Pierwsza ofiara… Bóg jeden wie, co teraz nastąpi. Mimo wszystko przez jakiś czas kontynuowaliśmy poszukiwania. Bez skutku. Bill Mason zniknął. Doszliśmy aż do jego samochodu. Pusto. Gdyby w stacyjce tkwił kluczyk, pewnie zdołał bym namówić Haywarda, żeby wsiadł ze mną do auta i uciekł z tej nawiedzonej plaży. Odczuwałem coraz większy niepokój, choć nawet przed sobą samym nie chciałem się przyznać do strachu. Powoli wróciliśmy do chaty. — Za parę godzin będzie świtać — mruknąłem, kiedy siedliśmy w pokoju i popatrzyliśmy sobie w oczy. — Może… rano znajdziemy Masona. — Nie. Nigdy — tępo odparł Hayward. — Jest teraz w jakimś piekielnym świecie, niedostępnym dla naszej wyobraźni. Nawet w innym wymiarze. Z uporem pokręciłem głową. Nie chciałem, nie mogłem uwierzyć. Wciąż liczyłem na jakieś logiczne wyjaśnienie i na razie nie zamierzałem rezygnować z osłony wątpliwości i sceptycyzmu. Po pewnym czasie znów usłyszeliśmy skrzekliwe głosy. Potem parę chóralnych wrzasków. Drżącą ręką zapaliłem papierosa i zacząłem nerwowo chodzić po pokoju. — Cholerne prochy — mamrotał Hayward. — Otworzyły zamknięte wrota… Moja wina, moja wina… Przystanąłem na chwilę, gdyż kątem oka zauważyłem dziwne zdanie, widniejące na papierze wetkniętym w maszynę do pisania. Wyrwałem kartkę z wałka. — Początek opowiadania — gorzkim tonem wyjaśnił Hayward, który uniósł głowę, słysząc szelest papieru. — Napisałem to dwa dni temu, gdy po raz pierwszy przypomniałem sobie o stworach. Już ci mówiłem, jak działają te cholerne prochy… Wspomnienia… przyszły gdzieś po południu, a więc nocą zasiadłem do pracy. Nie… nie pozwolili mi skończyć. Milczałem. Z rosnącą fascynacją przeczytałem pół strony. Czułem, jak z wolna ogarnia mnie złowrogi cień grozy, chłodny niczym lepkie dotknięcie mgły. W tej niezwykłej legendzie, spisanej przez Haywarda, było wystarczająco wiele ohydy, by mój umysł zadygotał ze wstrętu, mimo że niektóre nazwy wydawały mi się znajome. Tekst brzmiał: Żyłem w archaicznym świecie. W świecie, który zapadł w mrok zapomnienia już wówczas, gdy Atlantyda i Cymeria przeżywały swa największą chwałę. W świecie tak starym, że po wiekach wieków nie pozostały po nim żadne ślady. Pierwsza ludzka rasa, zamieszkująca Mu, wyznawała dziwnych, zapoznanych bogów, ogromnego jak góra Cthulhu z Wodnej Głębiny, Węża Yiga, loda Błyszczącego Łowcę i Vorvadossa z Szarej Przepaści Yarnak. W tamtych dniach przybyły na Ziemię pewne stwory z innego wymiaru kosmosu, nieludzkie, odrażające bestie, owładnięte żądzą wyniszczenia całego życia na naszym globie. Zamierzały porzucić własną, ginącą planetę i utworzyć kolonię na Ziemi, zbudować tytaniczne miasta w młodszym i bogatszym świecie. Ich przybycie wywołało okrutną wojnę, gdyż bogowie przychylni ludziom ramię w ramię stanęli przeciw najeźdźcom. Pierwszym w cyklopowym boju i najsilniejszym z ziemskich bogów był Płomienny Vorvadoss z Bel–Yarnak, ja zaś, jego najwyższy kapłan, rozpalałem I tyle. Hayward popatrzył na mnie. — To był mój… sen, Gene, kiedy ostatni raz wziąłem lek czasu. Nie tak przejrzysty jak poprzednie… Tu i ówdzie pojawiały się przerwy, luki, jakby pamięć pracowała mniej pewnie. Zobaczyłem jednak, co zaszło w moim prehistorycznym życiu, setki inkarnacji temu. Wygraliśmy… a raczej nasi bogowie wygrali. Najeźdźcy… te stwory… Urwał, gdyż przenikliwy skrzek zabrzmiał niepokojąco blisko, potem znów zaczął mówić roztrzęsionym głosem: — Zostały wypędzone do swojego świata, do swego własnego wymiaru… Zatrzaśnięto za nimi bramę, żeby nie mogły wrócić. I przez wszystkie minione lata brama była zamknięta. — Nic by się nie zmieniło — dodał gorzko — gdybym jej nie otworzył. Zachciało mi się głupich eksperymentów… Mogłem chociaż stosować rytuały opisane w „Tajemnicach glisty”. Teraz mają Masona… Czuję, że chodziło im tylko o to. O ofiarę, która na stałe otworzy wrota między naszym światem i ich ohydnym wymiarem, przez które hordy najeźdźców zaleją Ziemię… — Tak się dostali przedtem. Ludzka ofiara… — Cicho! — Niecierpliwie uniosłem rękę. Wrzask umilkł, ale zamiast tego dało się słyszeć inne dźwięki. Zza chaty dochodziły słabe, piskliwe jęki. Hayward nie ruszył się z miejsca. — Może to Mason — rzuciłem, idąc do drzwi. Zawahałem się chwilę, potem wyszedłem na zewnątrz, na piasek. Jęki były coraz głośniejsze. Hayward powoli poszedł za mną. Miał lepszy wzrok i od razu coś wypatrzył na skraju mgły, gdyż wydał zdławiony okrzyk. — Dobry Boże! — Wyciągnął rękę przed siebie. — Spójrz tylko! Zobaczyłem. Stałem jak skamieniały, spoglądając na widmo. Na plaży, nad Pacyfikiem, w blasku żółtego światła, padającego z otwartych drzwi chaty, coś z bólem pełzło przez piach w naszą stronę. Zdeformowana, bezkształtna postać, piszcząca cicho przy każdym ruchu. Wczołgała się w smugę światła i wówczas zobaczyliśmy ją lepiej. Hayward kołysał się na boki i wydawał chrapliwe dźwięki, jakby chciał krzyknąć, a nie mógł. Dałem krok w tył i uniosłem rękę, żeby zakryć przerażone oczy. — Odejdź! — wycharczałem. — Na miłość boską, odejdź… nie… nie… nie jesteś Masonem! Odstąp, przeklęta zmoro! Stwór parł naprzód. Czarne, martwe dziury, w miejscach gdzie powinny być oczy, w przyćmionym świetle wyglądały niczym ponure cienie. Żywcem odarto z niego skórę, gdyż na piasku, za sobą zostawiał krwawe ślady. Biała, naga czaszka błyszczała jak upiorna tonsura na oblepionej szkarłatem głowie. To nie wszystko — ale nie potrafię opisać koszmarnych i obrzydliwych zmian jakim poddano ciało potwora, który niegdyś był Billem Masonem. Nawet teraz, gdy pełznął, wciąż się zmieniał. Ulegał wstrętnej metamorfozie. Tracił zarys, miękł, aż w końcu raczej wił się niż czołgał po plaży. Nagle zrozumiałem, co zaszło. Na moich oczach, w ciągu paru sekund dokonała się odwrotna ewolucja człowieka. Stwór, niczym wąż, wiercił się w piasku i w niczym już nie przypominał ludzkiej istoty… Drżący i chory ze strachu patrzyłem na tę przemianę. Upiór topił się, malał, kurczył, aż w końcu został po nim jedynie obrzydliwy wysięk — czarną kałuża wstrętnej mazi. Niemal bez tchu, histerycznie mamrotałem modlitwy. Potem drgnąłem, zmrożony do szpiku kości przenikliwym wrzaskiem dochodzącym z oparów. Hayward z błyszczącymi oczami chwycił mnie za ramię. — Idą! — szepnął. — Ofiara… Złamali zaklęcie! Obróciłem się na pięcie i jednym skokiem dopadłem drzwi chaty. Ostry, nienaturalny ziąb przyprawiał mnie o drętwotę i spowalniał ruchy. — Chodź! — krzyknąłem do Haywarda. — Nie stój tam, głupku! Była już jedna ofiara! Chcesz innych? Wbiegł do wnętrza. Zamknąłem drzwi. Ze wszystkich stron docierały straszne, wibrujące wrzaski. Potwory nawoływały się nawzajem. Wyczuwałem nową nutę w ich głosach… jakby nadziei albo triumfu. Roleta w oknie zatrzepotała z denerwującym klekotem i odsłoniła szybę. Na zewnątrz płynęły fantazyjnie skręcone smugi mgły. Nagły powiew wiatru zatrząsł oknem. — Zaburzenia atmosferyczne… — jęknął pod nosem Hayward. — O mój Boże! Nieszczęsny Mason… Gene, uważaj na drzwi! — zawołał zduszonym głosem. Przez chwilę nie widziałem, o co mu chodzi. Za chwilę drzwi wygięły się w pałąk, jakby z drugiej strony działała na nie olbrzymia siła. Futryna zatrzeszczała głośno. Wstrzymałem oddech. Potem… wszystko wróciło do normy. Metalowa klamka była pokryta białą warstwą lodu. — To… to nieprawda — bełkotałem bez sensu, chociaż trząsłem się z zimna. — Prawda. Przechodzą… Nagłe Hayward powiedział coś tak dziwnego, że odwróciłem głowę i uważnie mu się przyjrzałem. Patrzył w przestrzeń niewidzącym wzrokiem, niczym ktoś poddany hipnozie i mamrotał coś dziwnym, gardłowym głosem: — Ognie płoną na Nergu–K’nyan, a Strażnicy przepatrują nocne niebo w poszukiwaniu wroga… ny’ghan tharanak grii… — Hayward! — Złapałem go za ramiona i potrząsnąłem. Zerknął na mnie przytomnie. — Luka — wymruczał. — Coś sobie przypomniałem… ale zniknęło. Zadygotał, gdyż nad chatą znowu rozległy się wrzaski. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, błysnęła mi pewna myśl. Była droga ucieczki przed złem! Hayward… Hayward był odpowiednim kluczem, chociaż sam o tym nie wiedział. — Pomyśl — powiedziałem bez tchu. — Skup się! Co widziałeś w pamięci? — A to nie wszystko jedno? I tak… — Spostrzegł moją minę, zrozumiał i zaczął mówić niespiesznie, z lekkim rozmarzeniem: — Stałem na szczycie góry, u stóp ołtarza Vorvadossa, a wielki ogień rozjaśniał ciemności. Wokół mnie byli kapłani w białych szatach… Strażnicy… — Hayward! — wołałem. — Vorvadoss! Patrz tutaj. Chwyciłem maszynopis i z pośpiechem zacząłem czytać: — „…bogowie przychylni ludziom ramię w ramię stanęli przeciw najeźdźcom”. — Wiem! — krzyknął Hayward. — Wtedy wygraliśmy! Ale teraz… — Słuchaj! — przerwałem mu z desperacją. — Potrzebuję twojej pamięci. Stałeś na jakiejś górze, a Strażnicy spoglądali w niebo w poszukiwaniu wrogów. „Wrogowie” to na pewno te stwory. Jak myślisz, może Strażnicy je zauważyli? Chata zadygotała w posadach, targnięta czymś o wiele potężniejszym niż zwykłe podmuchy wiatru. Boże! Czyżby moje olśnienie przyszło za późno? Buchnął chór zjadliwych okrzyków, w drzwiach pojawiły się cienkie rysy. Chłód dokuczał nam coraz mocniej. Zatoczyłem się, omal nie upadłem, podparłem się dłonią o ścianę. Chata znów zadrżała pod ciosem niewidzialnego tarana. Dzwoniłem zębami i prawie nie mogłem mówić. Ogarnęła mnie ciemność, straciłem czucie w rękach i w nogach. Przez wirujące morze czerni widziałem bladą twarz Haywarda. — Mamy szansę — wydyszałem, walcząc z mrokiem. — Chyba… był jakiś sposób, by wezwać bogów… dobrych bogów… kiedy Strażnicy ujrzeli wroga? W tamtym życiu… byłeś… arcykapłanem. Wiesz… jak… wezwać… Drzwi pękły z trzaskiem. Usłyszałem zgrzyt dartego drewna, lecz nawet nie odwróciłem głowy. — Tak! — krzyknął Hayward. — Już pamiętam… Jest jakieś słowo… Z przerażeniem zerknął na pękające drzwi. Pochwyciłem go za ramiona i zmusiłem, by patrzył na mnie. — Jazda! Myśl! Oczy zamigotały mu dziwnym blaskiem. Wreszcie do niego dotarłem. Uniósł ręce i zaczął recytować posępną litanię. Z ust gładko płynęły mu przedziwnie, archaiczne słowa. Odwróciłem głowę, żeby spojrzeć na stwora, który wpychał swe cielsko przez szparę wybitą w deskach. Ten sam potwór, którego w całej ohydnej realności naszkicował Hayward! Na szczęście otępiałość granicząca z omdleniem, odbierała mi jasność widzenia. Mimo to wyrwał mi się z gardła dziki wrzask zgrozy. W mrocznym wirze pojawiła się spłaszczona, połyskliwa kula, pokryta ruchliwymi jak węże mackami. Przezroczyste, wyblakłe, trupie i obrzydliwe ciało… i wielkie oko, patrzące zimnym wzrokiem węża Midgardu. Stwór nagle upadł, jakby błyszczące macki nie mogły udźwignąć ciężaru wydętej tuszy. Jak przez watę słyszałem monotonny zaśpiew Haywarda. — Iä! Rhyn tharanak… Vorvadossie z Bel–Yarnak! Burzycielu Piasku! Ty, któren czekasz w Odległej Ciemni, Rozpalaczu Ognia… n’gha shugg y’haa… Wymówił Słowo. Słowo Siły, które tylko częściowo dotarło do moich uszu. A jednak je usłyszałem. I poczułem, poza granicami ludzkich zmysłów, jak błyszczy i huczy echem w międzygalaktycznej pustce najdalszych przestrzeni. Tam też, w chaosie pierwotnej nocy, Ktoś je usłyszał, wstał i odpowiedział na wezwanie. Nagle, z szybkością błyskawicy, na pokój spadła zasłona mroku. Już nie widziałem pełznącego ku nam błyszczącego potwora. Rozległ się straszny, rozdzierający krzyk — a potem zapadła głucha cisza, dławiąca nawet odległy szum morza. Palce mrozu do bólu szarpały mi trzewia. Później z ciemności wynurzyła się Twarz, przesłonięta cienką woalką srebrzystej mgiełki. Nie należała do człowieka, gdyż jej niewyraźne rysy w niczym nie przypominały naszych i wydawało się, że podlegają zasadom obcej, dziwnej geometrii. A mimo to nie przerażała — raczej przynosiła ukojenie. Srebrna aura otaczała obce krągłości, fantastyczne cienie, płaszczyzny… Tylko oczy były przejrzyste, jasne — choć czarną barwą przywodziły na myśl pusty kosmos między gwiazdami. Bił od nich chłód niezgłębionej mądrości. W oczach migotały maleńkie płomyki. Zresztą wydawało się, że cała twarz tańczy w blasku drobnych iskier. I chociaż nawet najmniejszy ślad uczuć nie mącił mądrego, beznamiętnego spojrzenia, poczułem naglą ulgę. Pozbyłem się strachu. Obok posłyszałem szept niewidocznego w mroku Haywarda: — Vorvadoss! Rozpalacz Ognia! Ciemność zaczęła ustępować, twarz zblakła i stała się jedynie zamglonym zarysem. Wokół mnie, zamiast znajomych ścian pokoju, rozciągała się panorama obcego świata. Wespół z Haywardem przeniosłem się w przeszłość. Stałem w olbrzymim czarnym amfiteatrze, a wokół mnie, w niebo usiane miliardami zimnych gwiazd, strzelało przeogromne, zadziwiające miasto, pełne stożkowych, czarnych baszt i wieżyc, ciężkich kamiennych i kutych w metalu wałów, łukowych mostów i cyklopicznych szańców. Ze zgrozą zobaczyłem, że w ów koszmarny gród roił się od pomiotu istot z innego świata. Setki, tysiące… niepoliczalne rzesze ohydnych stworów zwisały bez ruchu w ciemnym, czystym powietrzu, spoczywając na stopniach amfiteatru albo falując lekko w poprzek rozległych pasów wolnej przestrzeni. Tu i tam zimno błyskały spojrzenia nieruchomych oczu, toczyły się obłe kule półprzeźroczystego cielska, skręcały gadzie macki. Czułem się pokalany, zbrukany. Chyba krzyknąłem i uniosłem ręce, aby zakryć twarz przed nienawistnym obrazem zaginionego Abaddonu — świata Najeźdźców. Nagle, wizja obcego globu mignęła i zgasła. Znów zobaczyłem boską, obcą Twarz i poczułem na sobie chłodne spojrzenie dziwnych, rozumnych oczu. Potem Twarz także zniknęła, a pokój podskoczył i zadygotał w uścisku kosmicznych mocy. Zachwiałem się, z trudem unikając upadku i na nowo ujrzałem ściany chaty. Chód ustąpił; słaby szmer fal zakłócał wszechogarniającą ciszę. Za oknem wiatr nadal pędził tumany mgły, lecz wygasło natrętne, obsesyjne uczucie obecności starego zła. Niespokojnie zerknąłem na potrzaskane drzwi, lecz tam także nie było potwora, który próbował wtargnąć do wnętrza. Hayward stał oparty o ścianę. Dyszał. Tępym wzrokiem popatrzeliśmy na siebie. Potem, jakby popchnięci tym samym impulsem, chwiejnie przeszliśmy przez postrzępioną dziurę, która niegdyś była drzwiami, i stanęliśmy na plaży. Mgła słabła, znikała, rozrywana na strzępy podmuchami rześkiego wiatru. Nad chatą migotała znaczona gwiazdami kopuła nocnego nieba. — Odstąpiły — szepnął Hayward. — Tak jak niegdyś, odepchnięte do innego wymiaru, za mocno zatrzaśniętą bramę. Ale zdążyły zabić… zamordować nam przyjaciela… niech mi Niebo wybaczy… Odwrócił się i wstrząsany szlochem poczłapał w stronę chaty. Też miałem mokre policzki. Hayward wrócił. Stałem tuż obok niego, gdy ciskał w morze lek czasu. Nie chciał już więcej podróżować w przeszłość. Żył tu i teraz… myślami nieco tylko wybiegając naprzód, jak przystoi zwykłym ludzkim istotom… * * * * * Kuttner dość długo ślęczał nad tym opowiadaniem, zanim zyskało ostateczną wersję. Trzy lata wcześniej Lovecraft pisał w liście: „Zaciekawiła mnie Twoja „Żaba”, gdyż ma wszelkie cechy takiej opowieści, jaką naprawdę lubię. Gdyby (Farnsworth, wydawca „Weird Tales”) Wright ją odrzucił, pozwól mi chociaż zerknąć na rękopis — za nic nie chcę przegapić podobnej okazji! Atmosfera sennego pościgu znakomicie pasuje do utworów w tym stylu”. (18 maja 1936 r.) Wright, jak słusznie przewidywał HPL, ostatecznie odrzucił opowiadanie, gdyż ukazało się dopiero po trzech latach na łamach konkurencyjnego czasopisma. Być może uznał je za zbyt podobne do „Potwora z Salem”. Jeśli tak, to miał rację. Na marginesie warto wspomnieć, że tu właśnie po raz pierwszy pojawia się tajemnicza wieś Monk’s Hollow, o nazwie pobrzmiewającej mrocznymi praktykami diabolicznych mnichów, choćby takich, jak żyli w opisanym przez Lovecrafta Exham Priory, czy członków bractwa z „The Feast in the Abbey” Blocha. Publikowane po raz pierwszy w „Strange Stories”, w lutym 1939 r. * * * * * Henry Kuttner ŻABA The Frog Norman Hartley nie znał mrocznych legend związanych z Monk’s Hollow i, prawdę mówiąc, niewiele go obchodziły. Dawne, od pokoleń uśpione sioło leżało skryte w ustronnej dolinie wśród wzgórz Zachodu i miało własny, odrębny i niepokojący folklor, powstały z opowieści wiekowych starców, szepczących niestworzone rzeczy o tamtych dniach, kiedy to czarownice odprawiały odrażające gusła na moczarach Północnego Bagna. Nawet teraz ów obszar był omijany przez mieszkańców wioski. Powiadano, że w zamierzchłych czasach trzęsawisko zamieszkiwały potwory i że Indianie całkiem słusznie zwali to miejsce Zakazaną .Ziemią. Czarownice odeszły, księgi magii wrzucono w ogień, a ich dziwaczne przyrządy po prostu zniszczono. Ale zła sława pozostała przez wiele pokoleń i wciąż żyli ci, co pamiętali noc, w którą zwabieni okrutnym krzykiem, wtargnęli do domostwa starej, półgłupiej Betsy Codman i znaleźli jej wciąż drgające ciało zawieszone w Kołysce Wiedźmy. Norman Hartley postrzegał Monk’s Hollow tylko jako samotną, cichą i maleńką osadę, gdzie mógł wreszcie znaleźć upragniony spokój, którego tak bardzo mu brakowało w Nowym Jorku. Brać artystyczna wciąż nawiedzała jego atelier i wciąż zwiedzał nocne kluby, zamiast stać przy sztalugach. Cierpiała na tym jego praca. Teraz, kiedy wynajął starą chatę z łamanym dachem, stojącą jakieś dwie mile za wioską, czuł, że na nowo pochwyci inspirację, która uczyniła go sławnym. Niepokoił go tylko Kamień Wiedźmy. Był to grubo ciosany blok szarego głazu, wysoki na jakieś trzy stopy i na dwie pękaty, leżący w ogrodzie za domem. Za każdym razem, gdy Hartley wyglądał przez okno, na widok Kamienia szlag trafiał jego artystyczne poczucie wartości. Ogrodnik Dobson starał się tak sadzić kwiaty, żeby zasłaniały kamienną zmorę. Próbował ją nawet opleść powojami, ale grunt wokół głazu był najwyraźniej jałowy. W krąg ciągnął się wąski pas nagiej, brązowej ziemi, na której nie rosło nic — nawet chwasty. Dobson utrzymywał, że to wszystko z winy Persis Winthrop, ale Dobson był przesądny i głupi. Niezależnie od tego, czy wspomniana Persis naprawdę spoczywała pod głazem, czy nie, pozostawało niezbitą prawdą, że sam widok Kamienia męczył oczy. Wzrok przypadkowych widzów najczęściej obojętnie mijał wesołe barwy ogrodu, przyciągany jałowym pasem ziemi wokół szarego złomka skały. Hartley, który piękno traktował niczym religię, uważał Kamień Wiedźmy za istny kamień obrazy. W końcu polecił Dobsonowi go usunąć. Na brązowej i pomarszczonej twarzy starego ogrodnika pojawił się wyraz troski. Dobson zaszurał drewniany nogą po podłodze i pokręcił głową. — Przecie nikomu nie wadzi — mruknął i obrzucił Hartleya kosym spojrzeniem wodnistych oczu. — No i stał tam zawsze. — Słuchaj… — Hartley bez powodu zrobił się nerwowy. — Wynająłem ten dom i mam pełne prawo wyrzucić każdy kamień, który mi się nie podoba. A tego wyjątkowo nie lubię. Wygląda niczym paskudny kleks na zachodzącym słońcu. Niszczy symetrię ogrodu. Zresztą… — Wąska i wyrazista twarz malarza wyraźnie poczerwieniała. — Można by pomyśleć, że boisz się go ruszyć. — Powiadają — poważnie odparł Dobson — że stara Persis przeklęła Monk’s Hollow, jak ją topili w stawie. Zresztą nie dała się utopić… nie przy ojcu, jakiego miała, a który jednej nocy wylazł z Północnego Bagna… — Na miłość boską — z niesmakiem jęknął Hartley. — Znaczy co? Jak usuniesz kamień, czarownica wyskoczy spod ziemi? Dobson wstrzymał oddech. — Nie powinien pan mówić takich rzeczy, panie Hartley. Wszyscy wiedzą, że Persis Winthrop była wiedźmą. Jak mieszkała w tym domu, odchodziły tu różne paskudne rzeczy. Hartley odwrócił się. Rozmawiali w ogrodzie, więc podszedł, żeby obejrzeć Kamień. Powierzchnię głazu pokrywały dziwne symbole, naskrobane niewprawną ręką. Kanciaste znaki nieco przypominały arabski, lecz Hartley nie potrafił odgadnąć ich znaczenia. Dobson przykuśtykał za nim. — Dziadek powiadał, że jak ją chcieli topić, to musieli wywieźć z wioski wszystkie baby. Stara wypłynęła z wody zielona i oślizła, z wielką gębą, i rechotem wzywała przeklętych bogów… Hartley szybko uniósł głowę na dźwięk motoru. Ujrzał wyjeżdżającą zza zakrętu ciężarówkę. Zerknął na Kamień Wiedźmy, a potem, tknięty nagłą myślą, wybiegł na drogę. Za sobą słyszał pomruki Dobsona, pomstującego pod nosem na tajemniczego rodzica Persis Winthrop. Ciężarówka była załadowana żwirem. Hartley zamachał rękami, żeby ją zatrzymać, a gdy stanęła, wsunął głowę do szoferki. — Pomożecie mi? — spytał dwóch siedzących tam mężczyzn. — Mam w ogródku kawał paskudnej skały, której sam nie podźwignę. To zajmie tylko chwilę. — Wyciągnął portfel. Szofer, nieogolony Irlandczyk o byczym karku, pytająco spojrzał na swego kompana, po czym skinął głową i wyszczerzył w uśmiechu zęby. — Jasne, koleś. Nie ma sprawy. — Świetnie — odparł Hartłey i dodał jakby do siebie: — Wrzucimy go pod krzaki, żeby nie było go widać. Nieco później, naburmuszony stanął przy oknie. Księżyc wstawał znad szczytów gór, ale ogród wciąż tonął w cieniu. Hartley miał wrażenie, że coś się rusza w zamglonym morzu mroku. Drażniło go monotonne cykanie świerszczy. Z dołu dochodziły odgłosy krzątaniny niezmordowanego Dobsona, uwijającego się w kuchni. Trzeba będzie coś zrobić z tym łysym plackiem pośrodku ogrodu, pomyślał Hartley. Pusta przestrzeń stała się jeszcze bardziej widoczna po usunięciu głazu, chociaż w półmroku wydawało się, że w miejscu, gdzie leżał Kamień Wiedźmy, jest dużo ciemniej. O co właściwie chodziło w tej starej legendzie? Dobson mało nie wpadł w histerię, kiedy kierowca ciężarówki wraz z pomocnikiem odtoczyli głaz na bok. Błagał, żeby niczego nie ruszać i żeby Hartley odstąpił od swych zamiarów. Opowiadał o okropieństwach, jakie wyprawiała Persis Winthrop z ohydnymi stworami mieszkającymi w Północnym Bagnie, a zwłaszcza o umowie, jaką zawarła z żabim królem–demonem czczonym przez starożytnych Indian. Mieszkańcy wioski nie zdołali jej zabić, lecz istniały czary niweczące złą klątwę, także i takie, które miały na zawsze zatrzymać wiedźmę w grobie. Słowa mocy, wyryte w kamieniu! — wołał ogrodnik. Strach zmienił jego twarz w brązową, pomarszczoną maskę. Powiadają w Monk’s Hollow — głos Dobsona przeszedł w drżący szept — że uwięziona w grobie wiedźma przemieniła się w bestię, jako żywo podobną do ojca. A gdy przesunąć Kamień… Hartley zapalił papierosa i z zadumą spojrzał na tonący w półmroku ogród. Albo Dobson miał źle poukładane w głowie, albo było jakieś logiczne wytłumaczenie dla jego uporu, z jakim tak mocno bronił nietykalności tej części obejścia. Może… Hartley parsknął śmiechem do własnych myśli. Oczywiście! Od razu powinien wiedzieć! Dobson był skąpcem — nieraz dawał dowody chciwości — i zapewne zagrzebał pokaźną część majątku pod Kamieniem Wiedźmy. Gdzież by znalazł lepszą kryjówkę, niż mogiła złej czarownicy, starannie omijana przez przesądnych wieśniaków? Dobrze to sobie wykoncypował, pomyślał z przekąsem. Nawet mnie, swego pryncypała, usiłował wystraszyć bajką o złej czarownicy, żyjącej pod ziemią… Nagle Hartley jęknął i wychylił się z okna, patrząc na coś, co poruszało się w ogrodzie — ciemny cień pośród mroku. Nie potrafił rozpoznać co to jest, lecz wydawało mu się, że intruz z wolna pełznie w kierunku domu. Po chwili zauważył, że na dole zapadła martwa cisza. Drewniana noga Dobsona przestała stukać w podłogę kuchni. Hartley uśmiechnął się z politowaniem. Miał ochotę krzyknąć przez okno na ogrodnika. Dobry Boże! Czyżby ten zwariowany staruch naprawdę myślał, że ktoś chce mu ukraść zakopaną forsę? Hartley wmawiał sobie, że to tylko dziwactwa podeszłego wieku, lecz nie potrafił zwalczyć narastającej irytacji. Czarny cień był coraz bliżej chaty. Hartley wytężył wzrok, ale nadal widział tylko zamgloną, dziwnie przycupniętą sylwetkę. Przez chwilę wydawało mu się, że Dobson, z nieznanego zgoła powodu, postanowił iść na czworakach. Cień dopadł domu i zniknął, zasłonięty przez parapet. Hartley wzruszył ramionami, zdusił niedopałek papierosa i wrócił do przerwanej lektury. Podświadomie wciąż chyba nasłuchiwał, gdyż na dźwięk pukania omal nie wypuścił z rąk książki. Ktoś raz stuknął kołatką do drzwi frontowych. Hartley czekał. Stuk się już nie powtórzył, ale po pewnym czasie rozległ się ukradkowy szelest, zmieszany z charakterystycznym tupaniem Dobsona. Hartley zapomniał o leżącej na kolanach książce. Nadstawił ucha. Najpierw usłyszał ciche skrobanie, potem brzęk tłuczonego szkła. I znów szelest. Zerwał się z fotela. Może Dobson niechcący zatrzasnął się na zewnątrz i teraz wybił szybę, żeby wrócić do chaty? Nie… przecież nie ma nogi i cierpi na reumatyzm. Nawet by nie sięgnął do parapetu. Poza tym, stuk protezy rozbrzmiewał wewnątrz domu! Czy czarny cień w ogrodzie naprawdę należał do Dobsona? A mi że jakiś złodziej szukał łatwego łupu? Kierowca ciężarówki łakom wzrokiem spoglądał na wypchany portfel Hartleya… Nagle z dołu buchnął okropny krzyk, do granic możliwości przepełniony strachem. Hartley zaklął pod nosem i skoczył do drzwi. Kiedy stanął w progu pokoju, usłyszał tupot kroków — bez wątpienia Dobsona, gdyż proteza głośno waliła w podłogę. Gdzieś dalej rozlegało się zagadkowe drapanie, jakby psich pazurów szorujących o deski. Potem skrzyp otwieranych drzwi od zaplecza i… wszystkie dźwięki umilkły w oddali. Hartley trzema skokami przesadził schody. Wpadł do kuchni. Wrzask rozległ się znowu, po czym ucichł jak ucięty nożem. Przez otwarte drzwi ogrodowe dobiegło ciche bulgotanie. Hartley zawahał się, wziął ze stołu duży kuchenny tasak i ostrożnie wyszedł na zewnątrz. Księżyc stał już wysoko, a więc wątła poświata oblewała ogród widmowym, nieziemskim blaskiem. Tylko jasne światło, padające z kuchni, tworzyło wąską ścieżynę wśród mroku. Hartley czuł na policzkach; chłodne powietrze nocy. Z lewej, od strony pasma nagiej ziemi, gdzie niegdyś leżał Kamień Wiedźmy, dochodził ledwo słyszalny szelest. Hartley z narastającą obawą cicho postąpił naprzód. W głowie kołatały mu ostrzeżenia Dobsona, szaleńcze zapewnienia, że czarownica wciąż żyje i że tylko czeka w mogile, by ktoś usunął niewolący ją Kamień. — Dobson! — zawołał półgłosem. — Dobson! Coś szło w jego stronę, skradało się po cichu. Blask księżyca oświetlił bryłowaty cień, pełznący przez ogród. Był za obszerny na człowieka; poza tym ludzie nie wydają dziwnych, świszczących dźwięków przy każdym oddechu, a ich plecy nie są tak grube, oślizłe i zielone… Dobry Boże! Co to?… Co za koszmarny pomiot prastarej grozy wychynął z głębin nocy wprost na Hartleya? Co za bluźniercza kreatura leżała pod Kamieniem Wiedźmy… i jakie ciemne siły maczały palce w jej uwolnieniu? „Powiadają, że uwięziona w grobie wiedźma przemieniła się w bestię, jako żywo podobną do ojca…” Hartley cofnął się w stronę domu. Obłędny strach walczył w nim z wyuczonym przez całe życie poczuciem realizmu. Taki stwór nie miał prawa istnieć!… A jednak istniał. Nieforemny kształt, łyskający w świetle księżyca, sunął naprzód olbrzymimi susami. W jego ruchach czaiła się groza. Hartley zwlekał zbyt długo. Bestia prawie go dopadała, kiedy rzucił się do ucieczki. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa i przez krótką, straszliwą chwilę miał wrażenie, iż bezsilnie upadnie na ziemię, zdany na łaskę potwora. Czując na karku chrapliwy oddech, chwiejnie przedreptał parę kroków, potem zebrał się w sobie i sprintem pobiegł wzdłuż ściany. Stwór skoczył za nim. Hartley skręcił za róg domostwa i popędził na drogę. W biegu zerknął przez ramię i poczuł zimne palce strachu zaciśnięte na sercu. Bestia nieubłaganie sunęła jego śladem. Monk’s Hollow! Owładnięty tą jedną myślą, pognał w kierunku wioski. W ręku wciąż trzymał tasak. Początkowo zapomniał o nim, ale teraz, gdy spojrzał w dół, mocniej zacisnął palce na rękojeści broni i nieco przyspieszył. Gdyby tak tylko zdołał dotrzeć do pierwszych zabudowań… Wioska była dwie mile dalej. Dwie, pozornie bezkresne mile pustej drogi, samotnej i zapomnianej, bez żadnych szans napotkania przypadkowego auta. Rzadko który kierowca wybierał tę trasę; szosa była zryta i zaniedbana. Pobliska autostrada oferowała lepsze warunki jazdy. Lecz autostrada biegła po drugiej stronie górskiego pasma, a Hartley dobrze wiedział, że nie zdoła umknąć po skałach lub na niepewnym gruncie. Nawet na asfaltowej szosie musiał pilnie uważać na ci nie, zdradzające obecność dziur i szczelin. Za sobą słyszał klask skoków i zgrzytliwy, ciężki oddech. Noc była zimna, ale twarz Hartleya pokryły grube krople potu. Miał mokrą koszulę. Szlafrok przeszkadzał mu w biegu, więc go zrzucił. Z tyłu rozległ się krótki, napięty okrzyk. Potem nieco szamotaniny i znów rytmiczne echo. „Jak ją chcieli topić, to musieli wywieźć z wioski wszystkie baby. Stara wypłynęła z wody zielona i oślizła…” Hartley zacisnął zęby, żeby nie krzyczeć ze strachu. Nadal słyszał miarowe łup–łup i donośne dyszenie. Potwór był coraz bliżej! Gdyby tak tylko dotrzeć do pierwszych zabudowań! Gnał na złamanie karku, aż krew zaczęła pulsować mu w skroniach. Wszystko na nic. Potwór z łatwością dorównywał mu kroku. Echo ciężkich łap rozbrzmiewało coraz głośniej. Hartley już czuł na karku gorący i smrodliwy oddech bestii. Pierś płonęła mu żywym ogniem, dotkliwy ból agonii męczył płuca. Z trudem wciągał powietrze. Naraz wdepnął w szczelinę i zatoczył się głową w przód. Z trudem odzyskał równowagę i pędził dalej. Odgłos pościgu stał się bardzo głośny. Straszliwie głośny. Hartleyowi błysnęła myśl, żeby skoczyć w przydrożne krzewy, majaczące czarną plamą w blasku, księżyca… ale nie. Potwór był stanowczo zbyt blisko. Hartley ciężko dyszał przez wpół otwarte usta. Potem zobaczył światło. Żółte prostokąty, okna w podłużnym pasie czerni… ale jakże odległe. Nie, w ciemnościach źle ocenił odległość — dom był zaledwie pięćdziesiąt stóp przed nim. Niczym na zawołanie wynurzył się z mroku. Hartley wrzasnął przez ściśnięte i obolałe gardło. Pobiegł w stronę werandy. Ogromny ciężar zwalił go z nóg i przygniótł do ziemi już po paru krokach. Wielkie łapska rozdarły mu koszulę, raniąc ciało ostrymi jak igły szponami. Oczy i usta miał pełne piasku, lecz nie wypuścił tasaka. Zdołał obrócić go w dłoni i na oślep zadał cios nad ramieniem. Ochrypły, głośny oddech zmienił się w zgrzytliwy skowyt, a tasak, wyrwany z ręki Hartleya, szerokim łukiem poleciał na bok. Hartley desperacko próbował walczyć, lecz nie potrafił się uwolnić. Nagle do jego uszu dobiegły zdumione okrzyki. Rozległ się chrzęst nadbiegających kroków, potem huk strzału. Ciężar zniknął, coś z głuchym stukiem skoczyło w ciemność. Hartley przetoczył się w bok, ukląkł i otarł piach z twarzy. Załzawionymi oczami spojrzał na pobladłego mężczyznę w przybrudnych kalesonach, ściskającego w drżących dłoniach staroświecki muszkiet. Dopiero teraz odkrył, że sam szlocha. Nieznajomy wlepił wzrok w ciemność, po czym znów szeroko rozwartymi oczami popatrzył na Hartleya. — C–co to było? — wyjąkał. — W imię Boga… co to było? * * * * * Anam Pickering, właściciel maleńkiego spłachetka ziemi na obrzeżach Monk’s Hollow, obudził się z nagłym strachem. Siadł na łóżku i zaczął macać po nocnej szafce w poszukiwaniu okularów. Na jego starej, pomarszczonej twarzy odmalował się wyraz zdumienia. Co też go mogło obudzić? Jakiś niezwykły dźwięk… Znowu… Ukradkowe skrobanie za oknem. Zaskoczony farmer poderwał głowę; okulary spadły na dywan. — Kto tam? — zawołał ostro. Nie było odpowiedzi, ale szmer ucichł. Pojawiło się za to ciężkie, ochrypłe sapanie. — Martha! — krzyknął wystraszony Anam. — To ty? Zatrzeszczało łóżko w przyległym pokoju. — Anam? — rozległ się słaby głos. — Co się stało? Anam szybko wyskoczył z łóżka i padł na kolana, żeby poszukać okularów. Wstrzymał oddech, słysząc brzęk szyby. Uniósł głowę, lecz z powodu słabego wzroku widział jedynie niewyraźny prostokąt okna przesłonięty zwalistą, czarną sylwetką. W nozdrza buchnął mu obrzydliwy smród, powykręcane reumatyzmem członki zatrzepotały w niemym proteście. Usłyszał stąpanie bosych stóp i głos siostry: — Anam? Co… — nagła cisza nabrzmiała straszliwym napięciem. Potem, ponad drapanie i świsty tajemniczego intruza wzniósł się wysoki, ostry i pełen przerażenia pisk kobiety. Anam jęknął z niedowierzaniem i bezradnie zmrużył powieki. Wstał, ale już po pierwszym ostrożnym kroku padł w poprzek łóżka. Raczej wyczuł niż zauważył, jak ogromny, czarny i bezkształtny cień przesadził go jednym skokiem, zakończonym głuchym tupnięciem, od którego zadrżały wątłe ściany chaty. Martha przestała krzyczeć. Popiskiwała tylko, jakby na siłę próbowała coś wykrztusić przez zaciśnięte gardło. — Martha! — jęczał Anam. — Martha! Na litość boską… Rozległ się szybki szmer i głuchy, dziwnie stłumiony szloch niewiasty. Potem było już słychać tylko głuche, rzężące sapanie. Na pół przytomny Anam skulił się w łóżku, kiedy do jego uszu dobiegł nowy dźwięk, wywołujący okropne odczucia — cichy zgrzyt i szuranie, jakby coś pazurami darło ciało od kości. Zapłakany Anam zwlókł się z pościeli. Szeptem wołając Marthę, kręcił głową i usiłował niewidzącym wzrokiem przeniknąć posępny mrok, zalegający w pokoju. Nie słyszał już żadnych odgłosów. Postąpił parę kroków. Ostre włókna dywanu kłuły go w gołe stopy. Dygotał. Wciąż nawoływał siostrę, kiedy tuż obok wyczuł złowieszczo czerniejącą, pękatą postać… Dotknął czegoś zimnego, śliskiego i chorobliwie tłustego. Usłyszał straszny, gardłowy pomruk bestialskiej drwiny i szmer szybkiego ruchu… Śmierć wyciągnęła swe ramiona po Anama Pickeringa. A potem cień zagłady padł na całe Monk’s Hollow. Niczym złe tchnienie grozy, jaka od pokoleń gnębiła przeklętą wioskę, niezdrowa woń otwartego grobu Persis Winthrop legła wstrętnym całunem nad osadą. Kiedy Hartley, w asyście tuzina wieśniaków, następnego ranka powrócił do domu, zastał ogród zupełnie zniszczony i zrujnowany. W miejscu łysego placu ziała głęboka dziura, a w niej, na samym dole, co zakrawało na upiorną drwinę, spoczywały zmaltretowane i częściowo pożarte zwłoki starego Dobsona, rozpoznawalne jedynie po rozłupanych szczątkach drewnianej nogi. Trup leżał w cuchnącym bajorze zawiesistej, zielonkawej mazi i choć nikt z gapiów nie pokusił się, żeby zejść w głąb dołu, ślady zębów na lewej, okulałej nodze, były aż nadto wyraźne. Hartley nieco ochłonął po doświadczeniach minionej nocy. Godziny grozy przywiodły go przez niezwykły labirynt fantazji do jednego, nieuchronnego wniosku: z tępym uporem twierdził, że istnieje logiczne i w pełni racjonalne wytłumaczenie minionych wydarzeń. Uczepił się własnej wizji, choćby na przekór temu, co widział i słyszał w skąpanym księżycową poświatą ogrodzie. Wioskowi jak dotąd nie wiedzieli o jego sceptycznym nastawieniu do legend otaczających dawny dom wiedźmy, ani o tym, że potraktował swą niewiarę jako jedyny dowód normalności. — Nie uwierzę — powtarzał z zapamiętaniem. — To po prostu niemożliwe. — Jakieś zwierzę — odpierał wątpliwości krępego, śniadolicego farmera, Byrama Liggetta, który ocalił go z łap potwora. — Jestem pewien, że jakiś zabłąkany drapieżnik… Liggett z powątpiewaniem potrząsnął głową, uniósł strzelbę — wszyscy z towarzyszących Hartleyowi mężczyzn byli uzbrojeni w broń palną — i uważnie spojrzał na okoliczne krzewy. — Nie, miły panie — odpowiedział stanowczo. — Nie zapominaj pan, że ja także to coś widziałem. To nie było boskie stworzenie. To… ona. Wstała z grobu. Pozostali bezwiednie odsunęli się od czerniejącej jamy. — Dobrze… — zgodził się Hartley. — W takim razie… hybryda. Pokurcz… dziwoląg. Efekt związku pomiędzy dwoma różnymi zwierzętami. To zupełnie możliwe. Groźne, dzikie zwierzę o niebywałym wyglądzie… Nic innego! Liggett posłał mu ociężałe spojrzenie i chciał coś powiedzieć, ale umilkł na widok zdyszanego i pobladłego chłopaka, który właśnie pojawił się w obejściu. — Co się stało? — zawołał Hartley, tknięty strasznym przeczuciem. Młokos odetchnął nieco i zebrał siły, nim zaczął mówić: — Stary Anam… i panna Pickering… — wysapał w końcu. — Zamordowani! Rozer… Rozerwani na strzępy. Sam widziałem… Zadygotał na to wspomnienie i zaczął płakać. Zgromadzeni mężczyźni z przerażeniem popatrzyli po sobie i zaczęli coś szeptać. Gwar narastał. Liggett uniósł rękę i zapadła cisza. Na zbrązowiałej twarzy farmera widniały drobne krople potu. — Zawracamy do wioski — powiedział z napięciem. — Ino bystro. Nasze baby i dzieciaki… Naraz, jakby nagła myśl mu wpadła do głowy, odwrócił się do chłopaka. — Jem — mruknął ostro — były jakieś ślady w zagrodzie Anama? Chłopak pociągnął nosem. — Tak… były. Wielkie łapska, jak żabie, ale duże jak moja głowa. Całkiem… Przerwał mu ostry, natarczywy okrzyk Liggetta: — Wszyscy nazad! Do wioski! Bystro! Zebrać baby i młodych po chatach, i tam trzymać! Na to hasło w mgnieniu oka wszyscy się rozbiegli. Zostali tylko Liggett i Hartley. Blady jak ściana malarz popatrzył na farmera. — To… chyba niepotrzebne — zamruczał. — Wystarczy paru ludzi… ze strzelbami… — Głupku! — krzyknął Liggett, z trudem panując nad złością. — Po jakie licho ruszałeś Kamień Wiedźmy?! Po co wynająłeś tę chatę? Taaaak… Wy, miastowi, jesteście mądrzy. Potraficie gadać o dziwolągach, odmieńcach… Ale skąd możecie wiedzieć, co naprawdę stało się w Monk’s Hollow setki lat temu? Słyszałem o tych czasach, kiedy diabły pokroju Persis Winthrop przywoziły tu swoje czary i pogańskie księgi, i o stworach zamieszkujących Północne Bagno. Narobiłeś dość szkody. Pójdziesz ze mną… tutaj przecież i tak nie możesz zostać. Nikt z nas nie jest bezpieczny, póki nie załatwimy bestii… Hartley nie odpowiedział, ale posłusznie poczłapał za Liggettem w stronę szosy. W drodze do wioski mijały ich grupy ludzi, przygarbionych starców, z trudem kuśtykających naprzód i rzucających za siebie wystraszone spojrzenia, albo matek z przerażonymi dziećmi, czepiającymi się spódnic. Z wolna, niemal dostojnie przejechało parę samochodów i staroświeckich bryczek. Telefony były wciąż zajęte. Hartley słyszał ukradkowe szepty, a gdy bliżej dotarli do wioski, liczba uchodźców wzrosła, szept zmienił się w gwar przyciszonych głosów, uporczywie bębniących w uszy malarza niczym nadęty strachem warkot wielkiego werbla. — Żaba! Żaba! Zapadła noc. Monk’s Hollow przysypiało w blasku księżyca. Grupy ponurych, uzbrojonych mężczyzn patrolowały drogi. Garaże pozostawiono otwarte, tak aby w każdej chwili można było pospieszyć na pilne telefoniczne wezwanie. Po wydarzeniach poprzedniej nocy nikt nie chciał dopuścić do kolejnej tragedii. Była druga, gdy natarczywy dźwięk telefonu wyrwał Liggetta z niespokojnej drzemki. Dzwonił właściciel stacji benzynowej, położonej przy autostradzie, kilka mil za wioską. Coś mnie napada, krzyczał do słuchawki. Zamknął się w biurze stacji, ale szklane ściany stanowiły mierną osłonę przed nadchodzącym stworem. Pomoc dotarła zbyt późno. Stacja stała w morzu płomieni, buchających z podziemnych zbiorników. Ratownicy w przelocie zobaczyli bulwiastą bestię, która uciekła z ognia i zapadła w mroku, najwyraźniej nietknięta gradem kul posłanych na jej powitanie. Słabym pocieszeniem był fakt, że właściciel stacji zginął czystą śmiercią. Spłonął, gdyż jego kości, nietknięte zębiskami potwora, wygrzebano z pogorzeliska. Rankiem Hartley znalazł monstrualne ślady pod oknem izby, którą zajął w domu Liggetta. Kiedy powiadomił gospodarza o swoim odkryciu, farmer spojrzał na niego gorejącym wzrokiem, lecz nie odezwał się ani słowem. Nowy atak nadszedł następnej nocy. Hartley uciekł z sypialni i zatrzasnął drzwi, słysząc jęki, skrobanie i dudnienie zjawy za cienką ścianą. Zanim jednak zdołał obudzić Liggetta i obaj, z bronią w ręku, wrócili na dół, potwór na powrót umknął przez wybitą szybę. Ślady wiodły w pobliską grupę krzewów, ale dalsza pogoń w nocy, w splątanej gęstwinie, równała się samobójstwu. Liggett pół godziny spędził przy telefonie, ustalając na rano dalszy plan pościgu. Hartley siedział przy nim. I tak nie mógł zasnąć, więc we dwóch dotrwali do rana, pogrążeni w rozmowie. — Szuka cię — mruknął Liggett. — Tak myślałem. Nie popuści, choćby… — urwał i podrapał się po podbródku. — Spróbujemy zastawić pułapkę… Hartley w lot zrozumiał, o co mu chodzi. — Chcesz mnie na przynętę? Nigdy! — A co więcej możemy zrobić? W dzień się chowa w Północnym Bagnie. „Ma być więcej ofiar? Nie utrzymasz dzieciaków wiecznie w zamknięciu, Hartley. — Gwardia Narodowa… — zaczął malarz, lecz Liggett nie pozwolił mu skończyć. — A jak wejdą w moczary? Gdyby to świństwo można było utłuc na normalny sposób, dawno byśmy to zrobili. Pewnie, rano polecimy za śladem, ale i tak nic z tego. Nie rozumiesz, chłopie, że każda minuta droga? Nawet kiedy tu tak gadamy, może kogoś szlachtować. Nie zapominaj… — urwał i popatrzył na Hartleya spod brwi. — Wiem. Wciąż uważasz, że to moja wina. Ale… Boże! W kółko sobie powtarzam, że to tylko hybryda, wstrętny pomiot nienaturalnego związku… — Nieprawda — cicho odparł Liggett. — Dobrze wiesz, co to za potwór. — Nie. — Hartley tępo potrząsnął głową. — Nie potrafię… Urwał i niepewnie spojrzał na Liggetta. Farmer ze strachem w oczach patrzył mu ponad ramieniem. Wydał zdławiony okrzyk. Hartley odwrócił się gwałtownie i zobaczył za oknem połyskującą gębę, koszmar, maskę, ohydne połączenie cech płaza i człowieka. Stwór memłał wielką, szeroką paszczą, a żółte, szkliste oczy wpatrywały się wprost w .malarza. Smród wypełnił powietrze, gdy bestia wtargnęła do pokoju. W tej samej chwili zagrzmiała strzelba w rękach Liggetta. Potwór skręcił wpół skoku, farmer padł na podłogę, przygnieciony masywnym cielskiem. Rozległ się urywany krzyk agonii. Stwór, przycupnięty nad ciałem Liggetta, uniósł pysk umazany świeżą krwią i wydał bulgoczący rechot, dziwnie podobny do gardłowego śmiechu. Chory z przerażenia Hartley drżącymi palcami wymacał klamkę i wypadł na korytarz w chwili, gdy bestia skoczyła w jego stronę. Zdążył zatrzasnąć drzwi, choć futryna pękła od zderzenia z łbem potwora. Hartley uciekł w głąb sieni. Drzwi wyleciały z głośnym trzaskiem. Hartley wypadł na dwór, zawahał się na moment i niepewnie popatrzył wokół siebie. W szarym blasku przedświtu ocenił, że od sąsiedniego domu dzieli go nie więcej niż dwieście stóp, ale kiedy pobiegł w tę stronę, bestia zagrodziła mu drogę. Musiała wyleźć przez to samo okno, przez które wtargnęła do chaty. Hartley w porę przypomniał sobie o pistolecie ukrytym w kieszeni. Strzelił niemal na oślep. Stwór chrapliwie warknął z wściekłości i złowieszczo kłapnął gębą. Cienka strużka czarnej posoki z wolna popłynęła z rany w tłustej, wydatnej gardzieli. Mimo to, stwór parł naprzód. Hartley pojął, że tak ohydne monstrum musi mieć niezwykłą żywotność i rzucił się do ucieczki. Stwór w dalszym ciągu odcinał mu drogę do wioski i wciąż następował na pięty, nie pozwalając zawrócić. Nagła myśl błysnęła w umyśle Hartleya: bestia postępowała jak owczarek zaganiający stado! Usłyszał brzęk szyby i czyjś okrzyk. Potem miał już przed sobą tylko zniszczoną szosę, po której pędził na łeb na szyję, całkiem tak samo, jak tej pierwszej, okropnej nocy. Naraz ujrzał wąską ścieżynę — polną drogę, żłobioną koleinami wozów — odchodzącą pod kątem prostym do szosy. Bez namysłu skręcił. Liczył na to, że jakoś dotrze do wioski. Za plecami słyszał świsty, mlaskanie i rytmiczne pacnięcia, co świadczyło, że posępny pościg trwał nadal. Strzelił ponad ramieniem, lecz w zwodniczym świetle fałszywego poranka nie mógł poprawnie wycelować i chybił. Nie chciał tracić reszty pocisków. Stwór istotnie pędził go w określonym kierunku! Hartley już dwukrotnie próbował skręcić do wioski, lecz za każdym razem bestia zataczała krąg w prawo i blokowała mu drogę, póki odgałęzienie ścieżki nie zniknęło im z oczu. Łąki stawały się coraz dziksze, a roślinność przybrała barwę głębokiej, niezdrowej zieleni. W pobliżu nie było nawet drzewa, które mogłoby dać schronienie zmęczonemu zbiegowi. Hartley z przerażeniem dostrzegł przed sobą Północne Bagno — złowrogi obszar owiany upiornymi legendami. Od wschodu, na tle szarego nieba ciemniał łańcuch wzgórz. Z dala dobiegł dźwięk, który na nowo obudził nadzieję w sercu Hartleya. Warkot silnika samochodu… nie, dwóch! Przypomniał sobie okrzyk, słyszany, gdy uciekał z domu Liggetta. Sąsiad pewnie sprowadził pomoc, zaalarmował innych mieszkańców wioski. Cóż jednak z tego, skoro wstrętne sapania rozbrzmiewało znacznie bliżej… Nagle potwór przystanął. Hartley odwrócił głowę. Bestia ze złością tarła łapami zranione gardło. Rana musiała spowolnić jej kroki, gdyż w przeciwnym razie Hartley już dawno wpadłby w uścisk okrutnych szponów. Uniósł broń, lecz potwór, jakby przeczuwając jego zamiary, znów skoczył w przód i zmusił go do dalszej ucieczki. Warkot silników brzmiał coraz głośniej w ciszy poranka. Ścieżka wcinała się w bagno. Była porośnięta chwastami, pofałdowana i dziurawa, a w pewnych miejscach po bokach pokryta szłamem tak, że tylko wąski pasek pośrodku pozostawał suchy. Po ot stronach rozciągała się mięsista zieleń moczarów, cętkowana błyszczącymi plamami smoliście czarnej wody. Wszędzie panował dziwny, odpychający bezruch. Nawet najlżejszy powiew wiatru nie zakołysał wierzchołkami traw, najmniejsza fala nie mąciła szklistej tafli. Stękanie bestii i pomruk nadjeżdżających samochodów zdawały się profanować wszechobecną ciszę. Koniec nastąpił nagle, bez ostrzeżenia. Zielona maź całkowicie pokrywała ścieżkę na przestrzeni dwunastu jardów. Hartley brnął poprzez lodowatą, sięgającą kostek wodę; wdepnął w jakąś dziurę i upadł ciężko, wykręcając nogę. Mimo bólu desperacko odtoczył się na bok, gdy poczuł na plecach pęd powietrza wywołany skokiem bestii. Wyciągniętymi dłońmi trafił w miękkie i lepkie błoto. Zapadł się aż po łokcie. Z okrzykiem przerażenia wyrwał ręce z trzęsawiska i wczołgał się na względnie twardą ścieżkę. Potem do jego uszu dobiegł huk strzału i, rozciągnięty na wznak w szlamie, ujrzał tuż nad sobą obrzydliwą maskę śmierci. Szum silników przybrał na sile, słychać było krzepiące okrzyki. Potwór zawahał się, cofnął nieco, a Hartley wyrwał pistolet zza pasa i z bliska pociągnął za cyngiel. Echo strzału zniknęło w karabinowej palbie. Kule zaświstały w powietrzu. Hartley poczuł kąśliwy ból w ramieniu. Nagle potwór zmienił się w nadęty pęcherz, pełen dziur, z których ciekła czarna, cuchnąca posoka. Z chrapliwym jękiem zwalił się na stronę, podskoczył, ale jakby bokiem, i pokuśtykał do przydrożnego bajora. Potem zaczął tonąć. Pochłonęło go bagno. Ogromny zad, czarny i błyszczący, pofałdowany od napiętych mięśni, zniknął najszybciej, po nim wzdęte, trupio blade brzuszysko. Czyjeś ręce chwyciły omdlewającego Hartleya i postawiły go na nogi. Jakby z ogromnej dali słyszał gwar natarczywych pytań. Nie reagował. Błędnym wzrokiem spoglądał na ohydnego stwora, który zaledwie kilka jardów dalej płetwiastymi łapami rozpaczliwie młócił zdradliwe błoto. Niekształtny, obrzydliwy łeb kołysał się na boki agonalnym ruchem. Z szeroko rozwartego pyska dobywały się skrzeczące jęki, szaleńczy wrzask, który naraz nabrał znajomych tonów artykulacji i głębszej, gardłowej barwy. Opętańczy stek bluinierstw, jakie mogły paść tylko ze zgniłych ust dawno pogrzebanego trupa. Tłum pobladłych ze zgrozy wieśniaków cofnął się, a Hartley upadł na kolana, pojękując i płacząc w najwyższym przerażeniu. Potwór, z gębą na wpół zalepioną zachłannym szlamem, krzyczał: — Mrrrrau… grrrr… klątwa! Zaraza na was wszystkich! Niechże klątwa Persis Winthrop stoczy wasze ciała i odeśle do najciemniejszych… Wrzask zmienił się w gwałtowne bulgotanie, a potem wszystko umilkło. Tylko toń trzęsawiska wirowała przez chwilę. Na powierzchni błota pojawiła się spora bańka, pękła i odwieczna cisza znowu zapanowała nad Północnym Bagnem. * * * * * Chyba wszyscy z nas znają anegdotę związaną z opowiadaniem „The Shambler of the Stars” Blocha, pociągniętym przez Lovecrafta w „Szepczącym w ciemności” i raz jeszcze rozwiniętym przez Blocha w „The Shadow from the Steeple”. W pierwszym zjawia się sam HPL, jako uczony okultysta, wchłonięty przez wcielenie Tsathoggui. W drugim Bloch występuje jako Robert Blake i doświadcza podobnego losu w objęciach awatara Nyarlathotepa. W trzecim, co Bloch ujawnił dopiero po paru latach, za wzór postaci Edmunda Fiske posłużył wieloletni przyjaciel autora, Fritz Leiber. (Choć niektórzy uważali, że chodzi o samego Blocha, który czasem pisywał pod pseudonimem „Tarleton Fiske”.) W „Hydrze” widzimy, że do gry włączył się młody Henry Kuttner. Robert Ludwig to bez wątpienia Robert Bloch, alter ego Ludviga Prinna, a Paul Edmond to nikt inny, jak Edmond Hamilton. Choć nazwisko postaci jednoznacznie potwierdza taki wywód, w liście Lovecrafta do Blocha (z trzeciego grudnia 1936 roku) można znaleźć sugestię, że Paul Edmond to sam Kuttner, a Kenneth Scott jest odbiciem Lovecrafta. Wszystko razem prowadzi do pytania, skąd Kuttner wziął pomysł na swój literacki pseudonim? Może „Keith Hammond” to anagram imienia i nazwiska jego wcześniejszego idola, a późniejszego przyjaciela, Edmonda Hamiltona? Wielce prawdopodobne. Kuttner wspomina także o księdze okultystycznej zatytułowanej „Sixtystone”. To ukłon w stronę Arthura Machena i jego wspaniałej opowieści „The Novel of the Black Seal”, gdzie eponimowa „pieczęć” jest dziwacznie rzeźbionym wielościanem, zwanym Ixixar albo Sbctystone. Kuttner parę razy nawiązał do twórczości Machena, choćby w „Potworze z Salem” i pośrednio w „Najeźdźcach”, gdzie przemiana Billa Masona przypomina przypadek Helen Vaughan z „The Great God Pan”. Inwokacja „Gorgo, Mormo, księżycu o tysiącu twarzach” pochodzi od Lovecrafta, lecz choć tu ma być częścią modlitwy do Cybele (o której HPL wspomniał w opowiadaniu „Szczury w murach”), a w „Koszmarze w Red Hook” występuje jako zawołanie do Lilith, w rzeczywistości nie jest związana ani z jednym, ani drugim kultem, lecz pierwotnie należała do dawnego obrządku Hekate. Badacz Mitów mógłby się także pogłowić nad zdawkowo rzuconym imieniem Pharol. Cóż to za dawne bóstwo? Pełni niemałą rolę w kilku kosmicznych przygodach Northwesta Smitha, pisywanych przez żonę Kuttnera, CL. Moore, zwłaszcza w „Dust of the Gods” (por. zbiór „Northwest Smith”, edycja Ace Books, 1981. Cztery kolejne opowieści cyklu, nie zamieszczone w tym zbiorze, weszły do antologii „Echoes of Valor II”, zredagowanej przez Karla Wagnera dla TOR Books w 1989 roku). Publikowane po raz pierwszy w „Weird Tales”, w kwietniu 1939 r. * * * * * Henry Kuttner HYDRA Hydra Zginęło dwóch albo nawet trzech ludzi. Olbrzymie nagłówki gazet donosiły o tajemniczym zdarzeniu zakończonym zgonem Kennetha Scotta, znanego pisarza i okultysty rezydującego w Baltimore. Później głośno było o zniknięciu Roberta Ludwiga, znanego w literackich kręgach przede wszystkim ze swej długoletniej korespondencji ze Scottem. Równie dziwna i jeszcze bardziej zagadkowa była śmierć Paula Edmonda, która wprawdzie nastąpiła po drugiej stronie kontynentu, lecz bardzo przypominała przypadek Scotta o podobieństwie świadczył chociażby wyjęty ze sztywnych dłoni Edmonda „obiekt”, często później opisywany w mass mediach, w którym naiwniacy upatrywali przyczynę zgonu. Taka wersja niczego nie wyjaśnia, choć nie podlega najmniejszej dyskusji, że Paul Edmond wykrwawił się na śmierć z powodu przecięcia głównej arterii i że we wszystkich trzech sprawach istnieją wątpliwości niemożliwe do wyjaśnienia przez współczesną naukę. Prasa wiązała duże nadzieje z pamiętnikiem Edmonda, ale nawet poważne gazety traktowały ów niecodzienny dokument z domieszką sensacji, właściwej raczej podrzędnym brukowcom. Hollywoodzki „Citizen–News” zacytował mniej fantastyczne fragmenty dziennika, opatrując je komentarzem, iż wynurzenia pisującego powieści Edmonda niekoniecznie muszą być wiernym zapisem wydarzeń. Istotną część pamiętnika stanowiła broszura „O wysyłaniu duszy”, która, jak pisał Edmond, została wydana przez prywatnego wydawcę. Żadna z miejscowych księgarni nie odnotowała jednak takiego tytułu, a najznakomitszy bibliofil Kalifornii, pan Russell Hodgkins stwierdził, że wspomniane dziełko powstało wyłącznie w wyobraźni nieszczęsnego Paula Edmonda. Z drugiej strony, z dziennika Edmonda, jak też innych dokumentów, i listów odkrytych w jego biurku wynikało, jakoby pod wpływem wspomnianej broszury Edmond i Ludwig przeprowadzili groźny eksperyment. Ludwig zdecydował się nawet odwiedzić swego korespondenta i popłynął do Kalifornii wycieczkowym rejsem z Nowego Jorku przez Kanał Panamski. „Carnatic” zarzucił kotwicę piętnastego sierpnia, a Ludwig spędził parę godzin w San Pedro. Tam właśnie, w antykwariacie kupił broszurę „O wysyłaniu duszy”. Miał ją ze sobą, kiedy zjawił się w hollywoodzkim mieszkaniu Edmonda. Ludwig i Edmond na serio interesowali się okultyzmem. Długo rozprawiali o czarach i o demonologii, co nie było dziwne, zważywszy że byli przyjaciółmi Scotta, posiadacza jednego z najlepszych księgozbiorów okultystycznych w całej Ameryce. Scott był dziwakiem. Szczupły, o bystrym spojrzeniu, małomówny, większość czasu spędzał w zaciszu murowanego domu w Baltimore. Jego wiedza na temat zjawisk ezoterycznych przechodziła ludzkie pojęcie; czytał „Chhaya Ritual”, a w listach do Ludwiga oraz Edmonda odkrywał prawdziwe znaczenie zaklęć i ostrzeżeń zawartych w półlegendarnym manuskrypcie. W swojej bibliotece miał dzieła takich mistrzów jak Sinistrari, Zancherius czy otoczonego złą sławą Gougenota des Mousseau. Podobno w jego sejfie schowany był gruby tom, zawierający fragmenty przepisane z „Księgi Karnaku”, jak też z potwornego „Sixtystone” i bluźnierczego „Starszego Klucza”, którego na całym świecie istniały zaledwie dwa egzemplarze. Nic dziwnego, że obaj studenci niecierpliwie pragnęli zedrzeć zasłonę tajemnicy i zerknąć na zadziwiające cuda, o których wspominał im Scott. Edmond bez ogródek wyznał w pamiętniku, że to właśnie niepohamowana ciekawość przywiodła ich do zguby. Wymieniona wyżej broszura wpadła najpierw w ręce Ludwiga i to on zapoznał z nią Edmonda. Ten ostatni dość dokładnie opisał ją w swym dzienniku i aż dziw bierze, że nie rozpoznał jej żaden bibliofil. Zgodnie z zapisem, miała być niewielkiego formatu, cztery na trzy cale, oprawiona w grubą, brązową tekturę, mocno zżółkła i postrzępiona ze starości. Czcionkę — osiemnastowieczną, z wydłużonym „s” — odbito na prymitywnej prasie drukarskiej, ale nigdzie nie uwzględniono ani roku wydania, ani nazwy drukarni. Miał osiem stron, z czego siedem wypełniały, „sofizmata mistyki tyczące”, na ósmej zaś zawarto szczegółową analizę czegoś, co dziś nazywamy „projekcją astralną”. Ogólne zasady projekcji dobrze były znane obu studentom. Zdążyli się już dowiedzieć, że dusza — we współczesnym okultyzmie zwana „ciałem astralnym” — ma być eterycznym sobowtórem lub duchem, zdolnym do podróżowania w przestrzeni. Opis projekcji wyglądał dość tajemniczo, lecz nic nie stało na przeszkodzie, żeby zrealizować zawarte w nim polecenia. Edmond świadomie przemilczał część gotowań, lecz zdołano ustalić, że obaj odwiedzą parę aptek, by zgromadzić potrzebne ingrediencje. Wciąż pozostaje zagadką, jak udało im się zdobyć znalezioną w miejscu tragedii cannabis indica, choć dalsze śledztwo w tej sprawie nie powinno nastręczać trudności. Piętnastego sierpnia Ludwig, najwyraźniej bez wiedzy Edmonda, wysłał pocztą lotniczą list do Kennetha Scotta, zawierający opis broszury i prośbę o radę. W nocy, osiemnastego sierpnia, jakieś pół godziny po otrzymaniu przez Scotta listu, dwaj młodzieńcy rozpoczęli straszliwy eksperyment. Później Edmonda dręczyło poczucie winy. Z pamiętnika można wyczytać, że Ludwig był dziwnie nieswój, jakby przewidywał ukryte niebezpieczeństwo. Prosił nawet, żeby odłożyć na kilka dni rozpoczęcie doświadczeń, ale Edmond wyśmiał jego obawy. W końcu obaj wrzucili potrzebne składniki do kotła i upichcili odpowiednią miksturę. Były jeszcze inne przygotowania, o których mimochodem wspomina Edmond. Raz czy dwa ostrożnie pisze o „siedmiu lampach” i „podświetle”, ale nie wiadomo dokładnie, co to znaczy. Obaj chcieli przesłać swoje ciała astralne na drugą stronę kontynentu i nawiązać łączność z Kennethem Scottem. Bez wątpienia było w tym zamierzeniu sporo młodzieńczej próżności. Analiza zawartości kotła bezsprzecznie wykazała obecność cannabis indica. Ślad indyjskiego narkotyku nasunął przypuszczenia, że późniejszy zapis w dzienniku Edmonda jest niczym innym, jak rojeniami umysłu poddanego działaniu opium lub haszyszu. Warto dodać: wizją na określony temat, zważywszy zainteresowania obu studentów. Edmond śnił, że widzi dom Scotta w Baltimore. Prawdopodobnie patrzył na fotografię stojącą na biurku i świadomie usiłował w nią wniknąć. Nie istnieje żadne logiczne wyjaśnienie poza tym, że śnił o tym, o czym chciał śnić. Ludwig twierdził, że miał identyczną wizję, jeśli przyjąć, że dziennik Edmonda nie kłamie. Zdaniem uznanego eksperta w sprawach marzeń sennych, profesora Perry’ego L. Lewisa, otumaniony haszyszem Edmond opisywał na głos swoje halucynacje, nie wiedząc ani nie pamiętając, że to robi. Ludwig, również zagłębiony w hipnotycznym transie, uznał fantazje Edmonda za swoje. Edmond zanotował, że po kilku minutach wpatrywania się we wrzącą zawartość kotła, wpadł w stan sennego odrętwienia, w którym wyraźnie postrzegał charakterystycznie zmienione najbliższe otoczenie, co przypisywano działaniu narkotyku. W podobny sposób palacz marihuany widzi maleńką sypialnię przemienioną w olbrzymią, wysoko sklepioną kryptę. Edmond twierdzi, że pokój stawał się coraz większy. Co dziwniejsze, przebieg owej metamorfozy odbywał się w dziwny sposób. Wygląd ścian urągał zasadom geometrii. Tu, niestety, znów brak dokładniejszych wyjaśnień. Edmond nie wspomina, kiedy zauważył pierwsze oznaki ruchu, lecz od razu przechodzi do miejsca, w którym pokój, choć nadal w pełni rozpoznawalny, „zmienił kształt” do ściśle określonego punktu”. Dalszy zapis jest zgoła nieczytelny. Edmond najwyraźniej nie umiał przelać na papier swych wrażeń. Z zagadkową emfazą pisze, że wszystkie kąty i załamania murów zbiegały się w miejscu, gdzie wrzał kocioł z mieszaniną lekarstw i chemikaliów. W uszach rozbrzmiewało mu ciche lecz natarczywe dzwonienie, które jednak po chwili ucichło. Wówczas uznał je za element wizji, dopiero później odkrył, że chodziło o rozpaczliwy telefon Scotta. Terkot brzmiał coraz ciszej, aż w końcu umilkł. Edmond wciąż eksperymentował. Chciał popatrzeć na któryś ze znanych sobie przedmiotów: wazon, stół, lampę… Bezskutecznie. Pokój cechowała nieokreślona płynność, sprawiająca, że każde spojrzenie ześlizgiwało się wzdłuż poskręcanych kątów i nieuchronnie padało na mosiężny kocioł. Tam też od pewnego czasu działy się zadziwiające rzeczy. Mikstura przestała parować. W kotle wytworzyła się obca, krystaliczna formacja, niemożliwa, zdaniem Edmonda, do opisania. Wspomina tylko, że wyglądała niczym przedłużenie pogiętych linii pokoju i jakby przenosiła je poza punkt, w którym się zbiegały. Zupełnie nieświadomy niedorzeczności swoich spostrzeżeń pisze dalej, że od patrzenia w kryształ rozbolały go oczy, ale nie był w stanie odwrócić wzroku. Kryształ wciągał go. Edmond poczuł nagłe dotkliwe ssanie, piskliwy świst powietrza i… podryfował, z ciągle narastającą szybkością, w stronę kotła. Tuż przed „wchłonięciem” — to jego własne słowo odczuł przenikliwy chłód, a potem ukazała się nowa wizja. Szara mgła i niestabilność. Edmond szczególnie mocno podkreśla dziwne wrażenie płynności, istniejące, jak pisze, w nim samym. Czuł się, dodaje później, niczym obłok dymu, falujący bez celu po niebie. Lecz kiedy spojrzał w dół, ujrzał własne, kompletnie ubrane ciało, w niczym nie przypominające ulotnego eteru. Teraz w jego umyśle pojawiło się straszne uczucie niepokoju. Mgła zgęstniała. Koszmar, drżączka i bezsensowne przerażenie, znane dobrze palaczom opium, stały się i jego udziałem. Coś nadchodziło. Coś wielkiego i niesłychanie groźnego w swej władczej potędze. Potem, niemalże w mgnieniu oka, opar zniknął. Daleko w dole leżało coś, co Edmond w pierwszej chwili wziął za taflę morza. Wisiał bez żadnych podpór w przejrzystym powietrzu, a pod nim, po horyzont, rozciągała się szara, rozkołysana i lekko połyskująca pustka. Sfałdowana powierzchnia upstrzona była niezliczoną ilością okrągłych, czarnych kleksów. Edmond bez udziału woli opadł pionowo w dół i z bliższej odległości mógł się przyjrzeć tajemniczej równinie. Nie potrafił ustalić jej natury. Wyglądała jak morze szarej mazi, i bezkształtnej protoplazmy i tylko czarne kleksy przemieniły się w głowy. Tu przypomniał sobie dawno czytany tekst, dzieło dwunastowiecznego mnicha imieniem Alberico, który ponoć pewnego razu zstąpił do piekła. Podobnie jak Dante, Alberico widział męczarnie grzesznych. Potępieńcy (pisał sztywną, pedantyczną łaciną) tkwili zatopieni po szyje w roztopionym metalu. Dobry opis, ale Edmond po chwili zauważył, że wystające głowy nie należą do osób zagrzebanych w mazi. Stanowiły z nią jedną całość. Wyrastały ze śluzu! Pozbył się wszelkich obaw. Z wręcz kuriozalną ciekawością patrzył na ów fantastyczny widok. Niezliczone tysiące głów chwiały się i podskakiwały na szarych falach; niektóre z nich były ludzkie, lecz dużo więcej było dziwacznych i obcych. Parę z nich nosiło wprawdzie nikłe ślady człowieczeństwa, ale inne z najwyższym trudem można było uznać za żywe twory. Jednak naprawdę żyły. W setkach oczu czaił się ból agonii, usta drżały w bezgłośnym lamencie, łzy płynęły po zapadniętych policzkach. Nawet głowy potworów — ptasie, gadzie, z żywych kamieni, metalu lub roślin — naznaczone były niewysłowionym cierpieniem. Edmond szybował w dół, coraz bliżej upiornej hordy. Znów ogarnęła go ciemność. Trwała krótko, lecz kiedy odzyskał zmysły, czuł się, jak pisze, dziwnie odmieniony. Coś mu się stało w owym brzemiennym mroku. Jakiś cień przesłaniał mu umysł, tak że postrzegał otoczenie jako ciemne i zamglone. W nowej wizji leciał nad cichym i skąpanym w blasku księżyca miastem, a potem zaczął spadać. Księżyc stał w pełni. W jego świetle, Edmond rozpoznał dom z brązowej cegły, do którego właśnie się zbliżał. Miał być to dom Kennetha Scotta, dobrze mu znany ze stojącej na biurku fotografii. Rozgrzał go dreszcz triumfu; eksperyment uwieńczony został sukcesem. Dom zamajaczył całkiem blisko. Edmond zawisł przed otwartym, ciemnym oknem. W środku ujrzał szczupłą postać Scotta, siedzącego właśnie za biurkiem. Okultysta mocno zaciskał usta, a na jego twarzy malowała się głęboka troska. Zawzięcie wertował grubą księgę o zżółkłych, pergaminowych stronicach i co chwila z napięciem spoglądał na telefon. Edmond zawołał go. Scott uniósł głowę i spojrzał w okno. Twarz wykrzywiła mu się w paroksyzmie strachu. Wyglądał jak opętany. Przewracając krzesło, odskoczył od biurka. W tej samej chwili Edmond poczuł, że coś go wpycha do środka. Opis późniejszych zdarzeń jest niepełny i mglisty. Fragmentaryczne notki Edmonda niczego nie wyjaśniają. Można tylko wyczytać, że w przedziwny i nienormalny sposób gonił umykającego Scotta. Płynął za nim — aż w końcu pochłonął zbiega — i tu następuje luka w tekście, jakby autor nie chciał wspominać tej chwili. Potem zapadł w ciemność, a zanim się ocknął, miał jeszcze jedną, krótką wizję, znów był przed oknem Scotta i pospiesznie wzlatywał w niebo, a za sobą, w prostokącie żółtawego światła widział biurko i nieruchome ciało okultysty, spoczywające na dywanie. Prawdę mówiąc, mógł tylko podejrzewać, że to zwłoki Scotta, gdyż trup upadł pod takim kątem, iż tułów całkowicie zakrywał głowę. A może…nie miał głowy? Sen zniknął. Edmond zbudził się w ciemnym pokoju. Obok niespokojnie wiercił się zaspany Ludwig. Obaj byli rozkojarzeni i otępieni. Przez parę minut kłócili się zawzięcie, przerywając sobie nawzajem histerycznymi okrzykami, aż Ludwig ustalił wreszcie, że jego wizja była identyczna ze snem Edmonda. Szkoda, że żaden z nich nie pokusił się o rzeczową analizę wydarzeń i próbę logicznego ich wytłumaczenia, ale obaj, rzecz jasna, byli mistykami i pewne sprawy przyjmowali na wiarę. Zadzwonił telefon. Panienka z centrali spytała zniecierpliwionym głosem, czy pan Edmond zechce przyjąć rozmowę z Baltimore. Od dłuższego czasu próbowała uzyskać połączenie, ale numer nie odpowiadał. Edmond przerwał jej skargi i kazał łączyć. Niestety, teraz w Baltimore nikt nie podnosił słuchawki. Po paru gniewnych pytaniach i odpowiedziach, Edmond wyłączył telefon. Ludwig wyznał wówczas, że pisał do Scotta i pluł sobie w brodę, iż mimo to nie wyjawił okultyście prawdziwego celu eksperymentu — zwłaszcza miejsca, gdzie miały dotrzeć astrale. Obawy dręczące studentów nie zmniejszyły się ani trochę po zerknięciu na zawartość kotła. Przynajmniej ta część wizji odpowiadała rzeczywistości: nieznane chemikalia stopiły się w kryształ o wszelakich możliwych kątach i płaszczyznach. Zwarta, błyszcząca substancja przypominała zmrożone szkło, kształtem z grubsza przypominała piramidę, od podstawy do wierzchołka mierzyła jakieś sześć cali. Ludwig chciał ją od razu zniszczyć, lecz Edmond ostro się temu sprzeciwił. Sprzeczkę przerwał posłaniec przynoszący depeszę od Scotta. Tekst brzmiał: ŻADNYCH EKSPERYMENTÓW ZE WSPOMNIANĄ BROSZURĄ STOP STRASZLIWA GROŹBA NAD MOIM ŻYCIEM STOP SZCZEGÓŁY WYSYŁAM DZISIAJ POCZTĄ LOTNICZĄ STOP BROSZURĘ RADZĘ SPALIĆ KENNETH SCOTT Były jeszcze dwie wiadomości, w wyniku których Paul Edmond trafił na pewien czas do hollywoodzkiego szpitala. Pierwsza z nich ukazała się dwudziestego sierpnia w rannym wydaniu „Los Angeles Times”. Krótka notka głosiła o tajemniczej zbrodni dokonanej na osobie znanego pisarza i okultysty, Kennetha Scotta, mieszkającego w Baltimore, w stanie Maryland. Nie ustalono tożsamości mordercy, a zwłoki odkryto dopiero dziewiętnastego po południu. Identyfikację ciała utrudniał brak głowy, jednak lekarz Scotta potwierdził tożsamość ofiary. Jeszcze większą zagadką były ślady szarego śluzu, rozsmarowane na dywanie. Głowa Scotta, jak twierdził koroner, została precyzyjnie odcięta za pomocą niezmiernie ostrego narzędzia. Policja zapewniała, że morderca już wkrótce znajdzie się za kratkami. Nie trzeba chyba dodawać, że nikogo nie aresztowano. Brukowa prasa z miejsca podchwyciła temat, a pewien wścibski dziennikarz odkrył, że Scott tuż przed śmiercią wysłał list lotniczy z głównego urzędu pocztowego w Baltimore. Ów list był bezpośrednim powodem kryzysu nerwowego Edmonda i wspomnianego wyżej pobytu w szpitalu. Pismo odnaleziono później w mieszkaniu Edmonda, ale rzuca ono tylko nikłe światło na sprawę. Scott należał do wizjonerów, a treść listu podejrzanie przypomina pisywane przez niego powieści. „Obaj wiecie (głosi część długiej epistoły), jak wiele prawd można odkryć w starych legendach i mitach. Cyklop przestał być mitem, o czym może zaręczyć każdy lekarz, który choć trochę wie o narodzinach monstrualnych noworodków. Wiecie także, iż głoszona przeze mnie teoria dotycząca Elixir Vitae została potwierdzona odkryciem ciężkiej wody. Mit hydry także ma prawdziwe źródło. Niezliczone legendy, które mówią o wielogłowym potworze, opisują żywą, zapomnianą przez wieki istotę. Stwór nie pochodzi z Ziemi, lecz z Zewnętrznej Otchłani. Jest to swego rodzaju wampir, który jednak nie żywi się krwią ofiar, ale ich głowami. Mózgiem. Może zabrzmi to dziwnie, lecz stwory z Zewnątrz mają różne od nas ciała i inne potrzeby. Przez eony ów potwór krążył w innym wszechświecie, śląc zew w nadziei zdobycia kolejnych ofiar. Bo też czerpał on swą ohydną potęgę i siłę witalną z głów i umysłów wszelkich inteligentnych istot zarówno z tego, jak i z innych światów. Wiecie obaj, że przez stulecia pewni ludzie z zachwytem czcili Wielkich — nawet tych Obcych, którzy weszli do legend pod nazwą demonów. Każdy bóg i każda istota miała swoich wyznawców: od czarnego Pharola począwszy, do najnędzniejszego z Obcych, który był tylko trochę silniejszy niż przeciętny t człowiek. Kulty mieszały się ze sobą, tak że dziś trudno już znaleźć początki zaginionych wierzeń. Jak sądzicie, dlaczego Rzymianie, wznosząc w ciemnych lasach Italii modły do Magna Mater, łączyli je z tajemniczym wezwaniem pod adresem „Gorgo, Mormo, księżyca o tysiącu twarzach? Związek chyba jest oczywisty. Może zbytnio zagłębiam się w szczegóły, lecz konieczne było krótkie wprowadzenie, zanim wyjaśnię wam pochodzenie broszury, którą Robert kupił w San Pedro. Znam ją. Została ona wydrukowana w Salem w 1783 roku. Do tej pory sądziłem, że zniszczono wszystkie dostępne egzemplarze. Tekst jest iście szatańską pułapką, sporządzoną przez czcicieli ohydnej Hydry, chcących zwabić nowe ofiary na żer swego boga! Rzecz z pozoru wygląda na niewinny eksperyment z ciałem astralnym. Ale prawdziwym celem jest otwarcie wrót wiodących na ołtarz Hydry. Gdy zaczęto ukradkowo rozpowszechniać broszurę, w Nowej Anglii wybuchła epidemia śmierci. Znajdowano dziesiątki bezgłowych ciał mężczyzn i kobiet. Żadnego śladu morderców. Prawdziwym zbrodniarzem był bowiem ten, który podjął doświadczenie, w myśl przepisu zawartego w tekście i bezwiednie zezwolił siłom Hydry przeniknąć do naszego świata. Mówiąc wprost, wydarzenia biegną następująco: człowiek zajęty doświadczeniem wdycha opary narkotyku, który zrywa zasłonę między Ziemią i Zewnętrzną Otchłanią. Skupia uwagę na kimś, komu zamierza złożyć astralną wizytę i tym samym staje się jego katem. Najpierw trafia w Zaświaty, w inny wymiar kosmosu, i poprzez pewien złożony proces chemiczny i psychiczny tymczasowo łączy się z Hydrą. Hydra zstępuje w ciele astralnym na Ziemię w poszukiwaniu ofiary — czyli osoby, do której skierowany jest przekaz. Eksperymentującemu nic nie zagraża — może z wyjątkiem nikłego nerwowego szoku. Ofiara po wiek wieków staje się łupem Hydry. Nieustannie cierpi nie — wysłowione katusze, z wyjątkiem nielicznych wypadków, kiedy zdoła nawiązać psychiczny kontakt z ziemskim umysłem. Ale o tym nie będę pisał. Bardzo się boję. Jeszcze dziś będę dzwonił do Edmonda i na pewno usłyszymy się, zanim ten list do Was dotrze. Jeśli zaczniecie doświadczenie nim zdołam się z Wami porozumieć, znajdę się w straszliwym zagrożeniu, gdyż bez wątpienia zechcecie przesiać astralne ciała do mnie, do Baltimore. Zaraz po nadaniu listu, w oczekiwaniu na rozmowę telefoniczną, siądę do ksiąg, by poszukać jakiejś ochrony, chociaż wątpię, czy takowa istnieje. Kenneth Scott Po tym liście Edmond z objawami rozstroju nerwowego na parę dni trafił do szpitala. Ludwig był w lepszej kondycji; na prośbę przyjaciela został w jego mieszkaniu i prowadził doświadczenia na własną rękę. Nie wiadomo dokładnie, co się wówczas działo. Ludwig codziennie odwiedzał Edmonda i informował o postępach eksperymentu. Edmond zaś, z tego co zapamiętał, robił pospieszne notatki na świstkach papieru i upychał je później między kartki dziennika. Można pomyśleć, że niezwykła mikstura, zagotowana w miedzianym kotle, nadal oddziaływała na umysły obu studentów, gdyż doświadczenia Ludwiga, zanotowane przez Edmonda, wyglądają jak dalszy ciąg narkotycznego snu. Jak należało się spodziewać, Ludwig spalił broszurę. Potem ręczył, że w noc po zabraniu Edmonda do szpitala, usłyszał głos Scotta. Łatwowierny z natury Edmond ufał mu bez zastrzeżeń. Z napięciem słuchał wieści, że okultysta wciąż żyje, przeniesiony w inny wymiar kosmosu. Uwięziony przez Hydrę, znalazł jednak dość siły, by skontaktować się z Ludwigiem. W tym miejscu warto przypomnieć, że obaj młodzi ludzie nie wrócili jeszcze do stanu normalności po doznanych przejściach. Ludwig dzień w dzień dostarczał nowych szczegółów, a Edmond pilnie słuchał. Rozmawiali ukradkiem, szeptem, zaś Edmond pilnował, aby jego notatki nie wpadły w ręce jakiegoś sceptyka. Zdaniem Ludwiga, sedno sprawy tkwiło w krystalicznej bryle, spoczywającej na dnie kotła. Tutaj właśnie otwierała się ścieżka w Zaświaty. Każdy mógł przejść przez wrota, choć nie były większe od ludzkiej głowy, dzięki temu, że kryształ „zwijał przestrzeń” — termin wielokrotnie użyty przez Edmonda, jednakże nigdzie bliżej nie wyjaśniony. Hydra z kolei nie mogła wrócić na Ziemię, póki nie odtworzono właściwych warunków. Głos Scotta dobiegał ponoć cichym piskiem z wnętrza kryształowej plątaniny szaleńczych płaszczyzn i kątów. Okultysta cierpiał potworne męki i wzywał pomocy. Utrzymywał, iż Ludwig zdoła go uratować, pod warunkiem, że ściśle wypełni wszelkie polecenia. Sposób był niebezpieczny, lecz odwagą i posłuszeństwem dawało się naprawić wyrządzoną szkodę. A wtedy miałaby się skończyć nieustanna agonia Scotta i mógłby on powrócić na ziemię. Tak więc Ludwig oświadczył Edmondowi, że ponownie przeszedł , przez kryształ — znów to dziwaczne i niecodzienne określenie! — zabierając ze sobą rzeczy wymienione przez Scotta. Przede wszystkim ostry jak brzytwa nóż w kościanej oprawie. Miał też inne przedmioty, ale ich nie opisał albo też Edmond nie uznał za stosowne tego zanotować. Zgodnie z relacją, Ludwig przeszedł przez kryształ i znalazł Scotta. Ale nie stało się to od razu. Przez parę nocy zwiedzał światy fantazji i koszmarów, wiedziony natarczywym szeptem okultysty. Pokonał wiele bram i przewędrował różne wymiary. Szedł przez ohydną głębię pulsującej, straszliwej czerni, przez glob oblany dziwnym, fioletowym światłem, gdzie cały czas dźwięczał mu w uszach przenikliwy chichot goblina i przez tytaniczny gród — widmo z hebanowych głazów, w którym z drżeniem serca rozpoznał sławny Dis. W końcu odnalazł Scotta. Zrobił wszystko, co było trzeba. Gdy następnego dnia pojawił się w szpitalu, Edmond z przerażeniem spojrzał na jego bladą twarz i tańczące w oczach ogniki szaleństwa. Ludwig miał mocno rozszerzone źrenice i mówił urywanym, trudno słyszalnym szeptem. Niewiele z tego zostało zapisane. Z jego słów wynikało, że zdołał uwolnić Scotta z niewoli Hydry, lecz co chwila bełkotał o wstrętnym, szarym śluzie, który splamił ostrze rzeźnickiego noża. Twierdził, że zadanie jeszcze nie dobiegło końca. Bez wątpienia wciąż pozostawał pod wpływem narkotyku, gdyż opowiadał, że zostawił Scotta, a raczej jego żywą cząstkę, gdzieś w kosmosie, w miejscu, gdzie nie obowiązywały reguły rządzące ludzką egzystencją ani żadne inne prawa przyrody. Scott chciał powrócić na Ziemię. Mógł to zrobić, zaręczał Ludwig, ale wówczas by umarł, gdyż przestałyby działać nieznane siły witalne utrzymujące go przy życiu. Mógł istnieć tylko w określonej przestrzeni i czasie, choć i tak od chwili, gdy został oderwany od Hydry, obca moc życia z wolna słabła. Zdaniem Ludwiga, okoliczności wymagały podjęcia szybkiej akcji. Było w Zaświatach takie miejsce, w którym Scott mógł zrealizować swoje marzenie. W owym miejscu myśl w tajemniczy sposób łączyła się z energią i materią, za sprawą obłędnego pisku (słowa Ludwiga), który przenikał „z drugiej strony”, przez zasłonę z migoczących kolorów. Było to blisko Środka, Centrum Chaosu, tam, gdzie mieszkał Pan Wszechrzeczy, Azathoth. Bo wszystko, co istnieje, powstało z myśli Azathotha i tylko tam, w Centrum Ostatecznego Chaosu, Scott mógł odnaleźć sposób, by jako człowiek, żyw i cały znowu osiąść na Ziemi. Dalej Edmond wyskrobał parę słów z dziennika i da się tylko odczytać: „…a myśli stają się ciałem”. Blady i wymizerowany Ludwig stwierdził, że musi dokończyć dzieła. Chciał zabrać Scotta do Centrum Chaosu, choć bal się czyhających w drodze niebezpieczeństw i licznych pułapek. Co gorsza, mówił, Azathotha okrywa jedynie cienki welon, a podobno każdy, kto choćby tylko raz spojrzy na Władcę Wszechrzeczy, ginie straszną i ostateczną śmiercią. Scott również przed tym ostrzegał, wspominając jeszcze o złośliwej pokusie spojrzenia w zakazane miejsce, której nie łatwo się oprzeć. Tu Robert Ludwig nerwowo zagryzł usta i opuścił szpital. Można jedynie sądzić, że miał wypadek w drodze do mieszkania Edmonda, gdyż nigdy więcej nie widziano go na Ziemi. Policja wciąż szukała zaginionej głowy Kennetha Scotta. Edmond przeczytał o tym w gazecie. Następnego dnia niecierpliwie czekał na Ludwiga, a po kilku pełnych zdenerwowania godzinach, zaczął telefonować. Na próżno. Po drugiej stronie nikt nie podnosił słuchawki. Chory z niepokoju, przez dziesięć minut dyskutował z lekarzem i drugie dziesięć z ordynatorem szpitala. Wreszcie pokonał obiekcje personelu, dostał zwolnienie i taksówką wrócił do domu. Ludwig zniknął bez śladu. Edmond w pierwszej chwili chciał powiadomić policję, ale szybko porzucił ten zamiar. Nerwowo krążył po pokoju, z rzadka tylko odrywając spojrzenie od kawałka kryształu, wciąż spoczywającego w miedzianym kotle. Dziennik niewiele mówi o wydarzeniach owej nocy. Wydaje się, że Edmond przygotował kolejną porcję narkotyku lub że trujące opary, które wdychał kilka dni przedtem, spowodowały trwałe zmiany w jego umyśle. Dość, że nie umiał odróżnić prawdy od fałszu. Zapis w notatniku, datowany następnego ranka, zaczyna się bez wstępu: „Słyszałem go. Tak jak powiedział Bob, mówi z wnętrza kryształu. Jest w rozpaczy i twierdzi, że Bob zawiódł. Nie doprowadził Scotta do Centrum i przez to S. nie mógł wrócić na Ziemię, aby go uratować. Coś — nie wiem, co — pochwyciło Boba. Boże, zlituj się nad nim. Boże, pomóż nam wszystkim — Scott twierdzi, że muszę zacząć w miejscu, gdzie przerwał Bob i dokończyć sprawę”. Na ostatnich stronach dziennika Edmond całkiem otwarcie pisze o swoich odczuciach i ta część lektury bynajmniej nie należy do przyjemnych. Najwstrętniejszy z przedstawionych wcześniej pozaziemskich stworów blednie w porównaniu z ostatnią walką, stoczoną przez człowieka zamkniętego z własnym strachem w czterech ścianach mieszkania i zdającego sobie sprawę z gnębiącej go słabości. Chyba dobrze się stało, że nieszczęsna broszura uległa zniszczeniu, gdyż opisany w niej narkotyk mógł być jedynie produktem piekła zrodzonego w otumanionym mózgu. Końcowe strony notatnika dają obraz umysłu popadającego w ruinę. „Przeszedłem. Dzięki próbom Boba poszło mi znacznie łatwiej. Zacznę w tym miejscu, gdzie on przerwał, zgodnie z radą Scotta. Przebrnąłem przez Zimny Płomień i Skłębione Wiry i dotarłem do Scotta. Zabrałem go i przeniosłem przez kilka poziomów, zanim zacząłem wracać. Bob nic nie wspominał o ssaniu, które trzeba pokonać. Na szczęście, z dalszej odległości nie jest ono zbyt silne”. Kolejny zapis pochodzi z następnego ranka. Trudno go odczytać. „Nie wytrzymam. Muszę wyjść. Kilka godzin spędziłem w Parku Griffitha. Potem wróciłem do domu i niemal natychmiast usłyszałem głos Scotta. Boję się. Chyba to wyczuł i także jest przestraszony. Do tego zły. Mówi, że nie mogę marnować więcej czasu. Życie z niego ucieka i czym prędzej musi dotrzeć do Centrum, aby wrócić na Ziemię. Widziałem Boba, ale tylko przez chwilę. Nie rozpoznałbym go, gdyby mi Scott nie powiedział. Był poskręcany i koszmarnie obcy. Scott twierdzi, że atomy jego ciała dopasowały się do warunków innego wymiaru. Muszę uważać. Już prawie dotarliśmy do Centrum”. Ostatni wpis. Jeszcze ten jeden raz. Boże, jak się boję. Strasznie się boję. Słyszałem pisk. Zamienił mi umysł w sopel lodu. Scott wrzeszczał na mnie, poganiał, chyba też usiłował zagłuszyć ten… dźwięk, ale nie potrafił. W dali jaśnieje wątła, fioletowa aura i migoczą kolorowe światła. Tuż za nimi, jak mówi Scott, siedzi Azathoth. Nie zrobię tego. Nie dam rady. Nie przy tym pisku i Kształtach, które widziałem na dole. Jeśli popatrzę na nie tuż przy Zasłonie to… ale Scott wciąż się wścieka. Wprost zarzucił mi winę. Miałem niemal nieposkromioną ochotę, żeby dać się wyssać, a potem rozbić Wrota — czyli kryształ. Może to zrobię, jeśli następnym razem znów nie będę mógł oderwać oczu od Zasłony. Poprosiłem Scotta, by mi na chwilę pozwolił wrócić na Ziemię i obiecałem, że dokończymy sprawy następnym razem. Zgodził się, ale nakazał pośpiech. Życie ucieka z niego coraz szybciej. Groził, że jeśli nie wrócę za dziesięć minut, przyjdzie po mnie. Nie przyjdzie. Siła utrzymująca go w Zaświatach, tu na Ziemi przestałaby działać po dwóch sekundach. Dziesięć minut dobiega końca. Scott woła poprzez Wrota. Nie pójdę! Nie potrafię. Nie chcę znać okropieństw Zaświatów, tych… ruchów za Zasłoną i okropnego pisku… Nie pójdę, mówię! Nie, Scott… Nie dam rady! Nie wyjdziesz do mnie. Umrzesz. Mówię ci, że nie pójdę! Nie zmusisz mnie… Przedtem rozbiję Wrota! Co? Nie! Nie możesz… Nie zrobisz tego! Scott! Nie… Nie… Boże, on wychodzi…” Tak brzmi ostatni fragment dziennika znalezionego przez policję na biurku, Edmonda. Potworny krzyk i lepki, czerwony strumień wypływający spod drzwi mieszkania, skłoniły sąsiadów do wezwania patrolu. Ciało Paula Edmonda znaleziono w pobliżu progu. Głowa i ramiona spoczywały w ogromnej kałuży krwi. Obok znajdował się przewrócony miedziany kocioł, a na dywanie były rozsypane niewielkie, jakby granulowane białe płatki. Sztywne palce Edmonda nadal ściskały coś, co wzbudziło najwięcej kontrowersji. „Obiekt”, jeśli wziąć pod uwagę jego prawdziwą naturę, zachował się w doskonałym stanie. Częściowo pokryty był dziwaczną, szarą mazią i z ogromną siłą wpijał się głęboko w krtań Edmonda, mocno zaciskając szczęki wokół przegryzionej arterii. Nie było już potrzeby szukać zaginionej głowy Kennetha Scotta. * * * * * Niniejsza opowieść nosiła pierwotnie tytuł „Groza w San Xavier”. Tak przynajmniej pisał o niej Lovecraft w liście do Kuttnera z 16 kwietnia 1936 roku, dopytując się niecierpliwie, kiedy będzie mógł ją przeczytać. W liście pada sformułowanie „najnowsze dzieło”, więc HPL wiedział od Kuttnera, że „Groza w San Xavier” to tytuł w pełni ukończonego utworu, a nie pobieżnego szkicu. Można przyjąć, że „Dzwony grozy” są pomysłem obdarzonego ciężką ręką redaktora. (Gdybym to ja miał okazję ingerować w teksty Kuttnera, wybrałbym chyba tytuł „Zew śmierci”.) W ogólnym zarysie „Dzwony grozy” mocno przypominają „The Scourge of B’moth” Bertrama Russella („Weird Tales”, maj 1929 r.) i można by się zastanawiać nad źródłem inspiracji. Warto też zauważyć, że Kuttner wziął do serca wcześniejsze uwagi Lovecrafta i stworzył sytuację, gdzie przypadek wiedzie ku straszliwej katastrofie. Całość jednakże nie jest niczym innym, jak kolejną wersją „Przekleństwa króla Tut”, którym autorzy horrorów chyba nigdy nie będą znudzeni. Publikowane po raz pierwszy w „Strange Stories”, w kwietniu 1939 r. * * * * * Henry Kuttner (jako Keith Hammond) DZWONY GROZY Bells of Horror Tajemnicze zniknięcie dzwonów z misji San Xavier wzbudziło i wiele emocji. Niektórzy pytali nawet, dlaczego, gdy w końcu z górą po stu pięćdziesięciu latach je odnaleziono, zostały niemal natychmiast rozbite i spalone w sekretnym miejscu. Istniało wiele podań o ich niezwykłym tonie oraz jakości ludwisarskiej roboty, ze środowiska muzycznego napłynęło wiele listów pełnych oburzenia, że przed zniszczeniem nikt się nie zatroszczył, aby przynajmniej nagrać nieziemską muzykę. Prawdę mówiąc, był koncert dzwonów, a towarzysząca temu katastrofa stała się bezpośrednią przyczyną ich końca. Kiedy złe i bezsprzecznie szaleńcze dźwięki popłynęły wśród czarnej mgły, jaka nagle spowiła San Xavier, tylko odważny czyn pewnego człowieka ocalił świat — tak, nie wahajmy się użyć tego słowa — przed chaosem i ostateczną zagładą. Jako sekretarz Kalifornijskiego Towarzystwa Historycznego prawie od samego początku brałem udział w opisanych wypadkach. Nie uczestniczyłem, rzecz jasna, w odkryciu dzwonów, lecz prezes Towarzystwa, Arthur Todd, zadzwonił do mnie, do domu w Los Angeles, zaraz po owym nieszczęsnym fakcie. Był tak podniecony, że z trudem rozumiałem, co mówi. — Znaleźliśmy je! — krzyczał. — Dzwony, Ross! Znaleźliśmy je zeszłej nocy, w Pinos Rangę. To najbardziej sensacyjne odkrycie od czasu… kamienia z Rosetty! — O czym ty mówisz? — spytałem, walcząc z sennością. Telefon Ros sa wyrwał mnie z ciepłego łóżka. — Przecież o dzwonach z San Xavier! — z radością wypalił Arthur. — Sam je widziałem. W — tym samym miejscu, gdzie zagrzebał je Junipero Serra w 1775 roku. Jakiś turysta znalazł jaskinię w Pinos, zbadał ją… i zobaczył w kącie zmurszały drewniany krzyż, pokryty inskrypcją. Wziąłem… — Co było w tej inskrypcji? — przerwałem. — Co? Aaaa… zaraz. Już mam. Słuchaj. „Niechaj żaden człowiek nie bije w dzwony zła szczepu Mutsune, bowiem terror nocy na nowo nawiedzi ziemię Nueva California”. Jak wiesz, ktoś ze wspomnianego szczepu pomagał przy odlewaniu dzwonów. — Wiem — powiedziałem do słuchawki. — Ponoć czarownicy plemienia obłożyli je magicznym zaklęciem. — Tak… tak. Właśnie o tym myślałem — odparł Todd. — Dzieją się tam doprawdy niezwykłe rzeczy. Wydostaliśmy z jaskini tylko dwa dzwony. Został jeszcze jeden, lecz Meksykanie odmówili dalszej pracy. Czegoś się boją. Mimo wszystko wyciągnę dzwon, nawet jeśli miałbym to zrobić własnymi rękami. — Chcesz, żebym przyjechał? — Jeśli możesz — rzucił niecierpliwie Todd. — Dzwonię z chaty w Coyote Canyon. Denton, mój asystent, pilnuje robót. Może wyślę chłopaka do San Xavier, żeby przyprowadził cię do jaskini? — Dobrze — mruknąłem. — Niech czeka w hotelu Xavier. Będę za parę godzin. San Xavier leży jakieś sto mil od Los Angeles. Dwie godziny jechałem wybrzeżem, aż trafiłem do maleńkiej misji, sennie przycupniętej na skraju Pacyfiku, od lądu otoczonej wzgórzami Pinos. W hotelu czekał mój przewodnik, nie przejawiając zbytniej chęci powrotu do obozu Todda. — Powiem panu, jak dojść, senor. Na pewno pan trafi. — Śniada twarz chłopca pod mocną opalenizną była nienaturalnie blada, a w piwnych oczach migotał cień strachu. — Nie chcę tam wracać… Brzęknąłem kilkoma monetami. — Chyba nie jest aż tak źle? — spytałem. — Boisz się mroku? Drgnął. — Si, mroku. W jaskini… bardzo ciemno, Senor. Stanęło na tym, że musiałem wyruszyć sam, ufny w jego wskazówki i wrodzone poczucie kierunku. Wstawał świt, kiedy wszedłem w głąb kanionu. Dziwny świt, nienaturalnie ciemny. Niebo miało posępny odcień, choć jak okiem sięgnąć, nie było ani jednej chmury. Widywałem już podobne zjawisko burz piaskowych, tylko że teraz powietrze wydawało się czyste. Na dodatek panował dokuczliwy chłód. Nawet z tej wysokości nie mogli dostrzec mgły wiszącej nad Pacyfikiem. Szedłem dalej. Dygocząc z zimna, brnąłem przez posępne i chłodne zakamarki Coyote Canyon. Tuż nade mną wisiało smutne, ołowiane niebo. Dyszałem ciężko. Wspinaczka mnie wyczerpała, a przecież byłem w dobrej kondycji. Prawdę powiedziawszy, nie chodziło o z zwykłe fizyczne zmęczenie, ale raczej o dziwną, dokuczliwą ospałość umysłu. Po policzkach ciekły mi łzy i od czasu do czasu zamykałem powieki, żeby dać odpocząć oczom. Wciąż czekałem, że słońce stanie nad górskim szczytem. Potem zobaczyłem coś niezwykłego i ohydnego zarazem. Ropuchę. Szarą, grubą i wstrętną ropuchę. Siadła obok skały na skraju szlaku i lekko pocierała grzbietem o szorstki kamień. Jednym okiem patrzyła na mnie… tyle tylko, że nie miała czym patrzeć. W miejscu oka widniał niewielki, zaśliniony otwór. Żaba bujnęła się w przód i w tył, i wyrżnęła głową o kamień. Z bolesnym piskiem odskoczyła od skały i upadła na ścieżkę, prosto pod moje stopy. Popatrzyłem na kamień i chwyciły mnie mdłości. Szary granit pokrywały białawe smugi śluzu, pomieszane z resztkami żabiego oka. Wyglądało na to, że ropucha z rozmysłem tłukła głową o skałę. Z wolna popełzła w trawę, znacząc pylisty szlak długim pasmem mazi. Bezwiednie zacisnąłem powieki i mocno potarłem je dłońmi. Nagle opuściłem ręce, zaskoczony siłą, z jaką moje pięści wgniotły się w oczodoły. Ból załomotał mi skroniach. Oczy wciąż piekły i swędziały… Zadrżałem. Czyżby ten sam rodzaj cierpień skłonił ropuchę do samooślepienia? Mój Boże! Ruszyłem dalej. W końcu trafiłem na niewielką chatkę — chyba tę, z której dzwonił Todd, gdyż widziałem pęk kabli biegnących z dachu do wysokiej sosny. Zapukałem do drzwi. Żadnej odpowiedzi. Poczłapałem w dalszą drogę. Nagle rozległ się przeraźliwy krzyk, pełen rozpaczy i grozy, a potem tupot szybko biegnących kroków. Stanąłem, nasłuchując. Ktoś pędził szlakiem wprost w moją stronę… a gdzieś za nim sunęła zgiełkliwa pogoń. Zbieg wypadł zza zakrętu ścieżki. Meksykanin. Poczerniałą twarz wykrzywiał mu grymas strachu i agonii, a z szeroko otwartych ust dobywał się nieludzki wrzask przerażenia. Ale nie dlatego chwiejnie cofnąłem się ze ścieżki, zlany zimnym potem… Zbieg nie miał oczu. Dwie strużki krwi ściekały mu po policzkach z czarnych, ziejących otworów. Nie zdążyłem złapać oszalałego ślepca. Na kolejnym zakręcie ze straszliwym trzaskiem wpadł na drzewo i na chwilę zamarł, przyklejony do pnia. Potem miękko, z wolna osunął się na ziemię. Na chropowatej korze została wielka plama krwi. Podbiegłem do leżącego. Po chwili dołączyło do mnie czterech ludzi. Rozpoznałem Arthura Todda i jego asystenta, Dentona. Dwaj pozostali wyglądali na robotników. Todd wyhamował gwałtownie. — Ross! Dobry Boże… Nie żyje? Pochylił się nad nieruchomym ciałem. Denton i ja popatrzyliśmy na siebie. Denton był wysokim, silnie zbudowanym mężczyzną, o gęstej grzywie czarnych włosów i szerokich ustach, na których zazwyczaj gościł promienny uśmiech. Teraz jednak na jego twarzy widniał wyraz śmiertelnej powagi. — Boże, Ross… On to zrobił przy nas — wyszeptał zbielałymi ustami. — Krzyknął, uniósł ręce i wydłubał sobie oczy. Zamknął powieki, jakby nie chciał wspominać tej sceny. Todd wyprostował się z wolna. W odróżnieniu od Dentona był mały, energiczny, o smukłej twarzy i niezwykle czujnym spojrzeniu. — Nie żyje — stwierdził. — Co się dzieje? — spytałem, z trudem panując nad głosem. — O co w tym chodzi, Todd? Nagły obłęd? Nie potrafiłem się pozbyć widoku ropuchy bijącej łbem o kamień. Todd potrząsnął głową i zmarszczył brwi. — Nie wiem… Jak, twoje oczy? Wzdrygnąłem się. — Źle. Bardzo źle. Pieką i swędzą. Po drodze wciąż je tarłem. — Tak samo inni — wtrącił Denton. — Ja też. Widzisz? Rzeczywiście, miał mocno zaczerwienione białka i zaognione spojówki. Dwaj meksykańscy robotnicy stanęli tuż przy nas. Jeden z nich mruknął coś po hiszpańsku. Todd rzucił krótki rozkaz, więc z wyraźnym wahaniem dali krok do tyłu. Potem, bez zbędnych ceregieli, odwrócili się i zaczęli schodzić w dół zbocza. Denton krzyknął gniewnie i chciał ich gonić, ale Todd złapał go za rękę. — To nic nie da — powiedział szybko. — Sami wyciągniemy dzwony. — Znaleźliście już wszystkie? — zapytałem, kiedy wróciliśmy na szlak; — Wszystkie trzy — ponuro odparł Todd. — Wraz z Dentonem odkopałem ostatni. Oraz to. Wyjął z kieszeni niedużą, oblepioną ziemią tubę z zielonkawego i metalu. Wewnątrz tkwił wyjątkowo dobrze zachowany zwój pergaminu. Z zakłopotaniem popatrzyłem na stary hiszpański zapis. — Daj — mruknął Todd, ostrożnie odbierając mi znalezisko. Tłumaczył bezbłędnie. — „Dnia 21 czerwca, z Bożej łaski, po odparciu ataków pogańskich Mutsune, trzy dzwony, odlane zaledwie miesiąc temu, zostały zakopane w tej sekretnej jaskini, a wejście zawalone”. — Osuw skalny musiał odsłonić otwór groty — wyjaśnił Todd. — „Nie dość, że złe czary były codzienną praktyką Indian, na głos dzwonów powstał potworny demon, określany w języku Mutsune jako Zu–che–quon, i wyszedł z podziemnego leża u stóp gór, i sprowadził na nas mrok nocy, i zimny powiew śmierci. Krzyż był strzaskany, a tak wielu popadło w moc demona, że ci z nas, którzy pozostali przy zmysłach, z największym trudem odparli atak hordy i usunęli dzwony. Potem dziękowaliśmy Bogu za ocalenie i nieśliśmy pomoc wszystkim, którzy doznali krzywdy w czasie walki. Dusze zmarłych poleciliśmy Bogu i prosiliśmy w pokorze, by San Antonio przybył uwolnić nas z okrutnej samotni. A ponieważ nie było Bożą wolą, abym sam dopełnił tego obowiązku, przeto nakazuję każdemu, kto znajdzie wspomniane dzwony, żeby odesłał je do Rzymu, w imię naszego Pana, Króla. Niech Bóg ma go w swojej opiece”. Todd przerwał i na powrót pieczołowicie umieścił dokument w tubie. — Podpisane: „Junipero Serra” — powiedział cicho. — Boże, co za traf! — zawołałem. — Ale… jesteś pewien, że nic takiego… — A jak myślisz? — warknął głosem zdradzającym najwyższe napięcie. — Musi być jakieś logiczne wytłumaczenie. Paskudna kombinacja przesądów z autosugestią… — Gdzie Sarto? — z nagłą obawą spytał Denton. Stanęliśmy na skraju małej, skalistej polany. — Sarto? — powtórzyłem. — Ma małą chatę na szlaku — odparł Todd. — Musiałeś ją widzieć. Zostawiłem go przy jaskini, do pilnowania dzwonów, kiedy Jose dostał szału. — Nie zabierzemy ciała do wioski? — zapytałem. Todd zmarszczył brwi. — Nie osądzaj mnie źle — powiedział — ale… nie zostawię dzwonów. Jose nie żyje. W niczym mu nie możemy pomóc, a my trzej z ledwością przetransportujemy znalezisko. Szkoda, że biedak nie miał takiego zmysłu, co Denton — dokończył z ponurym uśmiechem. — Nie wpadłby wówczas na drzewo… Właśnie. Denton po pierwszym razie mógłby przejść cały szlak z zawiązanymi oczami. Obdarzony niesłychaną pamięcią i wyczuciem kierunku, był jak Indianin, który bezbłędnie trafia do wigwamu po wielusetmilowej wędrówce przez głuszę. Jakiś czas potem ta umiejętność miała się nam bardzo przydać, chociaż teraz, rzecz jasna, nikt z nas nie potrafił przewidzieć przyszłości. Weszliśmy na stromą skałę ponad polanką i minęliśmy niewielkie rumowisko wśród sosen. W ziemi ziała ogromna dziura — ślad niedawnej lawiny. — Co u diabła? — Todd spojrzał wokoło. — Jak… — Uciekł — ze zdumieniem oświadczył Denton. — Zabrał dzwony… Potem, gdzieś w górze, rozległ się cichy dźwięk muzyki, jęk dzwonu uderzającego o drewno. Unieśliśmy głowy i powitał nas dziwny widok. Jakiś człowiek, krępy, brodaty, z ogniście rudą i gęstą czupryną, szarpał za sznur przeciągnięty przez konar sosny. Na drugim końcu liny… Na drugim końcu liny, wyraźnie widoczne na tle nieba, z wolna wznosiły się zaginione dzwony misji San Xavier. Cudownie wykonane, połyskujące brązem mimo licznych zacieków i otarć — nieme, gdyż ktoś wyrwał im serca. Raz czy dwa stuknęły o pień drzewa i wówczas dała się słyszeć cicha, posępna nuta. Jak jeden człowiek radził sobie z takim ciężarem? Mięśnie jego nagich ramion zdawały się bulgotać przy każdym ruchu. Wybałuszał oczy i mocno zaciskał zęby. — Sarto! — krzyknął Denton, ruszając w górę. — Co ty robisz?! Sarto z zaskoczeniem uniósł głowę i spojrzał na nas. Lina wyśliznęła mu się z palców i dzwony runęły w dół. Sarto z ogromnym wysiłkiem przywarł do sznura, na chwilę powstrzymał katastrofę, lecz potem stracił równowagę. Zatoczył się, zadreptał w miejscu i fiknął a kozła na stoku, a za nim, z głuchym dudnieniem poleciały dzwony. Runęły w dół zbocza, łomocząc o skały. — Boże! — dobiegł mnie szept Todda. — Zwariował! Pył i odłamki głazów strzeliły w górę. Rozległ się okropny trzask, Denton desperackim susem uskoczył na bok. Przez chmurę kurzu widziałem, jak jeden z dzwonów zmiażdżył koziołkujące ciało Sarta, a potem poleciałem na plecy, zaciekle trąc oczy oślepione wirującym pyłem. Przytrzymałem się drzewa. Huk i łomot ucichł w oddali. Parę razy mrugnąłem powiekami i potoczyłem wzrokiem dokoła. U stóp miałem jeden z dzwonów, oblany czerwoną posoką. Sarto leżał wciśnięty w krzewy, nieco wyżej. Za to kilka stóp w dole, zaczepiona o wystrzępiony zręb skały, widniała pokrwawiona i zmięta głowa nieszczęśnika. Tak zakończył się pierwszy akt dramatu, w którym uczestniczyłem. Dzwony miały zawisnąć na wieży misji dwa tygodnie później. W gazetach aż huczało, jeszcze większa wrzawa panowała wśród historyków. Towarzystwa naukowe z całego świata planowały pielgrzymkę do San Xavier. W beznamiętnym świetle logiki, z dala od posępnej atmosfery wzgórz Pińos, łatwo było wyjaśnić niecodzienne wypadki towarzyszące odkryciu dzwonów. Jakiś jad — coś w rodzaju trującego dębu albo grzyby rosnące w jaskini stały się przyczyną naszych kłopotów z oczami i obłędu, któremu ulegli Sarto oraz Meksykanin. Denton, Todd i ja nie podważaliśmy tych wniosków, choć między sobą wiedliśmy na ten temat niejedną dyskusję. Denton pojechał nawet do Biblioteki Huntingtona, by przejrzeć zakazany przekład „Księgi Ioda”, dokonany przez Johanna Negusa, gdzie nie brakło starych, ezoterycznych formuł związanych z przedziwnymi legendami. Powiadano, że istnieje tylko jeden egzemplarz owego dzieła, spisanego w przedludzkim, Dawnym Języku. Mało kto słyszał także o mocno okrojonym przekładzie Negusa, ale Denton znał pewien fragment związany z opowieścią o dzwonach z San Xavier. Z Los Angeles przywiózł płachtę papieru pokrytą równym, wyraźnym pismem. Ustęp skopiowany z „Księgi loda” brzmiał: „Wielki i Cichy mieszka w głębyach pod ziemią, u wybrzeża Zachodniego Okeanu. Nie ten On z możnych Przedwiecznych ukrytego świata, ni innych gwiazdozbiorów, lecz w ukrytej ciemności Ziemi od zawsze mieszka. Nie ma drugiego imienia nad On, boż On jest złem ostatecznem i nieśmiertelną pustką oraz Milczeniem Starej Nocy. Gdy Ziemia zemrze i bez ducha będzie krążyć między gwiazdami, On wnijdzie znowu i rozciągnie swą władzę nade wszystkiem. Bo też On nie ma nic wspólnego z żywotem i światłem, lecz umiłował ciemność i bezwieczną ciszę otchłani. Bywa jednak, iż mogą Go wezwać przed czasem na lico Ziemi, a ciemnoskórzy, co zamieszkują brzegi Zachodniego Okeanu mają moc, iżby poprzez pradawne czary i osobliwie głębokie dźwięki dotrzeć do Jego podziemnej kryjówki. Pomnieć zaś trzeba, że największa groźba w owym wezwaniu, bo też On niesie śmierć i noc przedwczesną. On niesie ciemność w dzień i czernią zakrywa światło. I wszystkie życie, głosy i ruchy zamierają za Jego przejściem. Czasem przychodzi w czas zaćmienia i chociaż nie ma nazwy, ciemnoskórzy wołają nań Zushakon.” — Tu jest luka — powiedział Denton, kiedy uniosłem głowę znad kartki. — Brakuje tekstu. — Dziwne… — Todd zabrał mi papier i przebiegł pismo wzrokiem. — Ale to czysty przypadek. U źródeł wierzeń i obrzędów ludowych leżą zwykłe zjawiska przyrodnicze. Można znaleźć wiele przykładów na potwierdzenie tej tezy. Pioruny Jowisza i strzały Apollina to tylko błyskawice oraz promienie słońca. — „Nigdy bowiem nie spojrzy na nich Helios śliczny… — cicho zacytował Denton. — Zawsze też lud ten nędzny w grubej nocy brodzi”*. Pamiętacie wizytę Odysa w Krainie Śmierci? Todd wydął usta. — I co z tego? Myślisz może, że na dźwięk dzwonów Pluton wyskoczy z Tartaru? Bzdury. Mamy dwudziesty wiek, takie rzeczy się nie zdarzają… Prawdę mówiąc, nigdy się nie zdarzały. — Jesteś pewien? — zapytał Denton. — Chyba nie chcesz nam wmówić, że ostatnie chłody są czymś normalnym. Prędko uniosłem głowę. Od dawna byłem ciekaw, czy ktoś poza mną zauważył, co dzieje się z pogodą. — Bywało gorzej — z zawziętym uporem odpowiedział Todd. — Zimno, deszcze… Nie myśl, że ze względu na parę mglistych dni będę słuchał podszeptów twojej wyobraźni. To… dobry Boże! Przetoczyliśmy się przez pokój. — Trzęsienie ziemi! — jęknął Denton. Skoczyliśmy do drzwi. Żaden z nas nie pobiegł w stronę schodów, ale zatrzymaliśmy się w progu. W czasie trzęsienia ziemi jest to najbezpieczniejsze miejsce każdej budynku, rzecz jasna, biorąc pod uwagę rodzaj i budowę konstrukcji. Nie było dalszych wstrząsów. Denton wrócił do pokoju i stanął pi oknie. — Patrzcie — rzucił bez tchu. — Zaczęli dzwonić. Stanęliśmy tuż przy nim. Dwie przecznice dalej widać było dzwonnicę misji Sah Xavier, a w jej łukowatych wykuszach trzy rozkołysane dzwony. — Podobno jak je odlewano, Indianie wrzucili do wrzącego metalu żywą dziewczynę — mruknął Denton, pozornie bez związku. — Wiem — zdenerwował się Todd. — A czarownicy naznaczyli je magią. Nie bądź głupi! — Czemu sądzisz, że dźwięk dzwonów — w końcu pewien rodzaj wibracji — nie może wywołać określonego zjawiska? — zaperzył się Denton, chociaż wyczułem w jego głosie lekką nutę strachu. — Niewiele wiemy o świecie, Todd. Życie może przybierać dziwne formy, a nawet… Bamm–m–m! Rozległ się huczący, złowieszczy jęk dzwonu. Był niezwykle głęboki, wiercił w uszach i drażnił nerwy. Denton ze świstem wciągnął powietrze. Bamm–m–m! Niższa nuta — jękliwa, przyprawiająca o zagadkowy ból w skroniach. Jakby natarczywe wezwanie… Bamm–m–m! Bamm–m–m! — Gromowa, fantastyczna muzyka, niczym dźwięki z ust samego boga albo z naznaczonej piersi czarnego anioła Israfela… Czyżby zapadał mrok? Co za cień zawisł nad San Xavier? Czemu toń Pacyfiku, dotąd migocząca błękitem, stała się ołowianoszara, a potem niemal czarna? Bamm–m–m! Poczułem nagle, jak podłoga dygocze mi pod stopami. Szyba zabrzęczała w oknie, pokój zachwiał się chorobliwie, a horyzont przywodził na myśl upiorną huśtawkę, kołyszącą się w przód i w tył monotonnym ruchem. Z tyłu rozległ się głośny stuk; obraz spadł ze ściany i roztrzaskał się na podłodze. Denton, Todd i ja, niczym trzej pijacy, zataczaliśmy się po pokoju. Ruszyłem w stronę drzwi. Coś mi podpowiadało, że budynek nie postoi długo. Mrok gęstniał. W pomieszczeniu zawisła ciężka, złowroga mgła. Ktoś krzyczał piskliwym głosem. Brzęczało tłuczone szkło. Zobaczyłem obłok pyłu strzelający ze ściany w miejscu, gdzie odpadł kawał tynku. A potem oślepłem! Denton wrzasnął. Czyjaś dłoń ścisnęła mi rękę. — To ty, Ross? — spytał Todd, jak zwykle spokojnym i opanowanym głosem. — Widzisz coś? — Nie — dobiegła z czerni odpowiedź Dentona. — Ale to nie ślepota! Gdzie jesteście? Gdzie drzwi? Nagły wstrząs, jaki targnął budynkiem, oderwał mnie od Todda i rozpłaszczył na ścianie. — Tutaj! — próbowałem przekrzyczeć rumor. — Za moim głosem! Za chwilę ktoś wpadł na mnie. Denton. Potem Todd. — Boże! Co się dzieje? — wykrztusiłem. — To te cholerne dzwony! — Denton krzyknął mi prosto w ucho. — „Księga loda” mówiła prawdę. „On niesie ciemność… w dzień…” — Oszalałeś! — wydarł się Todd, lecz ponad jego głosem górowało wściekłe, rozdzierające uszy dudnienie dzwonów, opętańczo jęczących w ciemności. — Czemu wciąż dzwonią? — mruknął Denton i zaraz sam sobie odpowiedział na to pytanie: — Trzęsienie ziemi… to trzęsienie kołysze dzwonnicą! Bamm–m–m! Bamm–m–m! Coś uderzyło mnie w policzek. Uniosłem dłoń i poczułem ciepły dotyk lepkiej krwi. Gruchnął odpadający tynk. Ziemia wciąż dygotała jak w febrze. Denton wciąż krzyczał, ale nie rozumiałem ani słowa. — Co?! — zawołaliśmy chórem wraz z Toddem. — Dzwony!… Trzeba je uciszyć! To one sprowadzają ciemność… i zapewne wstrząsy. Czujecie wibrację? Coś w dźwięku dzwonów zasłania fale słonecznego światła. Interferencja… Jeśli zdołamy je uciszyć… — Postąpimy jak głupcy! — krzyknął Todd. — Pleciesz bzdury… — Więc zostań. Znajdę drogę. Idziesz, Ross? Przez chwilę nie odpowiadałem. Głowę miałem pełną potwornych myśli, związanych z naszym odkryciem i dawno pogrzebanymi dzwonami. Stary bóg Zu–che–quon, wzywany przez plemię Mutsune „osobliwie głębokimi dźwiękami”, szedł w moją stronę, a „wszystkie życie, głosy i ruchy zamierały za Jego przejściem… i można Go było wezwać przed czasem na lico Ziemi…” — Idę, Denton — odparłem. — Więc ja też, do cholery! — wtrąci! Todd. — Chcę zobaczyć, jak to się skończy. Jeśli coś znajdę… Nie skończył, lecz poczułem, że szuka mojej ręki. — Poprowadzę — odezwał się Denton. — Spokojnie. Zastanawiało mnie jak odnajdzie drogę w tych stygijskich ciemnościach. Potem przypomniałem sobie, że miał niesamowitą pamięć i — wyczucie kierunku. Nawet gołąb pocztowy nie potrafiłby lepiej dotrzeć do celu. Rozpoczęliśmy więc szaleńczą odyseję przez czarne piekło rozwrzeszczanych ruin. Wokół nas fruwały jakieś odłamki, padały niewidzialne ściany i cegły z kominów. Ludzie, ogarnięci histeryczną paniką, potrącali nas w mroku i z wyciem biegli dalej, bezskutecznie szukając wyjścia z zatrzaśniętej pułapki. Było zimno. Zimno! Owionął mnie lodowaty powiew; palce i uszy zmarzły mi aż do bólu. Każdy wdech arktycznego powietrza przyprawiał o dokuczliwe dławienie w gardle i płucach. Obok siebie słyszałem chrapliwe oddechy i stłumione przekleństwa Dentond i Todda. Nigdy nie zrozumiem, jak Denton znalazł drogę w tym chaotycznym wirze. — Tutaj! — krzyknął nagle. — Misja! Jakoś weszliśmy na schody. Kościół stał, chyba nienaruszony, w deszczu padających odłamków. Nie wiem, jak przetrzymał trzęsienie. Może chodziło o to, że wstrząsy przebiegały z zadziwiającą regularnością. Bardziej przypominały powolne i rytmiczne kołysanie fali niż nagłe i gwałtowne drgawki ziemi. Całkiem blisko rozległy się dostojne pienia, tak różne od otaczającego nas szaleństwa. — Gloria patri filio spiritui sancto… Śpiew franciszkanów. Cóż jednak warte były ich modlitwy, skoro dzwony z wieży wciąż wybijały bluźniercze wezwanie? Dobrze, że dość często odwiedzaliśmy misję i Denton zapamiętał drogę na szczyt dzwonnicy. Nie chcę mówić o szaleńczej wędrówce po schodach, gdzie każda chwila groziła upadkiem w objęcia śmierci. W końcu dotarliśmy na górę. Ukryte w mroku dzwony krzyczały nam tuż przy uszach. Denton puścił moją rękę i coś zawołał, ale nie zrozumiałem, o co mu chodzi. Ból rozsadzał mi głowę, ciało cierpiało z zimna. Miałem ogromną ochotę rzucić się w czarną przepaść i na dobre opuścić to rozszalałe piekło. Oczy mnie piekły, swędziały, drażniły… Pr«ez parę sekund sądziłem, że instynktownie uniosłem ręce, aby potrzeć powieki. Potem poczułem na karku miażdżący uścisk dwóch dłoni i ktoś z okrutną siłą wepchnął kciuk w moje oko. Zawyłem z obezwładniającego bólu. Bamm–m–m! Bamm–m–m! Desperacko młóciłem rękami ciemność, walcząc nie tylko z nieznanym przeciwnikiem, ale i z własną, perwersyjną chęcią, aby pozwolić mu się oślepić. W głowie słyszałem szept: — Po co ci oczy? Mrok jest lepszy… Światło bywa przyczyną cierpień. Czerń jest najlepsza… Walczyłem nadal, ostro, w milczeniu. Tańczyłem po rozhuśtanej podłodze dzwonnicy, biłem o ściany i zawzięcie odrywałem od twarzy palce wroga, tylko po to, by zaraz poczuć je z powrotem. Straszny szept w głowie stawał się bardziej natarczywy: — Nie potrzebujesz oczu! Wieczna ciemność to najlepsza… Zauważyłem lekką zmianę w dudnieniu dzwonów. Co to? Grały już tylko dwa — jeden umilkł. Mróz jakby zelżał i… czyżby w mroku pojawiła się szara poświata? Wstrząsy wyraźnie zaczęły znikać. Wytężyłem muskuły, aby na dobre pozbyć się uporczywego dręczyciela. Tak, rzeczywiście, trzęsienie ustało. Zgasł przenikliwy dźwięk drugiego dzwonu. Mój oprawca drgnął nagle i zesztywniał. Skoczyłem w bok, w stronę szarej aury, czujny na wypadek kolejnego ataku. Nie nastąpił. Powoli, jakby od niechcenia, mrok ustępował z San Xavier. Najpierw poszarzało, niczym przed perłowym świtem, potem pojawiły się żółte palce słońca. W końcu dzień pojaśniał pełnym blaskiem letniego popołudnia! Z wysokości wieży widziałem, jak zgromadzeni na ulicy ludzie z niedowierzaniem patrzą na błękitne niebo. U moich stóp leżało serce dzwonu. Denton chwiał się na nogach, bladą twarz miał upaćkaną krwią, a ubranie podarte i pokryte kurzem. — Udało się — szepnął. — Tylko kombinacja dźwięków mogła wezwać to… to coś. Kiedy uciszyłem pierwszy dzwon… Przerwał i popatrzył na ziemię. Obok nas leżał Todd, obszarpany, z pociętą i zakrwawioną twarzą. Wstał ciężko i spojrzał na nas z taką zgrozą, że odruchowo dałem krok w tył i obronnym ruchem uniosłem ręce. Todd zadrżał. — Ross — jęknął zbielałymi ustami — Boże, Ross! Nic… nic nie mogłem na to poradzić! Nie mogłem. Otrzymałem rozkaz, żeby wybić ci oczy… Dentonowi także… i sobie! Głos… w mojej głowie… Nagle zrozumiałem, co chce powiedzieć, gdyż sam także, w trakcie szamotaniny z nieszczęsnym Toddem, słyszałem ów straszny szept. Upiór — zwany Zushakonem w „Księdze loda” i Zu–che–quonem wśród Indian Mutsune — pętał nam myśli okrutnym, natarczywym nakazem samooślepienia. Niewiele brakowało, byśmy go posłuchali! Szczęśliwie, już było po wszystkim. Na pewno? Łudziłem się nadzieją, że na dobre zatrzasnę drzwi pamięci nad całą tą przedziwną sprawą, gdyż nie należy zbytnio roztrząsać podobnych wypadków. Mimo głosów krytyki i oburzenia, jakie dzień później wybuchły na wieść o zniszczeniu dzwonów, dokonanym zresztą przy pełnej aprobacie ojca Bernarda z misji San Xavier, nie zamierzałem ujawnić prawdy. Uważałem, że tylko my trzej — Denton, Todd i ja — znamy klucz do kryjówki demona i że wspomniana tajemnica umrze wraz z nami. Stało się jednak coś, co zmusiło mnie do przerwania milczenia i ujawnienia światu znanych mi faktów. Denton przyznał, że być może mistycy i okultyści, którzy o wiele więcej wiedzą o rzeczach nadprzyrodzonych, z lepszym skutkiem wykorzystają dostępne nam informacje, gdyby znów doszło do katastrofy. Dwa miesiące po wydarzeniach w San Xavier nadeszło zaćmienie słońca. Byłem wówczas u siebie, w Los Angeles. Denton pracował w dziale głównym Towarzystwa Historycznego w San Francisco, a Todd wrócił do domu w Hollywood. Zaćmienie rozpoczęło się o czternastej siedemnaście, a wkrótce po zapadnięciu mroku poczułem dziwne mrowienie. Wściekle zacząłem trzeć swędzące oczy. Potem, tknięty okropnym wspomnieniem, wcisnąłem ręce w kieszenie. Strasznie cierpiałem. Zaterkotał telefon. Wdzięczny, że coś pozwoli mi zapomnieć o bólu, chwyciłem słuchawkę. Dzwonił Todd. Nawet mnie nie dopuścił do słowa. — Ross! Ross! On wrócił! — krzyczał do słuchawki. — Walczę z nim od samego początku zaćmienia! Wiesz przecież, że nade mną miał największą władzę! Znów chce… Pomóż, Ross! Nie wytrzymam… — Todd! — wołałem. — Czekaj! Jeszcze parę minut! Już jadę! Żadnej odpowiedzi. Z wahaniem odłożyłem słuchawkę i pognałem do samochodu. Zwykle jadę dwadzieścia minut do domu Todda, lecz tym razem pokonałem tę trasę w siedem. Światła auta cięły mrok zaćmienia, lecz nie mogły rozproszyć moich ponurych myśli. Złapał mnie lotny patrol, ale parę pospiesznie rzuconych słów wyjaśnienia starczyło, by policjant wskoczył na motocykl i popędził wraz ze mną w dalszą drogę. Drzwi domu Todda były zamknięte. Krzyczeliśmy na zmianę, lecz nikt nie odpowiadał, więc je wyważyliśmy. Wszędzie paliły się światła. Czym było kosmiczne zło, zbudzone do potwornego życia prastarą klątwą i dźwiękiem — to pytanie, na które nie zamierzam szukać odpowiedzi. Mam tylko straszne przeczucie, że głos zagubionych dzwonów z San Xavier wywołał okropny ciąg wydarzeń. Wierzę także, iż to wezwanie okazało się dużo trwalsze, niż początkowo przypuszczaliśmy. Dawne zło, przywrócone życiu, nader niechętnie wraca do swego leża i nawet nie chcę myśleć, co się może zdarzyć w czasie następnego zaćmienia. Wciąż dźwięczą mi w uszach słowa „Księgi loda”: „i można Go było wezwać przed czasem na lico Ziemi… On niesie ciemność… i wszystkie życie, glosy i ruchy zamierały za Jego przejściem…” — i najstraszniejsze, najbardziej złowieszcze zdanie: „Czasem przychodzi w czas zaćmienia…” Nie wiem, co zaszło w domu Todda. Z telefonu zwisała porzucona słuchawka, a obok leżącego sztywno ciała mojego przyjaciela spoczywał rewolwer. Ale to nie szkarłatna plama na lewej piersi go w szlafrok Todda wywarła na mnie największe wrażenie. O wiele gorszy był widok pustych, ziejących oczodołów w naznaczonej cierpieniem twarzy. I zakrwawione palce trupa. * * * * * Istnieje oczywiste, choć mało znaczące podobieństwo między kolejnym opowiadaniem i „Przerażającym staruchem” Lovecrafta. Wprawdzie tym razem czarownik ginie, lecz niczego nieświadom złoczyńca ściąga na swoją głowę straszliwą klątwę. W tekście aż roi się od elementów Mitologii Kuttnera: akcję umiejscowiono w złowrogim Monk’s Hollow, są też wzmianki o „Chhaya Ritual”, bluźnierczym „Starszym Kluczu”, „Tajemnicach glisty” i „Księdze Karnaku”. Zaskakuje natomiast brak „Księgi Ioda” i to w opowiadaniu, w którym wspomniane bóstwo występuje we własnej, przeraźliwej postaci! Można sądzić, że Kuttner nieco później powziął pomysł ukazania loda i mechanicznie zamienił imię opisywanego boga. W przeciwnym razie bez wątpienia wymieniłby „Księgę” jako główne źródło wiadomości na temat loda. Mamy więc Przedwiecznego imieniem Iod, ale nie mamy „Księgi loda”. Nie ma więc też gwarancji, że wspominana wcześniej Księga dotyczy właśnie tej postaci. Inne okultystyczne artefakty to „La Tres Sainte trinosophe” — w rzeczywistości traktat o alchemii, przypisywany długowiecznemu księciu de Saint Germain — oraz „potworny Ishakshar”, rzeźbiony przedmiot z „The Novel of the Black Seal” Arthura Machena. I jeszcze jedno: ta historia aż prosi, żeby ją zilustrował Steve Ditko! W trakcie lektury miałem wrażenie, że wpadł mi w ręce zaginiony numer „Creepy”. Rzetelny scenariusz, gotów do komiksowej realizacji. Któż to może lepiej ocenić? Publikowane po raz pierwszy w „Strange Stories”, w czerwcu 1939 r. * * * * * Henry Kuttner ŁOWY The Hunt Alvin Doyle wszedł do Domu Czarnoksiężnika z płaskim, automatycznym pistoletem w kieszeni i żądzą mordu w sercu. Do tej pory miał tyle szczęścia, że odnalazł swego kuzyna, Willa Bensona, nieco wcześniej niż wykonawcy testamentu starego Andreasa Bensona. Teraz także nie mógł narzekać. Dom Willa okazał się małą chatką w wąskim kanionie, jakieś dwie mile za wioską Monk’s Hollow, gdzie żaden z przesądnych mieszkańców nie chadzał po zapadnięciu zmroku. Will był najbliżej spokrewniony ze zmarłym Andreasem. Gdyby zginął, spadek przeszedłby w ręce Doyle’a. W rezultacie Doyle zajechał do Monk’s Hollow i z pistoletem w kieszeni zaczął wypytywać o swego kuzyna, na tyle jednak ostrożnie, żeby nie wzbudzić żadnych podejrzeń. Will Benson był samotnikiem, nawet gorzej — mruczeli przy piwie rozmówcy Doyle’a. Szeptali coś o dziwnych praktykach, jakie odprawiał nocą, za zamkniętymi drzwiami chaty, przy szczelnie zaciągniętych zasłonach, aby nikt z zewnątrz nie zobaczył goszczących wewnątrz potworów. Czasem tylko nieludzkie wycie świadczyło o obecności złego. Śmiałków, którzy chcieliby zgłębić tajemnicę Willa, zbrakło, kiedy właściciel knajpy, Ed Durkin, przyniósł pewnej nocy opowieść o smoliście czarnej bestii, jaka przysiadła na gontach chaty i wlepiała w niego gorejące spojrzenie tak długo, aż uciekł. Doyle w duchu parsknął śmiechem, gdyż doskonale wiedział, że tego typu fantastyczne „relacje” krążą na temat wszystkich odludków. Dzięki temu miał ułatwione zadanie, bo nie musiał się martwić, że jakiś przypadkowy przechodzień usłyszy huk strzału. Wypożyczył już wcześniej zwykły czarny kabriolet, idealny do nocnej jazdy, i o zmierzchu, z kamiennym wyrazem twarzy, skręcił w pylistą wiejską drogę. Śniada twarz Doyle’a rzadko zdradzała jakiekolwiek uczucia, może z wyjątkiem lekkiego zaciśnięcia ust lub złowieszczego błysku w chłodnych, szarych oczach. Teraz jednak, kiedy zapukał i w odpowiedzi zobaczył wychodzącego na ganek człowieka, pozwolił sobie na uśmiech. Nie było mu jednak do śmiechu. Will Benson wyglądał tak jak na fotografii, chociaż ostatnią z nich wykonano blisko dwadzieścia lat temu. To same duże, wysokie czoło, ten sam czujny wyraz ciemnych oczu. Jedynie bruzdy wokół ust stały się nieco głębsze, a gęste brwi zbiegły ku sobie w wyrazie zaskoczenia. Skronie miał przyprószone siwizną. Nagle uśmiechnął się. — Hej… Al! — zawołał z lekkim wahaniem. — Al, prawda? Nie poznałem cię w pierwszej chwili. Doyle jeszcze szerzej wyszczerzył zęby, chociaż w duchu przeklinał dobrą pamięć kuzyna. Nie był pewien, czy Benson zdoła go rozpoznać, więc na wszelki wypadek przygotował dwa plany. Teraz wypadło zrezygnować z pierwszego i skupić się wyłącznie na drugim. Wyciągnął dłoń i z fałszywą serdecznością potrząsnął prawicą Billa. — Tak, Al. Nie myślałem, że mnie pamiętasz. Minęło prawie dwadzieścia lat, nie? Byłem dzieckiem, kiedy widziałem cię po raz ostatni… hmmm… Mogę wejść? W zachowaniu Bensona dało się odczuć dziwne wahanie. Zmarszczył brwi, niemal bojaźliwie zerknął przez ramię, po czym skinął głową. — Oczywiście. Proszę. Kiedy tylko znaleźli się w środku, starannie zamknął drzwi na podwójny zamek. Doyle z osłupieniem przyglądał się pomieszczeniu. Nic dziwnego, że wieśniacy nazywali to miejsce Domem Czarnoksiężnika! Ze ścian zwisały suto marszczone, czarne draperie, przydające pokojom niezwykłej głębi. Stoły i krzesła rozsunięto po kątach, a podłogę pokrywał zadziwiający wzór. Doyle pogrzebał w pamięci — już wiedział. Był to pentagram, z kołem i sześcioramienną gwiazdą, namalowany dziwną farbą, rzucającą wątłą, zielonkawą poświatę. Wokół pentagramu w równych odstępach stały bogato rzeźbione w srebrze lampy, a wewnątrz koła — fotel, stół z otwartą księgą oprawną w metal oraz kadzielnica zwisająca z trójnogu. Prawdziwa komnata maga! Doyle poczuł ukłucie gniewu. Cóż taki głupiec mógłby począć z fortuną starego Bensona? Pewnie wydałby wszystko na jakiś hokus–pokus. Nie zasłużył na spadek. To jednak nasuwało nowe rozwiązanie. Po co mordować? Łatwiej wykazać, że kuzynek zwariował. Nieee… Doyle odepchnął tę myśl, zanim zdołała na dobre zaświtać mu w głowie. Zbyt duże ryzyko. Strzał z pistoletu dawał większą pewność. Benson rzucił mu zagadkowe spojrzenie. — Dziwisz się? Prawda, rzadko się zdarza widzieć coś takiego. Wyjaśnię później. Teraz siadaj i mów, co u ciebie. Co cię do mnie sprowadza? Przyciągnął fotel spod ściany. Doyle usiadł i wyjął papierośnicę. — Długa historia — mruknął. — Dawno już zerwałeś kontakty z rodziną. Ostatnio rozmawiałem o tobie z twoim dziadkiem. Z uwagą obserwował Bensona, ale nie zauważył żadnej reakcji. Widać, Will jeszcze nie wiedział o śmierci starego. — Przyszło mi wówczas do głowy… — Przepraszam… — wtrącił Benson. — Mógłbyś nie palić? — Co? — Doyle zerknął na niego, po czym posłusznie schował papierosa. — Jasne. Benson poczuł się w obowiązku wyjawić powód swej prośby. — Rozpocząłem… dość delikatne doświadczenia i nie chciałbym przez jakiś drobiazg zniweczyć ich wyniku. Hmmm… chyba jestem niedobrym gospodarzem, lecz wierz mi, Al, przyjechałeś w złym momencie. Urwał i raz jeszcze z niepokojem spojrzał przez ramię. — Chcesz u mnie zanocować? Doyle był uosobieniem taktu. — Nooo… skoro ujmujesz to w taki sposób… Nie zamierzam ci w niczym przeszkadzać. Oczywiście… — Nie, nie. Nic z tych rzeczy — pospiesznie zapewnił go Benson. — Tyle tylko, że zacząłem przed chwilą i muszę to skończyć. Nawet teraz istnieje groźba… Doyle myślał szybko. Facet był bez wątpienia kopnięty. Co za bzdura z tym „doświadczeniem”? Nie mógł jednak tak po prostu odjechać. Mrugnął okiem i znacząco pokiwał głową. — Czekasz na kogoś, Will? Blada twarz Bensona spłonęła rumieńcem. — Nie — odparł. — Tu się mylisz. To tylko eksperyment… Słowo daję, że niebezpieczny. Słuchaj, Al… mógłbyś dziś zatrzymać się w wiosce i wrócić jutro? Cieszę się, że cię widzę, ale… nie umiem tego dobrze wyjaśnić. Takie sprawy zazwyczaj brzmią tajemniczo. Uznaj zatem, że prowadzę badania nad silnym środkiem wybuchowym. — Boże, tak mi przykro… — szybko odpowiedział Doyle. — Chciałbym jechać do wioski, ale mam kłopot z samochodem. Może zadzwonimy po kogoś, żeby mnie zabrał? Wstrzymał oddech. Nie wierzył, żeby Benson miał telefon, ale… — Niestety, nie zadbałem, żeby podciągnęli mi linię — odparł Will, zagryzając dolną wargę. — Skoro już jesteś, spada na mnie pewna odpowiedzialność. Ale nie ma powodów do obaw, jeśli tylko dokładnie spełnisz moje polecenia… — Oczywiście. Jeśli chcesz, mogę przejść do innego pokoju i poczynać, póki nie skończysz… — urwał na widok strachu, jaki zagościł na twarzy Bensona. — Boże, nie! Zostaniesz przy mnie. To jedyne bezpieczne miejsce. Tu… tu… Spojrzał za siebie. Z kadzielnicy unosiła się smuga gęstego, niebieskawego dymu. — Chodź! — niecierpliwie zawołał Benson. Doyle wstał i popatrzył, jak jego krewniak przenosi fotel w obręb pentagramu. Powoli poszedł za nim. Benson wyjął skądś świecę i osadził ją w ustawionym na biurku lichtarzu. Zgasił naftową lampę, która do tej pory oświetlała pokój, tak że jedyny blask dawała świeca i sześć srebrnych świeczników. Cień zgęstniał. Na zewnątrz pentagramu wyrosła ściana mroku, ciągnąca się pozornie bez końca, w głąb czarnych draperii. Zapadła głucha cisza. — Raz zaczętego doświadczenia nie można przerwać — wyjaśnił Benson. — Ma swoje prawa i musi toczyć się dalej. Usiądź, bo będziesz długo czekał. Pochylił się nad grubą księgą i przerzucił pożółkłą stronicę. Dzieło, jak zauważył Doyle, było spisane po łacinie. Nie znał tego języka. Pochylone nad księgą blade oblicze Bensona przywodziło mu na myśl średniowiecznego alchemika, zajętego czarami. Czary! Dobra broń była więcej warta niż zaklęcia i gusła pomylonych magików. Nadal jednak musiał zwodzić Bensona. Facet miał dziwny zwyczaj szybkiego spoglądania za siebie, a Doyle chciał uniknąć dłuższej walki. Pierwszy strzał musiał być śmiertelny. Benson rzucił do kadzielnicy garść pyłu. Buchnęły kłęby dymu. Delikatny aromat wypełnił powietrze. Doyle skrzywił usta w uśmiechu, czując na sobie wzrok kuzyna. — Myślisz pewnie, że zwariowałem, co? — spytał Benson. — Nie — odparł Doyle i umilkł. Zdążył już na tyle ocenić przeciwnika, by wiedzieć, że dłuższe protesty zabrzmią fałszem. Benson uśmiechnął się, odchylił w fotelu i ponownie zerknął i krewniaka. Wyjął z kieszeni poobijaną fajkę, obrzucił ją tęsknym spojrzeniem i schował. — To najgorsze — mruknął mimochodem i parsknął krótkim śmiechem. Nagle spoważniał. — Pewnie dowiedziałeś się w wiosce, że oszalałem. Tak mówią, chociaż w głębi ducha myślą co innego. Boją się mnie, Al. Bóg jeden wie dlaczego, gdyż nigdy w życiu nikogo nie skrzywdziłem. Nie rozumieją, co robię. Mnie to zresztą zupełnie nie przeszkadza, bo już przywykłem do badań w samotności. Zwykli ludzie nie muszą wchodzić tam, gdzie nie trzeba. — Nazywają to miejsce „Domem Czarnoksiężnika” — przytaknął Doyle. — Nic dziwnego. Wiesz, może po trochu mają rację. Dawnymi laty ludzi zgłębiających wiedzę tajemną zwano właśnie czarownikami. A im chodziło wyłącznie o naukę. Prawdę mówiąc, była to nauka, o której przeciętny człowiek, nawet konwencjonalny „badacz” nie miał najmniejszego pojęcia. Badacze byli ciut mądrzejsi, bowiem zdawali sobie sprawę, że za trójwymiarowym światem obrazów, dźwięków, smaków i woni leżą inne światy, w których także toczy się życie, choć zupełnie inne. Przerwał. — Wiem — podjął po chwili — że być może poczytasz moje słowa za rojenia wariata, ale powodowała mną troska o ciebie. Musisz się przygotować na niecodzienny widok. Inny kosmos… — Znów urwał i spojrzał na księgę. — To ciężka sprawa. Nic nie wiesz, a ja zaszedłem już tak daleko… Doyle poruszył się niespokojnie. Wsunął dłoń do kieszeni i znieruchomiał, gdyż Benson znów popatrzył na niego. Nie chciał się zdradzić zbytecznym pośpiechem. — Ujmijmy rzecz w ten sposób — ciągnął Will. — Człowiek nie jest wyjątkiem pośród inteligentnych istot. Tak przyznaje nauka. Odrzuca się jednak tezę, że istnieje wyższa forma wiedzy, pozwalająca ludziom na kontakt z owymi nadistotami. Błąd. Zawsze była ukryta, tajemna mądrość, dostępna nielicznym, którzy spędzili życie na jej zgłębianiu. Wśród tak zwanych „czarnoksiężników” w dawnych czasach nie brakło szarlatanów pokroju Cagliostra. Inni, jak Albert Magnus i Ludwig Prinn, wiedzieli, co czynią. Zaiste, wobec wielu niezaprzeczalnych dowodów tylko ślepiec mógłby zaprzeczać istnieniu sztuki tajemnej! Benson mówił z coraz większym zapałem, aż poczerwieniały mu policzki. Szczupłym palcem popukał w leżącą przed nim rozwartą księgę. — Wszystko jest tu, w „Księdze Karnaku” oraz w innych dziełach, takich jak „La Tres Sainte trinosophie”, „Chhaya Ritual”, czy „Dictionnaire Infernal” de Plancy’ego. Człowiek im nie wierzy, bo nie chce wierzyć. Wyrzucił wiarę ze swego umysłu. Z najdawniejszych czasów odziedziczył jedynie strach. Strach przed istotami, które ongiś zamieszkiwały Ziemię. Cóż… dynamit jest niebezpieczny, a jednak udowodnił swą przydatność. — Boże! — zawołał nagle, a w smutnych oczach zapłonęły mu dziwne ognie. — Gdybym tak żył wówczas, kiedy starzy bogowie przemierzali Ziemię! Ileż bym się nauczył! Urwał i niemal podejrzliwie popatrzył na Doyle’a. Z kadzielnicy dochodził cichy syk. Benson wstał prędko i sprawdził wszystkie sześć lamp. Wciąż płonęły, choć ogień przybrał niebieskawą barwę. — Nic nam nie grozi, póki nie zgasną — oznajmił. — Póki pentagram nie zostanie zniszczony. Doyle nie krył irytacji. Benson był bez wątpienia szaleńcem, a jego zachowanie mogło każdemu podziałać na nerwy. Nawet ktoś mniej spięty od Doyle’a uległby nastrojowi tych fantastycznych przygotowań i bajęd o monstrualnych… jak on to ujął? — „Nadistotach”. Trzeba było szybko zakończyć tę komedię. Doyle pogładził spust pistoletu. — Dziś wezwałem jedną z owych istot — podjął Benson. — Za nic w świecie nie możesz okazać strachu. Krąg zapewnia ci bezpieczeństwo. .Wzywam boga, eony temu znanego pod imieniem loda. Iod — Łowca. Doyle w milczeniu słuchał opowieści kuzyna o tajemnicach i zapomnianej wiedzy zawartej w dawnych księgach i manuskryptach. Poznawał dziwne, przedziwne i niezwykłe rzeczy. A najdziwniejsi z nich wszystkich była legenda loda, Łowcy Dusz. Dawniej człowiek czcił loda pod niejednym imieniem. Iod należał do starych bogów; najstarszych, jacy zeszli na Ziemię. Kiedy zstąpił, głosiła dalej legenda, eony temu, inni bogowie wciąż przemierzali przestrzeń międzygwiezdną, a Ziemia była tylko przystankiem w ich niewiarygodnych podróżach. Grecy znali go jako Trofoniosa*, Etruskowie co dzień składali bezimienną ofiarę Vediovisowi,; żyjącemu za Rzeką Ognia, Phlegethonem. Stary bóg nie obrał Ziemi na swą stałą siedzibę, a pewien fragment egipskiej inskrypcji określał go mianem, które w przekładzie na an+ gielski brzrrflało „Wędrujący Ku Innym Wymiarom”. Otoczona złą sławą „De Vermis Mysteriis” nazywała loda Błyszczącym Prześladowcą, który gnał duchy przez Tajemne Światy — co, jak dodawał Prinn, oznaczało inny wymiar kosmosu. Bowiem dusza nie uznaje granic przestrzeni, a stary bóg — twierdził flamandzki badacz — polował na ludzkie dusze. Czerpał z łowów tę samą dziką rozkosz, co ogar ścigający wystraszonego królika. Jeśli jednak któryś z adeptów magii przedsięwziął przewidziane środki ostrożności, mógł bez obawy wezwać loda na Ziemię, a bóg służył mu w nieco dziwny, lecz pożądany sposób. Cóż z tego, skoro okrojona wersja „De Vermis Mysteriis” nie zawierała zaklęć niezbędnych do wywołania Łowcy z kryjówki. I tylko wieloletnie studia nad pewnymi, półlegendarnymi kryptogramami — potwornym „Ishakshar” i zagadkowym „Starszym Kluczem” — pozwoliły Bensonowi odtworzyć inkantację wezwania. Nikt jednak nie mógł wiedzieć, w jakiej postaci przybędzie Iod na Ziemię. Powiadano, że rzadko przybiera tę samą formę. W Radżgirze, kolebce buddyzmu, pradawni drawidowie pisali o straszliwej grozie boga. Religie Indii nakazywały wiarę w reinkarnację, a dla przeciętnego Hindusa jedyną prawdziwą śmiercią była śmierć duszy. Trup może sczeznąć, obrócić się w proch, ale dusza wciąż żyje w innych ciałach — do czasu, aż nie stanie się łupem okrutnego loda. A Iod zawsze poluje, szeptał Benson. Dusza ma dość sił, by umykać przed nim do innych światów, lecz jest za słaba, by uciec. Każdy człowiek, który bez przygotowań ujrzał groźną w swej pełnej krasie postać loda, doświadczał straszliwego losu. — Można tu się doszukać pewnych podobieństw z nauką — zakończył wykład Benson. — Ze zwykłą nauką. Weźmy synapsy. Styki nerwowe przewodzące impulsy myśli. Jeśli postawić zasłonę blokującą impulsy, dojdzie do… — Paraliżu? — Raczej katalepsji. Iod wysysa siły witalne, lecz pozostawia świadomość. Ciało umiera, mózg żyje. Coś, co Egipcjanie nazywali życiem w śmierci. Nawet… czekaj! Doyle poderwał głowę. Benson patrzył poza pentagram, w ciemny kąt pokoju. — Wyczuwasz jakąś zmianę? — spytał. Doyle zaprzeczył, lecz zaraz dodał z lekkim wahaniem: — Zimno… — Zmarszczył brwi. Benson wstał. — Właśnie. Teraz słuchaj. Musisz pozostać tu, gdzie jesteś. Nie ruszaj się. Zresztą, cokolwiek zrobisz, nie wychodź poza pentagram, póki nie zwolnię tej istoty, którą zamierzam wezwać. I nie przeszkadzaj. Był blady, tylko oczy błyszczały mu podnieceniem. Wykonał dziwny gest lewą ręką, a potem niskim, bezbarwnym głosem zaczął łacińską recytację: — Veni siabole, discalcea me… recede, miser… Temperatura w pokoju wyraźnie spadła. Panował przenikliwy ziąb. Doyle zadygotał i wstał z fotela. Odwrócony tyłem Benson nie zwracał na niego uwagi. Łacińskie słowa zastąpił rytmiczny bełkot w nieznanym Doyle’owi języku. BAGABILACA BACHABE LAMAC CAHI ACHABABE KARRELYOS… Doyle wyciągnął z kieszeni płaski, czarny pistolet, starannie wycelował i pociągnął za cyngiel. Huk nie był głośny. Benson drgnął konwulsyjnie i, obróciwszy głowę, wlepił w kuzyna zdumione spojrzenie. Doyle wepchnął pistolet do kieszeni i dał krok w tył. Nie chciał poplamić się krwią. Z napięciem patrzył na Bensona. Umierający padł na twarz; ciało z ohydnym stukiem uderzyło o podłogę. Ręce i nogi zadygotały spazmatycznie, jakby w upiornej parodii pływania. Doyle zawahał się i ponownie sięgnął po pistolet. Nagle usłyszał jakiś dźwięk. Z uniesioną bronią obrócił się na pięcie. Z mroku za pentagramem dobiegał cichy szept, dziwne wibrowanie powietrza. Jakby leciutki powiew wiatru przebiegł przez uśpiony pokój. Ciemność zalegająca w kącie zaczęła się ruszać. Szept ucichł. Doyle zniżył pistolet i nasłuchiwał z tępym uśmiechem. Wtem ciszę przerwał donośny brzęk metalu. Doyle spojrzał na ziemię. Benson leżał z szeroko rozpostartymi rękami. Tuż przy dłoni miał przewróconą srebrną lampę. Płomień zgasł. W szklanych oczach trupa widniał wyraz złośliwej satysfakcji, a na pobielałej twarzy z wolna zastygał uśmiech plugawego triumfu. Kiedy stężał, Doyle pojął w końcu, że kuzyn nie żyje. Zgarbił się mimo woli, wyszedł z pentagramu i pospiesznie przekręcił kontakt. Potem zaczął metodycznie przeszukiwać pokój. Już wcześniej zadbał o to, żeby nie pozostawić odcisków palców, ale teraz, dla większej pewności, włożył parę gumowych rękawiczek. Nie znalazł nic cennego. Zestaw srebrzonych szczotek, trochę biżuterii i ze sto dolarów gotówką. Ściągnął kołdrę z łóżka i rozgrzebał pościel. Potem raz jeszcze spojrzał po pokoju. Nie chciał przez nieuwagę popełnić jakiegoś błędu. Skinął głową, zgasił światło i wyszedł z chaty. Znalezionym kijem stłukł okno i przez chwilę dłubał przy zamku. Otworzył je bez trudu. Wstawał księżyc i snop bladej poświaty padł przez wybite okno, rzucając na podłogę długi, zniekształcony cień Doyle’a. Zbrodniarz cofnął się szybko, a blask oświetlił białą twarz trupa. Doyle stał i patrzył przez długą chwilę, po czym wrócił do samochodu. Miał jeszcze coś do zrobienia. Pół godziny później było już po wszystkim; łup spoczął na dnie cichego, zarośniętego stawu, jakieś dziesięć, dwanaście mil od chaty. Śmierć Bensona wyglądała na dzieło rabusia. Doyle z niebywałą ulgą zawrócił w stronę miasta. Wreszcie mógł dać odpocząć nerwom. Czuł się jakoś dziwnie. Chwyciła go nagle senność. Co i rusz przysypiał, chociaż opuścił przednią szybę, aby poczuć na twarzy rześkie powietrze nocy. Dwa razy omal nie zjechał z szosy. W końcu uznał, że dalsza podróż może zakończyć się wypadkiem, więc zjechał na najbliższy postój, okrył się kocem i zamknął oczy. Wiedział, że po krótkiej drzemce w parę godzin dotrze do domu. Niespokojnie wiercił się pod przykryciem. Noc była bardzo zimna. Gwiazdy lodowym wzrokiem patrzyły z góry, z chłodno połyskującego nieba. Tuż przed zaśnięciem Doyle’owi wydawało się, że słyszy czyjś urągliwy chichot… We śnie widział dziwne, groteskowe obrazy. Najpierw spadał w bezdenną otchłań… potem towarzyszący temu zawrót głowy minął i został sam, bezbronny wobec koszmaru… Znowu trafił do chaty Bensona. Ze ścian zwisały kruczoczarne draperie, a pentagram blado świecił z podłogi. Pogasły już wszystkie srebrne lampy, pokój tonął w milczącym mroku, targanym porywami zimnego wichru. Jak to zwykle wynika z pokrętnej logiki snu, Doyle bez zdziwienia stwierdził, że chata nie ma dachu. Chłodne gwiazdy błyszczały na smolistym niebie. Nagle, bez ostrzeżenia, gdzieś w górze pojawiła się nieregularna plama czerni. Coś niezwykłego, widzialnego jedynie jako niewyraźny kształt na tle nieboskłonu, zawisło nad pokojem. Doyle zerknął w dół, na leżące bez ruchu ciało Bensona. Martwe oczy połyskiwały szokująco żywym, wewnętrznym blaskiem. Nie patrzyły na Doyle’a. Spoglądały w górę, a emanujące z nich światło rozpraszało mrok chaty. Coś jakby gruby, powęźlony sznur opadło z góry. Zatrzymało się tuż nad twarzą trupa, wiło i kołysało miękkim, robaczym ruchem. Doyle powiódł wzrokiem wzdłuż domniemanej liny i spostrzegł, że drugi koniec niknie w wiszącym na niebie czarnym obłoku. Cieszył się w duchu, że nie może przeniknąć wzrokiem przez mrok spowijający nieznaną istotę. Benson powoli zamknął oczy. Żaden mięsień nie zadrgał na pobielałej twarzy, z wyjątkiem ślimaczego, niemal niewidocznego ruchu powiek. Czarny sznur, kołysany ustawicznym ruchem, począł sunąć w kierunku Doyle’a. W górze pojawiła się wątła poświata. Blask jaśniał, rósł w siłę, aż po chwili zaćmił błyszczące gwiazdy i zmienił je w smętne duchy. Potem opadł bezgłośnie, wirując wokół Doyle’a. Palce strachu dławiły mordercę. Chciał uciec, lecz nie mógł się ruszyć. Sparaliżowany senną zmorą, stał sztywny i bezbronny. Wirujący nad nim blask zaczął nabierać dziwnych, plugawych kształtów. Sznur był coraz bliżej. Doyle podjął jeszcze jeden, nadludzki wysiłek, żeby zerwać pętające go niewidzialne więzy. Tym razem mu się udało. Odrętwienie zniknęło; Doyle obrócił się jak fryga, chciał uciec — i zobaczył przed sobą pustkę. Tuż pod stopami miał czarną przepaść. Poczuł, że spada. Okropny szok, obezwładniająca niemoc zmąciły mu zmysły. Przez krótką chwilę leciał w głąb bezdennej otchłani, potem otoczyło go szare światło. Pokój bez dachu przepadł, razem z Bensonem i latającym stworem. Doyle znalazł się w innym świecie. W innym koszmarze! Ciągle towarzyszyło mu dokuczliwe poczucie nierealności. Rozejrzał się i zobaczył, że stoi skąpany w szarej, nie dającej cienia poświacie, padającej z niewiadomego źródła. Nad głową miał mgliście opalizujący obłok, a dokoła ciągnęła się płaska przestrzeń, pokryta maleńkimi skupiskami kryształów. Konglomeracja błysków i silnego światła. Zadziwiające, baloniasto wydęte stwory, nie większe od ludzkiej głowy, beztrosko szybowały w powietrzu, dryfując z wiatrem. Każdy z nich miał kształt idealnej kuli, pokrytej gadzią łuską. Nagle jeden z nich wybuchł na oczach Doyle’a i zamienił się w chmurę połyskliwego, z wolna opadającego pyłu. Po zetknięciu z ziemią drobiny przybierały postać kryształów i łączyły się w fantastyczne wzory, podobne tysiącom innych, jakie porastały zamgloną równinę. Szary obłok gęstniał powoli: pojawiła się blada, błyszcząca aura. Doyle patrzył na nią przez dłuższą chwilę, zanim zdał sobie sprawę z jej znaczenia. W końcu zobaczył niewyraźne, niepokojące kształty, migoczące w blasku. Nagle gdzieś z góry opadł czarny kłąb i skierował się wprost na niego! Doyle zadygotał z okropnego strachu. Czy ten sen nigdy nie dobiegnie końca? Znów popadł w dziwne odrętwienie. Chciał krzyknąć, lecz żaden dźwięk nie przechodził mu przez zesztywniałe usta. Zanim robakowaty koniec macki zdążył go dotknąć, przypomniał sobie poprzednią ucieczkę i znów wytężył siły, żeby zerwać niewidzialne pęta. I znów czarna otchłań rozwarła mu się pod stopami. I znów doznał przerażającego uczucia, że spada… i znów czarna zasłona uleciała w górę, odsłaniając nową, niezwykłą, fantastyczną scenerię. Wokół Doyle’a wyrosła splątana dżungla. Grube pnie drzew, liście i gęsta masa pnączy, nawet trawa pokrywająca ziemię — wszystko mieniło się agresywnym szkarłatem. Ale to nie było najgorsze. Rośliny żyły! Pnącza wiły się wokół drzew, a drzewa niespokojnie potrząsały liśćmi i konarami młóciły gęste, zastygłe powietrze. Wysoka, mięsista trawa kołysała się pod stopami Doyle’a niczym ohydny rój dżdżownic. Nie było słońca — tylko puste niebieskie niebo, dziwnie spokojne nad rozszalałą dżunglą. Doyle dostrzegł czerwoną lianę, grubą jak ramię dorosłego mężczyzny, która nagle wężowym ruchem strzeliła w jego stronę. Szarpnął się w bok i zobaczył znajomy obłok mgły pulsujący w powietrzu tuż nad jego głową. Na krótko zapanowała ciemność, a potem zjawił się w następnym świecie. Tym razem był to ogromny amfiteatr, nieco podobny do Koloseum, tylko dużo większy. W dali wznosiły się rzędy ławek, zapełnione falującym tłumem. Od najbliższej loży dzielił Doyle’a spory szmat piachu i cztery spoglądające na niego stwory. Upiorne bestie, nieludzkie i pełne grozy. Na ich tłustych, jakby wydętych, ciemnoskórych cielskach tkwiły zdeformowane kule, czarne jak smoła, z wyjątkiem bielejących tu i ówdzie plamek. Z dziury ziejącej w każdej kuli zwisał pęk bladych wstążek, a tuż nad każdą taką „ozdobą” zwisał równie blady, błyszczący dysk o czarnym środku. Ciała, jak zauważył Doyle, były przybrane w coś na kształt czarnej togi, tak że widział jedynie zarys antropoidalnej sylwetki. Spod ich okryć sterczały jakieś dziwne narządy, nieznanego mu przeznaczenia. Na przykład krótka, mięsista macka przypominała miniaturową trąbę słonia, ale zwisała w miejscu, gdzie powinien znajdować się pępek. Inny płat skóry kończył się sporym jajem. Najgorsze nastąpiło jednak wtedy, gdy jeden z potworów uniósł rękę, a z otworu pod jego pachą wychynął mały, różowy język. Narastający gwar przemienił się w groźny pomruk. Odległy tłum widzów niecierpliwie tańczył na ławach. Upiorna czwórka, wymachując mackami, ruszyła na Doyle’a. W górze pojawił się jasny krąg światła. Rósł z każdą chwilą i połyskiwał groźnym, jaskrawym płomieniem. Czwórka bestii umknęła na bezpieczną odległość. Tym razem Doyle był gotów. Napiął mięśnie na widok monstrum skrytego w snopie blasku, szarpnął ciałem — tym razem kosztowało go to o wiele mniej wysiłku — i zanurkował w ciemność. Z bezbarwnej pustki wypadł w oślepiającą biel rozległego pola lodu, niezmąconego żadną widzialną przeszkodą. W górze czerniało bezgwiezdne niebo. Przenikliwy ziąb zmroził go aż do szpiku kości. Chłód pozbawionej powietrza, kosmicznej przestrzeni. Doyle nie czekał na powrót prześladowcy, lecz od razu skoczył do następnego świata. Teraz stanął na czarnej, galaretowatej mazi, wciąż dygoczącej mu pod stopami niczym cielsko jakiegoś tytanicznego stwora. Hebanowa, oślizła skóra ciągnęła się całymi milami we wszystkich kierunkach. W górze znów ostrzegawczo zabłysło światło. Doyle wzdrygnął się i skoczył w zbawczą toń mroku. Wylądował na połaci twardej, zmrożonej, brązowej ziemi, nad którą rozciągało się piękne nocne niebo, usiane nieznanymi konstelacjami. Wśród gwiazd zalśniła dumnie wielka biała kometa. Z tego świata Doyle umknął w dziwne miejsce, pokryte taflą szkła albo lodu. Spojrzał w dół i zobaczył niewyraźne postacie, zamrożone lub pogrzebane tutaj, przeogromne zwłoki o zupełnie obcym, nieludzkim wyglądzie, zniekształconym co prawda przez zamgloną, szklistą substancję. Kolejna wizja była o wiele gorsza. Po krótkim locie w ciemności Doyle trafił do olbrzymiego miasta pod czarnym nieboskłonem, po którym mknęły dwa złośliwie purpurowe księżyce. Gołym okiem mógł dostrzec ich ruchy. Szokujące swoim ogromem skupisko trójkątnych czarnych wieżyc oraz fortyfikacji podlegało niezwykłym i nienormalnym zasadom geometrii. W całości stanowiło trudny do opisania kamienny horror, a gdy Doyle usiłował ogarnąć wzrokiem wszystkie dziwaczne kąty i ściany, obłąkańcza architektura przyprawiła go o ból oczu. Potem ujrzał w przelocie ohydne i koszmarne stwory, pełzające po placach gigantycznego grodu i zadygotał ze zgrozy. Desperacko rzucił się w ciemną otchłań. Tym razem leciał w bezdennym mroku przez całą wieczność. Na koniec wylądował, spocony i zdyszany, na fotelu swojego kabrioletu. W szarym półcieniu przedświtu majaczyły sylwetki drzew. Doyle sięgnął roztrzęsioną dłonią do schowka na rękawiczki. Miał sucho w gardle, głowa pękała mu z bólu. Chciał się napić. Zacisnął palce na flaszce… i zamarł. Tuż nad nim pojawiło się znane światło! Doyle opadł na oparcie fotela, w jego oczach niewiara walczyła ze strachem. Powoli, z pustki bulgoczącej napiętymi siłami kosmosu, wyłoniła się monstrualna postać. Popłynęła w blasku zwodniczego światła, aż wreszcie Doyle ujrzał całą gwiezdną istotę z dawno zapomnianego świata. Przybył Iod, Łowca Dusz. Nieziemskie widmo nie było jednorodne, lecz składało się z dziwnie połączonych i nie pasujących do siebie elementów. Obce minerały i związki kryształu rzucały ogniste błyski przez łuskowatą, półprzeźroczystą skórę, a cała postać pulsowała ohydnie lepkim, pełzającym światłem. Gęsta maź spływała z napiętego cielska na maskę samochodu, a w powietrzu na oślep wirowały paskudne roślinne czułki, cicho cmokające z głodu. Był to gorejący, kosmiczny potwór, zrodzony w wyjętym spod prawa wszechświecie, przedludzka bestia, starą magią wydarta z bezdennej otchłani dziejów. Wielkie błyszczące oko spoglądało na Doyle’a beznamiętnym wzrokiem węża Midgardu, a mackowate ramiona wyciągnęły się w stronę zdobyczy. Doyle znów zdobył się na wysiłek, żeby zerwać pętające go więzy. Wił się i szarpał, aż ból rozsadzał mu skronie, lecz jedynym efektem jego starań był ostry, piskliwy gwizd, dochodzący z pomarszczonego otworu w dolnej części ciała potwora. Jedna z macek świsnęła w powietrzu i niczym wąż skoczyła ku twarzy Doyle’a. Poczuł, że dotknęła mu czoła, a chwilę potem jego umysł znalazł się w stalowych kleszczach odwiecznego lodu. Świat błysnął w rozżarzonym płomieniu ognia, po czym zniknął i rozległo się upiorne mlaskanie. Życie uchodziło z Doyle’a pasmem nieprzerwanego bólu. Potem cierpienie zelżało. Koniec. Cichy szept z wolna, jakby niechętnie zapadł w oddali i Doyle został sam w środku głuchej, denerwującej ciszy. Prócz nieruchomej postaci w aucie, szosa była zupełnie pusta. Alvin Doyle usiłował podnieść rękę. Nie wyszło. Z rosnącym przerażeniem chciał krzyknąć, wołać o pomoc, ale żadne słowo nie padło z zamarłych ust. Nagle przypomniał sobie słowa Bensona: „Iod wysysa siły witalne, lecz pozostawia… świadomość. Ciało umiera, mózg żyje… życiem w śmierci”. Zapadł w czasowe odrętwienie. Gdy się ocknął, zobaczył kilku gapiów stojących wokół samochodu. Człowiek w zielonym uniformie wymachiwał lusterkiem. Pokręcił głową w odpowiedzi na jakieś pytanie. — Na pewno nie żyje. Popatrz na to. — Uniósł lusterko. — Widzisz? Doyle chciał wrzasnąć, że żyje, ale wargi i język odmawiały mu posłuszeństwa. Nie wydał żadnego dźwięku. Nic się nie działo; nie czuł własnego ciała. Otaczające go twarze z wolna przemieniły się w rozmazane plamy, a w uszach dźwięczał niespokojny huk szaleństwa. Rytmiczny huk. Seria dudniących pacnięć — echo brył ziemi padających na trumnę — i obłęd egzystencji, jaka była ni życiem, ni śmiercią. * * * * Kolejne opowiadanie było w zamyśle przyjacielską parodią utworu Augusta Derletha, zamieszczonego w szóstym numerze „Crypt of Cthulhu”. W rozszerzonej i nieco zmienionej formie trafiło na łamy magazynu „Footsteps”, jako rodzaj hołdu złożonego twórczości Derletha. Ale w równym stopniu jest hołdem składar m Kuttnerowi i czerpie ze stworzonej przez niego Mitologii, choćby wówczas gdy idzie o „Księgę loda”, czy uśpionego niby — trupa. „Księgę loda” potraktowałem jako rodzaj Kabały, zgodnie zresztą z sugestią Kuttnera, który do jej opisu używał terminów Tikkoun i kadesh. Elementy Gnozy wywiodłem z podobieństw między „Iodem” i „Iao”, hellenistycznym skrótem imienia „Yahweh”, używanym w helleńskiej magii synkretycznej (patrz: „The Greek Magical Papyri in Translation” pod redakcją Hansa Dietera Betza i „Curse Tablets and Binding Spells from the Ancient World” pod redakcją Johna Gagera); por. także „Io Sabbaoth, Ialdabaoth” w gnostycznych tekstach. „Pod nagrobkiem” to także pierwsze spotkanie z pensylwańską wioską Tophet, opisywaną później przez Lina Cartera. Nazwa pochodzi od określenia, jakim prorok Jeremiasz nazwał przeklętą Dolinę Hinnom w okolicach Jerozolimy, gdzie wyznawcy Molocha składali ofiary z dzieci. Owa dolina potem stała się swoistą kostnicą, na którą wyrzucano ciała niegodne pochówku w poświęconej ziemi. Tophet jest historycznym prototypem miejsca, „gdzie robal żyje, a ogień nigdy nie gaśnie”. Publikowane po raz pierwszy w „Footsteps IV”, w 1984 r. * * * * * Robert M. Price POD NAGROBKIEM Beneath the Tombstone Bo życie wieczne jest dla głupich. Rozumny zapomnienie kupi. Sen grobu da odpocząć kościom, Ochroni przed niechcianym gościem. A Sigil Starszy swym puklerzem Zastawi przed plugawym zwierzem. — Księga Ioda I. Nie umiem dokładnie wyjaśnić, czemu ekscentryczny wuj Absalom wybrał właśnie mnie na spadkobiercę resztek swych dóbr doczesnych. Bóg świadkiem, że byli inni, bardziej mu bliscy ode mnie. W każdym razie tak sądzę. Ostatni raz widziałem go chyba jeszcze w dzieciństwie na jakimś rodzinnym zjeździe. Nie mam pojęcia, co mógł wówczas we mnie zobaczyć. Tak czy siak, piątego marca spakowałem do samochodu wszystkie potrzebne manele (bez większych trudów, gdyż, naprawdę, nie było tego zbyt dużo) i wyruszyłem do starej rezydencji, położonej wśród niskich wzgórz hrabstwa Lancaster w Pensylwanii. Nie przepadałem za wsią, ale trudno, takie czasy, ani mi w głowie było rezygnować z darmowej chaty, bez względu na jej stan i odludną lokalizację. Trochę się nabiedziłem, zanim znalazłem kryjówkę wuja. Wieś nie figurowała na żadnej mapie, nawet miejscowi wzruszali ramionami, kiedy pytałem o Tophet. Może coś pokręciłem z wymową. Wiedziałem tylko, że nazwa ma jakieś odległe biblijne konotacje, jak zresztą większość okolicznych miast i osiedli. Zauważyłem to, gdy błądząc mimowolnie zwiedziłem kilka z nich. Pomyślałem wówczas, że jeśli mam się zgubić, to dobrze, że przynajmniej w tak malowniczym hrabstwie. Na szczęście właściciel małej stacji benzynowej udzielił mi w końcu właściwych wskazówek i przed wieczorem dotarłem do Tophet. Faktycznie zaścianek. Kiedy tam dojechałem, bez trudu odszukałem domostwo wuja Absaloma. Leżało dobrych parę mil za wsią, aż mnie zastanowiło, czy naprawdę podlegało pod zarząd municypalny. Stary dwór górował dekadencką chwałą nad dzikim pejzażem. Był nawet w niezłym stanie, chociaż jakiś posępny. Złe wrażenie potęgował długaśny ciąg magicznych znaków namalowanych kredą i farbą tuż pod okapem. Przez cały dzień oglądałem podobne symbole, uznawszy je za wspaniały przykład ludowej sztuki. Zaciekawiło mnie też, na ile amisze i mennonici wierzą w tego rodzaju gusła. Po pierwsze, ci nabożni ludzie niezbyt się lubowali w tak frywolnych dekoracjach, po drugie, ich religia z dużą powściągliwością traktowała przesądy; czarownice i klątwy. Klucz, który otrzymałem wcześniej pasował, o dziwo, do zardzewiałego zamka, drzwi uchyliły się z lekkim zgrzytem i stanąłem w progach mej nowej posiadłości. Ufff… musiałbym mieć niezłą parę, żeby za jednym zamachem pokonać długość holu. Dalej był salon i biblioteka, wszystko w zadziwiających dekoracjach. Dębowa boazeria miała chyba przydawać ciepła, lecz dziwnym trafem nie spełniła pierwotnych założeń. Może dlatego, że tylko pewna jej część została ozdobiona. Od śmierci wuja nie minęło znowu tak wiele czasu, aby wytłumaczyć te zaniedbania, więc decyzja o przerwaniu roboty musiała zapaść już wcześniej. Wuj Absalom najwyraźniej nie odziedziczył grymaśnego gustu poprzednich pokoleń. Może, jak niejeden ekscentryczny pustelnik, obojętny na sprawy świata, odbierał na innych falach. Zardzewiały zamek w drzwiach frontowych świadczył, że nikt tu się nie kłopotał drobnymi naprawami. Jedynie dywan utrzymywano w nienagannej czystości, zwróciłem na to uwagę tylko dlatego, że znajdowały się na nim zadziwiająco regularne wzory. Nie byłyby tak wyraźne, gdyby wuj Absalom od czasu do czasu nie chwycił za szczotkę. Coś w owych wzorach wydawało mi się dziwnie znajome, jakby przypadkowo nawiązywały do magicznych symboli na fasadzie domu. Hmmm… nieważne. W bibliotece powiodłem wzrokiem po niewykończonej boazerii aż do wypełnionych książkami półek, po czym przyjrzałem się portretowi wiszącemu nad kominkiem. Bez wątpienia był to wuj Absalom. Jak wspominałem na wstępie, ostatni raz widziałem go w dzieciństwie, ale portret pomógł mi wypełnić luki w pamięci. To na pewno on. Malarz umiejętnie oddał nawet pewne znudzenie, z jakim starzec zasiadł do pozowania, namówiony, jak sądzę, przez któregoś z natrętnych krewniaków. Ależ musieli się wściekać, kiedy stary samotnik pominął ich w testamencie i scedował cały majątek na mnie! W każdym razie byłem jedynym spadkobiercą i cieszyła mnie jego hojność, choć w testamencie znalazły się dziwne polecenia, abym spalił parę książek z bogatej biblioteki i zalał ogromną piwnicę. Wkrótce miałem okazję wypełnić pierwsze ze zobowiązań. Rozpaliłem ogień w dużym, starym kominku. Pomyślałem, że i tak muszę się nieco ogrzać, więc cóż stoi na przeszkodzie, żeby się zająć konkretami? Im szybciej wypełnię postanowienia testamentu, tym szybciej zyskam legalne prawo do spadku. Bez trudu odnalazłem tomy, które miały podążyć za wujem, bez względu na to, dokąd odszedł. Kilka z nich zawierało kolekcję pornograficznych sztychów, tak wymyślnych i perwersyjnych, że przechodziło to ludzkie pojęcie. Poszły w ogień. Flaki mi się wywracały, kiedy na chybił — trafił zerknąłem na jeden czy dwa obrazki, więc z dużą ulgą zająłem się resztą wypisanych tytułów. Niektórych nie znałem, chociaż na uczelni zawsze pasjonowałem się językami, inne wzbudziły moją ciekawość. Gruby tom, zatytułowany „Księga Ioda”, napisany mieszaniną greki i koptyjskiego wyglądał na jakąś gnostyczną rozprawę. „Kabała Saboth” traktowała chyba o aniołach, ale niewiele mogłem z niej pojąć, gdyż autor posługiwał się barbarzyńską odmianą jidysz. Następna księga, „Wyznania szalonego mnicha Clithanusa”, była napisana zrozumiałą, choć kulawą łaciną. Gdzieś już o niej słyszałem, jako o zapomnianym przykładzie „wizjonerskich” rozpraw, jakich nie brakło w Średniowieczu. Może parę z tych książek warto zachować lub sprzedać? — błysnęło mi w głowie. Na pewno by się przydały jakiemuś fachowcowi, który wiedziałby co z nimi zrobić. Nie chciałem jednak pogwałcić warunków testamentu i zaprzepaścić prawa do spadku. Z drugiej strony, nikt mi nie bronił przeczytania choć części księgozbioru… Na koniec trafiłem na tom, który zaintrygował mnie bardziej niż pozostałe. Zdjąłem go z półki z mieszanymi uczuciami, gdyż tłoczona oprawa nieprzyjemnie przypominała ludzką skórę. Niemniej zaskakujący był język: kompletnie niezrozumiały (chociaż słowa spisano zwykłymi literami). Jedyny angielski wyraz, wypisany ręką wuja na pierwszej stronie jako częściowe tłumaczenie tytułu brzmiał „tekst” — „Tekst z R’lyeh”. Na próbę przeczytałem na głos parę podkreślonych linijek tekstu widniejącego pod ekslibrisem: „mglw’ nam fhthagn– ngah cf ‘ayak ‘vulgtmm vugtlag’n…” Słowa zadudniły echem w ogromnym pokoju i zniknęły w trzaskach dochodzących z kominka. Księga miała także podzielić ich los, lecz ze względu na późną porę zakończenie pracy odłożyłem do rana. Pościeliłem łóżko w sypialni na górze i poszedłem spać. To był długi, męczący dzień, więc nie miałem żadnych kłopotów z zaśnięciem, chociaż trochę przeszkadzał mi osobliwie głośny chór żab i lelków dobiegający z zagajnika na skraju posiadłości. Hałas dokuczał mi chyba bardziej niż przypuszczałem, gdyż przyśniła mi się jakaś paskudna zjawa, półgad, półpolip, pełzający po zalesionym zboczu i bogata rzeźbionym murze. II. Tylko trochę pokrzepiony snem wstałem, przyrządziłem lekkie śniadanie na zimno i zabrałem talerz do biblioteki, aby kontynuować przegląd księgozbioru. Wuj Absalom zgromadził dziesiątki wycinków z opisami dziwacznych, choć pozornie niczym ze sobą nie powiązanych wypadków. Parę artykułów z „Lancaster Record” dotyczyło tajemniczych zniknięć i wypadków wśród bydła. Całość na pewno nie pochodziła z pierwszych stron gazet i nie rozumiałem, co mogło skłonić wuja Absaloma do sporządzenia tej specyficznej kolekcji. Uznałem to za kolejny dowód wypaczonych i niecodziennych zainteresowań starca. Z zamyślenia wyrwało mnie głośne pukanie do drzwi. Drgnąłem, gdy niespodziany dźwięk wtargnął w ciszę, jaka mnie otaczała od poprzedniego wieczora. W progu zobaczyłem postać miejscowego funkcjonariusza prawa. Policjant w średnim wieku nieufnie zerkał w moją stronę, ale odprężył się nieco, gdy zaczęliśmy rozmawiać. Ponoć zeszłej nocy z pobliskiej zagrody zniknęły dwa dorodne buhaje. Posterunkowy krążył po okolicy w poszukiwaniu śladów złodziei i w pewnej chwili zobaczył dym bijący z komina posiadłości. Wiedział, że Absalom Mueller zmarł ponad miesiąc temu, więc postanowił to sprawdzić. Przedstawiłem się jako siostrzeniec starego Absaloma, dziedzic William, co uznał to za wystarczające wyjaśnienie i zaczął się zbierać. Gdzieś tak w połowie schodów obrócił głowę i spytał, czy zamierzam na stałe osiąść w Topher. Całkiem proste pytanie, w zwykłych okolicznościach nawet grzeczne, ale kiedy odpowiedziałem, że tak, że z ochotą wejdę w szeregi miejscowej społeczności, popatrzył na mnie z wyraźnym niepokojem. Zamknąłem drzwi i zacząłem się zastanawiać, czym wytłumaczyć reakcję policjanta. Może wuj Absalom miał nie najlepszą opinię wśród okolicznych chłopów? Nie byłoby w tym nic dziwnego, zważywszy na ich religijność i jego raczej obrażające gusta. Kto wie, czym zasłużył sobie na złą reputację? Gorzej będzie, jeśli ja sam doznam przez niego przykrości. To nie najlepszy sposób startu w zupełnie nowym otoczeniu. Uznałem, że papiery i książki mogą poczekać. Może wizyta we wsi przyniesie rozwiązanie dręczących mnie wątpliwości. Pomyślałem, że zanim trafię na główną ulicę Tophet, większość z moich sąsiadów będzie już dawno na nogach, zwłaszcza, że jak to chłopi, wstawali z pierwszym brzaskiem słońca. Co prawda mogli pracować w polu, ale istniała szansa, że spotkam przynajmniej kilku. Nawet jeśli nie zdołam rozwiać (zapewne wydumanej) tajemnicy otaczającej postać wuja, przynajmniej udowodnię, że nie jestem gburem i może zawrę jakieś ciekawe znajomości. Z tą myślą ruszyłem w drogę. Niestety, moje nadzieje okazały się płonne. Najmilszą odpowiedzią, jaką przyszło mi słyszeć od paru napotkanych przechodniów było pospiesznie rzucone „dzień dobry” i to brzmiące nie całkiem szczerze. Obawiali się, że pociągnę jakieś matactwa wuja? A może, jak większość wieśniaków, nie lubili kontaktów z kimś obcym? To także wchodziło w rachubę, zwłaszcza że wydawało mi się, iż dostrzegam w ich twarzach wystarczająco wiele podobieństw, aby zacząć ich podejrzewać o zwykłą zaściankowość. Tknięty nagłą myślą, zrobiłem potrzebne zakupy, wróciłem do samochodu i podjechałem na stację, gdzie dzień wcześniej dowiadywałem się o drogę. Stary pryk sprzedający benzynę przynajmniej wiedział, gdzie leży Tophet i mógł okazać się bardziej rozmowny, skoro nie był mieszkańcem osady. Ale i tutaj doznałem rozczarowania. Po przybyciu na stację stwierdziłem, że drzwi są zamknięte na głucho, a okna zasłonięte okiennicami. Świeże ślady opon na pylistym podjeździe i inne niewielkie znaki pozwalały jednak przypuszczać, że ktoś się kryje we wnętrzu maleńkiego budynku. Cisza nabrzmiewała wytężonym oczekiwaniem — jakby właściciel stacji i jego klienci na mój widok pospiesznie się schowali. Nieco stropiony wsiadłem do samochodu, żeby wrócić do domu (gdyż tak w myślach zacząłem nazywać wiekową rezydencję), kiedy, wyjeżdżając na szosę, dostrzegłem coś, co na co przedtem nie zwróciłem uwagi. Był to prymitywny magiczny symbol, namazany pospiesznie na okrągłym kawałku cyny — pewnie wyciętym z balii — i przybity na frontowej ścianie budynku, tuż nad drzwiami. Nie zauważyłem go wcześniej, bo byłem zbyt zajęty myślami, lecz dałbym głowę, że w czasie mojej wczorajszej wizyty ściana była zupełnie pusta! W południe, bardziej zadumany niż rano, dojechałem do domu. Doszedłem do wniosku, że jedyną odpowiedź, o ile taka istnieje, znajdę w książkach wuja, w tych samych książkach, których poprzedniego wieczora omal nie oddałem na żer płomieniom. Tam czytałem o fantastycznych stworach o imionach Lewiatan, Demogorgon, Azathoth, czy Zeernebooch. Czułem, że były to te same bestie, o których śniłem minionej nocy! Kim był w istocie wuj Absalom? I co gorsza — co robił? III. Ponownie nieznany dźwięk wyrwał mnie z zamyślenia. Dobiegał z dołu. Piwnica! Zafrasowany diabelskimi księgami wuja, zupełnie zapomniałem o drugim postanowieniu testamentu. Idąc za odgłosami (które zaczęły z wolna przycichać), trafiłem do podziemnej komnaty. Wokół mnie rozbrzmiewało już tylko słabe echo, niczym jęk agonii ginącego potwora. W piwnicy, zamiast krzyków, powitał mnie odrażający smród, przypominający rzeźnię. Po kamiennej posadzce, pełnej kół oraz pentagramów wyrysowanych kredą, walało się ścierwo dwóch lub więcej krów… a może byków? O zmierzchu dwie mile dalej przełaziłem płot otaczający cmentarz w Tophet. Chodzi oto, że wprost z piwnicy powróciłem do sterty książek leżących w bibliotece. Przekopałem je od początku, w desperackiej nadziei znalezienia jakiegoś śladu. W końcu znów natrafiłem na podkreślony wiersz w „Księdze Ioda”. Jeśli moje niezgrabne tłumaczenie choć trochę odpowiadało prawdzie, finału tej makabrycznej sprawy wypadało poszukać w miejscu ostatecznego spoczynku wuja. Po krótkim myszkowaniu odnalazłem mogiłę i mimo wstrętu oraz zniechęcenia, przystąpiłem do pracy. Wkrótce ukazało się wieko trumny. Z lekkim zaskoczeniem stwierdziłem, że nagrobek był ustawiony pośrodku, nie jak zwykle, nad głową nieboszczyka. Aby odkopać całą trumnę, musiałem więc odsunąć ciężki kamień. Miał zagadkowy kształt, ani prostokątny, ani w formie krzyża, lecz przypominał raczej pięcioramienną gwiazdę, pokrytą jakimś wzorem. Kiedy odtoczyłem go na bok, odsłonięcie trumny było już fraszką. Nagle zamarłem w bezruchu, gdyż wokół mnie rozległ się jękliwy chór setek lelków. Zebrałem się na odwagę i ponownie chwyciłem za kilof. Nie byłem przygotowany na widok, jaki zastałem po otwarciu wieka. Wuj wyglądał tak samo jak na portrecie. Żywy, bez śladów rozkładu, pozornie pogrążony we śnie. Prawdę mówiąc, widziałem go w tym stanie zaledwie przez moment. Wieko trumny stawiało opór, więc szarpnąłem mocniej, by je otworzyć. Gdy upadło na ziemię, zawiasy zadygotały, podobnie jak leżący obok gwiaździsty kamień. Wuj Absalom z wyraźnym przerażeniem otworzył oczy, a ja zrobiłem to samo, gdyż z jego pozornie nietkniętej postaci buchnęły strugi krwi, a w powietrzu zaczęły fruwać kawałki ciała dartego niewidzialnymi szponami! Tam, gdzie teraz jestem, oskarżają mnie o zbezczeszczenie zwłok, lecz ja wiem dobrze, że wuj Absalom został rozszarpany przez ohydną bestię, jaką przywołałem niebacznym odczytaniem starego zaklęcia i jaką wbrew własnej woli dopuściłem do uśpionego i dotąd dobrze chronionego ciała. * * * * * Anton Zamak to imię okultysty, który pierwszy raz pojawił się na kartach wczesnej powieści Lina Cartera pod tytułem „Curse of the Błack Pharaoh”. Był tam dość bezbarwną postacią. Wiele lat później Carter wyciągnął go z naftaliny i zrobił bohaterem dwóch opowiadań: „Śmierć z zaciemnienia” i „Perchance of Dream”. Mimo wielu podobieństw z Doktorem Strange, wykreowanym przez Staną Lee i Steve’a Ditko, sanctum sanctorum Zamaka mieści się nie w nowojorskim Greenwich Village, ale w fikcyjnej dzielnicy wokół River Street, w której swego czasu działał detektyw Steve Harrison z opowiadań Roberta E. Howarda. Wiele przedmiotów i mebli z rezydencji Zamaka ma swoje odpowiedniki w mieszkaniu Lina. (Właśnie tam siedzieliśmy z T.S. Joshim pewnego sobotniego popołudnia, kiedy Lin dumnie przedstawił szkic „Śmierci z zaciemnienia”. Joshi od razu wspomniał, że to powtórka „Ducha ciemności” Lovecrafta, ale Lin puścił to mimo uszu.) Drewniana maska Yamy/Yamatha wygląda tak samo, jak w opowiadaniu. Zdobi teraz złowieszczo ścianę mojego gabinetu. Publikowane po raz pierwszy w „Crypt of Cthulhu”, numer 54, w 1988 r. * * * * * Lin Carter ŚMIERĆ Z ZACIEMNIENIA Dead of Night 1. TRZYNASTKA Za Czternastą Ulicą, między Chinatown i rzeką, ciągnie się cieszący się złą sławą obszar pełen wąskich, posępnych zaułków, podniszczonych kamienic, zmurszałych pirsów i pustych magazynów, które dawno zmieniły się w ruinę. Przystań dla ludzkich wraków, wyrzuconych z tysięcy portów Wschodu: Hindusów, Japończyków, Arabów, Chińczyków, Lewantyńców, Turków i Portugalczyków. Niegdyś te ciemne, groźne uliczki i zaśmiecone skwery były polem bitewnym w wojnach tongów. Wówczas też działał legendarny detektyw Steve Harrison, który w pojedynkę zaprowadzał na River Street, prawo i sprawiedliwość białych ludzi. To już przeszłość — lecz na River Street nie zaszły żadne widoczne zmiany. Nowa urbanistyka nie dotknęła jeszcze zramolałych kamienic, prawo nie zamknęło szulerni, melin i podrzędnych knajpek. Nie odmienił się także tajemniczy, wielojęzyczny tłum Azjatów i niewielu się domyśla, jaki towar przepływa przez ciemne izby i jak wiele zbrodni, chciwości i gwałtu oglądają sczerniałe i zawalone śmieciami zaułki. Dona Teresa de Rivera wiedziała niemal o wszystkim, ale wcale jej to nie cieszyło. Z każdym zakrętem taksówka uwoziła ją głębiej w poplątany labirynt cuchnących slumsów. To waga zadania skłoniła ją do przyjazdu w ten zapadły zakątek miasta, tak odległy od cichych willowych ulic oraz szykownych restauracji, w których bywała. Mgła, spływająca od nabrzeża, oplatała wilgotne macki wokół ścian ze starej zmurszałej cegły i ściemniała wyblakłe światła rzadko rozstawionych latarni. Auto stanęło przed ziejącym czernią wylotem Levant Street, tam gdzie mrok, gęsto spowijający wąski i wyboisty podjazd, ustępował przed skąpym blaskiem pojedynczej lampy, zawieszonej nad odległymi o parę kroków drzwiami. — Tutaj, psze pani. China Alley trzynaście — oznajmił taksówkarz, wskazując kciukiem nędzną lampę. W duchu zastanawiał się, czego ta ładna, młoda Hiszpanka może szukać w tak niebezpiecznym miejscu. Nie ulegało wątpliwości — była dziana. Żadna z kobiet nie nosiła kosztownych strojów z niewymuszoną elegancją, jeśli nie miała dość pieniędzy, swobody i gustu. — To na pewno ten adres? — zająknęła się. — Tak, psze pani. China Alley trzynaście, między Levant i River Street. Należy się sześć siedemdziesiąt pięć. Dona Teresa wręczyła mu dziesięciodolarowy banknot i odmówiła przyjęcia reszty. — Jak będę mogła stąd wrócić? Podał jej ulotkę z adresem macierzystej firmy. — Pani zadzwoni do szefa. Podrzuci jakąś taryfę. Dziewczyna z ciężkim sercem wysiadła na ulicę. Samochód szybko odjechał, ciągnąc za sobą opar wirującej mgły. Dona Teresa weszła w ciemną paszczę uliczki. Ostrożnie stąpała po oślizłym chodniku. Lampa, która wskazywała jej drogę, zwisała nad drzwiami małego, piętrowego budynku, wciśniętego między dwie większe kamienice. Dom wyglądał na opuszczony, chociaż światło świadczyło o czym innym. Mur z pokruszonej cegły pokrywała wiekowa warstwa czarnego brudu, a okna spoglądały ślepo, niczym oczy zasnute kataraktą pyłu i mokrej sadzy. Dona Teresa zadrżała i mocniej otuliła futrem smukłe ramiona, próbując osłonić się przed chłodnym, wilgotnym powietrzem znad rzeki. Dziwne, ale drzwi były z solidnego kawałka dębu. Na mosiężnej tabliczce nad dzwonkiem widniał napis „Zarnak”. Dziewczyna wzdrygnęła się i z wahaniem wdusiła przycisk. Nie czekała zbyt długo aż drzwi uchyliły się cicho na dobrze naoliwionych zawiasach. W progu stanął wysoki, szczupły i długonogi mężczyzna w nieskazitelnie białej marynarce. Pewnie Hindus, gdyż miał wyrazistą, orlą twarz i nosił turban. Bystre oczy przeszyły dziewczynę niczym dwa sztylety. — Zechce pani wejść, madame — powiedział z lekkim ukłonem. — Sahib już czeka. Wezmę pani okrycie. Dona Teresa machinalnie podała mu rękawiczki i futro i ze zdumieniem rozejrzała się po holu. Nic w wyglądzie dzielnicy, jak i samego domku nie zapowiadało czekającej ją niespodzianki. W oczy rzucało się zwłaszcza ogromne chińskie kadzidło z brązu, ustawione na tekowym stojaku. Z osłoniętych jedwabiem ścian zwisały tybetańskie tonka, czyli malowidła na zwojach, a podłogę pokrywał miękki i gruby perski dywan. Szczupły Hindus wprowadził gościa do małej biblioteki, oznajmił, że pan zaraz przyjdzie i wyszedł, cicho zamykając drzwi. Zdumienie Dony Teresy wciąż rosło. Chociaż sama wychowała się w luksusie, nigdy w życiu nie oglądała czegoś takiego. Tu i ówdzie stały antyczne meble, wszystkie rzeźbione w polerowanym teku, wykładane macicą perłową lub płytkami kości słoniowej. Pod błyszczącymi brokatem ścianami, w przeszklonych gablotach stały najwspanialsze dzieła dawnej sztuki — Etrusków, Greków, Rzymian, Hetytów i Egipcjan — z których każda mogła stanowić ozdobę niejednego muzeum. Dywan, bezcenny Ispahan, wyblakł nieco w ciągu minionych wieków, ale nadal zachował swe niecodzienne piękno. W nieruchomym powietrzu unosiła się wątła woń aromatycznego dymu, który błękitną smużką leniwie ulatywał z uśmiechniętych ust srebrnego wschodniego bożka. Dostojne księgi, ustawione półkach, błyszczały łacińskimi, niemieckimi i francuskimi tytułami — „Unaussprechlichen Kulten”, „Livre d’Ivon”, „Cultes des Goules”. Dona Teresa nie znała żadnego z nich, choć wiedziała, iż mają wiele wspólnego z okultyzmem, z mroczną stroną nauki i filozofii. Przed kominkiem stało rzeźbione, tekowe biurko, na którym wśród książek, manuskryptów i notatników leżały egipskie figurki pogrzebowe z niebieskiego fajansu, ogromne łupkowe skarabeusze oraz kilka glinianych tabliczek pokrytych ostrym, klinowym pismem dawnych Babilończyków lub Sumerów. Nad kominkiem wisiała dziwaczna, drewniana maska, malowana szkarłatem, czernią i złotem. Przedstawiała zjadliwy pysk diabła z trojgiem błyszczących ślepi i rozchylonym, pełnym kłów pyskiem, z którego strzelały barwione złotem, stylizowane płomienie. Dona Teresa przypatrywała się masce z mieszaniną odrazy i fascynacji do chwili, gdy wyrwał ją z zamyślenia cichy głos, dobiegający zza jej pleców. — Tybetańska — usłyszała. — Przedstawia Króla Diabłów, Yamę. Niektórzy twierdzą, że był czczony już w starożytnej Lemurii, jako Ya — math, pan ognia. Dziewczyna szybko się odwróciła. Gospodarz był wysokim, chudym i nieco posępnym mężczyzną w nieokreślonym wieku, o skórze przypominającej barwą starą kość słoniową. Miał gładko zaczesane, kruczoczarne włosy, od prawej skroni do karku przecięte ostrym zygzakiem siwizny. W ciemnych, zamyślonych oczach czaiły się zagadkowe błyski. Ubrany był w szlafrok z czarnego jedwabiu, zdobiony wizerunkami złotych smoków. — Anton Zarnak — powiedział z lekkim uśmiechem. — A pani jest de Rivera. Proszę się rozgościć. — Zerknął na stolik, gdzie stały kryształowe karafki. — Może łyk brandy? — Nie, dziękuję — odparła dziewczyna i usiadła w miękkim fotelu. Zarnak skinął głową i zajął miejsce za biurkiem. Otworzył notes, po czym sięgnął po pióro. — Jak mogę pani pomóc? — spytał. 2. NOCNE STRACHY Dona Teresa nerwowo splotła dłonie. — To nie ma nic wspólnego ze mną, doktorze. Chodzi o mego wuja, Don Sebastiana de Rivera. Jesteśmy ostatnimi ze starego hiszpańskiego rodu dawnej Kalifornii. Moi rodzice zmarli, gdy byłam dzieckiem, a don Sebastian stał mi się opiekunem i najwspanialszym przyjacielem. Teraz cierpi z powodu jakiejś potwornej klątwy i… i zdecydowałam się prosić pana o pomoc. Nikt inny tego nie zrobi. Zakaz wuja. — Naprawdę? W czym tkwi problem? Dona Teresa opuściła głowę, kryjąc powabne oczy za długimi i rzęsami. — Może to zabrzmi śmiesznie… Boi się mroku. Zarnak nie odpowiadał, więc zasypała go nagłym potokiem słów: — Nie zawsze był taki! Kiedyś posiadał ogromną połać ziemi w południowej Kalifornii, w hrabstwie Santiago. Był dżentelmenem, ranczerem, jak od pokoleń każdy członek naszej rodziny. Wysoki, silny, lew w ludzkiej skórze, nie czujący trwogi przed Bogiem ani diabłem. — A teraz? — spytał cicho Zarnak. Dońa Teresa posłała mu wymowne spojrzenie. — Teraz jest starcem, chociaż nie z racji wieku. Drżącym tchórzem, umykającym przed ciemnością, przygarbionym, słabym, zastraszonym… i przedwcześnie zgrzybiałym. Przytłacza go poczucie winy, zupełnie jakby skrywał na dnie swej duszy okropną, nienazwaną winę… — Powiedziała pani, że ucieka przed mrokiem. Co to znaczy? Bezwiednie zatarła ręce. — Nasz ksiądz kazał mi przyjść do pana… Ojciec Xavier z… — Znam go. Wspaniały człowiek i równie dobry kapłan. Proszę mówić dalej. — Wszystko zaczęło się jakieś siedem lat temu. Byłam wówczas nieledwie dzieckiem. Niech pan zrozumie, doktorze: od czasów pierwszej hiszpańskiej kolonii nasz ród posiadał dziesięć tysięcy akrów. Uprawy zboża, stada owiec, bydło… Wuj zasługiwał na miano prawdziwego mężczyzny. Raz widziałam, jak gołą dłonią zdusił grzechotnika. Zabił niedźwiedzia grizzly nożem, który wy nazywacie „bowie knife”. Nigdy w życiu nie zaznał strachu, a teraz z nastaniem nocy pospiesznie zaciąga kotary i rozpala tysiące świateł, by przepędzić widmo mroku… Zarak dumał przez chwilę. — Szukał rady lekarza? Może… psychiatry? — Lekarz domowy zalecił panaceum, okłady i wypoczynek. Don Sebastian nie cierpi medyków. Uważa ich za szarlatanów. — Sam jestem kimś w rodzaju szarlatana — z uśmiechem zauważył Zarnak. — Proszę mówić. Chcę wiedzieć jak najwięcej. Każdy szczegół, jaki przyjdzie pani do głowy, może mieć nieocenioną wagę, naprowadzić na ślad rozwiązania… — Podejrzewam, że ma to związek z wizytą wuja na starym indiańskim grobie, który był tam na długo przedtem, zanim na dobre zaczęliśmy rządzić tą ziemią — odparła Dona Teresa. — Podobno został on usypany przez plemię Mutsune, dawno wygasłe, przynajmniej w Kalifornii. No i po naruszeniu spokoju zmarłych wuj zaczął się… zmieniać. Na wspomnienie kopca Mutsune w beznamiętnych oczach Zarnaka zapłonęły czujne ogniki. Wąską, pewną dłonią mocniej chwycił pióro i zapisał coś na papierze. — Czy w kurhanie było coś ciekawego? Dona Teresa wzruszyła ramionami. — Nie wiem… Może antropolog uznałby jakieś rzeczy za wartościowe. Pochowano tam chyba szamana, czarownika albo znachora. Wszystko jedno. Wuj znalazł gliniane urny pełne ziarna, skruszonych paciorków, potłuczonych muszli i kości. Ciało szamana zachowało się znakomicie, niczym egipska mumia, ale słyszałam, że po zetknięciu z powietrzem została zeń garstka prochu. — Co jeszcze było w grobowcu? — Biżuteria z kutej miedzi… srebrne bransolety nabijane nie pociętymi, ale szlifowanymi turkusami… i dziwnie wyglądający wisior z czarnej wyschniętej lawy… — Z obsydianu? Ciekawe — wtrącił Zarnak. — Parę miesięcy po otwarciu grobu wuj zaczął przejawiać pierwsze oznaki strachu przed ciemnością. W ciągu roku wyzbył się niemal całej ziemi na rzecz sąsiedniego ranczera i odesłał mnie na wschodnie wybrzeże. Miałam nadzieję, że osiądziemy w moim ukochanym San Francisco, ale nie, dziś dzieli mnie od domu cała szerokość kontynentu. Mamy niewielkie lokum na pięknie zadrzewionej uliczce opodal Park Avenue i od dłuższego czasu żyjemy samotnie. — A wuj nadal podupadał na zdrowiu? — W ciągu tych siedmiu lat zmalał i stał się kruchym i wystraszonym starcem. Mimo to, jestem pewna, że nie chodzi o wyczerpanie fizyczne. Lekarz również twierdzi, że to tylko nerwy. Jak mówiłam, wuj uparcie odmawia wizyty u psychiatry. Nawet u księdza… Mam nadzieję, że jestem dobrą katoliczką. Don Sebastian przejawia obojętność wobec spraw kościoła. Owszem, składa pewne datki, ale nie uczestniczy w nabożeństwach. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz był u spowiedzi. Czasem obawiam się o jego duszę. — Proszę mi jeszcze coś powiedzieć o jego obsesji. — Absurdalnie dziecinna, prawda? Lecz dla niego to istny koszmar. W ciągu dnia zachowuje się całkiem normalnie, jada wraz ze mną, rozmawia, nawet żartuje. Kiedy zbliża się pora zmierzchu, każe służbie zaciągnąć wszystkie zasłony i pozapalać lampy. Potem znika we własnym pokoju, który wyposażył w tak silne reflektory, że w żadnym, nawet najmniejszym kącie nie znajdzie się ani kawałka cienia. Nie znosi cieni i ustawicznie obawia się przerwy w dostawie prądu. W każdej izbie, na wszelki wypadek, znajdują się tuziny świeczników i latarki z regularnie wymienianymi bateriami. To okropne patrzeć, jak dorosły człowiek boi się ciemności… — W jaki sposób wuj spędza większość czasu? — Na badaniach. Wciąż wertuje stare, spleśniałe księgi, pisze do naukowców w każdej części świata, koresponduje z największymi bibliotekami… szczerze mówiąc, nie mam najmniejszego pojęcia, co robi. Nigdy o tym nie „mówił… ale sądzę, że czegoś się boi. Jakby zbudził gniew śpiącego demona ciemności i teraz drżącą dłonią rozpaczliwie czepiał się światła. Zarnak znowu zaczął wodzić piórem po papierze. — Co stało się z przedmiotami wyjętymi z indiańskiego grobowca? — spytał cicho. — Są u wuja. W jego pokoju. Wciąż je ogląda, pieści… — odpowiedziała dziewczyna. — Rozumiem. Coś jeszcze? Dona Teresa zastanawiała się przez chwilę. — Chyba tak… choć nie wiem, czy to ma jakiekolwiek znaczenie. Zanim wuj sprzedał hacjendę, mieszkał z nami na stałe pewien duchowny. Rodowity Indianin, odległy potomek wymarłego plemienia Mutsune. Zawsze będę pamiętać, jak zareagował na wieść, iż don Sebastian rozkopał kurhan i zagarnął znalezione przedmioty. Zdrętwiał ze zgrozy, jakby chodziło o świętokradztwo lub straszliwe niebezpieczeństwo. — Czy któraś z rzeczy wzbudziła jego szczególną uwagę? — zapytał Zarnak. Znów nastąpiła chwila milczenia. — Tak. Pektorał z czarnego obsydianu. Ksiądz z przerażeniem spojrzał na wuja i powiedział — pamiętam dokładnie — „Ośmieliłeś się wyjąć ów przedmiot na światło dzienne?” Potem zanucił jakąś indiańską pieśń, kołysząc się do rytmu i powtarzając w kółko jedno zdanie. — Pamięta pani słowa tej pieśni? Dziewczyna wzdrygnęła się. — Oczywiście! Bardzo się wtedy bałam. Trzy wyrazy, mamrotane posępnym głosem: „Zoo, Chee, Khan… Zoo, Chee, Khan…” Zarnak coś zanotował, po czym wstał i pociągnął sznur dzwonka. — Przyjdę do państwa jutro rano. Będzie lepiej, jeśli przestanie pani nazywać mnie „doktorem”, skoro don Sebastian przejawia awersję do lekarzy. Co prawda mam doktorat z psychologii, ale porzuciłem praktykę. Nie należy zbytnio go drażnić. Proszę mnie przedstawić jako antykwariusza lub zwyczajnego kolekcjonera zabytków. Nie będzie to zbytnim kłamstwem, skoro widziała pani moje zbiory. Mój służący, Ram Singh, wezwie pani taksówkę. Dobranoc. Po wyjściu młodej damy, zerknął w notatki i na jego surowej twarzy pojawił się wyraz zadumy. Pod fonetycznym zapisem słów indiańskiej pieśni dodał krótkie pytanie: „Zulchequon?” 3. CZARNY PEKTORAŁ Mimo panującej ciemności, nie było jeszcze na tyle późno, by Zarnak nie mógł wykonać kilku szczególnie pilnych telefonów. Od znajomego antropologa, znawcy kultury Indian amerykańskich dowiedział się, że plemię Mutsune należało do grupy Zuni i że nie zostało po nim zbyt wiele śladów. Nie znano zbyt dobrze ich wierzeń, wiadomo było tylko, że obawiali się demona zwanego Zu–che–quon. Stary przyjaciel z biblioteki Uniwersytetu Miskatonic doradził Zarnakowi, aby poszperał w „Księdze loda”, gdyż tylko tam można było znaleźć opis tej zagadkowej istoty. Sama księga należała do największych rzadkości; wiadomo było tylko o jednym egzemplarzu, w tłumaczeniu niejakiego Johanna Negusa, który to starannie usunął większe partie tekstu, uznawszy je za zbyt przerażające dla przyszłych pokoleń. Zarnak, rzecz jasna, nie posiadał owego dzieła w swej prywatnej kolekcji, chociaż miał wiele innych rzadkich i tajemniczych tomów. Zdjął z półki ciężki, oprawny w skórę węża manuskrypt, spisywany przez całe pokolenia skrybów. Zawarto w nim fragmenty innych, mniej znanych woluminów, wśród nich „Księgi loda”. Wypis był sporządzony z egzemplarza przechowywanego pod zamknięciem w podziemiach kalifornijskiej Biblioteki Huntingtona, a dokonał go człowiek nazwiskiem Denton, wieloletni przyjaciel Zamaka. Ustęp brzmiał: „Wielki i Cichy mieszka w głębyach pod ziemią, u wybrzeża Zachodniego Okeanu. Nie ten On z możnych Przedwiecznych ukrytego świata, ni innych gwiazdozbiorów, lecz w ukrytej ciemności Ziemi od zawsze mieszka. Nie ma drugiego imienia nad On, boż On jest złem ostatecznem i nieśmiertelną pustką oraz Milczeniem Starej Nocy…” I tak dalej, w tym samym stylu. Zarnak przebiegał wzrokiem mniej ważne partie tekstu, aż w końcu trafił na coś, co go zaciekawiło, a zarazem wywołało odczucie grozy. …On niesie ciemność w dzień i czernią zakrywa światło. I wszystkie życie, glosy i ruchy zamierają za Jego przejściem. Czasem przychodzi w czas zaćmienia i chociaż nie ma nazwy, ciemnoskórzy wołają nań Zushakon. Znali Go już dawniejsi w starym Mu, oraz w Xinian pode skorupą Ziemi, czcili Go dziwnem wyznaniem, dzwoniąc w małe, straszliwe dzwonki, jak to powiada Eibon. Bo też On nie bal się niczego więcej niźli dziennego światła, którego nienawidził, choć nawet sztucznie czynione światło może Go odstraszyć, kiedy nadchodzi. On ci jest Sprawcą Mroku, Arcywrogiem Dnia, a Ubbo–Sathla był Jego Panem. Można Go poznać jako pełzający kłąb ciemności, albo też wir splątanych cieni”. Przypis zrobiony ręką Dentona głosił, że ostatnie osiemdziesiąt dziewięć słów powyższego fragmentu zostało usunięte z księgi przechowywanej w Bibliotece Huntingtona i że odnaleziono je w zapiskach Von Juntza, który najwidoczniej miał dostęp do pełnego tekstu. Zarnak zamknął manuskrypt, odłożył go na półkę i zapadł w głęboką zadumę. * * * Następnego ranka doktor Anton Zarnak podjechał taksówką pod drzwi miejskiej rezydencji Don Sebastiana de Rivery i jego bratanicy. Auto stanęło przed eleganckim domem w cichej alejce, ocienionej rzędami starych buków. Lokaj, wyraźnie hiszpańskiego pochodzenia, wprowadził Zamaka do słonecznego saloniku, gdzie już czekała Dona Teresa. — Wuj zaraz zejdzie na śniadanie — powiedziała po przywitaniu. — Zje pan z nami? — Proszę tylko o kawę — z uśmiechem odparł Zarnak. — Już jadłem. Lubię czarną, bez cukru, jeśli łaska. Usługiwała im ładna Meksykanka imieniem Carmelita. Na stojących na kredensie srebrnych półmiskach parował boczek, kiełbasy, jajecznica i świeże, gorące bułki. W zamrożonej karafce stał sok wyciśnięty z pomarańczy. Kawa była przepyszna, z kolumbijskich zbiorów. Zarnak z zaskoczeniem spojrzał na wchodzącego Don Sebastiana. Dawny ranczer był w wyjątkowo złej kondycji. Nie stary, a już skarlały, pomarszczony, o ciężko przygarbionych ramionach, jakby ugiętych pod ogromnym brzemieniem. Twarz miał bladą i przedwcześnie naznaczoną cierpieniem, oczy nieprzytomne i mocno przekrwione. Bez oporów przyjął do wiadomości zapewnienia siostrzenicy, że Zarnak jest antykwariuszem zainteresowanym różnymi starociami. Podczas śniadania rozmawiali głównie o wyrobach indiańskiego rzemiosła. Don Sebastian aż do przesady objawiał radość z obecności gościa, jakby na co dzień nie widywał nikogo, z wyjątkiem Dony Teresy i służby. Po posiłku zapytał Zamaka, czy chce obejrzeć kolekcję rzadkich zbiorów. Miał sporo sreber, wyrabianych przez Zuni i wysadzanych grubo szlifowanymi turkusami, miniaturowe totemy plemion z rejonu północno — zachodnich wybrzeży Pacyfiku i paciorki, z których mogłoby być dumne niejedno muzeum. Zarnak pozornie mimochodem napomknął o kopcach z południowego — zachodu i, co prawda niechętnie, został dopuszczony do najciekawszej części kolekcji. Większość eksponatów nie wyglądała groźnie; jak już wspomniała Dona Teresa, były to głównie gliniane garnki z ziarnem kukurydzy, jakieś skorupy, nieco biżuterii, pasy i bransolety. Jednak pewne zdobienia wydawały się Zarnakowi dziwnie smutne, zwłaszcza że część nocy spędził na studiowaniu dzieł dotyczących indiańskiej antropologii. Nie ulegało wątpliwości, że mumię poświęcono mrocznym, podziemnym siłom. Brakowało tylko czarnego pektorału. Zarnak w końcu zapytał, czy może go zobaczyć, twierdząc (zgodnie z prawdą), że już dużo wcześniej słyszał o tym niezwykle rzadkim i tajemniczym znalezisku. Don Sebastian bez entuzjazmu wyraził zgodę. Złomek wulkanicznego szkła miał nieregularne kształty i był dziwnie ciężki. Gdy Zarnak uniósł go do światła, ujrzał tajemniczy rysunek; coś jakby zakapturzoną postać w otoczeniu brunatnych, smętnych i odpychających cieni. Symbol opleciony był kręgiem nieziemskich znaków; zapisem języka nieznanego ludzkości. Zarnak także nie wiedział, co one oznaczają, lecz przywołał w pamięci fragment „Księgi loda”, który głosił: „Moc i grozę zamknięto w tychże wizerunkach, jakie Oni ściągnęli z gwiazd, kiedy Ziemia nabrała kształtu…” W czasie oględzin małej, lecz cennej kolekcji, Zarnak wciągnął gospodarza w dyskusję i odkrył, że ów zwiędły, wyniszczony człowiek, choć wyglądał na poważnie chorego, mówił z sensem i jak na amatora miał rozległą naukową wiedzę. Nie ulegało wątpliwości, że jego umysł pracował normalnie. Zarnak na tyle liznął medycyny, by dojść do wniosku, że właściwych przyczyn stanu Don Sebastiana należało szukać w warstwie mentalnej, a nie fizycznej. Zacny ranczer nie cierpiał na żadną ułomność. Za pozwoleniem gospodarza Zarnak skopiował tajemnicze symbole z czarnego pektorału. Po powrocie do domu przy China Alley numer trzynaście przez wiele godzin wertował księgi ze swego ogromnego zbioru, porównując pradawne teksty. Obcy zapis nie pasował do języka tsath–yo, używanego w Hyperborei, ani do naacalu z zaginionego świata Mu, ani do gwary z Rlyeh. Nikłe podejrzenie, że mogą to być znaki języka aklo, skłoniło badacza do sięgnięcia po najrzadsze woluminy. W końcu wziął do ręki egzemplarz księgi Ottona Dostmanna pod tytułem „Szczątki zaginionego imperium”, wydanej w Berlinie w 1809 roku nakładem Drachenhaus. Tu odnalazł słynne „tablice aklo” i porównał powykręcane hieroglify z rysunkiem z pektorału. Wyglądały tak samo. Przekład brzmiał: „Sadź mnie z dala od Światła, gdyż Noc moim przyjacielem, a Dzień wrogiem, póki Zulcheąuon cię nie pochłonie”. Zarnak przejrzał odnośne fragmenty „Livre d’Ivon”, w których opisano Władcę Ciemności i nagle pojął ogrom zagrożenia, w jakim żył Don Sebastian de Rivera od czasu rozkopania grobu indiańskiego szamana. Światło — nawet sztuczne — sprawiało, że Mroczny nie mógł się zbliżyć, by okazać swój gniew śmiertelnikom. Uderzał i mordował wyłącznie nocą, mszcząc się za naruszenie reliktów przeszłości, jakie po wiek wieków nie powinny zaznać światła dnia. Don Sebastian, ogarnięty nierozumną chciwością, nie zamierzał się pozbyć czarnego obsydianu i przez wszystkie minione lata drżał przed widmem nieuchronnej zagłady… a o tej porze roku, z powodu przeciążenia sieci, zwłaszcza w czasie silnych wyładowań atmosferycznych, często wyłączano prąd… Mocno zaniepokojony Zarnak złapał za słuchawkę, by ostrzec Don Sebastiana i jego siostrzenicę. Niestety, w wyniku zakłócenia na linii nie udało mu się połączyć z rezydencją. Podszedł do okna i rozsunął ciężkie kotary. Zapadła noc, niebo było zasnute ciężkimi, nabrzmiałymi chmurami, a w dali raz po raz jaśniały błyskawice. Radio ostrzegało, że w związku z nagłą burzą w części miasta na krótko może zostać wyłączony prąd. Zarnak pospiesznie zrzucił szlafrok, wdział płaszcz i chwycił małą czarną walizkę, którą zazwyczaj dniem i nocą trzymał w zasięgu ręki. Zadzwonił na hinduskiego służącego, żeby wezwał mu taksówkę. 4. PAN CIEMNOŚCI Podróż przez zatłoczone ulice miasta zdawała się nie mieć końca. W górze, na poczerniałym niebie, brzemiennym w zwisające groźnie burzowe chmury co raz migotały języki błyskawic. Lada chwila piorun mógł strzelić w linię wysokiego napięcia i spowodować zabójczą — dla Don Sebastiana — przerwę w dostawie prądu. Wreszcie taksówka skręciła w cichą, zadrzewioną ulicę opodal Park Avenue i zajechała przed dumną fasadę domu de Riverów. Zarnak pospiesznie zapłacił szoferowi za kurs i wyskoczył na chodnik. Dzwonił i dobijał się, aż w końcu w progu stanęła Dona Teresa. Jej piękne oczy rozszerzyły się ze zdumienia na widok okultysty. Szerzej otworzyła drzwi. — Wszystko w porządku? — chrapliwie zapytał Zarnak. Skinęła głową i wyjaśniła, że wuj także słyszał radiowy komunikat o możliwości zaciemnienia, przeraził się i zażądał, żeby służba na wszelki wypadek w każdym pokoju zapaliła świece. — Proszę mnie zaraz do niego zaprowadzić! Chcę zabrać czarny pektorał, osłabić jego moc i… Weszli po schodach na piętro, do pokojów Don Sebastiana. Na każdym stole stał srebrny świecznik; płonęły wszystkie lampy. Potok światła zalewał sypialnię, wypędzając cienie z najskrytszych zakamarków. Don Sebastian wyglądał okropnie. Ściskał dygoczące ręce, a z kącików ust płynęły mu strużki śliny. Był tak przerażony, że ledwo zauważył wchodzącego Zamaka. Kiedy Carmelita wraz z resztą służby zeszła do piwnicznej spiżarni, aby tam także rozpalić świece, Zarnak poprosił Don Sebastiana o pożyczenie obsydianowego pektorału. Starzec zgodził się bez wahania; albo wcale nie słyszał słów gościa, albo nie zwracał na to uwagi. A potem się stało. Lampy nagle zamigotały i zgasły. Don Sebastian wrzasnął jak potępieniec i skulił się w kącie. Dona Teresa podbiegła, żeby go uspokoić, a Zarnak skoczył do okna, podwinął zasłonę i wyjrzał na zewnątrz. Cały kwartał tonął w smolistej czerni, nawet uliczne latarnie dawały niewiele światła. Doszło do przewidywanej awarii. Silny podmuch zimnego, cuchnącego wiatru szarpnął kotarą. Subarktyczny chłód wtargnął do rozgrzanego pokoju. Świece zgasły, w tej samej chwili, jak zdmuchnięte oddechem niewidzialnego olbrzyma. Zarnak spiesznie otworzył czarną walizkę. Wyjął z niej coś dziwnego, coś na kształt czarodziejskiej różdżki. Rdzeń wykonany był z namagnesowanego żelaza, uchwyt z kawałka zwiniętej miedzi, zaś koniec był ozdobiony swoistym talizmanem z szarozielonego kamienia, wyciętego w kształcie pięcioramiennej gwiazdy. Gdy zgasło światło, klejnot zajaśniał w mroku delikatną poświatą. Cień zawirował w rogu pokoju. Stawał się większy, grubszy… Zimny pot spływał po ascetycznej twarzy Zamaka. Pięcioramienna gwiazda jaśniała coraz mocniej. Zarnak machnął nią w stronę chmury cienia, lecz mrok pochłonął wątły błysk światła i nie zamierzał się cofnąć. Don Sebastian znów krzyknął. Zarnak z desperacją zerknął na odsłonięte, otwarte okno. Nad horyzontem, jak zamglone oko, wstawała zorza, ledwie widoczna pod nisko wiszącymi chmurami. Chwycił się ostatniej deski ratunku: IA! IA! CTHUGHA! PH’NGUI MGLW’NAFH CTHUGHA FOMALHAUT N’GHA–GHAA NAF’L THAGN IA! CTHUGHA! Trzy razy recytował niezwykłe strofy przedziwnego zaklęcia, a ciemność wciąż wirowała, rosła i nabierała życia w odległym kącie pokoju, aż stała się namacalna. Maleńkie iskry złotego ognia spadły na bestię niczym trzepoczący rój świetlików. Nie udało im się rozjaśnić mroku, lecz w sypialni zrobiło się cieplej. Zaszumiały ogromne, niewidzialne skrzydła… A potem wszystkie lampy zajaśniały olśniewającym blaskiem. Całe szczęście, awaria okazała się krótkotrwała. Wirująca chmura bladych iskier zgasła na znak Zamaka. Ciężka chmura cienia zmalała w kącie. Zarnak podszedł do niej, unosząc gwiaździstą różdżkę. Mrok, który przybrał postać Zułchequona, zniknął. Pozostał po nim jedynie smrodliwy opar. Zarnak zebrał się w sobie i odszedł w drugi róg pokoju, gdzie zapłakana Dona Teresa kołysała w ramionach nieruchome ciało wuja. Twarz Don Sebastiana była biała jak mleko, a na ustach zamarł okropny grymas najwyższego przerażenia. Zarnak przyklęknął i dokonał szybkich oględzin. Brak oddechu, pulsu, pracy serca. Starzec nie żył. * * * Nadjechała policja, ambulans, przyjechał również lekarz sądowy. Zarnak pokrótce wyjaśnił, że Don Sebastian chorobliwie obawiał się ciemności. Ponieważ nie stwierdzono żadnych obrażeń, koroner orzekł śmierć wskutek rozległego ataku serca. Policji to wystarczyło. Sanitariusze w długich białych kitlach ułożyli ciało na noszach. Na odchodnym lekarz rzucił okiem na strasznie wykrzywioną twarz nieboszczyka i mruknął: — Powinienem to chyba opisać jako „śmierć z przerażenia”. Zarnak, który stał, obejmując wciąż roztrzęsioną i zapłakaną Donę Teresę, pozwolił sobie na mały, ponury dowcip: — Nie, doktorze — zamruczał. — Raczej „śmierć z zaciemnienia”. * — czy ciemnego Eblisa? nie znam tego bóstwa, przyp. tłum. * Homer „Odyseja”, pieśń jedenasta, przekład Lucjana Siemieńskiego; przyp. tłum. * w oryginale Torphonios zamiast Trophonios — chyba błąd zecerski, przyp. tłum.