Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. 2 Iwona Smolka Dziewięć światów współczesne poetki polskie 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Miłość jest własny bieg bycia naszego, Ale z żywiołów utworzone ciało To chwaląc, co zna początku równego, Zawodzi duszę, której wszystko mało, Gdy ciebie, wiecznej i prawej piękności Samej nie widzi, celu swej miłości. [M. Sęp Szarzyński Sonet V O nietrwałej miłości rzeczy świata tego] 5 Słowo wstępne Czytanie poezji jest spotkaniem ze światem. Jeśli ten świat jest tak inny, że przykuwa moją uwagę, porusza wyobraźnię, zastanawia, wówczas wchodzę w jego autonomiczną rzeczywistość, rozmawiam z jego bohaterami, dziwię się ich zdziwieniem. Każdy świat wyraża się przez swój odrębny język, a kiedy rzeczy, idee, uczucia, myśli zostaną nazwane, wówczas żyją niezależne, rządzą się prawem ustanowionym przez poetyckie słowo. Nie porównuję więc tych poezji, nie szukam podobieństw ani różnic, nie układam w żadne szufladki literackich nurtów, poetyk. sposobów dykcji. Jestem zaproszonym uczestnikiem rozmowy, jaką poeta toczy ze światem. Słucham i chcę zrozumieć, co i w jaki sposób do mnie mówi. Staram się usłyszeć ciszę, owe momenty zamilknięć, w których wyraża się ten najpiękniejszy w każdej poezji naddatek - objawiona tajemnica. Oczywiście czytelnik ma prawo zapytać: dlaczego te, a nie inne poetki wybrałam? Odpowiedź jest prosta – ponieważ te poezje zachwycają mnie, ponieważ czytając wiedziałam, że zostałam obdarowana, l doprawdy jest to czysty przypadek, że są to poetki, a nie poeci, ale nieprzypadkowy jest taki, a nie inny wybór, l tu zastrzegam, że owe szkice nie mają nic wspólnego z tzw. nurtem feministycznym. Nie wiem nawet, czym jest ów nurt, jeśli nie wyłącznie modą. Wybrałam te poezje, gdyż sądzę, że ukazują one najpiękniej niedostateczność i niedostateczność realnego świata. W jego wewnętrznych strukturach, w jego biologii, połączeniach rzeczy, przypadkowości i konieczności zdarzeń i uczuć, w krajobrazach i spotkaniach z ludźmi ukrywa się przesłanie tajemnicy. Objawia się granica bytu i niebytu, rzeczywistości skończonej i nieskończonej. Towarzyszy temu zachwyt, zdziwienie, lęk, groza, poczucie sacrum. Te poetki wiedzą, że świat i człowiek z jego naturą biologiczną i duchową jest czymś zadziwiającym. Realność zawiera w sobie nieoczywistość. Tajemne, niewypowiedziane przenika przez tkankę życia, przez słowa, określa więzi międzyludzkie, ustanawia porządek rzeczy. Zmysł metafizyczny, ten dodatkowy zmysł ludzki, pozwala widzieć rzeczywistość podszytą „innym światem”, a prawa biologii postrzegać jako dar i ostateczne zagrożenie. Dominującą więc postawą jest zdziwienie bytem. Zdziwienie tym, że coś jest, że ktoś kocha, przesyła nawet po śmierci znaki swej obecności, że życie jest wielorakie, wszechobecne mimo swej kruchej konsystencji. A także zdziwienie naturą – odrębną w swej biologicznej formie. Przyroda oddzielona od człowieka mówi swoim roślinnym językiem, a jej obrazy – wiernie zarejestrowane i nieoczekiwanie znaczące symbolicznie, odsłaniają jeszcze jeden sposób współbytowania. W tych poezjach wszystko objawia się w swoich dopełnieniach lub antynomiach, w byciu i niebyciu, w stosunku ja i ty, na granicy zachwianej i odzyskiwanej równowagi: połączenia i rozdzielenia ze światem. Zasadniczą cechą, którą postrzegam jako wspólną w tych jakże różnych poezjach, jest szacunek dla realnej, konkretnej rzeczywistości, w której żyje człowiek. Szacunek dla każdego drobiazgu, dla „rzeczy nieważnych”, dla tych okruszyn chwil, z których buduje się wieczność. Szacunek wynika z rzetelnej obserwacji, z poszukiwania wiedzy o tym, co nas otacza. Szacunek wynika z uznania odrębności, prawa do autonomicznego istnienia tego wszystkiego, co jest. To, co jest realnie i to, co jest pomyślane, i możliwe do wyobrażenia, i godne współodczuwania – ma swoją twarz i swoje imię. Ten szacunek pozwala poetkom dostrzec wyraźną, a niekiedy głęboko ukrytą więź spajającą drobiny życia. 6 Czytając tę poezję czuję ciężar, materialność, konkretną wymierność świata, a zarazem widzę, jak prześwituje przez niego wieczność, jak nieskończoność rozsadza każdą szczelinę bytu otwartą zdziwieniem. Podobne wiersze pisze Czesław Miłosz, znajduję takie u Jarosława Iwaszkiewicza. W żadnej jednak liryce, która wyszła spod pióra poety, nie ma takiego stosunku do ciała: gniazda, biologicznego domu, ostatecznego zagrożenia, „kołyski śmierci”, łącznika ze światem. W tych poezjach „ciało siostrzane”, ciało wydane torturom, „gniazdo bólu”, „pokarm dla wron”, znienawidzone, tryumfujące w miłosnym spełnieniu, synonim śmierci i rozkoszy, ekstatyczne i poniżone, ciało umęczonego człowieka, który dotarł do „jądra ciemności”, wypowiada przez samo swoje istnienie – istotę kondycji ludzkiej. Z niego rodzi się poczucie grozy, nim karmi się śmierć, ono urealnia zasady etyczne, jest najściślejszą więzią z innymi, początkiem życia. Biologiczne, materialne wśród materii, obdarowane zostało łaską wszystkich zmysłów. Z niego bowiem wyrasta również to, co niewidzialne, w nim rodzą się sny i przeczucia. Jest współobecne z innymi, dąży do zespolenia, do współ-odczuwania. W tych poezjach bohater liryczny, doświadczający chwil olśnienia, szuka – przez swój zachwyt, rozpacz, ból, sceptyczny namysł, ironiczne zaprzeczenie – siebie, drobiny Całości, cząstki nadrzędnego Sensu, który wyłania się nagle jako spełniona Tajemnica. 7 Maria Bigoszewska *** Jak Lewiatan przychodzisz. Utoczyłeś przygwożdżonej krwi. Jesteś we mnie. Jesteś we mnie bardziej niż czekałam żyjąca, kość z kości mojej, ostrze niezmierzone, wkrótce będziesz umarłym, małym Żydem. 8 Śmiertelne ciało Zdania oznajmujące, krótkie konstatacje, że jest jak jest i żadna metafora nie może tego zmienić. Lapidarność przypominająca wiersz Różewicza, z tą samą oschłością narracji i ukrytym dramatem egzystencji. Tak pisze Maria Bigoszewska – poetka ascetyczna, zgłębiająca pojęcie „jestem”. Zapisuje podstawowe stany: jem, piję, patrzę, stoję, dotykam, płaczę. Wie, że są one podstawowe i że może ich nie być, choć są tak oczywiste. Do „jestem” przypisana jest „nicość”. jem tu i piję razem ze swą wiedzą ze swą nicością, z twarzą na dnie studni Wiedza zaczerpnięta z Drzewa Wiadomości spowodowała upadek. Dała czas, śmierć i życie w biologii. Życie w poezji autorki Ciała niepewnego zanurzone jest w czasie, w postępującym umieraniu. Nicość trwa, jest nieruchoma, z niej wyłaniają się, gdy „godziny nie istnieją”, obrazy-archetypy: krew, matka, dziecko, dom, szczelina. Nicość jest jedyną wiecznością w tej poezji. Pojawia się biały tunel – przejście do życia po życiu, a także tunel narodzin – ludzkości i każdego człowieka. Płacz zwiastuje jego przyjście i nie ma pocieszenia. Doprawdy „ciało niepewne” nie zapowiada niczego dobrego. W chwili narodzin wydane jest już śmierci. W chwili poczęcia i miłosnego aktu – zagrożone czyhającym unicestwieniem. Biologia określa ludzki stan: stąd-dotąd, żadnej nadziei na choćby skrawek nieskończoności. Biologizm oznacza klęskę ostateczną. Z poczucia osaczenia i uwięzienia w ciele, krwi, w żywych, bolesnych tkankach wynikają wszelkie emocje i dramatyczne napięcia tej skupionej, oszczędnej liryki. Te wiersze to zaklinania, egzorcyzmy przeciw kłębiącym się demonom, amulety przeciwko tragizmowi istnienia. W ciele zamieszkuje przecież dusza. To ona jest kochanką, ona – szansą na wieczność, przyzywana, nieuchwytna, śmiertelna, a może wieczna, któż to wie? Nic. żadnej możliwości, nadziei, żadnej łaski. Nitka spermy, mała kropla krwi Niepewne siebie ciało i wiedza. Tylko tyle. Emil Cioran stwierdza: „Wiedza wrzuciła nas w Czas i z tą chwilą uzyskaliśmy Los. Albowiem los istnieje tylko poza obrębem Raju”. Wszystkie wiersze Marii Bigoszewskiej mówią o losie człowieka skazanego, który zatracił pamięć Raju. Dom żywych jest tu domem skazańców. Egzekucja może być odroczona, ale niewątpliwie nastąpi. Nie należy o tym zbyt wiele mówić, nie godzi się roztkliwiać ani użalać nad sobą. Skupienie wiersza w kilkunastu słowach, zawęźlenie myśli w jednym krótkim pytaniu powołuje obraz przejmujący pierwotną siłą wizji, z którego nie można wyjąć ani linijki jako osobnego cytatu. Niemal każdy utwór Marii Bigoszewskiej jest niepodzielny. Daje się przywołać w całości, bo znaczy tu każdy użyty wyraz. Lapidarność, oschłość i wizyjność – jak łączą się te, wydawałoby się. nieprzystające do siebie cechy? Wizyjność powstaje tu przez odwołanie się do znaczenia symbolicznego użytego słowa lub sformułowania. Rodzi się więc niejako poza wierszem, w którym jest tylko wywołana kilko 9 ma słowami. W tej poezji wiersz-wizja najczęściej składa się z czynności, z imperatywów ruchu, działania. Księżyc gaśnie. Zapada się trawa i droga. Rajski owoc ukryty w listowiu strasznie głęboko. Płacz, płacz, córko boga litości, bierz w usta, ssij i liż. Pierwszy grzech – poznanie, pierwsza ciemność, dotarcie do głębokości upadku jest zarazem przedstawione w formie ostrego erotyku. Jest dotknięciem tajemnicy i odsłonięciem siebie. Wiersz, który zaczyna się jak zapis snu, jest dzięki odwołaniu się do symbolu wizją erotyczną. Erotyka w tej poezji – jak wszystko, co związane jest z biologią – podszyta jest grozą. Tu każdy akt miłosny jest aktem ostatecznym, jest wejściem w śmierć, w ciemność, w ból. Erotyka pozbawiona łagodności i czułości jest brutalna, bo dzięki niej zawiązuje się łańcuch życia-śmierci. Drapieżna, gdyż jest synonimem przetrwania, walki o istnienie. Przecież podstawowe pytanie tej poezji brzmi – jak ocaleć, jak się uratować, jak być w ciele? Inaczej – jak być w ustawicznej trwodze? Człowiek, cząstka natury, poddany jej prawom, jej ograniczeniom, czerpie z niej siłę, a zarazem poddaje się w nierównej walce. Na próżno bohaterka liryków szuka schronienia przed narastającymi zewsząd zagrożeniami. Może co prawda stwierdzać: ale nie dam się więcej ssać nie dam się jeść – i nikt nie weźmie mnie żywcem. Wiadomo jednak, jak to się skończy. Ciało starzeje się i umiera, przed lękiem nie bronią zamknięte drzwi. Wszystko jest tak kruche jak tafla lodu, na której ślizgają się ufne dzieci bez świadomości niebezpieczeństwa. Śmierć czai się w tkankach, w oddechu dziecka. Biologia włada pulsem krwi, miłością, narodzinami, pierwszym krzykiem. Na poboczu biologii plącze się biedna, wciąż niespokojna dusza. Płyną łzy, trwa cierpienie. Dusza spragniona jest wieczności, a ciało chce uparcie istnieć w swojej postaci. Uzależnione, wydane chorobom, przeżywające rozkosz. Dusza wie swoje, a ciało swoje. Te dwie mądrości nie zgadzają się ze sobą. Pierwotna ufność została zabita. Wiadomo, że „czas dobrych nowin minął, moje dzieci”. Można siebie pocieszać, nie wolno okłamywać. To samopocieszenie w tych wierszach brzmi równie dramatycznie jak w wierszach Haliny Poświatowskiej. W poezji Marii Bigoszewskiej następuje redukowanie pragnień. Ograniczenie się do minimum ze świadomością, że: jestem po stronie zdrajców jestem z tymi, których zawodzi ciało jestem z tymi, których opuszcza dusza jestem po stronie słabych Z tej słabości wywodzi się wściekły bunt, odwaga rozpaczy, krzyk „nie dam się”, przekonanie, że to, co własne – ciało i „śmiertelna dusza” – nakłania do dzielności. Wiersze-pytania, wiersze-refleksje, przekonanie o tym, że nic, co jest tu, na ziemi, nie ma „ludzkiego znaczenia”, skoro nie ma wieczności i wolnego wyboru, gdyż wszystko zostało 10 rozstrzygnięte poza nami. l jeżeli pojawia się cytat z Ewangelii, to jest przywołany w swoim zaprzeczeniu: Ktokolwiek woła, zostanie odtrącony. Ktokolwiek pragnie, potępiony będzie. Jest to nieustanna odmowa wiary w cud, bo jedynym cudem godnym swej nazwy byłaby nieśmiertelność. Dramatyczne odczucie ostateczności własnego „ja” staje się w tej poezji ciągłym dążeniem do bolesnej chwili „złożenia do grobu”. Wszystko, czego dotyka ta poezja, jest „wypełnione strachem” i bólem „na tej drodze zdeptanej”, l nad erotyką, i nad ciałem kobiety, i postacią dziecka unosi się opar krwi. Oto tylko nieliczne cytaty: „Aż przyjdzie wielka cisza i napijesz się jej czarnej krwi”, „krwawniki ciała”, „nocny sen łyżkami pije krew”, „utoczyłeś przygwożdżonej krwi”. „Krew rozlewana jest – pomiędzy członkami”. „To jest ciało, a to jest moja krew osaczona”. „Ocknij się z mojej krwi”, plaża „spływa miesięczną krwią”. Krew jest synonimem życia i grozy. Łączy przeszłość z przyszłością, jest krwią ofiary, baranka, znakiem oczyszczenia i śmierci. Stanowi o istocie biologii i o istocie sacrum. Jest symbolem tajemnicy. Krew w tej poezji łączy biologizm z przestrzenią metafizyczną, z nieznanym, z Bogiem „Niewyznanym”. To krew pozwala zobaczyć siebie – śmiertelną, siebie-martwą, a także „Ciało porzucone na firmamencie, wśród planet”. Tak oto – pierwszy człowiek, kosmiczny Adam, pozwala na jedyną wiarę: „byłeś, dołączysz”. Kosmiczny Adam, bóg lub Bóg, Adonai, staje się ukrytym głosem dialogu, który toczy się w tych lirykach. Moja twarz, moja głowa – miska mięsa i zakrzepłej krwi, pokarm dla wron. Ale pozwól, niech jedzą. Niech zatrzymują się, naradzają i drżą. Kim jest ten On? Ten, który ma pozwolić? Nie odpowiada mu żaden znany obraz. Jest „Niewyznany”, staje się adresatem tych wierszy-wizji, przerażających wyznań rozpaczy. To dzięki niemu bohaterka może wołać „z głębokości”, z przepaści, która otwiera się nieustannie przed „ciałem niepewnym”. Podobnie jak krew, tak upadek, dół. „hucząca ciemność” są stałym motywem tych wierszy. Szczelina śmierci-życia jest otwarta i „lepiej nie spodziewać się niczego”. Skaza, pęknięcie leży u początków istnienia. Tak jak Adam-kosmos, jak jego rozczłonkowane ciało, świeci nad losem. Jest stałą determinantą. Czyż więc upadek i ta rozwierająca się szczelina nieistnienia nie jest powrotem do punktu wyjścia, do nieświadomości sprzed Drzewa Poznania? Czyż ona – otwarta otchłań, „hucząca ciemność”, nicość odbijająca twarz nie staje się paradoksalną formą ocalenia? Bohaterka tej liryki wie, że „Niezbadane są ślepe lory czasu, szczeliny ziemi”, i podobnie jak człowiek z esej u Ciorana cierpi na „niedobór istnienia”. Wie, że póki żyje – oddycha, krwawi, cierpi. Biada tym, powiada autor Upadku w czas, „co wiedzą, że oddychają, a jeszcze bardziej biada tym, którzy wiedzą, że są ludźmi. Niezdolni myśleć o czymkolwiek innym, będą tę sprawę rozpamiętywać – opętani nią, prześladowani przez całe życie. Zasługują wszakże na tę męczarnię, bo chciwi wszystkiego, co nierozwiązywalne, sami szukali tematu niosącego udrękę, tematu nieskończonego” (tłum. Ireneusz Kania). 11 Tak poezja opętana ciałem i biologią, obsesją krwi i upadku, dotykająca gnozy, znajduje w najwyższej trwodze wątłe pocieszenie. 12 Julia Hartwig W jądrze ciemności Ta wygolona chuda głowa głowa szalona więzienna mistyczna opętana jedną myślą Ta głowa która nas woła Te wygolone chude głowy które naruszają nasz spokój Byłam bita i upokarzana – mówi pierwsza Kim jesteś ty który ocalałeś przez łatwy trud nieuczestniczenia Kim jesteś uciekając a nawet współczując ze mną Nie odpuszczam ci nic bo ja również nienawidziłam męki ale wystawiłam się na nią i odebrane mi zostały na zawsze przywitania bez podejrzeń i poranne przypływy radości Wybrałam wiedząc że będę wybrana A ty skąd czerpiesz swoją nadzieję na której chcesz budować radość i afirmację świata Nie pytałaś mnie nigdy czy mam na ten zachwyt dość siły nie pytałaś czy jest między nami jakaś wspólność Wzywam cię więc na spotkanie głowy nie wygolonej z głową wygoloną aby rozważyć jaka jest moc naszego udziału w istnieniu które naruszone zostało w samej swojej naturze Tak mówiła głowa wygolona w imieniu innych wygolonych głów i przyłączyła się do niej głowa szalona i głowa mistyczna i głosy ich przeszły w bełkot a potem wszystkie7 razem zapłakały spoglądając na bezkresny cokół obsadzony jak okiem sięgnąć czaszkami wygolonych głów 13 Prawo do sprzeczności Filemon i Baucis, Murzyńska matka, paryscy kloszardzi, obłąkany Hölderlin, warszawskie panie w kawiarni, mały człowieczek ze starej ryciny – Jonasz czytający książkę w brzuchu wieloryba, staruszkowie na balkonie, kochankowie śniący się sobie z obrazu Chagalla, pływaczka łącząca żywioły, głowa wygolona, chrześcijanin przemierzający świat w swoich butach, człowiek, który idzie dalej niż wszyscy. Dziesiątki, a może setki postaci zamieszkują wiersze Julii Hartwig. Jej poezję zaludniają także cienie zmarłych, które unoszą się nad światem widzialnym. Każdy z tych bohaterów przynosi swoją historię, kwintesencję losu. problem egzystencji, uczucie, swoje szaleństwo, swoją drogę życia. Każdy z nich ma jakąś rolę do spełnienia w wielkim teatrum. gdzie rzeczy dzieją się na scenie tego świata – bardzo konkretnego, i na „scenie widzenia”. Ona zagarnia w siebie sny, przeczucia, wyłaniające się niejawne, na wpół zakryte wspomnienia, widma, odrealnione pejzaże. Na niej łączy się przeszłość i teraźniejszość, młodość i starość. Na scenie widzenia wszystko może stać się jednią. Widzenie jest bezinteresowną radością, wymierza obszar „królestwa oczu” i nie wynika z niego żadna korzyść oprócz potwierdzania świata, mówienia mu „tak”, afirmacji pełnej, połączonej z wiedzą o przemijaniu, cierpieniu, śmierci i trwodze. Widzenie bezinteresowne, czyli bez próby posiadania, zawładnięcia. Podziw, kontemplacyjny zachwyt łączy się z wiedzą, że na ten sam fragment pejzażu, na tę samą łąkę patrzyli inni, których już nie ma, że ich oczy chłonęły ten sam widok, l ta świadomość sprawia, że bezludny krajobraz uczłowiecza się i „Jeśli będziemy patrzeć aż do bólu, może staną się ciałem ci, którzy krążą wokół bezustannie”. Wiedza o świecie zakrytym dana jest „ja” lirycznemu – głównej bohaterce wierszy, którą nawiedzają sny groźne i łaskawe, przynoszące ukojenie i trwogę. Fruwa w nich, ogląda nocne niebo, słyszy głosy zmarłych, odwiedza miasta i odległe krainy, pochyla się nad czyjąś starością, łączy się z bólem innych. To „ja” ze snu wie wszystko o „dzikim blasku, o ukrytej za zasłoną realności tajemnicy życia. Wie o świecie idealnym, o wielkim słupie światła, o szaleństwie „jasnego umysłu”. „Ja” na scenie tego świata stoi mocno na ziemi, trzyma się konkretów. Podróżuje przez miasta Europy i Ameryki, zwiedza muzea, zapamiętuje katedry i obrazy, obserwuje ludzi w ich radości, chwilach odpoczynku, zabawy, zamyślenia, szaleństwa, zagubienia. „Ja”, które oddało się żywiołowi, morzu, dźwiga siatki z zakupami, w kuchni kroi jarzyny i przygotowując potrawę, widzi „szybkość oblekania materii w nowe kostiumy”. Ma swój dom i swoją bezdomność. Zakorzenienie i tęsknotę za absolutną wolnością, nieprzynależeniem do żadnego konkretnego miejsca. Wędrowiec i domownik. „Ja” gotowe przyjąć w siebie każdy nowy pejzaż, wzruszenie, doświadczenie – także bezdomności. Pragnie jedynie: Iść koleiną losu w śpiewie niewidzialnych stworzeń. Radość twarda jak diament, niezawisła i niczemu nic nie dłużna. Sprzeczność jest moim żywiołem, prawem, o które wojuję. Sprzeczność, czyli bycie każdym i w każdym miejscu jednocześnie, Owym tłumem postaci, które mówią różnymi językami, dążą do celu lub żyją z dnia na dzień, nie martwiąc się o przyszłość. l natychmiast rodzi się w tej poezji – zmierzającej przecież od swego początku do harmonii, zespolenia – pragnienie połączenia ze sobą tego, co pozornie sprzeczne i tego, co jest antynomią, co trwając w opozycji rozbija ład świata. Tom z 1971 roku nosi tytuł Dwoistość i jak każdy tytuł Julii Hartwig jest znaczący. Wszystko w tej poezji ma swój blask i cień, awers i rewers. Noc i dzień, sen i jawa, bycie i 14 niebyt, trwanie i przemijanie, ziemia i niebo, umysł jasny i umysł szalony, realność i idea. Dwoistość jest zasadą, przed którą trudno się obronić. „Byliśmy żertwą dla symboli” – mówi poetka w wierszu Przesłanie z tomu Wolne ręce. l każdy z nas miał język rozwidlony by mówić mową prostą i mową uczoną „Język rozwidlony” utrwala dwoistość. Obie mowy służą nazywaniu prawd, określaniu rzeczywistości. Wyrażają, poszukują dla siebie formy, aby przerodzić się w sztukę. „Tęsknota do symboliki trwałej” i przeświadczenie, że „Pod tą wyspą jest inna wyspa, może jeszcze piękniejsza” konstytuuje zasady tej liryki. Będzie się ona nachylać w tym samym stopniu w stronę romantyzmu co klasycyzmu, łączyć „sceny widzenia” ze scenami z realności. „Chciałabym widzieć cię naraz ze wszystkich stron, stworze, fragmencie, zawierucho, wspaniały obłędzie jasnego umysłu”. Widzieć od strony jasnej i ciemnej, z przeżycia snu i konkretnego doświadczenia, nadając formę, wprowadzając do zdania rygor i klasyczny porządek. Stojąc na Dziale Wód, znając ten wybór, który jest dany każdej wolnej istocie, bohaterka pyta: „A ja gdzie przynależę”, l jest to pytanie o rodzaj związku ze światem, o współuczestnictwo. Łącząc racjonalny i irracjonalny ogląd, wrażliwość, sumienie, wyobraźnię, uczucie, intelekt, poetka napina „błyskawiczny łuk” wiążący ze sobą żywioły, dwoiste rzeczywistości. Wszelki ruch, wszelki wysiłek obserwowany przez Julię Hartwig i zapisany w jej wierszach wywodzi się z ziemi, z realności i zmierza ku idealnej przestrzeni, która jest miarą i celem. Ten sam łuk, co spinający żywioły tuk „uśmiechniętej pływaczki”, zatacza ręka żegnająca „Nad zatoką” odlatującego przyjaciela i odtruwające dzikie gęsi. Łuk spina bliskie i odległe, dzikie i ucywilizowane, zadomowione i obce. Łuk spięcia podkreśla odległość – dążąc do zbliżenia. Jest formą wyrażenia zarówno dystansu, jak i współuczestnictwa, konieczności zbliżenia. Owo prawdziwe przeniknięcie i połączenie antynomii, świata realnego i idealnego, widzialnego i duchowego najczęściej spełnia się we śnie. Jest to osobna sfera tej poezji, która zagarnia w siebie tyleż zamglone, niejasne, ukryte krajobrazy, co te realne, wyraziste; łączy podświadomość z wiedzą historyczną, przeczucie z mitami kultury. Racjonalna i klarowna w swej formie, mistrzowsko precyzyjna w każdym określeniu i zdaniu twórczość ta zanurzona jest w ciemności snu, w owym romantyczno-Jungowskim przestworze, gdzie niewidzialne duchy, jak w Mickiewiczowskich Balladach i romansach, rozmawiają z żywymi. Oto Lament kazimierzowski, którego rytm zdań. melodia, sposób budowania obrazu każą myśleć o Anhellim Słowackiego: „W ciemności, która była potem, rozwidniła się wielka zorza południowa i pożar chmur. A księżyc znużony spuszczał się w płomienie niebios jakoby gołąb biały...”. Eloe rozpoczyna opłakiwanie. Lament Julii Hartwig otwiera zdanie: Dniało l nie zdążyła tego ukryć noc Zbroczone świtem płynęły ogromne ławice ciał Lament rozlega się w obłokach. Wśród chmur, u ogromnych stóp Boga. który przepuszcza przez śluzę „ławicę ciał”. Lament rozbrzmiewa wraz z błyskiem „gwiazdy zarannej”, wśród wzlatujących ptaków: 15 że zdawało się sam strop niebieski uformuje się w dzwon i wielkie rozpocznie dzwonienie Widzeniem romantycznym w tej apokaliptycznej wizji jest obraz poruszonego nieba. Miesza się ze sobą ziemia i przestwór; to, co okrutnie realne, zostaje podniesione w górę. Dzieje zamordowanych Żydów opowiedziane są językiem romantycznym, gdyż nie da się w sposób zracjonalizowany opisać ostatecznej zagłady. Na niebie, w powietrzu, w ciemnościach płyną postacie pomordowanych. i chociaż ta, która je widzi, mówi „Ja wspomnień tych się boję”, jest przecież Guślarzem wywołującym zmarłych. Młodzi kochankowie z obrazu Chagalla, ona z bukietem kwiatów, przepływają przez senną wizję, przez realność historii, przez pamięć narratorki, przez dzieje romantycznej literatury. Oto znów „dzieweczka” rozmawia z ukochanym, matka pyta: „Córko od kogo są te kwiaty”, „miasteczko mówi wracam i przeszłość znów się staje”. Trzy czasy – realny, w którym toczy się narracja, historyczny i romantyczny, łączą się, przeplatają, tworzą niezwykły „niedoczas”, w którego pogłosie tańczy jeszcze „szalona Ryfka”. W wierszu Julii Hartwig ów akt pamięci – najczulszej, akt miłości przywołującej do życia pomordowanych, odbywa się we śnie, a dokładnie w myśli śniącej, choć: noc ledwo śmie to spełnić sen ledwo to potrafi A przecież tylko dwa zdania, kilka drobnych napomknień określa historię tego wydarzenia i opisany dramat ludzki: „wchodzimy przez próg zgliszczy przez mury lat wyniosłe”, „już nie żal że mnie wzięto”, „miasteczko Tora cerkiew”. Przenikają przez siebie realność historyczna i wizje senne. Historia pisana dużą literą i historia dwojga kochanków, którzy odnaleźli się po śmierci. Miesza się również przestrzeń – realna, wyobrażona, ta widziana z okna kuchni i ta podniebna, wyśniona. Wiersze Julii Hartwig to często minidramaty. skondensowane w każdym obrazie i wzruszeniu. W te sceny, które porażają czystością widzenia, nigdy nie wkrada się fałsz, odległe aluzje nigdy nie przeradzają się w stylizację. Jest to przeżycie na nowo – przez współczującą wyobraźnię, grozę historii – jest to spotkanie, które będzie powtarzać się raz po raz w tej poezji, z „głową wygoloną”. Istnienia w grozie, gdyby nie wczesne doświadczenie pokoleniowe, wojna, powstanie warszawskie, mogłaby nauczyć staroświecka rycina. Na niej Jonasz w brzuchu wieloryba, zadomowiony, spokojny, czyta książkę. „Ale wieloryb bywa głodny. Przez jego gardziel wpada do brzucha potężna fala morskiej wody z ławicą połkniętych małych rybek”. Poetka wie. że kataklizmy lubią się powtarzać. Groza nie mija. Jest przyczajona. Wie również, że groza, tak jak piękno, dobroć, ekstaza i strach, jest wpisana w istnienie. Dlatego przekonuje – „Ależ tak ty również nadajesz się na męczennika” i ostrzega w wierszu Rekiny – „Uważaj, żeby nie uronić nawet kropli krwi. Zwabisz je. Krążą wokół ciebie, zawsze głodne. [...] Wypłyną nagle zza rogu ulicy. Włamią się druzgocąc drzwi twojego domu”. W tę poezję wrośnięta jest wiedza o byciu „W jądrze ciemności”, o istnieniu „głowy wygolonej”, która spotyka się nieustannie z tym, „który ocalałeś przez łatwy trud nieuczestniczenia”. Z tego wynika w sposób pośredni – gdyż ta poezja najdalsza jest od udzielania rad, przestróg czy pouczeń – nakaz współuczestniczenia i współdziałania, gdyż tylko tak można istnieć pod koniec XX wieku. „Wzywam cię więc na spotkanie głowy nie wygolonej z głową 16 wygoloną” – mówi „głowa szalona więzienna mistyczna” – i to wezwanie stanowi podstawę moralną wszystkich utworów Julii Hartwig. W jej wierszach odzywa się głos, bełkot, płacz głów wydanych na mękę. Z tego „bezkresnego cokołu”, który „obsadzony jak okiem sięgnąć czaszkami wygolonych głów”, przez szpitale, więzienia, śmierć przyjaciół, bezradną starość – wyprowadzają w drogę „buty chrześcijanina”. To drugi obok W jądrze ciemności wiersz, który określa naszą współczesność, naszą przestrzeń moralną, l są to dwa najważniejsze wiersze liryki polskiej lat osiemdziesiątych. Pytania i wybory etyczne w poezji Julii Hartwig są esencją jej poezji, jej najprawdziwszym, najgłębszym głosem. „Co mogą sobie powiedzieć przesłuchujący i przesłuchiwany”? – pyta w wierszu Co mogą; „dialog przemocy i męczeństwa, / Okrucieństwa i cierpienia” przybiera w tej poezji różne formy, odzywa się wieloma głosami. Może dlatego w tej poezji tyle jest postaci, gdyż każda z nich potwierdza w praktyce codziennego życia pytania i wybory moralne. „Miłuj bliźniego swego” jest raz po raz poddawane konfrontacji. Przechodzień – „Twarz zamknięta nieruchome oczy” – idzie „dalej niż my wszyscy”, a Babka opowiadała „nie ma już teraz ludzi, którzy jak moja matka, oddaliby biedakowi własne buty i kaftan”. Ta babka nosiła pewnie „buty chrześcijanina” i oddała je, aby dalej przemierzały świat. Ten przechodzień widzi pewnie coś więcej, za czym podąża, niż mijający go w pośpiechu ludzie na ulicy Marszałkowskiej. Zjawy i postaci z tego i z tamtego świata nagle spotykają się w tłumie lub tylko przelatują przez nocne niebo Julii Hartwig. Niebo i ziemia. Noc, sen i jasność dnia. Zamieszkałe i opuszczone. Znów napina się łuk spinający sprzeczne i przenikające się. Zjawa przechodnia i zjawa wyłaniającego się z mgły mostu. Obie są niedopowiedzeniem, bardziej przeczuciem czegoś, co istnieje niż namacalną obecnością. W tym niedopowiedzeniu, w tym prześwitującym konkrecie, w świecie materii, przez który przebiega niewidoczny, ale jakże oczywisty szlak idei. krążą duchy zmarłych, pejzaże zawisłe w powietrzu utkane są ze snu, z nocy i realnego konkretu. Objęte są widzeniem czułym i kontemplacyjnym zarazem. Jest to patrzenie „aż do bólu”. Jest widzenie dzienne i widzenie nocne. Wyłaniające się ze snu, który nawiedzają ptaki, obłoki i duchy. Bowiem w poezji Julii Hartwig istnieje w sposób najbardziej dotkliwy i dotykalny przestrzeń powietrzna. To z niej płynie oddech tych wierszy. W nich przecież jest „Niebo jak jabłoń rozłożyste”, a patrząca – „zawieszona pod skrzydłami nietoperza” – wie, czym jest żywioł powietrznej przestrzeni. Jest ona wspólna dla bezdomnych i wędrujących. niespiesznych i poszukujących. Ukrywa w sobie tajemnice. Linią horyzontu łączy się z ziemią. Jest napełniona głosami i całkowicie bezludna: zasłona i otwarcie w inny byt. Jest taki obraz Turnera – pociąg jadący przez mgłę. Żółte smugi, szarość, chłód bieli, domysł kształtu pędzącego pojazdu. To świat zimny i zarazem dynamiczny, amorficzny i wyprowadzający bardziej pamięć kształtu przedmiotu niż sam przedmiot, l jest w tym obrazie odczuwalna nieskończoność, ukryte szaleństwo. przedziwne napięcie, jakie się wytwarza między odrealnionym kształtem a naszą pamięcią o rzeczywistym. Gdy czytałam wiersze Julii Hartwig, przypomniał mi się ten obraz. Poezja precyzyjna, wyważona w każdym słowie, logiczna, a zarazem szalona, jest pełna dramatycznych napięć między amorficznością a konkretem, między realnością a pamięcią o niej, między stłumioną dynamiką wersu a zatrzymanym, jakby zawieszonym w powietrzu obrazem poetyckim. Przy całej swej wizualności, konkretności jej obrazy są jakby z mgły i powietrza, które jest „dotykalne”, ma swoją gęstość, lepkość, zmieniający się kolor, świetlistość. Powietrze jest żywiołem i wyłaniają się z niego ludzie, przedmioty, pejzaże. Jakże często wiersz zaczyna się od opisu nieba, przestrzeni, światła. Oto kilka pierwszych wersów utworów: „W krainie zmierzchu są tylko wielkie twarze zasypywane rosnącą ciemnością”. „Idziemy przez Warszawę we mgle. Most jakby w powietrzu zawisły”. „Łagodne światło tuż przed zmierzchem”, „Wilgotno i upalnie”, „Sierpniowy poranek na Madison Avenue parno i mgła”. 17 Wiersz I znów zaczyna się w sposób typowy dla tej poetyki – ekspozycja przestrzeni, światła: W oknie parking oświetlony neonowym światłem niebo zamglone i płytkie jak sen chorego Zakończenie tego utworu nadaje mu wymowę metaforyczną: i zakopywaliśmy naszych zmarłych wyrobnicy wyzyskiwani przez okrutnego gospodarza deszcz sypał w lekkie liście brzóz i znów ten krzyk znajomy z otwartych ust powietrza ten krzyk coraz to bardziej czuły uhu siostrzyczko uhu Powietrze, które krzyczy – ten obraz powoduje nałożenie się pojęć – nie bezpośrednio w wierszu, ale w odbiorze czytelniczym: powietrze – nieskończoność, oddech i wołanie będące ostatnim wydechem – uhu. Cała więc fabuła jest poza utworem, napięcie w tym obrazie tworzy się między opisaną sytuacją a powietrzem, między słowem pozaznaczeniowym „uhu” a naszą wiedzą, iż jest to wołanie puszczyka zwiastującego nieszczęście i śmierć. Jest to więc zderzenie rzeczywistości realnej z „pozaświatem”, który wyłania się w sposób pośredni z tego utworu. Uczucie odrealnienia, jakie towarzyszy człowiekowi idącemu we mgle, to stan emocjonalny. który jest częsty w tej poezji. Kim jest samotny przechodzień? Twarz zamknięta nieruchome oczy płaszcz zmięty i nieświeży jakby nie oswojony jeszcze ze światłem [...] Ten człowiek szedł na pewno dalej niż my wszyscy naznaczony niebytem i tak zagłębiony w sobie jak nie bywają nawet ludzie ze śmiercią u wezgłowia Im więcej jest szczegółów składających się na obraz przechodnia, im więcej realiów – nazw ulic, niesionych siatek pełnych „jabłek chleba i mrożonego dorsza”, tym bardziej widmowy, nie z tego świata staje się ten człowiek, l dzieje się tak w tym i w wielu innych utworach, że nadmiar konkretu prowadzi ku dematerializacji. Osamotnienie pozostawia znak widomy, wyciska swoje piętno. Ci, których przedstawia poetka, są inni, gdyż samotni. Obłąkany Hölderlin na poddaszu u stolarzowej Zimmer, czcigodny przodek siedzący w fotelu, stare panny Zakrzewskie, które należą do czasu minionego, są to ci. co znają smak odchodzenia. Jest to naznaczony szaleństwem James Porter, który strzelał do policjantów, i ci, „którzy odchodzą z domu na zawsze, nieczuli na własne przyzwyczajenia. Którzy stoją na ulewnym deszczu bez drgnienia i obmywają się w jego strugach. Tacy mówią: ile błahości! Ale oddali jej całe swoje życie”. Charakterystyczna dla tej poezji narracja, która stwarza relację: „ja” – „nie ja”, zaciera granicę między rzeczywistością widzianą w sposób niezwykle ostry, niemal reporterski, a światem zakrytym. Należy więc zobaczyć innych, wyróżnić ich. Jest to wewnętrzny nakaz tej poezji: 18 była w moim patrzeniu starość tych, co tę łąkę niegdyś widzieli, tych, co ją niegdyś malowali. To oni, dawno umarli, wtargnęli we mnie, patrzyli moimi oczami i byli żywi przez chwilę. Taki ogląd staje się sposobem na posuwanie się granicą „między ułomnym dniem a niedoczytaną nocą”. Większość opisów – śpiewającego ptaka kardynała, umykającej wiewiórki, przelatujących gęsi, oceanu, białych domków – to przekazy samotności. Opisy tego, co istnieje obok, ale jest ukryte, co jest nie będąc, składają się na to poetyckie świadectwo odwrotności istnienia. Zbiór zewnętrznych faktów, przylegających do siebie konkretów niczego jeszcze nie określa i więcej mówi o człowieku powietrze, które go oblepia, więcej jego cień na zasłonie, więcej pamięć przeżycia niż najdokładniejsza rejestracja szczegółów. Ta poezja ukazuje byty i wydarzenia, które są inne i nie przystają do powszechnego wyobrażenia o „normalności”. Ukazuje tę inność, która rozbija poczucie bezpieczeństwa, naszą zadufaną pewność w rozumowanie przyczynowo-skutkowe, konieczność sprawdzania „czy wszystko jest w porządku”. Owa inność, odrębność – nazywana i portretowana, również wyznacza granicę dwóch światów, czyli autonomiczną rzeczywistość tej poezji. „Widzieć ze wszystkich stron” – nakaz i pragnienie, aby ogarniać i współistnieć wtedy, gdy się dotyka ziemi i frunie, mieszka i wędruje, opuszcza i powraca. Ta sprzeczność, która jest „prawem”, niesie ze sobą „dar pośrednictwa”. Tym jest poezja – ta, która szuka dla siebie formy, zobowiązania. Tym jest również człowiek – mówi autorka. Między tym a innym, znanym a obcym, w ustawicznym dialogu, między naturą a kulturą, między wysokim a niskim, wzniosłym a trywialnym, formą a chaosem. „Między” – jako znak połączenia, ślad obecności, przeciwko pustce, wyraz tęsknoty „do symboliki trwałej”. „Sceny widzenia” i sceny ze świata jakże rzeczywistego łączą się dzięki owemu darowi pośrednictwa. Łączą się w wielkiej pochwale życia, z wdzięczności za „upór świata w trwaniu”. Te właśnie wiersze – afirmacyjne. są jak zatrzymany oddech. Czysty rysunek, samo stwierdzenie, że jest. Miniatury dwu-, trzyzdaniowe, zapisany w poetyckiej prozie obraz istnienia. W „królestwie oczu” dystans nie jest chłodem i nie wynika z oddzielenia. Człowieka otacza w tych wierszach zbyt wielka przestrzeń powietrznego żywiołu, zbyt oczywista jest jego osobność, poczucie oddalenia od natury, aby spór o sposób istnienia, jaki ma miejsce w tej poezji, mógł znaleźć jednoznaczne rozwiązanie. Sztuka jest zaklinaniem istnienia, żeby przetrwało, i jest śmiertelna. Gdzie jest miejsce na radość, na spontaniczną pochwałę, na pogodne i czułe sprzymierzenie z naturą? Jak się przechodzi przez pejzaże przemijania, w których uroda życia i smutek odchodzenia, ból utraty są ze sobą sprzęgnięte i nierozłączne? – Te pytania są zarazem rozpoznaniem sprzeczności bycia i samej istoty egzystencji. W precyzyjnych i cudownie prostych wierszach, w których obrazy są jakby lustrzanym odbiciem konkretnych pejzaży uniesionych ponad ziemię, słychać pod powierzchnią codzienności „śpiew niewidzialnych istnień”. Wszystko, co jest widzialne i ledwo przeczute, zaświadcza o pełni, o niemożliwym do ogarnięcia świecie. l tylko przez najprostszy, najbardziej bezpośredni kontakt z rzeczami – potwierdzamy siebie, a przez widzenie zmieniające się wraz z upływającymi godzinami – zatrzymujemy przemijający krajobraz egzystencji. Wszystko w sporze i połączeniu. Brzydota i piękno, wulgarne i święte. Jak i to życie spieszące się donikąd i spowolnione istnienie bezdomnych kloszardów. Tłumy postaci, bohaterów mieszkających w napowietrznym pięknie i grozie. W otchłani nieistnienia i „nad urwiskiem nadziei”. Ci hodujący kwiaty wokół przytulnych domów i ci włóczący się przez świat po to, by spostrzec, że goni ich własny dom, oni wszyscy „w obłędzie jasnego umysłu” mogą dostrzec blask wieczności. l tylko ten blask, wypływający z powietrznej przestrzeni wierszy, strzeże przed rozpaczą, przed bólem przemijania. Przecież tyle jest w tej liryce czułości, tyle 19 miłości ludzi młodych i starych zdziwionych umieraniem. Tyle rozpaczy, niepogodzenia. Wiedzy o tym, czym jest niepamięć i „to skomlenie”, gdy „szurnęło suchymi liśćmi”. To wszystko zapisuje poezja Julii Hartwig. Wyłapuje obrazy z ziemi i powietrza. Ich esencję. Zmusza je do trwania w słowie. „Wierzę w zdanie. W przystanek, który szuka formy”. – Wyznanie tak samo prawdziwe, jak i to: „Zahuczało ciemnym szaleństwem na klasycznym niebie”. Oba są równoprawne, oba znajdują swoje potwierdzenie w wielorakich scenach widzenia. Firma, która pozwala „czuć pod stopami ziemię” i „ciemne szaleństwo” niewypowiedzenia, przeczutej i uchwyconej w niedosłowiu tajemnicy bytu – to jeszcze jedno połączenie potwierdzające przyznane sobie przez poetkę „prawo do sprzeczności”. 20 Anna Kamieńska Prośba o ciszę Przyjdź ciszo urodzajny deszczu napełnij uszy milczeniem swych ogromnych basetli rozpluskaj swoje lutnie skrzypce dudy tambury połącz strunami niebo z ziemią niech stanie się tak cicho jakby śnieg spadł przed świtem tak cicho by w tej ciszy słychać było szept zmarłych Zstąp ciszo gołębico przedrzyj się białym piórem przez obręcz żelazną huku wokół wrzącej planety spadnij rosą na wargi oczyść z wszelkiego zgiełku daj się połknąć jak hostia ucisz nas do głębi 21 Jasność świata Światło i ciemność. Przestrzeń człowieka i przestrzeń Boga. Między nimi dzieje się wszystko, co stanowi o sensie ludzkiego bytu, co jest drogą tego, który idzie. W ciemności kryje się cierpienie i szaleństwo. Pogrąża się w niej najgłębsze „ja”, próbując zgłębić siebie, swoje zwątpienie, swą niemoc. Bywa ona mieszkaniem, w którym ścieli gniazdo rozpacz. l oto ciemność staje się samym ciałem – domem ciała i już „krwią opływa co było przestrzenią”. Rodzi się człowiek – bohater wierszy Anny Kamieńskiej – Hiob z palcem na ustach, odpowiadający ciszą na wielkie pytania Boga. Oto jego modlitwa serca, która pozwala na wyszeptanie tylko najprostszych słów: „Panie Panie”. Jego cisza i jego kontemplacja. Między krzykiem tej, która po śmierci najbliższego człowieka jest gorliwa jak na własnym pogrzebie wołająca otwórz się ziemio a milczeniem modlitewnym Hioba – świat przenicował się, ukazując swoją odwrotność. Ciemność okazała się jasnością, światło – najgłębszym mrokiem. „Jabłko widzialne” ukazało „niewidzialne jabłko”. Odwrotność świata, jak wywróconej rękawiczki, okazała się nim samym. Widzialne i niewidzialne stało się jednym. Zanim jednak całościowy świat zajaśniał przezroczysty dla oczu, pełny dla miłości, musiał nastąpić uciążliwy powrót z wygnania. Wszystko bowiem w poezji autorki Białego rękopisu, co stanowiło o kondycji ludzkiej, oparte było na formule wygnania. Człowiek wygnany z „dynamitu jaja”, ze snu. „z nieistnienia”, zostaje wypędzony również z miłości, z ziemi rodzinnej, z języka, a wreszcie z życia. Zachłanna miłość życia, pragnienie zatrzymania świata na własność kończy się nieuniknioną klęską. Trwa życie, dopóki ciało ludzkie zamieszkuje niebo, morze, gwiazda głaz i zawieja Pragnienie uchwycenia chwili olśnienia, wejście w to, co niewyrażalne. co umyka definicjom, jest jednym z najwcześniejszych motywów tej twórczości. Jest to przywoływanie konkretu znaczącego symbolicznie, rozszerzanie zakresu pojęć, odkrywanie pod skórą rzeczywistości – bytu idei. Istotą każdej egzystencji jest więc pragnienie przekroczenia siebie, przekraczania własnej, dostępnej zmysłom przestrzeni poznawczej. Wytężone oczekiwanie na cud, na spełnienie przemiany, poszukiwanie dróg wyjścia „na inną planetę”, w inny wszechświat stworzony na własną miarę przez kogoś innego – kończyło się cierpieniem. Miarą osobności określane było każde pragnienie, które nie mogło się spełnić. Nawet miłość do materii, do „ulubionych rupieci”, do przedmiotów najbliższych, gdyż utrwalona jest w nich praca rąk ludzkich. nawet ona – wydawałoby się – najbardziej bezpieczna, okazywała się daremna. Wraz ze śmiercią człowiek gubi swoje rzeczy, meble, pozbierane kamyczki i muszle. Rzeczy uciekają z rąk, umykają słowu. Daremność ludzkich pragnień, dążeń, oczekiwań, usiłowań, by zatrzymać choć jedną rzecz, choć jedno uczucie, prowadziła w rozpacz i cierpienie będące podstawą egzystencji. 22 Pragnienie – i odmowa jego zaspokojenia. Rozpacz – i wiedza o tym, że „ziemia jest grząska od wymownych cierpień”, świadomość, że nic nie jest nam tu dane na własność – rodzi zwątpienie w możliwość wypowiedzenia prawdy przeżycia i doświadczenia. Co można powiedzieć o człowieku, o jego losie, gdy Klęcząc przy uchylonej szparze światła gdy ziemia pędzi z tobą dookoła słońca i z hukiem zatrzaskują się słowniki wie się jedynie to, że „Wszystko ogromne / mieści się w ludzkiej dłoni”. Powstaje wówczas pytanie o najgłębsze „ja”, o tożsamość, o najbardziej autentyczną, własną rzeczywistość. Zostaje ona odnaleziona na kartach Biblii. Księgi, z której – jak pisała poetka –”wyglądają moi biblijni świadkowie: Hiob cierpiący swoim drugim szczęściem, Kohelet, smutny prorok zwątpienia, wdowa, której prorok Eliasz pomnoży resztki mąki i oliwy, Noemi, świekra Rut, z którą utożsamiam się w jej samotności, w jej późnych nadziejach i w gorzkiej radości z wnuków. Biblia w swoich postaciach, wątkach, cytatach, nawiązaniach psalmicznych, ale też po prostu Biblia z samym swoim oddechem staje się ziemią tej poezji i krainą powrotu. [...] Biblia staje się po prostu rzeczywistością, ziemią, ziemią Anteuszową, ziemią potwierdzenia siebie, ziemią poszukiwania tożsamości”. Kiedy pada słowo „tożsamość”, znów powraca pytanie – kim jestem ja? Kim jest człowiek, który musi umierać bez miłości a kochać przez śmierć – będący więźniem własnego ciała i pragnący nieskończoności. Narażony na „wieczną pokusę rozpaczy”, wciąż stoi przed kolejnymi progami życia, których nie potrafi przekroczyć. Wreszcie ostatni próg – śmierć, i ten przechodzi każdy. Kim jest w swej istocie – odarty z atrybutów cywilizacji, z racji społecznych, odcięty od huku dnia, zanurzony w ciszy i samotności? Kim jesteś rozebrany z samochodu ze szkła plastyku foteli luster i pieniędzy rozebrany aż do człowieczeństwa sam w ludzkiej skórze sam na sam ze sobą i z groźnym życiem Kim jest w swoim najgłębszym skupieniu, gdy Cicha noc patrzy na nas otchłannym okiem Cóż my jesteśmy w tej ciemnej źrenicy Wiersze kontemplacyjne, zapisy rozmów z sobą i dialogów ze zmarłymi przekształcają się w dyskursy filozoficzne, w strzeliste antyfony, w modlitwy, notatki z przemian duchowych, gdy przestrzeń wypełnia się obecnością Boga. 23 Słychać „Pieśń stopni”. Schody świątyni, na których pielgrzymi wyśpiewują dziękczynienie i chwałę Pana, łączą dwie przestrzenie. Pora porzucić „małe ja co boli”. To już nie wygnanie. To dobrowolne wyrzeczenie się siebie. Skupiona mądrość, wyrosła z lęku i cierpienia, każe oddać wszystko, a nawet oddać to co zdaje się miłością oddać to nawet co zdaje się Bogiem Wyzbyć się wszystkich wyobrażeń, słów, przyzwyczajeń. Być w obecności Boga. Egzystencjalizm ustępuje miejsca mistyce. Trwoga życia zmienia się w bojaźń w obliczu Najwyższego. Thomas Merton w Modlitwie kontemplacyjnej pisał: «Jan Tauler mówi na przykład, że jednoczącą i mistyczną wiedzę o Bogu „nazywa się niewyrażalną ciemnością» i rzeczywiście nią jest, choć przecież jest prawdziwym światłem; nazywana jest niepojętym, dzikim pustkowiem, na którym nikt nie potrafi znaleźć drogi ani czegokolwiek określonego, gdyż wznosi się ona ponad wszelkie określenia. Ciemność tę tak należy rozumieć: jest ona światłością, do której dotrzeć nie może i której pojąć nie jest w stanie żaden umysł stworzony. A jest ona «dzika» dlatego, że nie ma do niej żadnego naturalnego dostępu”. Tak zaczyna się światłość i ciemność w tej poezji, która wchodzi w bolesną pustkę, penetrując samotność, odnajduje Miłość w centrum istnienia. Wygnanie staje się dobrowolnym wyrzeczeniem, aby zyskać pochłaniającą Miłość. Wiedząc wszystko o „rzeczach nietrwałych”, o ich kruchym pięknie, wiedząc o odchodzeniu wszystkiego, co najdroższe, zdobywa prawdę o tym, że my twarz rzeźbimy tylko w glinie wyrzeczenia że „ja nie jestem moja”, że poszukiwanym lekiem – cudownym zielskiem na boleść istnienia na otwartą ranę którą wycieka co tylko ukochasz jest Miłość, do której wiedzie cisza, ból, samotność i pustka. Modlitwa Hioba Hiob – po raz drugi szczęśliwy, kiedy przeszedł przez każde cierpienie, przez najgłębszą rozpacz, nie chce mówić. Jego milczenie. jego cierpliwość, nadzieja i radość zwrócone są w głąb siebie. Prosi jedynie: „Naucz mnie modlitwy / która jest tęsknotą / i o nic nie prosi”. Zastyga w swoim szepcie, bezradności, w ufnym milczeniu. Cała jego żarliwość jest w jego sercu. Nie ujawniona w słowach, tworzy dramatyczne napięcie między obrazami wierszy. Milczenie równa się miłości. Jest przyzwoleniem, akceptacją siebie i swego losu: Naucz mnie milczeć kiedy chcę krzyczeć kiedy milczenie boli naucz mnie nie skarżyć się 24 nie mówić o zmienności życia jak ciężkie ono jak mało w nim wszelkiego sensu Naucz mnie sensu milczenia i milczenia sensu Hiob zaprzecza rozpaczy, myśli bez słów, myśli sercem. Tak jak biel – łącząca w sobie wszystkie barwy, będąca w tej twórczości synonimem milczenia, tak cisza „utkana z wszystkich głosów” wypowiada prawdę życia i miłości w kolejnych utworach, poczynając od tomu Drugie szczęście Hioba. Jest to cisza wymowna, pragnie słowa, modli się – „daj kamieniowi milczącemu / choćby owadzie skrzydło słowa”, prosi Zstąp ciszo gołębico przedrzyj się białym piórem przez obręcz żelazną huku wokół wrzącej planety Cisza wsącza się „w szczeliny wiersza”, redukuje obraz do niezbędnego minimum, nie tyle opisuje, co wywołuje stany emocjonalne. Jak w utworze Vivaldiego, przeplatają się w tej poezji dwa tematy, które dopełniają się w swoich odrębnych planach. Wybijający się, jakże lekki głos oboju, mówi: cisza, światło, ciemność, śmierć i zmartwychwstanie. I pod spodem basso continuo szepcze: marność, marność nad marnościami, l wtedy znów wybija się motyw sławiący piękno jednej chwili, „niebo spękane w gałązki”, blask letniego popołudnia, gorącej ziemi – marność, do której „lgnie serce”. „Jest we mnie waga” – pisała poetka – na której odmierzane jest wszystko, co ziemskie i Jest we mnie ból i niesprawiedliwość i krzywda gdy usiłują mi odjąć z jednej szali kroplę morza grudkę gliny listek oddech chwilę Konkret, rzecz ze swoim światłem oczywistego bytu jest nadal poetycką podstawą. Im bardziej pogrąża się w rozmyślaniach filozoficznych, im głębiej drąży przestrzeń przeżyć wewnętrznych, rozterek duchowych, tym jaśniejszy, niemal przezroczysty staje się oglądany świat. Cisza jest namacalna. Ona rozciąga się od ściany do ściany pustego domu, jest zamknięta w książkach, spada pierwszym śniegiem, przysiada gołębiem na okiennym parapecie. Słowo w tej poezji pragnie znajdować zawsze swój realny odpowiednik. To, co jest niepojęte, co jest metafizyką przepajającą treść każdego utworu, wynika z pragnienia, aby wiewiórka „mogła słać gniazdo w strofce wiersza”, aby „wszedł cyprys jednonogi”, aby niemożliwe stało się możliwe, aby wypowiedzieć niepojęte. I jedyny. długo nie rozwiązany konflikt tej poezji opisującej drogę wyrzeczenia się wszystkiego zawiera się między słowem a milczeniem. Między ciszą kontemplacji a koniecznością przekazania prawdy. Bowiem Mogą mi zabrać ziemię wiersze sny a jeszcze mowa będzie się we mnie snuła 25 Między nauką Greków i chrześcijańskich mistyków, aby myśleć bez słów, między najgłębszym milczeniem, które jest w Bogu, a prawdą poezji – zorganizowanej wypowiedzi – rozciąga się przestrzeń liryki Anny Kamieńskiej. Słowo – jak każda rzecz – jest zbędne w poszukiwaniu i odnajdywaniu Miłości. Słowo jest pozorem rzeczy. Ale rzecz bez słowa nie istnieje w naszej świadomości. Każdy początek świata to rozdzielenie od siebie żywiołów, to ponowne nazwanie, to próba, zawsze daremna, przywłaszczenia sobie rzeczywistości przez jej określanie. Wypowiedzieć „pomiędzy” pomiędzy tobą a mną pomiędzy żywą a umarłym pomiędzy snem a jawą pomiędzy dotknięciem a miłością – oznacza przywołać jedyną możliwą przestrzeń, która zaczyna się wraz z zobaczoną przejrzystością świata. „Z całą jasnością świata” – z taką dedykacją otrzymałam jeden z najpiękniejszych tomów Anny Kamieńskiej – Dwie ciemności. Ciemność niepojętego Boga i ciemność ludzkiego serca. Światło Miłości, która pogrąża w mroku pragnącego. Ta ustawiczna naprzemienność światła i ciemności, przechlustywanie się fal, łączenie biegunów przeciwieństw możliwe jest, gdy nad wszystkim „jest prawda rozkołysana”, gdy istnieje w świadomości i sercu Bóg – scalająca jedność. Thomas Merton pisał: „Wszystkie paradoksy życia kontemplacyjnego sprowadzają się do tego jednego: żyć bez pragnienia, to znaczy być kierowanym przez pragnienie tak wielkie, że niepojęte, zbyt ogromne, by mogło być w całości odczute. Jest to ślepe pragnienie, które wydaje się pragnieniem «niczego» tylko dlatego, że nic nie może go zadowolić. A ponieważ żadna rzecz nie jest w stanie go zaspokoić, zatem – mówiąc relatywnie – zaspokaja je tylko w pustce. Prawdziwą pustką jest taka pustka, która przekraczając wszystkie rzeczy, tkwi immanentnie we wszystkim. Albowiem to. co się wydaje pustką, w tym przypadku jest czystym istnieniem – tak przynajmniej opisałby ją filozof. Charakterystyczną właściwością tej pustki, przynajmniej dla kontemplującego chrześcijanina, jest czysta miłość, czysta wolność. Miłość. która jest wolna od wszystkiego, niczym nie zdeterminowana. nie skrępowana żadną szczególną więzią. Jest to miłość dla samej miłości”. W poezji Anny Kamieńskiej odnajdującej blask we wszystkich rzeczach, pytającej: „Czy jesteś moją ciemnością ciemnością mojego serca” – miłość buduje przestrzeń „nieeuklidesową”. Widać w niej wówczas, że nie ma światła i ciemności, „tego” i „tamtego” świata – lecz ustawicznie odnawiany w zdziwieniu i zachwycie – jeden tożsamy i całościowy. Zaprzecza on wszystkim podziałom: na dobre i złe, na materialne i niematerialne, na sen i jawę, żywe i martwe. W tym świecie rozwiązane są wszystkie paradoksy bytu. Tak rodzi się Przezroczystość jakby ją ustawił Mozart ze szklistych graniastosłupów blasku [...] Wejść w przezroczystość jak w wodę by nas nakryła wessała przeistoczyła w swoje niewidzialne ciało 26 „Niewidzialne ciało” i jego „Jasna ciemność samotności”, w której widzi się człowieka „w całym blasku / nieosiągalnej osobowości” – wywodzi się z ziemi. A przecież Od gliny ziemi nikt się nie uwolni i duch ma jakieś pokrewieństwo z gliną Cała czułość ziemi, to wszystko, o czym poetka mówi – „znam”, wiem dobrze gdzie kołysze się koper gdzie spóźnione słodkie truskawki kryją się pod liściem gdzie w nagrzanych malinach dobrze jest przycupnąć uwydatnia przejrzystość materii. Ona – konieczna jak słowo, tkliwa i łagodna – odradza się z każdego okruchu. Z kropli – powstaje morze, ze źdźbła trawy – step, z ziarnka piasku – pustynia. To, co było niegdyś w poezji Anny Kamieńskiej niestrudzonym pragnieniem kreacji, wiarą, że w samym świecie zawarta jest moc tworzenia wciąż nowych form, zamienia się w wielką pochwałę bytu, słowa Jest. Można wreszcie zrozumieć utraconym sobą wszystko jest łaską że jest Także cierpienie, gdyż od niego „rośnie serce”, także śmierć – bo zaświadcza o życiu, sen. który łączy możliwe z niemożliwym. Akceptacja kondycji, jej istoty – przemijania „jak Pan Bóg przykazał” nie uwalnia od stanów lęku, od dramatycznych zwątpień chwili, w której Modlitwa nie otworzy nieba ciemność przemiesza się z krwią rozwiną się palce martwych przedmiotów wypuszczą nas z rąk Wówczas staje w wizyjnym widzeniu – cała jasność świata. Przepełnionego miłością, będącego słowem Boga. Te mistyczne wiersze zaświadczają o nagłym westchnieniu-prośbie: „Skrzydłem swoim dzikim / okryj mnie” o jedności przestrzeni. Przezroczystość umarłych – przez którą widać Boga – przezroczystość słów, pamięci wiodącej w krainę dziedziństwa jest tym samym. Tożsamość rodzi czułą mądrość, która przezwycięża nawet konflikt między słowem a milczeniem: W jednorodności świata jest pociecha słowa to tylko inne drgania miłości różne to stopnie złudzenia schody podchodzą pod serce jak zbocza jakież to palce przesypują niezliczone rzeczy gdy z głębi już wypływa prawdziwa twarz świata rysy Zbawiciela 27 *** Nie potrafię wskazać tomu, od którego zaczęło się jej wejście na drogę mądrości. Mówi się, że wiersze są mądre, albo książka jest mądra. Anna Kamieńska zdobywała Mądrość tak jak Prawdę – w trudzie, w mozole, z pokorną cierpliwością, dążąc do maksymalnej prostoty. Mądrość pisana dużą literą, która pozwoli zrozumieć życie splecione ze śmiercią. Od późnych lat siedemdziesiątych, jak wskazuje Notatnik, nieważna była poezja, albo o wiele mniej ważna niż samo pozasłowne, kontemplacyjne docieranie do Sensu. Stąd tyle wierszy, które są jak ledwo ociosane klocki, w których najważniejsze jest to, żeby z przeżycia, z doświadczenia wydobyć prawdę. Czytając teraz utwory z ostatniego roku jej życia, wiem, że nie zastanawiała się nad wierszem. Nie walczyła już o wyraz artystyczny, o sposób przekazania, o metaforę, o siłę porównań. Trudziła się nad Prawdą, a więc oglądała każde pojęcie z wielu stron, ponownie się do niego przymierzała, ustawiała w innych kontekstach, sprawdzała jak znaczy, kiedy się zmieni jego dookolna przestrzeń. 8 listopada 1977 zapisała w Notatniku: „Być może moją sprawą poetycką jest opisanie krajobrazu samotności”. To brzmi niemal tak samo, jak zdanie Octavio Paza: „Wszelka działalność poetycka rodzi się z rozpaczy wobec niemocy słowa i kończy się uznaniem wszechmocy ciszy”. Cisza-śmierć-młtość-samotność. Kluczowe problemy zawęźlone ze sobą, w jej myśleniu nierozdzielne. Nad sposobem czytania wierszy Anny Kamieńskiej, interpretacją jej twórczości zaciążył Notatnik. Trudno się wyzwolić od zawartego w nim ładunku cierpienia, samoświadomości, zapisu nagiego – przemiany duchowej. Notatnik był zapisem czynionym dla siebie, aby zrozumieć, zbliżyć się do prawdy. Jakże często znajdujemy potem te przemyślenia przetrawione w formie wiersza, który ponownie mierzył się z postawionym problemem. Jednym z nich była cisza i milczenie. W Notatniku czytamy: „Milczenie z nadmiaru, nie z braku słów”, a dalej „Nakaz wewnętrznej samotności. Zanurzyć się w ciemność” i jeszcze „Samotność. Mowa najgłębszego porozumienia”. Pisanie jest dialogiem. Obcowaniem z kimś innym, z samym sobą, z Bogiem, z całym światem. Jakże można być samotnym, gdy ożywają wszystkie głosy, zaludnia się stworzona przestrzeń, pamięć poszerza rzeczywistość, a w człowieku zamieszkuje Niebo, morze, gwiazda głaz i zawieja. Kiedy więc pisarz staje się samotny? Tylko wtedy, gdy przestaje być twórczy, kiedy oddala od siebie świat, kiedy nawiedzające go sny nie domagają się zapisu. Anna Kamieńska notuje: „Rano otwiera się przede mną ocean dnia, zdaje się, nie do przebycia. Chowam pościel, nie wierząc wcale, że wieczorem rozłożę ją znowu. Nie widzę drugiego brzegu dnia. Świat jest pusty”. – Użalanie się, samolitowanie? Nie, to tylko świadectwo konieczności dialogu, wydobywania się z samotności, nawet tak gęsto zaludnionej jak na stronach Notatnika. Ileż tu zanotowanych spraw, rozmów, lektur, spotkań, ile snów, w których pojawiają się żywi i umarli. Sny są najważniejszą częścią życia. W nich trwa obecność prawdziwa, ginie samotność, skoro zapisany sen potwierdza czyjąś miłość i czułą obecność. Mieszka we mnie cały świat – mówi Anna Kamieńska. Zaludniają mnie krajobrazy, ludzie, wypełniają głosy ptaków i zwierząt, szum wiatru i wody. Samotność pisarza jest iluzoryczna. Ten dar największy, wartość konieczna, z trudem zdobywana, jest zarazem ułudą. Osiągnięta na chwilę zaraz się napełnia światem wyobraźni. Wyłania się wysepka Harambo, wiatry z pustyni owiewają schodzącego z gór Mojżesza w czerwonym swetrze, z krainy śmierci do snu wchodzi mąż i Arnold Słucki, przybywa matka, aby pocieszyć osamotnioną. 28 W Notatniku zapis: „Cierpienie z powodu samotności i tęsknota do samotności – jedna z licznych antynomii ludzkich. Jesteśmy zlepkiem sprzeczności. Czyż i to nie jest zasadą harmonii mimo wszystko?” ,,[...]trzeba znowu wrócić do siebie, skupić się, znaleźć punkt łzy”. „Samotność jest upragniona jako przestrzeń psychiczna, abyśmy się mogli w niej w pełni rozprostować, poczuć się sobą i w tej przestrzeni spotkać się z Kimś. przewyższającym naszą samotność, z Bogiem”. „Człowiek w obecności Boga jest niemy”. Anna Kamieńska przywołuje zdanie Henryka Elzenberga: „Mistyka jest organizacją samotności jednostki”. Ta notatka zaświadcza wprost o poszukiwaniu dla siebie nowej drogi istnienia. Wiersze-milczenia powstają jako świadectwo przywoływanej obecności Boga: żadne słowo nie chce mi otworzyć furtki żaden człowiek nie może mi uchylić samotności wyzwól mnie uwięź mnie w sercu swojej przestrzeni „Przeniknąć na drugą stronę samotności, tam, gdzie siedzą umarli, gdzie pustka się zaludnia rzeczywistością prawdziwą” – to pragnienie zaczyna dominować w wierszach Kamieńskiej. Pustce zostaje przeciwstawiona samotność, milczenie zmienia się w „mowę najgłębszego porozumienia”, gdyż człowiek w obecności Boga może jedynie „wsłuchać się w Jego głos bez słów”. Jeżeli zostają odrzucone słowa, jeśli oczywista obecność Boga czyni akt tworzenia czymś nieistotnym, wówczas zdobywający siebie w obecności Najwyższego traci swoje pisarskie „ja”, swoją zdolność kreacji. Chcę, mówi poetka, „być jeńcem Twojej wolności”, chcę utracić wszystko, aby uzyskać Miłość Najwyższą. Anna Kamieńska często w Notatniku powołuje się na zdania Mertona, dziwiąc się, że świat go osaczył nawet w klasztornym odosobnieniu, „jakby samotność w ogóle nie istniała”. Szukając możliwości zredukowania wszystkiego do jednego słowa „Jest”, pisze wiersz Przezroczystość: Teraz już słowa są jak puste łuski co poroniły gorzkie ziarna w ziemię milczenia. Dobrowolne wyrzeczenie się dialogu ze światem, z innymi ludźmi, z sobą samą, staje się nieprzezwyciężoną antynomią tej twórczości. Oto samotność największa, nienasycona sobą, pożerająca samą siebie, gdyż samotność jest tym co jest odjęte ale jeszcze bardziej tym co nam dane aby przejść ponad głębią dlatego smuga światła na wodzie zawsze jest drogą ze srebrnym śladem Chrystusowej stopy Rodzi się samotność, która nie jest klęską ani zwycięstwem, ani cierpieniem, ani egoistycznym odosobnieniem wygodnie rozpartym w sobie, zadufanym odrzuceniem świata, wyrazem pychy, „stwierdzeniem, że można sobie wystarczać”. Nie jest skazą życia, lecz jego zdobyczą. W twórczości Anny Kamieńskiej samotność odczuwana na początku jako klęska zamienia się w dar, w obecność Boga, prowadzi do wiersza-milczenia. Zanim uzyskała swoją 29 samotność w obliczu Absolutu, zapisała: „smutek, rozpacz, ból, radość to piana kipiącej psychiki. To, co ważne, płynie w samej głębi. Jest ciche i ciemne, i niewyrażalne”. Rozmowa traci więc sens, a samo pisanie jako dialog, jako przywoływana obecność innych, pozbawione zostaje znaczenia. Pozostaje jednak pytanie: „Jak nauczyć się «smaku przyszłego wieka»? Nie wiemy. A jednak wiemy już, że każda chwila naszego życia jest tą nauką i budowaniem naszej śmierci. Jakaż jest wobec tego ważność tej każdej chwili. Ta myśl przypiera do muru i trudno jej się wymknąć”. Z przekonania o wadze każdej chwili rodzą się Milczenia i psalmy najmniejsze – ostatni zbiór wierszy przygotowany przez autorkę. Trzeba umieć mądrze kochać życie, aby móc napisać takie utwory. Tyle jest w nich pogody, dobrego uśmiechu, uważnego, skupionego spojrzenia, które ogarnia miłością każdy okruch istnienia. Wrony siedzące na gałęzi w deszczu, uśmiech dziecka, promień przesuwający się po ścianie, nagrzany pień sosny i tę chwilę. gdy: wkracza do domu złotozielony blask dzień zapowiada się długi jak życie Każdy obraz to zapis skondensowanego wzruszenia mieszczący się w dwu, trzech zdaniach. To niemal nie wiersze. a westchnienia. Oddech, spojrzenie i każdy szczegół potwierdza jednorodność świata. Trwa on nienaruszony, przeżywany jako cud. który się objawia „i nic nie jest tak ważne jak to co nieważne”. Każde z tych westchnień zdaje się mówić: „Bądź pochwalony” za wszystko, co wokół, za upartą wiarę, za ból utraty i wiedzę o niej, gdyż wtedy gdy wiesz już więcej niż potrzeba słowo rozpływa się w milczenie. W tej liryce każdy wyraz jest przezroczysty jak szyba, przez którą widać przywołany obraz. Myślę, że jest to największe osiągnięcie, dane niewielu poetom. Skurczyć się w słowie, uniewidocznić, unieważnić. Tak, aby jaśniała rzecz, aby chwiała się namacalna gałązka, ściekał miód z lipcowego plastra, aby jednocześnie trwało dziś i biblijna przeszłość. Dotknąć wieczności w konkrecie, to: jakby ktoś jedzący we śnie morelę obudził się z mokrą pestką w zaciśniętej dłoni Nie ma w tych wierszach ani rozbudowanej metafory, ani kunsztownych obrazów. Są to zdania najkrótsze, w których zamyka się ciężar egzystencji. Zdania, z których nie można wyjąć ani jednego słowa. W każdym z tych wierszy widzimy życie wychylające się na drugą stronę ciemności i powracające w chwili oślepiającego blasku trwania. Życie, które jeszcze istnieje – jeszcze biją źródła ludzkie nasze domy jeszcze ciepłe „Jeszcze” – a więc tylko na trochę, za moment „już nie będzie Nic” – i jest to niewyobrażalne, że w tym Nic Jeszcze będę tu Ja otwarta jak zburzony dom wielka jak krzyk 30 l tak przeplatają się w tym tomie dwie wypowiedzi – mowa czułości i utraty, mowa bólu i cierpienia, i mowa milczenia, mowa pogodzenia. Obok krótkiego stwierdzenia – modlitwa, obok ciszy – szept, jakim się mówi do ptaka, do zmarłych. W tych wierszach na przemian odzywają się słowa radości, pogwarki drzew i skupione modlitwy – psalmy najmniejsze. Oczyszczone „ze złej pamięci” przywołują przeszłość – dotykalne wzruszenie. Kiedy czytam te wiersze, wiem, że obcuję z czymś, co zdarza się najrzadziej w literaturze – z mądrością serca, z wiedzą przetrawioną w sobie: o bólu, cierpieniu, utracie i miłości. Trwa między przywołanymi obrazami cisza, po której nie może już paść ani jedno słowo. Jak wstrzymany oddech w chwili największego szczęścia, aby nie poruszyło się powietrze, żeby zastygło wszystko w łzie spływającej „bruzdami policzków” – tak się wszystko uspokaja w końcu stygnie płacz i żar i głód – wtedy zaczyna się wyjście ku miłości, ku prawdziwemu pojednaniu. Jedno „ja” liryczne pociesza drugie – wciąż płaczące: Nie ma tego złego co by na milczenie nie wyszło nie ma tego dobrego co by nie umilkło Mówi – jeśli nawet boli, to nie jest ważne, „to się zagoi nie będzie śladu”. Dystans do siebie samej tak wielki, że zdaje się, jakby życie i człowiek stały osobno, l można wtedy pocieszać własne życie, jak uspokaja się dziecko, gdy stłucze kolano. To życie zanurzone w pulsującej ciemności płacze po zmarłych, których obecność we śnie jest jedynym potwierdzeniem własnego istnienia, z rozdartym sercem dociera w błysku widzenia do tego, co „niewysłowione”. Prawdziwe „ja”, doświadczone do końca, jest mądrzejsze od siebie żyjącej – mówi z drugiej strony, po przejściu przez granicę ciemności, granicę śmierci. Powściągliwe, suche zapisy takiego przejścia, bycia umarłą-żywą, odnajdujemy w Notatniku: „Sen o umieraniu. Dwa etapy umierania. Pierwszy – przykry, odczuwa się żal, ból, własne ciało ciąży i dolega. Etap drugi – radosny, uczucie wyzwolenia, lekkości, ciało nie podlega prawom materii, cudowne uczucie unoszenia się ponad własnym ciałem, które stacza się ciężko po schodach”. Nieco wcześniej odnajdujemy zapis: „Wieczność jest zawarta w chwili przeżywanej głęboko”. „Ja” liryczne mówi w wierszach po przejściu granicy, wiedząc wszystko o znaczeniu chwili „przeżywanej głęboko”. Śledzi odpryski dzieciństwa, stany łaski – czystości bycia, „całopalny młodości ogień” i wie, że: wszystko trwa nie mija to tylko nasze cienie do cieni zbiegają jak strumienie do rzek Mądrość patrzy innymi oczami, inaczej słyszy, inaczej doświadcza. Jest w niej ból, a jednocześnie spokój, cierpienie i zarazem pogoda. Jest wielkie „tak”, które obdarza łaską każde istnienie jako przejaw wieczności i trwania. Owo „tak” jest wyrazem wierności światu zobaczonego najdokładniej w chwili odchodzenia. W Notatniku, 31 stycznia 1972: „Śmierć jest ostatecznym «Bądź wola Twoja!» Ostateczną zgodą. A więc decyzją, otwarciem Ku”. Miarą świata nie jest człowiek ani jego egzystencja. 31 „Świat prawdziwy jest szerszy, jest poza tym światem”. Zdobywanie prawdy Boga jest tym bólem, który poraża czytającego Notatnik czy późne wiersze Anny Kamieńskiej. Zapis zdobywanej mądrości, na drodze, po której posuwała się mozolnie, sprawdzając sobą miłośćsamotność- śmierć. 32 Ludmiła Marjańska Brzozo moja Jerzemu Krzemińskiemu Brzozo moja, listeczku – życie nieprawdziwe, a najbardziej istotne – zjednanie z naturą, co cierpliwości uczy niecierpliwych i godzi z odchodzeniem. Czekam na zmianę. W nowej porze roku mogę odkryć nieznane, nieufna – znów zaczynam wierzyć w nieśmiertelność. Siadam na ławce pod kwietniową brzozą i próbuję odgadnąć, co czeka za miedzą, dokąd mi umknął zając, jaki ptak przyleci pierwszy – z tamtej strony. Kwiecień, 1994 33 „Światło nad wodami” Brzozo moja. listeczku – życie nieprawdziwe, a najbardziej istotne – zjednanie z naturą, co cierpliwości uczy niecierpliwych i godzi z odchodzeniem. Czekam na zmianę. ( Brzozo moja) Spokój, pogoda, a także cierpienie i czułość, lekka autoironia, ciepły uśmiech promieniują z późnych wierszy Ludmiły Marjańskiej. Jest w nich staroświecki wdzięk, jaki posiadają kruche bibeloty. Poezję uczuć oplata misterny rym, asonans, śpiewająca się melodia, która przywodzi pamięć o Skamandrytach, i wiersz wolny z wyraźnym rytmem organizującym wypowiedź. Od tomu Zmrożone światło, poprzez Prześwit następuje gwałtowny przełom w tej twórczości, która się oczyszcza, sublimuje, pozbywa zbędnych dopowiedzeń, zbyt dużej ilości obrazów, ucieka od dydaktyzmu. Namysł nad egzystencją jest precyzyjny i lapidarny, a każde zdanie zaświadcza o prawdzie widzenia. Twórczość Ludmiły Marjańskiej, tyle lat już przecież obecna, choć jakby na obrzeżu liryki polskiej, staje się nagle jednym z piękniejszych i ważniejszych głosów współczesnej poezji. Uroda świata, piękno pejzażu, nocnego nieba, kilku drzew, każe zatrzymać się. spojrzeć uważnie, posłuchać, jakie dźwięki składają się na „Harmonię mundi”. W tym wszystkim – człowiek. A w nim wszystko: głupota, sentymenty, śmiech, dodekafonia, ból i strach I zgoda na to. Harmonia mundi składa się, mówi poetka, z wymieszania skrajności. z ustawicznego łączenia się sacrum i profanum, i z naszej zgody na taki porządek rzeczy. Miarą człowieka jest umiejętność akceptacji swojej wielkości i swoich ograniczeń. Zgodzić się ze światem, ze sobą, z naturą, przystać na zmienność i nietrwałość naszego tu i teraz – tej najtrudniejszej sztuki uczą wiersze Ludmiły Marjańskiej. Wszystko się w końcu sumuje, dopełnia w cichej radości, nic, co raz dane – nie zostaje utracone bezpowrotnie. Te utwory są mówieniem „tak” życiu, nasłuchiwaniem głosów, które płyną z tej i tamtej, niewidzialnej strony. W ciemnym czasie świeci ta sama, chociaż inna już miłość, dzięki której młode jest serce, młode są oczy patrzące na świat i stwarzająca, zdziwiona wyobraźnia. A przecież wszystko jest w tej poezji zwyczajne, codzienne, nawet Sny mam zwyczajne. Jedynie czasami śni mi się miłość. Samo uczucie bez fizycznych objawów. 34 Ta miłość jest łagodna i raniąca zarazem, bolesna i wyciszona, „bezcielesna miłość wiatrem porywa w górę”, I chyba wtedy najwyraźniej widać własne życie, uczucia, podróże i nienadążanie. Tutaj mój pradziad uprawiał winnice i z pól słonecznych, płaskich zwoził zboże. To było dawno temu, w miejscu, do którego po latach przyjedzie poetka, aby ze starych nagrobków odczytać zamierzchłą historię ludzi, także i swoich bliskich, zamkniętą dwiema datami: urodził się – umarł. To miejsce trwało w pamięci, było archetypem. Odległe, a zarazem swojskie, wymyślone, a przecież istniejące realnie. Tu, gdzie krzyżowała się kultura węgierska i serbska, a szeroka przestrzeń pól mogła się nałożyć po latach na krajobraz polski, narodziła się potrzeba wędrówki. Może to właśnie z tego pierwszego, rodzinnego krajobrazu, znanego przecież głównie z opowieści ojca, wywodzi się motyw drogi w tej twórczości. To przecież z tego miejsca wyrasta mityczny ogród, a jego topos pozwala zjednoczyć czas wielu pokoleń w jednej chwili, gdy zmarli „schodzą się przypadkowo, z różnych domów, z różnych przystanków tramwajowych, ulic, szpitali, kołysek”. Oni tworzą gąszcz ogrodu, który ich jednoczy, układa warstwami – „w dolnej warstwie mój ojciec przeżywa swoją śmierć” – zanim odejdzie „we wspomnienie Meranu, Truskawca, Dorpatu”. Młodość Ludmiły Marjańskiej przypada na okres wojny, jej wrażliwość kształtuje epoka pieców, jej głos, gdy debiutuje w „Twórczości” w roku 1953, mówi o tym, co stało się pierwszym doświadczeniem niweczącym zaufanie do świata, poczucie bezpieczeństwa. Debiut – tomik Chmurne okna (1958), sygnalizuje problemy, które po latach staną się ważne w tej poezji. Poczucie wyobcowania w świecie, gdzie „piękna wolność miała zapach trupi”. Pamięć o przeżytej grozie wpływa na rodzaj poznania, każe przymierzać wczorajszy obraz do istniejącego dzisiaj. Bohaterka wiersza Pozostałość patrząc na piwnicę ocenia jej rozmiar i suchość patrząc na ludzi rysuje kształt ich czaszki Został naruszony porządek Natury i teraz trzeba się uczyć na nowo jej praw: Nigdy już las nie będzie dla mnie tylko zielenią, tylko gąszczem, pachnącą skórą drzew naciętych w żywiczne bruzdy, w siatkę żyłek odkąd dzień grozą przesiąknięty las konający złożył na dnie. Bohater liryczny wierszy jest człowiekiem dotkniętym poczuciem obcości, poczuciem przemijania, spragnionym ciepła, jakie może stworzyć wspólna przestrzeń ludzka. Liryka miłosna jest potwierdzaniem i przełamywaniem owej obcości. Rezygnacją z siebie i utwierdzaniem własnej tożsamości. Każde zderzenie się z obcym zjawiskiem, doświadczeniem, krajobrazem, mentalnością powoduje wycofanie się w głąb siebie. 35 „Uciekamy w głąb siebie przed innością świata”, powie Ludmiła Marjańska, ale nie dodaje już. że jest to ucieczka pozorna, która pozwala sprawdzać świat i siebie samą. uzyskiwać właściwe miary ocen, obiektywizować własne przeżycie. Ucieczka jest początkiem wyjścia ku nowemu, nieznanemu, które domaga się poznania, jest wyzwaniem rzuconym poetyckiej wyobraźni. Podróż pozwala poetce odnaleźć „punkt, nasze miejsce na ziemi”, ale najgłębszym przeżyciem, wyniesionym z pobytu w Stanach Zjednoczonych, jest odczucie własnej obcości, niedostosowania, nieprzystawania do innej rzeczywistości, do cywilizacji, która sprowadza rzeczywistość ludzką do kilku prostych mechanizmów. Bycie obok, bycie na zewnątrz, przy jednoczesnym pragnieniu zjednoczenia jest cechą charakterystyczną tej poezji. Z tego się rodzi konieczność zobaczenia i nazwania tego, co pozorne i co prawdziwe. Następuje świadome oddzielenie od siebie przestrzeni obserwacji i wyobraźni. Między umownością gestów i zachowań podyktowanych przez normy cywilizacyjne a własnym przeżyciem, między sztucznością świata wieżowców a własnym istnieniem rodzi się „ciepła przestrzeń”. Wymyślony kanarek wyfruwa nagle z kupionej, zupełnie niepotrzebnej klatki, wzbija się w górę „ufny w kruche skrzydła”. Wyobraźnia zagospodarowuje przestrzeń, oswaja ją, nadaje obcości swojskie imiona. Rodzi się odwaga odkrywania siebie, swoich emocji, obaw, miłości i cierpienia. Od tomu Gorąca gwiazda rozpoczyna się również poszukiwanie siebie w obcości i poczuciu oddzielenia, w sytuacjach, które można rozpoznać jedynie w głębi psychiki: To, co przynosisz, będzie twym pokarmem, będzie gasiło pragnienie u źródła. Przekonanie o tym, że tylko ci, którzy posiadają własne marzenie, swój miraż, mogą przejść przez pustynię, ugruntowuje prymat wyobraźni nad dotykalną rzeczywistością. Podróż w mijającym czasie, w przestrzeni, jaka się odbywa w tomie Rzeki, ma na celu oswojenie nieznanego. Pozwala to zobaczyć bliskość w oddaleniu, pogodzić się z prawami Natury. Rozsądek, umiejętność dostrzeżenia konkretu i „sporne gry wyobraźni” nie kłócą się już ze sobą, lecz stwarzają wspólną przestrzeń zamkniętą w subiektywnym spojrzeniu, w jednej psychice. Napięcia między wieloma rzeczywistościami, między odrzuceniem a akceptacją świata, między wizją a realnością, uzyskują w tomie Druga podróż sens metafizycznego niepokoju. Pojawia się pytanie – czym jest nasze bycie w czasie, w konwencjach i w prawdzie miłości? Jak możemy określić przynależną sobie przestrzeń realną i przestrzeń wolności, którą przynosi wyobraźnia? Ogląd świata z zewnątrz i od wewnątrz, spojrzenie z różnych punktów, wokół których nawija się odmienna przestrzeń, powoduje ten sam ruch – otwarcie się ku nieznanemu i zamknięcie się w sobie, niecierpliwe pochłanianie świata i ascetyczne samoograniczenie. Cóż pozostaje tej, która jak Owidiusz w Tomis – „obcy wśród obcych”, próbuje odnaleźć dawną miłość, młodość, powtarza słowa zaklinające uczucie i nadzieję? – Może jeszcze spróbować wejść w czas subiektywny, którym nie rządzi biologia. Wyznacza go pamięć, emocje, samoświadomość. Nie ma w nim starości, osamotnienia, przemijania. Wtedy, gdy „niebo otwiera się na sny”, jawi się również historia zatrzymana. Afrodyta w swoim domu zmywa naczynia, pięćdziesięcioletnia kobieta przeżywa swoją młodą, płomienną miłość, przeszłe pokolenia stają obok siebie, drzewo, z którego wywodzi się ród, „rozrosłe korzeniami od Serbii po Bałtyk”, odnajduje nową przestrzeń. Poezja ta wraca po latach do tego, co było zaledwie sygnałem w debiutanckim tomiku – do odczytywania psychicznych właściwości czasu. Schodzenie po jego zboczu „w dół ku ciemnym kotlinom”, 36 gdzie stada owiec żują trawę w arkadyjskiej scenerii, dzwoniąc dzwoneczkami – jest łagodne, nie budzi sprzeciwu. Czas trwa w głębi ludzkiej psychiki i jest od niej zależny. Poetka, która pisała „Płynę przez wszystkie czasy i przez wszystkie morza” i „ku sprawom ciemnym, zamkniętym przed wzroku niedoskonałością zmierzam”, odnajduje w tomie Blizna (1987) nową przestrzeń. Rozciąga się ona między człowiekiem a niebem, między niepokojem egzystencji a Transcendencją, w przezroczystym powietrzu, pod okiem „Wielkiego Łowcy”. Obszar, który niegdyś zakreśliły wzlatujące ku górze skrzydełka wyobrażonego ptaszka, przestrzeń imaginacji określanej także jako dom, schronienie i nieograniczona wolność, staje się przestworem objawień, wiary. Boga. W niej codziennie odmawiany jest psalm nadziei, powtarzane są próby zjednoczenia z kimś bliskim. Osobą dialogu, tym, do którego chce się dotrzeć, może być ukochany lub poeta, a jego tłumaczone wiersze zaczynają mówić dwoma głosami – własnym i translatora. Przełożyć wiersz to cudzym głosem mówić i cudzą twarz przybierać, i żyć przez chwilę obcym losem, i zmartwychwstawać i umierać. I być, i nie być nigdy sobą w starym przebraniu, w śmiesznej masce, i ciągle z drugą żyć osobą, być na jej łasce i niełasce. ( Nad przekładami) To jeszcze jedna podróż, jaką poznaje i nazywa Ludmiła Marjańska. Wędrówka w głąb czyjejś psychiki, czyjegoś życia tak znanego, że staje się własne. Docieranie za pośrednictwem pracy translatorskiej do nowych obszarów wyobraźni, odczuć i myśli jest przygodą, która powoduje zmianę „materii i bytu”. Bycie i nie-bycie sobą. ustawiczne potwierdzanie własnej tożsamości i zaprzeczanie jej sprawia, że wszystko, co otacza bohaterkę liryczną, a także to, co najtrudniej uchwytne, jawi się przezroczyste i prześwitujące. We wczesnym wierszu poetka pytała: bo jakże kochać, kiedy już wiadomo jakże kochać na życie skazanego, gdy – ( Opowiadanie o miłości) Teraz odpowiada jej na to pytanie sowa – ptak Ateny. Pójdź – woła sówka z ciemności i ciszy. Jaki tu spokój. Drzewa w ciemność wrosły. Nic prócz wołania pójdźki [...] „Pójdź” woła sówka. Idziemy w ciszę, w ciemność, w spokój Wielkiej Nocy. ( Ptak Pallas Ateny) 37 Głos z przestrzeni, z ciemności i nocy nie budzi trwogi. Nieznane było oswojone już dużo wcześniej. Rozpoznawane jako własne, zaakceptowane. Miało różne twarze i nazwy. Było miastem, obcym pejzażem, historią, cywilizacją. Było psychiką drugiego człowieka, nazywało się miłością i śmiercią. Inność, obcość została przyjęta jako podstawa kondycji. Przymierzana do tego, co znane, poszerzała osobowość i autonomię. Czas został zamknięty w psychicznym odczuwaniu, obejmował i zarazem wypełniał człowieka. Czegoż się bać? – mogłaby zapytać poetka. To, co wpisane zostało w porządek Natury, spełnia się w przezroczystym powietrzu obnażającym do kości. Pójście za wołaniem sówki stwarza możliwość odkrycia jeszcze jednej przestrzeni, którą poznaje się w ciszy dojrzałej mądrości. „Nieznane” w najnowszym tomie Ludmiły Marjańskiej otrzymuje nazwę „Prześwit”, gdy już wiadomo, że Tylko cienka ściana ciała dzieli niewiadome od wiadomego Musi przecież istnieć szczelina prowadząca ze snu w niematerialną przestrzeń, gdzie tożsama jest przeszłość i przyszłość. Idea i materia, ciało, istnieją obok siebie, a my, mówi poetka, musimy nauczyć się przekraczać tę przepaść. W tych utworach chrześcijańska koncepcja czasu, gdy wyzwoleniem jest pojednanie ciała z ziemią, pozwala autorce wydobyć wszystkie paradoksy egzystencji. Wieczność osiągamy martwi, mówi Ludmiła Marjańska, dla żywych są sny, które przenoszą w inny rodzaj bytowania, gdy jawi się bezcielesne uczucie, gdy dany jest intuicyjny sposób odczuwania i rozumienia Transcendencji. Tyle pragnień, tyle twarzy, tyle miast – i zaklęty, zamknięty krąg. w którym tańczysz, błądzisz i gaśniesz. Coraz bliżej, coraz dalej, coraz jaśniej – jeszcze krok – Ciało cierpiące i ciało miłujące, wydane starości, przemijaniu, namiętnościom i chorobom rządzi nami, zniewala, lecz również sprawia, że istnieje pamięć i że ukryte w naszym fizycznym, dorosłym „ja” dziecko, wciąż skazywane na samotność, czeka na siebie – na swoje dojrzałe, doświadczone starością „ja”. W ostatnich wierszach Ludmiły Marjańskiej niemal wszystko dzieje się w jednoczesnym widzeniu nie oddzielającym od siebie przeszłych i obecnych wydarzeń. Sen jest kreatorem poruszonej rzeczywistości, w której psychika staje się nadrzędną sprawczynią zachodzących zjawisk i przemian. Poezję tę cechuje prawdziwa intensywność postrzegania świata. Najmniejsza rzecz może stać się przyczyną cichej radości, a uczucie wpływa na sposób postrzegania. Poetka potrafi być autoironiczna, zdumiona sobą, zawstydzona, nawet naiwna. Nie boi się siebie, swoich różnych twarzy, uczuć. Umie patrzeć i być wierna temu, co widzi. Materia w tych wierszach zdaje się utkana z powietrza, ze światła. Jasność dnia. blask wody, obłoków, światło przenikające trawę, unoszący się zapach skoszonej łąki, to wszystko, co bez formy, o zmieniającym się kształcie, co jest. a czego zarazem nie ma, staje się tematem wierszy. I jest to nieustanne potwierdzanie życia w tej przestrzeni pomiędzy, w szczelinie bielejącej na krawędzi jawy 38 Zachwyt dla istnienia utwierdza wiarę w wieczność Boga, „w przemienność zdarzeń”, w tę chwilę, gdy na czystej tablicy wypisze białą kredą w jaśniejącym świcie swoje Credo Wielki Nauczyciel Życie składa się z wielu warstw zdarzeń, snów, wizji, emocji. Jest splątaną historią tego, co realne i wymarzone, echem dawnego świata i dziejącego się teraz. Pamięć uczuć i wierność sobie sprawiają, że nic nie jawi się jako podzielone, osobne. W jednoczącej psychice trwa podróż przez krajobrazy realne – sandomierskie, irlandzkie, przez sny i siebie samą – wciąż zdumioną wędrowniczkę poprzez „warstwy czasu, warstwy pamięci”, która odkrywa, że bogactwo i piękno świata nie jest czymś wyjątkowym, odświętnym. Wszystko bowiem, co zdarza się na drodze ludzkiego życia, jest postrzegane przez poetkę jako integralne części istnienia. Tak samo ważna jest miłość, jak i cierpienie, niepokój, jak i radość. Sen i realność, wizja i każda rzecz, drobiazg tak zbyteczny jak szpilka do włosów, duże i małe sprawy łączą się ze sobą, aby zaświadczać o jedności tego. co pod ziemią, na ziemi i w nieskończonej przestrzeni nieba, oddzielone tylko „cienką ścianą ciała”. Dwoistość istnienia, w którym splata się materialne z duchowym, konkretne z nieuchwytnym, owa „żenująca jednoczesność” – znajduje uzasadnienie w wierze w odwieczny ład ustanowiony przez Boga. W pejzażu realnym, najbardziej autentycznym, rozgrywa się to, co dawno minęło, gdyż w metafizycznej przestrzeni tych wierszy czas niczego nie dzieli, nie rozbija na poszczególne etapy. Obrazy pulsujące zmiennymi rytmami, szybkim przepływem realnego w wyśnione, dają poczucie wolności, a zarazem ograniczeń ludzkiego „ja” uwięzionego w biologii. Świadomość ciągłości istnienia, daremnych prób zaparcia się siebie, swej przeszłości, w „Godzinie Piotrowej” pozwala poetce ujrzeć sumę życia. W tej mądrej, refleksyjnej liryce wszystko, co istnieje, godne jest miłości i przebaczenia, gdyż autorka Prześwitu jest pokorna wobec czasu i praw natury. Czas zaciera każdy znak zapisany ludzką ręką, ale pozwala również myśleć z nadzieją o przyszłości – już nie podporządkowanej ziemskim prawom. Wtedy przepływ dni staje się łagodny, lata niepostrzeżenie zachodzą na siebie, nakładają się słowa, obrazy, uczucia. Potwierdzona zostaje tożsamość, gdy ta, która wiozła peemkę spod Gorzkowic, gryps z łódzkiego więzienia, bochen chleba z Supraśla, dziś przewozi – pióro dzikiej kaczki poblask zachodu i światło – światło nad wodami Świadomość własnej starości i śmierci, a właściwsze byłoby dla tej poezji stwierdzenie – świadomość podążania ku wieczności, wprowadza do utworów wyciszoną łagodność. To jej blask oświetla wszystko, co podlega przemianom, co żyje dzięki przeobrażeniom form. Obrazy przyrody stają się wykładnią sensu istnienia, odchodzenia w ulotności chwili ku nowemu życiu. 39 Nie jest to poezja religijna, nie przywołuje imienia Boga, nie powołuje się na dogmaty ani nie przytacza biblijnych cytatów. W swojej najgłębszej istocie, w sposobie pojmowania życia. w myśleniu o tym i tamtym świecie, w swoim pokornym, nie wyrażonym wprost „Bądź wola Twoja”, jest liryką głębokiej wiary i doświadczenia metafizycznego. Zwyczajne obrazy, sięgające do codziennych doświadczeń, potocznych zdarzeń, oczywistych widoków – oddają całą złożoność świata. Spod widzialnego wyziera to, co niewidzialne, zza gęstej materialnej tkanki dosięga nas głos Ukrytego, I tak poezja mówiąca w najprostszych słowach o starości i przemijaniu otwiera się na przyszłość, na radość istnienia. Wszystko może się zdarzyć, powiada poetka, gdyż całe życie jest cudem, którego uczymy się aż do śmierci. 40 Krystyna Miłobędzka co ja robię, patrzę w jest w to samo jest mnie i to samo jest wody w to olśnienie to jestnienie jest nie nie które scalam które skracam do istnienia 41 „Słowa chcą żyć, nie mówić” „Słowa chcą żyć, nie mówić”. Składnia jest klajstrem, który pozbawia je ruchu, możliwości wieloznaczenia. Składnia i gramatyka uśmierca słowo-gest, słowo-znak, które podąża za rzeczą. Dlatego między słowem a słowem powstaje szczelina, zarwanie, prześwit, w który wciska się logika pozasłowna. Puste miejsce na wypełnienie go emocją, naszym, czytelniczym domysłem, naszą grą rozwiązującą to zadanie – zdania w strzępkach, w okruchach. Jest to pierwsza, najbardziej wewnętrzna więź, która łączy czytelnika z tekstem Krystyny Miłobędzkiej. Jej wiersz ostrzega – bądź uważny, czynny, chłonny, współtwórczy, bo między ludźmi, między ich byciem i ich wyrażaniem siebie musi być czuła uwaga, współbytowanie. Tekst nakazuje – przypomnij sobie, czytelniku, jak mówimy, gdy nie chcemy opowiedzieć, lecz wyrazić, gdy zbędna jest fabuła, trzeba jedynie zaznaczyć wspólną przestrzeń porozumienia. Mówimy strzępami. Tu słowo, tam słowo, ręka coś wskazuje, uczucie spełnia się w geście, w ruchu. Gaworzenie dziecka, jego szczebiot i paplanina, pierwszy język życia, podstawowy język – w ruchu, w geście, w płaczu i w uśmiechu. „Życie moje dziecko”, bo wszystko jest dzieckiem mowa co otwiera oczy małe co otwiera duże Otwarcie jest zarazem wyprowadzeniem, zmierzaniem ku czemuś, z jakiegoś miejsca, w jakimś punkcie, od jakiegoś czasu, do czegoś, co jest. W skrócie sobie tylko właściwym, bo przecież nikt tak jak Krystyna Miłobędzka nie mówi, zapisuje to tak: „z od, z do, z ode, z ku, z w, z i, z z, z zza, z spoza, z po, z przed, z poprzed, z między, z potąd, z potem. Cała wieczność”. Jeżeli wstawimy w to wyrażenie zaimki, przysłówki, okoliczniki, czyli to wszystko, co wskazuje na osobę lub miejsce, otrzymamy zapis pełny o przechodzeniu i przenikaniu, o połączeniu i współzależności. Od tego się bowiem wszystko w tej poezji zaczyna, o tym ona mówi, to drąży i to ją dręczy. Od pierwszego tomu, Anaglifów, proza poetycka, zapis o minimalnej ilości słów pragnie wskazać na konieczność różnic, bez których nie byłoby ani połączenia, ani przenikania. To z połączonych drobin, okruchów życia buduje się wieczność „Jest”. Anaglify – najkrótsze, dwu-, trzyzdaniowe poematy prozą (przypomnijmy tu Anagramy Apollinaire'a) otwiera zapis: Na szybie pokrytej parą rysujemy dwa kółka dodając uszy, wąsy i ogon. Dopóki różnica temperatur po obu stronach szyby utrzymuje się ludzie, zwierzęta i rośliny istnieją w sposób nie budzący wątpliwości. Istnieją z zewnątrz i od środka. Są więc w swojej istocie i na swojej powierzchni, w nazwaniu i w realności. Poematy-bajki, obrazy-metafory pokazują współzależność, połączenie rzeczy i symbolu, słowa i jego znaku. To, co istnieje, i jego nazwa, która nie może wszystkiego przekazać. Szczelina między rzeczą a słowem, uczuciem a nazwą pogłębia się, gdy wskazuje się związki przez porównania – oto jest coś. rzecz, a to jej nazwa, powinny się one łączyć, a jednak tak nie jest. W ten sposób rodzi się świadomość oddzielenia nie tylko słowa od rzeczy. lecz również słowa od zdziwienia istotą rzeczy. Zdziwienia wyrażonego w metaforze, w porównaniu. Niby się łączy, a nie przystaje, nachodzi na siebie, a prześwituje. Połączone pokazuje osob 42 ność. Tak powstaje pierwszy zarys świata poetyckiego – istniejącego w różnicach, wyrażanego w zarwaniach sensu, w podkreśleniu osobności, które muszą się scalić. Od tego pierwszego tomu wszystko, co istnieje, będzie obdarzone życiem – ruchem, przemianą w widzeniu, przesuwaniu się pól semantycznych. Język tej poezji jest sposobem na organizowanie najbardziej własnej przestrzeni – współpoznania, współwyrażenia. Jest refleksją nad samym sobą, jest więzią i rozpadem znaków – połączeniem różnic. Przed wierszem – tak nazywa się zbiór poezji Krystyny Miłobędzkiej. Co jest przed wierszem? – Cisza, znak, różnica, ruch? l jeszcze przedsłowne porozumienie, pierwotne, „tu” najściślej związane z „teraz”, krążące jak chlorofil w zieleni, jak krew, jak woda. z której się wynurza wszystko, co „pokrewne” i własne: „Płynie swoją twarzą matki, dziewczynki, kijanki, rzeki wczesnym rankiem w samo lato”. Owo powtarzanie można wyrazić przez czynnośćgest kreacji, przez nakazane sobie: „patrzeć”, „mówić”, „słuchać”, „czynić”. Utwory są zbudowane przede wszystkim z czasowników, imiesłowów. Podmiot działania właściwie nie istnieje. To ruch ma stworzyć rzecz, dopełnić ją, okrążyć tak, aby się sama, poza swoją nazwą, wyświetliła. Obrazy się nakładają na siebie, zawęźlone, z niedookreśloną sytuacją, z niedopowiedzeniem tego, co się dzieje między ja i ty, ja i on, ze zmianą ról, wymianą osób jak gdyby przenikających przez siebie: Moje wśród ciebie oczekiwanie – nie donoszone, nie takie, za prędko, bo co więcej wytarguje głodny od głodnego, prócz – że się powtórzy, pomnoży, zachłyśnie? – Dom – miejsce wspólnoty i osobności we wzajemnym byciu, buduje to, co pokrewne. „Anaglify” były oparte na składni. Metafora jako przyrównanie osobności musiała się wyrażać w zdaniu przejrzystym: Motyl. Otwiera skrzydła gotowe do lotu. Jak lekko niosą! Twarze boga, strach oczu, kolory bez oparcia. Od tomu Pokrewne zaczyna się drążenie owej szczeliny między słowami, otwierającej przestrzeń na wspólne i rozłączone. Rozłączone otacza wszystko, co jest. Jego powstaniu też służy rozsypana składnia. W szczeliny między wyrazami wciska się to, co jest wokół słowa, szczelina wychwytuje coś, co jest, co się kręci dookoła słowa, aby się wypełniło w sensie. Matka, dom, dziecko, gniazdo. Temat wiodący, w którym zamyka się nie tylko owo ja-ty-onmy, lecz również „gniazdo na pamięć”. Zobaczone, przeżyte, pamiętane – wszystko to, co jest sytuacją egzystencji, ma się wyrazić w jednym, natychmiastowym „teraz”, w ruchu. Budowanie domu od korzeni, od wspólnoty, od chlorofilu i ziemi, drzewa i krwi. jest wchodzeniem do wnętrza, do zamkniętego i skupionego w sobie istnienia. Powstaje węzeł życia, pierwotny. wyrażony w obrazie: kłębka, kuli, nawijanej nici. którą można przeciągać w różne strony, i gdy koniec jest początkiem, każdy moment w czasie daje się przesunąć do „teraz”: Ja dziecko w Tobie dziewczynce z lalką, zanim wspólnie nad Tobą, nade mną w mojej córce się pochylimy. Z tego kłębka – ile nici, ile włókien, ile kroków, i znowu z piskiem do dziecka się turla. W tym kole. rytmie bycia, nie istnieje czas linearny, tracony i oddalany bezpowrotnie. Dlatego może powstać zapis: Pamiątka po mnie Pamięć po rodzicach 43 jej moje małe duże ręce siebie jej dziecko matka najmniejsze ogromne zagubione znalezione uczepione piasku ze śmiechem zasypuje małe oczy małe uszy małe nogi co to kogo to kokon kulka jajko matko dziecko „Ja” – inna, wymyślona, opowiedziana, znaleziona – „Oko w oko na siebie mnie biorą, przedstawiają żywe obrazy”. „Ja” od innych uzależniona pyta się o swoje uwięzienie –„W domu z krwi i kości jak ci tam, pogruchotane? Ludzkie”. – Jak ci tam? Skoro „wszystko jest po naszej stronie podzielone” – po naszej, czyli ludzkiej, bo przecież istnieje jeszcze w tej poezji strona lasu, strona tego, co dookoła. Co jestem ja? Nawet nie kto? lecz co? Wyrażana również w tym, co dookoła, w codziennej krzątaninie, w rozsypujących się przedmiotach, w ja-dziecko, ja-miłość, gdy ja dopasowana, w twoich oczach [...] oślepieni sobą we mnie, tak się mamy z oczu w rękach zachwyceni W żadnych innych wierszach, oprócz wierszy Białoszewskiego (a i język bywa podobny w swoim dowcipie, przytoczeniach kolokwializmów, sygnałach dziania się sytuacji), nie ma tylu spraw powszednich. To jest miazga codziennego życia. Jego drobiny, kurz zdarzeń – nie tyle opisane, co wywołane są owymi strzępami rozdzielonego przez brak składni języka. Dom, pokarmy – jest dokładnym zapisem tego, czym wszyscy żyjemy. Słowa-hasła zataczają krąg powszedniości, która jakoś się scala, jakoś się wiąże w tym rozsypaniu: chleb, sklep, ser, szkoła, park, spacer, szycie, garnek, obiad, łyżka, igła i dziesiątki innych nazw i czynności, uczuć, okruszków chwil. Czas zabiegany, goniący w kółko. Czas szybki, w nienadążaniu. Dlatego taki wysiłek wkłada poetka w to, żeby owo zabiegane połączyć, żeby okazało się, „że się wszyscy zdarzamy potrzebnie, na tle domu, na jeden oddech ocuceni”. „Słowo podane zamiast ręki” i obok tego wystukujący rytm: „Dziś dziś dziś i z powrotem. Nasze chce jeść”. – Tak się tańczy, tak rozbrzmiewa oberek zakręcony, zmierzający do podstawowego połączenia: matka-dziecko-głód-jeść-żyć. „W ciągłym przechodzeniu rodziców z rodziców na dzieci z dzieci z rodziców w pochodzie rodzących W ciągu ro i ro czy roz rozmach i rozpacz tego”. Tego, co się staje w połączeniu, w rytmie, czyli „Teraz wieczność”. „Co ja poradzę wobec tajemnicy niezwiązania wszystkiego ze wszystkim” – pyta bohaterka wierszy i przysłuchuje się językowi, który rozsypany, poza regułami, wiąże się jednak w sens, w wypowiedź, zorganizowaną całość, metaforyczne zawęźlenie egzystencji. „Składanie w całe” – to już nie tylko zachodzenie na siebie obrazów, ich prześwitywanie, nie tylko łączenie mrowiących się chwil w jednym zapisie, lecz również uruchomienie pamięci, która jeśli jest żywa, jeśli porusza dawny obraz, staje się obecnym „teraz”. Ja-ty-my-oni dążą ku środkowi, zbiegają się w dom-pamięć, gdyż dom staje się miejscem świętym, centralnym. Stąd wysnuwają się głosy, które powtarzają przeszłość rodzącą się ponownie w słowach, w szczelinach między słowami. Obraz w obrazie, słowo w słowie, jak baba w babie, coraz mniejsza, lecz przecież wiernie powtórzona, aż przez te powtórzenia odkryje się sens nadrzędny. Obraz przywołany nie może zastygnąć, gdyż wszystko w tej poezji dzieje się. Dynamika słów, dynamika zdań pełnych i 44 domagających się uzupełnienia wskazuje, jak łączą się cząstki, przyklejają do siebie, wchłaniają. cząstka to moje największe imię cząstka śmierci, cząstka życia, przyzwyczajenia powtórzenia łzy w samą porę, tej sukni coraz więcej na mnie Cząstka, bo przecież „W coś razem żyjemy, wmawiamy się sobie”. a również „to moje żywe otwarcie na inne”, dookolne, pozwala, aby przeszłość domu, rodzice, krewni, ich głosy, ich słowa, piosenki, wszelkie szumy, to, co wyraża się w języku i to, co języka nie ma, i wyliczanki dziecięce – ele mele uno tres Magdalenie zdechł raz pies uno muno raz dwa trzy i Felkowi zdechły psy – żeby to wszystko opowiadało się sobie nawzajem, tworząc wielką polifonię. Jeżeli coś jest „ciągle poza mną poza mną (świat?)”, w ciągłym ruchu, ucieczce, gonitwie, to należy nakazać sobie-jemu: Wróć i bądź jeszcze dalej. Idź i jeszcze raz zostań. W tej przywróconej, zawróconej przeszłości, w dziś, „w prawie to samo”, bo „przylega i nie przylega, przylega, ale niezupełnie. Szczeliny między moim a dla nich, co słyszę, nie widzę, co widzę, nie jest tym co słyszę. Zabawne mistrzostwo powstawania wszystkiego, co robimy”. – Myślenie o miejscu-domu wstrzymuje czas, łączy początek z końcem, wyobraźnia stwarza jeszcze raz świat kolistej przestrzeni. Świat sakralny wchłania w siebie, w jedno „teraz” – powierzchnię i głębię, obie strony – własną i dookolną, podzielone i przenikające się. Jest jeden warunek: „Nie wolno także powtarzać tych samych gestów, słów. To nie pozytywka i nie fotografia. Odrobinę uniesione odświętne życie, najbardziej całe na jakie mnie stać”. Gest kreacji wywołuje do życia, nie odwzorowuje. Ten poemat przywodzi mi na myśl film Osiem i pół Felliniego. Jest to ta sama metoda przemieszania obrazów magicznych i wywodzących się z wyobraźni, z siły stwórczej – przeszłości, a zarazem obrazów obserwowanych przez tworzącego, który jest świadomy swojego działania. Magia święta, odeszłych głosów, dźwięków jest zapisana jak didaskalia w dramacie czy notatka scenarzysty ustalającego porządek: ostatni obraz – najpełniejszy – jest bez słów. Więc też niekompletny. Tamten pierwszy, głosowy musi być inny – więcej tych szpar, głosów-szpar (np. dźwięk tłuczonego talerza) przedmioty zjawiające się jak wywoływane zdjęcia – częściami się wyjawiają, kawałkami je widać, potem reszta wyświetla się, składa w całość. To się w porządku tekstu samo filmuje, według wskazówek unaocznia, udźwięcznia. Potrzeba jednak „więcej tych szpar”, żeby połączone mogło być pełne, żeby „piękne potrzebne ważne, wszystkie ludzkie słowa, rodzące słowa rodzące słowa” opowiedziały „jak jestem zrobiona od środka”, l z tej podróży w siebie-my, w przeszłość-teraz, w słowa przypomniane i 45 wyrażające dzisiejszą chwilę, zlewające odległe i bliskie, rodzi się stwierdzenie: „więc jestem tu żeby być? żeby się podarować? co ze mnie za prezent?” Tym prezentem jest nazwanie wspólnoty, czyli Pamiętam. Zostaje wyrażony dom wspólnoty powszechnej, społecznej, czasu jednoczącego, czyli „zapisy stanu wojennego”. „My” liryczne, a nie publicystyczne, najważniejszy podmiot, sprawca przemian jest także obserwatorem wydarzeń. „My” zamieszkuje ulice miasta, patrzy na siebie, idzie w pochodach, pali świeczki, dokonuje wyboru, określa się, zmierza do celu. Krystyna Miłobędzka zanotowała: Wiosna u nas. Słychać ciszę idących pogrzebów. Między lasem rąk sine od łez powietrze. Starzy mistrzowie nie znali tak osiwiałej zieleni. To jest ogromne my tego kraju. Rodzinami, osobno. Wielkie bezbronne ciało. Historia mu w żywe oczy kłamie. Ciała złączone ludzką bezbronnością w broń ludzką. To w tym „my” zanurza się bohaterka wierszy. Jest cząstką, jest „my”. Po to, by współodczuwać, ponosić współodpowiedzialność, czuć się współwinną, być „my”, czyli istnieć razem i osobno. Jest mówiąca i wypowiadająca w imieniu siebie, które jest „my”. Wypowiadająca to, co jest językiem wspólnym, co łączy ludzi poza słowem. Przecież, powiada: Droga od ciebie do mnie ode mnie do ciebie uśmiech nad przepaścią. Ten język, wyrażając uczucia i emocje, posługuje się gestem, symbolem, ruchem. Jest przedsłowny, a więc spójny, nie może gadać, więc zamilcza. Jest poza anegdotą. Jest ekwiwalentem wzruszenia. Rodzi się w „teraz”. Nie krzyczy o historii, gdyż nią jest, nie opowiada o marzeniach, bo one zawierają się w jego widomych znakach: zobacz tyle krzyżyków skrzyżowań krzyży do twego wyjścia na ulicę (daty. fakty) (daty, miejsca) (ręce, twarze, imiona) będziemy próbowali mówić się w milczeniu dokładnymi rzeczami, wyrazami miasta pierwszy raz wystarczy ci słów. Osiemnaście stron, a na nich zostało wyrażone wszystko, co było najważniejsze, to. co działo się z nami i naszymi bliskimi w latach 1981–1983. Najlepsze wiersze, jakie zostały napisane pod wpływem tego czasu, z tym czasem związane, z jego historią i jego presją. Są nie tylko świadectwem, lecz przede wszystkim wielką, artystyczną opowieścią o czymś tak nieuchwytnym, że pozwolę to sobie nazwać – duchem historii, duszą czasu, która się wcieliła w zbiorowe, żywe „my”. Poetka zanotowała „gdyby... gdyby z tej wojny został jeden dobry wiersz”. Został niejeden. Jest ich w tym maleńkim tomie kilkanaście. Lapidarne, ze zmieniającymi się metaforami i obrazami, kondensują myśl i uczucie, łączą ludzkie reakcje i stany psychiczne w skrótowo zanotowanym wydarzeniu. Jakby cała doskonalona przez lata poetyka Krystyny Miłobędzkiej czekała na swoje najpełniejsze uzewnętrznienie. Dzięki sile języka, jego stwórczej roli, jego wynalazczości, dzięki filozofii tego języka, czas przeszły dzieje się „Teraz”. 46 Gdy czytam te wiersze, czuję się tak, jakbym wchodziła w tamte lata. One są, żyją w naszym czytelniczym, poświadczanym sobą „dziś”. Te skrótowe wiersze są jak ładunki wybuchowe. Dramatyczne, napięte w obrazie – myśli, wzruszeniu. Zadaniem tej poezji było: przenieść w inny wymiar, w chwilujące koło włączyć: wszystkich od nowego wiersza: my pod pokrywą nieba na zmoczonym asfalcie proste: nic prócz pewności nonparelem: Kochany, paczka doszła w bardzo dobrym stanie, dziękujemy za pomoc, jesteśmy żywi i zdrowi A zarazem ogromne My – urodzone już wcześniej, w „chwilującym kole” – domu, rodziny, głosów i obrazów, przenikające się i prześwitujące sobą, nigdy nie jest w tej poezji anonimowe. Ma swoje twarze-osobne: „Z rąk do rąk z ust do ust, z dnia na dzień, twarzą w twarz ile ty masz twarzy”. Są to twarze przyjaciół i znajomych, przesłuchiwanych i przesłuchujących, bitych i zamordowanych. W „nieskładnej składni” łączy się najściślej „pamiętam” z „jestem”, ja i my, „ja obdarowana przenikaniem”, aby zobaczyć: „to jest ogromne my w którym rodzisz się drugi raz w życiu”. Narodziny w więzi społecznej, domu, który pozwala najgłębiej zrozumieć „jestem” i „jest”. Oba te pojęcia wprowadzają nas w czas teraźniejszy, w wieczność trwającą w połączeniu, w „dotkliwym jest”. Ono właśnie staje „przed wierszem” – samo „jest”: co ja robię, patrzę w jest w to samo jest mnie i to samo jest wody w to olśnienie to jestnienie jest nie nie które scalam które skracam do istnienia Tyle i aż tyle może wyrazić język egzystencji. Istotę słowa „jest”, w czasie wiecznie teraźniejszym. 47 Joanna Pollakówna Suburbia Już zawsze na obrzeżu. Z daleka od tętna. Zaszyta w te suburbia leniwe i biedne. Wiatry nanoszą kurz spod podeszew tłumu. Wiatry zgarniają szum a fala sól osadzi, nim znowu odbiegnie do centrum. Więc jest szumny kurz, sól i ból. Ból nie jest naniesiony. Tu się lęgnie. Tutaj się także pewnie rodzi Bóg. On rodzi się wszędzie i krzyżowany wszędzie, śmiertelnym nawrotem dźwiga po kątach świata żłobek i Golgotę, w żarliwe centrum zmienia rozpełzłe przedmieście, w ognisko bólu, studnię soli, wejście na startowisko oślepłych odlotów. listopad 84 48 Małomówność Oko widzi. Bryły i linie, płaszczyzny i ostre kontury. Plamy kolorów, poruszające się cienie, rozpędzony powietrzny przestwór. Śledzi wybłyskujące z czerni światło. Blask jasności. Pierwsze rozpoznanie tej poezji: czerń i blask. Znieruchomienie bólu i jasność, która przynależy do wieczności, jest uspokojonym trwaniem, wolnością. Z widzenia powstaje obraz, pod którym pulsuje muzyka. Fraza zdania i melodia słowa. Misterny rym i nagły asonans, spadająca kadencja zdania, która na końcu wiersza brzmi jak zamierający alarm. Pod spodem tego rytmu słychać rytmy Psalmów i Pieśń; Kochanowskiego, melodię wersu Sępa Szarzyńskiego. zaśpiew Leśmiana – zdziwionej egzystencji – Dziwne ludzkie żywoty – stalaktyty ostre: dziwne ty moje życie – w czyj wbijasz się ostęp? I dziwne to zdziwienie znajomym istnieniem; czyim wzrokiem patrzymy i czyim zdziwieniem? ( Zdziwienie) Pojawia się słowo niemal zapomniane, z języka XVI-wiecznego i XIX-wiecznego, które nadaje nowe, zaskakujące znaczenie określeniom: „Lamentnica bezwstydna”, „wielka pustość”, „pora nieszczodrobliwa”. „pytań wyrój”, „w chromy badyl się wypłoni”. Ten wiersz się śpiewa swoim śpiewem od środka, utyka w załamaniu – nagłym braku rymu, zatrzymuje swój oddech w asonansie, w urwanym gwałtownie zdaniu, po którym dopowiedzeniem jest cisza. Forma w sposób integralny związana jest z treścią, która nią myśli; organizuje w sposób precyzyjny i logiczny. „Słowo znajduje wsparcie w ciszy wcześniejszej niż mowa – w przeczuciu języka. Cisza po słowie wspiera się na języku – to cisza zaszyfrowana. Wiersz to przejście między jedną i drugą ciszą – między chęcią powiedzenia i milczeniem, które łączy w sobie i chęć, i słowa”. Te zdania Octavio Paza charakteryzują, jak sądzę, najdokładniej poezję Joanny Pollakówny. Język jej wierszy wynika z odczucia Logosu, z niezachwianej wiary w pierwsze Słowo i ciszę przed i po ostatnim słowie. Za czarnością rozstania za rozpaczą lodową zaprogową jasnością wokół nas wstanie Słowo nas – odblasków w światłości nieosobnych. wświetlonych – ( Rozstanie) Z najgłębszej dyscypliny pisarskiej, z poczucia Formy organizującej chaos, rodzi się poezja oszczędna, małomówna, dojmująca swoim powściąganym uczuciem i myślą. Nie ma oddzielenia od siebie świata psychicznego i realnego. Zewnętrzne i wewnętrzne przerasta siebie nawzajem, jest to tkanka splątana i spoista. Materia rzeczywistości raz po raz nakłuwana jest spojrzeniem z Oka Życia, które przenika przez „czad, niezdarność i zmęczenie”. Światło niesie ze sobą sens i potwierdzenie wieczności. Ta poezja czysta w swojej rozpaczy, w żarliwej udręce pyta o jedno – o śmierć, czyli dojrzewanie do innego życia, o przeobrażenie – 49 A ja za oknem. Czas mój obcy ten czas Łazarza, póki kokon odgradza go od błysków światła zamyślonego lotu świata: ciasny powijak niemowlęcy płótno dzieciństwa, płótno śmierci. Teraz dojrzewam już, dorastam – pękł kokon. W oknie czeka gwiazda ( Okno) Z zewnątrz, zza okna docierają sygnały życia – kwitną drzewa, słychać ćwierkot wróbli, kołysze się gałąź, wpadają smugi światła. l te obrazy kruchego piękna wysyłają sygnały grozy, gdyż Za zgiełkiem, za zielenią mroczne grozy się pienią – wiem. Historia rzeczywista, najbardziej nawet gwałtowna, nie przerywa skupionego odczytywania rejestru pisanego ręką Boga. To. co zdarza się i co się stanie – jest z woli Opatrzności. „Ja” liryczne, które raz po raz powtarza „bo ja z posuchy, zarazy i nędzy”, zna również bunt, sprzeciw, walkę, przechodzi przez różne stadia rozpaczy z chwilami nadziei i akceptacji losu. Jest zgoda na los i rozpacz niepogodzenia. Ogromna rozpiętość uczuć. Wszystko na granicy bytu i niebytu, w oczekiwaniu na chwilę najważniejszą. l dzieje się tak, jakby poetka chciała oczyścić słowa, przeżycia, doświadczenia – do ich szkieletu, odnaleźć „ścisły wywód”, który prowadzi w Suburbia – Tutaj się także pewnie rodzi Bóg. On rodzi się wszędzie i krzyżowany wszędzie, śmiertelnym nawrotem dźwiga po kątach świata żłobek i Golgotę, w żarliwe centrum zmienia rozpełzłe przedmieście, w ognisku bólu, studnię soli, wejście na stanowisko oślepłych odlotów. W takich właśnie obrazach widać siłę tej liryki, która potrafi z pojęć abstrakcyjnych, z idei ujętej w wielką metaforę wywieść obraz plastyczny, wizję konkretną. Metafizyka w tej poezji – sposób na przeżycie siebie i Boga, na scalenie sensu bytu w jego końcowym punkcie, jest ascetycznym samoograniczeniem. Jest to poszukiwanie Jedności i Pełni w żarliwości rozpaczy, której nic nie równoważy, nic się jej nie przeciwstawia. To jedno uczucie nie zaprzecza wynikającym z niego obrazom opartym na dwóch barwach: czerni i bieli świata. Czerń wody, oceanu „Wiecznej Myśli”, czerń, którą „kopuła boskiej ręki” „kładzie pod chłodne powieki”, „zimna, czarna skóra, która cię obrośnie”, mroczna mądrość, czerń nocy – wszystkie te obrazy równoważone są promieniem światła. „Łuny zdmuchniętych świateł”. „wyświetlane sny”, ogień, który jest „łagodnym zniszczeniem”, „wiązka blasku lodowego” noszą w sobie zalążek „świetlistych cieni”. Blasku Wiecznego, l nawet rozpacz przynosi nadzieję na odnalezienie Wiecznej Miłości, „Świetlanego ogromu”. W najwyższym skupieniu, w medytacyjnym skupieniu rodzi się wiersz. Dramatyczny, a zarazem uspokojony, przywołujący granicę, na której załamuje się życie. Z tej niewidocznej 50 granicy mówi do nas poetka. Mówi o Bogu i ludzkiej trwodze, o bólu, o wszechobecnej śmierci. Wyławia sygnały życia, tropi je, namawia, żeby zatrzymały się w momencie widzenia. Z okruchów pamięci, z ujrzanego fragmentu pejzażu buduje się materialny świat. Jest w nim wszystko, co przywołała wyobraźnia, wszystko, co odczuło ciało –”ciepłe gniazdo bólu”, co podpowiedziała trwoga. Między wizją a konkretem, ideą a rzeczywistością, słabością i siłą, życiem a śmiercią, ciemnością i światłem powstaje przestrzeń tych wierszy. To nie są przeciwieństwa, lecz konieczne dopełnienia. Okazuje się, że słabość i kruchość jest siłą, bo przecież „skała mgle się uchyla przed ciosem”, a plamy cienia zmieniają kamienną bryłę. Ból, cierpienie i niepokój są również siłą, gdyż zakotwiczają w trwaniu. Negatywne potwierdza siebie w istnieniu. „Ulotne zabawy życia chwili” nikną wraz z tym, kto je obserwuje, a wszystko, co otacza człowieka, uczy, że „dni moje są policzone”. Delikatne są wychwycone chwile życia, gdyż w nich zawiera się nieistnienie. Poczucie końca i ograniczoności, ostateczne zamknięcie obrazu nie jest łagodne. W wyciszonym, rygorystycznym wierszu kryje się dynamiczna siła bólu, który jest małomówny. Milczący blask – tak można by najkrócej określić poezję Joanny Pollakówny. Poprzez małomówność, skondensowanie uczuć przebija się do nas najważniejsze przestanie, czyli to, co mówi ból. W tych wierszach ból jest nie tylko pojęciem, on przybiera kształty, jest formą i jak każda rzecz niematerialna w tej liryce obleka się w ciało, wypełnia je, drąży, aby odnaleźć swój sposób bycia. Ból wewnątrz człowieka nadaje mu formę, kształtuje go, staje się nim, a zarazem istnieje osobno. Między tym połączeniem a koniecznym rozdzieleniem powstaje szczelina jasności. Miejsce dla wiary, zrozumienia losu, przeznaczenia, z którego płynie blask. Czas uzyskuje konsystencję materii. Gęstość i przezroczystość, podobnie jak ciemność i jasność, odpowiadają sytuacjom egzystencjalnym. Istnieje życie – moje – i zarazem oddzielone ode mnie bólem, z urwanym oddechem, z chorobą, i wiedza, że „Moja ziemia jest we mnie”, ta, w którą się zapada: miłość, widoki, rozpacz, sny, ta będąca wewnętrzną, integralną częścią „ja” lirycznego. Szczelina czasu, szczelina bytu i „ja” pytające o połączenie z Bogiem, z Jego przestrzenią, pytające o wieczność. Te pytania znajdują odpowiedź w głębi ludzkiej psychiki – Bywa chwila godności, bezmierna wszechwiedza owada leżącego bezwładnie na plecach, kiedy nóżki w trzy krzyże układa na piersi – niepozorna kołyska przeogromnej śmierci. Wiersze-modlitwy, przywołanie Obecności, medytacje mistyczne pragną ucieleśnienia idei. l jak dokonuje się materializacja uczuć i pojęć, tak samo następuje w tej poezji geometryzacja różnych form istnienia. Psychika, powiada poetka, jest „pomieszczeniem”, a „ja” najgłębsze, o zmiennych kształtach przyjmuje w siebie różne byty. Tak zarysowuje się wieloprzestrzenna i wielopokładowa „głębia pomieszkiwań”. l okazuje się wówczas, że co na dole. to i na górze. A na górze, w tej poezji, pędzą przestrzenie, chlusta światło w ustawicznym ruchu i przemianach. Każdy utwór to utrwalanie w kształcie fenomenów psychicznych, pojęć, idei i natychmiastowe rozrywanie owego kształtu, rozrzucenie formy bytu przez dynamiczny ruch, rozpędzone dzianie się tego, co jest. Nieistnienie, przemijanie równoważy ciężar bryły, która się kształtuje w nas i z nas samych. Czułość, delikatność prowadzi w świat widziany jako światło, płynąca smuga blasku. W tych wierszach niemal widać, jak ruch dziejący się w górze, ruch rozpędzonych obłoków, wiejących wiatrów równoważy ruch poziomy, horyzontalny – przetaczających się przedmiotów, płynących statków, rozciągającej się ziemi. Ta budowa – horyzontalna i powietrzna – posiada jeszcze swoją głębię, glebę, w którą zapada się wszystko, co istniało. Tę 51 metafizyczną budowlę stworzoną z poruszonych, wirujących w powietrzu przedmiotów, uczuć, skonkretyzowanych i wciąż przemieniających się form psychicznych może zgarnąć jeden przypadkowy ruch ręki – Boga, Opatrzności, Losu? Tak jak ruchoma jest przestrzeń i czas. tak ruchome są znaczenia słów, sens, który przesuwa się od abstrakcji do konkretu, od zgeometryzowanej bryły ku rozpędzonemu powietrzu. „Ja”, ów podmiot liryczny o wielu kształtach wewnętrznych, ja, którego „ból zszywa z życiem”, przedziera się przez istnienie. W tej poezji bowiem wszystko, co istnieje realnie – stawia opór, jest uwięzieniem w formie i równoczesną utratą kształtu. Mozół życia jest tak ogromny, że pozbawia tchu. Wolna pozostaje jedynie przestrzeń pozaludzka. Bóg ukryty „w niedokształcie” i ów „metaocean myślenia”, w którym mieszka pulsujący blask. To, co wolne, nie ma już nic wspólnego z życiem ani z nami, ani nawet ze śladem po nas. Nie pozostaje nic, jedynie Dziecko-drzewo – jeden z najpiękniejszych wierszy, piosenka czy może kołysanka dla niemowlęcia-drzewa. To heroizm nadziei, który pozwala, aby w świetle Najwyższej Miłości, która niweluje osobność, wyrosło z martwego ciała, zakorzeniło się życie: Nie karmiłam tu córki, nie karmiłam syna, niech się pień korzeniami ode mnie zaczyna. Niech ząbkuje pączkami, niech rośnie ogromne to moje dziecko-drzewo nie wiedzące o mnie. Poezja najgłębszej wiary i największej rozpaczy jest także pamiętnikiem intymnym notującym drogę dochodzenia do Boga i do śmierci. Jest zapisem miłości, bez której ten i Tamten świat straciłby swój sens. To zapis siebie – doświadczonej, dotkniętej chorobą i bólem „ponad miarę”, pytającej: A jakie będzie tamto czekanie przedciemne? Zadławione, bolące, paniczne tajemnie? Czy wreszcie uciszone, spokojne, bezkresne, w swojej mrocznej pewności godne i królewskie? ( Czekanie) I jest to zapis stanów skupienia, bólu ciała, udręki choroby, z którą trzeba żyć, jakoś się godzić, jakoś jej sprostać. To wypowiedziane słowa miłości do świata, do jego piękna, do najbliższych i do tych, którzy przychodzą już tylko w snach Zmarli, żywi, kochani zmieszani wśród przemiany nie dziwiącej, wzajemnej; ( Sny) Układ tomu Małomówność jest kolisty. Początek i koniec łączy się wierszami z ostatnich lat 1990–994, przy niemal każdym utworze postawiona jest data – miesiąc i rok. To, co kazało się zapisać, co wysnuło z siebie wiersz – zdarzyło się w konkretnym czasie życia poetki. 52 Zarazem czas linearny, czas historii, zostaje przez ów kolisty układ unieważniony. Liczy się czas przestrzeni, ten najbardziej podstawowy, który nie płynie według kalendarza, wyznacza miejsce – obszar uczucia. Określa głębię i powierzchnię, górę i dół, rozpoznaje ciemne i jasne, zmącone i wyraziste. Każdym wierszem pisze więc poetka swoją biografię duchową, swoją drogę pełną wahań, poznania i samopoznania, wątpień, udręki i wiary. Dociera do ciemności siebie-losu, w skrócie jednej metafory pyta i rozpoznaje nieodgadnione. Modlitwa o skupienie W osaczeniu ciemnością Niech uzdrowi z grzechu uwagi rozproszonej w panicznym szukaniu mocnych nitów co chwilę zakotwiczą w trwaniu – jest prośbą o poznanie poza rozumem. Wówczas jawi się: Drzewo Twoje święte w biel wieczności ramieniem konaru wrośnięte. Jest Drzewem Życia, Drzewem Poznania, Drzewem Krzyża. Łączy ono w sobie boskie i ludzkie, wieczne i chwilowe, bezczas sprzed powstania dziejów i to, z czego wywodzi się nasz czas upadek i odkupienie. W tym jednym potrojonym drzewie objawia się czas sacrum i ziemskiego teraz, koło i biegnąca linia. To jeszcze jedna linia-granica wyznaczająca w tej poezji centrum, od którego wszystko się zaczyna. Ból i cierpienie, także radość. „Wszystko na siebie zachodzi” – „realność doświadczona”, wyobraźnia, myśl, „wielki smutek nad życiem i zachwyt nad życiem” ( Przy lekturze). W tych krótkich pożegnaniach świata, w tych przypomnieniach jego blasków i błysków nigdy nie kryje się lament. Ludzie są „głodni trwania”, ta, która zna ciężar miłości, „czarną szczelinę”, piękno i grozę, wie o daremności pocieszenia, wyłapuje błyski światła – owe sygnały wieczności obecne w życiu. Ta niezwykła poezja, której tragiczne napięcie w poszukiwaniu Boga jest porównywalne tylko z wierszami Sępa Szarzyńskiego, tworzy własną przestrzeń dla myśli religijnej. Między myślą a bólem śmierci rodzi się sztuka, w której tak ważne jest poczucie współobecności, współistnienia. światy bólu i śmierci – wszechludzkiej i swojej światy słowa – wznoszące w powietrzu najściślej zręby nieogarnionej pospólnej budowli. ( Przy lekturze) Ta droga prowadzi od bogactwa doznań, uczuć, kształtowania formy, przemyśleń, do doświadczenia Absolutu, jest to poznanie pozasłowne, doznanie Łaski – I tak się przebełtują jak kamień płynny dni niepojemne mętne godziny; aż w nagłym świetle olśni znów 53 przeczucie myśli w spojeniu słów ( Łaska) A razem z tym odczuciem istnieje przekonanie o zbawczym „opodal” i również o ustawicznej grozie. Tak się wszystko scala, wybrzmiewa w napiętej ciszy tej poezji. 54 Krystyna Rodowska Kontrapunkt Żyjesz ze mną. To znaczy nie zastajesz mnie, w żadnym ze swoich wyobrażeń. To ty ustawiasz moją, przeciwną ci twarz. Czy to już jest t w a r z? Nie rozpoznajesz mnie. Jestem wszystkimi kobietami którymi zostałeś naznaczony. Jakżebym chciała wynaleźć szarość, w której zmieściłyby się wszystkie nasze barwy. Być zawartością, która sprawdza wytrzymałość form. Nie rozwiążę cię w słowach. To co nas łączy, nie wybierze jedności. Płaczemy nad sobą, znający manowce naszej łagodności. Zawierzamy zwierzętom. Po przebytej miłości, bywamy wśród ludzi. Dlatego przysięgam ci, daremnie goszczony, że zachowam cię w imionach nadawanych tobie przez ogień i wodę. Żyję z tobą: nuta przeciw nucie. 1973 55 „Na dole płomień W górze płomień” Inaczej można by zapisać: co na górze, to na dole. Jest to przepowiednia z Yi-Ching – Księgi przemian. Pełna równowaga jest osiągana tylko przez moment, w jedynym bezczasie, który rodzi się wewnątrz psychiki człowieka. Minuty przestają płynąć i świat przenicowuje się. Wewnętrzne zostaje uzewnętrznione. Te błyski zapisuje Krystyna Rodowska. „Na dole płomień W górze płomień”. Ta koniunkcja jest zarazem rozdzieleniem. Nie ma między nimi łącznika. Jest to równowaga osobności. Wysokiego i niskiego, ziemskiego i sacrum, śmiertelnego i wiecznego, męskiego i żeńskiego. Równowaga każdej dwoistości. Twarzą w twarz ze zjawą miłości. Ze sobą samą, z nim. „Ja” poznaje siebie w spotkaniu z kimś innym. Z męskim – koniecznym dopełnieniem. Bieguny się przyciągają i odpychają. Męskie i żeńskie w zwarciu i natychmiastowym rozdzieleniu. Tak dzieje się erotyka w tych wierszach, tak spełnia poznanie i samopoznanie. Wszystko staje się teraz, natychmiast. W akcie miłosnym, w chwili nakazanej, w jakże pozornym zjednoczeniu, skoro: po próbie jedności spojrzenie odrasta W dwóch osobach – osobnościach Poruszone lecz nietykalne. Dynamika tych wierszy wynika nie tylko z czasu teraźniejszego, lecz również ze spięć międzysłownych, z jedno-, dwuwyrazowych metafor, które są precyzyjnym definiowaniem żaru miłości fizycznej. Erotyka jest pozasłowna. Spełnia się w gestach. W jej głębi kryje się milczenie. Stąd próba nie opowiedzenia, lecz odczytania znaków. Słowo przymierza się do pozasłownego, a to powoduje kolejne zwarcie, iskrzenie międzysłowne. intelektualne. Słowo jest tu gestem dialogu. Prowadzi jak każdy ruch ku przemianie, przeistoczeniu się. Opis jest statyczny. Erotyki Krystyny Rodowskiej utrwalają dzianie się, przekształcanie, przenikanie jednego w drugie. Poza poezją Rafała Wojaczka nie znam odważniejszej erotyki w języku polskim. Tak bardzo jest to język inny, nie oswojony przez naszą frazeologię, tak odmienny od lirycznych stereotypów: nie jestem ewą zwycięską ani uniżoną choć czasem na kolanach pracuję dla twej męskiej chwały i strzału w usta zbyt ziemskiego nieba ( Bez odwetu) Ta erotyka jest poza wstydem i bezwstydem, niczego nie przełamuje, nie jest buntem ani wyzwaniem obyczajowym. Jest odwagą naturalną, odwagą bycia, gdyż jak mówi poetka: „Tu jest za nago na błąd”. Czytanie siebie w innym jest nieustanną pracą, wysiłkiem psychicznym i intelektualnym. Tu miłość nie zna spoczynku, nie może się lenić, być zadowolona ze spełnienia. „Na dole drewno, w górze płomień” ( Z Księgi Yi-Ching) – ten cytat i tytuł wiersza ma w sobie stosunek wynikania, zakłada przyczynę i skutek. W poetyckim zapisie staje się aktem determinacji. 56 Wrzucam twarz Płomień wszystkich rzeczy niech ją spopieli Ważne jest tylko podsycanie ognia W kociołku warzy się strawa „Wrzucam twarz” – czyli oddaję siebie, swoją tożsamość; tak mogłaby powiedzieć czarownica odprawiająca gusta. Kociołek czarownicy gotuje strawę dla ducha i dla ciała. Celem takich czarów jest najczęściej przemiana, sprawienie, aby spełniło się niemożliwe. Czynność, podsycanie ognia, jest sposobem istnienia – w żarze, w ustawicznym wysiłku przeciwko stagnacji. To jeszcze jeden sposób na osiągnięcie wewnętrznej dynamiki wierszy. Zapisać nie to, co jest, lecz to, co się dzieje, staje się we wrzącej teraźniejszości. Właśnie to jest godne oglądu i wypowiedzenia. Jakaż to strawa się gotuje, jakie ingrediencje kipią w kociołku i co z nich powstaje? Wyłania się Androgyne. Postać zwielokrotniona, o dziesiątkach kobiecych twarzy, „którymi zostałeś naznaczony”. Męskie i żeńskie połączone jest ściśle w miłosnym akcie. Utrata kochanka powoduje oddzielenie się własnej, integralnej części „ciała siostrzanego w nietrwałości”. Ciało oznacza rozkosz, intymność przeżycia, jest łaską daną na chwilę, lecz tym bardziej godne uwielbienia. Bohaterka liryków oddaje w miłości nie tylko siebie, lecz również ciało kochanka, skoro może powiedzieć „Płynę w twych żyłach naga jak źródło płomienna”. Oddaje własną twarz. Miłości moja, oddaję ci mą własną Twarz zaciągniętą innymi twarzami twarz od spodu najstarszą – najmłodszą. Oddaje więc swoją tożsamość, swoje „ja” najgłębsze, pierwotne, utrwalone w łańcuchu genetycznym, istotę kobiety. Biorąc miłość jest „ewą” – powszechną, przedstawicielką gatunku, pramatką i prakochanką, pierwszą i ostatnią z rodu. „Ciało siostrzane” może istnieć tylko „nuta przeciw nucie”, w kontrapunkcie, gdyż „To co nas łączy nie wybierze jedności”. Ja:ty – zasadniczy, podstawowy stosunek we wszystkich wierszach Krystyny Rodowskiej, w erotykach zmienia się w „ja:ty-ja”, bez możliwości oddzielenia i z jednoczesną świadomością osobności. Jest to więc Androgyne tragiczna, skoro wie, że jest „Nagość niepodzielna”, a gdy się kończy, oni, osobni, uchodzą – „każde ze swoim życiem w zębach”. „Ciało siostrzane w nietrwałości” prosi o śmiertelność, gdyż tylko w niej może się spełniać, czuć, doznawać, uzyskiwać swą jednię w krótkim teraz. Proszę o śmiertelność z tobą o skorupkę jajka o włos spadły na talerz z twej chwilowej głowy 57 Umieranie w miłości jest dosłowne. Zmienia się przecież w utratę siebie przy powtórnym oddzieleniu pozyskanego męskiego pierwiastka, unicestwia się mowa, gdyż „Przywołuję żywioły gdy oddech jest jedynym słowem”. Akt erotyczny jest samozatraceniem: „Pochowaj mnie pod ostatnim słyszalnym och!” Jest byciem w przemianie, w formie płynnej. Poetka jednym ironicznym gestem odrzuca „pokusę nieśmiertelności” na ziemi. Przecież ciało: uczciwie ostrzega że nie jest wieczne Że dalej zajdę o innych niezbadanych siłach Jest nieobliczalne, gotowe do łączenia w sobie sprzecznych żywiołów. Androgyne zamieszkuje w płynnym żywiole ognia i wody, połączonych w swej antynomii. Jest szalona i odważna aż do samounicestwienia, które następuje po każdym erotycznym spełnieniu. Nie wie. co to grzech, niczego nie wartościuje, nie ulega pokusom pamięci. Kiedy wspomina, przeszłość dzieje się dziś i dlatego mówi: Odrastają mi uszy Słyszę druty wysokiego napięcia między nami. Odwaga porównań, metafor, przerzutni. odwaga języka, który nie daje się zwieść na manowce konwencji literackich, jest wewnętrzną siłą tej poezji. Łamane są prawa języka wysokiego, wchodzi kolokwializm, w najostrzejszych erotykach odzywa się trawestujący modlitwę nakaz bluźnierczy: „Bądź rozkosz twoja” Bądź jeszcze Pchnięcie w samo Teraz. Kunsztowną metaforę rozbija intelektualna definicja, szybki skrót myślowy: „(twoje) mieć znaczy (moje) być”. Wiersz Wezwanie do czynu jest wezwaniem w języku potocznym, niemal trywialnym, do czynienia miłości: „Zrób to ze mną (Zrób śmierci przejście)”, l to zdanie, jak niemal każde zdanie w erotykach, znaczy w różny sposób, a jego dynamika (bardzo często stosowany jest tryb rozkazujący) sprawia, że „teraz” – jedyny czas w erotykach, zostaje zatrzymane. Ziemska wieczność złapana jest w siatkę języka, przyszpilona, unieruchomiona. To słowa, związki frazeologiczne, błyskawiczne spięcia wyrazów poruszają, a zarazem zatrzymują czas, aby trwało „teraz”. Androgyne może mieszkać tylko w „teraz”. Każde „potem” ją przepoławia i unicestwia. Jest tworem chwili połączenia – Ty idziesz a to mnie porusza „Teraz” jest kwintesencją ruchu i zatrzymania. Każdy ruch wprowadza zmianę. „Teraz” jest przeobrażeniem, dzięki czemu świat staje się nieoswojony, „zdziczały”. Patrzące oczy poruszają przestrzeń, uszy wyłapują nieznane dźwięki. „Słyszę [...] jak liść martwym pazurkiem na balkonie drapie”, obszary się przemieszczają i nagle – 58 jestem zawleczonym aż na dziewiąte piętro ścierwem kartofliska. Najdoskonalszym żywiołem przemiany jest ogień. Potocznie mówi się o „żarze miłości”. Płomień, „więzień swojej zdobyczy”, Całym sobą zaświadcza że zatratą i narodzeniem jest Więź Tak więc uwięzienie Androgyne w płomieniu jest możliwością jej egzystencji. Dlatego „Łuna osiada w nas światła”, „krzyk płonie”, są „sutki zapalne”, „zapach przepalający”, „łoskot ognia”, „spopieleni w patrzeniu”, głowa „rozżarzona” i „rozbierz się – szepcze ogień” oraz dziesiątki innych metaforycznych przywołań ognia, płomienia, żaru. Przemiana spełnia się także w metaforze, porównaniu, w geście kreacji, który sprawia, że świat ukazuje nieznane oblicze. Androgyne żyje w nieoswojonym świecie, sprzecznym jak ona sama. Przeciwieństwem tego żywiołu jest woda. W tych wierszach jako morze, rzeka, „obłok jak woda”, płynięcie, falowanie. Woda, czyli królestwo ruchu i połączenia, „archetyp raju sprzed narodzin, obraz powrotu do wieku pierwotnego, symbol kobiety i jej mocy. Woda: spokój, żyzność, samopoznanie, ale także zagubienie się, upadek w podstępną przejrzystość. Woda jest płynna, płocha, niekształtna. Przywodzi na myśl czas, miłość fizyczną, to falowanie morza – śmierć i zmartwychwstanie – zejście do świata elementarnego. Jest ciągłą zmianą, przemijaniem świata” (Octavio Paz. Raje, tłum. R. Kalicki). Dwoistość tych sprzecznych, a zarazem podobnych w swej wymowie symbolicznej, żywiołów jest konieczna dla podtrzymania istnienia Androgyne. Oba zaświadczają o nieobliczalności bytu, zdejmują z „teraz” ciężar rzeczywistości, uwalniają wewnętrzne „ja”, które pozbawia się swego imienia i swej tożsamości. Oba żywioły w poezji Krystyny Rodowskiej zmuszają do myślenia o jedności, o ciągłości pokoleń, o łańcuchu genetycznym, o koniecznej śmierci i odradzającym się istnieniu. Woda – „śmierć i zmartwychwstanie, zejście do świata elementarnego”, i ogień przemiany, zespolenia z tym, co niszczy, są w tej poezji także synonimem wieczności. Przecież w erotykach zawarta jest modlitwa o nieśmiertelność, gdyż kochankom towarzyszy świadomość przemijania. Modlą się o jedność, gdyż jest to niemożliwe. Im więcej znaczy ciało, tym bardziej ogromnieje wieczność i nieskończoność innego, niepoznawalnego świata. Dlatego żarliwy erotyzm wierszy daje się czytać również jako sublimację metafizycznej tęsknoty. Na ziemi spełnia się ona przez krew łączącą pokolenia. Wielką mi uczyniłeś podróż to poemat prowadzący w czas historii, do miejsca urodzenia – Lwowa, które jest zarazem miejscem mitycznym, skoro nieosiągalnym przez lata, znanym tylko z rodzinnych opowieści. A jeśli takie miejsce, to wędrówka – realna i zarazem mityczna, jak każda podróż rozsuwająca czas i przestrzeń. Na takiej drodze, jak poucza Odyseja, zawsze spotyka się duchy przodków, zdobywa ich wskazówki i przesłania. Podróż jest podtrzymaniem więzi ze światem i własną przeszłością genetyczną, potwierdza cud przemiany, sprowadza strachy i potwory, pozwala spotkać śmierć i odrodzenie. Taka podróż w realną mityczność przywołuje pamięć rodziców i dziadków, pozwala zrozumieć siebie. Podróż do głębokiego kraju ma niezidentyfikowaną zawartość Coraz wyższą trawą porasta 59 Coraz ciężej od niedonoszonych zmarłych. „Wielka podróż” to kolejne potwierdzenie więzi, podwójności, jaka się realizuje w uczuciu, skoro zmarły istnieje w żyjącym i skoro jego śmierć wywołuje ponowny byt: Widzi to mowa krwi i wyrzuca mnie na powierzchnię Niespokojne korzenie śpieszą się w mym ciele ku nasłuchiwaniu Mam być zleceniem bytu – aż do odwołania „Zlecenie bytu” jest dowodem na istnienie przeszłości, pomnażaniem istnienia. Podróż-przemiana bywa: wypatrzona – pojawia się tu zapis reportażowy, przemyślana – refleksja nad czasem i miejscem, uwewnętrzniona – nakaz, aby zobaczyć drogę jako możliwość zwielokrotnienia „ja”. Obszar realny dąży ku spotkaniu z przestrzenią metafizyczną, w której ojciec i matka są miłościami dającymi raz po raz istnienie. Poematy Czyjaś ciemna dłoń, Miejsce czuwania, Pocztówki świąteczne z Mazatlan pozwalają „przyjrzeć się sobie z najdalszego lustra”. Potwierdzana jest wiedza, że: Ciało własne i czyjeś inne. zawsze nas opuszcza. Podrzuca w inny wymiar, jak mądra kukułka. A może jest sposobem, gęstością milczenia o sprawach ostatecznych I znów spotykamy się z odwagą miłości, wypowiedzenia siebie-nie siebie, połączonej – kto tobie, która już wiesz, że nic się nie umie, ni żyć ni umierać, kto ci matkować będzie, rodząca się w moich oczach córko – moja mamo? Powtórnie zostaje oddana własna Twarz, wrzucona w ogień miłości, aby mogła się narodzić z przemiany podróży: młoda-stara, dziecko-matka. A także rodzicielka i babka, gdy małe życie potwierdza mowę krwi, spalający płomień. Rozmowa z milczącym, z nieodgadnionym, z miłością i śmiercią, jest odczytywaniem znaków i symboli. Odnajdywaniem w sobie, czy raczej wywoływaniem z siebie, ich utajonego sensu. To, co pozaludzkie, „jąka się znakami”. Poezja odczytuje znaki tajemnicy. Czarownica pochyla się nad kociołkiem, opar, który się unosi miesza w sobie ulotność powietrza z powiewem zapachu potrawy. Powstaje lek na nicość: Androgyne, w której odciskają się twarze zmarłych. Ja-żywa, „jako dowód na twoje istnienie”, ja, której „ciało jest zbuntowanym cmentarzem”, pomnaża istnienie. Wyświetla się archetyp kobiety-ewy, więzi najściślejszej z życiem: Kobiety Mądrość cyklu Ponadczasowa jaskinia instynktu Łożysko zdobywających szczyty Pamięć mlekiem płynąca Krew tajemna Puls nocy 60 Jakże wytrwały mit pod słońcem mężczyzn Lekko ironiczny ton tego wyliczenia podkreśla, w sposób paradoksalny, charakter antyfony. Inny wiersz, zatytułowany Antyfona powszednia: Pod twoją obronę uciekam się święte słowo rodzicielskie – potwierdza ten sam organiczny, żywy stosunek, najściślejszy związek ludzki. To nie biologizm, to słowo, które jest Logosem, stwarza nierozerwalną całość Bytu. Bycie córko-matką, matko-dzieckiem, matko-babką, odkrywa jeszcze jeden obszar wrażliwości i emocji. Narodzenie wnuczki Marcynki – „użyźnia mi oczy dzieckiem”. Spojrzenie pierwsze, zdziwione, prowokuje, żeby zobaczyć siebie-pejzaż, siebie przefiltrowaną przez krajobraz. Tu wszystkie zdobycze poetyki awangardy, jej chwyty stylistyczne, gry znaczeń, pogłosy stów, punkty widzenia, poruszenia, budują obraz wielomowny, stworzony przez słowo „widzę”. To tropienie słów grzecznych w których coś dziczeje, jest niepochwytne – w pętach metafory Podszepty z tamtego świata, tajemne znaki przeplatają się z mową, a może tylko jej skrótem – sygnałem. Przyroda, a właściwie jej strzępy wydzierają się z murów miasta – Spowiadają się stopy ziemi przez kratę brukowanych kamieni Metoda budowania krajobrazu miejsko-wiejskiego odpowiada konstrukcji Przybosia znanej z Równania serca. Każdy zapis krajobrazu jest potwierdzeniem ruchu wyobraźni i z niej się wywodzi. Nigdy nie jest fotografią, odwzorowaniem. To czynność bycia wśród obrazów natury, konieczność ich intelektualnego i emocjonalnego uporządkowania, odgadnięcia w nich sensu ludzkiego, sprawia, że w tej poezji nie ma miejsca, którego nie wypełniałaby obecność – zmarłych, żywych, ich myśli, słów. Piotr Matywiecki napisał: „Krystyna Rodowska ustanawia poezję dialogu tak ścisłego, wszechobejmującego, że cały świat, Bóg i człowiek są w nim”. Wszechobejmujący dialog zagarnia w siebie nieznane. Ukryte znaczenia symboli domagają się interpretacji lub choćby samego gestu – uzewnętrznienia. Powstają wiersze będące wynikiem Tarota, a właściwie tej medytacji, która towarzyszy układowi symbolicznych kart, próbie przeniknięcia wzajemnych związków mówiących znaków. Poetka wie, że to, co najważniejsze, czyli sens bytu, jest nieuchwytne w słowie, w obrazie. A jednak udaje się niekiedy dostrzec moment, gdy rodzi się coś z ciemności umysłu. nieprzekładalne na mowę realności. Zawsze między symbolem a rzeczywistością powstaje szczelina, niedookreślenie, rozziew, który może penetrować wyobraźnia. Tak powstają obrazy-widzenia wewnętrzne, które rozmawiają ze sobą, spierają się o swe znaczenie, są w ustawicznym zwarciu. Pojednanie rzeczy widzialnych z „ich cierpliwym wnętrzem” jest możliwe, gdy spala je „Na dole płomień W górze płomień”. Najważniejsze dla tej poezji jest „podsycanie ognia”, aby „przeświecał”, wiązał, co rozdzielone. Mowę ciała, łańcuch krwi i jego ciemność, która się wyświetla w erotycznym spełnieniu, śmierć w miłości łączącej żeńskie i męskie, żywioł wody i ognia, ciągłe „teraz” w płomieniu, ustawiczną podróż do innych-siebie, przemianę i 61 przemienione widzenie, symbole-sygnały nieodgadnionego – wszystko to spina wołanie z głębokości. „Na dole płomień W górze płomień” uzyskuje jeszcze jedną, zamykającą tom wierszy, interpretację – De profundis: Biją dzwony Monotonne przewiewne wołanie o udział w wieczności W świątyni bez murów bez dogmatów Całej z oddechu galaktyk wołam więc Jesteś. 62 Adriana Szymańska Wyrok Ojcu Już tyle lat bez ciebie. Z tym dzieckiem pod skórą. Z tą płochą dziewczynką wypatrującą ciebie we wszystkich mijanych twarzach. A twoje żywe serce wciąż bije mi w piersi. A twoje oczy takie jasne, że nie wyblakły w moich oczach. A twoje usta zmartwychwstają w każdym moim uśmiechu. Tylko już nikt mnie tak nie kocha, by płakać z mojej nieczułości. Tylko już nikt mnie tak nie nosi, bym pozostała wyniesiona. I nikt, jak ty, nie darzy śmiechem, by nie poranić drugim słowem. Jak wyrok siebie dźwigam. Tę płochość w sobie. Ten wieczny głód święta, które umarło przecież razem z tobą, chociaż świat nadal uwodzi mnie tamtym niebem, zapachem tamtego tataraku, kwitnieniem tamtych Łąk. Całym tym dzieciństwem tkliwym jak cierń w znoszonym łachu życia. Ach, kto tak czysto woła mnie po imieniu, że lekka jak powietrze biegnę na spotkanie. Nie, to nie ty. To znowu moje marzenie migoczące na czyichś wargach. Ktoś, kogo pożądam przez jeden krótki błysk oślepiającej tęsknoty. 63 Wielka Imaginacja „Z mroku biologii” biegnie poezja Adriany Szymańskiej w światło przestrzeni metafizycznej. „Z ciemności krwi”, z pożądania miłości zmysłowej otwiera się ku nieskończoności Boga, od pochwały życia ku sławieniu Bytu zmierza jej ekstatyczna, szybka fraza, która przez lata doskonaliła się, uspokajała, oczyszczała z barokowych porównań. Jeżeli szukałabym jej mistrza, znalazłabym tylko „niepoprawnego Istnieniowca”, Leśmianowskiego Srebronia, który żyje w nocy „spragnionej przemian”. Poezja Adriany Szymańskiej zachłyśnięta wszelkim życiem, jego nieodgadnioną tajemnicą prapoczątku i wzruszającym bogactwem nadmiaru, pozbawiona jest jednak grozy istnienia. Przestrzeń w wierszach z tomu Urojenia pulsuje radością nawet wtedy, gdy wypełniają ból i cierpienie. Erotyki są niemal zawstydzające w swej intymnej szczerości. Obnażone zostaje ciało i dusza, odsłonięta chwila, która jest niewinna w swoim wielkim spełnieniu. Tę poezję buduje wiara w to, że cud nie tylko zdarza się, lecz jest na stałe wrośnięty w życie. Tym cudem jest ustawiczne odnawianie się uczuć, ciągłe narodziny, trwająca godzina, gdy powstaje pierwszy mężczyzna i pierwsza kobieta. Miłość jest tutaj czasem olśnienia, zachwytu tak wielkiego, że aż bolesnego. Jest to czas, który musi być utrwalony słowem, gdyż jest okruchem nieśmiertelności. Bohaterka liryków – pierwsza kobieta, „najada”, „boginka miłości” w pogoni za sobą, za swym najgłębszym „ja”, za „ja”– cząstką kosmosu, wsłuchana w melodię ciała, w rytm natury, wie wszystko o swoim pożądaniu świata, o swoim głodzie, o pragnieniu bycia wszelkim istnieniem. „Jestem powietrzem” – mówi o sobie bohaterka wierszy, jestem „wiemy nikt”, jestem „pulsem przestrzeni”, ale również: „Te łąki, rzeka, jej brzegi w czuprynach łozin to wszystko ja”. To „ja wszechświat” opętany sobą, poszukujący siebie w sobie, czuję, myślę, przeżywam. Wieczne pragnienie, niezaspokojona tęsknota za tym, aby być wszelkim istnieniem, każe bohaterce szukać zespolenia z ukochanym, aby móc odnaleźć siebie. Tęsknota za nieosiągalną pełnią każe przywoływać do wierszy rozliczne byty, wyliczać imiona roślin, kwiatów, układać w sobie symfonię z szelestów traw, śpiewów i ptasich świergotów. Jak najwięcej, jak najszybciej nagromadzić w zachłannym podziwie, zatrzymać w dynamicznych obrazach, w migoczących metaforach, w dziesiątkach porównań – niemożliwy do nazwania świat. Pochwycić życie to największe pragnienie zapisane w tej poezji. Dogonić je, przyłapać na cudzie przeistaczania się. Uchwycić w jego przeszłości najdalszej – kiedy się stawało, w jego najmniejszych komórkach, w biologicznych przemianach, w erytrocytach i estrogenach, w krwi, plaźmie i śluzie. Zdążyć, zanim się rozsypie w kruchym ciele, zanim zaświeci „nagła wieczność”, zanim zapanuje „bezprawie śmierci”. Jakże zachłanna jest ta poezja w imię wszechwładnej miłości, jak nieustępliwa w uporze trwania, jak nie chce skapitulować ani na chwilę przed ciemnością. Zakochana w życiu, miłująca wszystko, co stworzone, pochylona nad biologią i wsłuchana w rytm kosmosu, wie. że to nie wystarcza, aby osiągnąć pełnię, l chociaż „Żywe życie żyje obok. Rozmnaża się. Kłębi. Życie kocha się z życiem”, to poetka mówi: „Pożądam widziadeł. Gonię za ich głosami zawieszonymi w przestrzeni kosmicznej”. Wielka Imaginacja jest bohaterką liryków miłosnych, prozy poetyckiej – niezwykłych w swojej namiętnej szczerości. Wyobraźnia, podmiot liryczny i przedmiot analizy, stwarza, a zarazem wypowiada świat, zapisuje „pieśń istnienia wszystkich samotnych atomów przestworzy”. To, co kłębi się w bujnym życiu, staje się „aniołami przestworzy”. Nie ma podziału na ziemskie i boskie, materialne i duchowe, na „ja” i świat, na zewnętrzne i wewnętrzne. W tej poezji mamy do czynienia z rzeczywistością osmotyczną. 64 „Święte ciało” – tryumfujące w miłosnym akcie, upokorzone, obolałe, i mistyczne nasłuchiwanie Boga w świętej cielesności łączą się w poezji, która nadmiar i brak wywodzi z tego samego uczucia miłości. W tych wierszach słowo, obraz, myśl są podporządkowane emocji. Na tym polega jednolitość tej poezji. W tej przenikającej się rzeczywistości po jednej stronie jest materia, mówiące głosy, realne wydarzenia, utrwalone znaki kultury, po drugiej zaś – widziadła, sny, królestwo wyobraźni, „wielka imaginacja”, która nie pozwala, aby cokolwiek obumarło na zawsze. Przecież ta twórczość rodzi się z niedosytu. Oczekiwania, niespełnienia, niedo- i niezaspokojenia, niedoistnienia są udziałem bohaterki erotyków. Istnienie tu najczęściej określa się przez swój brak. przez swoje zaprzeczenie. Zmysłowość, tak wyraźna w opisie świata, napięty, bolesny erotyzm tych wierszy wynika z poczucia utraty, zagrożenia śmiercią, l tylko to, co nie zobaczone, nie dotknięte, nie poznane – jest warte pragnienia. Podobnie jak godni pragnienia są ci wszyscy inni, którzy nie są „ja”, podmiotem lirycznym. Wyobraźnia pozwala wcielać się w innych, w obce istnienia, być nimi, „czuć sobą ich mięsożerne dusze”. To inni – prawdziwi i wyobrażeni – pomnażają istnienie bohaterki, obdarowują nieustanną miłością. Rodzice, dalecy przodkowie, piękni chłopcy utrwaleni na obrazie, kochankowie, a także ptaki i zwierzęta, drobne rośliny zasługują na czułość i uwagę, na próbę połączenia się z nimi w odczuwanej jedni istnienia. Tyleż bowiem w tej poezji przestrzeni, powietrza przepełnionego światłem, tyleż ulotnych głosów i muzyki, co materialnego konkretu, ciała zobaczonego najdokładniej. W tych wierszach są: trzewia, skóra, włosy, kości, krew, twarz, usta, kolano, nogi, stopy, dłonie, palce, serce, czoło, nozdrza, czaszka, ramiona, powieki, oczy, mózg. Jest ciało, które pożąda, płonie, pragnie, cierpi, boli. Ono wie, czym jest erotyzm, miłość, tęsknota, śmierć. Jest mądre w swym biologicznym trudzie istnienia, zadziwiające. godne zachwytu. Poetka mówi: zamykam się w swoim ciele jak gdyby ono mogło mnie obronić przede mną. Poetka wie jednak, że nie ma niczego, co chroniłoby przed szaleństwem biologii. Przeżycie miłosne staje się intensywnym odczuwaniem siebie. W świadomości bohaterki erotyków rodzi się wówczas poczucie całości i powiązane zostają wszystkie rozerwane nici łączące człowieka ze wszechświatem. Erotyka ukazywana jest najczęściej jako samokreacja i możliwość zobaczenia siebie „od środka”, dogonienia siebie, własnego, zwielokrotnionego „ja”. Akt miłosny w tej poezji jest aktem życia, które samo siebie zna i rozumie. Jednak i to zrozumienie, i to połączenie nie wystarcza. Tworzywem dla Wielkiej Imaginacji – bohaterki liryków, staje się to, czego nie ma, najbardziej bolesny głód, który każe szukać pokarmu dla duszy. „Nikomu więc siebie trwonię?” – pyta poetka, nikomu i nadaremnie? Jak to możliwe, że przemija wszystko, co składało się na osobowość człowieka? Z tego pytania, z niezgody na przemijanie, z uporu, z jakim potwierdzane jest trwanie istnienia, rodzi się postawa negująca tak zwaną oczywistą realność dnia codziennego. Realne staje się nie to. w czym żyje człowiek, co go otacza, lecz to, co go wypełnia, co istnieje w pamięci jako gorące uczucie, jako wyraziste rozpoznanie emocji, które nie ulegają zatarciu. Tak powstaje „piękne nieistnienie” – zmysłowe, erotyczne i eteryczne zarazem. Ten erotyzm prześwietla sobą przestrzeń biologii i przestrzeń Boga. Wszechświat połączony z człowiekiem krwią, tętnem, oddechem, przypomina o prapoczątku, o powracającym w akcie miłości pierwszym dniu Stworzenia. Wyraźne w tej poezji mistyczne pragnienie zjednoczenia, zespolenia z innym, ze światem, z Bogiem, nie wynika z pogardy dla materii. Można odnieść wrażenie, że ten wieczny głód, niedosyt wyrażany przez tę twórczość, nie może tej materii dosięgnąć. Dlatego poszukując w innych, w sobie, w świecie miłości, odnajduje się w określeniu: „wierna jak wszelki niebyt”. 65 A gdzieżeś Ty jest, Odwieczny, święć się imię Twoje, ze swoimi stadami, z Boskim ziarnem wiary? Tylko mi pokaż ten stok. Na który trzeba się wspiąć, tylko daj mi ten znak. Odbierz ciało i śpiew, i mamiący gwiazdami ugór wszechświata. Ni siać. ni orać Ci będę. ale na zawsze dziwić się Tobie, wierna jak wszelki niebyt. ( Niestałość) Zdziwienie wynika z ciągłej uwagi, z aktywności. W tej poezji świat się staje w każdej sekundzie, wybucha, objawia się w nagłym wzruszeniu, w uczuciu. Rzeczywistość w wierszach Adriany Szymańskiej składa się ze zdarzeń, chwil nacechowanych emocją. Niegdyś zobaczone, odczute, poświadczone sobą, trwa w pamięci tak samo świeże, spontaniczne, jak wtedy, gdy objawiło się poczucie możliwej pełni. Jest to zdobywanie w miłości, a nawet w zwykłym spotkaniu niosącym ze sobą radość – okruchów nieśmiertelności. O takim cudzie zatrzymanej i przemienionej w wieczność chwili zaświadcza Kamień przydrożny. Wstajemy, by się rozejść i tylko czułe piętno ognia na twoim i moim ramieniu świadczy o intymnym zajściu. No i on. kamień. Z psem, wróblem, osami. Niby ten sam. a jednak, gdy spojrzeć uważniej, świeży obłoczek blasku zdobi jego ziarnisty grzbiet. Cudowność tamtej chwili jak mistyczny motyl trwać będzie tutaj pośród psich truchtów, ptasich i owadzich lotów. Ta ziemska nieśmiertelność budowana jest z ulotności, ze światła, z ruchu i dźwięku. W krajobrazie nic się przecież nie zmieniło, ale wiemy, że został odmieniony, uświęcony w swej niezwykłej zwyczajności. Wieczność ziemska, mówi Adriana Szymańska, trwa tylko przez jedno mgnienie, a pamięć i wyobraźnia, wzruszenie i miłość – przymuszają ów moment do istnienia. Świat jest gotów w każdej chwili do przemiany, wystarczy wzruszenie patrzącego, aby odsłonił się zawarty w nim cud. Miłość musi więc pokonać przemijanie nie przez negację, lecz przez powierzenie się rytmowi życia, rytmowi biologii. Każdy obraz w tej poezji ma w sobie zakodowaną pamięć czasu. Nawet „ja” liryczne składa się z kilku osób – różnych w odmiennym czasie, a przecież tożsamych. Wiersz dedykowany Ojcu – Wyrok – jest jednym z takich precyzyjnych samorozpoznań i autodefinicji: Jak wyrok siebie dźwigam. Tę płochość w sobie. Ten wieczny głód święta, które umarto przecież razem z tobą, chociaż świat nadal uwodzi mnie tamtym niebem, zapachem tamtego tataraku, kwitnieniem tamtych łąk. Całym tym dzieciństwem tkliwym jak cierń w znoszonym łachu życia. „Istnieniowiec” odnajduje swoje życie także w bólu, w udręce. w cierpieniu utraty – nigdy ostatecznej. Tracąc kogoś, traciłby także siebie, miłość, swoje „ja” w czyichś nieobecnych oczach. Jest tak bardzo sobą, jak nikt inny nie potrafi. Ten poetycki świat jest tak immanentny, tak nawinięty wokół siebie, że nic nie może ulec zatraceniu. Wewnątrz psychiki bohaterki lirycznej, w jej pamięci, w jej wyobraźni mieszczą się wszystkie krajobrazy, uczucia, namiętności, wzruszenia, postaci bliskich osób. I nic się nigdy nie powtórzy w ślepych uliczkach jawy? Każdy dzień zapada się we mnie jak wysłużona sztolnia, 66 żebym utykała przez czas po rumowisku pamięci. A przecież w wąskiej szczelinie blasku między powiekami wciąż drży pył tamtych zdarzeń ( Pies) Z wiedzy o czasie minionym i przekonania, że nadal trwa on w pamięci, rodzi się bolesne napięcie w tej poezji, jej dramatyczne rozdarcie, skoro pragnie zmusić rzeczywistość, aby oddała swoje okruchy nieśmiertelności, by wyrażać ekstatyczną radość w zgodzie z wiedzą o śmierci i przemijaniu. Świat, który goni siebie, mnoży się i wciąż jest niepełny, a zarazem przeniknięty miłością i niemożliwy do ogarnięcia – staje się największym bólem tej poezji. I będę tak stała: o krok – o świat od ciebie z tym wyznaniem wstrzymanym w kącikach ust. To nieprawda, że płaczę. Nie kochanka, nie żona. Umarła. Wiemy nikt. ( Ballada) Uczucie w tej poezji musi mieć swój widomy znak, domaga się bytu ujawnionego. Nie ujawnione jest byciem okaleczonym, jest śmiercią. A zarazem bohaterce lirycznej dana jest wiedza o milczącej miłości: Powiedzieć to. powiedzieć, jak gdyby szczęście było zwykłym kamykiem szafiru [...] Albo rozpaloną do białości twarzą księżyca, który patrzy na mnie nie patrząc, który wnika w moją krew, w moje myśli, mój język, moją wolę, który kusi całym swoim blaskiem, żebym wreszcie wykrzyczała te dwa słowa uchwałe jak granat ciśnięty do wnętrza świątyni, te dwa słowa... który przestrzega w ostatniej chwili: tylko nie wypowiedziane nie umiera. ( Nie wypowiedziane) Uroda metafor, porównań, zdań aforystycznych składa się na piękno śpiewnej frazy, której wewnętrzna melodia oddaje napięcie muzyczne opisywanej sytuacji, pejzażu, przeżycia. W wierszach tych odnajdujemy niezliczone melodie, brzmienia, zaśpiewy, inkantacje, hymny. Wszystko to głosi chwałę życia, miłości, chwałę Boga, abym – jak pisze Adriana Szymańska – „pozostała tu z Tobą, jako hymn podzięki, wieczne adagio grazioso”. Poezja ekstatyczna, rozpędzona w swoich obrazach, których barokowość równoważy pragnienie ascezy, szuka tego, o czym wie, że może się spełnić tylko w objawieniu Absolutu. Jeden z największych paradoksów w tej twórczości polega na tym, że jej niezwykła szczerość erotyczna jest tożsama z niemal dziecięcą, naiwną wiarą w Boga – gospodarza na niebieskich łąkach. Jej fascynacja cielesnością kieruje uczucie, wzruszenie i wyobraźnię ku odkrywaniu „Tamtego świata”. Miłość wskazuje na ziemię połączoną z niebem i nagle łąka zamienia się we wszechświat, nagle „śmieszna mała dusza z długimi warkoczami” odkrywa możliwość bycia jednoczesnego Wszędzie. Urojenia okazują się jedyną prawdą, dzięki której można wyrazić pełny świat – cielesny i boski zarazem. 67 Ciało postanowiło wreszcie wyprzeć się umęczonej duszy, bo nagle szara płachta świtu rozwarta się przede mną w łąkę Wieczności. Zazieleniało tak świetliście, jakby zamiast traw w dolinie nieba wschodziły promienie słońca. A szeroko rozlana woda nie była zwyczajnym jeziorem, lecz czystym Bożym błękitem. Światłością wiekuistą. Trwałam w olśnieniu niczego więcej nie pragnąc. ( Widzenie) Urojenia wyobraźni nie fałszują ani uczuć, ani wzruszenia, nie naruszają immanentnej przestrzeni człowieka. „Niepoprawny Istnieniowiec”, napełniający świat swoją miłością, idzie „w nieodgadnione zmierzchające Tam”. 68 Wiesława Szymborska Pod jedną gwiazdką Przepraszam przypadek, że nazywam go koniecznością. Przepraszam konieczność, jeśli jednak się mylę. Niech się nie gniewa szczęście, że biorę je jak swoje. Miech mi zapomną umarli, że ledwie tlą się w pamięci. Przepraszam czas za mnogość przeoczonego świata na sekundę. Przepraszam dawną miłość, że nową uważam za pierwszą. Wybaczcie mi, dalekie wojny, że noszę kwiaty do domu. Wybaczcie, otwarte rany, że kłuję się w palec. Przepraszam wołających z otchłani za płytę z menuetem. Przepraszam ludzi na dworcach za sen o piątej rano. Daruj, szczuta nadziejo, że śmieję się czasem. Darujcie mi, pustynie, że z łyżką wody nie biegnę. I ty, jastrzębiu, od lat ten sam, w tej samej klatce, zapatrzony bez ruchu zawsze w ten sam punkt, odpuść mi, nawet gdybyś był ptakiem wypchanym. Przepraszam ścięte drzewo za cztery nogi stołowe. Przepraszam wielkie pytania za małe odpowiedzi. Prawdo, nie zwracaj na mnie zbyt bacznej uwagi. Powago, okaż mi wspaniałomyślność. Ścierp, tajemnico bytu, że wyskubuję nitki z twego trenu. Nie oskarżaj mnie, duszo, że rzadko cię miewam. Przepraszam wszystko, że nie mogę być wszędzie. Przepraszam wszystkich, że nie umiem być każdym i każdą. Wiem, że póki żyję, nic mnie nie usprawiedliwia, ponieważ sama sobie stoję na przeszkodzie. Nie miej mi za złe, mowo, że pożyczam patetycznych słów, a potem trudu dokładam, żeby wydały się lekkie. 69 Byt ma swoją rację Między wolnością, która otwiera się wraz ze słowem „może”, a koniecznością narzuconą określeniem „powinno być”, „musi”, w przemianie owego „może” w „musi”, między świadomością człowieka a nieświadomością materii, między naszymi wyobrażeniami kreującymi umowny świat a prawdą bytu fizycznego, między czasem przeszłym a teraźniejszym rozgrywa się wciąż ten sam i wciąż zaskakująco nowy dramat istnienia. Ten dramat jest tematem wszystkich wierszy Wisławy Szymborskiej. Poezja precyzyjna, przemyślana, mistrzowska w każdym zdaniu, w każdym obrazie, przeprowadzająca dowód nie wprost, przez zaprzeczenie. przez ironiczny nawias, mówi o podstawowych problemach egzystencji: o czasie, który jest tylko naszym wymysłem i zarazem naszą najbardziej bolesną determinantą stanowiącą o tragedii istnienia, o umowności i zarazem realności świata, o wysiłku poznawania i nazywania, o rozłączeniu, wprowadzającym relatywność myślenia, słowa i każdego okruchu natury – nieprzeniknionej i nieprzekraczalnej przez człowieka. Ta poezja uświadamia, jak uparcie dopasowujemy rzeczy, zjawiska, wydarzenia do naszych przyzwyczajeń, wyobrażeń, racji. Wszystko jawi się takie, jakie „powinno być”. A co byłoby, pyta Szymborska, gdyby pomyśleć to, co „jest nie do pomyślenia”? – Wówczas otwiera się przestrzeń dla poetyckiego zdziwienia. Wielkie pole między „tym” a „tamtym”, na które wyrusza przekorna wyobraźnia mogąca pomyśleć wszystko. Jako harcownik wybiega tryb przypuszczający. Owo warunkujące każdą możliwość „gdyby” pozwala patrzeć na rzeczywistość jako na coś, co jednocześnie jest, co staje się i w każdej chwili przekształca, gdy wyobrażenia kłócą się z istotą rzeczy. Ten wspaniały tryb przypuszczający! Jakie sytuacje przywołuje do wierszy, co wyczynia z naszymi wyobrażeniami, z uładzonym myśleniem, jak szybko zmienia dekoracje, które powinny pasować do zaplanowanej roli. Warunkujące „gdybanie” odsłania fałsz i umowność nazw, mruży oko, śmieje się jak po spłataniu dobrego figla i pyta – co to znaczy, że coś „powinno być”? l pyta jeszcze dociekliwiej – a gdzie jest miejsce na traf, na przypadek, na wszelką możliwość? Tryb warunkowy wiedzie za sobą wolność, która nie rozumie zdań opartych na słowie „musi”. W prozie może być wszystko, również i poezja. ale w poezji musi być tylko poezja – Zgodnie z afiszem, który ją ogłasza przez duże, z secesyjnym zawijasem P, wpisane w struny uskrzydlonej liry, powinnam raczej wefrunąć niż wejść – ( Trema) „Gdyby” wprowadza nas na scenę, gdzie toczy się gra pojęć, gdzie myśl podrzuca sobie myśl, tak jak podpowiada się tekst, aby natychmiast ów gotowy tekst rozbić, pokazując inne możliwości jego znaczenia. „Gdyby” wprowadza nas w świat pomyślany. Tak, ale przy subtelnych komplikacjach, które kocha Wisława Szymborska, byłoby to zbyt proste. Tryb warunkowy w okamgnieniu przeskakuje ze świata myślanego w rzeczywistość boleśnie prawdziwą, w tę jawę, od której nie ma ucieczki, l w tym momencie „gdyby” odsłania sam cud istnienia. Cud. że coś w ogóle jest jakie jest, że nagle staje się to, czego nie było, że rodzi się gwiazda „Nadliczbowa dla policzonych dni życia”. Kolejne wiersze udowadniają w trybie warunkowym, iż nie ma nic ponad bycie. To „w kratkę szalik o przedłużonej nagle przydat 70 ności” zaprzecza choć na chwilę śmierci, która „nie zna się na żartach”. To z wciąż na nowo uświadamianego sobie cudu istnienia powstał wiersz o Baczyńskim. który nie zginął, zdążył się zestarzeć i na oczach wszystkich rusza od stolika, żeby podejść do telefonu – Rozmów na widok ten nie przerywano by, w pół gestu i w pół tchu nie zastygano by, bo zwykłe to zdarzenie – a szkoda, a szkoda – jako zwykłe zdarzenie traktowano by. Inne wiersze Wisławy Szymborskiej opowiadają wciąż o tym samym cudzie, że ktoś jest. żyje, mówi, chodzi, je. Czy trzeba aż pomyśleć zmartwychwstanie, żeby zrozumieć cud samego bycia? Przecież, dopowiada w innych utworach poetka, czas dany nam na trochę, bo „końce nieskończoności zrastały się szybko”, jest jedynym naszym czasem, l nie tyle owe konstatacje nas zadziwiają, co precyzyjne, wciąż zaskakujące określenia, te poetyckie definicje, lekkość wyobraźni, także słownej, te pomosty znaczeń budowane między wyrazami, dowcip skojarzeń obrazów świadczących o napiętej, czujnej uwadze, która śledzi własne przypuszczenia, nagłe zdumienia, jak chociażby to – Cud pierwszy lepszy: krowy są krowami. Drugi nie gorszy: ten a nie inny sad z tej a nie innej pestki. Czas indywidualnego, wyodrębnionego życia – tego, a nie innego. Czas, którego nie można przewidzieć, a jedynie myśleć o nim w trybie przypuszczającym. W nim „Nie słychać wycia psów i kroków przeznaczenia”. A co słychać w tym czasie? – Głosy ludzi, odgłosy historii, huk maszyn, dźwięk spadającego na parapet ziarnka piasku, gwar dyskusji, plotki podczas pogrzebu, pytania zadawane sobie i innym, l wciąż okazuje się, że nie ma „pytań pilniejszych od pytań naiwnych”. Wszystkie te pytania są próbą zrozumienia istoty kondycji ludzkiej, a także jej uwarunkowań społecznych, historycznych, cywilizacyjnych. W podstawowym, zasadniczym wymiarze istnienia, tym, o którym myśli Szymborska, nie zmieniło się nic. gdyż nadal, teraz, jak przed wiekami Nie ma takiego życia, które by choć przez chwilę nie było nieśmiertelne Śmierć zawsze o tę chwilę przybywa spóźniona A także dlatego, że „Ciało jest bolesne” i „Ruch rąk osłaniających głowę pozostał jednak ten sam”. „Nic się nie zmieniło” – powiada poetka, „zmalała tylko ziemia i cokolwiek się dzieje, to tak jak za ścianą”. Dlatego trudno nie słyszeć krzyku torturowanego ciała, które „jest i jest i jest i nie ma się gdzie podziać”. Jeżeli nic się nie zmieniło – to co się z nami stało; a może zmieniło się wszystko, poza podstawą egzystencji? Zadając te pytania odpowiada wierszem Krótkie życie naszych przodków. Nie pozwalało ono na długie dywagacje, na późną mądrość, na ostre podziały. 71 Dlatego jeśli radość, to z domieszką trwogi, jeśli rozpacz, to nigdy bez cichej nadziei. Życie, choćby i długie, zawsze będzie krótkie. Zbyt krótkie, żeby do tego coś dodać. Czas przeszłości ma w tej poezji wymiar ludzki. Jednostka żyje w nim wyodrębniona z anonimowego tłumu, nawet drzewa posiadają imiona własne. „Wielki człowiek” w rozpoznawalnym otoczeniu żyje bez obawy, że zostanie pogwałcona jego suwerenność i prawo do intymnej osobności. Motyw z Przemian Owidiusza brzmi bardzo znajomo, tylko że każde stwierdzenie o sposobie tamtego życia zostało opatrzone słowem „jeszcze”. To „jeszcze” staje się pośrednim rozpoznaniem „dziś”, czyli tego, co będzie potem. Jedno słowo, jak zwykle w mistrzowskim wykonaniu Wisławy Szymborskiej, wprowadza dwa czasy, dwie odrębne sytuacje skontrastowane ze sobą. Jeszcze zwierzał się w listach, bez myśli, że po drodze zostaną otwarte. Prowadził jeszcze dziennik dokładny i szczery, bez lęku. że go straci przy rewizji. Wtedy, gdy „Zagłada świata była tylko w rękach Boga”, człowiek miał szansę być sobą. Na wszystkich rzeczach odciśnięta była miara osobności. Życie i śmierć były sprawą prywatną, nie instytucji. Tylko tyle, i aż tyle zmieniło się do czasu naszej epoki, w której Wszystkie twoje, nasze, wasze dzienne sprawy, nocne sprawy to są sprawy polityczne. Nie znam, przyznaję, bardziej precyzyjnej definicji lat osiemdziesiątych niż ten wiersz Dzieci epoki. Szymborska posiada wielki dar stawiania nie tylko celnych diagnoz, lecz również rozpoznań, które czytane po latach zachowują tę samą świeżość i tę samą aktualność. Portretowany przez nią czas, zabójczo ironicznie, w ciągłej ambiwalencji: jest – nie ma, ważne – nieważne, staje się portretem zbiorowym PRL-u. Pisanie życiorysu – to jeden z najostrzejszych wierszy politycznych tamtego czasu. Pisząc życiorys, należy podać: Raczej już numer butów, niż dokąd on idzie, ten, za kogo uchodzisz. Do tego fotografia z odsłoniętym uchem. Liczy się jego kształt, nie to, co słychać. Co słychać? Łomot maszyn, które mielą papier. W tym czasie toczą się dyskusje przy zasłoniętych szczelnie oknach i Czasem tylko ktoś wstanie, zbliży się do okna i przez szparę w firankach podgląda ulicę. 72 I także owa Pornografia, gdyż „Nie ma rozpusty gorszej niż myślenie”, jest znamieniem tamtego czasu, l gdzież jest w nim miejsce, pyta poetka, na „prywatne uniesienia”, „wiersze na pojedynczy głos”, na wybór „nie ścieśniony do jednego z dwojga”, na wiarę „że to wszystko kiedyś się jeszcze przyda”. Wolność zostaje wprowadzona do arki, a przecież w czasie wielkiego potopu coś się jednak zdołało uratować. „Może” – słówko najważniejsze, od którego się zaczyna wielka przygoda z wyobraźnią, pozwala przypuszczać, że finał będzie jak z bajek dla dzieci, które to opowieści, jak wiadomo, kończą się dobrze. Tymczasem jednak, w „epoce politycznej”, gdy ciało się wije, szarpie i wyrywa, ścięte z nóg pada. podkurcza kolana, gdy wiadomo już, że Głupota nie jest śmieszna. Mądrość nie jest wesoła – pozostaje żyć z najważniejszym przeświadczeniem – „co nie do pomyślenia jest do pomyślenia”. Tyleż w tym zdaniu goryczy, ile nadziei. Tyleż wiedzy o zniewoleniu! jego metodach, co wiedzy o szansach dla wolności. Za tym zdaniem zaczynają się wszelkie możliwości – wielkie i ważkie credo poetyckie i ludzkie: Wolę dobroć przebiegłą od łatwowiernej za bardzo. Wolę ziemię w cywilu. Wolę kraje podbite niż podbijające. Wolę mieć zastrzeżenia. [...] Wolę brać pod uwagę nawet tę możliwość, że byt ma swoją rację. W obronie bytu, czasu zbyt krótkiego, bolesnego ciała, osobności ludzkiej, w obronie myślenia, które zaczyna się od „gdyby”, pisane są wiersze będące filozoficzną opowieścią o czasie, który jest przerwą w nieskończoności, o czasie między „musi” a „może”, i o realnym, historycznym czasie przeszłym i dzisiejszym. Pozostaje wciąż otwarte, „naiwne” pytanie – jak żyć? Jak się żyje, gdy się jest zakochanym i przypadek zamienia się w konieczność, i jak żyć po śmierci kogoś najbliższego. Jak żyć w czasie wojny, jak z pamięcią i bez pamięci. Jak w kruchym, „pożyczonym” ciele i jak na globie wirującym w kosmosie. Samo życie jest otwierającym się na siebie pytaniem, które od Wołania do Yeti zgłębia ta poezja. To następny, wielki harcownik – pytajnik, który wbiega na pole tych wierszy, przypatruje się uważnie ludziom, sytuacjom, zjawiskom, aby zapytać: a jaka jest pewność, że jest tak. a nie inaczej? – Nie ma żadnej pewności, mówi autorka Końca i początku, gdyż z nagromadzonej wielorakiej wiedzy o rzeczywistości nie wynika nic oczywistego, l znów widzimy zdziwienie, zaciekawienie, sceptyczno-roniczny uśmiech, w którym mieści się wiedza, że absolutne poznanie nie jest nam dane, że najważniejsze pytania pozostaną bez odpowiedzi i dlatego można je ponawiać, stawiać jeszcze raz w innym porządku myślenia. Im bardziej racjonalna wydaje się ta poezja, w tym bardziej zakryte rejony się wkrada, tym bardziej przebłyskuje tym. co „nie do pomyślenia”: pyta już nie tylko o samo życie i skąd ono się wzięło, nie tylko o nasz los, ale o sam świat jako byt istniejący. Na wszystkie pytania odpowiedzią – jedyną 73 możliwą – jest wybór między wątpliwościami. U podstaw wszystkiego, o co pyta, leży to elementarne Heideggerowskie zdziwienie, że Byt jest, że raczej jest coś niż nic. Jej świat jest otwarty w czasie i przestrzeni, nie mający początku ani końca. Jakie to miejsce, co go otacza? Od tego trzeba było zacząć: niebo. To bardzo zastanawiający wiersz, niezwykły, wprowadzający nowe myślenie do poezji Wisławy Szymborskiej, i nowy obszar. Niebo mam za plecami, pod ręką i na powiekach. Niebo owija mnie szczelnie i unosi od spodu Miejsce zostało rozpoznane – to kula ziemska zawieszona w przestworzach. Z perspektywy kosmicznej, jest Kret równie wniebowzięty jak sowa chwiejąca skrzydłami. Wystarczy zmienić punkt obserwacji i wiadomo, że Zjadam niebo, wydalam niebo. Jestem pułapką w pułapce, zamieszkiwanym mieszkańcem, obejmowanym objęciem, Pytaniem w odpowiedzi na pytanie. To niebo nie ma końca, otacza człowieka i jest nim samym. Poezja w sposób zracjonalizowany opisuje świat, który w swej najgłębszej istocie jest irracjonalny, otwarty dla przypadku, wydany chaosowi. Jaki właściwie jest ten świat, który zamieszkujemy? – Tu poetka wylicza precyzyjnie, niemal punkt po punkcie to, co składa się na ludzki los uwikłany w historię, zdeterminowany biologią, wydany emocjom, ambicji, tyranii, nienawiści, bezprawiu. „I co tu robię? [...] właśnie na Ziemi? Przy małej gwieździe?” – pytała w Zdumieniu. Po latach wie. że „jestem pułapką w pułapce”, i dodaje „Moje znaki szczególne to zachwyt i rozpacz” oraz wiedza, że jedyną pewnością jest śmierć, że „nic darowane, wszystko pożyczone”. A jednak, mówi poetka, musi być jakiś sens tego wszystkiego, co się z nami dzieje. I znów pojawia się perspektywa kosmiczna, z której widać opuszczających po śmierci ziemię, którzy idą I jakby coś pozyskanego? niosąc? Oba słowa kończy znak zapytania. Znak metafizycznej dociekliwości, wynik wszystkich ontologicznych wątpliwości, z którymi przez lata spotykała się ta twórczość. Jej „nie wiem”, o którym Szymborska mówiła „trzymam się tego jak zbawiennej poręczy”, zmienia się w wątpliwość otwierającą obszar nadziei w istnienie jakiegoś nadrzędnego Sensu. Zdziwienie światem leżało u podstaw tej poezji. Wielkie, wszechogarniające zdumienie, że jest tak, a nie inaczej, że istnieje człowiek – pojedynczy, o określonym losie. Jednak z tego zdziwienia nie wynika nic, co dałoby się określić jako sensowne lub bezsensowne. Nic oprócz konstatacji, że 74 jest jak jest. Jałowość dociekań i spekulacji, co będzie dalej, kończy się w chwili, mówi Wisława Szymborska, gdy zdamy sobie sprawę, że „księga zdarzeń zawsze otwarta w połowie”. Bez względu na tragedie życie toczy się dalej, po najbardziej krwawej bitwie „ktoś musi posprzątać”. Zdarzenia wielkie, wzniosłe i małe, pospolite następują po sobie, pokrywają się ślady, śmiech głuszy tragizm, ponieważ „rzeczywistość wymaga”, aby istniał świat. Przy niezwykle obiektywnej, powściągliwej narracji, przy nagromadzeniu konkretów i szczegółów, jakie charakteryzuje te wiersze, mówienie o heroizmie wydaje się nie na miejscu. Chyba jednak tylko tak można określić wymiar tej poezji. 75 Spis rzeczy Słowo wstępne Śmiertelne ciało [Maria Bigoszewska] Prawo do sprzeczności [Julia Hartwig] Jasność Świata [Anna Kamieńska] „Światło nad wodami” [Ludmiła Marjańska] „Słowa chcą żyć, nie mówić” [Krystyna Miłobędzka] Małomówność [Joanna Pollakówna] „Na dole płomień W górze płomień” [Krystyna Rodowska] Wielka Imaginacja [Adriana Szymańska] Byt ma swoją rację [Wisława Szymborska] 76 Iwona Smołka, pisarka i krytyk literacki, jest autorką dwóch powieści: Rozpad (1983 wyd. I pod pseud. Maria Jarota, 1996 wyd. II) i Musisz siebie zjeść (1996) oraz książki krytycznoliterackiej Lęki. ucieczki, akceptacje (1984). Opracowała także, wraz z Tomaszem Jastrunem i Leszkiem Szarugą. wydaną najpierw w „drugim obiegu”, a potem za granicą, Antologie poezji stanu wojennego (1982). Pracuje w Redakcji Publicystyki Kulturalnej Programu II Polskiego Radia. 77 Na książkę tę składa się dziewięć szkiców poświęconych twórczości dziewięciu współczesnych polskich poetek. Dla każdej z nich autorka znajduje pojemną formułę interpretacyjną, rodzaj znaku rozpoznawczego, pozwalającego bezbłędnie zidentyfikować poszczególne wiersze. Iwona Smolka łączy w tych esejach kompetencje wytrawnego krytyka, znawcy nowych poetyk i języków liryki, z wrażliwością czytelnika zawsze gotowego do przeżycia nowej lekturowej przygody, otwartego na niespodzianki języka i wyobraźni współczesnej poezji. Jestem zaproszonym uczestnikiem rozmowy, jaką poeta toczy ze światem – pisze w słowie wstępnym autorka. Słucham i chcę zrozumieć, co i w jaki sposób do mnie mówi. Staram się usłyszeć ciszę, owe momenty zamilknięć, w których wyraża się ten najpiękniejszy w całej poezji naddatek – objawiona tajemnica. Książka Dziewięć światów została wyróżniona w Konkursie Literackim Fundacji Kultury w 1996 roku.