Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. 2 Boże, dlaczego skazałeś mnie na podejrzenie, że nie istniejesz... ANDRZEJ ZANIEWSKI Król Tanga 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Szanowny Czytelniku Trzymasz w dłoniach pierwszy tom z pięciu zamierzonych powieści. Ów cykl na razie nazwałem Pięcioksięgiem. Król Tanga, tom otwierający tę niezwykłą kronikę pamięci i wyobraźni, powstał jednak równolegle z wcześniej opublikowanymi przeze mnie książkami, które uzyskały już szeroki rozgłos. I właśnie dlatego odczuwam potrzebę spisania niniejszych wyjaśnień. Przed dwudziestu laty postanowiłem napisać cykl opowieści-przypowieści o samotnych i bezimiennych istotach, które chcą przetrwać życie, pozostając sobą i ścigając nieuchwytną, gorzką nadzieję, że jednak mogą być szczęśliwe. Chciałem przedstawić w nich wizję indywidualnego istnienia, bardziej chyba filozoficzno-etyczną niż literacką. Oczywiście, pisałem nie tylko o zwierzętach, ale i o nas – o sobie i o Tobie, mój Czytelniku. I tak narodziła się Bezimienna trylogia. Najpierw powstała opowieść o wciąż wędrującym tytułowym Szczurze, wyobcowanym samotniku zmagającym się z losem, potrzebą ciągłej podróży, niepokojem, ciekawością i zmęczeniem. Następnie Szarość, wydrukowana w Polsce pod tytułem Cień szczurołapa. Książka ta jest współczesną legendą o bezwzględnej, okrutnej walce szczura z wszechwładnym szczurobójcą i totalnej, absurdalnej wojnie prowadzonej aż po kres istnienia ludzkości... Na koniec, wywiedziona z obu poprzednich tomów, trzyczęściowa saga o Cywilizacji ptaków, spowiedź błękitnookiej kawki, biało-czarnej sroki wołającej „sartoris” i różowobiałej gołębicy. Właściwie jest to opowieść o uczuciach niemal romantycznych, wielkich miłościach i namiętnościach, jakim ulegają ptaki, unoszące się nad bezludną Ziemią, w cieniu skrzydeł Przejrzystego Białego Wędrowca... O powikłanych losach tych trzech książek mógłbym śmiało napisać czwartą wielowątkową powieść sensacyjną. Cóż! Tak się niestety stało, że opublikowano te książki dopiero, gdy przestałem wierzyć, że kiedykolwiek zostaną opublikowane, a we mnie pozostała chyba już na zawsze gorycz tamtych lat pełnych zwątpienia. Przeznaczenie, a może przychylny zbieg okoliczności? Pytałem wówczas samego siebie, jak żyć. Jak żyć, by przetrwać? Jak nie poddać się przemijaniu, wiedząc, że czas i tak upomni się o swoje? Jak pracować ze świadomością osamotnienia, nieuchronnej porażki, nadchodzącej starości, tęsknoty nigdy nie wygasającej? I po co żyć, jeżeli już wiem, że nie poznam ani celu, ani sensu, ani przyczyny swego istnienia? Jaka jest wobec tych niepewności wartość mojego życia? Bałem się niektórych pytań, bo wyczuwałem wyzierającą spoza nich otchłań i porażający strach, który wytrącał mi pióro z ręki. A przecież nadal pytałem, pytałem, nie spodziewając się odpowiedzi, za to jakże często zbliżając się do krawędzi własnego losu. Czy mogłem nie pytać? Odczuwałem wewnętrzny przymus bezustannego pytania i dzisiaj tak właśnie pojmuję pracę pisarza. Pisanie to konieczność stawiania pytań bez wyjaśniania tych pytań do końca. Dlaczego poszukując prawdy, dobra i piękna, stałem się tak obłudny i zakłamany, okrutny i obojętny, wyniosły i zarozumiały? Dlaczego, znając cenę życia, tak łatwo zabijam? Czy żeby poznać zło, trzeba w nim uczestniczyć? 5 I kim właściwie jest człowiek? Kim ja jestem? Najwyżej stojącym zwierzęciem czy najniższym z upadłych aniołów? A może tylko zwierzęciem niezwykle zadufanym w sobie i zarozumiałym, o rozwydrzonej wyobraźni? Wiele wątpliwości i żadnej odpowiedzi na tyle pełnej, by sama w sobie mogła sprostać moim oczekiwaniom i stać się receptą na życie. W powieści Król Tanga pytania pozostają te same i tylko próby odpowiedzi mogą wydać się bliższe, bardziej swojskie, bo wynikają również z mojego życiorysu, z tego Tańca Śmierci, do którego i Ty, Czytelniku tej książki, zostałeś zaproszony w chwili swego poczęcia. Pomysł napisania Pięcioksięgu – obejmującego okres mniej więcej od roku 1914 do roku 1970, a więc całe życie kobiety o życiorysie podobnym do mojej matki – wykrystalizował się ostatecznie na początku lat siedemdziesiątych, kiedy wielokrotnie podróżowałem pociągami między Warszawą a Gdańskiem, usiłując zamknąć tamten tragiczny etap losów mojej rodziny. Wcześniej, w marcu 1943 roku, zginął mój ojciec, rozstrzelany pod Ścianą Śmierci w Oświęcimiu, teraz w styczniu 1970 roku moja matka osunęła się nagle w śnieg na ulicy Na Zaspę, niemal vis-á-vis tej piekarni, w której wkrótce narodzi się mój powieściowy szczur, a z której mieszkańcami, zarówno ludźmi, jak i zwierzętami, łączyło mnie tak wiele zdarzeń i uczuć. Dokładnie pamiętam, jak w stanie krańcowej rozpaczy i rozgoryczenia likwidowałem nasze gdańskie mieszkanie, sprzedawałem za grosze stare meble, pakowałem i zabierałem do Warszawy książki, fotografie, pamiątki. Czułem jednocześnie konieczność opisania życia matki, a raczej jej umierania, chorobliwego baletu Śmierci, krążącej wokół nas przez dziesięciolecia, by w końcu dopaść posiwiałą, wynędzniałą kobietę i niemal w samo południe przewrócić ją w przybrudzony śnieg na wysłonecznionej tego dnia ulicy Nowego Portu. Tomik kilkudziesięciu żałobnych trenów, jakie wówczas napisałem, odsyłały mi kolejne wydawnictwa, zarzucając... brak nadziei, krańcowy pesymizm i rozgoryczenie. Dzisiaj już nie budzi to we mnie poczucia krzywdy, przecież takie były zawsze losy moich książek. Kiedy w 1979 roku Treny nareszcie zostały wydrukowane, przygotowywałem się właśnie do pisania Szczura. Rozumiałem już, że Treny to zaledwie notatki z mojego bólu, a ja powinienem napisać prozę o losach tancerki, zbliżoną chociażby w części do losów kobiety, która mnie urodziła. Król Tanga, pierwsza powieść Pięcioksięgu, przypomina rozbite lustro, a raczej szereg rozbitych luster, szklany złom prześwietlony promieniami padającymi pod różnym kątem. Spoglądamy z góry na ruiny i chociaż wiemy, co zostało zniszczone najpierw, nie myślimy o chronologii zdarzeń... Jak na skalistym wybrzeżu w pobliżu San Malo w Bretanii, grupa kamiennych rzeźb ukazuje historię pirackiego rodu Roteneff zniszczonego przez monstrum, a ty wszystko widzisz równocześnie... Fabuła istnieje, co prawda, wypadki rozgrywają się kolejno, ale Czytelnik-obserwator już wcześniej przewiduje, domyśla się, niemal wie... i tylko sprawdza swoje domysły z opisami autora. W moim Pięcioksięgu tajemnicze monstrum z wyobraźni starego mnicha zostaje zastąpione przez Los, Wojnę, Klęskę, Złowrogie Idee, Utopię, w którą tak bardzo chcesz wierzyć, Rozpacz, Okrucieństwo Czasu, Schizofrenię, Narkomanię, Rezygnację... Powieść opiera się nie tyle na faktach, co na spojrzeniu na fakty. Nie jest to więc obiektywna relacja dzień po dniu, szczegół po szczególe... Takich powieści napisano już wiele i absurdem byłoby powielanie tamtych dziewiętnasto- i dwudziestowiecznych wzorców. Król Tanga jest książką ukazującą świat ze skrajnie indywidualnych punktów widzenia, zdecydowanie subiektywną i nie poszukującą tzw. racji obiektywnych, które, jak wiadomo, i tak różnią się od siebie, a niekiedy są przeciwstawne. Historia, polityka, zwalczające się idee stały się tu tłem, często symbolicznym, niekiedy karykaturalnym. Świadomie natomiast opierałem się na opowieściach rodzinnych i plotkach, zmyśleniach, a nawet kłamstwach, bo zarówno 6 moja matka, jak i babcia, a także pozostali nieżyjący już krewni lubili dopasowywać fakty do swych wyobrażeń, snuć różnorodne domysły, a nadzieje i marzenia uznawać za tak bliskie spełnienia, że mówiąc o nich, posługiwali się czasownikami dokonanymi w trybie oznajmującym. Czy pisarz ma prawo do takiego spojrzenia na prawdę? Czy pisarz ma prawo do kłamstwa? Do kłamstwa świadomego? Do kłamstwa nieświadomego? Czy powinien sprawdzać każdy krok, każdy fakt, każde słowo? Nie mam zamiaru gonić prawdy, nie chcę ścigać się z historią, nie usiłuję przekonywać, że mam rację. Ale skąd wiesz, mój Szanowny Czytelniku, czy ci pisarze, którzy biją się w piersi i przysięgają, że mówią prawdę, mówią ją rzeczywiście? Nie będę weryfikował wspomnień, przekazów, listów, wyobrażeń, może i kłamstw. Usłyszałem je od tych, których kochałem i kocham nadal w mojej pamięci. Czy nie mam prawa szanować tych, którzy kłamią? Jeżeli kłamią po to, aby mi pomóc lub aby pomóc sobie? – Nie wspominaj, twórz wspomnienia! – nie wiem, kto mi podpowiadał, lecz zapamiętałem ten szept z bezsennej nocy, kiedy w gorączkowym pośpiechu zapisywałem tytuły kolejnych tomów: Król Tanga, Śmierć Arlekina, Ucieczka Colombiny, La cumparsita, Syn Tancerki. Zapamiętaj te nazwy, mój Czytelniku, bo wątki, które tu są ledwie zaznaczone, pozornie wygasają lub nie zostają rozwinięte w tomie pierwszym, mogą nagle ożyć i stać się ważne w tomach następnych. Polacy, Niemcy, Żydzi, Ukraińcy, Rosjanie, Węgrzy, Francuzi, Estończycy... Czy tylko oni? Kłębi się wokół mnie ta przeszłość, a ja nie chcę i chyba nie umiałbym wyjaśnić jej do końca. Prawdę mówiąc, nie mam na to sił, bo musiałbym nie tyle pisać, ile sprawdzać w przeróżnych archiwach i bibliotekach, co działo się naprawdę, a co zostało dopowiedziane, wymyślone, dodane później... A przecież nikt przeszłości do końca nie sprawdzi. Z głębi, z otchłani, zza mgieł wynurzają się zarysy szlacheckich dworów, kamienic, pałaców, posiadłości... Dobiegają echa ziemiańskich uczt, balów, ptasich uroczysk, zamordowanych marzeń, zagubionych miłości, wojennych marszów i śpiewu jeńców pędzonych w zapomnienie, trwogi i nienawiści klasowych, kulturowych, narodowych, rasowych, a zawsze obłąkańczych i nieprzewidzianych. Omijam też większość nazwisk związanych z moją przeszłością. Z., B., R., L., O., S., J., F. Sarnaki, Łomża, Mianów, Sosnowiec, Łódź, Brwilno, Podkowa Leśna, Grodzisk Mazowiecki, Mińsk, Wilno i oczywiście Warszawa. To na pewno nie wszystkie miejscowości przewijające się we wspomnieniach, listach, metrykach i dokumentach, świadectwach ślubów i zgonów... Nazwy-klucze do przeszłości, do wielu jej epizodów. Nie otwierałem jednak wszystkich drzwi, nie chciałem cofać się w przeszłość za daleko. Niech moja podróż w czasie, również w czasie, kiedy jeszcze nie istniałem i nikt nie przewidywał mego zaistnienia, pozostanie, przynajmniej na razie, zamglona, niepełna, nieodgadniona. Takie są przecież dzieje przeszłości, w tym również tej, którą otwiera Król Tanga. Warszawa... Stąd wyjeżdżałem i tu powracałem, tu znajdują się rozliczne klucze do mojego życia. Jestem dzieckiem tego miasta i prawdopodobnie odziedziczyłem wiele wad i zalet, które przypisuje się mieszkańcom polskiej stolicy. Piszę o tym z pewnym sentymentem, ponieważ tamta Warszawa, z czasów kiedy w „Adrii”, „Kaukaskiej”, „Cafe Clubie”, „Colombinie” i „FF” tańczyła moja matka, a kariatydy z pałacu Kronenbergów patrzyły wyniośle na gmach Zachęty, już nie istnieje. Są, co prawda, nazwy i miejsca, i odbudowane gmachy, lecz z tamtym miastem mają one niewiele wspólnego i gdyby ktokolwiek chciał we współczesnej Warszawie iść tropami przeszłości, byłby to albo piknik na ruinach wśród przenikających się płonących wspomnień i psychodelicznych wizji, albo też odczytywanie katalogu kronik, pamiętników, kalendarzy, zupełnie nie przystających do naszej rzeczywistości. To zupełnie tak, 7 jakbym pośmiertną maskę uznał za prawdziwy wizerunek zmarłego przyjaciela. W tamtej nie istniejącej już Polsce, w tamtej spopielonej Warszawie moja matka spotkała najpierw Króla Tanga, a później mojego ojca. Król Tanga jest postacią autentyczną... muzykiem, dyrygentem, kompozytorem wielu wspaniałych tang, takich jak Primavera, Destino, Evocation, Super tango Chansoin... Matka poznała go, będąc jeszcze w szkole baletowej... Była to wielka miłość, niestety, bez przyszłości. Pokochała go, tańczyła przy akompaniamencie jego argentyńskiej orkiestry. Kochała jednocześnie Króla Tanga i mojego ojca, i wkrótce obu ich straciła. W jej życiu pojawiali się następni mężczyźni. Przychodzili i odchodzili. A później kochała już tylko wspomnienia, chociaż z czasem zaczęła się ich bać. Kim był Król Tanga? Czy rzeczywiście wyemigrował z Argentyny? Czy naprawdę przyjeżdżał do Polski tak często, żeby spotykać się z ciemnowłosą tancerką o głębokim spojrzeniu? Matka mówiła o „wielkiej miłości” z obu stron. Nie doszukiwałem się więc innych wyjaśnień, ponieważ te wydawały się najprostsze i szczere. Czy miałbym prawo podważać wspomnienia własnej matki, te daremne tęsknoty i nadzieje, że w życiu można zawrócić, cokolwiek powtórzyć, przeżyć raz jeszcze? Po prostu przyjąłem do wiadomości wszystko to, co matka opowiadała o Królu Tanga, co zdołałem odnaleźć w nielicznych, ocalałych z pożogi listach, telegramach, programach z jego i jej występów. Wiele podpowiedziały mi również pełne nieudolnie ukrywanej, młodzieńczej goryczy, zazdrości i zawoalowanej niepewności listy mojego ojca, który w wytwornym cudzoziemcu dostrzegał swego głównego rywala w miłości do małej tancerki z „Adrii”. Świadomie nie wyjaśniam też sprzeczności, zarysowujących się wśród wspomnień, które przecież nigdy nie dadzą się prześwietlić, a więc nigdy nie są pewne. Sprzeczności bywają tropami wielu tajemnic, a właśnie nie wyjaśnione tajemnice przyciągają cię, mój Czytelniku, do tych książek. Moja babcia, Julia, matka mojej matki, spełnia w tej opowieści rolę szczególną... Staje się stroną w konflikcie ze światem, w sporze, jaki bezustannie prowadzi jej córka z zaciekłością wskazującą na uśpioną, a prawdopodobnie powoli rozwijającą się chorobę, w tym procesie Przeznaczenia i Przemijania, w którym moja matka bywała oskarżoną albo ofiarą, albo i ofiarą, i oskarżoną, Julia raz stawała się adwokatem, kiedy indziej prokuratorem. Klęską mojej matki było głębokie poczucie doznanej krzywdy, której nigdy nie można cofnąć, wyrównać, zapomnieć. Julia nie walczy z tą straszliwą świadomością przegranej swej córki, a jedynie poucza, nakazuje, rozkazuje. Jest nieprawdopodobnie silna, podczas gdy Iw ma zaledwie tyle sił, aby nadal chcieć żyć, żyć mimo wszystko. I tańczyć w swej wyobraźni. Babcię pamiętam z niezwykłych opowiadań i wspomnień, z wróżenia z kart, z rąk, z wosku, z przepływającej wody. A także z kłótni, awantur, rzucania uroków i przekleństw, i z okrutnej szczerości. Wiele z tych przypomnień znajdzie się na kartach niniejszej powieści. Babcia szczyciła się pochodzeniem swej matki z herbowej, szlacheckiej rodziny oraz ojca (mojego pradziadka) z rodu niemieckich grafów R. Stąd jej przywiązanie do niemieckiej kultury i podziw dla niemieckiej organizacji. Nawet Hitlera uważała za diabolicznego geniusza i wielokrotnie powtarzała, że na pewno wygrałby wojnę, gdyby nie jego obłędny antysemityzm i pogarda dla innych narodów. Małżeństwo, które zawarła wbrew własnej woli, z Hipolitem, synem żydowskiego fabrykanta z Łodzi, po latach zakończyło się dla niego śmiertelnym atakiem serca. Julia od dnia pogrzebu nigdy nie odwiedziła jego grobu. Nigdy też nie tłumaczyła się ze swej obojętności wobec zmarłego w sile wieku męża. Zniszczyła wszystkie listy, a nawet kartki pocztowe, jakie kiedykolwiek do niej pisał. Pielęgnowała natomiast w pamięci niemal mityczną postać Steceńki, tajemniczego Rusina z Mińska... Jakże go ona kochała! Uwierzcie mi, że kiedy w 1982 roku, tuż przed jej śmiercią, rozmawiałem z babcią o tym romansie z początków stulecia, rumieniła się i wzdychała jak siedemnastoletnia dziewczyna, a miała przecież ponad dziewięćdziesiąt lat! Czy miłość nie jest silniejsza od czasu? I czy nie jest najważniejsza w naszym często gorzkim, chorym i po 8 obijanym życiu? I czy naprawdę miłość musi przegrywać z losem? Ponosić klęskę? I czy wolno z niej rezygnować? Odtrącać? A może właśnie przez klęskę, cierpienie i ból miłość dojrzewa, staje się wielkim, szlachetnym uczuciem? Ile potrzeba cierpienia, żeby naprawdę kochać? Czy wobec tego mogę nazwać ten cykl powieści-opowieści rodzinną sagą? A może antysagą? Jakie kryteria powinny zostać spełnione, by pojawił się nowy gatunek literacki? A może zbeletryzowaną autobiografią, bo właśnie początek mojego zaistnienia wypełnia pierwszą część powieści? Lub historią uczuć małej tancerki? Albo prościej, romansem? Tańcem życia i śmierci? Cóż... tak naprawdę zawsze piszę o sobie i o Tobie, mój Czytelniku, poprzez innych. Przemycam własną filozofię, własny system wartości, własne oceny i rozliczenia z Przeznaczeniem, w które daremnie usiłuję nie wierzyć. Chcę zarazić Cię swoją niepewnością, sceptycyzmem i wrażliwością, jeżeli rzeczywiście choruję na nadwrażliwość. Nie jestem jednak do końca przekonany, czy można komukolwiek przekazać tak osobiste i trudne do określenia cechy charakteru i umysłu? I tak oto z przeszłości, z historii, z pamięci, ze wspomnień nie uporządkowanych i niepewnych, ze zwierzeń i plotek wzajemnie sobie przeczących, a nawet wykluczających się, ze sztambuchów, listów, telegramów, z gazetowych notatek, reklam, artykułów, z programów artystycznych i albumów, ze zdjęć często wyblakłych i niewyraźnych, z faktów prawdziwych i wykoślawionych, z tajemnic, niedopowiedzeń i przemilczeń, ze zmyśleń i wyobrażeń, z prawd i półprawd, i kłamstw podawanych za prawdy, z marzeń nie spełnionych i z głębokiego poczucia winy, z rozgoryczenia i rozczarowania, z chwil szczęśliwych jakże szybko mijających, z lęków i bezsennych nocy, z wyrzutów sumienia i z bólu po tylu stratach i porażkach, ze świadomości klęski, która nigdy nie jest ani ostatnia, ani ostateczna, a, być może, jutro pomoże Ci zwyciężyć, powstała olbrzymia mapa tych pięciu powieści, które otwiera niniejszy tom, Król Tanga. Andrzej Zaniewski 9 1 Tango! Co to za królestwo ? W przedsionku, tuż przy drzwiach do zakrystii, wisiało stare, zamglone lustro. Iw spojrzała pytająco. – Tak – skinął głową Student. – Czy chcesz zostać sama? Z trudem stłumiła śmiech. Nie wierzyła w gusła, czary, przepowiednie. Nie wierzyła też w Fausta i jego podarunek sprzed wieków. Tamten stary szlachcic, mistrz magii – Twardowski, był dla niej tylko legendą, a prostokątne zwierciadło na szarej ścianie wydawało się zmatowiałym rekwizytem z jakiegoś zapomnianego teatru. Wierzyć w czarnoksiężników w dwudziestym wieku?! A Faust? Faust i Mefisto to tylko sylwetki śpiewaków z pierwszego w życiu przedstawienia, jakie obejrzałaś w Operze Warszawskiej we wrześniu 1932 roku... Czy rzeczywiście słyszysz echa arii Małgorzaty, czy głosy wiatru za ścianą? A jednak... Tak. Chcę być sama, odczuwam nagłą potrzebę samotności, niemal konieczność samotności. Student zaciska usta, bo tak naprawdę bardzo chciałby tu pozostać z tobą. Wyszedł. Wyciągniesz rękę i dotkniesz zaśniedziałej, chłodnej ramy. Zadrżała. Nie znasz łaciny, więc powoli, kalecząc słowa, przesylabizujesz obiegający zwierciadło napis: Luserat hoc speculo magicas Tvardovius artes Lusus ab iste, Dei versus in obsequium est. Iw cofnęła dłoń, jednak po krótkim wahaniu ponownie wyciągnęła palce w kierunku legendarnego nazwiska. Naczytałam się o czarnoksiężnikach, dlatego jestem onieśmielona. A może przestraszona? Staniesz pod przeciwległą ścianą i z tej odległości śmiało spojrzysz w lustro. Szary, smutny dzień, niebo zasnute chmurami, a więc i tam, wewnątrz, panuje szaruga. Spojrzysz w bok, na ramę. Zatarty napis jest stąd prawie niewidoczny. Potrząsnęła głową z rozczarowaniem... Czy warto było tu przyjeżdżać? Zmatowiałe szkło, złuszczony od spodu amalgamat srebra, przebijająca gdzieniegdzie płyta z ołowianego stopu. – Z tego zwierciadła wróżono przyszłość królom – przypomniała sobie słowa Studenta, kiedy namawiał ją na tę wycieczkę. Jeszcze raz, jeszcze uważniej spójrz w zamgloną, jakby zamazaną przestrzeń. Nagle... Przestraszysz się. Spomiędzy brudnawoszarych plam patrzy na ciebie nieznajoma twarz... Złudzenie! Spuścisz oczy, przetrzesz powieki palcami, spojrzysz ponownie. Twarz pozostała, wciąż trwa za szarościami, plamami, rysami. Męska twarz trochę zaniedbana i zszarzała, chyba nie ogolona. Usta zastygłe w grymasie bólu? Upokorzenia? Rozczarowania? Oczy jasnoniebieskie, zaczerwienione po bezsennej nocy, a może pijaństwie? Patrzył na nią z uwagą i nagle wydało się jej, że uśmiecha się życzliwie, niemal przyjaźnie. 10 – Kim jesteś? – pytasz zdziwiona. – Jestem twoim synem – odpowiedział bezgłośnie w jej myślach. – Co za absurd! – omal nie krzyknęła. – Przecież pozbyłam się ciebie... Nie jestem już w ciąży! Twarz za szkłem skrzywiła się ironicznie, przecząco... Ależ to tylko układ plam i promieni, spękań i złudzeń, zależny od pogody, od panującego tu światłocienia. – Jeżeli nie wierzysz, to dlaczego wpatrujesz się we mnie tak uparcie? – pytanie dobiegało z głębi, a słowa pełne były jej własnego lęku. – Właśnie! Dlaczego muszę tam patrzeć? – Nie musisz, chcesz – odpowiedział spokojnie. – Chcę być jak najdłużej tancerką i nie powinnam mieć dzieci. Czy tłumaczysz się przed nim, czy bronisz przed nieprzewidywalną przyszłością? Twarz staje się niewyraźna, pomniejszona, jakby pochłaniana przez mgłę. Oddala się, odchodzi... Teraz była to już wyraźna postać starego mężczyzny, srebrzysta sylwetka, umykający cień o siwych włosach. Odchodził, uciekał. Mój syn oddala się! Pozostawia mnie! Ależ ja nie mam syna i nie chcę go mieć... Nie powinnam mieć dziecka. Przypomnij sobie lekarza, kiedy pochylał się nad tobą tuż przed skrobanką. Miał podobnie niebieskie oczy jak ta twarz w lustrze. Kiedy usypiał cię chloroformem, pomyślałaś, że patrzy na ciebie z pogardą. W metalowych naczyniach o kształcie fasoli połyskiwały wygotowane niklowane łyżeczki, bagnety, szczypce... Wieczorem Król Tanga przysłał ci bukiet złocistych chryzantem z podziękowaniem za odwagę. Minęło! Minęło? Dreszcz przebiegł po plecach. Może to twarz tego właśnie nie narodzonego? Może już go zabiłam? Może tak by wyglądał za czterdzieści lub więcej lat. Spójrz raz jeszcze, głębiej... Lustro będzie puste. Spośród szarosrebrzystych złogów patrzy na nią jedynie jej własne odbicie. Niskie czoło z figlarnym, haczykowatym loczkiem... Spadające aż na ramiona fale kasztanowych włosów... Lekko garbaty nos nad drobnymi, wydatnymi ustami... Tak! Tamten mężczyzna przed chwilą patrzący na ciebie z lustra miał równie zmysłowe, małe i wydatne wargi. – Mój syn? – Twój syn. Zwierciadło poszarzało, wypełniły go chmury nisko przesuwające się po niebie. – A więc wszystko, co widziałam, było złudzeniem? – Wszystko, co widziałaś, stanie się prawdą, przyszłością – znowu ten głos wewnątrz ciebie, drażniący jak kpina. Zbliżysz się, jakbyś chciała sprawdzić zwierciadło, obejrzeć je dokładniej. Przykładasz dłoń do zimnej tafli. Tuż pod ramą drży wysuszona mucha owinięta kokonem pajęczyny. Z obrzydzeniem cofniesz rękę. Szare nitki zwisają z sufitu, układają się w esy-floresy, rzeźbią przestrzeń. Czyżby to one wywołały złudzenie? – Widziałaś swą przyszłość? – Student stanął w drzwiach. – Nic nie widziałam – odparła, nie będąc pewna, czy mówi prawdę, czy kłamie. – Wyglądasz na przestraszoną? – Ja, przestraszona? Przecież to tylko kawałek szyby posrebrzonej od spodu – lekceważąco wzruszyła ramionami. – Idziemy, szkoda czasu. Jednak przed wyjściem obejrzysz się niespokojnie. W lustrze odbija się tylko zaokienne światło. I ten wiatr grający w rynnach. Już w samochodzie Student delikatnie chwyta cię za rękę, a ty od razu przewidujesz dalszy rozwój wydarzeń. – Kiedyś napiszę wielkie dzieło i zatytułuję Dzieje zwierciadła. Będzie tam również histo 11 ria tego lustra... Gdybyś chciała, mogłabyś towarzyszyć mi w tej pracy. Próbuje się uśmiechać, lecz przecież wiesz, że boi się twojej odpowiedzi. – Jak mam to rozumieć? – udajesz naiwną. – Mam dwadzieścia jeden lat, a ty siedemnaście... Gdybyś chciała zostać moją żoną... W przyszłości... Przecież wiesz... – Oczy zachodzą mgiełką, zająknął się, brakuje mu słów. – To niemożliwe – Iw śmieje się, chociaż wie, że sprawia mu ból. – Owszem, bardzo cię lubię... Lubię też patrzeć w lustra, ale ich historia nigdy nie wypełniłaby mi życia. Chcę być tancerką, a tobie jest potrzebna praktyczna pani domu: trochę kucharka, trochę kochanka, a na pewno dobra mamusia twoich dzieci. Musisz znaleźć inną dziewczynę, cierpliwszą i potulniejszą niż ja. Proszę... Nie bądź taki zrozpaczony. Jesteś miły, ale ja nigdy nie zostanę żoną żadnego naukowca, a więc i twoją żoną. Studentowi zbiera się na płacz. Otwiera szeroko oczy, w nadziei, że Iw tego nie zauważy. Ona jednak widzi wszystko. Student oświadczał się już kilkakrotnie. Nagle zrobiło ci się żal tego mądrego, delikatnego chłopca, który drżąc przy tobie z podniecenia, nigdy nie zdobył się na śmielsze, męskie gesty... Delikatnie ucałowała go w usta, pogłaskała po włosach. Usiłował ją objąć, przyciągnąć, wtedy stanowczo odsunęła jego dłonie. A jeżeli się rozpłacze? Teraz było jej to zupełnie obojętne. Po chwili samochód mknął szosą w kierunku Warszawy. Żyjący i cienie. Polacy, Żydzi, Niemcy i tajemniczy cień ukochanego Rusina, czy Rosjanina, o którym Julia nigdy nie zapomniała, bo też nigdy nie przestała o nim marzyć. Julia, w połowie Polka, w połowie Niemka, miała też w żyłach trudną do określenia, niewielką domieszkę krwi węgierskiej. Wyszła za mąż za Hipolita, syna żydowskiego fabrykanta z Łodzi. Ty jesteś ich jedynym żyjącym dzieckiem i chcąc nie chcąc, codziennie słuchasz gderliwych wywodów Julii o tej niespokojnej mieszance, jaka płynie w twoich żyłach. Prawdopodobnie, gdyby nie ta gadanina, a także kłótnie między matką a ojcem, nigdy nie przywiązywałabyś do tych związków wielkiej wagi. Niestety, nie pozostawiono ci wyboru i skazano na bezustanną pamięć o tych ilościowych proporcjach w twej krwi. Przez wasz dom przewijali się krewni bliżsi i dalsi. Ze strony matki byli to: starszy brat Julii, Tadeusz, wyjątkowo antypatyczny grubas, oraz jej siostra Helena, żona posła o bardzo znanym nazwisku, a obok nich drobni ziemianie, zmieszczanieni szlachcice, a także dwaj Niemcy M. i F. Dziwni, starzejący się, jakby skłóceni ze sobą i wciąż rywalizujący, nie wiadomo właściwie o co. Przyjaciele domu, rodzinni doradcy i powiernicy, na których widok twój ojciec zgrzytał zębami ze złości. Julia jednak lubiła ich i szanowała, traktując niemal jak członków rodziny. Do dziś nie wiesz, czy rzeczywiście łączyło ich dalekie pokrewieństwo z Julią. Czy byli jej prawdziwymi kuzynami? I jakiego stopnia? Może to dawni kochankowie, Julia zaś starała się po prostu wyjaśnić i usprawiedliwić ich częstą obecność w waszym domu? Uczynić to mogła jedynie właściwymi sobie małymi kłamstwami lub przewrotnie pogmatwanymi opowieściami. Pojawiali się niespodziewanie, a z każdą wizytą któregokolwiek z nich działy się przedziwne zdarzenia, które zapamiętywałaś na zawsze. Niełatwo było określić wiek M. Wydawał się stary, to prawda. Twarz miał mądrą, często zamyśloną, chociaż potrafił śmiać się szyderczo i przeraźliwie. Bruzdy i zmarszczki na wypukłym i nieco za wysokim czole świadczyły bardziej o gwałtownych przeżyciach i namiętnościach niż o wieku. Lśniąca, gęsta, ciemna czupryna i podkrążone chyba z bezsenności oczy o trudnej do określenia barwie czyniły zeń wspaniałego mężczyznę, zawsze mogącego liczyć na zachwyt otaczających go kobiet. Ty, Iw, też go podziwiałaś. Podobno pisywał artykuły do kilku norymberskich gazet, jednak nigdy nie pokazywał ci tych publikacji i Julia żartowała złośliwie, że tak naprawdę trudni się najczarniejszą szatańską 12 magią lub szpiegostwem. Kiedy pewnego razu, chyba podczas imienin czy innej uroczystości rodzinnej, wprost zapytała M., kim jest i czym się tak naprawdę zajmuje, odparł niespeszony: – Jestem diabłem, więc nic, co ludzkie, nie jest mi obce. Wszyscy potraktowali tę odpowiedź jak żart i tylko ty, kiedy spojrzałaś z boku na ostro zarysowany profil i kąciki ust skierowane w dół, co nadawało mu w tamtej chwili wyraz okrucieństwa, odniosłaś wrażenie, że mówi to całkiem serio... Spojrzał na ciebie szybko, jakby odczytał te myśli, i zmrużył oczy. Czyżby w strachu, a może ku przestrodze, abyś nigdy nikomu nie powiedziała o swych podejrzeniach? Później przez kilka dni śniło ci się jego spojrzenie i budziłaś się w środku nocy z rozpaczliwym krzykiem. F. siwiuteńki, a przecież trzymający się krzepko, cieszył się powszechną życzliwością. W naszym domu nazywano go mędrcem, naukowcem, filozofem. I podobno rzeczywiście był profesorem, chociaż nigdy nie określił ściśle dziedziny, którą się zajmował. Być może, trudno byłoby mu sformułować oczywistą i jednoznaczną definicję własnego zawodu, bo jak nazwać wprost tak niezwykłą wiedzę? Prawdopodobnie obejmowała ona szereg doświadczeń i eksperymentów, rozległą przestrzeń zamkniętą między alchemią, numerologią, kabalistyką, kosmologią, magią, hipnozą, astrologią, chiromancją, poszukiwaniem kamienia filozoficznego i licznymi naukami pokrewnymi. Nie dowiedziałaś się, na jakim uniwersytecie F. prowadzi swe fascynujące studia, doświadczenia i wykłady. Nie poznałaś również jego docentów, doktorantów i studentów, o których niekiedy opowiadał. Wyczuwałaś, że otacza go głęboka tajemnica, jednak nie potrafiłaś jej rozwiązać, z czego stary Niemiec cieszył się wyraźnie. – A wszystko to mieści się w psychiatrii – złośliwie mruczała Julia, słuchając skomplikowanych rozważań F. Po okresach aktywnego gadulstwa starego profesora ogarniało rozmarzenie i senność. Potrzeba snu dopadała go przeważnie w skórzanym fotelu, w którym zagłębiał się, wtulając głowę w haftowaną poduszkę. Po lekko zaróżowionej, pogodnej twarzy widać było, że wracał wtedy do czasów młodości. Wzdychał, przeciągał się, wspominał pierwsze zwycięstwa i pierwszą porażkę z tamtych szalonych lat, kiedy bardziej kierował się namiętnościami niż logiką. Julia siadała naprzeciw, zagryzała wargi i przypatrywała się ze współczuciem rumieńcom staruszka. Szybko zrozumiałaś, że od dawna skrycie podkochiwała się w F., który srebrzystą siwizną i bladoniebieskim, przenikliwym spojrzeniem przypominał jej ukochanego Steceńkę. Temu wspaniałemu Rosjaninowi oddała niegdyś dziewictwo, serce i marzenia całego życia. F. przypominał jej tamtego pierwszego kochanka do tego stopnia, że niekiedy ocierała łzy. I tak M. i F. od początku istnienia twej świadomości byli w niej zadomowieni... Usłyszałaś łagodną, zabawną muzykę, jakby stąpanie miękkich łap po dywanie. M. i F. stali obok Julii i bili brawo twym kocim podskokom i piruetom. – Kim będzie? – niespokojnie spytała Julia. – Będzie tancerką – głos M. brzmiał chropowato i nieprzyjemnie – a gdy przestanie tańczyć, nigdy nie pogodzi się z losem. Będzie bardzo odważna, do końca... – Będzie miała duszę tancerki, a to niełatwe – dodał F. Słyszałaś dokładnie? Chyba tak, ale nie rozumiałam słów, które wtedy nie miały dla mnie jeszcze znaczenia. A może to nie były słowa, tylko myśli mojej matki, M. lub F.? A mnie wydało się jedynie, że je usłyszałam? Wkrótce taniec przestał być dla ciebie wyłącznie rytmem, ruchem, dźwiękiem, a stał się ideą, nadzieją, wyznaniem wiary, oczekiwaniem Boga. A może raczej wiedzą, wiedzą tańca? To już nie chwilowe przeżycie czy spełnienie zamierzonego układu rytmów z własnego 13 ciała, ani odpowiedź i próba pokonania swej słabości czy niepewności. To głębiej, dalej, więcej... Już nie tylko rozumiesz siebie i godzisz się na siebie, nie tylko pojmujesz, że istniejesz. Już dowiedziałaś się, że można wiedzieć więcej, że z każdym porankiem uczysz się nowego, chociaż nadal wydaje ci się niemożliwe, by można było odkryć tak wiele w tak krótkim czasie. Początek tego zrozumienia? Odgrzebujesz w pamięci moment, w którym zaczęłaś wiedzieć... Czy tęsknić? Ależ to było podpatrywanie! Przed zachodem powracałaś przez wąski pas lasu rozgradzający mokradła, rozległe bagna, upiorne trzęsawiska. Kto mnie wówczas prowadził? Ojciec? Matka? Hipolit i Julia przypominaliby ci o tej niebezpiecznej wycieczce. Ciotka Helena? Niemożliwe, przecież zawsze chodzi na wysokich obcasach i bałaby się wejść do lasu. Student? Nie znałaś go jeszcze. Leśniczy? Też nie... Ktoś, kto wtedy był dla mnie dobry, a kogo dziś nie pamiętam. A więc F. lub M.? Chyba M... Próbujesz przypomnieć sobie, który to był rok twego życia. Czy miałam lat dziesięć, jedenaście, dwanaście, trzynaście...? Przypomnij sobie pierwszą miesiączkę. Iw szamocze się z myślami, liczy na palcach. Czy było to przed pierwszą miesiączką? Czy podczas pierwszej miesiączki? Wcześniej czy później? Zapadasz w pamięć i nagle wydaje ci się, że było to jeszcze wcześniej, tuż przed pojawieniem się twej pamięci. Nonsens! To niemożliwe! Jeżeli niemożliwe, oznaczałoby to, że wszystko, co uważam w moim życiu za najważniejsze, nie wydarzyło się nigdy, że wymyśliłam tamten wieczór, czerwone zachodzące słońce, olbrzymi pomarańczowy księżyc, ptaki przestępujące z nogi na nogę, czarne ćmy, komarnice i kałużnice przelatujące między rachitycznymi olchami. Nie! Nie wymyśliłam tamtej ścieżki wśród torfowisk, nie zmyśliłam, pamiętam. Zdarzyło się na pewno, trwało krótko. Dzisiaj nie umiem określić dnia, miesiąca, roku ani też przypomnieć sobie twarzy człowieka, a może innej istoty, która stała się wtedy moim przewodnikiem i prawdopodobnie uratowała mnie przed utonięciem. Zabłocone buciki nagle stały się ciężkie i bałaś się, że na kolejnej z kęp, które przeskakiwałaś, pociągną cię w topiel. Wtedy on, ten dziwny człowiek, jeżeli był to człowiek, bo przecież nie zdążyłaś zapamiętać go dokładnie, chwycił cię, podniósł, przytulił do piersi i przeniósł tanecznym krokiem przez groźne bagnisko. Odruchowo przytuliłam się do niego, szukając bijącego serca. Przestraszysz się... Odsuniesz twarz, bo tam nie biło nic. Usłyszysz tylko pustkę, ciszę, bezgłos i bezruch. Ani oddechu, ani tętna, żadnych odgłosów życia, jakby próżnia. Odsunęłam się od jego piersi, tylko odsunęłam, bo przecież niósł mnie, więc nie mogłam odepchnąć go od siebie. Chciałam krzyczeć, wołać, wzywać pomocy. Wtedy przycisnął mnie mocniej, jakby bał się, że mogę wyślizgnąć się z jego rąk i zapaść w trzęsawisko. Jeszcze wyczuwam twarde, kościste palce na ramionach i nogach. Był silny, bardzo silny, silniejszy od wszystkich ludzi, których wówczas znałam, a dłonie miał jakby bochny wiejskiego chleba. Kim był? Czy istniał naprawdę? Kiedy spotykam M. lub F. i chcę ich zapytać, odwracają głowy, milczą i odchodzą. Chyba przewidują moje pytanie i unikają odpowiedzi. Co się właściwie wtedy stało? Dlaczego tamte wydarzenia są dla ciebie tak ważne? Skąd te powroty w niepewne wspomnienia? Już wcześniej dostrzegałaś taneczne ruchy gołębi na gzymsach, obroty i podskoki, przyspieszanie i zwalnianie. Obserwowałaś szare balety wróbli, rozkładających szeroko skrzydełka, puszących się, mizdrzących. Falujący przelot sroki, nagłe opadanie... Koła zataczane przez jastrzębia w zawrotnej przestrzeni, powtarzane, przemieszczane, ześlizgujące się z wy 14 sokości. A szybkość jaskółek? A miłość, wszędzie, wszędzie miłość? Czy już rozumiesz, że wszystko to było tańcem, że tańcem jest całe istnienie, każdy ożywiony byt, w którym płynie krew lub sok, ponaglany ciepłem słońca, siłą księżyca, uderzeniami serca? Przez karłowate krzewy przezierały szare, srebrzyste i białe pióra, falujące skrzydła, czarne i czerwone nogi odrywające się i uderzające o brzeg. Linią, szeregiem, korowodem, wyprzedzając się, okrążając, w pochyleniu, w rozkolebaniu, w uniesieniu. Opętane tańcem żurawie, czaple, bociany, gęsi... Z nastroszonymi piórami, z głowami wzwyż jak do ataku, z dziobami rozwartymi, z oczami rozszerzonymi jak gwiazdy, jakby zatrzymało się w nich całe światło dnia. Przypatrują się sobie, dotykają i muskają skrzydłami, jakby nie dowierzając swemu szczęściu, że żyją, tańczą i są razem, tak blisko siebie, a jednak tak samotnie, w korowodzie prowadzącym nie wiadomo dokąd. Ich taniec jest celem, sam w sobie, i to jest najcudowniejsze. Największy żuraw z purpurową koroną przepływa leciutko, niedotykalnie. Wirują już nie tylko ptaki. Tańczą promienie, cienie, smugi: szelesty, blaski, duchy, ogniki bagienne... Dusze umarłych ptaków unoszą się bez ciężaru, bez oporu, bez wysiłku. Gdzie ukryły się dźwięki? Bliskie muzyki, czy już będące muzyką? Trzepoty, klekoty, szumy, zgrzyty, poświsty układały się w zagmatwany rytm, który chwilami wydawał się tak prosty, że aż oczywisty. Stawał się wyraźną melodią przywołującą cię i też zmuszającą do ruchu, jak poderwał do tańca nieprzytomną ptasią rzeszę. Czy raczej opętał tańcem, złudzeniem, namiętnością? Chwilami wydawało się, że wszystko to nie rozgrywa się tu, na bagniskach, lecz gdzieś w przestrzeni, nad obłokami, na progach nieba. Kręgi tańczących zbliżają się do siebie, doskakują ku sobie, odbijają się, odlatują i wracają, zanoszą się krzykiem niewyobrażalnej miłości, tęsknoty, przed którą nigdzie się nie schronisz. Skąd, Iw, znasz te głosy? Skąd wiesz, co zwiastują? Przecież nie rozumiesz języka ptaków. Trzymana mocno za rękę przez zdecydowanego przewodnika, wpatrujesz się w ruchy ptaków wśród strzępów bagiennej mgły. Gdyby rozluźnił uścisk, wyrwałabym się, pobiegłabym tam, do nich... Nawet wiedząc, że pochłonie cię trzęsawisko? Co za niezwykle cudownie lekki taniec. Inny, prawdziwy... Odmienny niż podczas szkolnych i rodzinnych spotkań, zabaw, potańcówek, urodzin, imienin, gdzie goście bardziej tańczyli na pokaz niż dla siebie. Ptaki tańczyły, bo taniec wynikał z ich istnienia, był ich istnieniem. Tańczyły, bo chciały żyć wiecznie. – Dlaczego? – szepnęłaś do twardorękiego przewodnika. Milczał. Uniósł tylko dłoń, wskazując ponad tańczącymi, nad mgłami, tam gdzie sączyła się niebieskawa poświata. Zmrużyłaś oczy, lecz nie zobaczyłaś niczego więcej, poza tym łagodnym światłem. Ukryta w olszynie, niewidoczna, obca – jesteś tu nadal, chcesz tu być i jak pozostałe ptaki, ulegasz tym samym prawom, rytmom, pląsom. Przekrzykują się, śpiewają, wzbijają i opadają między trzciny. Już dopadł cię szum ich skrzydeł. Chcesz tańczyć, stać się cząstką skrzydlatego tłumu, okruchem zagubionym w tanecznym porządku. Już unosisz dłonie, wyrzucasz nogi przed siebie, rozwierasz ramiona, falujesz całym ciałem, wyginasz się, poddajesz. Wir ptaków zbliża się i za chwilę pierwszy szereg żurawi dotknie twych rąk uniesionymi skrzydłami. A ty? Ty pofruniesz za nimi, odlecisz. Odrzucasz głowę do tylu. Nad sobą widzisz blade, lecz już gwiaździste niebo ze złocisto krwawiącym miesiącem. Ależ przywoływanie nie stamtąd pochodzi. Nie z gwiazd! Nie z księżyca. Nie z lasu! Nie z 15 białych kwiatów maskujących topiel! To nie wicher! Nie rytm ptasich nóg! To z ciebie płyną wezwania! To w tobie trwa przywoływanie! To ty chcesz tańczyć, chcesz wydobyć się ze swej samotności, z samotności ciała, z samotności niespełnienia. Twoja krew, twoje marzenia... Wydostajesz się z siebie, wykluwasz jak pisklę i błyskawicznie dorastasz, dojrzewasz do tego tańca. Wśród zbliżających się ptaków dostrzegasz zarysy, sylwetki, nie wyjaśnione, mgliste, ptasie dusze, cienie ptasich bogów. Każdy ptak tańczy ze swym bogiem, każdy ptak staje się bogiem. – A ja? Ja! – pytasz tego, który cię przyprowadził. – Gdzie mój Bóg? Bóg, nauczyciel tańca? Wieczny choreograf życia? Chcę go zobaczyć. Chcę stać się nim, stać się Bogiem, czystym tańcem, zawirowaniem światła. – Gdzie mój Bóg? Przewodnik odwraca twarz. W migocącym świetle przypominasz sobie postać jakże podobną, twarz równie wyrazistą. Na ścianie prezbiterium w nie zapamiętanym kościele prowadził korowód cesarzy, papieży, królów, rycerzy, mężów i niewiast, mnichów i błaznów, giermków i żołnierzy... Kościej! Gwałtownie cofasz dłoń i przenikliwie wzywasz pomocy. To nie wołanie, lecz skowyt. Skamlenie psa, lisa, wilka. Ptaki podrywają się, uciekają. Przeraźliwy łopot skrzydeł i strachliwe nawoływania drżą w chłodnym, wilgotnym powietrzu. – Dlaczego je spłoszyłaś? – w głosie przewodnika wyczuwasz złość. Znowu spojrzysz mu w twarz, lecz jest to już twarz inna, nie rażąca ostrością i twardością. Twarz F. lub M.? Nieważne, przecież nie jestem pewna, czy to się rzeczywiście zdarzyło. Pamiętam jednak dokładnie spóźniony powrót, niespokojną twarz Julii, oczekującej na kamiennym ganku wśród pobielonych kolumn starego dworu. Raz po raz spoglądała na zegar w głębi jasno oświetlonej jadalni. – Co tam nosisz w woreczku? – spytała Iw. – Baletki – z dumą odpowiedziała Nieznajoma Dziewczynka. – Pokaż! Dziewczynka rozluźniła tasiemkę i wyciągnęła z woreczka różowe batystowe pantofelki o ściętych czubkach. – Och! Prześliczne! – krzyknęła Iw. – Strasznie bolą mnie w nich palce po ćwiczeniach... – Mogę włożyć? Dziewczynka skinęła głową, a Iw zrzuciła swoje lakierki, błyskawicznie wciągnęła baletki, okręciła nogi tasiemkami, stanęła w lekkim rozkroku i nagle odruchowo, bez najmniejszego wysiłku, uniosła się na czubkach palców. Zdziwiona, że przyszło jej to tak łatwo, podskoczyła, okręciła się w koło, zawirowała na jednej nodze, zatrzymała się, ugięła nogę w kolanie i znów wyprostowała. – Och! Ty już tyle potrafisz! – krzyknęła z zawiścią Nieznajoma Dziewczynka, a jej źrenice aż zwęziły się z zazdrości. – Gdzie się tego nauczyłaś? – Nigdzie i nigdy się nie uczyłam – z lekką nonszalancją odparła Iw. – Po prostu umiem! I już. Podskoczyła jeszcze kilka razy, lecz kiedy znowu chciała się obrócić, potknęła się i upadła. – A widzisz! – Nieznajoma Dziewczynka uśmiechnęła się tryumfalnie. – Nie takie to proste. Podbiegła do leżącej, ściągnęła z jej stóp baletki i uciekła. – Powiem mamie, żeby kupiła mi takie same! – krzyknęła za nią Iw, a po chwili, podnosząc się z podłogi, szepnęła, jakby nie chcąc, żeby ktokolwiek ją usłyszał: – Już wiem, kim będę! Zostanę tancerką! 16 Wiejskie letnisko u krewnych. Wyjeżdżały tu co roku odetchnąć świeżym powietrzem. Iw zachwyca się cielaczkami, barankami, świnkami... Rozkoszne zwierzątka budziły w niej matczyne uczucia. Koleżankom do sztambucha wpisywała liryczne wiersze o kózce, króliczku i koniku, układała piosenki o kaczuszkach na polnych dróżkach i cieszyła się, kiedy dorośli bili brawo, przesyłając pocałunki drobnej, słodkiej tancerce-poetce. Przeżywała chwilę szczęścia, obserwując uśmiechniętych, pogodnych ludzi gładzących słodkie istotki, całujących różowe pyszczki i dzióbki. Tamtego lata pojechała z Julią do S., a może do innego jeszcze majątku, równie pięknego i bogatego. Podczas spaceru w pobliżu dworu w fornalskim obejściu Iw dojrzała cielaka, białoczarnego, z różowymi, drżącymi chrapkami, o powłóczystym spojrzeniu wielkich jasnobrązowych oczu. Zupełnie jak moje – pomyślała. Razem z Julią głaskały, czesały, drapały stworzonko, a kiedy chciały odejść, cielątko zaryczalo i pobiegło za nimi, prosząc o dalsze pieszczoty. Po obiedzie, aż do wieczora, Iw zbierała dla niego trawę, wtykając w zachłanną mordkę rozrośnięte mlecze, wybujałą ciemnozieloną koniczynę i strąki pachnącej wyki. Cielaczek z wdzięcznością kilkakrotnie oblizał jej policzek szorstkim językiem. Następnego dnia rano Iw wybiegła na spacer z pudlem. – Przywitamy się z cielaczkiem – szepnęła, drapiąc psa za uszami. Psiak zaszczekał, zakręcił się radośnie, zamachał ogonkiem. Drzwi obory były uchylone, ale cielaczek zniknął. Nie zobaczyła go również za drewnianym ogrodzeniem, gdzie czesały go wczoraj z Julią. – Cielaczek jest pewnie na śniadanku, znajdziemy go – szepnęła Iw. Zboczyła z głównego traktu na drogę prowadzącą między gospodarskie zabudowania. Pies zaskomlał, podkulił ogon, wyszczerzył zęby, jakby bał się iść dalej. Przed obszerną, zbitą z desek szopą stała osowiała krowa i pochrząkujące świnie z żelaznymi kółkami w nozdrzach. Z szopy dobiegły dziwne świsty, porykiwania, jęki... Pies dyszał ciężko, w końcu przystanął, zawył, schował się za węgłem. Iw, zaniepokojna, wpadła do szopy. Pod ścianą leżał cielaczek z poderżniętym gardłem. Jasnobrązowe, bursztynowe oczy wypełniały łzy. Czy patrzyły wprost na nią? A może na kwadratową postać chłopa w skórzanym fartuchu, biegającego z błyszczącym nożem po kałużach krwi? Drugi chłop z rękami ubrudzonymi po łokcie w posoce patroszył wiszące na hakach świńskie tusze. – Co ci zrobili?! – krzyknęła Iw, rzucając się na szyję cielaczka. – Skąd tu ten bachor?! – wrzasnął chłop. – To miastowi, przyjechali do państwa – burknął drugi. Czy oczy cielaczka zabłysły? Zadrżał, jakby poznając dziewczynkę, która jeszcze niedawno wkładała mu na głowę wianuszek z rumianków. Chłop odepchnął Iw i błyskawicznie przejechał nożem po oczach zwierzęcia, zamieniając je w krwawiące rany... Cielaczek ucichł. Iw rzuciła się z pięściami na oprawcę. Chwyciła ciężką dłoń i ugryzła. – Och, ty! – krzyknął, łapiąc ją zakrwawioną ręką za włosy i przyciągając do siebie. – Ty, ty! – darł się, wywijając nad nią nożem. Jego oddech cuchnął wódką i zgnilizną. Usta wypełniały czarne od nikotyny pieńki. Za chwilę zwymiotuję – pomyślała. Usiłowała drapać, gryźć, bić. Drugi chłop zarechotał donośnie. Nagle ten, który oślepił cielaczka, a teraz usiłował cię przytrzymać, podniósł cię błyskawicznie za marynarski kołnierz nowej sukienki i zawiesił na kołku obok wykrwawiających się świń. Iw zdrętwiała z przerażenia. 17 – Uspokój się, gówniaro! – mówił chłop. – Lubisz jeść cielęcinkę, no, to już wiesz, jak się tę cielęcinkę obrabia. – Puść ją! – rozkazał drugi. – To jacyś krewniacy pana, będzie awantura. Nie słyszałaś już tej rozmowy. Zwisałaś omdlała na ścianie wśród świń, nad kałużami krzepnącej w rynnach krwi, przeznaczonej na kaszankę. Ocknęłaś się we dworze, dokąd odnieśli cię przerażeni chłopi, skarżąc się na ludzi, którzy takie słabowite dzieci przywożą tu z miasta całkiem niepotrzebnie. Do końca pobytu na letnisku zarówno Iw, jak i pudel prawie nie opuszczali dworu, bojąc się zapewne, że podzielą los wszystkich zabijanych tu stworzeń. Dopiero w mieszkaniu warszawskiej kamienicy Iw dokładnie opowiedziała Julii, co się wtedy zdarzyło. Matka zasępiła się, westchnęła, zamyśliła. – Obojętne, czy ludzie są dobrzy, czy źli, sprawiedliwi czy podli, szlachetnie urodzeni czy nędzarze, bo i tak zawsze są potworami. Mówiła to bardziej do lustra niż do Iw, która z jej słów rozumiała coraz więcej. Czy można mieć czyste sumienie, codziennie jedząc mięso? Przecież lubisz cielęcy móżdżek, wprost zajadasz się miękką, delikatną masą, pachnącą czosnkiem, masłem, cząbrem, majerankiem. Teraz już wiesz, jak wydobywa się ten móżdżek z głów zwierząt, jak się zabija i gdzie się zabija. Przez chwilę nawet bałaś się, że ciebie też zaszlachtują. Dreszcze cię przenikają. Gdybyś nie skręciła wtedy w boczną drogę i nie przeszła kilkudziesięciu metrów, nie poznałabyś nigdy prawdy o człowieku, który wciąż zabija, zabija, zabija... Zaciskała pięści i zęby z rozpaczy, z nienawiści, z rozgoryczenia. Jestem zła, drapieżna, zakłamana. Nienawidziła samej siebie. Wcisnęła twarz w poduszkę i wypłakiwała swą gorycz i świadomość. Przypominała sobie pulchne, uśmiechnięte twarze kucharzy w białych fartuchach. „Twój smak świadczy o twej kulturze...” Kto to napisał? Czytałam to chyba w jakiejś księdze potraw, podręczniku kucharzenia dla dobrze urodzonych panienek z mojej sfery. Wszędzie piszą, jak przyrządzać i jeść, ale nigdzie nie piszą, jak się zabija, aby jeść. Ohyda! Cywilizację noża i widelca poprzedza topór, młot i gilotyna. Mistrzowie kuchni stali się dla Iw kuglarzami morderstwa, magami, którzy z zabitych stworzeń potrafią wydobyć cudowny smak. Niestety! Żeby codziennie jeść, trzeba codziennie zabijać. Zawładnęło nią przerażenie tym większe, że Julia piekła właśnie schab i z kuchni dochodziły zapachy pobudzające apetyt. Iw zadrżała. Chciała jeść, ślinka ciekła z ust, potrzebowała mięsa, chociaż wiedziała już, jaka jest historia tego kawałka schabu, jaką drogę przebyła ta świnia czy to cielątko, którego mózg pożerać będzie niebawem w „Adrii”, ocierając serwetką uszminkowane usta. Jęknęła bliska załamania. Droga na stół zawsze prowadzi przez rzeźnię. A więc wszystkie kuchnie świata, którymi tak szczyci się ludzkość, to po prostu wyrafinowane, perwersyjne sycenie się śmiercią, przyrządzanie zamordowanych wcześniej stworzeń, perfumowanie pokawałkowanych zwłok przyprawami, sosami, wypiekanie, smażenie, skruszanie, duszenie, marynowanie. Im więcej myślała, tym większa ogarniała ją groza. Włosy stawały dęba z przerażenia, gdy przypomniała sobie ów fragment z Biblii, mówiący, że Bóg stworzył człowieka na swe podobieństwo... – Boże! Kim jesteś? – skuliła się w obawie przed wyszeptanym pytaniem. Przypominała sobie tych wszystkich ludzi, którzy podawali jej mięso, zachęcali, częstowali, cieszyli się, gdy jadła. Poodrywane głowy dzikich gęsi, które wzbijały się, kołowały, krążyły, tańczyły... Widziała je wtedy na bagnach obok tańczących żurawi, czapli, kormoranów. Chłopi zawsze kłusowali, zabijali, zjadali... Ty też jadłaś! Nie jesteś lepsza! Nagle ogarnął ją gniew. Znienawidziła tamtych bogobojnych, serdecznych wieśniaków, gospodarzy, 18 którzy aby podtrzymać własne życie, wciąż polowali, obdzierali ze skór, wrzucali do garnków. To oni uczynili ze mnie potwora! Krzyknęła z wściekłością. Nonsens! Urodziłaś się potworem i nic cię od własnej potworności nie uratuje. Rodzisz się potworem i nikt cię z tej potworności nie wyzwoli. Otworzyła kredens i wyjęła pękatą butelkę nalewki, którą Julia sporządzała co roku według przepisu zapamiętanego jeszcze z okresu spędzonego w S. Zębami wyciągnęła korek... Rozkoszny, słodkawy zapach oszołomił Iw. Sięgnęła po przejrzysty kryształowy kieliszek, którym Julia co wieczór wychylała swe sarmackie lekarstwo. Oblizywała wargi z pragnienia. Napełniła, spojrzała pod światło... Płyn był ciemnopurpurowy, lecz nie krwisty, raczej przypominający przejrzysty miąższ śliw lub wiśni. Dotknęła wargami krawędzi. Zapiekło, niemal zabolało, ale był to ból przyjemny, oczekiwany. Przechyliła kieliszek i wlała kilka kropli do ust. Smakowało... Przechyliła kieliszek jeszcze raz i zawartość wpłynęła do gardła. Co za cudowny ogień rozlewał się w rozdygotanym, przerażonym ciele, ogień przywracający siłę życia, ogień nadziei! Aż pociemniało w oczach... Nalała następny kieliszek i wypiła haustem, ocierając usta. I jeszcze następny, i jeszcze... Wiedziała, dlaczego pije. Świadomość, że żyje w świecie splamionym krwią, a raczej stworzonym na mięsie i krwi pożeranych codziennie stworzeń, jakby usunęła się w cień i już nie bała się własnego człowieczeństwa. Przeciwnie, przy kolejnym, ósmym czy dziewiątym, kieliszku odzyskała poprzednią pewność, że człowiek jest w gruncie rzeczy istotą dobrą, piękną, szlachetną, dążącą ku doskonałości, stworzoną na podobieństwo Boga... To przypomnienie ponownie uprzytomniło jej całą prawdę o potworności rodzaju ludzkiego i jego przerażającej zależności od pochłanianego mięsiwa. I dopiero po następnych kieliszkach znowu powróciła nadzieja, a raczej cień nadziei, że w tej potworności odnajdzie dla siebie jakiekolwiek życzliwe miejsce. Pamiętała o żurawiach tańczących w dolinie w takt niesłyszalnej muzyki, którą miały w sobie, muzyki napisanej na zachodzące słońce, szum trzcin w słabych porywach wiatru i echa dobiegające z pobliskiego lasku.... Tej muzyki nie słyszała, a przecież wiedziała, że istnieje, że jest, że trwa, że słyszą ją żurawie i właśnie przy niej tańczą i kochają się, i są szczęśliwe. Wypiła ostatni kieliszek, jęknęła, bo przecież nic nie jadła, a tylko piła i piła, i przypominając sobie tamtą bagienną dolinkę spowitą mgłą, postanowiła podskoczyć jak żuraw, zamachać wyimaginowanymi skrzydłami, wzlecieć we własnej wyobraźni i po pełnym obrocie opaść łagodnie na murawę, a raczej na podłogę pokoju nazywanego nieco przesadnie salonem. Podniosła się gwałtownie, nabrała rozpędu, odbiła się od podłogi i nagle poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła. Upadła i usnęła... Kiedy rano Julia wróciła z nocnego dyżuru w szpitalu, zastała Iw leżącą na podłodze w kałuży wymiocin. Obok stała pusta butelka. – Co ty zrobiłaś?! – krzyknęła. – Spiłaś się jak ostatnia dziwka. – Odkryłam, że jestem potworem – wybełkotała Iw. – Potworem takim jak wszyscy. Julia rozebrała ją, umyła, wciągnęła na łóżko. Iw spała przez całą dobę, aż do rana dnia następnego, kiedy Julia szła na kolejny dwudziestoczterogodzinny szpitalny dyżur. – Tylko nie spij się znowu jak świnia – powiedziała Julia – bo oddam cię na wychowanie do sióstr zakonnych, a tam już cię nauczą moresu. Czy groźba poskutkowała, czy też Iw zrozumiała, że picie stojących w kredensie wódek nie pomoże jej w nierównej i samotnej walce ze światem, który zaskakiwał ją coraz częściej, przerażał i osaczał. Po tamtym pierwszym w życiu upiciu się do nieprzytomności Iw obudziła się z przerażającym kacem, niezdolna do jakichkolwiek poważniejszych rozważań. A zresztą, czy można było myśleć o czymkolwiek z gderającą Julią nad głową? 19 Twoja służąca, Julio, wie dużo, dużo więcej, niż powinna wiedzieć... Tak się jednak na świecie układa, że służące zawsze wiedzą za dużo – wtedy przestajemy je lubić, a zaczynamy się ich bać... – Ależ ja nie boję się swojej służącej! – Nie boisz się? To dlaczego tak się teraz rumienisz i zagryzasz wargi? Ze złości? Ze wstydu? Jak nazwiesz własne uczucia? – Pan to na Żyda nie wygląda – rozgadała się kuchta. – Ani chałatu, ani mycki, ani pejsów. Do bóżnicy też nie chodzi, bo chyba bym zauważyła. A ślub braliście przecież w kościele? Prawda...? Tak! Pan to zupełnie inny Żyd. Nasz. Zmarszczyłaś brwi i nie wiesz, co odpowiedzieć, a właściwie, czy musisz cokolwiek wyjaśniać tej wścibskiej, bezczelnej dziewczynie? Cóż... Chyba zwolnię ją za dwa, trzy miesiące i będę miała nareszcie spokój. – Coś pani powiem. Tylko niech się pani nie obraża. A zresztą! I tak mnie pani pewnie zwolni za dwa, trzy miesiące, bo za dużo mówię. Tak! Niech pani nie zaprzecza! Poprzednią służącą też pani zwolniła za ciekawość i gadanie.. – Mów w końcu – niecierpliwi się Julia, zaczerwieniona ze złości, że kuchta czyta w jej myślach. – Po mojemu to jednak jest bardzo niedobrze... – Co niedobrze? – Julia zerka podejrzliwie na kuchtę. – Po mojemu niedobrze... Pani jest pół-Niemką? Tak? – Tak. Pół Niemką, pół Polką. Ale czuję się Polką. – A wyszła pani za całego Żyda? A więc dziecko jest, rany boskie – zadziwienie rozbłysło w okrągłych oczach kuchty – ćwierćpolskie, ćwierćniemieckie, półżydowskie. Czy tak? – Iw jest dzieckiem polskim – z naciskiem wyjaśnia Julia. – Jest Polką, bo myśli po polsku. – To się tylko tak mówi – kręci głową służąca, a Julia zastanawia się, dlaczego pozwala jej aż na taką poufałość. – To jeszcze dziecko i nic o tych sprawach nie wie, ale życia łatwego to mieć nie będzie, bo nie bardzo będzie wiedziała, z kim trzymać! Po mojemu to Polacy powinni się żenić z Polkami, Żydzi z Żydówkami, a Niemcy też między sobą... Inaczej tylko komplikacje z tego wynikają, a najbardziej cierpią dzieci. – A jamniki z jamniczkami! – krzyczy rozzłoszczona Julia. – Wynoś się do kuchni! – A jasne, że jamnik to jamnik! – krzyczy zadziorna służąca, pospiesznie opuszczając salon. – A kundel to kundel. – Moja wina – mówi Julia do siebie. – Po co tak ją rozzuchwaliłam. Noc. W sąsiednim pokoju olbrzymi pająk przebiega po twarzy twego dziecka. A ty siedzisz spokojnie przy lampie i nawet nie podejrzewasz, że pajęczy jad, obficie wypływający z gruczołów, kądziołków i ssawek, pozostawia na gładkiej białej skórze purpurowe znamiona. Spod sprzętów, ze szczelin, spod progów, framug i futryn wychodzą pająki, pluskwy, stonogi, rybiki, wije, karaluchy, skorki... Świat owadów ożywa, granice zaciemniają się. Miliony istot w chitynowych pancerzach, ze szczypcami, ssawkami, żądłami wkraczają do niszy naszej sennej obojętności czy nieświadomości, niszy naszego pozornego spokoju, zmęczenia, uśpienia... Ależ te istoty są przy nas stale ukryte, schowane, zamaskowane żyją i czyhają w naszym cieniu, w schowkach, piwnicach, spiżarniach, łazienkach, klozetach, na strychach i pod schodami, w eleganckich salonach i gabinetach, jadalniach i sypialniach, oczekując prawdziwie pełnej ciemności, sprzymierzonej ciemności, uwalniającej je od strachu. Strach bowiem jest uczuciem wspólnym, łączącym człowieka z pozostałymi mieszkańcami Ziemi, strach zespala całą ożywioną materię. Człowiek w podpalonym domu i pająk w płonącej pajęczynie, podobnie próbują ucieczki, 20 szamoczą się, wpadają w panikę, szukają ostatniej szansy i tak samo umierają. Pająk przebiegający przez twarzyczkę uśpionej, oddychającej głęboko Iw nie obudził jej i nie spłoszył uśmiechu wywołanego przez sen, w którym tańczyła, unosząc się lekko na palcach tuż nad mozaikową podłogą sali balowej, wśród kłaniających się posągów i luster odbijających te ukłony. Odczuła tylko lekkie swędzenie wywołane przez lepkość białej zawiesiny pajęczych nici, pozostawionych na ciepłym policzku, nosku i odsłoniętej skroni. Nerwowo przejechała dłonią po twarzy i śniła dalej o sobie w złocistej sukience, baletkach i jedwabnych pończochach, o niewidzialnej orkiestrze, niesłyszalnej muzyce, w której takt wirowała. I chociaż nie słyszała dźwięków, przecież wiedziała, że porusza się dzięki nim, ułożonym we frazy, i wyczuwała melodię, bo w tym wspaniałym, srebrzystym śnie uwierzyła w jej istnienie. Ćmy, które wpadły przez otwarte okno, krążyły po pokoju, przysiadały na stojących w wazonach słonecznikach i nasturcjach, na obwieszonych fotografiami ścianach i rozłożystym abażurze nocnej lampy, na pościeli, dłoniach i ramionach dziewczynki zapatrzonej w swój roztańczony sen. Nigdy nie czułam się tak szczęśliwa, nigdy nie byłam tak piękna, nigdy nie poruszałam się tak lekko, bez oporu ciała i powietrza, nigdy nie unosiłam się, nie fruwałam, nie istniałam tak cudownie, beztrosko, swobodnie w dusznym czerwcowym powietrzu. Noc przesuwała się powoli, owady wędrowały własnymi szlakami, Iw nadal śniła swój pastelowy sen. Zasypiała zawsze przy zapalonej lampce, którą matka gasiła dopiero wtedy, gdy była pewna, że Iw już zasnęła. Dziewczynka bowiem bała się ukrytych głęboko w mroku diabłów, wilkołaków, wampirów, rusałek, południc, stolemów, wyrwidębów, krasnali, elfów i troli, bała się nieznanego i niewidzialnego. Ten lęk wynikał z przyczyn prostych i oczywistych, o których nie mówiła jednak nikomu, słusznie uważając, że jej tłumaczenia nie zostałyby przyjęte poważnie. Iw, jak większość małych dzieci, wiedziała o swych niedoskonałościach i słabościach i zrozumiała, że w mroku jest całkowicie bezbronna, wystawiona na ataki przeróżnych stworów, mających nad nią przewagę widzenia w ciemności. Wobec tych wszystkich istot, które patrzyły na nią, oglądały, widziały, poruszały się pewnie, podczas kiedy ona była zupełnie ślepa i samotna, czuła się niemal naga i przerażająco bezradna. Pocieszało ją tylko głębokie przeświadczenie, że nie wszystkie żyjące w ciemnościach stwory są złe i wrogo do niej nastawione. – Dlaczego właściwie miałyby mnie nienawidzić? Może niektóre z nich są złośliwe i podłe, to demony i biesy, na pewno jednak istnieją także inne, dobre i życzliwe. Rozważania te przynosiły chwilową ulgę i pocieszenie. W takich momentach często rozmyślała o Bogu, a właściwie o dwóch jego wcieleniach, bo dość wcześnie zorientowała się, że Bóg jej matki i Bóg jej ojca różnią się między sobą nie tylko zewnętrznie, ale także wymaganiami wobec ludzi. Pierwszy, umęczony na krzyżu, wymagał miłości i przebaczenia... Drugi, potężny i władczy, prowadził naród wybrany przez pustynie, góry i morza wśród bezustannych zmagań ze światem i przeznaczeniem. Do obu Bogów miała jednak pretensję – skrzętnie ukrywaną przed rodzicami – że mimo swej mocy odmówili jej daru widzenia w ciemności, pozwalając jednocześnie tylu paskudnym stworom przebywać tuż obok, a nawet dotykać jej ciała, widzieć jej lęki i przerywać sny. Nie uspakajały i nie wyrównywały tej krzywdy tłumaczenia, że większość istot doskonale widzących w nocy jest ślepa w ciągu dnia i że niewiele stworzeń widzi równie dobrze w ciemności i w świetle. Iw podejrzewała w tym tłumaczeniu oszustwo, którego nie potrafiła na razie rozgryźć i objąć niedoświadczonym umysłem. Zaciskała wtedy pięści ze złości i szeptała: „Boże, czemu nie jestem dorosła? Czemu ten czas jest taki powolny?” Rozczarowana i pełna nieufności, nie chcąc pogodzić się z własną niewiedzą, Iw stawiała sobie, rodzicom i światu coraz więcej pytań, na które nikt nigdy nie potrafił odpowiedzieć. 21 Teraz spała spokojnie w ciepłym czerwcowym powietrzu, wśród głębokich cieni i mroków, nie wiedząc nawet o ćmach wpadających przez otwarte okno i o przyczajonym na ścianie pająku, który przed chwilą przebiegł po jej policzku i czole. Nie obudziła jej również wąska smuga ostrego światła wokół drzwi. Tylko sen rozjaśnił się nieco, nabrał żywszych odcieni, a rytm niesłyszalnej melodii zmusił małą tancerkę do szybszego przebierania nóżkami. Ku jasnej krawędzi poleciały natychmiast ćmy, a inny ruchliwy pająk-biegacz, zastygł na chwilę jakby w przeczuciu niebezpieczeństwa. – Stąd wszystko widać, proszę pani – mówiła przytłumionym głosem służąca, odsłaniając firankę. – Cała ulica jak na dłoni, a te latarnie gazowe to tak jasno świecą, że widać jak w teatrze. – Tak, tu będzie mi dobrze. – Matka usiadła przy oknie na skwapliwie podsuniętym przez służącą krześle. – Teraz zgaś światło, bo Iw się obudzi. Służąca zgasiła lampę, lecz wyraźnie nie chciała zostawić pani samej. Wzruszona, pełna sprzecznych myśli, uczuć i osądów oparła dłonie na poręczy, zagryzła wargi i rozpłakała się głośno. – A to co znowu?! Co to za histerie?! Obudzisz Iw... Płacz służącej nie rozgniewał matki, wzbudził w niej natomiast litość nad sobą. Poczuła się jeszcze bardziej samotna. – Tak mi pani żal, pani Julio – wykrztusiła służąca. – Taka pani ładna i tak ślicznie się pani ubiera. Gdybym była na miejscu pana, nigdy bym na żadną inną nie spojrzała. – Przestań, i tak jestem zdenerwowana, przestań... – Julia zacisnęła dłoń na oparciu krzesła i przymknęła oczy. – Idź już do siebie. Starała się, żeby jej głos był obojętny, pozbawiony uczuć, bezbarwny. Wiedziała jednak, że nie mówi zwyczajnie, bo każde słowo zawiera cząstkę jej gniewu, goryczy, upokorzenia. Bała się tych szybko wypowiadanych, zdawkowych zdań, bo nawet teraz obnażały ją przed służącą, która właśnie dlatego jej nie posłuchała, tylko stojąc tuż obok pozornie szczerze ocierała łzy. Początkowo odgłosy rozmowy nie przenikały snu Iw, chociaż jej słuch przyjmował niektóre głośniej wypowiadane słowa i sylaby. Tej nocy spała, co prawda, snem twardym, lecz dźwięki, kropla za kroplą, coraz głębiej wnikały w nerwy, docierały do mózgu, do tych tajemniczych miejsc, w których rodzą się senne widziadła. Smugi blasku wokół drzwi i przytłumiona, lecz pełna napięcia rozmowa powoli przeobrażały jej sen, pozbawiając go tego niezwykłego uroku beztroskiej lekkości, zakłócając rytm muzyki, plącząc taneczne figury, których przecież na jawie nigdy jeszcze nie wykonywała. Nogi stały się raptem cienkie i niezgrabne, a ludzie, wśród których tańczyła, zbrzydli. Matka rozmawia ze służącą i nie ma sił, by wyrzucić ciekawską dziewczynę. Gasną światła, lecz kobiety podniecone niezwykłą sytuacją, oczekujące wydarzeń, wpatrzone w cichą i wyludnioną ulicę, rozmawiają coraz głośniej. Sen Iw wypełniają potężne, szare drzewa o ostrej popękanej korze, drzewa, między którymi bawiła się jeszcze niedawno na letnisku. To depesza z Warszawy przerwała ich wypoczynek nad morzem. Oczy matki stały się wąskie i złe. – Natychmiast wyjeżdżamy – powiedziała bezbarwnym głosem, którego dziewczynka zawsze się obawiała. – Pakujemy walizki. Pani i służąca, błądząc wzrokiem po ulicy, starają się wypełnić oczekiwanie myślami, spojrzeniami, słowami. – Czy znasz tę... osobę? – pyta Julia, jakby nie wierzyła anonimowym listom. – Czy możliwe, żeby to ona? – Tak, przecież bywała u nas na przyjęciach. Całowała panią jak ten Judasz. 22 Pająk przebiega po odsłoniętej do łokcia rączce Iw. Dreszcz, nagły chłód, swędzenie. Iw porusza ustami, marszczy czoło, jęczy. Samochód zatrzymuje się tuż przy schodach. Pan w białym słomkowym kapeluszu, siedzący za kierownicą, szybko obiega maskę i otwiera drzwiczki z drugiej strony. Białe, pulchne ramiona otaczają jego szyję. – To ona – głos pani jest matowy, zimny. – Poznaję, to... Mężczyzna bierze kobietę na ręce i niesie w stronę ganku. Całują się, przytulają, obejmują. Z tobą nigdy nie był tak szczęśliwy. – Bezwstydni – komentuje nieszczerze służąca. Zgrzyt klucza. Są już w holu. Na parterze zapala się światło. – Co dalej? – zastanawia się półszeptem Julia. – Zejść na dół? Czy poczekać, aż znajdą się w sypialni? – Na pani miejscu – mruczy służąca – bez zajzajeru bym tam nie weszła. Pani spogląda na dziewczynę z uśmiechem wyższości, jaką daje jej świadomość własnej pozycji towarzyskiej. – Kiedy oni będą w łóżku, a my obie tam wejdziemy, to będzie dla nich gorsze niż oblanie kwasem. Julia z trudem opanowywała rozsadzającą jej myśli wściekłość, siedziała nieruchomo na krześle, nerwowo przygryzając wargę. Natomiast służąca dygotała, trzęsła się, wierząc, że dzisiejsza noc dostarczy jej jeszcze wielu ciekawych przeżyć. Przewidywała – jak często powtarzała – awanturę na sto fajerek, której miała stać się świadkiem, co prawda biernym, lecz niezaprzeczalnie obecnym. Bała się, a równocześnie oczekiwała. Panią Julię bardzo lubiła, ale pan Hipolit był przecież mężczyzną przystojnym i kiedy słyszała, jak energicznym krokiem przechodzi obok drzwi jej pokoju, często czuła przyspieszone bicie serca. Gdyby tak nacisnął klamkę... Nie odmówiłabym. Niekiedy stawała nago przed lustrem i czekała... Pan jednak przechodził obok jej drzwi obojętnie i tylko czasami mruczał pod nosem: – Tłumok... Głupi tłumok! Teraz właśnie, pomagając pani, brała odwet za jego obojętność, mściła się za lekceważenie. Bała się, przecież to pan rządził domem, decydował, utrzymywał swe kobiety. Niebawem wejdzie do sypialni i pani złapie go z tą kobietą, w łóżku... A ja będę stała obok niej. On nie daruje mi, nie przebaczy. Będę musiała odejść. A jednak warto zobaczyć ich w takiej chwili. – Czy pochowałaś nasze ubrania i rzeczy? – zapytała pani. – Jeżeli zorientuje się, że wróciłyśmy, wymyśli jakieś usprawiedliwienie... Jakie tu może być usprawiedliwienie? – pomyślała służąca. – Po prostu szuka młodszych kobiet, bo ty mu zbrzydłaś. Szybkie kroki na schodach, śmiechy. – Poczekaj, poczekaj, zaraz! – krzyczy rozkosznie kobieta. – I tak dostaniesz, czego chcesz. Iw przewraca się z boku na bok, senne drzewa przeobraziły się w grożące zawaleniem ściany. Twarz Julii znieruchomiała, rysy wyostrzają się... To dobrze, że ona w półmroku nie widzi mojej nienawiści. Trzask otwieranych i zamykanych drzwi. Obie kobiety czekają jeszcze kilka minut. W pokoju słychać zdenerwowane, przyspieszone oddechy. Duszno... – Już – decyduje Julia. – Może jeszcze poczekać? – Idziemy! Wstaje z krzesła, mrok wyostrza słuch. Skrzypi podłoga, jęczą sprzęty, każdy krok wydaje się za głośny. Otwiera drzwi na korytarz. Nagły przeciąg zamyka z trzaskiem okno. Walące się drzewa przytłaczają, duszą, unieruchamiają. Iw usiłuje wydobyć się, wydostać 23 z ogromnej pajęczyny krępującej ręce i nogi. Owady wtargnęły do jej snu. Uderza dłonią o ścianę tuż obok przyczajonego pająka. Ból. Płacze, krzyczy na granicy uśpienia i jawy. Budzi się przerażona. Otacza ją ciemność. W pokoju obok słyszy przytłumiony odgłos kroków, skrzypnięcie drzwi. Zapala nocną lampkę. Ogromna ćma uderza o żarówkę. Iw wstaje, naciska klamkę, przechodzi do sąsiedniego pokoju. Przez drzwi otwarte na korytarzu wpada jasne światło. Tam na pewno jest mama! Julia i służąca wstrzymują oddechy przed sypialnią. Naciskają klamkę, gwałtownie otwierają drzwi. Na łóżku nagie, splecione ciała. Niezdarnie usiłują zakryć się kołdrą. – Ty, ty! – krzyczy Julia. – Ty... Wynoś się! Hipolit zakrywa nagle twarz i wskazuje ręką w kierunku drzwi. – Co tu się dzieje, mamo? – zapłakana Iw staje między nimi. W łóżku do jej ojca przytula się młoda, piękna kobieta o długich, jasnych włosach. Poznajesz ją! To pani Hela, kiedyś przyniosła ci czekoladę. Dłonią wyciera rozmazaną wokół ust szminkę. Wydaje się zawstydzona, spłoszona. – Ty, parszywy Żydłaku! – krzyczy rozjuszona Julia. – Zmarnowałeś mi życie! Matka od dawna pogardzała ojcem. Iw widziała jej ironiczne spojrzenia, niechętne skrzywienia ust, lekceważące gesty. Wiązała to z tamtą, coraz odleglejszą nocą, kiedy po przyjeździe z letniska zastały ojca z nagim, złotoróżowym ciałem w łóżku. Julia rzuciła się na tamtą kobietę. Parasolką waliła, gdzie popadło, po nogach, brzuchu, plecach i głowie. Dopiero ojciec i służąca zdołali ją odciągnąć, wtedy właśnie Julia odwróciła się i przejechała paznokciami po twarzy Hipolita. Iw zapamiętała czerwone pręgi na pośladkach tamtej kobiety i ciemniejące strupy na twarzy i szyi ojca, który przez kilka tygodni przyklejał plastry, a później długo jeszcze pudrował i smarował kremami zraniony policzek. Wiedziała, że stało się coś okropnego, co zawisło nad całym ich życiem. Od tamtej nocy matka znienawidziła ojca ostatecznie i często, kiedy nie było w domu nikogo, a Iw bawiła się lub odrabiała lekcje w sąsiednim pokoju, mamrotała przekleństwa lub ściszonym szeptem rozmawiała sama ze sobą. Iw wsłuchiwała się w gniewnie wyrzucane słowa, w nagłe wykrzykniki, w głośniejsze sylaby, usiłując zrozumieć ich sens. Nie było to trudne, bo w rozmyślaniach Julii przewijały się ciągle te same rozgoryczenia, rozczarowania, upokorzenia. Słowa: jak mogłam, czemu, jaka byłam głupia, po co zrezygnowałam, oszust, łajdak, bawidamek, lekkoduch, upadlam na głowę, mogłam inaczej, co za idiotka ze mnie, drań, bydlak, znowu ma kochankę, tylu miałam adoratorów, mogłam przecież wybierać – te słowa wypowiadane przez zaciśnięte zęby, często z płaczem i wściekłością, syczące i jękliwe, napełniały Iw głębokim lękiem. Matka cierpiała samotnie i ukrywała swój ból, a Iw nie umiała jej pomóc. Wbiegała do pokoju, zarzucała Julii ręce na szyję. Matka przytulała ją, całowała w czoło, a po chwili odsuwała. – Życie jest bardzo ciężkie, córeczko, i przerażająco gorzkie – mówiła przez łzy. – Nie płacz, mamo, bo wtedy jesteś brzydka – powtarzała Iw, ocierając twarz chusteczką. Iw wiedziała, że matka widzi w ojcu główną przyczynę wszystkich swych nieszczęść, że płacze i przeklina, ponieważ ojciec ją skrzywdził. A jednak nie rozgrzeszała całkowicie matki, której histerie, kaprysy i złośliwości trudne były niekiedy do wytrzymania. Zresztą, czy łatwo przychodziło ojcu pogodzenie się z cieniem niemal już mitycznego Rusina, Steceńki, pierwszego mężczyzny w miłosnym życiorysie Julii? To jego naprawdę kochała, do niego wzdychała po nocach, jego utratę opłakiwała przez lata. Tak... Matka kochała tylko tamtego mężczyznę. Chyba nawet mnie tak nie kocha – myślała Iw z goryczą. – Jest zimna, wyrachowana, zło 24 śliwa i wymagająca posłuszeństwa. Czasami wydaje się, że nienawidzi wszystkich wokół. A kiedy się złości, staje się nieobliczalna... Wczoraj znowu uderzyła mnie w twarz, tylko za to, że ją przedrzeźniałam. A ja po prostu muszę ją przedrzeźniać. A to, co do niej czuję, jest czasami bliskie nienawiści. Iw nadal po swojemu kochała ojca i starała się zachowywać wobec niego jak dawniej. Wtedy byliśmy jeszcze bogaci, przyjmowaliśmy gości, odbywały się przyjęcia, my też byliśmy zapraszani do zamożnych, eleganckich domów.... Strzelały korki szampana. Ojciec ofiarował matce naszyjnik z prawdziwych pereł, kolczyki i pierścień z rubinowym oczkiem... Giełda... Ojciec namiętnie i wytrwale grał na giełdzie. Sprzedawał i kupował akcje, brał dywidendy. Do domu często przychodzili eleganccy panowie w melonikach i rozmawiali o interesach. Zaczął pracować w „General Motors”. Samochodem jeździłaś po zakupy razem z mamą. Wtedy jeszcze Julia namiętnie wydawała pieniądze, zamawiała suknie u najlepszych krawców i kapelusze o nieprawdopodobnych kształtach. Kapelusze-ogrody! Kapelusze-ptaki! Kapelusze-altany! „Kapelusze prosto z Paryża” – pamiętasz te słowa dokładnie, bo były wymawiane szczególnym tonem, jakby wywyższającym się, uszlachetniającym wasz doczesny byt. Co działo się wcześniej? Czy tamta scena z ojcem pochylającym twarz nad nagą różowością okładaną parasolką, czy to powtarzające się zdanie o paryskich nakryciach głowy? Zatarło się, zamazało, nie pamiętam... Ojciec awanturował się coraz częściej, wykłócał o rachunki za suknie, kapelusze, płaszcze, futra. Podnosił dłonie, wyrywał sobie włosy, palcem pukał się w czoło, krzyczał... Wtedy matka wzruszała ramionami, brała cię demonstracyjnie za ręce i wychodziła. Ojciec zatrzymywał ją tuż przed drzwiami. Krew uderzała mu do głowy, twarz purpurowiała, głęboko wciągał i wydmuchiwał powietrze, wytrzeszczając bladoniebieskie oczy. Chwytał się za serce. – Histeryk... Bóg cię karze, żydłaku, za twe zbytki... – syczała Julia. Ojciec zagradzał drzwi rozkrzyżowanymi rękami... Rozpoczynała się długa kłótnia. Matka usiłowała wyjść, on nie pozwalał. Kiedy naciskała klamkę, rzucał się, chwytał ją za ramiona, odciągał. Matka biła go w twarz, pluła, kopała. Ojciec zamierzał się, unosił dłoń, jakby chciał oddać... Uderzył! Pamiętasz rozszerzone nienawiścią oczy matki. Krzyk, płacz... Ojciec, pobladły i roztrzęsiony, klęka, niemal pełza, przeprasza. Teatr, kabaret, komedia, farsa... Czyżby to dla ciebie tak skrupulatnie odgrywali wówczas swe życiowe role? Może obserwowali się w niewidocznych lustrach? Czyżby grali przed sobą aż tak przekonująco? Wydawali się śmieszni, groteskowi i niebezpieczni. Bałaś się, że pewnego dnia ojciec nie zagrodzi matce drzwi, pozwoli jej odejść... Matka wyjdzie z domu, ciągnąc cię za rękę... I co dalej? Dokąd pójdziecie? Czyż matka poszłaby gdziekolwiek bez swoich fantazyjnych kapeluszy? Skąd miałaby pieniądze? Przecież pieniądze dawał Julii mąż, to on płacił za wszystkie kaprysy i zachcianki. Drżałaś z lęku, że kiedyś on odwróci się i nie zagrodzi drogi do drzwi, a wtedy wyjdziecie, zostawiając – ona swe szafy pełne sukien i pudła z kapeluszami, a ty – zabawki, pianino, sukienki małej tancerki... I pewnego dnia stało się! Ojciec machnął ręką i roześmiał się szyderczo. – Proszę, idź – powiedział, wskazując drzwi. Rozsierdzona Julia wyciągnęła cię z mieszkania... Już po schodach szła coraz wolniej... Jeszcze wolniej wracałyście na górę. Matka przełknęła ślinę, zacisnęła usta. Drzwi były otwarte. Wyniosła, zimna twarz Julii, która stara się nie patrzeć na Hipolita. Zraniona ambicja. Poniżona kobiecość. Zdeptana duma. – I tak cię nienawidzę! – powtarza matka. – Wyprowadzę się jutro. Na szczęście, zawsze brakowało czasu, aby to „jutro” nadeszło. Przecież matka nigdy poważnie nie myślała o porzuceniu ojca. Dokąd miałaby się wyprowadzić? I po co? Nasze życie 25 było przecież dostatnie, wygodne, zamożne... Gdyby się jeszcze kłócili po cichu, bezgłośnie i nie wciągali mnie w tę grę pozorów, gestów, min, wrzasków, wymysłów, przekleństw, złośliwości, szyderstwa, uniesień i upokorzeń... Często po takiej kłótni Julia brała cię na kolana i mówiła, mówiła, mówiła... Prawdopodobnie sądziła, że jesteś zbyt mała, by rozumieć cokolwiek, a może odwrotnie, chciała, żeby jej gorycz pozostała w twej pamięci. Zapamiętałam słowa: brat, twój brat, twój zmiażdżony brat, gdyby żył twój brat, miałby dzisiaj pięć, siedem, dziesięć lat, twój brat byłby pięknym chłopcem... Mój brat? Ostatniej nocy Julia znowu modliła się przed obrazem świętego Antoniego, który był chyba ostatnim katolickim świętym, któremu jeszcze, i to też tylko od czasu do czasu, ufała. To stało się podczas wojny w 1914 czy 1915 roku, a może później. Gdybym nie pojechała wtedy na dworzec. Gdybym... Ojca nie było. Najpierw załatwiał jakieś interesy, kupował, sprzedawał, poręczał. Zawsze starał się o pieniądze. Fabryki starzejącego się teścia przestały przynosić spodziewane dochody, a młody L. koniecznie chciał się usamodzielnić, zarobić na własny dom i na Julię, a także na dziecko, które niebawem miało przyjść na świat. – Nie wychodziło mu z tymi interesami. Wstąpił do Legionów... Żyd w Legionach! Byłam już w dziewiątym miesiącu, gdy postanowiłam pojechać do matki, która wtedy mieszkała w Sosnowcu. Gdyby nie ta wojna... Ludzie zachowywali się jak szaleńcy. Tłumy, przeładowane pociągi... Po co wtedy jechałam? Mogłam przecież siedzieć spokojnie i czekać... Gdyby był ze mną? Koniecznie rwał się do tego wojska jak wszyscy młodzieńcy wokół. Komuś winien był pieniądze, a zresztą on naprawdę chciał walczyć o Polskę. Na wjeżdżający pociąg oczekiwały na stacji tłumy. Trzeba było się przeciskać, a ja miałam olbrzymi brzuch. Stanęłam na stopniu wagonu, kiedy zsunęła się na mnie ciężka walizka. Uderzyła kantem w brzuch. Zabolało. Krzyknęłam, upadłam, omal mnie nie zdeptali. Przeraziłam się... Rozbeczałam, rozwrzeszczałam. To był początek dziewiątego miesiąca. Urodził się kilka dni później martwy. Duży chłopiec ze zmiażdżoną potylicą. Czy to wina mojego męża? Gdyby został przy mnie... Przyjechał dopiero po pogrzebie, w mundurze, i wydał mi się najbardziej obcym człowiekiem na świecie. Nienawidzę wojska, nie cierpię munduru, brzydzę się wojną i bohaterami. Iw gładzi cię po włosach. Szczęśliwym trafem wtedy w brzuchu matki był mój brat – a przecież mogłam tam być ja. I nigdy bym się o tym zdarzeniu nie dowiedziała. Czy bolało go, kiedy ginął? Czy taki malec, już nie płód, a jeszcze nie dziecko, odczuwa ból? Czy wiedział, że umiera? Czy bał się śmierci? Rysujesz, zamazujesz kartkę papieru, potrząsasz głową. Żałujesz zabitego brata, a przecież cieszysz się, że ty żyjesz, że jesteś, że udało ci się zaistnieć. Człowiek jest tylko dziełem przypadku – trzęsiesz się z przerażenia – zbiegu okoliczności, szczęśliwego trafu. Gdybym nie żyła, nie byłoby mnie, a więc nie wiedziałabym o tym wszystkim, bo nie miałabym świadomości istnienia. Czy zatem nie powinno mi być obojętne nieistnienie tamtego chłopca? Ale nie jest ci obojętne. Skończy się bezsenna noc i znowu pójdziesz do szkoły baletowej, a po południu na dodatkowe lekcje tańca... I tak trzeba żyć. Tak trzeba trwać. Dużo jest tych zbiegów okoliczności. Ojciec spokojnie spacerował chodnikiem. Szedł pod słońce. Mrużył oczy, może marzył. Naprzeciw pojawił się niemiecki oficer, wyprostowany, wyniosły, w pikielhaubie zakończonej błyszczącym żądłem. Ojciec patrzył w niebo czy też w okno po drugiej stronie ulicy. Nie zszedł z drogi eleganckiemu żołdakowi. Niemiec zaklął i z całej siły uderzył ojca pięścią w pierś. Hipolit wylądował pod ścianą, a tamten nawet się nie odwrócił, nie przyspieszył kroku. Odszedł, złorzecząc na bezczelność cywilów. Od owego zdarzenia często boli go serce, niekiedy czuje się źle, ale stara się o tym nie pamiętać. Gdyby wcześniej dostrzegł tego Prusaka i ustąpił mu... Ulica była przecież wolna i 26 widna. Traf! Gdyby nie to, nie tamto... Nienawidzę tego okropnego słowa „gdyby”, słowa zagrzebującego wszelkie proporcje zdarzeń i nadzieje na odwrócenie losów. Wróciłyście z wakacji. Zakochałaś się w Marku, opalonym, wysportowanym kuzynie Julii, co się bardzo nie podobało całej rodzinie. Ojciec ze znudzoną miną czekał na dworcu na opóźniony pociąg. Julia niemal natychmiast zaczęła mu robić wyrzuty, że nie odwiedził nas na letnisku, że zabrakło jej pieniędzy, że musi sobie kupić nowe kapelusze, bo przy innych damach wygląda jak służąca. Nasza kolejna służąca stała obok, mieniąc się na twarzy odcieniami bladości, różu i czerwieni. Na głowie miała słomkowy kapelusz, który Julia ofiarowała jej przed pół rokiem w przypływie dobrego humoru. Teraz nagle zaczęła się bać, że matka zerwie jej ten kapelusz z głowy lub wrzaśnie, że służące nie powinny nosić kapeluszy. Myśl ta pozbawiona była jakichkolwiek racjonalnych podstaw, lecz nasza służąca wiedziała, że zacietrzewiona pani domu potrafi być przykrą i złośliwą jędzą, a także odbierać ofiarowane niegdyś prezenty. Przekonały ją o tym opowieści tych służących, które już zostały przez moją matkę wyrzucone.... Julia uważała bowiem, że służba nie powinna zaprzyjaźniać się i spoufalać z państwem, w czym jednak nigdy nie była konsekwentna. Każda służąca z czasem dowiaduje się za wiele, kojarzy fakty, łączy odległe wydarzenia, domyślając się lub fantazjując, i przez to staje się dla swych pryncypałów kłopotliwa, a niekiedy niebezpieczna. – Po co trzymać w domu kogoś spoza rodziny, kto tak dużo o tej rodzinie może opowiedzieć? A często i mówi... – powtarzała Julia. Tak więc dziewczyna stojąca między matką a ojcem w skromnym rondelku na głowie czuła się jak ćma między parzącymi ścianami klosza. Wzięła cię za rękę i pociągnęła w stronę stosu walizek i pudeł, nad którymi pochylał się rozrośnięty, barczysty tragarz. Twarz ojca wydawała się dziwnie zasępiona. On sam był rozgoryczony i wyglądał, jakby nie spał przez całą noc. Odniosłaś wrażenie, że chce matce coś powiedzieć, z czegoś się zwierzyć, wyrzucić z siebie dręczącą go, upiorną troskę. Bał się mówić wprost, nie wiedział, jak to zrobić. Dopiero kiedy przed dworcem czekała na nas dorożka, a nie wytworny samochód, matka spojrzała na ojca ze zdziwieniem, a raczej przerażeniem. – Co się stało? – spytała niepewnie. – Czy samochód jest w warsztacie? – Sprzedałem samochód – szeptem odparł Hipolit. – Zbankrutowałem... Akcje tak spadły, że stały się bezwartościowe. Grałem i... przegrałem. – Jesteśmy biedni? My?! To niemożliwe! Ojciec skinął głową. Matka usiadła gwałtownie, jakby ogarnęła ją nagła słabość. Rozejrzała się przestraszonym, półprzytomnym wzrokiem. – A mieszkanie? Czy mieszkanie też będziemy musieli opuścić? – Znalazłem już mniejsze – bąknął niepewnie. – Na letnisku wszyscy opowiadali o krachu na giełdzie, lecz nie sądziłam, że może to dotknąć i nas – jęczała Julia. – Czemu tego nie przewidziałeś? Ty wieczny pechowcu! Ojciec nie odpowiedział, zagryzł wargi, wyszedł. Pojawił się jeszcze na kolacji, blady i roztrzęsiony, a już rano znaleziono go nieprzytomnego. Leżał w rozchełstanej piżamie i trzymał się za serce. Z tą ręką przyciśniętą do serca przejdzie przez wszystkie następne wspomnienia z twego dzieciństwa. Iw z lękiem spoglądała na ojca. Widziała, że cierpi, jest ciężko chory, może umrzeć. Hipolit starał się uśmiechać. Kłótnie z żoną nie wpływały na jego uczucia do córki. Nadal starał się być obowiązkowym, sumiennym panem domu, zapewniającym rodzinie odpowiednio wysoki standard życia. Pieniądze, pieniądze... Kiedy były pieniądze, Julia nie dostrzegała nawet jawnych śladów szminki na mężowskiej koszuli. Stawała się słodka i dobra. Kiedy pieniędzy brakowało, 27 zmieniała się w prawdziwą żmiję – nieustępliwa i konsekwentna w atakach. Hipolit bał się teraz Julii, a jego dawna miłość przeobraziła się z czasem w chłodną obojętność graniczącą z nienawiścią. Tak, coraz częściej jej nienawidził. Zwłaszcza wtedy, gdy go upokarzała, poniżała. Kobieta, która nienawidzi, staje się niezrównaną mistrzynią w poniżaniu. Dobrze zapamiętał tamten dzień, kiedy w kilka lat po ślubie po raz pierwszy pokazała swe kobiece pazurki. – Śmierdzi ci z ust, chyba śledziami – obojętnie cedziła słowa, gdy leżąc na niej, daremnie usiłował wcisnąć się w suchy gaik miłości. – Nie jestem śledziem! – krzyknął. – Jesteś śmiesznym śledziem – Julia zachichotała. Nagle stał się impotentem... Opadł zawstydzony. Julia obserwowała go z sadystyczną radością. Czy był to odwet? Za jego zdrady? Za tamtą, coraz odleglejszą, miłość? Przez całe życie kochała innego. Bujna, siwa czupryna mecenasa Steceńki, dawnego przyjaciela rodziny, którego spotkała w Mińsku, zawróciła w głowie młodziutkiej pannie, bawiącej się w aktorkę w zorganizowanym przez zamożne ziemiańskie rodziny amatorskim teatrze. Podstarzały pięćdziesięcioletni wdowiec miał w dodatku pięć córek – panien na wydaniu. Flirt z Julią przeobraził się w szaloną miłość. Pewnej letniej nocy siedemnastoletnia dziewczyna, podniecona szampanem, oczarowana słowami i uczuciem do „siwego lwa”, spełniła wszystkie jego prośby i oczekiwania. Nie przewidziała, że tamta namiętna, miłosna noc miała jej wystarczyć na całe życie. Był wdowcem, a jego rodzinę stanowiły córki, każda starsza od Julii. I nagle w życiu starego ojca, który w opinii córeczek i zacnej rodziny powinien zrezygnować już z własnego życia i tyrać jedynie dla przyszłych wnucząt, nagle w życiu tego siwego, rozważnego obywatela pojawia się siedemnastoletnia panienka o znamiennym imieniu Julia i zakochuje się w „staruszku”, a on odwzajemnia jej uczucia. Z żarliwą, młodzieńczą namiętnością. Romans! Zlękły się pannice, że zostaną wydziedziczone, i popędziły ze skargą do rodziców kochliwej panny, że deprawuje im ojca. I właśnie wtedy pojawił się ten stary, bogaty łódzki fabrykant z synem Hipolitem – młodzieńcem nowoczesnym, pracowitym, eleganckim, który miał w przyszłości odziedziczyć całą fortunę rodu. Młody mężczyzna o bujnym temperamencie musiał się ustatkować, a małżeństwo z ładną dziewczyną wywodzącą się ze szlachecko-ziemiańskiego rodu miało ową stabilizację przyspieszyć. A zresztą Julia bardzo podobała się przystojnemu i wysmukłemu Izraelicie, który też uwierzył, że to małżeństwo oderwie go od lekkomyślnych przyjaciół i pazernych na prezenty baletnic. Julia została skazana – jak sama mówiła – na małżeństwo. A wyrok wykonano błyskawicznie. Był to więc związek prawie bez miłości, bez głębszego uczucia, z nielicznymi tylko chwilami szczęścia. Zimne, skalkulowane przez rodziców stadło, w którym oboje od początku byli sobie obcy, chociaż starali się to przezwyciężać! Hipolit uśmiecha się sztucznie. Po raz kolejny w tym dniu odczuwa tępy ból w roztrzepotanym sercu. Nie chce jednak, aby Iw dostrzegła i zapamiętała jego chorobę. Czuł się zmęczony, ale za żadne skarby nie chciał tego po sobie pokazać. Iw musnęła wargami szarą dłoń, spoczywającą na poręczy fotela. – Wiem, tatusiu, że jesteś chory – powiedziała rezolutnie. – Przede mną nie musisz udawać. Tylko nie umieraj za szybko. Wydawała się bliska płaczu. – Moja córeczko – otoczył ją ramieniem i ostrożnie pocałował w czoło. – Śmierci nie trzeba się bać. Śmierć jest bardzo potrzebna, a najbardziej potrzebna jest żyjącym, tym, którzy zostają. Inaczej świat zatrzymałby się w miejscu. Im głębsze przeczucie śmierci, tym szybszy marsz w przyszłość. Spieszymy się, bo śmierć nas pogania i dogania. Wszyscy jej podlegają. To jedyna i ostateczna sprawiedliwość na tym świecie. Chociaż nie jest to sprawiedliwość 28 sprawiedliwsza... Wyobraź sobie, że wszyscy żyliby wiecznie... To byłoby nie do zniesienia. Ziemia pełna sklerotycznych staruchów. Przerażająca nuda. I to gderanie – znowu aluzja do Julii. – Ale ty mógłbyś żyć wiecznie. – Każdy chciałby żyć wiecznie. Hipolit trzyma się za serce i wciąż stara się uśmiechać. Iw wie, że najbardziej denerwują ojca niepomyślne wiadomości z giełdy, dotyczące kursów akcji. W tych sprawach jednak pomóc ojcu nie umie. W trzy tygodnie później na giełdzie nastąpił kolejny krach. – Straciłem prawie wszystko – skarżył się Hipolit Julii, patrzącej na niego pogardliwym wzrokiem. – Jesteśmy biedni. Wieczorem, tuż przed snem, objął Iw i ucałował. Usta miał dziwnie chłodne. Wpatrywałaś się w ojca i już wiedziałaś, że odchodzi, że to wasze ostatnie wspólne dni. Jego twarz jakby zmalała, lecz oczy wydawały się ogromne, większe, coraz większe. Żebrzącym wzrokiem wodził za tobą i Julią... Jednak matka nadal pozostawała wyniosła, pogardliwa, obojętna... Brała odwet za małżeńskie zdrady, nie zaspokojone ambicje, za troski i braki pieniędzy, za wstyd i upokorzenie. Chwilami nienawidziłaś jej za to, że chce się mścić na umierającym. Siadałaś przy łóżku, dotykałaś jego rąk i uśmiechałaś się przepraszająco... Ojciec kiwał głową i przymykał powieki. Bał się pozostawać sam. Czy samotność jest tylko tragiczna? Czy musi też być bezradna? Spał, może śnił... Rysy miał pogodne i spokojne, jakich nie widziała od tygodni. Rozumiesz, jak jest samotny i że ty nie umiesz mu już pomóc. I wtedy niespodziewanie, i pozornie bez przyczyny, w głębokiej ciszy i półmroku zaczniesz tańczyć. Tańczysz nie tylko dla siebie i dla uspokojenia, dla złagodzenia niecierpliwego bólu i przeczucia nadchodzącej śmierci. Tańczysz, nie widząc nawet swych ruchów i gestów, ponaglana rytmem przyspieszonego pulsu i oddechu. Tańczysz w dusznym pokoju o zamkniętych oknach, za którymi wzmaga się wiatr i trwa zimna, bezgwiezdna noc. Tańczysz, jakbyś szamotała się z nieznaną siłą, której nie chcesz się poddać i boisz się ulec. Tańczysz, bo wierzysz w jej istnienie. A może ty po prostu walczyłaś swym tańcem z nadchodzącą śmiercią i bezwzględną wielkością ziemi i nieba, nocy i dnia, wichru i niepokoju. Jak możesz walczyć z olbrzymami, jeżeli sama czujesz się karzełkiem? Czy nie po to tańczysz, by w końcu pogodzić się z tym, przeciw czemu tak bardzo się buntujesz? Jeńcy z wojny roku 1920... Trzymałaś na ręku maleńką Iw, a oni szli, szli, szli w nieznane. Zawsze żałowałaś żołnierzy odchodzących na front, ale jeszcze bardziej żałowałaś jeńców polskich, niemieckich, a teraz tych. „Potok rozpaczy” – tak o nich pomyślałaś i wbrew sobie zrobiło ci się żal tych obdartych, nie domytych, cuchnących zmęczeniem i uryną nędzarzy. Oczywiście, ucieszyła cię wtedy ich klęska, ale obserwując, jak nadciągają fala za falą, prowadzeni przez uśmiechniętych i dumnych ze zwycięstwa żołnierzy, ich poranną obecność na gwarnej ulicy nagle odczułaś jak policzek. – Boże, jacy oni biedni... Nic dziwnego, że ruszyli w Europę z nadzieją poprawienia swego losu.... Widocznie pomyślałaś głośno, bo stojący obok mężczyzna w meloniku, surducie i muszce zakręcił bambusową laseczką i krzyknął wściekle: – Co też pani plecie?! To bolszewicy, komuniści, bandyci... Wybić ich do nogi, powycinać, ogniem wypalić... Śmierć im! 29 – Śmierć, śmierć! – zawtórował rozeźlony i kipiący tłum. Wycofałaś się z ciżby pod ścianę. Otarłaś łzy. Przystanęłaś w otwartej szeroko bramie i zobaczyłaś swojską, przerażającą biedę... Drobna żydowska dziewczynka o piegowatym nosku wyciągnęła rękę. – Daj pieniążek... Dałaś natychmiast, a właściwie rzuciłaś na dłoń. Uciec, uciec z tej ulicy, od osowiałych kolumn jeńców, od nędzy i chorób z cuchnących podwórek, uciec do spokojnego wygodnego życia, jakie zapewnia ci pochodzenie, twoja rodzina, zamożny mąż. Wspominasz, przywołujesz cienie zarośniętych i na wpółszalonych ludzi, którzy wtargnęli do Polski rozgoryczeni, z utopijnym pragnieniem, żeby wprowadzić w czyn światową rewolucję. – Noże trzymali w zębach! To nie do uwierzenia! Nienawiść? Żal? Głód? Opowiadano o nich, że gwałcą nawet niemowlęta i staruszki, że jedzą ludzkie mięso, że podrzynają piersi szlachciankom, a gardła wszystkim burżujom, że mają wspólne żony, że nie wiedzą, co to zegarek i żelazko elektryczne. Przypominasz sobie te wstrząsające opowieści? – Ten cały komunizm – mówi twój znajomy agent kontrwywiadu – to po prostu zawiść nędzarzy z dna wobec tych, którzy z dna się wydostali. – Zawiść tych, co nie mają nic, wobec tych, którzy posiadają cokolwiek. – Wędrowali przez Polskę, zazdroszcząc Polakom nawet uśmiechów na twarzach. Zakrywasz oczy dłonią i widzisz ich jeszcze wyraźniej. – Co się z tobą dzieje, mamo? – Iw pochyla się nad zapłakaną, roztrzęsioną Julią. – Steceńko! On tam przecież został. On i te jego zazdrosne córeczki mieszkali w Mińsku. Może ich mężowie lub synowie szli wśród tych jeńców... – zagłębia palce w długi warkocz okręcony wokół głowy. – Ależ mamo, to było tak dawno! – Iw trzeźwo ocenia sytuację. – To był rok 1920, a teraz jest już 1936... – Boże, jaka jestem dziecinna! Przecież Steceńko pewno już nie żyje, a ja wciąż o nim myślę. – Julia próbuje się uśmiechnąć. Marszczy z gniewem brwi... Dlaczego matka nie wspomina ojca, tylko tego sędziwego Rusina czy Rosjanina, który żyje jedynie w jej wspomnieniach, bo nie ma nawet jego fotografii? Tamtej wiosny, ciepłej i oszałamiająco pachnącej bzami, podczas wyjazdu do bogatej ziemiańskiej rodziny, gdzieś między Łomżą a Siedlcami, oczarował cię i zachwycił olbrzymi indyk. Na pewno był wyjątkowy, największy z indyków, jakie kiedykolwiek widziałaś, i bajecznie kolorowy. Głowę miał fioletową, czub i korale purpurowe... Pysznił się, puszył, tańczył przed indyczkami, a ty, niemal z miłością, podziwiałaś podtuczonego i przeznaczonego do wyjątkowej misji ptaka, który wciąż atakował, uderzał, szczypał... Podlatuje, podskakuje, bije skrzydłami, grozi... Na patyku podałaś mu różową, wijącą się dżdżownicę. Wciągnął ją w siebie, połknął, zagulgotał, zamrugał. Krygował się teraz przed tobą jak przed najważniejszą ze swych indyczek. – Ech, stary, żebyś ty wiedział, co cię czeka! – zarechotał łysawy chłopina doglądający kurnika i rozkasłał się sucho, gruźliczo, prątkująco. Nie zwróciłaś uwagi na jego słowa. Indyk był tak piękny, bił skrzydłami, stroszył się i rozkładał w wachlarz czarno-białe pióra. Zbliżałaś się, wyciągnęłaś dłoń, a on nie uderzył cię i nie uszczypnął. Pogłaskałaś go odważnie po skrzydle, aż wychudzony chłop zachrząkał z podziwu. Czułaś, jak zaprzyjaźniasz się z indykiem na dobre i na złe. Ilekroć przychodziłaś do jego wybiegu, pozwalał ci dotykać czarnego dzioba, obfitych korali i purpurowego czuba na głowie, gulgocząc przy tym radośnie. 30 Uśniesz... Zwykle o tej porze indyk przywoływał cię głośnym gulgotaniem i okrzykami. Dzisiaj indyka nie widziałaś... Bolało cię gardło i Julia postanowiła, że nie wyjdziesz na dwór. Przyniosła ci kilka starych, kolorowych książek, atlas i zielnik... Zagłębiłaś się w nich, zaczytałaś, zagubiłaś. Mistrz Jan Twardowski podpisujący cyrograf z diabłem... Kim jest diabeł i gdzie można go spotkać? Jak go przywołać? Iw zastanawiała się, rozmyślała, patrzyła w lustro – lekko zaśniedziały prostokąt na przeciwległej ścianie. Plamy układały się w kształty przypominające dziwaczne zwierzęta z przeglądanych książek. Przetarła oczy. Gdybym spotkała diabła, poprosiłabym go o... O co? O co poprosiłabym diabła? Żeby nauczył mnie tańczyć, jak nikt nie tańczył przede mną. Żebym została sławną tancerką, świetną tancerką, najlepszą tancerką... Żebym była szczęśliwa. Przynieś mi szczęście, diable! Nic i Nikt. Cisza. Tylko czarny pająk przebiega po drewnianej ramie. lustrze przeglądają się rozwichrzone topole i chmury. Niskie, ciężkie, zwiastujące deszcz. Poprzedniego dnia też nie widziałaś indyka. Julia, starając się odwrócić twą uwagę, zabiera cię do stajni i pokazuje najmniejszego źrebaczka. Spodziewała się pytań i niepokoju, i może właśnie dlatego wybrała się z tobą na daleki spacer wokół stawów, na których siadały przelotne żurawie, czaple, dzikie gęsi, kormorany spędzane z grobli przez chłopów. – Indyk! – dziewczynka przypomina sobie, patrząc na ciężkie, wielkie ptaszyska spacerujące wśród brzóz i olch. – Nie widziałam go jeszcze dzisiaj. – Myślałam, że o nim zapomniałaś. – Julia udawała zdziwienie. – To tylko zwyczajny indor... – To przecież mój przyjaciel – odparła Iw. – Och! Czy warto przyjaźnić się z indykiem? Życie indyka jest krótkie i zawsze kończy się tragicznie. – Czy on też zostanie zjedzony? – Twoje oczy napełniają się łzami. – Czy on musi być zjedzony! – Chyba tak – mruknęła Julia i natychmiast dodała: – A jutro pojedziemy do miasta na karuzelę i do gabinetu luster... Zobaczysz, jakie to zabawne. Jutro, czyli dzisiaj, czyli zawsze przed jutrem. Siedzisz z obolałym gardłem, przełykasz ślinę i przywołujesz diabła, który nie chce przyjść. – Diable, uratuj chociaż indyka! Diabeł nigdy nie przychodzi na wezwanie. Diabeł sam nas wzywa. Uśniesz nad mądrymi, nudnymi książkami. Julia po cichutku przeniesie cię z krzesła na łóżko, pocałuje w czoło i okryje białą, miękką kołdrą... Śpisz dalej przed tą biesiadą przygotowywaną od dawna, wyczekiwaną przez wielu namiętnych żarłoków i smakoszy. Jesteś przecież małą dziewczynką i twój sen wypełniają duszki, krasnale, pojawi się też Święty Mikołaj... A tuż za nim chłop-gruźlik i cuchnący potem fornal z głębokiej jamy wykopują białe bryły lodu. Przez chwilę zadajesz sobie we śnie pytanie: „Do czego taki lód może być potrzebny?” Tu w starym klasycystycznym dworze większość domowników zauważyła twą przyjaźń z indykiem i życzliwość, jaką obdarzył cię ten niepokorny ptak. Nie chcą pozbawiać cię złudzeń, przerażać okrucieństwem losu, nawet jeżeli będzie to los pospolitego indyka. I chyba właśnie dlatego Julia tak zatroszczyła się o twój sen. Śpisz spokojnie, kiedy na dole w jadalni wnoszą go na olbrzymim półmisku. Upieczonego, zbrązowiałego, pokrytego apetyczną, pachnącą skórką, która niebawem tak cudownie zachru 31 pie w zębach. Znad ogromnej góry upieczonego mięsa wystaje szyja z nieco pobladłymi koralami, dźwigająca obwisłą głowę z czubem i oczami, które zaszły bielmem. Nie upieczone, żyjące części w przygotowanej do pożarcia reszcie zabitego już ptaka wydają się zbędne, niepotrzebne, sztuczne. Biesiadnicy patrzą z zainteresowaniem. Kobiety bledną, mężczyźni się cieszą. – „Obudź się, obudź, indyku-panie, zaraz się zacznie twe spożywanie!” – deklamuje pan domu. – „Obudź się, obudź...” – podchwytują zgromadzeni. Klaszczą, uderzają o stół nożami i widelcami. – „Obudź się, pijany indyku, obudź się w strachu i krzyku!” I ptak budzi się, otwiera oczy i daremnie usiłuje poruszyć wypieczonym, zamarłym ciałem. Chce uderzyć skrzydłami, lecz nie może. Czuje tylko przerażający ból i słabość zbliżającej się śmierci. I widzi siebie spalonego, przyrumienionego, złocistego, ociekającego tłuszczykiem, oproszonego przyprawami, ząbkami czosnku, cząbrem i majerankiem... I już wie, że nie ma ucieczki, nie ma ratunku, nie ma najmniejszej szansy, bo nie można cofnąć śmierci, kiedy już nas dopadnie. Wtedy krzyknie, wrzaśnie ostatnim wysiłkiem, zasyczy, zagulgocze... Może nie będzie to wołanie najgłośniejsze, lecz z pewnością najbardziej przerażające. – Och! – zasłoni oczy stara szlachcianka-rezydentka. – Mdleję! – Brawo, indyku! Krzycz, bo to krzyk twój ostatni! Zgrzytają już widelce, noże i zęby biesiadników. Krzyk wchodzi w twój sen jak nóż. To jego głos. Mój Boże... Co dzieje się z twym indykiem? Błyskawicznie zrywasz się z łóżka. Już zbiegasz po szerokich marmurowych schodach, jakbyś przewidziała zdarzenia, a może łudzisz się, że twego ukochanego ptaka da się jeszcze uratować. Jeżeli woła, to znaczy, że żyje... Z wysoka patrzą na ciebie pokryte sczerniałym werniksem, zakurzone portrety przodków. Przypominasz sobie pieczone kurczaki, pozbawione piór zbrązowiałe skrzydełka, pachnącą skorupkę tłuszczów i przypraw. Czyż nie lubisz wgryzać się w przypieczoną skórkę? Idziesz dalej... Obok alabastrowych posągów, przez wyłożony skórami jeleni i dzików korytarz, ślizgając się na mozaikowych podłogach. Wpadniesz do jadalni w chwili, gdy oczy konającego indyka zajdą cienką, pergaminową błoną, rozdęte korale zbledną i ostatecznie oklapną, a pan domu z uśmiechem wbije srebrzystą szpadkę dokładnie tam, gdzie kręgosłup łączy się z czaszką. Przebił skórę, pchnął silniej, do oporu... Indyk zadrżał. Zadrżało to, co jeszcze żyło, co dzięki kulinarnemu kunsztowi i dokładnemu trzymaniu się prastarej receptury jeszcze nie umarło. Mózg, serce, tętnice wyznaczające mały obieg krwionośny. Ptak rozdziawił dziób, rozwarł na chwilę oczy, prychnął w ostatnim tchnieniu. Głowa opadła, jakby się kłaniała. Zgromadzeni zarechotali, zaklaskali. – Nie chciałem, żeby się dłużej męczył – mówił z uśmiechem hrabia. – Musicie jednak wiedzieć, że przyrządzenie tej potrawy wymaga takiego właśnie bezlitosnego postępowania. – Opowiedz, jeżeli to nie tajemnica – szepnęła złotowłosa piękność o nieco skośnych oczach. – Prosimy. Jak on przeżył w piecu? – Wszystkiego opowiedzieć wam nie mogę... Zresztą dokładny przepis zna jedynie mój kucharz... Najpierw upija się indyka czerwonym winem, najlepiej z Madery, musi to bowiem być wino ciężkie, sprowadzające głęboki sen. Gdy uśnie, patroszy się go ostrożnie, by nie uszkodzić narządów potrzebnych do przeżycia tych kilku następnych godzin. – Hrabia obna 32 żył w uśmiechu porcelanowe zęby w różowych dziąsłach z gutaperki. – Później potrzebny jest lód, dużo lodu, który chłodzi najważniejsze organy podczas pieczenia, podsmażania, przyrządzania poszczególnych części, nóg, skrzydeł, grzbietu, piersi... Bo opieka się go częściami, to chyba oczywiste. Zresztą, co was to obchodzi... Indyk stał się przecież potrawą. Dalej na indyka! – Ależ, mój drogi – złotowłosa domaga się wyjaśnień – czemu ptak powinien zbudzić się akurat na stole? To nieeleganckie. Przecież on cierpi, strasznie cierpi... – Właśnie... Im bardziej cierpi, tym jest smaczniejszy. Strach żywego, upieczonego ptaka dodaje potrawie smaku – wyjaśnia hrabia. – Nie rozumiem? – Im więcej w nim przerażenia, tym bardziej ci smakuje. Gdy budzi się na stole i widzi nas wszystkich z widelcami, a nie może się poruszyć, wtedy zaczynają wydzielać się pewne substancje, które wpływają na smak mięsa. – Przecież mięso jest już upieczone? – Och, przestań marudzić, lepiej jedz! – krzyknął hrabia, szybko podrywając skrzydełko nożem i odcinając je grubymi złotymi nożycami. Dopiero teraz biesiadnicy rozpoczęli krojenie, dzielenie, rozdzieranie, wycinanie, kłucie, rozrywanie. Zgrzytają zęby, ślinią się dziąsła. Białoróżowe kawały mięsa podrygują na talerzach, a goście wąchają, mlaskają, ślinią się, siorbią, pomrukują, oblizują się, cmokają, chrząkają, kląskają. Twoja matka jest wśród nich. Jest taka sama. I ty też jesteś jak oni i jak twoja matka. Jestem odrażająca, obrzydliwa, wstrętna, łakoma. Ależ nie! Jestem normalną i okrutnie zwyczajną ludzką samiczką. Iw przycupnęła za kredensem, trzymała się kurczowo drewnianej rzeźbionej listwy, by nie upaść. To po to potrzebny był lód przechowywany w piwnicy! I te przygotowania! I otwarty piec, z którego może wystawać indycza głowa na długiej szyi. Tyle zabiegów, przygotowań, ceremonii, przepisów kulinarnych, rozważań, by zjeść, posmakować, pożuć, strawić i wydalić. Wstrętne... Być człowiekiem to wstrętne. Obrzucisz stół nienawistnym spojrzeniem, jakby siedzieli tam twoi wrogowie, jakby to ciebie miano upoić winem, wypatroszyć i podpiekać, kawałek po kawałku, ochładzając równocześnie to, co niezbędne do krótkiego przeżycia. Twoja matka też pałaszuje, pochłania, elegancko wykrawa włókienka białego mięsa, dodając borówki, żurawinę, pieczone jabłuszko... Mlaska radośnie, krygując się, łakoma kobieta... Zasłaniasz dłonią usta, by nie krzyczeć... Cofasz się, naciskasz klamkę i wybiegasz. Żrą tak zaciekle, że nawet tego nie dostrzegli. A zresztą i tak byś się nie zatrzymała, nawet gdyby wołali. Przez uchylone drzwi wchodzisz do dworskiej kaplicy, gdzie modlisz się co rano. Ciężko opadasz na klęcznik i płaczesz. Czujesz, jak rękaw sukienki staje się mokry. Jak żarliwie współczujesz sobie w tej chwili. Biedna Iw. Biedny indyk. Z jadalni dobiegają radosne głosy sytych, pogodnych, pewnych siebie ludzi. Śmieją się, dowcipkują, śpiewają.... Rozbawili się, zatańczyli, popili sobie. Stoisz przy klęczniku z zaciśniętymi pięściami i wygrażasz, złorzeczysz. – Nienawidzę was, nienawidzę... Żeby spotkało was wszystkich, co najgorsze, żebyście też tak piekli się w ogniu. Zniszcz ich, diable! Zza drżącego płomienia świecy patrzy na ciebie zbolała twarz Chrystusa. Ogarnia cię złość i gorycz, konieczność buntu. Patrzysz prosto w niewidzące oczy, zaciskasz wargi. – Ciebie też nienawidzę! – krzyczysz Bogu prosto w twarz. I nagle zaczynasz kręcić się, wirować, krążyć po ciemnym, chłodnym wnętrzu. Tańczysz z nienawiści, rozgoryczenia, cierpienia... Tańczysz, musisz tańczyć... 33 Po śmierci Hipolita pieniądze z książeczki oszczędnościowej znikały błyskawicznie, rozpływały się setkami małych umykających strumyczków... Początkowa ogromna suma dziesięciu tysięcy złotych malała szybko, zmniejszała się z każdym miesiącem, a niekiedy tygodniem, zależnie od wizyt Julii w banku. – Boże, jak te pieniądze się rozchodzą! – jęczała, wznosząc oczy do nieba. – Potworność! Kasjerki patrzyły na nią obojętnie, lecz jej się wydawało, że dostrzega w ich oczach zrozumienie, a nawet współczucie. Wyczuwała niebezpieczeństwo biedy, groźbę nędzy... Wybierane z banku banknoty niemal paliły jej dłonie. Były to bardzo przykre doświadczenia, tym boleśniejsze, że wiedziała, iż nie uniknie tych wszystkich niezbędnych wydatków, których i tak nie można będzie uniknąć. Iw! Iw rośnie... Iw powinna mieć nowe futerko, nowy płaszczyk na wiosnę, nowy szkolny mundurek z marynarskim kołnierzem, nowe czarne lakierki. Do tego majteczki, koszulki, pończoszki, podwiązki, bluzeczki. A jeszcze książki i zeszyty. A dodatkowe lekcje muzyki, tańca i francuskiego. Koniecznie muszą się znaleźć pieniądze. Z niczego nie można zrezygnować, a jednak trzeba rezygnować. A ty, Julio? Twój płaszcz rozciągnął się nieprawdopodobnie. Obcas prawego buta starł się i dziwacznie wykrzywił do środka, stwarzając wrażenie, jakbyś miała jedną nogę krótszą. A koronkowa bluzka – najpiękniejsza, jaką miałaś kiedykolwiek – ma przetarte łokcie i rozsypuje się przy prasowaniu. Istna rozpacz! Wkrótce przeprowadziły się do tańszego, mniejszego mieszkania. Przestały też jadać obiady w pobliskiej, nie najdroższej przecież restauracji. Nie na wiele się to zdało. Pieniędzy ubywało nadal. Julię męczyły zmory, natrętne, codzienne rozmyślania o przyszłości Iw, przyszłości coraz bardziej niepewnej, groźnej i mrocznej. Kim będzie Iw bez pieniędzy! Dziewczyną bez posagu? Będzie musiała znaleźć sobie bogatego męża. Tylko czy znajdzie? Przecież na mężczyzn w życiu liczyć nie można. Mężczyźni idą wojować i giną na wojnie, wcześnie umierają na serce (jak ten mój Hipolit!), zdradzają, często porzucają, mają kochanki, piją i włóczą się z koleżkami, biją żony. Ileż widziała tych kobiet, posiniaczonych przez damskich bokserów, którzy są cyniczni, skąpi, podli, małostkowi, leniwi, odrażający, cuchnący wódką, potem i brudnymi skarpetkami. Nie mogę liczyć na to, że Iw znajdzie królewicza z bajki, który zapewni jej cudowny los. Powinna mieć zawód, dający jej możliwość przetrwania, gdy zawiedzie mąż. Kobieta tylko wtedy czuje się wolna, kiedy jest niezależna od swego mężczyzny, nawet wówczas, gdy bardzo go kocha. Serce Julii zadrżało, w półmroku pamięci odnalazła zamgloną twarz ukochanego, podstarzałego, dalekiego Rosjanina. Mój Boże, gdybym wtedy za niego wyszła, też byłabym już wdową, miał ponad pięćdziesiąt lat. A Hipolit? Z goryczą machnęła ręką. Zdradzał mnie, lekceważył, przedrzeźniał, zmarnował mi życie, a co najgorsze – umarł na serce, kiedy zupełnie się tego nie spodziewałam. Tak... Koniecznie trzeba zapewnić Iw konkretny zawód, przynoszący pewne dochody, żeby czuła się panią swego losu, Iw musi mieć własne pieniądze, bo wtedy utrzyma się samodzielnie na powierzchni życia. Powierzchnia życia? Julia wyczuwała śmieszność takich porównań... Rzeka życia, a ja jestem na niej zmarszczką, falą, bałwanem, idiotką... Przez chwilę była na ciebie wściekła. Iw to w rzece życia taka mała kropelka... A tłumy codziennie przebiegające ulicami? Fale błota wyrzucane na szary brzeg rzeki. Uważaj, żeby nie otrzeć się o falochron w rzece życia... W rzece? Wielkie słowa. Kropelka nigdy nie wie, że trafiła do spluwaczki. Boże, co ja wymyślam! Pokręciła przecząco głową, jakby chciała przekreślić te wszystkie nieodpowiedzialne rozważania. 34 W „Kurierze”, gazecie, którą namiętnie czytała, znalazła artykuł o Karsawinie... Bogactwo i sława, pieniądze i blask. Oto niebanalny wzór kobiecego losu... Czy wzór dla Iw? Przecież tańczy tak pięknie... A tancerki zawsze skupiają na sobie uwagę bogatych mężczyzn i mają wiele propozycji małżeńskich. Ostatecznie można zostać utrzymanką księcia. A Iw tańczy naprawdę ślicznie, ma talent, wszyscy ją chwalą... Czemu nie zabrać jej z drogiej i w przyszłości nic konkretnego nie dającej pensji dla panienek z dobrych domów? A czy Iw z jej przekorą i wyobraźnią sprawdzi się w roli zwyczajnej pani domu? Czy nie lepiej zapisać ją do dobrej szkoły baletowej? Chyba tak, na pewno tak, koniecznie tak... – odpowiadała niespokojnym myślom, usiłując przekonać samą siebie. A towarzyski bojkot, otaczający dziewczęta z baletu? A niechęć niektórych rodzin? A opinie wypowiadane o tancerkach, że dziwki, puszczalskie, niemal kurtyzany? Czy warto przejmować się opiniami nieżyczliwych ludzi? Machnęła lekceważąco dłonią. Nadszedł ten dzień... – Musisz mieć zawód, który przynosi pieniądze, a równocześnie jest piękny, szlachetny, zawód, do którego czujesz się stworzona, bo nie niszczy, lecz potęguje twą kobiecość, a więc pozostaje ci tylko szkoła baletowa – oświadczyła Julia głosem nie uznającym sprzeciwu. – Już dawno o tym myślałam. – Iw zarzuciła jej ręce na szyję. – Chcę, chcę koniecznie zostać tancerką. Spojrzała na Julię niemal z przyjaźnią, bo już od dawna w żadnej sprawie nie były aż tak zgodne. W czerwcu Iw podkradała bzy w pobliskim parku. Oczywiście, starała się czynić to tak, by nikt nie widział. – Chodź tu, mała – otyły granatowy policjant w wysokich, błyszczących butach kiwał na nią filuternie palcem. Podeszła. – Handlujemy bzem, co? – zapytał lekko zachrypnięty. – Nie handlujemy... Postawię ten bez w wazonie w jadalni. – Fiu... fiu... Proszę, proszę... Ale chyba wiesz, że nie wolno zrywać kwiatów w ogrodach publicznych? Zbliżył się i chwycił ją silnie za przegub dłoni. W oddechu wyczuwała woń kiszonych ogórków i jajek na twardo. – Zapłacisz grzywnę za niszczenie dobra publicznego. A jak nie zapłacisz, to zawiadomimy twoją szkołę, a zapłaci tatuś lub mamusia... Ucieszą się z córeczki, prawda? – Tatuś nie żyje, a mama ciężko pracuje – rezolutnie odparła Iw. – A pan powinien zwrócić mi uwagę i puścić wolno. – Tak sądzisz? – Policjant udał zdziwienie i bacznie rozejrzał się wokół. – Mam inną propozycję... Skończyłaś już szesnaście latek, co? – Co to ma do kradzieży bzu? – Chodź... – błyskawicznie pociągnął ją za sobą w krzaki. – Co pan robi? – wrzasnęła czując, jak podwija jej spódnicę. – Zdejm majteczki i bądź grzeczna, a ja puszczę cię wolno i pozwolę narwać tyle bzu, ile zechcesz – szeptał zaczerwieniony z podniecenia, wsuwając jej dłoń między uda. – Nie opieraj się... Z całej siły smagnęła go przez twarz pękiem trzymanego bzu. Zasłonił się, jęknął. – Moje oko! Zastrzelę cię, ty głupia gówniaro! – krzyczał, sięgając po wiszący przy boku pistolet. Rzuciła mu bukiet w twarz i szybko wybiegła na alejkę. Grupka harcerzy w skautowskich 35 kapeluszach, przejeżdżających na rowerach, patrzyła na nią ze zdziwieniem. Biegła szybko, nie oglądając się za siebie, aż do bramy parku. Dopiero tu obejrzała się trwożliwie, sprawdzając, czy policjant nie próbuje jej dogonić. – Dobrze zrobiłaś uciekając – powiedziała Julia. – Z tymi łajdakami jeszcze nikt nie wygrał. Tamtego policjanta spotkała kilka miesięcy później. Spojrzał na nią, jakby jej nie poznawał. A może naprawdę cię nie zapamiętał? – A może to nie on? – szepnęła coraz mniej pewna, czy to właśnie ten stróż porządku publicznego usiłował ją wtedy zmusić do zdjęcia majtek. Od tamtego zdarzenia na wszystkich granatowych policjantów spoglądała z nieufnością. Na lekcjach religii Iw siedziała z miną tak znużoną, że stary ksiądz wręczył jej pewnego dnia list do Julii. – Powiedz matce, żeby przyszła, bo ogarnia mnie przerażenie, gdy patrzę na twą znudzoną minę. Czy uważasz, że tancerce religia jest niepotrzebna? Czy ciebie naprawdę nie interesuje, skąd pochodzimy? – Interesuje – odpowiedziała Iw tonem potwierdzającym brak jakiegokolwiek zainteresowania sprawami wiary. Julia z uwagą przeczytała list, westchnęła, pokiwała głową. – Właściwie nie wiem, po co mam iść do twojego katechety? – Musisz iść, bo na świadectwie chcę mieć stopień z religii. Może mi się przydać, gdy będę wychodziła za mąż. Julia lubiła takie właśnie argumenty – rzeczowe, praktyczne. Nie znosiła jakichkolwiek rozważań o charakterze metafizycznym, o duszy, życiu pozagrobowym, o moralności i obowiązkach. – Chodzę po ziemi – powtarzała. – A stąd do nieba daleko. Od córki wymagała, by stała się podobna do niej. Iw pytała niekiedy matkę, czy straciła wiarę nagle i kiedy właściwie przestała wierzyć w Boga. I zawsze otrzymywała taką samą odpowiedź – niepełną, mglistą. – Dawno, podczas wojny. A właściwie to... nie jestem pewna, czy rzeczywiście nie wierzę. Wtedy pytała o szczegóły, a matka udawała, że się zastanawia i szuka w pamięci zamglonych wydarzeń. Urywanym, ściszonym głosem zaczynała opowiadać o wojennych lazaretach, w których opatrywała rannych po niemieckich atakach gazowych, o jeńcach prowadzonych w nieznane. – Kiedy zobaczyłam, jak wypluwa się płuca po iperycie... Kiedy spotykałam tych na wpółzdziczałych nędzarzy, bosych i głodnych, których popędzano kolbami, wtedy postanowiłam, że więcej nie włożę kapelusza ani futra i nie będę się malować, a tylko używać pudru. Niestety, nie dotrzymałam słowa. Nie mam silnej woli. – Nie rozumiem, dlaczego. Iw nie umiała powiązać wojennych tragedii z chwilową, jak sądziła, niechęcią matki do wytwornych sukien, kapeluszy, futer, kosztowności, wysokich obcasów, szminek i tuszu do rzęs. – Myślałam, że to nieuczciwe wobec tych biedaków. Ale teraz znów maluję usta – odpowiadała Julia. Po takich rozmowach długo milczała. Siedziała zamyślona pod wysokim kaflowym piecem i zadawała sobie to samo pytanie, które przed chwilą zadała jej Iw. Dlaczego? Nie znajdowała żadnej mądrej odpowiedzi, a zresztą, czy naprawdę potrzebowała takiego wyjaśnienia? Usiłowała zebrać myśli i odnaleźć w pamięci moment, w którym jej wiara uległa zachwianiu. Daremnie... Im dalej i uważniej spoglądała wstecz, tym więcej odnajdowała szczegółów i 36 zdarzeń, które co prawda prowadziły do niepewności, nieufności i sceptycyzmu, ale przecież ostatecznie nie odebrały jej wiary. Nie ma bowiem wiary bez wątpliwości, jak nie ma niewiary bez skrywanej, cichej nadziei, że Bóg jednak istnieje. A więc wierzę pomimo wszystko, wierzę wbrew sobie, wierzę, chociaż wolałabym nie wierzyć. Chwilami nienawidziła Boga, lecz nienawidzić też nie oznacza nie wierzyć. Przypominała sobie cuchnące lazarety, zakrwawione bandaże, ludzkie kończyny rozwlekane przez wygłodniałe psy, galaretowatą substancję wyplutych płuc na szarym, zawsze nie dopranym fartuchu, zaropiałe opatrunki zrywane z ran, smród zgangrenowanych stóp, plwociny, smarki, żygowiny, jęki konających, wycie... I oczy pełne błagania, prośby, skargi, tęsknoty... Oczy szukające pocieszenia, czułości, nadziei... Na ścianie wisiał krzyż, a ona modliła się o przetrwanie i pomoc dla tych rannych, chorych, przerażonych, zrozpaczonych, przeraźliwie samotnych w swym nieszczęściu. Winni czy niewinni, walczący za słuszne czy niesłuszne racje. A jakież to miało znaczenie? Umierali, konali, męczyli się, złorzeczyli Bogu, ludziom, królom, carom, cesarzom, generałom, wszystkim pozostającym przy życiu, bo oni sami mieli tego życia coraz mniej... Ciemny kształt krzyża wisiał w oparach smrodu, gnicia i konającej nadziei... A ty, siostro miłosierdzia, co mogłaś uczynić? W czym ulżyć? Jak pomóc? Niektórzy z rannych wciąż czuli się mężczyznami, odkrywali swą męskość, prosząc, byś położyła się obok nich, dała im miłość, ulgę. Błagali o dotyk, pieszczotę, zaspokojenie dłonią lub ustami. Wtedy chciałaś wyrzec się Boga, zrezygnować z wiary i odejść. Tęskniłaś za samotnością, bo pogardzałaś sobą. A najwyższą, wyniosłą samotnością był Bóg. I nagle zawstydziłaś się, zawstydziłaś się tego, że w tym upodleniu, poniżeniu, upokorzeniu, nędzy, głodzie, rozpaczy, wśród tysięcy małych ludzkich klęsk, zamiast wierzyć we własne siły, szukasz oparcia wyżej, w istocie niepewnej, podobno wszechwładnej, która nie potrafi nawet pomóc cierpiącym. Jeżeli potrafisz tak wiele, to czemu robisz tak mało? Jeżeli jesteśmy stworzeni na Twe podobieństwo, to czy jesteś równie bezlitosny jak my? Bezlitosny, a może po prostu bezsilny wobec nas? Przygniatały ją te pytania, przytłaczały, dusiły. Zaciskała zęby i zabierała się do opatrywania ran, wygniatania wrzodów, oczyszczania dymienic, zdejmowania szwów i klamerek, zrywania strupów grożących gangreną, pod którymi zbierała się krwista ropa. Czuła się przeraźliwie samotna, a równocześnie dzięki tej samotności coraz silniejsza. Teraz, idąc do starego księdza uczącego religii w szkole baletowej, przypominała sobie o tamtych wydarzeniach. Z rozgoryczeniem myślała też o swym pierwszym dziecku, jakże wymarzonym, wytęsknionym, upragnionym. Walizka, która spadła wtedy na olbrzymi, wzdęty brzuch na dworcu w Sosnowcu, zmiażdżyła głowę chłopca tuż przed narodzeniem. Urodził się z ogromnym krwiakiem z tyłu czaszki. Gdzie jesteś, Boże?! Jeżeli decydujesz o naszych losach i zsyłasz nam cierpienie, to czemu tak znęcasz się nade mną? Czyż Bóg i Szatan to nie imiona tej samej istoty? Tej samej wielkiej tajemnicy? Ksiądz patrzył na nią bławatkowatymi, mętnymi oczami. Uśmiechał się życzliwie, z wypracowanym przez lata grymasem zrozumienia. – Pani córka po prostu lekceważy religię, a to więcej niż zaniedbanie, to grzech – pouczył na wstępie. Milczała. Jasna twarz księdza przypominała jej proboszcza z S., który dobierał się do wiejskich dziewuch. – Dobry stopień z religii na świadectwie to obowiązek chrześcijańskiego dziecka – mówił dalej ksiądz, a jego oczy stały się nagle surowe, niemal groźne. – Twoja córka rozpoczyna życie, nie chcesz chyba, by ugrzęzła w grzechu? Wiem, że nie chodzi do kościoła na niedzielne msze. 37 Ugrzęzła w grzechu? Cóż to znaczy? Ze złością spojrzała na lekko wyświeconą sutannę i metalowy krzyż na piersi, głaskany różowymi palcami. – Proszę księdza – starannie akcentowała każde słowo. – Nie jestem osobą praktykującą, a chyba nawet wierzącą, chcę jednak, żeby moja córka miała na świadectwie dobry stopień z religii i dlatego proszę księdza o pobłażliwość i wyrozumiałość. – Ależ? – Ksiądz wydawał się zaskoczony słowami Julii. – Przecież jestem i pobłażliwy, i wyrozumiały. – Mój ojciec był protestantem, matka chrześcijanką, wyszłam za mąż za Żyda, a więc proszę mnie zrozumieć – tłumaczyła Julia, starając się zachować spokój. – Córka pełna jest wątpliwości, podobnie jak ja. – Rozumiem – ksiądz westchnął głęboko i niespodziewanie uśmiechnął się. – Czasami jednak proszę pomyśleć, że Bóg jest. A na świadectwie postawię trójkę... Wyższej oceny dać nie mogę. Położył dłoń na czole... Odpiął guziki sutanny. Żyłki w skroniach drżały... Od jakiegoś czasu prześladowały go niepewność, wątpliwości, strach i bolesna nadzieja, że się myli i Bóg jednak istnieje... Częściej jednak wątpił w istnienie Najwyższego, wątpił, chociaż nadal nauczał religii i był w tych wykładach na tyle łudząco szczery i prawdziwy, że nikt nie zorientował się, iż rozmawia z księdzem, który przestał wierzyć w Boga, wystawiając się na próbę najcięższą z możliwych. Otworzył diariusz, w którym codziennie zapisywał swe metafizyczne spostrzeżenia. „Pojęcia Bytu i Niebytu łączymy z naszymi zmysłami. A co by się stało, gdybyśmy nie istnieli? Czy wtedy by istniał Byt lub nie istniał Niebyt? Byt i Niebyt są w zasadzie tożsame... Oba te pojęcia istnieją tylko dzięki nam”. Potrząsnął głową, bo zapis wydał mu się nieprecyzyjny i jakby nie dokończony. A ponadto fałszywy. Byt i Niebyt istnieją przecież niezależnie od naszego istnienia. Uśmiechnął się... Na samym dole kartki zapisał maczkiem sentencję: Jakaż może być wolność w niebie, gdzie wszystkie klucze trzyma jeden święty?” Spojrzał na własne pomarszczone, opalone dłonie i już wiedział, że musi jeszcze zapisać coś bardzo ważnego: „Jakaż jest wolność na ziemi, jeżeli umieram?” Siedem girls splecionych rękami przefrunęło przez salę od sięgających sufitu drabinek po szerokie, jasne okna, za którymi chybotały na wietrze ostre wierzchołki topoli. – Raz, dwa, raz, dwa. Miałam piętnaście lat i oczekiwałam cudu, który wyrwałby mnie z tej monotonii i nudy, z codziennych ćwiczeń i małych rywalizacji. – Obrót... Głowa wyżej... Nogi wyprostowane. I raz... I dwa... I raz... I dwa... Już... A teraz wokół sali... Biegiem. – Mostek. – Szpagat. – Piruet. – Panuj nad własnym ciałem! Jeżeli chcesz być tancerką, to musisz wabić swym ciałem. – Naturalnością i płynnością ruchów musisz wyrazić siebie, tylko siebie. – Tańcz tak, jakby twoje życie zaczynało się od tego tańca i jakby już zawsze miało od tego tańca zależeć. Ocierasz pot z czoła, zamykasz oczy, oddychasz szybko, nerwowo... Skrzypnięcie drzwi... To twój wzór... Mistrzyni – primabalerina – nauczycielka, a obok niej wysoki, lekko łysiejący pan w srebrnoczarnym ubraniu. Głowę trzyma dumnie... – To Król Tanga.... Widziałam jego zdjęcia w „Variétés”. – I przed „Adrią” też, ze skrzypcami w dłoniach. – To on! 38 Dziewczyny patrzą zafascynowane, każda stara się zwrócić na siebie uwagę wielkiego muzyka. Bledną, wytrzeszczają oczy, uśmiechają się. – Nie przerywać ćwiczeń! Proszę nie przerywać! – krzyczy nauczycielka tańca, lecz każda kłania się i dyga przed Królem Tanga. Tymczasem on przechodzi przez salę, cały czas rozprawiając po francusku z Madame – właścicielką szkoły. Lekceważy was, prawie nie patrzy, jakbyście nie istniały! Bo i kim są dla niego jakieś tam uczennice? Przepływa obok, blisko, wielkość i sława, a ty wytrzeszczasz swoje ciemne oczy i uśmiech zamiera ci na wargach. Żeby chociaż spojrzał. Już zbliżają się do przeciwległych drzwi. Madame wyprzedza nieco Mistrza, kładzie dłoń na uchwycie z bursztynowego pleksiglasu i z trudem odciąga skrzydło drzwi. Już się nie uśmiechasz. Przeżywasz zawód, bo nawet nie musnął cię wzrokiem. Wtem, już w drzwiach, Król Tanga odwraca się i patrzy właśnie na ciebie, prosto w twoje smutne, rozczarowane oczy. Nawet nie zdążyłaś się uśmiechnąć! Moment! Już wyszli, skrzydła drzwi drżą jeszcze. – Nie przerywać ćwiczeń! Raz, dwa, raz, dwa! Raz, dwa! Biegiem! – komenderuje nauczycielka, zaróżowiona z przejęcia nadzwyczajną wizytą. – To na mnie spojrzał! Widziałyście, prawie puścił do mnie oko! Aż zmrużył powieki na mój widok! Tak przyciągał mnie wzrokiem, że chyba wpadłam mu aż do serca. Twoje koleżanki licytują się o spojrzenie Króla Tanga, jakby od takiego spojrzenia zależeć miała cała przyszłość. Milczysz. Przecież wiesz, że odwrócił się tylko dla ciebie i tylko na ciebie spojrzał. – Przy tobie wciąż widzę nieprzyzwoicie wielu mężczyzn, ale ty nadal jesteś sama – dziwiła się Julia, wodząc palcem po rozłożonych na stoliku kartach. – Zmyślasz – mruknęła Iw, patrząc obojętnym wzrokiem w talię przybrudzoną od częstego używania. Nie wiesz, kiedy, gdzie i od kogo twoja matka nauczyła się wróżyć z kart. I skąd ta dziwna umiejętność odgadywania i przepowiadania, do której sama często odnosiła się ze sceptycyzmem i nieufnością. – To wszystko jest przecież nieprawdą – mówiła prowokacyjnie o własnych wróżbach, obserwując uważnie, czy reakcja słuchaczy jest zgodna z jej oczekiwaniami. – Tylko że te nieprawdy stają się prawdami... – Te nieprawdy sprawdzają się... Takich właśnie słów oczekiwała, lecz nigdy nie usłyszała ich od ciebie... Dlatego też podczas wróżenia zawsze cię obserwowała z podejrzliwą niechęcią, niemal z lękiem. Czy wiedziała, jak bardzo jej zazdrościsz? Bo przecież ty nie masz nawet cienia takich zdolności... Kiedy próbowała nauczyć cię patrzenia w karty, ty niczego tam nie widziałaś i niczego nie umiałaś sobie wyobrazić ani w przeszłości, ani w przyszłości... – Co widzisz? – pytała Julia, wodząc palcami od damy pik, która oznaczała ciebie, do króla kier, z pewnością symbolizującego jakiegoś poważnego faceta. – Prawie nic, trochę własnych spraw i pustkę. Tylko tyle mogłabyś jej odpowiedzieć-podpowiedzieć... Dlatego wolałaś milczeć niż denerwować Julię, daremnie usiłującą przekazać ci chociaż część swych wróżbiarskich tajemnic. Niekiedy było ci jednak tak przykro, że chcąc zagłuszyć własną gorycz i złość, w myślach nazwałaś Julię oszustką i wpatrywałaś się w nią niemal z nienawiścią. Chyba właśnie dlatego, chociaż do wróżb i jasnowidzów odnosiłaś się z przekorną podejrzliwością, postanowiłaś przekonać się, jak wiele mogą ci wyjawić i jak daleko sięga ich wiedza. I chociaż powtarzałaś: „Nie wierzę...”, to przecież odrobinę wierzyłaś, jak większość z nas. 39 – Jesteś do niej podobna – szepnął, wykonując nieokreślony gest dłonią w kierunku klasycznej postaci na cokole. – Do której? – uniosła głowę i mrużąc oczy, kolejno przypatrywała się zastygłym w zamyśleniu twarzom kariatyd. – Do tej i do tej, do tamtej i do tej też... Jesteś piękna jak one. Twoja twarz też jest jakby poza czasem. – Ciszej, bo staną się zazdrosne i skrzywdzą mnie – obrzuciła wzrokiem kamienne twarze. Zamknęła mu usta delikatnym cichym pocałunkiem. – Gdybym był rzeźbiarzem, wyrzeźbiłbym cię... – wyszeptał po chwili. – Byłabym Afrodytą? – Może... Albo zakochaną Psyche, Korą powracającą do Hadesu, uwolnioną Andromedą... A może Ariadną u wrót labiryntu. – Przestań tak mówić, to smutne. Stado ciemnoszarych gołębi oderwało się od klasycystycznej fasady pałacu. – Chodź już. Ogarnął ją ramieniem. Czuł, jak zadrżała, lecz nie wiedział, z lęku czy z wieczornego chłodu. A może nagle zrozumiałaś, że twoja twarz nigdy nie będzie poza czasem, jak spiżowe wejrzenia kariatyd z pałacu Kronenbergów. Jeszcze w szkole baletowej zastanawiałaś się, gdzie będę tańczyć? Przecież muszę gdzieś tańczyć! Julia wzruszała tylko ramionami i kręciła głową z ironią, jakby zupełnie nie rozumiała córki, w jej mniemaniu kobieta mogła tańczyć tylko po to, by oczarować i zdobyć mężczyznę... Tymczasem Iw chciała tańczyć dla samej idei tańca... Julia nie była z tego zadowolona, bo nigdy nie jest się zadowolonym, obserwując fakty, których się nie rozumie. Zostać tancerką jedynie po to, aby tańczyć? Co za potworny bezsens... – Sądzę, że spotkasz mądrego i bogatego mężczyznę, który cię doceni i zaopiekuje się tobą, mądrego przyjaciela, na którym będziesz mogła polegać w trudnych chwilach. – Julia wciąż powtarzała te słowa, wzbudzając wściekłość, a raczej nienawiść Iw. – Nie jesteś wysoka i postawna – ciągnęła swą tyradę wzdychając – ale są przecież mężczyźni, którzy lubią drobne, małe kobietki takie jak ty. Na pewno spotkasz wkrótce odpowiedniego człowieka... Jesteś, co prawda, niska, ale bardzo zgrabna, i wiesz, że umiesz się podobać... A tańcem każdego zachwycisz. Tylko żeby nie poderwał cię jakiś młody szaławiła. Iw starała się nie słuchać matczynych monologów, ale było to właściwie niemożliwe, bo Julia wykorzystywała każdą chwilę, by pouczać, doszkalać i instruować Iw, jak ma postępować, kogo warto poznawać, a do kogo odwracać się plecami. I chyba właśnie dlatego dochodziło między nimi do ciągłych kłótni, spięć, awantur, a nawet do rękoczynów. Julia bowiem uważała się za powołaną do bezustannego pouczania Iw. Postanowiła przestrzegać ją przed pułapkami i niebezpieczeństwami, ubogimi adoratorami i prawdziwą, wielką miłością, której sama nigdy przecież naprawdę nie poznała. Owo dawanie nauk córce to była dla niej niemal misja, o której należy mówić dużo, ciągle i cierpliwie. Julię przerażał też rozbudzony jeszcze w szkole temperament córki, która przepadała za męskim towarzystwem i oglądała się za co przystojniejszymi młodzieńcami, a to nie wypada panience z dobrego domu. Jakże niekonsekwentna jesteś, Julio! Przecież sama namawiałaś Iw do nauki tańca. A teraz, kiedy już jest w szkole baletowej, nagle masz wątpliwości, zastanawiasz się, czy słusznie, czy nie można było inaczej? Po co walczyłaś z marzeniami Iw o zostaniu tancerką? Julia pamiętała jeszcze tancerki i baletnice z objazdowych teatrów, które w początkach stulecia krążyły po zachodnich ziemiach rosyjskiego imperium. Tamte artystki stawały się bohaterkami skandali, plotek, pikant 40 nych historyjek, orgietek i wszelkich podejrzanych wydarzeń erotycznych. Być baletnicą oznaczało ówcześnie wyjątkowo niską i dwuznaczną lokatę moralną. To znacznie gorzej niż być aktorką... Stare aktorki mogły jeszcze grać dostojne role matron i heroin... Starzejące się baletnice często kończyły na bruku lub pod czerwoną latarnią.... Tak rozumowała niekiedy Julia i dlatego starała się ostrzec, przestrzec i zrazić Iw do zawodowego tańca. To właśnie Julia ze złości i rozczarowania spaliła kiedyś baletki Iw, które przecież sama dała jej w urodzinowym prezencie. Później udawała, że nie wie, co się z nimi stało, że gdzieś się zapodziały, a może zjadł je Filip, stary bezzębny pies, który wciąż spał, spał i spał, i od lat nie obgryzł nawet kości. – Ty sama wyrzuciłaś moje baletki! – krzyczała z wściekłością zapłakana Iw, która przejrzała Julię na wskroś. – A ja i tak zostanę tancerką. – To ohydny zawód, ale jeżeli chcesz... – perorowała Julia. – Czy wiesz, że po długotrwałym tańcu cały kostium śmierdzi potem? Iw udawała, że nie słyszy. Zaciskała usta, bo nie chciała kłócić się z matką. A jednak po długich, wyczerpujących ćwiczeniach, kiedy wydawało się jej, że nikt nie patrzy, wdychała woń własnego potu. Ze wstrętem dotykała wilgotnych miejsc i brzydziła się samej siebie. Natychmiast też biegła do umywalki lub pod prysznic, chcąc zmyć z ciała wszelkie ślady tanecznego trudu. Spotykała tu inne uczennice szkoły baletowej, podobnie niepewne, czujące się nieswojo, zażenowane własną fizjologią, wstydziły się samych siebie, obawiały, nienawidziły. Boże, ileż nieprzyjemnych cieczy wydzielam... Łzy, pot, śluz, ślina, mocz, miesiączka... Chwilami zastanawiam się, czy nie lepiej być mężczyzną. Tylko że mężczyźni w balecie przeważnie nie byli prawdziwymi mężczyznami, a w każdym razie nie byli mężczyznami dla kobiet. Albo kochali samych siebie, albo kochali innych mężczyzn... Wkrótce po przyjęciu do szkoły baletowej Iw usiłowała zwrócić na siebie uwagę Piotra, dobrze zbudowanego choreografa, który prowadził z dziewczętami lekcje rytmiki. Piękny Piotruś jednak nie zwracał na nią najmniejszej uwagi... Po Piotra codziennie po zajęciach przyjeżdżała czarna, lśniąca limuzyna, w której oczekiwały go rozwarte ramiona starego generała. Iw wychodziła akurat z budynku i zobaczyła drżące z przejęcia dłonie, napięty wzrok i mundur z szamerunkiem. I nagle zrozumiała, że obok jej dziewczęcych pragnień, pożądań i zakochań istnieje jeszcze wiele innych odmian miłości, o których nie wie nic, a, być może, nigdy ich nie pozna. Będąc jeszcze w szkole, starała się o pracę w balecie jakiegokolwiek teatru. Najpierw próbowała w operze, daremnie, potem w operetce, potem w kabaretach... wszędzie jednak były komplety i mnóstwo, mnóstwo młodych tancerek po szkołach, gotowych tańczyć za pół darmo, byle tylko tańczyć! Iw koniecznie chciała znaleźć się na scenie. – Być choćby girlsą, ale w porządnym towarzystwie – powtarzała. – Jest już komplet... Teraz nie ma możliwości... Proszę przyjść pojutrze... Czyli nigdy... – Nie! Nie! Nie! Ogarniała ją złość, rozpacz, poczucie klęski... Przecież w szkole była jedną z najlepszych uczennic, wyróżnianą i nagradzaną. Przecież wie, że tańczy dobrze, że jej ruchy są sugestywne, że czuje taniec, że gra w tańcu, że jest nie tylko tancerką, ale i aktorką, i każdym ruchem, miną, grymasem, gestem wyraża, mówi, przekonuje. Czemu mnie nie chcą? Dlaczego? – pytanie dręczyło i bolało. Czuła się odtrącona, osamotniona... Niespodziewanie stała się zazdrosna i zawistna. Wiadomość, że Zuza, jej koleżanka ze studium baletowego, została przyjęta do baletu przy operze, wywołała najpierw falę wściekłości, a później gwałtowne załamanie nerwowe i depresję. Iw ogarniało przerażenie... – Jeżeli takie krówsko jak Zuza, o tłustej dupie i kaczych łapach, zostało przyjęte do baletu 41 opery, a w tym samym czasie mnie odmówiono, to znaczy, że jestem od niej gorsza. A czy można być jeszcze gorszą od Zuzy? – Przespała się z inspicjentem, i nie tylko z nim... Zuza to cwana gapa, umie ustawić się w życiu. A ty powinnaś załatwić sobie jakiegoś protektora... – Jestem upokorzona i odtrącona... Wtedy już rozmyślałaś o samobójstwie. Kiedy budziła się w nocy, w świetle księżyca wciąż widziała tę dziwną, bezkształtną, bezcielesną postać, która na nią patrzyła, a przecież nie miała oczu. – To złudzenie – tłumaczyła sobie, leżąc w ciemności, zastanawiając się, kim jest ta zjawiskowa przestrzeń: aniołem stróżem czy domowym diabłem? Pewnego dnia spotkała Piotra, w którym kochała się kiedyś nieszczęśliwie... Szła właśnie Kruczą po kolejnej odmowie i niemal się z nim zderzyła. – Boże, jak ty wyglądasz! – jęknął. – Oczy podkrążone. To chyba ślady łez? Opowiedziała mu o wszystkich swych nieszczęściach, wypłakała się na ramieniu, nareszcie... Wiedziała, że jej współczuł, płakał razem z nią. – Biedactwo – powtórzył kilkakrotnie, ocierając jej łzy własną chusteczką. – Dlaczego tak mnie traktują? – pytała, patrząc na niego z bólem. – Po pierwsze, nikt nie wstawia się za tobą, a w tej branży protekcja jest, co tu ukrywać, pożądana... A po drugie, powiem ci szczerze, tańczysz dobrze, ale nie.... – zawiesił głos, jakby nie chcąc wypowiedzieć do końca. – Powiedz... – błagalnie złożyła dłonie. – Do baletu to ty się nie nadajesz, natomiast świetnie pasujesz do knajpy. Och! Nie obrażaj się! – krzyknął, przestraszony złymi błyskami w oczach Iw. – Jest w tobie za dużo erotyzmu, abyś mogła tańczyć w balecie opery... Tam tancerka musi być wyniosła, odległa, bardziej panować nad zmysłami i być zimna, eteryczna, wysublimowana, dystyngowana. A ty jesteś żywiołowa i nieprawdopodobnie zmysłowa... Gdyby nie to, że – ściszył głos – jestem pederastą, sam bym się tobą zajął. Jesteś zbyt podniecająca, by tańczyć w operze. – Chcesz powiedzieć, że wyglądam jak dziwka? – zmarszczyła brwi. – Przeciwnie, jesteś bardzo elegancka i subtelna, ale kiedy tańczysz, stajesz się wyjątkowo podniecająca i każdy facet ma na ciebie ochotę. – I uważasz, że właśnie dlatego nie chcą zaangażować mnie do porządnego teatru? – Chyba tak... Idź do „Kaukaskiej”, do „FF”, do „Sawoju”, do „Café Clubu”, do „Adrii”, ale tam jest najtrudniej... Pracuje tam mój kolega... Powołaj się na mnie, chociaż nie wiem, czy to poskutkuje. Iw wędrowała od knajpy do knajpy, odwiedzała dyrektorów, umawiała się na spotkania. Przygotowała też kilka numerów, z których jej samej najbardziej podobał się taniec Colombiny z figurką szmacianego Arlekina. I wtedy, w styczniu 1936 roku, kiedy po raz pierwszy zaprezentowała swój numer szefom „Adrii”, usłyszała głośne brawa i sympatyczny męski głos mówiący po polsku z wyraźnym obcym akcentem. – To prawdziwa rewelacja, panie dyrektorze, sądzę, że to powinien być gwóźdź programu „Adrii”. – Wysoki, lekko łysiejący mężczyzna o starannie przyczesanych włosach wynurzył się z cienia. – Ach, Mistrzu, pan tu na przesłuchaniu debiutantki? Co za zaszczyt? – Dyrektor wydawał się onieśmielony. Mężczyzna zbliżył się do Iw i z bliska zajrzał jej w oczy. – Wybitny talent... Gratuluję. Tańczy pani z niezwykłym temperamentem. Dyrektorze, to musi być numer jeden. Będę dla niej grał. – Oczywiście, Mistrzu! Oczywiście... Wszystkie trzy numery pani L. są bardzo interesujące – jąkał się szef, wymieniając zdziwione spojrzenie z dyrektorem. 42 – Są znakomite – podkreślił jeszcze raz Mistrz, który nagle wydał się Iw znajomy. – Tak, Mistrzu. Włączymy ją do programu... Natychmiast... Mężczyzna wyszedł bez pożegnania. Na sali zapadła cisza... – Trzeba było przynajmniej wspomnieć, że panią popiera sam Król Tanga – powiedział nieco podenerwowanym głosem dyrektor. – Gratuluję pani. Mistrz Eduardo jeszcze nigdy na nikogo tak wyraźnie nie wskazał jak na panią. – A więc jestem przyjęta? – spytała niepewnie Iw, bo wzruszenie odebrało jej głos i czuła, że za chwilę się rozpłacze. – Jak to, czy jest pani przyjęta? – dyrektor wzruszył ramionami z pozorną irytacją. – Przecież pani słyszała. Jest pani pierwszym numerem programu. A o pensji porozmawiamy później. Na początek, powiedzmy, dwieście złotych tygodniowo. – To osiemset miesięcznie! – krzyknęła Iw, która rano pożyczyła od Julii trzy złote na tramwaj. – W przyszłości może podniesiemy pani gażę – powiedział dyrektor. Płakała, płakała z radości, po raz pierwszy w życiu. I nagle przypomniała sobie starszego, eleganckiego pana, który pewnego wiosennego dnia odwrócił się tuż przed drzwiami studium baletowego i spojrzał dziwnie przenikliwie, teraz już wiesz, że na ciebie. Zdenerwowana, z roziskrzonymi źrenicami wybierała suknię na wieczorne spotkanie z Królem Tanga. Biegała pomiędzy dwiema obszernymi szafami, w których gromadziła garderobę, a potężnym kufrem z obuwiem i pudłami na kapelusze. – Gdyby stać nas było na większe mieszkanie, to można by wstawić jeszcze jedną szafę, a wtedy nie byłoby problemu pogniecionych ubrań – powtarzała nie wiadomo który raz te same zdania. – A właściwie – powiedziała, odkładając z niechęcią brązową wydekoltowaną sukienkę – nie mam w co się ubrać, po prostu nie mam w co się ubrać. – Nie przesadzaj. – Matka starała się ukryć ironię, lecz nie bardzo jej się to udało. – Na twoim miejscu ubrałabym się w tę sukienkę, którą właśnie odłożyłaś. W brązie jest ci wyjątkowo ładnie. – Nie jesteś, mamo, na moim miejscu! – ostro odpowiedziała Iw. – Dzisiaj muszę wyglądać wyjątkowo elegancko, a jednocześnie prowokująco, rozumiesz? – Rozumiem. – Właśnie, zatem jeżeli chcesz mi doradzić, to mądrze. – Miałam jak najlepsze zamiary. Iw szamotała się z zieloną, lśniącą srebrzyście spódnicą. – Utyłam! To nie chce na mnie wejść! – krzyknęła z rozpaczą. – Pomóż mi. Po chwili biegła jak szalona na spotkanie. – Czy wierzy pan w karty? – Julia starała się mówić po francusku jak najlepiej, a ponieważ w ostatnich latach nie zdarzało się to często, więc wypowiadała słowa niepewnie, z wahaniem i widoczną ostrożnością, bo w oczach człowieka tak znanego jak Król Tanga pragnęła błysnąć nie tylko wróżbiarską wiedzą i doświadczeniem, lecz także dokładnym, salonowym wychowaniem, a to obejmowało właśnie znajomość języków obcych. – Nareszcie słyszę francuski z akcentem brzmiącym jak na Sorbonie. – Ed spojrzał na nią z wyrozumiałym uśmiechem. – Jestem sceptykiem i nie przywiązuję większego znaczenia do przepowiedni, ale jeżeli chce mi pani powróżyć, proszę... – A więc postawię panu kabałę. – Julia pospiesznie tasowała karty, spoglądając spod oka na anemiczny uśmiech Iw, która przez cały czas zastanawiała się, co też wymyśli jej matka i czy wróżbami nie zrazi tego wspaniałego mężczyzny, na którym zależało jej bardziej niż na wszystkich innych. Wielokrotne rozkładanie talii kart i wróżenie Julia nazywa stawianiem kabały, co ty uwa 43 żasz za nadużycie znaczenia tych stów... Mówiłaś jej, co o tym myślisz, ale Julia albo udawała, że nie słyszy twoich uwag, albo lekceważąco machała dłonią i odpowiadała napastliwie. – Twoje prywatne zdanie mnie nie interesuje. Dla mnie to właśnie jest kabałą i już! Iw uśmiechnęła się drwiąco... Początkowo, bo po pewnym czasie zaczęła odczuwać znudzenie i ogarniającą senność. Wróżenie trwa długo, przez cztery, a nawet pięć kolejnych przetasowań. Po każdym tasowaniu Julia rozkłada, dzieli talię na trzy lub cztery kupki, z których odsłania po jednej lub po dwie karty z wierzchu, łącząc je niekiedy z podglądaną wcześniej kartą ze spodu. Następnie po zebraniu tych kart rozkłada je ponownie w trzy rzędy po osiem i wróży z co trzeciej lub z co siódmej, odliczając od tej najważniejszej karty, która symbolizuje ciebie, a więc damy pik. Dzisiaj Eduardo jest w jej kartach królem kier. Całą operację Julia powtarza czterokrotnie, z tym że przeważnie po czwartym tasowaniu rozkłada karty nie na trzy, a na pięć części... – Dla ciebie... Dla domu... Co cię czeka... Czego się nie spodziewasz... Co się stać musi... Niekiedy wróżenie przedłuża się o kolejne tasowanie i losowanie, w którym ty sam wybierasz pięć, siedem albo dwanaście kart. Dopiero z nich Julia wyprowadza swe ostatecznie wróżby. – Och, przecież to tylko karty... Proszę nie wierzyć moim słowom – słyszysz głos Julii i już wiesz, że to jej kolejna sztuczka, mała prowokacja kobiety oczekującej potwierdzenia swej sztuki przewidywania przyszłości. Wychodzisz z Eduardem, a kiedy wracasz po kilku godzinach, mówisz do Julii z pogardliwym uśmiechem: – Wiesz, co powiedział mi Eduardo od razu po wyjściu... Oświadczył, że nie chciał cię urazić i dlatego skłamał mówiąc, że masz akcent jak na Sorbonie... Bo naprawdę, to mówisz jak murzyńscy tragarze w paryskich halach... – Ty mała, złośliwa dziwko! – syczy Julia przez zaciśnięte usta. – Tango! Cóż to za królestwo... – Możesz je przejść z twarzą pełną cierpienia, zaciekłości, gniewu, tęsknoty. – Tango... Kilka zdecydowanych kroków ku wieczności. – Tango... Kiedy zaczynasz tańczyć, wierzysz, że zaczynasz inne życie. – Kiedy zaczynasz tańczyć tango, nie masz wyboru, nie możesz uciec, wycofać się, odejść. Nie możesz i nie chcesz. – Tango jest sprzymierzeńcem samotnych. W tangu nie boisz się samotności. – Tango? Zatańcz i uwierz w nieskończoność. – Jestem w ciąży! Miała siedemnaście lat, była dobrze zapowiadającą się tancerką... Dziecko? Teraz? Nie!!! – Tylko skrobanka – stanowczo stwierdziła Julia. – Nie możesz sobie teraz pozwolić na dziecko. Znam lekarza, który ci pomoże. – Znam lekarza, który ci pomoże – te same słowa z ust Eduarda załamały cię, zgnębiły, przestraszyły. Szybko przeglądał notes z telefonami, a ty nagle zrozumiałaś, że on nigdy nie ożeni się z tobą. Lekarz usypiał cię chloroformem, a ty w głębokiej ciszy przez cały czas widzisz purpurowe korale na szyi wpółupieczonego indyka i błyszczące oczy biesiadników. Budzisz się z bólem głowy, uczuciem słabości i mdłości. Już po... A więc to tylko tyle? Trochę strachu i po kłopocie. 44 Ulga? A rozgoryczenie? Jakby mnie pobito, ale to minie, na pewno. – Pierwsza skrobanka za tobą, mała kobietko – żartuje pielęgniarka. – Pierwsza... A czy będą następne? – On i ja. Zawsze, kiedy o nim myślała, ogarniało ją podniecenie i potrzeba zbliżenia. Przy nim czuła się nie tylko szczęśliwa, ale oczekiwana i potrzebna... A jednocześnie przestawała bać się swych uczuć, obawiać przyszłości... Znikały cienie, złe wydarzenia z pamięci zacierały się... Nawet te najtragiczniejsze, na które patrzyła oczami dziecka, przy Eduardzie wydawały się mało ważne... Na wpółupieczony indyk krzyczący z półmiska, cielak z krwawiącymi oczodołami... Już taki jest los pożeranych, że cierpią, i pożerających, że mają wyrzuty sumienia. Iw usiłowała wierzyć w takie i podobne wyjaśnienia, ponieważ uspokajały ją, chociaż na krótko... Przy Eduardzie te chwile odprężenia i zapomnienia rozciągały się i trwały coraz dłużej. Iw czuła się niemal wyzwolona od złych, natrętnych koszmarów... Wyzwolona, a więc szczęśliwa, a może raczej szczęśliwsza. Nawet on – cień o różnych kształtach – towarzyszący jej od początku świadomości i pojawiający się niespodziewanie w najmniej przewidywanych momentach życia, teraz o niej zapomniał i Iw, siadając przed lustrem, nie lękała się już, że w przestrzeni pomiędzy nią a szklaną taflą nagle objawi się trudne do określenia wielokształtne monstrum. – Jestem szczęśliwa – szepnęła – bo przy nim zapominam o tym, o czym powinnam zapomnieć, i czuję się bezpieczna jak nigdy dotąd przy żadnym innym mężczyźnie. To, że Ed był od niej starszy o blisko trzydzieści lat, Iw uznała za argument przemawiający za ich związkiem. – Zawsze marzyłam o mądrym, doświadczonym mężczyźnie, który by mnie rozumiał, na którym mogłabym polegać, ufać mu – zwierzała się Julii, przytakującej jej słowom ze sceptycznym uśmieszkiem kobiety dobrze znającej życie. – I nareszcie takiego spotkałam. – Mówią o was w „Adrii”, co? – pytała Julia. – Mówią o nas wszędzie. Eduardo stawia warunek: moja orkiestra gra tylko wtedy, gdy Iw ma pierwszą solówkę... – paplała rozpromieniona. – I rzeczywiście we wszystkich programach pierwszy numer to ja! – zakończyła triumfalnie. – Tak... To bardzo pięknie... – Julia rozciągała słowa, chcąc w ten sposób podkreślić ich znaczenie. – Ale ożenić się z tobą nie chce... Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie, które głęboko dotknęło Iw, czego Julia właśnie oczekiwała. Zmarszczyła brwi i umilkła, jakby speszona. – Jeżeli jesteś dla niego tak ważna, to niech się rozwiedzie z żoną i ożeni z tobą – Julia starała się mówić tonem pozornie obojętnym, chociaż wyraźnie się denerwowała. – Na razie jesteś po prostu jego kochanką, ale jutro możesz przestać nią być. Kochanki się zmienia, a nikt nigdy nie współczuje porzuconej kochance. – Och, przestań! – krzyknęła Iw. – Dla Eduarda jestem kimś więcej niż kochanką. – Jesteś tylko kochanką, i dobrze o tym wiesz. Mężczyzna, który kocha, nigdy nie pozwoli, żeby kobieta wyskrobała jego dziecko. A on sam załatwiał ci przecież ginekologa. Złośliwość Julii niemal załamała Iw. Czuła się upokorzona, poniżona... – Jak śmiesz tak mówić! – krzyknęła. – Tak nie mówi matka do dziecka! Julia spojrzała na córkę z pogardliwą wyższością, jak zwykle patrzy się na tych, których świadomie doprowadzamy do gniewu... Lubiła mieć przewagę i prawie zawsze ją zdobywała. – Po prostu uważam, że on cię wykorzystuje... Jest mu z tobą dobrze w łóżku i to wszystko. A że ty masz charakter dziwki, to osobny temat – teraz mówiła szybko, jakby chcąc doprowadzić Iw do wściekłości. – Jesteś głupią, zakochaną dziwką, zakochaną w podstarzałym lowelasie. 45 – A ty jesteś wyrodną matką... To przez ciebie ojciec dostał ataku serca i zmarł! – krzyczała rozwścieczona Iw. Rzuciły się na siebie, chwyciły za włosy i sukienki. Julia wymierzyła córce policzek. Iw oddała natychmiast. Odskoczyły... Iw pod ścianę... Julia pod drzwi. Dyszały z nienawiści i rozgoryczenia. – Dajmy już spokój – szepnęła nagle Julia – bo jeszcze się kiedyś pozabijamy. Dlaczego aż tak się nienawidzimy? Po kilkunastu minutach Iw podeszła do matki. – Przepraszam – powiedziała, obejmując ją i całując w policzek. – Nie gniewaj się.. – Nie gniewam się – odparła Julia, ocierając łzy. – Tylko nie nazywaj mnie więcej wyrodną matką, bo widocznie nie masz pojęcia, co to znaczy... – Przecież wiesz, że jesteś dla mnie najważniejsza, ważniejsza od tych wszystkich głupich mężczyzn – szeptała Iw, głaszcząc Julię po okręconym wokół głowy warkoczu – i że bardzo cię kocham. – Ja też cię kocham. – Teraz Julia całowała policzki córki. – Tylko ten mój charakterek. Nie umiem ustępować i nie chcę ustępować. Listy, kartki, telegramy od Eduarda przychodzą z Paryża, Wiednia, Berlina, Bukaresztu, Budapesztu, Moskwy, Tel Awiwu... Iw zarumieniona rozkładała je ze skupieniem na stole w salonie i po raz kolejny odczytuje wciąż te same słowa, składające się na grzeczne, eleganckie zwroty... Czy chcesz wyczytać z nich więcej niż jest napisane? „Szanowna Pani”, „Mademoiselle”, „Droga Pani Iw”, „Madame Iw”. – Sztuczne, obojętne, puste słowa, strzępy słów... – Obrzydliwe! – słyszysz swój szept. – Zakłamane! – Ile bym oddała, żebyś napisał: „Jedyna”, „Ukochana”, „Moja”. – Dlaczego nie napisałeś „Kochana”? – Dlaczego nie zaczynasz listu od „Najdroższa Iw”? – Dlaczego... Chcesz, żebym cię znienawidziła? – Czy boisz się prawdy? Ja mogłabym krzyczeć, że cię kocham, chcę chwalić się tą miłością i tobą! – Dlaczego tak dbasz o pozory?... Pozory zabijają uczucia. Wolisz udawać, kłamać, ukrywać? – I uważasz, że jesteś uczciwy? – Boisz się tej miłości? Boisz się mnie? – Sądzisz, że mogłabym zmarnować ci życie? – Czy wyglądam na szantażystkę? Usta zaczynają drżeć, zmrużone oczy napełniają się łzami, nozdrza czerwienieją, z trudem oddychasz przez nos... Płaczę, przez niego. Ze złością strąciła dłonią kartki na podłogę po to tylko, by po chwili zbierać je na kolanach, składać, skrupulatnie liczyć i chować do drewnianej pozytywki, grającej jedno z jego tang. Przyszłość? A jeżeli nie ma przyszłości? Zacisnęła pięści i nagle z całej siły zaczęła walić o ścianę. Postanowiła kolejny raz porozmawiać o ich przyszłym wspólnym losie. On milczy, ale ja nie mogę milczeć. On i ja! On i ja... – biła dłońmi w ścianę aż do bólu. Król Tanga i tancerka z „Adrii”... Para jak z amerykańskiego melodramatu. 46 On wspaniały muzyk, kompozytor, artysta i ja – pierwsza gwiazda w jego przyszłej rewii, ekscentryczna, ciemnowłosa piękność, przyszła matka jego synów... Westchnęła, bo przypomniała sobie, że on ma już syna we Francji, a ja po raz drugi usunęłam ciążę. On i ja! Trzeba przekonać go... Zmusić do porzucenia tamtej kobiety, do zapomnienia o niej. Jestem przecież dużo młodsza i chyba lepsza w łóżku... Nawet na pewno lepiej mu ze mną. Czy nie dlatego tak często przyjeżdża do Warszawy i do Polski? Mógłby przecież występować w innych krajach, ale przyjeżdża właśnie tu, najchętniej tu... A jeżeli występuje w Krakowie, Poznaniu lub Lwowie, to przysyła telegramy z nazwą hotelu i numerem apartamentu. – Dobrze ci ze mną – zadowolona wydęła pąsowe usta. – Mogłeś przecież znaleźć sobie kochankę w Paryżu, Berlinie, Bukareszcie, a wybrałeś w Warszawie. I to akurat mnie... Roześmiała się, figlarnie puściła oko do swego odbicia, skubnęła loczek nad czołem. Czuła się pewna siebie, dumna z siebie. I nagle ogarnął ją paraliżujący smutek, okrutna niepewność. Czy zdołam go przekonać? Przekonam go... Musi się ze mną ożenić... Musi? To ja go muszę przekonać, że będę najlepszą żoną. – Jaka będzie nasza przyszłość? Ilekroć zadawała to pytanie, Eduardo odwracał głowę i kulił się w sobie. Unikał wyjaśnień i odpowiedzi. Dlatego chyba coraz częściej żądałaś od niego czułych zwierzeń, a raczej deklaracji wielkiej miłości. Dawały ci więcej szczęścia niż pocałunki, pieszczoty i spełnienia. Czułaś niemal fizyczną potrzebę jego wyznań. – Mów mi, że mnie kochasz. – Kocham cię. – A jak mnie kochasz? – Kocham cię nad życie. – Powtórz. – Kocham cię, jak jeszcze nie kochałem. – Jeszcze raz. – Kocham cię miłością prawdziwego mężczyzny, lecz, proszę, nie każ mi już powtarzać, bo słowa powszednieją, a w końcu stają się obojętne. – Dla mnie nigdy nie będą obojętne... Zastanawiam się tylko... Jeżeli aż tak mnie kochasz, dlaczego nie rozwiedziesz się z żoną i nie ożenisz ze mną? Odsuwał się od niej... Wstawał z łóżka, nalewał szampana do kieliszków i zapalał papierosa. Popijając drobnymi łyczkami i wydmuchując smugi dymu, Ed kolejny raz powtarzał te same argumenty, wiedząc, że i tak nie przekonają Iw... Sam też zresztą nie ufał sile owej argumentacji i dlatego często przerywał zdanie, jakby chciał tymi zająknięciami i niedopowiedzeniami podkreślić wagę własnych słów. – Nigdy się z tobą nie ożenię... Zrozum... Nie mogę. W Paryżu mam żonę i syna... Ta kobieta, z którą jestem od lat, też jest mi bliska... Kiedyś bardzo mi pomogła... Nie kocham jej, ale nie umiem ot tak zostawić i odejść... Nie wiem, czy mnie rozumiesz. Ona nie zasługuje na takie odtrącenie i porzucenie... Kiedy nie byłem jeszcze znanym muzykiem i marzyłem o własnej orkiestrze, ona właśnie dała mi pieniądze, zaryzykowała. Bez niej nie byłbym tym, kim jestem: Królem Tanga, kompozytorem. W pewnym sensie to ona mnie stworzyła... I dlatego właśnie nie mogę się z tobą ożenić, chociaż, chociaż bardzo cię pokochałem i nie wyobrażam sobie życia bez ciebie – prawie płakał. Brzmienie tych wywodów stawało się niekiedy błagalne i sentymentalne, niemal śmieszne. Iw zagryzała usta, marszczyła brwi, milczała... Chwilami chciało się jej płakać, lecz powstrzymywała się całą siłą woli. – Gdybym był wolny – wzniósł teatralnie twarz i westchnął głęboko – ożeniłbym się z tobą 47 natychmiast. Och, tak bardzo staram ci się wytłumaczyć, ale ty chyba nie chcesz rozumieć... Iw nie chciała rozumieć. Usiłowała zapanować nad mimiką. Wiedziała, że kiedy jej drobna twarz staje się nienawistna i zawzięta, a usta zaciskają się i niemal zanikają, brzydnie i nie jest już rozkoszną, piękną tancerką, lecz obcą i odpychającą kobietą. Od przeszło roku uważała Eduarda za swego mężczyznę i marzyła, że wkrótce będzie mogła mówić o nim „mój narzeczony”, a następnie „mój mąż”... Nagle powróciła świadomość, że w Paryżu czeka na niego inna kobieta... Upokorzenie? Ból? Jaka jestem głupia! Czuła się niepotrzebna, a to bardziej jeszcze poniżało ją we własnych oczach. Jak mam się bronić przed taką krzywdą? – Nie szkodzi – uśmiechnęła się sztucznie – a zresztą i tak nie wiem, czy wyszłabym za ciebie, bo już się starzejesz i niekiedy... przeważnie nad ranem... cóż... wybacz, śmierdzi ci z ust zgnilizną. Zbladł, zaczerwienił się... Woda do płukania ust zawsze stała w łazience... Iw upokorzyła mnie, wzięła odwet... Za to, że się nie chcę z nią ożenić? Nie chcę? Nie mogę jej okłamywać... Niedługo mnie znienawidzi. Znienawidzi, a ja ją kocham. – Czy musiałaś to powiedzieć? – starał się zachować spokój. – To nieprawda. – Była na siebie wściekła. – Przecież wiesz, że to nieprawda. Zamknęła mu usta pocałunkiem, przyciągnęła do siebie... Znowu byli szczęśliwi, najszczęśliwsi na ziemi. Przez kilka chwil. W życiu i w kartach pojawiali się mężczyźni... Ten był królem, tamten waletem. Jakby ich za sobą przyciągała, przywabiała do siebie. Marionetki, pajacyki na sznurkach, kukiełki, laleczki z wypchanymi, napiętymi rozporkami – tak ich widziała, bo tacy przecież byli, chociaż każdy starał się wydawać lepszy, mądrzejszy, inny niż w rzeczywistości. Teatr! W każdym towarzystwie, przy każdym stoliku toczy się taka właśnie walka płci, gra pozorów, udawania, pozowania, tokowania, rywalizacji. Grają swe role dla niej, grają wobec siebie. Nienawidzą o sobie prawdy prostej, pierwotnej, podstawowej... Sprzeciwiają się, protestują, nie chcą wiedzieć, bo uważają, że ta prawda ich poniża, upokarza. Ale ty przecież wiesz, że są po prostu samcami, a w tobie widzą samiczkę piękniejszą i zgrabniejszą od innych. Być może, sądzą, że jesteś łatwiejsza, łatwa do zdobycia, że wystarczy obiecać ci cokolwiek, oczarować słowami, mimiką, bogactwem lub po prostu zapłacić i już jesteś gotowa iść z nimi do łóżka. Spójrz dyskretnie, jak na ciebie patrzą, jak oblizują wargi i wzdychają, kiedy wykonujesz piruety, kiedy się pochylasz, ukazując pośladki opięte srebrzystymi majteczkami. Czerwienią się i chrząkają z przejęcia. Są spragnieni takiej kobiety jak ty... Innej, podniecającej, piękniejszej od żon, które już się zestarzały, zszarzały, znudziły, bo nagle z pięknych kobiet stały się takimi samymi sprzętami jak szafy, stoły, krzesła. Ukrzesłowione, uszafione, ukredensione, skomodziałe kobiety, które kiedyś wybrali na żony, być może, z prawdziwej miłości i zachwytu, a może jednak dla pieniędzy, ziemi, prestiżu... Czyż nie różne są przyczyny kojarzenia małżeństw? Dlaczego stajemy się parami, zakochujemy się, pragniemy, nie potrafimy bez siebie żyć...? Akurat ci właśnie, którzy spotykają się niespodziewanie na moment i niemal natychmiast wiedzą, że są przeznaczeni sobie, że chcą już istnieć tylko dla siebie. Tych przeżywających prawdziwe wielkie zakochanie jest tak mało. I często sami wstydzą się swych wielkich uczuć. Bo wielkie uczucia najbardziej denerwują małych ludzi. – Taniec wynika nie tylko z rytmu muzyki, której akurat słuchasz, lecz także z rytmu natury, który ukrywa się w tobie, i dopiero ta muzyka potrafi go zbudzić... Prawdziwi tancerze to ci, którzy kierują się w tańcu tym właśnie obudzonym przez muzykę rytmem przyrody... Ro 48 zumiesz? – w nieskończoność powtarzał Ed, a Iw potakiwała, chociaż nie zrozumiała od razu. – Jest jeszcze jedna tajemnica, o której nie powinienem ci mówić, bo może tak cię przerazić, że w ogóle przestaniesz tańczyć. Pożałujesz, że zostałaś tancerką lub, co gorsza, zaczniesz się bać. A tancerka żyjąca w lęku, obawiająca się tego żywiołu muzyki i ruchu, jakim jest taniec, niszczy samą siebie, zabija się, morduje wszystkie swe marzenia. – Opowiedz mi o wszystkich tajemnicach tańca, o wszystkich tajemnicach sztuki... Mów, jakbyś mówił do własnych myśli, jakby mnie tu nie było. Po prostu opowiadaj o tym, co już poznałeś, opowiadaj, nawet jeśli nie jesteś tego pewny. Chcę wiedzieć, nawet jeżeli nie umiem tego pojąć. – Mówić, jakbym był sam w pustym mieszkaniu, jakby ciebie tu nie było? Mówić do siebie i do pająka zaczajonego pod sufitem u zbiegu krawędzi? To niemożliwe, Iw, bo ja wiem, że tu jesteś, bo wiem, że cię kocham, bo wiem, że się o ciebie boję i martwię, i właśnie dlatego chcę cię ostrzec, przestrzec, przygotować... Zwykli ludzie sądzą, że sztuka udoskonala, uszlachetnia, przynosi wytchnienie, daje uczucie wolności i wzniosłości, szlachetnego piękna i wyższości nad tłumem, wyższości, jakby lotu nad szarym i umierającym światem. Ale to nie jest prawda, to tylko pozory prawdy... W głąb siebie docierasz przez cierpienie, więcej o sobie dowiadujesz się przez cierpienie i klęski, cierpienie i tęsknotę, a kiedy tracisz, rozumiesz najwięcej... Kiedy umierasz i nagle koło się zamyka... Wtedy poznajesz ostatnią chwilę, ostatnią sekwencję, śmierć ostatniej tęsknoty, własny zgon. I wtedy, w momencie gdy przestajesz istnieć, wiesz o sobie najwięcej... Ostateczne poznanie jest równocześnie zasunięciem story, zakryciem wszystkiego... Jak kurtyna. Wiedzę życia zdobywasz nie dzięki radościom i szczęściu, lecz w wyniku cierpienia, tęsknoty, klęski. – A miłość? A nasza miłość? – Oczy Iw stają się mokre od łez. – Och, czemu o to pytasz? – Ed odwraca oczy. – Chcę wiedzieć jak najwięcej... Dlaczego nie możemy być razem? Dlaczego nie mogę zostać twoją żoną? Dlaczego musimy się ukrywać i wciąż kłamać? Przecież to jest właśnie cierpienie... I cóż z tego, że o miłości wiemy więcej w wyniku cierpienia, jeżeli to cierpienie staje się naszą klęską. Dlaczego tyle w nas zakłamania? Dlaczego nie mogę być sobą? Dlaczego? Wiedziała, że nie odpowie, że podejdzie do okna i długo będzie wpatrywał się w mrok, a później zbliży do niej i będzie ją pocieszał, całował, kochał. Pragnęła tego. Julia z lubością powtarza początek wymyślonego przez siebie wiersza: „Od poniedziałku do samej niedzieli ciągnęły za nią tłumy wielbicieli...” Julia dumna jest z córki, cieszy się jej talentem, urodą, zachwytami otaczających ją mężczyzn. Iw stała się prawdziwą gwiazdą, tancerką, której nazwisko widnieje na pierwszych miejscach programów w „Adrii”, w „Kaukaskiej”, w „Bagateli”... Jest kimś... Przestała być anonimową ładną dziewczyną, girlsą o zgrabnych nogach i przejmującym spojrzeniu. Jest pierwsza! – Jesteś dzieckiem szczęścia, Iw – stale powtarza Julia. – Uważaj jednak, bo czas tancerki jest krótki. Kiedy poznajesz kogoś ciekawego, staraj się wywrzeć na nim odpowiednie wrażenie, tak żeby nie mógł o tobie zapomnieć, żeby znowu chciał cię spotkać. Julia stale powtarza podobne rady i zalecenia, chociaż wie, że Iw dawno już jej nie słucha i postępuje zgodnie z własnymi uczuciami... Julia wie jednak, że jej córka bardziej kieruje się zmysłowością, temperamentem i wrażliwością niż wyrachowaniem, logiką, zdrowym rozsądkiem... Zdrowy rozsądek? Ależ Iw nie ma go za grosz! Tyle razy mogła wyjść bogato za mąż, lecz nie wykorzystała żadnej z tych szans, których przecież zazdrościły jej koleżanki. A na ilu mężczyznach się zawiodłaś? Ilu cię rozczarowało, przez ilu przeżyłaś rozgoryczenie, ilu cię rozdrażniło? Pierwszy był S., agent kontrwywiadu, powszechnie nazywanego Dwójką... Nad kim czuwał w „Adrii”? Nie wiem, a zresztą specjalnie się tym nie interesuję. Przychodził niemal codziennie, obrzucał co chwila salę uważnym, taksującym spojrzeniem, mrużył oczy... Niekiedy wyjmował notatnik i zapisywał coś gorliwie, wysuwając spomiędzy 49 zębów różowosiny koniuszek języka... Kogo śledził...? Może śledził wszystkich, usiłując złapać jakikolwiek trop? A tropami były tu niebezpieczne słowa i obce myśli. S. zaciekle nienawidził masonów, komunistów, socjalistów, anarchistów, Żydów, Rosjan, Niemców, Czechów, Murzynów, literatów, poetów, dziennikarzy, robotników, biedaków, bezrobotnych, włóczęgów, żebraków i pederastów... Drażnili go również rudowłosi, zbyt niscy i zbyt wysocy, i wszyscy przekraczający jakiekolwiek normy wizualne lub obyczajowe. I ta właśnie nienawiść była ideą jego życia, a właściwie celem, dla którego warto było żyć. Pewnej nocy, kiedy wyszłaś z „Adrii” w jego towarzystwie i już wsiadałaś do samochodu, usłyszałaś krzyk. Jakiś człowiek w czarnym płaszczu szybko przemykał pod murem... Kilkadziesiąt metrów za nim biegł zdyszany policjant. – Stój! Stój! – wymachiwał pistoletem. Tamten kulał. S. odwrócił się, powoli wyciągnął pistolet i strzelił uciekającemu prosto w nogi. Nieznajomy zachwiał się, obrócił i upadł na twarz, bokiem do muru. Czyżby nie chciał, żeby S. go poznał? Rozszerzonymi strachem źrenicami obserwowałaś rozgrywające się zdarzenia, nie wiedząc, jak się zachować, co robić... Nic, czekać! Czekać, aż skończy się ten okrutny sen. Przez chwilę ogarnęła cię nagła chęć ukrycia się lub ucieczki dokądkolwiek. Tylko po co? Przecież to nie ciebie ścigają. S. podbiegł do leżącego i kopnął go z całej siły w bok, w okolice nerek... Tamten obrócił się, przewrócił na wznak, jęczał... Dwóch policjantów, zdyszanych, stanęło przed S. na baczność... Ciężkie, dyszące, zaślinione psy – pomyślała Iw. – Ty zdrajco, ty kanalio! – S. kopał i opluwał leżącego. – Nareszcie cię mam. Nagle przypomniał sobie, że stoisz obok. Patrzy dumny z siebie, zadowolony z sukcesu zerka na twoją wystraszoną minę... Czy tylko mi się wydaje, czy też w jego oczach dostrzegam cień podejrzliwości? – Szczęśliwy traf – mówi podniecony. – Szukałem tego człowieka przez kilka lat i w końcu go schwytałem. Proszę wybaczyć, że nie odprowadzę pani, ale wzywają mnie obowiązki. Trzeba dopilnować, by ptaszka odpowiednio potraktowano. Służba ojczyźnie wzywa... Odprowadźcie pannę artystkę do taksówki – wykonał teatralny gest w stronę jednego z policjantów – bo w Warszawie, niestety, nadal mętów wiele. Leżący jęknął... Iw spojrzała na niego ze współczuciem. Przez chwilę ich oczy się spotkały. I już, już miała zamiar pochylić się, pogładzić go po włosach i szepnąć: „Nie martw się! Jesteś bardzo silny, jeżeli aż tak na ciebie polują!” Odwróciła się i odeszła. Policjant szedł pół kroku za nią w zupełnym milczeniu, które świadczyło o głębokim szacunku dla S. Postój był w pobliżu. Taksówkarz, widząc zbliżającą się kobietę w towarzystwie policjanta, obrzucił ją zdziwionym spojrzeniem. – Do widzenia. Życzę miłej drogi – policjant wyprężył się przed Iw i zasalutował, a oczy taksówkarza rozszerzyły się szeroko. Obserwował cię z podejrzliwym szacunkiem. Przez całą drogę milczał. Od tamtej nocy Iw zaczęła unikać sławnego łowcy komunistów, jak niekiedy złośliwie nazywano S... Starała się nie wchodzić mu w drogę, co, niestety, w „Adrii” było niemożliwe. A już na pewno szczególnie trudne dla takiej gwiazdy, jaką właśnie stała się Iw. Tymczasem S., ilekroć spotykał teraz Iw, natychmiast wypytywał i przepytywał, niemal przesłuchiwał ją o każdą znajomość, o każdy ukłon i uśmiech przesłany znajomym przy stoliku. I tak jak początkowo była dumna, że poznała eleganckiego pogromcę szpiegów i superpolicjanta pachnącego perfumami i brylantyną, tak teraz zaczęła się go obawiać, a może nienawidzić. Nie tylko jego się obawiała... wcześniej także unikała dawnego kolegi ze szkoły, o którym krążyły plotki, że jest sowieckim agentem, komunistą i rewolucjonistą... A więc stoi po drugiej stronie barykady. Pamiętała piegowatego wyrostka w krótkich spodenkach, z blond locz 50 kiem nad czołem... Już wtedy zaciskał pięści na widok policjantów, eleganckich samochodów i każdego fagasa, którego uważał za kapitalistę i krwiopijcę. – Trzeba wyciąć stare, aby stworzyć nowe – mamrotał zaciśniętymi z nienawiści wargami. Pierwszego maja zobaczyła go w grupie robotników rzucających kamieniami w policjantów... Iw nie lubiła, wręcz bała się, wszelkich pochodów i manifestacji. Julia zawsze powtarzała, że każdy taki marsz może przerodzić się w bijatykę, w grabież, w szaleństwo wrzaskliwej i ogłupionej hasłami tłuszczy. Toteż Iw, zobaczywszy gniewny, rozkrzyczany tłumek, natychmiast usiłowała się wycofać. – Iw! – krzyknął. – Ty też z nami?! Zostawił rewolucjonistów walczących na kamienie z policją i popędził za nią. – Może gdzieś wstąpimy? – zaproponowała. – Nie mam pieniędzy – wybąkał zaczerwieniony. Zaprosiła go do kawiarni. Zamówiła szarlotkę. Jadł zachłannie jak wygłodzony psiak. – Jak ty możesz tańczyć dla burżujów! To ohydne! – krzyknął, gdy dowiedział się, że zaczyna pracę w „Adrii”, i dodał natychmiast: – Ciesz się, że teraz nie podkładamy bomb. – Podłożyłbyś bombę wiedząc, że tam tańczę? – spytała Iw. – Och, nie... – zarumienił się i usiłował musnąć ustami jej policzek. Nie protestował też, gdy zaprosiła go na obiad do pobliskiego baru i zapłaciła pieniędzmi zarobionymi w kapitalistycznym lokalu. Spuścił tylko głowę i zanucił Międzynarodówkę... Spotkali się jeszcze dwa razy, ale Iw czuła się coraz bardziej znużona i zmęczona jego gorączkowymi, natchnionymi wywodami o walce klas z kapitalistycznym wyzyskiem i nadciągającej światowej rewolucji... Stawała się senna i ziewała... – Robotnicy cierpią dziś nędzę, ale my ich wyzwolimy. Nadciąga fala strajków – perorował. – Boże, jaka nudna ta twoja rewolucja! – jęknęła Iw, obojętnie ocierając łzy znudzenia. – Miliony wyzyskiwanych, uciskanych na świecie cierpią nędzę i głód! Jak ty możesz być tak obojętna – poczerwieniał ze złości i zaniósł się suchym, ostrym kaszlem, jakby miał suchoty. – Mówisz jak... kapitalistyczna dziwka... – Nie wypada, aby kapitalistyczna dziwka zadawała się z komunistycznym gnojem! – krzyknęła rozwścieczona. Odeszła od stolika bez pożegnania. Następnego dnia z bukiecikiem fiołków czekał na nią przed „Adrią”. – Przepraszam – powiedział. – Przepraszam za ten żargon partyjnych działaczy. Nie chciałem cię obrazić. – A ja nie chcę cię więcej widzieć – wzruszyła ramionami, wyminęła go i weszła do „Adrii”, nie oglądając się za siebie. – A idź, ty dziwko! Czy to złudzenie, czy rzeczywiście wypowiedział za tobą te słowa? Zanotowałaś w pamięci fragment rozmowy: – Dlaczego komuniści są aż tak niebezpieczni? – Bo tym, którzy nie mają już nic do stracenia, my dajemy nadzieję. – Nie rozumiem. – Bo jesteśmy ostatnią nadzieją nędzarzy. – Komunizm... nadzieja, której boi się świat? – Nadzieja, przed którą broni się świat! – Czy to prawda, że nienawidzisz nas do tego stopnia, że nawet śpisz z zaciśniętymi pięściami? – Czy naprawdę jest pan aż tak krwiożerczy? 51 Przez krótki okres za piękną tancerką włóczył się Jakub, młody Żyd o ogromnych czarnych oczach, błyszczących włosach, wysokim czole i pociągłej twarzy jak ze starych ikon. Był piękny. Sprawiał wrażenie egzotyczne i niespotykane. Serduszko Iw drżało. Był dalekim kuzynem jej ojca. On też patrzył na nią wzrokiem zachwyconym, półprzytomnym. – Czy pojedziesz ze mną do Palestyny? – to były pierwsze słowa, jakie wypowiedział, oblizując wydatne purpurowe usta. – Ależ dlaczego mam jechać do Palestyny? – spytała zdziwiona. – Czy nie jesteś pół-Żydówką? Przecież twój ojciec pochodzi ze znanej łódzkiej familii, a więc? – uśmiechał się przymilnie. – Ale ja nie czuję się Żydówką. – Iw wzruszyła ramionami. – Tak samo, jak nie czuję się Niemką, a przecież moja matka jest półkrwi Niemką... Uważam się za Polkę, warszawiankę, tancerkę... – Krew jest silniejsza, odezwie się, nasza krew się odezwie... Pojedź ze mną – zachęcał, przełykając ślinę w podnieceniu. – Będziemy walczyć o nasz kraj, o przyszły wielki Izrael. – Ja już znalazłam swój kraj i o żaden inny nie mam zamiaru walczyć. W ogóle nie mam zamiaru o nic walczyć. Pragnę małego szczęścia, a nie wielkiego Izraela – Iw mówiła szybko z lekką ironią, wyraźnie zniecierpliwiona. Podniósł dłoń, jakby zamierzał uderzyć ją w twarz. Odskoczyła. – Ty głupi chamie! – odwróciła się i rozpłakała ze złości. – Nie chciałem – wyciągnął rękę. – Przepraszam. Żałował. Dlaczego chciałem ją uderzyć? Czemu poczułem się dotknięty? Chociaż... nasze drogi i tak się już zapewne nie zejdą. Iw zniknęła za rogiem. Syczała z gniewu i upokorzenia. – Głupi, tępy Żyd! – mówiła sama do siebie, lecz nagle roześmiała się. – Przecież ja też jestem pół-Żydówką, taką samą pół-Żydłaczką... Pewnego wieczoru po dłuższych rozważaniach o skomplikowanej naturze mężczyzn, którzy pojawiali się i znikali z życia małej tancerki, Julia oświadczyła głosem jak zwykle apodyktycznym i wykluczającym jakąkolwiek dyskusję: – Mężczyźni, którzy kierują się w życiu wielkimi ideami, nie nadają się na dobrych mężów. To psychiczni impotenci... – mówiła z wyraźną irytacją. – Gdyby twój ojciec nie poszedł walczyć za ojczyznę, to prawdopodobnie twój brat siedziałby dzisiaj z nami przy tym stole... Unikaj mężczyzn, którzy wolą piękne idee od pięknych kobiet... – Czy to możliwe, że Julia traktuje mnie jak rywalkę? Czy matka może tak świadomie rywalizować z córką o względy mężczyzn? A może czyni to nieświadomie? Może każdy pojawiający się przy tobie mężczyzna wywołuje w niej pragnienie zwrócenia na siebie uwagi? A więc moja matka chce mi odbić kochanka? Albo męża? A może po prostu chce zawsze mieć nade mną przewagę. Po co to robi? Iw patrzyła na Julię z nie ukrywaną nienawiścią, lecz Julia dostrzegała w zachowaniu córki jedynie niezadowolenie ze sposobu, w jaki pouczała ją o jej obecnych i przyszłych obowiązkach... Tak... Julii nigdy nie przyszłoby do głowy, że mała Iw uważa ją za rywalkę... Bo przecież Julia, która dobiegała właśnie czterdziestego piątego roku życia, poważnie rozmyślała jedynie o Steceńce, który, gdyby żył – rozmarzyła się i westchnęła – zbliżałby się do okrągłej setki. I tak pomiędzy Julią a Iw trwało pełne niezrozumienie, z którego wynikały bezustanne nieporozumienia, afronty i kłótnie. Kłóciły się ciągle, przeklinały, a nawet biły. A potem przepraszały się, zapłakane i zawstydzone. 52 2 Między Tańcem Życia a Tańcem Śmierci Ty też wytyczasz granicę... Ed wyjechał pospiesznie i nie wierzyła już w obietnice jego powrotu. Przeciwnie. Z każdym dniem, zastanawiając się nad ostatnią ich rozmową, nabierała przekonania, że Król Tanga już się do niej nie odezwie. Pokłócili się przed jego odjazdem do Budapesztu... – Jesteś obojętnym draniem! – krzyczała. – A ja też jestem człowiekiem! Do „Adrii” wróciła zapłakana i z trudem udało jej się doprowadzić do porządku twarz przed występem. Takich tancerek jak ja jest pełno i każda zrobiłaby wszystko, żeby znaleźć się w zespole tak znakomitym, międzynarodowym, tańczyć pod jego kierunkiem. Z goryczą i żalem zastanawiasz się nad swoim pechem. Przeznaczenie? Czy zbieg okoliczności? Na razie nie wyszło z pantomimą... Nie dostała się do teatru. Nie martw się! Najmocniejsze twoje numery taneczne to Colombina, Toreador, Porzucona, Kujawiak...Jednak droga od tych tańców do prawdziwej sztuki wydawała się długa, kamienista, ciernista. Golgota niespokojnej tancerki. A właściwie, czego ja chcę od życia? Mam dziewiętnaście lat, tańczę w najlepszych lokalach stolicy, w programach moje nazwisko umieszczają na pierwszych miejscach, doczekałam się nawet wzmianek w prasie. Dlaczego uważam się za nie docenioną, odtrąconą, zawiedzioną? Przecież Maryla ze swymi tandetnymi polkami czy starzejąca się Amy, samotnie stepująca na podwyższonych obcasach, obserwują mnie z wyraźną zazdrością. Czego więc chcę? Pocieszam się bezskutecznie ich nienawiścią? Zwężają się ich źrenice, wydłużają, tężeją rysy. Zawsze jest ktoś, kto ci zazdrości, i ktoś, komu zazdrościsz ty. Kochała taniec, chciała tańczyć za wszelką cenę, lecz nigdy nie czuła się tak samotna jak teraz, kiedy powoli stawała się zawodową tancerką. Dlaczego? Nie umiała odpowiedzieć. Samotność odczuwała niemal fizycznie jak ból. Taniec z pewnością wymagał rywalizacji. Tancerki obserwowały się wzajemnie, wyczulone na każdy sukces rywalki. Były zazdrosne o twarz, nogi, biust, figurę, sylwetkę, wdzięk, adoratorów i adoratorki, mężczyzn, nawet jeżeli byli oni tylko biednymi studentami lub, o ironio, pederastami. Czy można być zazdrosnym o podziw pederasty? Można. Można być zazdrosnym o każdy podziw, zachwyt, uwielbienie, westchnienie, cmoknięcie, och, och, ach, ach. Zazdrość pcha cię do czynu. A jednak, czy to nie zazdrość czyni człowieka przeraźliwie samotnym? Nie, na pewno nie zazdrość, nie zawiść, nie zachłanność. A więc co? Miłość? Ależ ja tak naprawdę nie kocham nikogo poza sobą, kocham tylko własne ciało w tańcu. Kiedy wychodzę na scenę, cichną rozmowy, sala ciemnieje. Staję się spiralą światła, jaskrawym, nie okiełznanym punktem jasności. Nieprawda! Światłem okiełznanym przez muzykę, podporządkowanym muzyce. Co jest twoje w tym tańcu? Ciało, tylko ciało. Chyba jednak nie, na pewno nie tylko. Mięśnie, gładkość skóry, kości, krew, ruch, gest, pozorna pewność siebie, siła wybicia, wzlot, lot. Twój jest ból napinających się na nodze baletek, przytłumiony perfumami zapach potu, lęk przed upadkiem, skrzywieniem, zwichnięciem, fałszerstwem własnego słuchu, który każe ci 53 opaść wcześniej, o ułamek sekundy... Wtedy wściekasz się na siebie. Granica błędu jest granicą talentu... Doskonałość rodzi się z przezwyciężenia niedoskonałości. Zrzucasz sukienkę, podwiązki, pończochy. Przenika cię delikatny, zimny dreszcz. Garderoba mieści się w podziemiach, na zapleczu starej, zaszczurzonej kamienicy, gdzie nawet w letnie wieczory, kiedy przebierasz się przed występem, dopada cię chłód i lekka woń stęchlizny. Kulisz się, narzucasz szlafrok i siedząc przed owalnym lustrem, nakładasz prowokujący makijaż, jaki podoba się bywalcom nocnych lokali. Samotność... Twoja maska, makijaż, zaczepny, przyciągający uwagę widzów, zanurza cię w tej samotności jeszcze głębiej. Lecz taniec potrzebuje maski, nawet jeżeli jest to tylko szminka, tusz do rzęs i puder. Czy byłabym mniej sama, tańcząc z partnerem? Czy czułabym się pewniej, tańcząc przy kimś, z kimś, równolegle, podrzędnie bądź nadrzędnie wobec tego kogoś? Przecież nie chcesz partnera. Odrzucasz wszystkie propozycje występowania z kimkolwiek... Nie chcesz tańczyć razem, wspólnie, obok, jednocześnie, równolegle, w duecie, w trio, w zespole. Chcesz być sama. Sama i samotna. – Nigdy! – przysięgasz sobie. Chcesz być jedyna, tylko ja, tylko ty, tylko ona. Samodzielna, nie podporządkowana nikomu, prowadzona jedynie własną wrażliwością na dźwięk, na rytm, na obrót, na przestrzeń, która dzieje się wokół ciebie... Jak żurawie, bociany i kormorany podziwiane na moczarach podczas wakacji. Tańczyły niby razem, lecz każdy był sam we własnym tańcu, każdy tańczył wyłącznie dla siebie, przekazywał swój zachwyt, własne uniesienie, obnażał zamkniętą w skrzydłach tęsknotę, pragnienie, wyczekiwanie. Wyczekiwanie? A czego ty oczekujesz? Co chcesz powiedzieć? Powiedzieć czy przekazać? Opowiedzieć czy zapisać w powietrzu swym tańcem, na lustrzanym parkiecie, w blasku punktowych reflektorów? Czy tańczysz, by zaistnieć w oczach innych, czy też odwrotnie, tańczysz, by być sobą, by ujawnić przed sobą to, co zamknięte, ukryte, tajemnicze, nie zbadane i nie poznane...? Jak wiara w Boga, jak tajemnica stworzenia, jak nadzieja, że ten taniec przetrwa, a życie nie kończy się tu, na ziemi. Taniec, który był zawsze pierwszy, nadal jest pierwszy. Zza ściany dobiega płacz saksofonu... Już. Za kwadrans pojawisz się na oświetlonym parkiecie i w hiszpańskim tańcu będziesz walczyła z nie istniejącym bykiem. Z bykiem, którego powołasz do życia ruchami ciała, gestem rąk. Z bykiem wyobrażonym do tego stopnia, że chwilami walczysz z nim naprawdę, odskakujesz przed uderzeniami racic, cofasz się przed skrętem potężnego, rogatego łba, umykasz aż na krawędź sceny przed ciężarem sapiącego, napiętego cielska. Wyimaginowaną muletą osłaniasz się przed cuchnącym, plującym oddechem bestii, maskujesz swe zamiary, uniki, odskoki, zmianę pozycji... Nie istniejącą szpadą zadajesz ostatni, kończący walkę cios, zanurzasz klingę po rękojeść i niemal słyszysz syk stali zagłębiającej się w kark, w mięso, ku sercu. Stajesz nad drgającym, rzężącym, zakrwawionym zwierzęciem i wracasz... Znowu stoisz w blasku, w świetle, które nagle zacznie cię razić, ranić, drażnić. Już. Przymykasz oczy, ciesząc się z tego powrotu. Byłaś przecież tam, dalej i głębiej, niż sądziłaś, niż sobie wyobrażałaś, w świecie tańca, w świecie najstarszej, najodleglejszej sztuki, w labiryntach czasu, z którego wszyscy pochodzimy. Stoisz w ostrym świetle podziwiana, oklaskiwana. Starcy przy najbliższym stoliku oblizują wargi, chichoczą, szepczą, gestami określają twe wypukłości, okrągłości, twardości... To ich podnieca, to ich bierze, przypomina o zamierzchłej młodości i pożądaniach, które dzisiaj znowu pragniesz przywołać. Żartują, cieszą się, przebierają nogami pod stołem. Pieniądze przywracają młodość... I jeżeli trwa to chociaż chwilę, to przecież warto być bogatym. Uśmiechasz się do bogatych staruchów, a oni aż się ślinią z radości i nadziei, że ten uśmiech i powłóczyste spojrzenia zapowiadają więcej niż im rzeczywiście ofiarujesz. Chociaż... Nauczyłaś się już cenić pieniądze, a raczej poznałaś, co znaczy nie mieć pieniędzy, jak po 54 niża człowieka bieda, zawiść i gorycz. Ci starcy przydają się, niekiedy są wręcz wyczekiwani... Byłaś już w takiej sytuacji i pomógł ci taki właśnie starszy pan, wybawił cię z kłopotów i długów spodziewanym prezentem, zapłatą, brylantowym pierścionkiem. Kochałaś go, chociaż on prawdopodobnie nie podejrzewał cię o głębsze uczucia, a nawet byłby niezadowolony, wiedząc, że przez kilka dni myślałaś o nim nie jak o przypadkowym kochanku, lecz o poważnym kandydacie na męża. Mrużysz oko do siedzących przy najbliższym stoliku i dopiero teraz zauważasz lampasy, gwiazdki, generalskie wężyki. Kłaniasz się nisko, przeginasz do tyłu, wykonując piruet, następnie szpagat. Prostujesz się... Oklaski... Oklaski... Oklaski. Dla tych oklasków warto tańczyć. Dodają ci skrzydeł, są nagrodą, zapłatą, hołdem dla twej urody, umiejętności, talentu, wiedzy tańca. Czy taniec jest wiedzą? Czy tylko wyuczoną lekcją, rzemieślniczą sprawnością? Czym właściwie jest taniec? Czym jest dla bocianów, żurawi, kormoranów, gołębi? A czym jest dla ciebie, dla tańczącej kobiety? Czy jest tym samym i dla ptaków, i dla ciebie? Czy istnieją różnice? Czy ciebie i ptaki nie łączy ten dziwny, wewnętrzny zachwyt, rozkosz rytmicznego gestu, poruszania się według zegara, który odmierza nie tylko krótki czas, ale i całe długie życie. Jest równocześnie miarą ruchów Słońca i płynącej żyłami krwi... Ogarnia cię strach, jakbyś zbliżyła się do tajemnicy, której nie można ogarnąć myślą, a którą chciałabyś poznać, wbrew sobie, wbrew narastającemu przerażeniu. Zanurzasz twarz w dłoniach i nagle zaczynasz się śmiać. To wszystko nie ma przecież sensu. Ważne jest tylko to, co jest. Knajpa zwana „Adrią”, faceci lubieżnie przeciągający się w fotelach, kiedy wychodzisz na parkiet, kwiaty od nadskakujących wielbicieli, pieniądze, które zarabiasz i które zarobisz... Liczy się tylko to, co jest, i tylko to, co jest. I nic więcej wiedzieć nie warto. Śmiejesz się... Śmiechem pokrywasz kolejne zakłamanie, następne małe kłamstwo. Śmiejesz się, bo przecież wiesz, że okłamujesz siebie, że jest inaczej, a ty po prostu wolisz nie myśleć i nie wiedzieć. Ci, którzy chcą wiedzieć więcej od innych, skazują się na cierpienie. A ty po prostu chcesz przyjemnie przeżyć życie... Podnosisz głowę... W lustrze widzisz ładną, zaróżowioną, roześmianą buzię. Ed wyjechał i chyba już go nie zobaczę. A może stanie się inaczej. – Czy egoizm czyni człowieka samotnym? – Czy źródłem twej samotności jest samozakochanie? – Nie! Nie! Absurd. Źródłem samotności jest strach przed pustką, strach przed czasem, strach przed gwiazdami, które w nocy błyszczą nad tobą, a ty dostrzegasz je tylko, lecz nic o nich nie wiesz. Jak i o sobie... Witek odwrócił się z niechęcią. Nie znoszę tych min, dotyków, obmacywania i głaskania, tej kobiecej zalotności w męskim wydaniu. Ari, zwierzający się Flawiuszowi, a raczej Flawii, ze swych rozbuchanych, samczych pragnień, raz po raz oblizywał końcem języka spierzchnięte wargi. Witek potrząsnął głową... Boże, jak oni tak mogą, przecież Ari ze swym gęstym, szorstkim zarostem i wiecznie nie dogolony, postawny Flawiusz bardziej przypominali dwa niedźwiedzie niż liryczną parę kochanków. I gdyby nie trzepotanie powiek, przewracanie oczami, wydymanie warg, składanie ust w serduszko, zbliżenia twarzy i ciężkie, napięte oddechy, można by uznać ich tylko za kolegów, którzy spotkali się przy barze i rozmawiają o swych kobietach... Tak, dwa pederastyczne niedźwiadki przy barze, z których Ari, bardziej męski, sączy whisky, a Flawiusz, będący w duecie damą, raczy się likierem z fiołków. Witek szybko wychylił kieliszek... Na parkiecie zawirowały światła, skrzyżowały się reflektory. Lustrzany parkiet „Adrii” słynął z niezwykłych efektów świetlnych... 55 Cień... Ciemnowłosa dziewczyna o lekko skośnych oczach, w okrywających biodra malowniczych łachmanach. Taniec kulisa z Szanghaju... Ciężka praca wprzęgniętego w rykszę Chińczyka, grosiki spadające jak plamy światła, mafia usiłująca odebrać mu zarobek... Widział ten taniec po raz czwarty i zawsze podziwiał wysmukłą tancerkę, która mimiką i gestami potrafiła przywołać wrażenie prawdziwości zdarzeń z egzotycznego i nieznanego miasta. Workowaty szlafrok i poprzewiązywane sznurkami torby zamiast butów czyniły z tej dziewczyny istotę odległą i wyobcowaną, nie wzbudzającą pożądania. Czysta sztuka tańca. Spojrzał na Flawię i Ariego, oni też wydawali się oczarowani... Pociągała ich chłopięcość tancerki... Chłopięcość, która mnie odpycha – pomyślał. Kulis odzyskał zrabowane pieniądze. Zabrzęczały talerze... Brzęknęła perkusja. Odchodził drobnymi kroczkami zgarbiony, z trudem ciągnąc swój zaprzęg.. Nagle wyprostował się, spojrzał w górę. Biegł teraz zapatrzony, zachwycony. Zobaczył twarz bogini Nieba, wiecznego ptaka, człowieczą tęsknotę zamkniętą w skrzydłach i błękicie. Koniec każdego numeru powinien budzić nadzieję i optymizm. Stary kulis miał więc szansę na swój okruch szczęścia. Nie za wielki to okruch szczęścia. Trzy fordanserki siedzące po drugiej stronie baru leniwie biły brawo... Po sekundzie rozklaskała się cała sala. Klaskali nawet zajęci sobą Flawiusz i Ari, a oni przeważnie oklaskiwali facetów. Dla nich tu zresztą przychodzili. Tancerka skuliła się, ukryła w sobie, zmniejszyła... Przez krótką chwilę przypominała porzucony worek, belę bawełny, stertę przejrzałych bananów. Snop ostrzejszego światła wydobył ją z szarości, wyostrzył drobne, wysmukłe kształty... Kulis kłaniał się na ugiętych nogach, pochylał raz po raz, unosząc twarz nad sceną. Wszyscy nadal bili brawo, a na pokrytej szminką i pudrem twarzy pojawiał się uśmiech podziękowania... Twarz przestawała być egzotyczna, w blasku świateł widać było nawet drobne kreski tuszu, dzięki którym oczy wydawały się skośne. Witek pochylił się nad kieliszkiem... Ta dziewczyna nie budziła w nim pożądania. Piękna, zgrabna, wyćwiczona, doskonała. Świetna tancerka charakterystyczna, jak reklamowano ją w programie, i nic więcej. Jak wielu studentów, synów bogatych warszawskich rodzin, przychodził do „Adrii” z cichą nadzieją, że tu właśnie przeżyje wspaniałą, oszałamiającą miłosną przygodę, przygodę życia. Najłatwiejszymi obiektami były oczywiście prostytutki, których oficjalnie do lokalu nie wpuszczano, a które jednak potrafiły się jakoś przemknąć. I oczywiście fordanserki, nazywane tu damami do towarzystwa... Znał je wszystkie. Żaneta, Heddy, Niusia, Wanda, Hanka, Zula, Zina, Marysia... Przeważnie znały francuski, niektóre niemiecki lub angielski. Wszystkie starały się uchodzić za kobiety o ugruntowanych, chociaż nieco swobodniejszych zasadach moralnych. Ponieważ starały się zachowywać pozory, Witek początkowo sądził naiwnie, że są to rzeczywiście kobiety porządne i uczciwe, które tylko bieda zmusiła do podjęcia tak dziwnej pracy, jak sterczenie przy barze lub szatni i poszukiwanie starszych, znudzonych życiem erotomanów. – Czy postawi mi pan małego montbela? – usłyszał słodki, choć nieco ochrypły głosik i rozejrzał się niepewny, czy zaproszenie skierowane jest właśnie do niego. – Do pana mówię, właśnie do szanownego pana. Z przeciwległej strony okrągłego Złotego Baru, jak nazywano w lokalu ten zakątek, szczerzyła zęby rosła blondynka o słowiańskiej urodzie. Zina przypominała mu starszą siostrę... Początkowo. Wychowała ją matka, wdowa po rosyjskim kapitanie białogwardziście, który przed laty zamieszkał na stałe w Polsce. Zina po wszystkich klęskach białych i czarnych armii wyszła wkrótce za mąż za muzyka saksofonistę... Przeżyła wielką miłość i jeszcze większe rozczarowanie, bo kilka miesięcy po ślubie 56 mąż zaprowadził ją do kiepskiej knajpy, w której grał, i zamknął w pakamerze z jakimś facetem. Ów mężczyzna wyjaśnił, że wcześniej zapłacił już jej mężowi. Zina głosem łamiącym się ze wzruszenia i nieco chrapliwym od wypitych kieliszków montbela opowiadała mu rozpaczliwą historietkę własnego nieudanego małżeństwa i przegranego życia. Witek słuchał tych wyznań, oszołomiony zapachem obfitego biustu, francuskich perfum i nadmiarem koniaku. Kiedy bliski płaczu sięgał po chusteczkę, Zina zakończyła swe zwierzenia rzeczowym i jakże konkretnym pytaniem: – Czy mógłbyś mi pożyczyć dwadzieścia złotych? – Obrzuciła go taksującym spojrzeniem. – No, chociaż dziesięć. Znalazłam się w przejściowych kłopotach... Cóż... Mój synek, tak, mam pięcioletniego synka, tylko nie mów tu nikomu, boby mnie wyrzucili, otóż mój synek choruje na płuca. A mąż nie daje mi grosza. Podlec! Rozumiesz? Jest mi ciężko i dlatego potrzebuję pieniędzy. Pożycz mi... Odwdzięczę ci się oczywiście – przeciągnęła końcem języka po uszminkowanych wargach. Witek poczuł przenikające go do głębi dreszcze... Przełknął ślinę, przypominając sobie tamtą pierwszą w życiu rozmowę z fordanserką. Od ojca dostał całe pięćdziesiąt złotych, więc dyskretnie wyciągnął pieniądze i wręczył Zinie. Błyskawicznie schowała do torebki. – Możemy zmienić lokal, mój maturzysto. – Ustami wycisnęła mu na policzku maleńkie czerwone serduszko. Hotelowy pokój pachniał stęchlizną i różanym mydłem, leżącym obok umywalki i dzbanka z wodą. Zina przykryła niemal Witka swym rozłożystym, krowiastym, leniwym ciałem. Siedziała na nim okrakiem jak kawalerzysta na koniu, przeginając się do tyłu i pochylając, aż do spełnienia. Na udach wyczuwał ciepło wypływających z niej płynów. – Och! – jęknęła. – Jesteś olbrzymi. I taki zamożny – roześmiała się. – Nienasycony. Zrozumiał, że w ten sposób spłacała zaciągniętą w „Adrii” pożyczkę. – Nie musisz oddawać tych pieniędzy – powiedział, obmywając się piekielnie zimną wodą nad blaszaną miednicą. – Wiedziałam, że jesteś dżentelmenem – uśmiechnęła się szeroko i dopiero teraz zauważył jaśniejsze plamki plomb w zębach, pamiątki po głodnych latach rewolucji. Kiedy otwierała usta, ostre światło żarówki wydobywało ten kontrast. Szybko wciągnął spodnie. Pocałował ją w mięsiste, miękkie wargi. – Poczekaj... Ubiorę się i wyjdziemy razem – zaproponowała. – Spieszę się... Jutro mam klasówkę – wypalił, co było zresztą zgodne z prawdą. Roześmiała się... Zamoczyła ręcznik w dzbanku i wsunęła między uda. Patrzył na nią już bez najmniejszego pragnienia... Zamknął drzwi i szybko zbiegł ze schodów. Zimny podmuch otrzeźwił go i uspokoił. Na wargach, na twarzy czuł jeszcze zapach jej ud i brzucha... Teraz jak najszybciej chciał się go pozbyć. W trzy dni później znowu spotkał Zinę przy Złotym Barze w „Adrii”. – Zdaje się, że już nie jestem twoją dłużniczką? – spojrzała mu pytająco w oczy. – Wyszedłeś wtedy tak szybko... Nie wiedział, co odpowiedzieć. Ogarnęło go nagłe zażenowanie. – Nie jesteś mi nic winna – powiedział obojętnie. – I chyba nie chcę, żebyś była mi cokolwiek winna w przyszłości... – Nie chcesz, żebyśmy byli kochankami? – rozchyliła usta, zmrużyła oczy. – Wolałbym, żebyśmy zostali przyjaciółmi – starał się uśmiechać, bo rozumiał, że sprawia jej tą odmową przykrość. – Jak chcesz – zacisnęła usta z goryczą. Witek zdziwił się, że wargi mogą być aż tak wąskie. Między jej brwiami pojawiła się głęboka, podłużna bruzda. 57 Zraniłem ją? Zrobiło mu się przykro i przez chwilę pomyślał, że przecież w pobliżu czeka hotelowy pokój... Wystarczy słowo... I wtedy, tuż za plecami, usłyszał melodyjny szept. Głos drżał z podniecenia. – Ach, Zinoczka, czemu nie dopuścisz mnie do rozmowy z tak obiecującym młodym mężczyzną... Co za elegancki smoking, to chyba angielski materiał. Przecież wiesz, że lubię panów o nienagannych manierach. Przenikliwe, zielonkawe oczy Heddy zbierały w sobie światło z płonących nad barem żarówek. Witek natychmiast zapomniał o Zinie. Przez cały wieczór asystował Heddzie przy barze, wysłuchując jej wspomnień z niedawnego pobytu w Londynie... Wylądowali w tym samym hotelu w pobliżu „Adrii”. To była przystań dla wszystkich poszukujących miłości. – Spódnica mi się przeciera, pończochy puściły oczko, obcasy w szpilkach są starte do cna – skarżyła się Hedda. – Utrzymuję sparaliżowanego ojca... Zrozumiałeś. Otworzyłeś portfel. Otrzymała na buty, pończochy i spódnicę. Wkrótce poznałeś wszystkie panie do towarzystwa, zatrudnione przez operatywnego dyrektora „Adrii”... Najpiękniejsza i najbardziej dystyngowana była Żaneta. Zakochałeś się w niej, pragnąłeś jej, pożądałeś. Nie ty pierwszy... Do pracy często podwoził ją samochodem generał... Wszyscy wiedzieli, że właśnie między generałem a pułkownikiem trwa rywalizacja o jej względy. A ciebie po prostu nie dostrzegała. Nie istniałeś, nie było cię... Serce gwałtownie przyspieszało, kiedy patrzyłeś, jak kołysze biodrami, schodząc po szerokich marmurowych schodach do dolnych salonów „Adrii”. Kiedy przyjeżdżał generał lub pułkownik, zamykała się z nimi w gabinetach, skąd dobiegały dyskretne dźwięki skrzypiec. To grał stary, niewidomy Cygan – nikt się przy nim nie musiał wstydzić. Teraz też szukasz jej, wypatrujesz, czekasz, że może się pojawi. Żaneta – najpiękniejsza fordanserka „Adrii”. Wzdychają przychodzący tu synowie zacnych mieszczańskich rodzin, a w samotności, myśląc o niej, onanizują się ministrowie, fabrykanci, urzędasy z ratusza, wojewodowie z prowincji. I tacy jak ty, niedopieszczeni studenci, bo przecież, gdy kładziesz się późno w nocy i przymykasz oczy, natychmiast wyobrażasz sobie jej dekolt, biodra, nogi, ramiona, uda. Chwytasz więc dziarsko swego ptaka, Zina i Hedda nazywają go również główką głogu, zaciskasz dłoń i poruszasz rytmicznie aż do wytrysku. Żanety dzisiaj nie ma. Gdyby się pojawiła, nawet Ari i Flawiusz unieśliby twarze i na chwilę przerwali swe zalecanki. Widziałeś już, jak patrzyli na jej wysmukłą, elegancką sylwetkę... Czyżby też dostrzegali w niej chłopięcość? Ari i Flawiusz poklepują się po plecach, głaszczą po policzkach, obmacują po udach. Przyczesują przylizane włosy, poprawiają muszki, zdmuchują pyłki łupieżu z kołnierzy smokingów. Starzejący się ziemianin jedną ręką zadziera suknię siedzącej obok fordanserce, a drugą gmera w jej majtkach. Monokl wypada z zachwyconego oka. Gong... Orkiestra... Oparta o podest samotna, groteskowa, szmaciana figurka... Pajacyk w aksamitnym, czarnym ubranku z hiszpańską krezą pod szyją, w spiczastej czapce z dwoma białymi pomponami. Takie same pompony są na luźnej bluzie, nogawkach spodni i wydłużonych pantofelkach. Czyżby teatr lalek? Pajacyk? Laleczka? Kukiełka? Biała twarz, krwiste usta i wycieniowane, a raczej podkrążone, ciemne oczy. Mrużysz powieki... Nie znasz jeszcze tego numeru. Widocznie niedawno wszedł do programu. Ależ tak... Widziałeś na afiszu przy wejściu zdjęcia tej ciemnowłosej tancerki. Drobna sylwetka uśmiechniętej tancerki w takiej samej spiczastej czapce. Komedia dell'arte? Postać na pewno stamtąd. Gdybym pilniej słuchał wykładów z historii teatru, najprawdopodobniej przypomniałbym sobie imiona tych postaci. Arlekin? Arlekin czy Pierrot? A czym właściwie różnią się od siebie dwaj stęsknieni i wciąż nieszczęśliwi kochankowie? Dlaczego nieszczęśliwi? 58 Nieszczęśliwy jest ten, kto żyje tęsknotą zamiast miłości. Nieszczęśliwi, bo żyją tęsknotą, a nie miłością! Oczarowany ziemianin wciska monokl w oko i wytrzeszcza wzrok na scenę. Tancerka w srebrzysto-czarnym kostiumie obiega na paluszkach parkiet. Ciemnowłosa, z lokiem nad niskim czołem, w stożkowatej czapce z białymi pomponami... Króciutka, podkasana spódniczka pozwala dojrzeć srebrzyste, błyszczące majteczki... Rozkosz! Duszkiem wypijasz resztkę koniaku i wpatrujesz się w cień tancerki pochylający się nad nieruchomą figurką szmacianego kochanka. Piruet. Drobne stopy wirują, unoszą się, opadają... Przeskok, półobrót, podniesienie nogi prawej, nogi lewej... Tancerka obraca się, wciąż stojąc na palcach. Stopa unoszącej się coraz wyżej nogi styka się w końcu z dłońmi. Klaszczą wszyscy, cała „Adria”... Tylko laleczka siedzi nieruchomo, patrząc czarnymi oczami na wirującą przed nim piękność. Piękność? Czy jest piękna? Witek zastanawia się, co go pociąga w tej delikatnej, niewysokiej dziewczynie o złotobrązowych oczach. Porównujesz ją z Żanetą? Ależ Żaneta jest wysoka, smukła, o regularnych rysach i władczym, wyniosłym spojrzeniu. A tancerka obejmująca właśnie Arlekina rzeczywiście jest Colombiną, zagubioną tancerką z wędrownego cyrku, która płacze, tęskni, rozpacza, gra... Chce pozostać i odejść równocześnie... Pozostawiła pajacyka na podium dla orkiestry w białym świetle i oddala się, odchodzi, ucieka, niknie wśród cieni, w mroku, za krwistą storą zasłaniającą wyjście dla artystów. Mrok... Oklaski... Światła... Colombina stoi na paluszkach, głaszcze Arlekina po głowie, kłania się nisko. Jej oczy błądzą po sali. Przez chwilę wydaje ci się, że patrzy na ciebie. Chyba złudzenie. A jednak serce zabiło ci szybciej i już wiesz, że chociaż przed kwadransem chciałeś wyjść, teraz zostaniesz tu, w barze, i będziesz czekał, aż znowu pojawi się fascynujące zjawisko w srebrzysto-czarnym kostiumie, i uśmiechnie się tym tajemniczym uśmiechem, który wcale nie jest wesoły. – Tak się zapatrzyłeś, że mnie nie dostrzegasz... – Ach – Witek odwraca głowę. – Rzeczywiście. – Podobała ci się ta Żydóweczka? – uśmiecha się Zygmunt. – Żydóweczka? – Jej rysy, kolor oczu, włosy i oczywiście nos. Nosek ma typowy. – Nie myślałem o jej pochodzeniu. – Witek odczuwa zmieszanie i jakby zawstydzenie. – Po prostu świetnie tańczy. I jest bardzo ładna... – Żydówki zawsze były wspaniałymi tancerkami – uśmiecha się Zygmunt. – One to mają we krwi. Mnie jednak przeszkadzałaby świadomość, że to Żydówka. – Nie zastanawiam się nad tym, ale mnie ta świadomość chyba by nie przeszkadzała – niechętnie odpowiada Witek i przypomina sobie Zygmunta w białej czapeczce, wywijającego laską w kierunku studentów siedzących w ławkowym getcie. – To wyrachowany naród! – niemal krzyczy Zygmunt. – Ty i tak nie miałbyś u niej szans. Żydowska tancerka nigdy by nie wyszła za ubogiego polskiego studenta. Witek zapukał do garderoby artystek dopiero po ostatnim występie Iw, który był jej własną, dość frywolną interpretacją kujawiaka. Podenerwowany złośliwościami Flawiusza i Ariego oraz uwagami Zygmunta, pożerał dziewczynę wzrokiem, podniecał się krągłościami jej ud i pośladków, które w tym tańcu kusząco zakrywała. Wykrój kostiumów tak właśnie zaprojektowano i Iw cieszyła się męskimi spojrzeniami, pochrząkiwaniami, wykrzyknikami, przekładaniem nogi na nogę, cmokaniem... Na scenie lubiła być przedmiotem pożądania i chyba było to dla niej ważniejsze niż artystyczna wartość występu. A występ w knajpie to 59 przecież nie solówka w operze. Stojącego przy barze i wpatrzonego w nią zachwyconym spojrzeniem Witka dostrzegła już podczas pierwszych taktów Colombiny... Pozornie obojętna wyczuwała, jak wodzi za nią wzrokiem, wzdycha, opiera się swą nabrzmiałą męskością o kontuar baru. Chce mnie, pragnie, podnieca się... Nagle odczuła potrzebę zbliżenia z tym wysokim, eleganckim chłopcem, który patrzył na nią z zachłannym pragnieniem, nie pozostawiającym najmniejszych wątpliwości, że chciałby ją, jak patetycznie mawiała Żaneta, natychmiast uczynić swą erotyczną niewolnicą. Starała się tańczyć, jakby go nie dostrzegała, ale kiedy zsunął się z krzesła i zauważyła sterczący kształt rozpychający spodnie, sama z podniecenia była bliska zgubienia rytmu melodii, do której tańczyła. Opanowała się z najwyższym trudem i ze sztucznym uśmiechem wykonała ostatnie pas de pas. Przy dwóch następnych numerach też go obserwowała. Zauważyła, że rozmawia z pederastami, i przez chwilę czuła się zawiedziona. Czyżby i on? To chyba niemożliwe? Przecież nie patrzyłby tak na mnie? A jeżeli uznaje i mężczyzn, i kobiety? Roześmiała się... Jeszcze nie wiem, jak ma na imię, a myślę o nim jak o kochanku. Pod koniec trzeciego, ostatniego, tańca spojrzała wymownie w jego stronę i natychmiast zeszła ze sceny. Kiedy zapukał do garderoby, Iw właśnie się przebierała... Haftowany serdak, zrzucony po kujawiaczku, zwisał już z parawanu, a ty mozoliłaś się z haftkami opiętej sukienki... Już! – Proszę wejść – powiedziała głośno, wiedząc, że to właśnie ten młody mężczyzna, który wpatrywał się w nią zakochanym wzrokiem podczas występu. Witek wszedł, a raczej wtargnął do wnętrza. W ręku trzymał złocistą chryzantemę... Od czasu gdy w „Adrii” po raz pierwszy zaśpiewano piosenkę zaczynającą się od słów „Chryzantemy złociste w kryształowym wazonie”, ten modny kwiat był tu w stałej sprzedaży. Iw nie znosiła chryzantem, uważając, że są to kwiaty nagrobne, zaduszne, przypominające zmarłych... Gdyby Witek przyniósł jej różę, byłaby uszczęśliwiona. Chryzantemę uważała jednak za kwiat złowróżbny... Zmarszczyła brwi. Przez szpary w parawanie patrzyła na Witka, który zatrzymał się przed lustrem i trzymając nieszczęsny kwiat, starał się wyglądać jak najpoważniej. Jakże pocieszne miny stroił twój przyszły kochanek. – Chciałbym panią zobaczyć – powiedział niecierpliwie. – Czy muszę czekać? – Nie – odpowiedziała, wychodząc zza parawaniku w bieliźnie. Nie powiedział już nic. Objął ją, przytulił, oparł o toaletkę i całował, ściągając równocześnie majtki. Zarzuciła mu ramiona na szyję i poddała się bezwolnie. Wszedł w nią natychmiast i szybkimi ruchami bioder doprowadził do gwałtownego spełnienia. Oboje jednocześnie krzyczeli z rozkoszy. Spojrzała mu w oczy. – Nawet się nie przedstawiłeś – powiedziała z udanym wyrzutem. – Czuję się, jakbym została zgwałcona... na własną prośbę. – Zakochałem się w tobie – wyszeptał – od pierwszego wejrzenia. – Czy teraz zaproponujesz mi małżeństwo? – zapytała z przekorą. – Jeżeli tylko zechcesz zostać moją żoną? W pytaniu nie dostrzegła ironii. – Chcę zostać twoją żoną, tylko musisz mi powiedzieć, jak się nazywasz, kim jesteś, co robisz i czy będziesz w stanie utrzymać taką kobietę jak ja? Roześmiał się niepewnie, jakby śmiechem chciał pokryć zmieszanie. Nagle spoważniał. Nie spodziewał się tylu pytań i to tak konkretnych. – Opowiedz o sobie, bo o mnie na pewno przeczytałeś w programie. Witek przedstawił się i mówił szybko, chaotycznie. – Jestem studentem prawa na uniwersytecie... Przychodzę tu czasami... Wspaniale tań 60 czysz... Kocham cię... – I dużo dzisiaj wypiłeś? – spytała nagle zirytowana, że zbyt szybko dała się podejść takiemu dzieciuchowi. – Tatuś daje ci zapewne pieniądze, żebyś się wyszumiał, a ty oświadczasz się tancerce z knajpy... Zastanów się, co robisz. – Już postanowiłem... Ożenię się z tobą... Będziesz tańczyła tylko dla mnie... Było w nim pragnienie, cierpienie, może potrzeba czułości i zrozumienia. I chyba właśnie dlatego, Iw, tak szybko mu uległaś. Wydał ci się równie samotny jak ty, właśnie teraz, kiedy zabrakło Eduarda. Patrzysz w jego oczy i zastanawiasz się, czy rzeczywiście kocha cię aż tak, jak opowiada. Wzrusza cię ta młodzieńcza miłość, w którą przecież trudno uwierzyć. A szczególnie trudno właśnie tu, w „Adrii”, wśród wyrafinowania, rozpasania, perwersji, fordanserek, prostytutek damskich i męskich, wszelakich łajdaków i hochszaplerów, cyników i bawidamków, przechwalających się swymi flirtami i romansami. A tu nagle wpada do twojej garderoby nieznajomy student, pierwszy raz widzisz go, niemal cię gwałci i natychmiast się oświadcza. Prosi o rękę... Poważnie, z szacunkiem. Czy to możliwe? Czy to nie sen? – Może będziesz chciał przedstawić mnie rodzicom? – pyta nieco drwiąco Iw, starając się jednak, żeby szyderstwo nie było złośliwością. – Oczywiście, że cię przedstawię – skinął głową, jakby nie sprawiało mu to najmniejszej trudności. – A teraz pozwolisz się odprowadzić? – Po tym, co tu ze mną robiłeś, pozwolę ci chyba na wszystko – szepnęła, opierając głowę na jego ramieniu... Odprowadził ją pod drzwi. – Mianuję cię moim Arlekinem – powiedziała, głaszcząc go po włosach... – Godzę się, moja Colombino. – Zamknął jej usta kolejnym pocałunkiem. – Godzę się na wszystko! – Słuchaj – spojrzała na niego jakby z wielkiej odległości, a jej głos zabrzmiał dziwnie twardo – spotkamy się jutro o dwunastej w Ogrodzie Saskim. Zobaczymy, czy ci nie przejdzie! – „W Saskim Ogrodzie koło fontanny” – zaśpiewał nagle radosnym głosem. Roześmiała się i przez chwilę czuła się bardzo szczęśliwa, chyba najszczęśliwsza na świecie. Następny dzień... Zastanawiasz się, czy dobrze zrobiłaś, ulegając mu natychmiast... Co sobie o mnie pomyśli? Wszystkie epizody, fakty, szczegóły, drobiazgi, które przeważnie zacierają się w pamięci i zostają z niej po pewnym czasie wyrzucone, ty pielęgnujesz, przywołujesz, rozdrabniasz i starasz się nadać im sens, jakby zdarzyły się niedawno – przedwczoraj, wczoraj, przed godziną – i mogły decydować o twoim obecnym postępowaniu. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego moją dziewiętnastoletnią pamięć wypełniają te minione sekundy, minuty, godziny, przygniatając jak ciężar i wywołując bezustanne wątpliwości wobec samej siebie? Dlaczego boję się tych myśli, uczuć i wspomnień, które każdej filiżance kawy, uśmiechowi i słowu, promieniowi słońca czy księżyca, każdej żywej, właśnie mijającej chwili nadają inną barwę, odrębne znaczenie? Dlaczego moja radość nigdy nie jest radością pełną? Dlaczego nawet miłość, spełnienie, szczęście pozostają przytłumione, jakby nie dokonane, powstrzymane? Dlaczego tak obawiam się samotności? Otaczają cię te pytania, drażnią, bo nie umiesz wytłumaczyć sobie ich przyczyn, bo twoje najbliższe przyjaciółki – Maria, Wanda i Lili – zachowują się zupełnie inaczej. A ty nie potrafisz poradzić sobie sama z tą tęsknotą, jaką jest oczekiwanie każdego następnego dnia życia. 61 Rozmyślania zakłóca daleki uliczny szum, dzwonienie tramwajów, klaksony, szczekanie psa. Przez chwilę wydaje się, że to sen, zmęczenie wiosenne porażające świadomość, zmęczenie długimi ćwiczeniami przy drążku, zmęczenie wytrwałym, upartym dążeniem do celu. Tu, na zielonej ławce w parku, zapytasz już za chwilę samej siebie o sens dzisiejszego spotkania z tym zwariowanym studentem, który nic ci przecież zapewnić nie może, niczego ofiarować, w niczym pomóc. Jest jednym z tych dobrze urodzonych, zarozumiałych, złotych młodzieńców, których zawsze tak się bałaś. Unikałaś nawet kawiarni, w których się gromadzili. Nie lubiłaś ich za nocne libacje, pychę, wyniosłość, pewność siebie, fanfaronadę, niedojrzałość. Ależ nie, Iw, ty boisz się ich młodości, przeraża cię ich zapalczywość, zachłanność, wiara we własne możliwości, tupet i brawura. – Pederaści, antysemici, obiboki – Julia ostro skwitowała wczoraj zwierzenia córki. – Nie spotykaj się więcej z tym gówniarzem. Ostatnie określenie zabolało, jakby to o tobie mówiła twoja własna matka. On był zupełnie inny i to parszywe słowo „gówniarz” nie pasowało do twoich myśli, kłóciło się z przyspieszonym pulsem, natrętnym przywoływaniem z pamięci jego uśmiechu, gładkich, lśniących włosów, silnych i pięknych dłoni. Chcę, żeby już tu był, żeby już przyszedł. Jeżeli się zakochałam, to zupełnie bez sensu. Dochodziła dwunasta, za chwilę powinien przyjść. Przypomniała sobie wszystkich dotychczasowych adoratorów, tych, z którymi spala, i tych, którzy nie potrafili doprowadzić jej do łóżka – agresywnych, niemal brutalnych, a także tych delikatnych, subtelnych, nazwanych przez nią romantykami. Było ich kilkunastu. Kilkunastu kochanków w tym wieku? Dużo czy mało? Jestem zepsuta i cyniczna, chociaż... Maria, Lili, Lola, Wanda, Ewa, Irena miały znacznie więcej romansów i nie ukrywały, że dla tańca i sceny gotowe są przespać się nawet z diabłem. Ty przecież taka nie jesteś! Starasz się kierować uczuciem. Chociaż niekiedy dzieje się wręcz przeciwnie, niż zamierzasz. Iw roześmiała się z tej groteskowej sytuacji. Przez dwa tygodnie usiłowała okręcić sobie koło palca – przepadała za tym określeniem – miłego, starszego już dyrektora i właściciela nowo powstałego kabaretu. Ileż zabiegów... Prowokujące makijaże, trzepotanie rzęsami, wymyślne pozy, niby przypadkowe spotkania. I nic, nic, nic. Starszy pan zachowywał się jak posąg. Zorientował się oczywiście w zamiarach młodej tancerki i kiedy sytuacja przestała go bawić, wyjaśnił wszystko w kilku słowach. – Słuchaj – powiedział niemal ojcowskim tonem, biorąc ją za rękę – muszę ci coś powiedzieć. Powinienem zrobić to już dawno, ale twoje starania nieco mnie bawiły. Nareszcie – pomyślała Iw – stary się złamał. Przez chwilę wyobrażała sobie swój triumf. – Moje dziecko, wiem, że koniecznie chcesz tańczyć w moim teatrze, ale droga, którą obrałaś, prowadzi donikąd. Jestem zatwardziałym pederastą. Interesują mnie tylko chłopcy. Rozumiesz? Jakby ktoś cię uderzył w twarz! – Więc przez cały ten czas robiłam z siebie idiotkę? – zapytała głośno. Starszy pan z uśmiechem skinął głową, a ty, oparta o białą ścianę na schodach w „Adrii”, śmiałaś się histerycznie. – Niech pani przestanie. Nagle zauważyła na jego twarzy uczucie graniczące z litością. Ogarnęła ją złość, nienawiść, żal. Mięśnie napięte jak do uderzenia, twarz stężała, po plecach przebiegły mrówki, zaciskała pięści, zagryzała wargi. Patrzył na nią z wyrozumiałością, jakby przewidywał, że chce go uderzyć. – Niech pani tak nie przeżywa tej porażki, ma pani bardzo silny charakter i dąży do celu bez względu na koszty. Postaram się pomóc pani i to bezinteresownie albo... prawie bezinteresownie. 62 – A więc? – Może w przyszłości pozna mnie pani z którymś z tych pięknych młodzieńców wyczekujących na panią po występach w „Adrii”? Ale to później. A teraz proponuję po prostu przyjaźń – wyciągnął dłoń – i pakt o nieagresji. Zgoda? – Zgoda, dziękuję panu – uścisnęła delikatną, niemal kobiecą rękę, pochylając się, jakbyś chciała ją ucałować. Nagle jednak zatriumfowała kobieca przekora, gniew, złość na siebie, że tak długo starałaś się o względy starego pedała. Wydęłaś usta, wzruszyłaś ramionami, odwróciłaś się i powoli zeszłaś schodami w dół w kierunku Złotego Baru. Wstyd i upokorzenie. A przecież to już trzy miesiące po tym niefortunnym incydencie. Jednak denerwujesz się, że tak wiele twych kroków, gestów, słów, zamiarów niczemu nie służy, że nie ma w tobie wiary w jakąkolwiek logikę życia, że nie możesz wierzyć w żadnego Boga, chociaż chciałabyś tak bardzo, że pozwoliłaś, by przypadek i zbieg okoliczności decydowały o twoim losie. Wybrałaś taką drogę i nie umiesz żyć inaczej, nie potrafisz się zmienić, chyba żebyś urodziła się na nowo. Może wtedy mogłabyś uwierzyć w cel istnienia świata i w sens własnego życia. Przypatrz się dokładnie ptakom spacerującym po trawnikach tuż obok ciebie. Dwie kawki muskające wzajemnie swe pióra to niewątpliwie para małżeńska. Iw śmieje się z porównania, lecz nagle odczuwa dotkliwie głęboką samotność. Zagłębia się w sobie, a świat się oddala... Takie chwile są częste i na długo napełniają cię niepokojem. Wiosna, spokój, cisza, słońce, panny służące z wózkami, nieliczni spacerujący – ubrani elegancko, to ci ze śródmieścia. Tylko tych dwóch w jasnych marynarkach to pewno prowincjusze. Iw spogląda na zegarek. Witek powinien już przyjść. Zamyka oczy, wystawia twarz do słońca, odczuwa wiosenne zmęczenie i nagłą potrzebę snu. Przez półprzymknięte powieki dostrzega nagle ciemny, przesuwający się punkt. Czyżby to wielki czarny ptak dreptał, ciągnąc skrzydła, wysłonecznioną aleją? Otwiera oczy... Ależ nie, to wysoki, barczysty Żyd-tragarz, z brodą i pejsami, w pomiętym czarnym ubraniu, w skrzypiących butach na lekko przygiętych nogach, jakby dźwigał niewidzialny kufer. Wiatr niesie od niego woń czosnku i trudny do wyrażenia zapach nędzy. Skąd tu ten tragarz? Iw widziała podobnych mężczyzn na dworcach i na rynku, przenoszących walizki, skrzynie, worki. Skąd się tu znalazł, w tak nie pasującym do jego sylwetki miejscu? Patrzą na niego wszyscy, służące pilnujące berbeci w wózkach, pani z parą francuskich buldożków, oficer idący pod rękę ze swą narzeczoną, dwaj przypuszczalni prowincjusze... Ależ ten Żyd, barczysty, ciemnowłosy, rozkołysany, szybko idący przez elegancki park, nie pasuje do otoczenia, jest dysonansem w tym niemal nieskalanym krajobrazie. Przechodzi obok ciebie. Oczy ma duże, czarne, piękne, jego przygięte plecy poruszają się w rytmie kroków. Te oczy wśród zmarszczek na twarzy na pograniczu starości wydają się młode, pełne blasku. Nagle powieka drga, puszcza oko w moją stronę. A w Niemczech – myśli Iw – biją ich, wypędzają, zabijają. Tu, w Warszawie, nic im nie grozi... Im? Ależ nam... I nagle odczuwasz wstyd i niechęć do siebie samej, i do tej żydowskiej części własnej duszy. Już wiesz, że chciałabyś się pozbyć tego ciężaru, lecz jest to niemożliwe... Możesz zatem albo udawać czystą Polkę, a przecież masz w sobie jeszcze krew niemiecką po dziadku, albo też pogodzić się z faktami, które, jak sądzisz, są dla ciebie niekorzystne. Odrzucić własne żydostwo, stać się antysemitką? Albo... Przeszywa cię nagły dreszcz zażenowania, strachu, zrozumienia. Przecież ja też jestem prawie Żydówką, pół-Żydówką, a to silna krew, jak mówiła matka. Boże, przecież Witek o tym nie wie, na pewno nie wie, nawet nie podejrzewa. A jeżeli jest antysemitą jak ci studenci w białych czapeczkach z laskami? To okropne, lecz jakże prawdopodobne. 63 Ogarnia ją przedziwna rozterka, rozdrażnienie. Jak mogę nie lubić Żydów, jeżeli sama jestem niemal Żydówką? Chyba nie mam wyboru... Chociaż... Jeśli nie wyglądam na Żydówkę, to śmiało mogę mówić, że nią nie jestem, lecz jak długo można udawać? A poza tym przecież... wyglądam na Żydówkę. – Dzisiaj powiem mu wszystko. Jeżeli Witek nie znosi Żydów, to po prostu już się nie spotkamy. Muszę być uczciwa, przynajmniej w tych sprawach. Tak, muszę mu powiedzieć, nie mogę czekać. Czyżbym się w nim zakochała, jeżeli jest to dla mnie aż tak ważne? Jakże jestem słaba, jeśli boję się prawdy. – Dzień dobry – Witek bierze cię za ręce, całuje z czułością. Elegancki, smukły, gładko uczesany, uśmiechnięty. Patrzysz w te niebieskie oczy i serce bije ci coraz szybciej. Jest piękniejszy od mężczyzny uśmiechającego się z reklamy mydła „Savon”. Piękniejszy nawet od Eda. Wszyscy ludzie są braćmi, wszyscy są dziećmi tego samego świata i światła. Liberté, égalité, fraternité. Tak, wszyscy są braćmi, lecz nie dla mojej sąsiadki, upiornej baby, która wyśmiewa, obmawia i szpieguje. Piękne hasła potrzebują pięknych ludzi. Udają, że nie widzą... A babsztyl opluwa nas z okna na trzecim piętrze. Witek z radością obserwuje znikające kolejno ciastka. – Jak na tancerkę, to masz niezły apetyt. Może zamówić trzy następne? Pan Lardelli, gdyby miał więcej takich klientów, podwoiłby dochody. Czy zawsze jesz tyle ciastek? – To twoja obecność budzi w moim żołądku takie namiętności – Iw czuje się lekko zażenowana – a ponadto przecież te ciastka jem na twój rachunek. – Gdybyś się zgodziła – Witek staje się nagle poważny – moglibyśmy połączyć nasze rachunki? – Jak mam to rozumieć? – Jednoznacznie, mogłabyś za mnie wyjść za mąż. – A więc twoja wczorajsza propozycja przetrwała już jeden dzień? Bierze ją za rękę, mocno ściska, patrzy w oczy. – Kocham cię – mówi – kocham cię, ty mała, zadziorna Żydóweczko. Iw czuje ogarniające ją fale gorąca, upojenia, zakochania. Nie liczy się świat, nieważni są ludzie, ich rozmowy i wścibskie spojrzenia rzucane od najbliższych stolików. Nic nie ma już znaczenia, a w tej mgle, która cię chyba rzeczywiście otacza, istnieje tylko on, Witek. – Kocham cię i chcę być z tobą zawsze – mówi półgłosem. – I ożenię się z tobą, nawet gdyby wszyscy byli przeciwko nam. – Czy taka miłość jest możliwa? – pyta swych niepewnych, nieufnych myśli. Witek nie chciał już słuchać. Nie chciał, lecz ciągle uczestniczył w tych nie kończących się rozmowach, rozważaniach, roztrząsaniach, przesłuchaniach, kazaniach... Od początku bał się powiedzieć rodzicom o tej niespodziewanej miłości do tancerki z „Adrii”, do kobiety, w której życiu – o tym nie wątpił przez chwilę – było już wielu mężczyzn, a która co wieczór ukazywała nagie uda i ramiona przed podniecającymi się bywalcami nocnych knajp. Rodzice nie mieli nic przeciwko przygodom, romansom, flirtom swego ukochanego jedynego syna... Przeciwnie, chcieli, by się wyszumiał, poznał smak życia i zrozumiał, że prawdziwe szczęście daje dopiero związek z kobietą należącą do tej samej – naszej sfery, naszego środowiska, naszej klasy... O przynależności do wyższych sfer Witek wiedział od początku swego istnienia, niemal od pierwszych spacerów z dobrotliwą, starą nianią, którą wspominano później w rodzinie jako oddaną, wierną sługę. W pojęciu rodziców bowiem nawet być służącą w ich rodzinie to niewątpliwy zaszczyt i wyróżnienie. 64 Witek był więc przeświadczony o swej wyższej inności, o swym wyjątkowym znaczeniu, o szacunku, który należał się jemu i jego rodzinie od początku ich istnienia już za sam fakt zaistnienia na tej polskiej ziemi... Matka, ojciec, ciotki, wujowie, wszyscy oni należeli do tej lepszej, a właściwie najlepszej warstwy społeczeństwa i narodu, wywodzącej się z herbowej szlachty, z rycerstwa, z arystokracji... Niania nie pozwalała mu bawić się z dziećmi z innych, gorszych, rodzin i stale czuwała, by przy młodym paniczu nie pojawiały się źle ubrane, zasmarkane lub niedożywione żydowskie bachory, złośliwe Cyganięta lub biedne polskie robotnicze sierotki... Niania też wywodziła się ze szlachty, tyle że zagrodowej, zubożałej... Kończyli właśnie niedzielny obiad, gdy po długich wahaniach Witek powiedział rodzicom o Iw, z trudem starając się panować nad uczuciami. – Poznałem bardzo interesującą kobietę – starał się mówić zwyczajnym, lekko zblazowanym tonem, jakim zwykle opowiadał o swych znajomościach i podbojach. – O, będziemy mieli pannę młodą w rodzinie – roześmiała się starsza siostra. Witek poczerwieniał, chrząknął i spojrzał bacznie na matkę. Milczała, tylko przez lornion obserwowała uważnie ściągniętą, wyraźnie zdenerwowaną twarz syna. Już sam fakt, że starał się zapanować nad uczuciami i mówić spokojnie o nieznajomej dla niej, anonimowej kobiecie, wzbudził jej najgłębszy niepokój. O przygodach i flirtach opowiadał przecież żartobliwie, z ironią, kpiną, cynizmem, przechwalając się przed siostrą i ojcem swymi podbojami. Tym razem jego zwierzenia zabrzmiały inaczej, chociaż starał się zachowywać normalnie, co niezbyt mu się jednak udawało. Ogarnęła ją nagła zazdrość o syna. Rozumiała, że za stwierdzeniem: „Poznałem interesującą kobietę”, kryją się uczucia głębsze od tych, które przeżywał dotychczas. – Nowy flirt? – ojciec zmrużył oko. – Ładna? – Jest bardzo inteligentna, dużo czyta, pisze wiersze – Witek wypowiadał swe myśli, zatajając najważniejsze. – Zna francuski i niemiecki... Serce waliło mu, jakby spowiadał się z jakiegoś poważnego przewinienia, a on chciał przecież po prostu opowiedzieć rodzicom, że zakochał się po raz pierwszy w życiu naprawdę, i wyjaśnić, że jest to miłość wyjątkowa i jakże odmienna od wszystkich przeżywanych poprzednio. Matka wyczuwała te wahania, zmarszczyła brwi, jej serce biło coraz szybciej. Przewidywała niebezpieczeństwo. – A poza tym bardzo lubi koronki – wypalił, wiedząc, że koronkowe serwetki i obrusy richelieu są pasją matki, która wyszywanie i haftowanie uważała za typowe przymioty kobiecości. Dom pełen był lekkich, ażurowych tkanin, wykonywanych przez matkę według brabanckich i weneckich wzorów. Przeważnie białe jedwabne serwetki, różnej wielkości, spoczywały na kredensie, szafach, stołach, komodach, skrzyniach, kufrach, toaletce i serwantce. Niektóre, uzupełnione haftami z niebieskiego lub różowego kordonku, przyciągały wzrok, budząc podziw i zachwyt nad niezwykłą pracowitością pani domu. Witek jednakże nigdy dotychczas nie wychwalał tych typowo damskich robótek i matka natychmiast zrozumiała, że jej najdroższy syn koniecznie chce się jej przypodobać, a właściwie zabiega o jej życzliwość dla tamtej, nie znanej jeszcze kobiety. To też było w jego zachowaniu nowe i zupełnie nieuzasadnione, wręcz nienormalne. – Ach, lubi koronki? – wyraziła zdawkowo zainteresowanie. – Szydełkuje? – Nie wiem, czy Iw szydełkuje. – Witek wydawał się speszony. – Być może, szydełkuje, ale lubi koronki. Nosi koronki. Zaczerwienił się, przypominając sobie lśniące, jedwabne czarne majteczki Iw z koronkowymi wstawkami. Przeciągnął koniuszkiem języka po spieczonych wargach. – Myślałam, że lubi wyszywać. – Matka uśmiechała się sztucznie. – A więc nazywa się 65 Iw? To skrót imienia zapewne? – Tak... Od Iwonki... Ma kilka koronkowych kołnierzyków, które nosi do sukienek – tłumaczył pospiesznie Witek, czując, jak serce podchodzi mu do gardła. Dałem się złapać – myślał z przerażeniem, patrząc na wlepione w siebie oczy matki, ojca i siostry. Jak mysz w pułapce! Przeczuwał już z lękiem następne pytania i nie omylił się... – Poznałeś ją na studiach? Czy jeszcze jest na pensji? – sondowała dalej przenikliwa mamusia, wpatrując się w oczy syna. Witek zakrztusił się, zakasłał, przełknął... Jak powiedzieć prawdę, że Iw tańczy w nocnych knajpach, że jest tancerką. Nie miał sił, by przepchnąć tę prawdę przez gardło, oddychał z trudem, pot ściekał wzdłuż kręgosłupa. – Strasznie gorąca herbata – wybełkotał, odstawiając filiżankę. – Co ty mówisz? Przecież ostygła, jest zaledwie letnia – zdziwiła się siostra. – A rodzice tej pani... Kim jest jej ojciec? Czy to porządna rodzina? – Ojciec nie żyje... Zmarł na atak serca kilka lat temu. – Boże! Sierotka... – Matka udawała wzruszenie. – Ale zapewne odpowiednio zabezpieczył rodzinę? Witek wiedział, że słowo „zapewne” nie wróży nic dobrego... Czuł, że zabrnął w ślepą uliczkę i dalsze kluczenie i ukrywanie faktów wpędzi go tylko w dodatkowe kłopoty. Czy powiedzieć im prawdę? Czy powiedzieć, że się zakochał? Czy zrozumieją jego tęsknotę? Pragnienie? Miłość? Czy miłość ma dla jego rodziców jakiekolwiek znaczenie? Spojrzał na ojca. Nie, nie znajdzie w nim sprzymierzeńca. Ojciec nigdy nie przeciwstawiał się matce, nigdy nie miał własnego zdania. W domu pogodził się już dawno z rolą pantoflarza, dobrodusznego i zacnego potomka szlacheckiego zaścianka. Matka wywodziła się z arystokratycznych rodzin S. i J., a ojciec cieszył się niezmiernie z tych koligacji. Przy tym stole sprzymierzeńcem mogła być tylko siostra. – A matka tej pani co teraz robi? – wypytywała jego matka. – Pracuje w szpitalu – odpowiedział Witek zgodnie z prawdą. – Pracuje? – westchnęła matka, dla której kobieta pracująca była zawsze przykładem nieszczęścia. – Jest lekarką zapewne? – Jest pielęgniarką – odparł Witek i widząc przerażone spojrzenie matki, powtórzył sylabizując: – Jest pielęgniarką w szpitalu u Łazarza, w szpitalu chorób zakaźnych. – O Boże, jeszcze nas czymś zarazi...! Wynosi baseny, usługuje chorym – ęknęła matka. Nagle jej oczy rozbłysły światłem zrozumienia. – Czyni to z dobroci serca, jako siostra miłosierdzia zapewne? – Nie, mamo – Witek dość już miał tych niedopowiedzeń. – Matka Iw pracuje tam zupełnie normalnie, po prostu zarabia na życie... – Pracuje na najniższym poziomie dla pieniędzy? A więc nie jest osobą z towarzystwa! – jęknęła matka. – Z kim ty się zadajesz, biedaku? – Ależ, mamo, Iw to wspaniała dziewczyna, śliczna, zgrabna i jak tańczy! – gwałtownie zaprotestował Witek. – Tańczy? – Matka zmierzyła syna lodowatym spojrzeniem. – Nie chcesz chyba powiedzieć, że ona tańczy zawodowo? – Tak... Jest tancerką... Tańczy w „Adrii”... – Nagle Witek spojrzał matce prosto w oczy i równie szybko spuścił wzrok. – Tam ją poznałem! – Poznałeś ją w „Adrii”? W nocy? Ona tam tańczy? – dopytywała się z gniewem matka. – I o kimś takim mówimy w naszym domu, przy naszym stole już od kwadransa? Nie rozumiem... – Cóż! Oto i nowy romans – roześmiał się ojciec, usiłując zbagatelizować problem. – Zwykła rzecz w twoim wieku. 66 – To nie romans! – zaprotestował gwałtownie Witek. – Ja kocham Iw. – Boże! – jęknęła matka. – Mój syn zakochał się w dziwce! To potworne! – Nie nazywaj jej tak! – krzyknął Witek. – Kiedy ją poznacie, przekonasz się, jaka jest cudowna i mądra. Zaprosiłem ją do nas na obiad w przyszłą niedzielę... Chcę, żebyście ją poznali... – Nieszczęście! – załamała dłonie matka. – Nieszczęście i gorycz. – Ale narozrabiałeś, braciszku – śmiała się donośnie Halina. – Ale narozrabiałeś. Przymknął oczy i przyłożył głowę do zimnej, twardej ściany. Czuł chłód przepływający aż w głąb czaszki. Chłód przynoszący ulgę... Wszystko zostało już powiedziane... Wszystko? Przecież nigdy wszystkiego nie mówi się do końca, przecież zawsze można uderzyć mocniej, zranić głębiej, bardziej jeszcze poniżyć i upokorzyć. Czuł się upokorzony, wyśmiany, wzgardzony. Tyle pogardy! Za co? Absurd! Czy pogarda jest karą za winy? Nie! Pogarda jest wyznaniem wiary, przekonaniem, świadectwem ich nikczemności, samą nikczemnością. Jeżeli ja zostałem poniżony, to jak musi się czuć poniżona Iw? Czy istnieją miary poniżenia? Dlaczego? Skąd tyle nienawiści? Czy ta pogarda i nienawiść nie zaprzeczają ich wierze w Boga? Czy oni nie stają się gorsi o własną pogardę? Przez chwilę nienawidził rodziców, ale tylko przez chwilę... Rozumiał ich i usprawiedliwiał, bo przecież wszystko zrobili dla jego dobra. Tak przynajmniej sądzili. Czy moje dobro może ich rozgrzeszyć z pogardy, z wyniosłości, z pychy? Miłość Witka do Iw stała się głównym tematem wszystkich rozmów, plotek, rozważań i rozmyślań w zacnym, porządnym i eleganckim domu państwa Z. Czy mogło być inaczej? Czy ta namiętność nie burzyła ustalonych zasad postępowania? Czy zaraz trzeba ulegać namiętności? Czy związek ludzi, którzy pochodzą z tak różnych sfer społecznych, może być moralnie uzasadniony? Czy miłość ma być silniejsza od zasad? Czy Polak powinien żenić się z półŻydówką? Tancerką z nocnej knajpy? Kobietą z półświatka? Niemal dziwką, jak mówiła matka. – Niebezpieczny to związek, bardzo niebezpieczny – stary rotmistrz, wuj ojca raz po raz wpychał sobie do ust wciąż wyślizgującą się sztuczną szczękę. – W naszej geopolitycznej sytuacji, kiedy w Niemczech rządzi Hitler, musimy być ostrożniejsi. Małżeństwo z półŻydówką może okazać się katastrofalne... – Czy wuj sądzi, że Hitler może tu przyjść? Na razie pełno u nas uchodźców z Niemiec, przeważnie Żydów, anarchistów bądź komunistów... Są niekiedy uciążliwi... – Cóż... Hitler po prostu oczyszcza naród z wiekowych naleciałości. Może i nam dobrze by zrobiło takie oczyszczenie... – Ależ Iw nie uważa się za Żydówkę! – usiłował wtrącić się Witek. – Nie cierpię Żydów, którzy nie przyznają się, że są Żydami – perorowała matka. – I Żydów, którzy zaprzeczają swemu żydostwu... I tych, którzy sądzą, że wystarczy się przechrzcić i zmienić imię, aby od razu przestać być sobą. A przecież Żydem jest się i tak. Bo to sprawa krwi, a nie deklaracji. – Hitler rozwiązuje problem wzorowo – ponownie wtrącił pułkownik. – Może w przyszłości zastosujemy u nas podobne metody. Osobiście jestem za społeczeństwem jednonarodowym... – Takie dziewczęta, niemal niewiadomego pochodzenia, nie mają żadnych tradycji rodzinnych, żadnych korzeni, żadnego szacunku dla tradycji. Za kogo ta Iw właściwie się uważa? Za Polkę? Za Żydówkę? Jak ona może żyć, nie wiedząc, kim jest? – pytała mentorskim tonem pani domu. 67 – To nieprawda. Iw uważa się za tancerkę i jest wspaniałą tancerką – protestował Witek. – Ach! – Matka ze zniecierpliwieniem machnęła dłonią. – Ta dziewczyna usidliła cię, złapała na zgrabny tyłeczek, a ty dajesz się jej wodzić za nos. – Czemu jej tak nienawidzicie?! – krzyknął i wyszedł z pokoju, wiedząc, że nie ma takich słów, które wpłynęłyby na ich opinię o Iw. Co dalej? – pytał z rozpaczą, bo przecież zupełnie inaczej wyobrażał sobie powitanie Iw przez rodziców. Witek rozumiał, że albo ulegnie rodzicom i zrezygnuje z Iw, albo też poślubi dziewczynę wbrew ich woli. Zrezygnować z Iw? Nigdy... Kocha ją, ona też go kocha, są ze sobą szczęśliwi... Iw chce zostać jego żoną... Zostaniesz moją żoną, przysięgam – odpowiada Witek własnym myślom. A wtedy... Rodzice nie dadzą mi grosza. Być może, nie zapłacą nawet czesnego na uniwersytecie. Iw wie o tym i tylko wzrusza ramionami. Uśmiecha się z politowaniem. Będę na jej utrzymaniu, dopóki nie zacznę zarabiać, nie stanę na własnych nogach. Chcę dla ciebie pracować, Iw, muszę dla ciebie pracować. Kiedy wszyscy śpią, Witek zapala w swym pokoju nocną lampkę i długo wpatruje się w fotografię ukochanej. Podłużne, migdałowe oczy patrzą gdzieś w bok z niepewnością, smutkiem, lękiem i ty odruchowo patrzysz za jej spojrzeniem, poza krawędzie fotografii, która leży przed tobą w zupełnie obcym, innym wnętrzu... Ciemnosrebrzysta czapka Colombiny z dwoma puszystymi pomponami jest wciśnięta na czoło i wystaje spod niej zadziorny kosmyk ciemnych włosów tuż nad wyraźnie zaznaczonymi brwiami... To już twój pokój, twój dom, mahoniowy blat twego biurka, blask lampy, którą pamiętasz od dzieciństwa. – Iw, jakże cię kocham... Nie martw się... Wszystko będzie dobrze... – szepczesz nad zdjęciem i okrywasz pocałunkami ten lekko orli nosek i małe, mięsiste usta, umalowane w kształt kuszącego serduszka. – Boże, daj mi ją, pozwól, by została moją żoną – modlisz się w środku nocy. – Żoną i matką mojego syna. Jasnowidz oczekiwał gości w namiocie rozstawionym na środku sali... Iw przez chwilę poczuła się nieswojo i mało brakowało, a po prostu by uciekła... Siłą przezwyciężyła lęk, nabrała w płuca powietrza, jakby miała zanurkować, i pchnęła, a raczej przesunęła purpurową kotarę... Błyszcząca kryształowa kula, czarny kot o zielonych oczach i otulony czarną opończą skośnooki mężczyzna o trudnym do określenia wieku. Spojrzał na nią melancholijnym, jakby niewidzącym spojrzeniem i z ledwie widocznym znudzeniem wskazał na stojące pośrodku krzesło... Usiadła lekko przestraszona. Za sobą usłyszała lekkie mknięcie. Czarnopióry duży ptak kręcił się na drążku, wyraźnie zdenerwowany jej obecnością. – Pani torebka ze skóry krokodyla wyprowadziła go z równowagi... Niech pani zostawi torebkę za drzwiami – polecił jasnowidz, a Iw natychmiast wyniosła torebkę. Głos miał miły i młodzieńczy... Spojrzała zdziwiona. Czy jasnowidz może być młody? Uśmiechnął się, jakby przepraszał za krzykliwość swego kruka, i powtórnie wskazał krzesło. Tym razem kruk nie drgnął. – Pani jest tancerką? Pytanie to czy wstęp do wróżby? Iw skinęła głową, a jasnowidz założył nogę na nogę i mówił... – Obojętne, czy ludzie są dobrzy, czy źli, sprawiedliwi czy podli, szlachetnie urodzeni czy nędzarze, w każdym z nas ukrywają się potwory... Zadrżała, znowu poczuła się nieswojo i niepewnie. Przecież słyszałam już te słowa... Złożyła ręce jak do modlitwy. – Ludzkość czeka jeszcze tyle cierpienia, wojen, katastrof, epidemii, że będziemy mogli 68 wybierać w przyczynach zbiorowego samobójstwa. Człowiek zabijać się będzie powoli i konać będzie długo, bardzo długo. Sądzę, że ludzie zasłużyli sobie na to, co ich spotyka, ale większość tego nie rozumie... Bolesne jest również i to, że cierpienie rozkłada się niesprawiedliwie.. Iw nie rozumiała, po co jasnowidz mówi to wszystko. Słowa wydawały się jej obce i niepotrzebne – takie raniące, ostre okruchy. – Po co pan mi o tym opowiada? – zapytała nieśmiało. – Twoje życie nigdy nie należy tylko do ciebie. Życie człowieka nigdy nie jest jego wyłączną własnością. Jesteś tancerką, wspaniałą tancerką, ale nie umiesz nazwać przyczyny tańca ani określić, czym właściwie jest taniec. I dlaczego jest? Czy nie tak? Nie zwracał uwagi na odpowiedź... Mówił dalej monotonnym głosem: – Przyczyna tańca ukrywa się w tobie, zrozumiesz to kiedyś. Ale czym jest taniec, zrozumiesz wtedy, kiedy już nie będziesz mogła tańczyć. – Dlaczego? – zapytała Iw z przerażeniem. – Dlaczego? Pan chce mnie przerazić? – Nie chcę cię przerazić. Po prostu mówię prawdę... – Ależ ja boję się tej prawdy! Nie chcę takiej prawdy. Nie chcę prawdy – Iw niemal krzyczała czując, że za chwilę się rozpłacze. – Wierzysz, że zdołasz przetańczyć życie? Nie odpowiedziała. Nie wzruszyła nawet ramionami, tak głupie wydało jej się to pytanie. Opanowała wzruszenie. Ukradkiem spojrzała na zegarek... Witek na pewno już czeka w „Adrii”. Ci moi dwaj mężczyźni, przyszły mąż i kochanek, nie wiadomo gdzie... dwaj zakochani mężczyźni. – Twój syn – jasnowidz wyprostował się, oczy miał przymknięte, jakby wpadł w trans. – Twój syn będzie wiedział więcej niż ty, ale ty nigdy się o tym nie dowiesz, jak on nigdy nie dowie się pełnej prawdy o tobie i o sobie. – Będę miała syna? – spytała przeciągle. – Jest pan pewien? – Urodzisz syna, na pewno urodzisz go przed wojną, która nadchodzi. Nie będziesz chciała go urodzić, ale urodzisz, bo takie jest przeznaczenie i twoje, i jego. – Pan cały czas przepowiada mi cierpienie – jęknęła Iw. – A ja po prostu chcę szczęścia. Odwrócił głowę... W lustrze zobaczyła szeroko rozwarte, skośne oczy pełne łez. I nagle pomyślała, że on też ma swą przyszłość, której nie zna, i której się boi... I nagle ogarnęła ją litość, litość i żal wobec tego dziwnie, niemal błazeńsko ubranego człowieka. Wstała z krzesła, podeszła, pochyliła się i musnęła wargami jego policzek... Schwycił ją silnie za dłoń i pocałował. – Czy strach jest grzechem? Czy człowiek może odpowiadać za to, że się boi? Nie rozumiała jego słów... Wyczuwała jednak, że dotyczą również jej. Wypuścił jej rękę i przez chwilę wpatrywał się w półmrok wyzierający ze ścian. Potrząsnął głową, a Iw nagle zaczęła się bać, jakby wyczuwała, że nie chce powiedzieć jej wszystkiego. – Ty zostaniesz i twoja matka, i twój syn... Wszyscy inni zginą. Morze zagłady. Pogrom pogromów... Przetrwasz, lecz nigdy już nie zatańczysz... A on, dopiero on zrozumie, że siła jest w niepewności... Śmierć wciąż będzie zastawiać pułapki, a on będzie żył między życiem a śmiercią. Nie pogodzony ze światem i zbuntowany. – Co pan mówi! – krzyknęła Iw. – Co pan mówi! To okropne! Nie chcę już nic wiedzieć! Roztrzęsioną dłonią wyciągnęła banknot i rzuciła wróżowi na stolik między lampę a szklaną kulę. Ptak, nie przyzwyczajony do takich gestów, zakrakał nerwowo, kot wygiął grzbiet i zamiauczał. Iw wybiegła z namiotu... Stukot jej rozgniewanych obcasów łomotał echem na korytarzach. – Co za brednie! – mówiła sama do siebie, zbiegając po schodach, bo w zdenerwowaniu nie chciała czekać na windę. – Brednie... Przecież nie chcę mieć dzieci i nigdy, nigdy nie będę ich miała. I po co zapłaciłam mu aż tyle?! 69 Wchodziła do „Adrii”, kiedy z holu dobiegł ją straszliwy zgiełk i wrzask. – Kto ich wpuścił? Jak toto mogło tu wejść? Wyrzucę z pracy na pysk... Krzyczał rozeźlony dyrektor z wykrzywioną z obrzydzenia twarzą. Przed tłumem eleganckich gości stała para żebraków, jakich tysiące wypełniają warszawskie ulice, dworce, ścieki, kanały... Ona, rozrośnięta karlica o wyłupiastym spojrzeniu i obrzmiałej tarczycy, wyraźnie widocznej na krótkiej szyi. On z ubioru przypominający Chaplina, w sztuczkowych spodniach i czarnej marynarce, z twarzą kretyna czy matoła, o wyraźnie spłaszczonym czole, przyduszonym wpadającą aż na uszy za dużą cyklistówką. Już kilkakrotnie widziałaś ich przed „Adrią”... Stawali w pewnej odległości od wejścia, bojąc się portierów, którzy przepędzali ich, bijąc laskami lub smyczą. Malownicza para karzełków-nędzarzy – tak wtedy myślałaś i szczerze im współczując, sięgałaś do torebki po błyszczącą złotówkę. – Bóg zapłać! Szczęść Boże! – odpowiadali, ukazując spłowiałe, niemal białe dziąsła z brązowoczarną palisadą wygniłych pieńków. – Niech ci Bóg wynagrodzi, zacna panienko. Przedarłaś się do pierwszego rzędu gapiów... Obok ciebie prężył się wąsaty pułkownikbohater i, jak głosiła międzystolikowa legenda, pogromca czerwonych Azjatów. Z drugiego boku wyczułaś dotykającą cię lubieżnie, a raczej obmacującą dłoń sklerotycznego hrabiego, który tu, w „Adrii”, od lat trwonił rodzinny majątek, a także majątki zaprzyjaźnionych z nim kobiet, zalecając się do wszystkich istot, które matka natura wyposażyła w dziurki między udami. Właściwie interesowało go tylko to i nic więcej, i nawet kiedy po niedawnej podróży do Francji znajomy baron zapytał go, co najbardziej fascynującego zobaczył w Luwrze, odparł: – Och, gdyby Leonardo namalował Giocondę w całej postaci i gdyby to był akt, i gdybym mógł sprawdzić, czy jej dupa ma równie tajemniczy wyraz jak jej twarz, to wtedy uznałbym moją podróż za udaną. Wszyscy uważali hrabiego za niegroźnego psychopatę, ordynusa i profana, z którym trzeba się przyjaźnić tylko dlatego, że jego przodkowie brali podobno udział jeszcze w kijowskiej wyprawie Bolesława Chrobrego. Drugą przyczyną, czego elegancko nie wymieniano, była niebywała hojność i gościnność hrabiego, który lubił imponować suto zastawionym stołem, spraszając gorliwie wszystkich znaczących i dobrze urodzonych. Teraz, ujrzawszy obok siebie najbardziej znaną adriatycką nimfę, hrabia natychmiast zaczął się krygować i giąć, a jego dłoń, wydłużona i opierścieniona, nieuchronnie zdążała w kierunku głębiej ukrytych intymnych części ciała Iw. Iw, zapatrzona w karła i karlicę, wyczuła jednak kościstą dłoń hrabiego i wysunęła się nieco do przodu, co spowodowało, że palce arystokraty zaczęły podszczypywać jej pośladki. – Jestem synem księcia – skarżył się płaczliwie karzeł, którego łysiejącą głowę pokrywały ropne wybroczyny i strupy. – Jestem synem księcia i dziewczyny z folwarku... Nie moja wina, że książę chorował na syfilis, że cała wieś była zarażona, że wyglądam na matoła, chociaż matołem nie jestem, że czuję i rozumiem jak wy. Dlaczego zatem, dlaczego nie uznajecie mnie i mojej ukochanej, która też jest szlachcianką, choć tylko zagrodową, ale z herbem... Jestem jednym z was i za swoje pieniądze też mam prawo bywać w tym lokalu... Jestem przecież prawdziwym Polakiem, a nie synem pachciarza, szynkarza czy lichwiarza. Dlaczego więc nie chcecie mnie tu wpuścić? – Wyrzucić ich! – krzyczał dyrektor „Adrii”. – Wyrzucić natychmiast! Portierzy, kelnerzy, fryzjerzy, muzycy patrzyli z obrzydzeniem na strupy, kołnierze białe od łupieżu, zasmarkane, załzawione, zaplute twarze. Jak podejść i złapać, żeby się nie pobrudzić? Karzeł wyciągnął kilka banknotów i potrząsnął nimi ostentacyjnie. – Wpuśćcie nas. Mam dziś czym zapłacić za kolację. Uczciwie wyżebrane. 70 Żal mi ich, są tacy bezradni, biedni, strasznie smutni, okrutnie zniekształceni, wykoślawieni, kaprawi, schorowani... Łzy napłynęły do oczu Iw. Nagle wyczuła, że dłoń hrabiego usiłuje podciągnąć jej spódnicę i wcisnąć się od tyłu między pośladki. Poczerwieniała ze złości. – Zboczeniec! – krzyknęła histerycznie. – Zboczeniec, ale sympatyczny – zaseplenił radośnie hrabia. – Ty chamie, odczep się od Iw! Witek podbiegł, złapał i wykręcił arystokratyczną łapę. Hrabia syknął wściekle i odskoczył w bok... – Jestem synem księcia syfilityka, nie moja wina, że tata zaraził całą wieś i że tak właśnie wyglądam – powtarzał po raz kolejny karzeł. – Mam prawo być tu wśród was i jeść z wami przy jednym stole, jak równy z równymi, bom Polak i arystokrata. – Won! – darł się dyrektor. – Won natychmiast, bo ubiję! Portierzy, odwracając twarze i zatykając nosy z obrzydzenia, schwytali karła i karlicę, i wypchnęli jęczących i rozpaczających za drzwi. Stało się to tak nagle, że Iw i Witek nie zapamiętali nawet wyrazu twarzy nieszczęśników... – I po kłopocie – mruczał szef lokalu. – A teraz wywalę na pysk tego, który ich tu wpuścił. Nagle z boku rozległ się cichy, lecz donośny śmiech, a może raczej rechot, trochę szyderczy, trochę gorzki... To ten nie uznawany poeta, wykpiony myśliciel, wariat, którego ledwie tu tolerują... Stał w kręgu wysokich urzędników, oficerów, bankierów, wszystkich dobrze urodzonych i artystów uznanych i znanych... – Piszę o was poemat... – zatoczył dłonią krąg. – A tytuł? – zapytała przekornie wysłużona stara aktorzyca. – Zera! – krzyknął i zaniósł się dziwnym śmiechem, a może raczej przeraźliwym gruźliczym kaszlem... Kto się tak śmiał? Tamten chłop dobywający bryły lodu z ziemnego dołu? Poeta zakrył twarz dłonią i popędził ku ubikacjom... Dreszcze przebiegły po plecach Iw. Spojrzała na zegarek... Za kwadrans zaczynała występ... Ruszyła do garderoby. Witek szedł za nią jak cień. – Chodźcie, młodzieńcy, ze mną! Siadajmy! – Młodzi! Ojczyzna w niebezpieczeństwie... Potrzebujemy silnych, zdecydowanych, gotowych do poświęceń! – Panowie, do broni! Ojczyzna wzywa! – Ojczyzna jest za biedna, by móc wprost przeciwstawić się potędze niemieckiej organizacji i techniki, dlatego właśnie potrzebujemy wiernych i dzielnych młodych mężczyzn, którzy chcą zostać bohaterami. Dlatego właśnie ten apel do was, apel o godną i odpowiedzialną śmierć za ojczyznę. Kryształowe kieliszki z wódką od Baczewskiego drżą. Natchniona, gładko wygolona twarz herolda śmierci. Oczy błyszczące, przejrzyste, przenikliwe. Brwi gęste, namarszczone. Nos orli, hetmański. Usta wąskie, dumne, strzelają słowami. – Czy może być coś piękniejszego niż oddać życie za ojczyznę, uczynić świadomą ofiarę ze swej młodości, by powstrzymać odwiecznego wroga. – Przystąpcie do legionu nieśmiertelnych. Jak ponuro patrzy znad kieliszka Witek. – Czyż brakuje wam odwagi, by stać się żywą torpedą, żywą miną przeciwczołgową, żywą bombą zapalającą? – szepcze konfidencjonalnie agitator narodowego poświęcenia. – Zgłaszajcie się na stos ofiarny! 71 Iw już od kilkunastu minut stoi za filarem i słucha wywodów starszego pana, który pragnie być akuszerem bohaterów i gorliwie namawia ich do samobójstwa. Jest wściekła. Jednak opanowuje gniew i z papierosem w długiej szklanej lufce zbliża się do stolika krokiem filmowej gwiazdy. – Idziemy! – mówi do Witka nie znoszącym sprzeciwu, rozkazującym tonem. Marsową twarz herolda śmierci wykrzywia niechętny grymas. Bierze Witka za rękę, a on idzie za nią potulny, cichy, uległy. Siwy pan jest speszony. Traci bohatera. Wstaje, odsuwa krzesło i drżącą z przejęcia dłoń usiłuje położyć na ramieniu Witka. Iw odwraca się błyskawicznie jak spłoszona żmija. – Odczep się od nas, ojcze bohaterów – mówi z pogardą. – I wysyłaj na śmierć własne dzieci, jeżeli znajdzie się idiotka, która ci je urodzi. Upokarzało ją, że Witek tak niechętnie mówił swym rodzicom o ich miłości, o ślubie, do którego przygotowywali się w tajemnicy. Niepokoiło ją to i bolało. Rozdrażniona zapalała papierosa za papierosem, kiedy nagle dostrzegła w lustrze siwą, cieniutką nitkę tuż nad czołem. Spojrzała zdziwiona... Siwy włos! Nieprawdopodobne! Chwyciła go ostrożnie w palce i wyrwała. Ze złością przypalała niteczkę papierosem. Włos syczał, topił się, kurczył. – Boże! Ja siwieję! Mezalians! Witek popełnia mezalians. Ukrywa nasz związek, wstydzi się, jakbym była trędowata, kaleka, brzydka. Co za rozgoryczenie! Stawała przed lustrem na palcach, obracała się, wyginała. Mostek... Szpagat... Czy dlatego, że jestem tancerką, że tańczę w „Adrii”, stałam się człowiekiem drugiej, a może nawet trzeciej kategorii? Dławił ją dziwny, przenikający lęk, nie potrafiła go wytłumaczyć... Dlaczego on tak się boi? Dlaczego tak wszystko ukrywa? Czy dlatego, że rodzice go utrzymują, że na wszystko dają mu pieniądze? Ściągnęła baletki ze stóp i z wściekłością cisnęła w kąt pokoju. Przerażała ją niesamodzielność i niezaradność tego, tego... Chłopca czy mężczyzny? Zawahała się, które ze słów wybrać. Witek na pewno był dojrzałym mężczyzną w łóżku i chyba tylko w łóżku... Przez chwilę przypominała sobie dotyk jego dłoni na szyi, piersiach, brzuchu, udach. Przeciągnęła się z rozkoszy, ziewnęła nerwowo. Mężczyzna, mój mężczyzna? Raczej chłopiec, ukochany chłoptaś, z którym po prostu jest mi dobrze. Zmarszczyła brwi i niespodziewanie rozpłakała się z rozczarowania i litości nad sobą. Przecież jestem ładna, nawet bardzo ładna i zgrabna, chociaż może nie klasycznie piękna... Przecież... przecież... Czemu mnie nie chcą? A może dlatego, że jestem pół-Polką, a właściwie pół-Żydówką, a to dla tak wielu oznacza ostatnią kategorię człowieczeństwa. I może dlatego, że jestem biedna, a moja matka jest zwykłą pielęgniarką w szpitalu chorób zakaźnych. I może również dlatego, że nie mam już ojca, tylko jestem sama, tak bardzo sama. Ta litość nad sobą graniczyła z samoponiżaniem. A litość zawsze poniża! Tajemny ślub... My i tylko świadkowie. Jeszcze ksiądz i Bóg, w którego istnienie powątpiewasz. Przymknęła oczy i zobaczyła pod powiekami oświetloną nawę kościoła, tłum gości... Niedawny ślub Flory, jej najlepszej koleżanki! Przecież chciałaś mieć taki właśnie wspaniały ślub i jeszcze wspanialsze wesele. Ale nic z tego. Twój ślub będzie ukradkowy, cichy, pełen tajemniczości, a może zawstydzenia i zażenowania. Otarła oczy i westchnęła. Zza lustra wypełzł na ścianę pająk i szybko przesuwał się w stronę gzymsu. Zadrżała z nienawiści i odruchowo rozejrzała się dookoła. Na nocnej szafce leżał Stary Testament oprawny w czarną skórę. Chwyciła księgę i przygniotła pająka, który już za moment ukryłby się w zbawczym cieniu. Przydusiła jak najsilniej dłonią, przytrzymała, już! Dom pełen był pająków, ale Julia ich nie zabijała – przeciwnie wydawała się zadowolona z 72 ich obfitości. Twierdziła, że pająki zjadają pluskwy, a pluskwy to wyjątkowo niebezpieczne owady, roznoszące niebezpieczne choroby. – Jeżeli pluskwa napije się krwi trędowatego lub syfilityka, to ten, którego ugryzie, na pewno zachoruje na trąd lub syfilis – opowiadała struchlałym ze zgrozy mieszkańcom zapluskwionych mieszczańskich domów. – Ohyda! Iw uśmiechnęła się... Właściwie był to grymas uśmiechu. Czuła się odważna, zwycięska, pewniejsza swych sił. Odsunęła Biblię od ściany i położyła ją na parapecie. Otworzyła okno i drewnianym nożykiem do rozcinania kartek zeskrobała i strząsnęła wilgotne szczątki pająka. Zamknęła okno. Wytarła Biblię o dywan i odłożyła na miejsce. Była z siebie zadowolona... Zrobiła przecież na złość Julii. – Gdyby się dowiedziała, wypominałaby mi długo jego śmierć. Julia stała się ostatnio przesądna i często powtarzała, że pająk przynosi szczęście i powodzenie. – Nie tylko wyżera muchy, karaluchy i pluskwy, ale zwiastuje pomyślność. Wyśmiewałaś ją, pukałaś się w czoło, kiedy się odwracała. Spojrzała w lustro i znowu przypomniała sobie o jutrzejszym ślubie, który nie miał być tym ślubem, który wymarzyła, wyśniła, wyobrażała. Posmutniała, zasępiła się i skulona wpatrywała się w swe odbicie. Kochasz tego chłopca, pragniesz go, pożądasz, podziwiasz, chcesz być przy nim, a równocześnie wiesz, że dzieli was znacznie więcej, niż łączy, że jego matka tobą gardzi, a ojciec poklepał cię po pośladku jak byle dziwkę, a nie narzeczoną syna, że byliby szczęśliwi, gdyby z tobą zerwał i ożenił się z odpowiednią dziewczyną ze swojej sfery. A jednak Witek zdecydował się na ślub wbrew ich woli i chce postawić na swoim, nie zważając na konsekwencje... A jakież mogą być w końcu konsekwencje waszego ślubu? Przecież będą musieli uznać fakty, pogodzić się z waszą miłością, o ile ta miłość przetrwa. Tancerka, mieszanka ras, kundel polsko-żydowski... Jakże przeżywają moją inność, moją odrębność, obcość? Jak to ich drażni, gniewa, denerwuje i jak bardzo są wściekli, zaciekli i rozjuszeni, że ich ukochany jedyny syn, spadkobierca rodu i tradycji, wychowanek ojców jezuitów i elitarnego gimnazjum chce się ożenić właśnie z tobą. Boli ich to bardziej niż ciebie wszystkie te nie spełnione marzenia o hucznym ślubie i wielodniowym weselu. Dopiekłaś im, ugodziłaś, przeraziłaś! Przestraszyli się uczuć własnego syna. Przerazili się buntu przeciwko sobie, buntu, który ty wywołałaś, którego jesteś jedyną przyczyną. I jak muszą się czuć upokorzeni, wiedząc, że twoja miłość jest silniejsza od ich nienawiści, a może niezrozumienia. Wyprostuj się, unieś głowę wysoko, przymierz śnieżnobiały kapelusik z woalką i wpatruj się w lustro bez lęku, bo zwyciężyłaś, zwyciężyłaś, Iw, na pewno. W kącie znajdujesz rzucone przed chwilą baletki. Stopy masz drobne, maleńkie, ale niezwykle silne, masywne, o kształtnym, lecz wyjątkowo wysokim podbiciu. Dlatego z łatwością unosisz się i obracasz na palcach, wykonując najtrudniejsze piruety. Wszystkie tancerki z „Adrii”, „Colombiny”, „Kaukaskiej” podziwiają i zazdroszczą ci tych stóp, możliwości błyskawicznego wybijania się i wyskakiwania wzwyż jak na sprężynach. I znowu przypominasz sobie niedzielę i tamten ogromny stół, i wpatrzone w ciebie oczy wielkiej rodziny, oczy arystokratów, rycerzy, bohaterów, biskupa i prałata, szlachty, dorobkiewiczów, bogatego ziemiaństwa i mieszczaństwa, tych wszystkich wykształconych, eleganckich, wyniosłych, rozmawiających po francusku o swych podróżach do Paryża, Rzymu, Londynu. Jakże jesteś im obca i daleka, mała tancerko z „Adrii”, jak bardzo nie chcą cię widzieć wśród siebie, jak chętnie zapomnieliby o twoim istnieniu. I nic ci nie pomógł chrzest w katolickim kościele i medalik z Bozią od pierwszej komunii, ostentacyjnie noszony na sukience, i 73 wyszydzanie małych Żydków i opluwanie starych Żydów, którzy byli przecież twymi dziadkami ze strony ojca. Nic ci to nie pomogło, bo oni i tak uważali cię za Żydówkę, Żydówę, Żydowicę, Żydłaczkę... Podkreślali przez cały czas tego upiornego obiadu-sabatu inkwizytorów, że są inni, lepsi, czystsi od ciebie. Słowo „tancerka” w ich ustach brzmiało jak „fordanserka”, „dziwka”, „latawica”, „półkurwie”, „puszczalska”, niemal „prostytutka”. Ile musiał się nasłuchać i napocić twój biedny Witek, któremu dostojny ojciec wydzielał tygodniówkę na męsko-chłopięce potrzeby. Ileż się o tobie nasłuchał uwag, oszczerstw, obelg, złośliwości, złych, podłych stów... I mimo to postanowił ożenić się właśnie z tobą, poprowadzić cię do ołtarza, dać ci swoje nazwisko. Czy to mało? To wiele, to więcej, niż mogłaś się spodziewać. Możesz być dumna z siebie, Iw, bo to ty wygrałaś, ty zwyciężyłaś. Plama na ścianie po rozgniecionym pająku już wyschła, Biblia, jak poprzednio leży na szafce, ty siedzisz przed lustrem w ślubnym kapelusiku i woalce i stroisz miny raz wesołe i kpiarskie, raz gorzkie lub złe. Przeważają zwycięskie, dumne, szczęśliwe miny panny młodej. Triumf białych podwiązek-pończoch tak podniecających Witka. W lustrze zobaczysz nagle długi, rozchwiany cień, tuż za twymi plecami, pomiędzy drzwiami a krzesłem, na którym siedzisz. Jest przecież środek dnia i wnętrze pokoju wypełnia jaskrawa, słoneczna jasność. Cień jednak istnieje, przesuwa się powoli, chociaż tutaj i dziś właściwie być go nie powinno. Pochyla i odwraca głowę, a przecież tej głowy nie ma. Śmieje się do ciebie obnażonymi zębami kościotrupa, a przecież nie ma twarzy. Cień, o którym wiesz, że nie istnieje, lecz który na pewno jest. Jak to możliwe? Przesuniesz chłodną dłonią po czole. Zniknie. – Potajemny ślub – szepnęła z zagadkowym uśmiechem, wsłuchana w przyspieszone bicie serca. – Ślub, który na razie musi pozostać naszą tajemnicą... – Naszą? Ależ ja chciałabym wszystkim mówić o naszym ślubie, chwalić się... Tylko Witek chce tej tajemnicy! – Czy czujesz się upokorzona? Poniżona? – Nie... Chociaż... Nie wiem... Chyba tak. Tak! Zaczerwieniłaś się... Dawno, dawno temu, kiedy w twojej klasie zginęły pieniądze i rozpoczęło się żmudne i bezowocne nauczycielskie śledztwo w poszukiwaniu złodzieja, rumieniłaś się podobnie. Nie ukradłaś tych pieniędzy, ale czułaś się podejrzana i rumieniec aż parzył twoje policzki. A tobie – właściwie dlaczego? – wydawało się, że wszyscy patrzą wymownie na ciebie i za chwilę wskażą cię palcem. – Potajemny związek dusz i ciał. „Powiem ci w sekrecie, że oni są małżeństwem. Obowiązuje dyskrecja... Cicho sza”. – Czy to tylko strach przed rodziną? – A jeżeli to wstyd przed rodziną? Może wstydzi się mnie? Czy Witek bał się tylko rodziców? A może obawiał się swego lęku przed nimi i właśnie dlatego tak rozpaczliwie dążył do tego zatajonego małżeństwa? – To przykre, chociaż romantyczne – w tej rozmowie prowadzonej ze swym odbiciem w lustrze Iw z trudem znajdowała pocieszenie. Bladoniebieskie niebo, bezchmurne i ciche... Na placu Trzech Krzyży, przed kościołem Świętego Aleksandra Iw w dopasowanym kostiumie z kremowego jedwabiu i beżowych pantofelkach z prawdziwej wężowej skóry, na obcasie najwyższym z możliwych, z bijącym sercem oczekiwała przyszłego męża. 74 Już przyjechał... Wysiada z taksówki i szybko wspina się ku niej po kamiennych schodach. W ciemnym garniturze z angielskiej wełny i lekkim płaszczu z gabardyny narzuconym na ramiona przypomina ci księcia z bajkowej ilustracji o rycerzu i szklanej górze. Ogarnia cię głęboka radość. Jesteś szczęśliwa... To dobrze, że wychodzę za Witka, a nie za Eduarda, starszego ode mnie o ponad ćwierć wieku. Za dwadzieścia lat Eduardo będzie starcem, a ja jeszcze młodą kobietą. Dlaczego jednak wciąż o nim rozmyślasz? – Och... Uważaj, kochanie. Nie zsuń mi na czoło toczka. Iw przytrzymuje dłonią owalny kapelusik i odchylając jasną woalkę zakrywającą twarz, nadstawia policzek do pocałunku. – Jaki on barczysty, wysmukły, wysoki, a dziś wydaje się jeszcze wyższy. – Helena, siostra Julii, podziwia Witka. – Udany mariaż... – Iw wygląda przy nim jak kilkunastoletnia dziewczynka – mruczy Julia. – Mężczyzna piękny, żeby jeszcze był bogaty... Świadkowie... Iw poprosiła Lili, niebieskooką blondynkę, również tancerkę z „Adrii”. Na tle szarych ścian kościoła Lili wygląda jak złocisty promyk słońca. Świadkiem Witka jest jego szkolny kolega z gimnazjum, Zygmunt. Razem zdawali maturę. Zygmunt lubi podobno nie tylko kobiety i Iw słyszała od znajomych, że podkochiwał się w Witku. Ale w środowisku tancerek i tancerzy nie ma to większego znaczenia. Skromny ślub... Nieliczni goście... Obok Julii jej starsza siostra Helena, żona posła i dyplomaty. Przyszedł też ich brat, Tadeusz, z którym ciągle się kłócą. Jest też siostra Witka, Halina... Przybiegła zadyszana w ostatniej chwili wraz ze swym nikomu nie znanym narzeczonym, synem właściciela cegielni. Są także dwaj siostrzeńcy ojca Iw, Hipolita, zmarłego na serce, utalentowani młodzi pisarze, a we wnęce pod figurą Anonimowego Świętego przyczaili się M. i F. – niesamowici doradcy, przyjaciele, a może dawni kochankowie Julii. Orszak ślubny już się uformował. Iw trzyma wiązankę z fiołków... Przytula się do Witka. Obrzuca go miłosnymi spojrzeniami. Jej ramiona okrywają te same puszyste, srebrzyste popielice, które niebawem spadną w rynsztok podczas ucieczki z kamiennego podwórza na ulicy Topiel. Na progu kościoła Iw zsuwa futro z ramion i oddaje Julii. Dolna sala kościoła Świętego Aleksandra w półmroku rozjaśnionym blaskiem świec. – Tak... – Tak... Przy pocałunku usłyszysz uderzenia serca swego męża. Otworzysz oczy i spotkasz zamyślone, głębokie spojrzenie Chrystusa, patrzącego na ciebie z wysokości ołtarza... Nie widzące, a wszystko widzące... Odwrócisz wzrok, lecz już dosięgnie cię łagodne, dobre spojrzenie Marii... Wychodzicie... Przytulona do Witka, czujesz na sobie spojrzenia wszystkich ołtarzy, fresków... Wszyscy święci, aniołowie, błogosławieni przyglądają się, jak wychodzisz z kościoła, wpatrują się w twoje źrenice. I nagle zaczynasz bać się tych spojrzeń i z całą siłą woli starasz się iść dostojnie, nie przyspieszając, spokojna i szczęśliwa. A naprawdę? Chciałabym biec, wybiec z kościoła i nie czuć na sobie tych pytających spojrzeń. F. pochylił przed Iw siwą, rozczochraną głowę i ściskając jej rękę, wyszeptał z teatralnym patosem życzenie, które zabrzmiało jak biblijna sentencja lub cytat z filozoficznego traktatu. – Żyj, aby pozostać. 75 Chciała odpowiedzieć „dziękuję”, ale tylko się uśmiechnęła, podczas gdy P., przytrzymując ją za łokieć, wyciskał na jej dłoni wilgotny, lubieżny pocałunek. Wyrwała się z tego kościstego, twardego uścisku i odsunęła ze wstrętem. F. podszedł do Witka, skłonił się i uścisnął mu rękę bez słowa. W kolejce krewnych i gości składających życzenia nowożeńcom cierpliwie czekał M... Jego wydłużona postać i ostro zarysowany profil dziś wyraźniej jeszcze przypominały ci sylwetkę Mefistotelesa z oglądanej przed laty premiery Fausta. Ucałował cię w policzki, położył palec na ustach i wyszeptał kilka niewyraźnych słów, pozornie bez związku z zawartym przed kwadransem ślubem, jak również – tak ci się wtedy zdawało – nie połączonych żadną logiczną myślą. – Lęk i Noc. Ból i Słowo... Pod ciężarem Światła... Nie dosłyszałaś, lecz wydało ci się, że wypowiedział jeszcze kilka słów i to niezwykle ważnych... – Oczekuj syna – tak to chyba zabrzmiało. Julia, jak przystało na matkę panny młodej, stała tuż obok i dyskretnie czuwała nad przebiegiem uroczystości. Teraz chrząkała porozumiewawczo. Dziwne życzenia, dziwacznie wypowiedziane przez tak przedziwnego dziwaka jak M., wydały jej się dwuznaczne i niemal nieprzyzwoite, bo przecież Iw, której znowu opóźniała się miesiączka, mogła już prawdopodobnie nosić pod sercem zalążek płodu, a Julia nie widziała potrzeby, aby ją straszyć. Spojrzała groźnie na M., który skurczył się, zarumienił i odskoczył w stronę Witka. Błyskawicznie uściskał mu rękę i schował się za szpalerem nielicznych gości. Witek spojrzał zdziwiony, ale już podeszli do niego obaj młodzi obiecujący literaci, bliscy krewniacy ojca Iw. – Pomyślności... – wyraźnie i z namysłem powiedział młodszy, starszy bowiem markował tylko te życzenia bezgłośnymi ruchami warg. Witek popatrzył na nich z niechęcią, bo nie bez przyczyny podejrzewał obu o zalecanie się do Iw. Tak więc chłód ich życzeń uznał za ukrywanie prawdziwych uczuć, a to wydało mu się podejrzane i nieuczciwe. Poza tym obaj bracia mieli w jego odczuciach rysy nieco semickie! Takie właśnie twarze od lat drażniły jego rodzinę. – Nie jestem antysemitą – powtarzał z rozpaczą, wiedząc, że bywa antysemitą i nic na to poradzić nie umie, chociaż bardzo się tego wstydzi. I może właśnie dlatego, ze wstydu przed skrzętnie ukrywanymi myślami, które sam uważał za haniebne, nagle wyciągnął ramiona i przygarnął do siebie zdziwionego takimi dowodami sympatii młodszego z braci... Ucałował go w policzki, a młody pisarz zarumienił się jak panienka. A Witek już obejmował starszego, który znieruchomiał, zjeżył się wewnętrznie i stał się sztywny i zażenowany tymi męskimi całusami. Znany był ze swej wstrzemięźliwości w okazywaniu uczuć nawet rodzicom i bratu, toteż teraz wznosił oczy ku niebu i drżał z niechęci i gniewu. – Jedziemy do „Adrii”! – krzyczał Witek, chwytając Iw wpół i znosząc po schodach do taksówki. – Na wesele! – krzyknął Zygmunt, pociągając za sobą Lili. – Mój Boże – wyszeptała rozmarzona Julia, wzdychając głęboko i przymykając powieki. – Co ci, ciociu? Czy ciocia źle się czuje? – zapytali równocześnie obaj bracia, młodzi pisarze. – Czuję się wspaniale – odparła wzdychając Julia, której przez chwilę wydawało się, że to ją w ślubnym welonie znosi po schodach siwy, lecz jakże męski i silny, szalony Rosjanin Steceńko. 76 Jeszcze raz westchnie, otworzy oczy, posmutnieje. – Na wesele, zapraszamy na wesele – powie obojętnym, melancholijnym tonem i zbiegnie po kościelnych schodach na ulicę. „Życzę Ci szczęścia. Nadal twój Eduardo”. Iw z głębokim namysłem wpatrywała się w telegram z Berlina. Jakie uczucia kryją się za tak mizerną treścią...? Zaledwie sześć słów adresowanych tylko do mnie... Co można zamknąć w sześciu słowach? „Życzę Ci szczęścia” – to brzmi jak ironia, gorzkie szyderstwo, kpina... Przecież on wie, że największe, najszczęśliwsze chwile przeżywałaś w jego ramionach... A więc cierpi, jest zazdrosny, rozgoryczony, smutny.... Odczuwasz radość, że Eduardo nadal cię kocha, nadal jest twój, nadal chce być z tobą, chociaż teraz, kiedy już jesteś mężatką, nie będzie to proste. Boli go moje małżeństwo. Ucieszyłaś się tym nagłym odkryciem, lecz po chwili znowu posmutniałaś. – Gdyby chciał, mógłby się ożenić ze mną, a jednak tego nie zrobił... – Chyba nie pokażesz tej depeszy Witkowi? – pyta Julia. – Dlaczego? – udajesz zdziwienie. – Bo będzie mu przykro. Wie, że ty i Eduardo byliście bardzo blisko, byliście oficjalnymi kochankami, a on jest zazdrosny. Chyba że chcesz awantury w pierwszym dniu po ślubie? – Julia robi się nagle wesoła. – Ty chyba rzeczywiście chcesz kłótni? Przy obiedzie pokazujesz Witkowi telegram od Eduarda. Uważnie wpatrujesz się w męża, szukasz w jego oczach gniewnych przebłysków. Witek wzrusza ramionami i stara się zachować spokój... – To już przeszłość – rzuca telegram na stół. – Sądzę, Iw, że najlepiej byłoby, gdybyś przestała już tańczyć. Te nocne knajpy nie są najlepszym miejscem pracy dla młodej mężatki... Postaram się zarobić na nas i na dziecko – kładzie dłoń na twoim brzuchu. Julia patrzy na ciebie drwiąco, ty patrzysz na Julię pytająco. Zaskoczył nas tym żądaniem, abyś przestała tańczyć. – Przestać tańczyć? Ależ to najważniejsze w moim życiu! Mówisz z gniewem, ze złością, z niechęcią. – A z czego będziemy żyli, ty idioto?! – Wpatrujesz się w Witka z pogardą i współczuciem. – Przecież ty nie potrafisz zarobić nawet na siebie. – Iw ma rację – kiwa głową Julia. Witek nerwowo odsuwa krzesło i wychodzi, zatrzaskując drzwi z tak wielką złością, aż szyby zadrżały w oknach. Wrócił... Iw nerwowo zaciąga się papierosem. Jest bliska płaczu. Król Tanga wrócił... Jeszcze dźwięczy ci w uszach poważny, twardy głos w słuchawce telefonu. – Dlaczego, Iw... Dlaczego? Zakochałaś się w tym chłopcu? Nie mogłaś poczekać? – Przecież mówiłeś, że się ze mną nie ożenisz? – I co z tego? Czy natychmiast musiałaś wychodzić za mąż? Był zdenerwowany, rozgniewany. Iw czuła, że kocha go jeszcze mocniej za tę zazdrość. – Sądziłam, że już nie wrócisz... – Nonsens! Zawsze wracałem... Dlaczego tym razem miałoby się stać inaczej? – Myślałam, że się boisz... – Czego miałbym się bać? – Mojego kolejnego zajścia w ciążę... Dziecka, które chciałabym kiedyś urodzić... Czy rozumiesz, że te dwie skrobanki bolą mnie jeszcze dziś?! Milczenie... Tylko przytłumiony oddech po drugiej stronie... Dlaczego nie odpowiada? Wstydzi się czy jest wściekły, że mu przypomniałaś o tych zabiegach? 77 – Iw... Czy ty naprawdę myślisz, ze ja nie mam wyrzutów sumienia? – mówi pokornie, cicho, z goryczą. – Przestań! – krzyczysz w słuchawkę. – Dosyć! Dosyć! Dosyć! Rzucona słuchawka spada na podłogę. Schylasz się, podnosisz słuchawkę, odkładasz. Drżą ci ręce. Dlaczego wciąż go kocham? I nagle, pomimo goryczy, ogarnia cię dziwna radość, duma, uczucie bliskie szczęścia. Przecież wrócił tylko dla ciebie i jest o ciebie zazdrosny, i nie umie, i nie chce tego ukryć. – Olśnienie, zafascynowanie, miłość od pierwszego wejrzenia, pełna wspólnota dusz i ciał, szczęście... Witek zakochał się w Iw, Iw zakochała się w Witku i zapanowała między nimi sielanka. Czy wierzysz, że niemożliwe stanie się realne? Tego dnia Iw otrzymała anonim, liścik napisany jakby ręką dziecka, niewprawnie i z czarnym, rozpryśniętym kleksem zamiast podpisu. „Idź w piątek na ulicę Króla Alberta 17 na drugie piętro i o godzinie 12.00 w południe czekaj pod drzwiami apartamentu numer 5. Twój mąż będzie tam z dziwką”. Kleks był rzeczywiście imponujący i Iw przez chwilę muskała go koniuszkami palców. Iść czy nie iść? Iść, nie iść... Iść! Koniecznie... Gdybym nie poszła, podejrzewałabym go przez całe życie o zdradę. Iść! Jeżeli on cię zdradza, ty zdradzając go, nie będziesz miała wyrzutów sumienia... – Idź! – powiedziała spokojnie Julia. – Tylko jak on tam będzie, zachowuj się jak dama bez względu na okoliczności. – Jak dama? – Iw zaniosła się sztucznym, perlistym śmiechem, przypominając sobie matkę w podobnej sytuacji przed laty. – Z czego się śmiejesz? Czy ze mnie? – najeżyła się Julia. Iw nie odpowiedziała... Zastanawiała się, czy anonim się sprawdzi. O dwunastej w południe czyhała w niewielkiej wnęce przy drzwiach pod numerem piątym na drugim piętrze... Niecierpliwiła się... Raz po raz patrzyła na zegarek. Już minuta po, już pięć minut po dwunastej, już osiem, już blisko kwadrans... Iw drży z przejęcia... – Boże, spraw, by ten anonim okazał się kłamstwem. Nagle drzwi się otwierają... Wychodzą razem... Z Witkiem jest Alicja... Ta wyniosła kuzyneczka, którą widziała tylko raz u niego w domu. Całują się, przytulają... Alicja zamyka drzwi.. Iw wychodzi z półcienia. Chrząka. – Boże! – Twarz Alicji staje się szara. – Iw! Ty tu?! Wszystko ci wytłumaczę! Witek stara się uchwycić cię za ramię, ale jesteś szybka i biegniesz już w kierunku schodów. Zaciskasz pięści aż do bólu. Zgrzytasz zębami i z wściekłością powtarzasz jedno tylko słowo: – Odwet! Odwet! Odwet! Iw czuła się szczęśliwa. Przymknęła oczy i przez chwilę wydało jej się, że jest z Witkiem... Westchnęła głęboko. Ed pochylił się nad nią i delikatnie pocałował w usta. Objęła go, przyciągnęła, niemal wchłonęła w siebie... Znowu byli szczęśliwi, a Iw marzyła, aby trwało to wiecznie. I znowu pod powiekami zamajaczyła twarz Witka... Kocham się z dwoma jednocześnie... Uśmiechnęła się do swych myśli... I obu jednocześnie zdradzam... I chyba obaj o tym wiedzą. Eduardo na pewno wie więcej niż go o to podejrzewam. Jest mądry, doświad 78 czony, starszy o blisko trzydzieści lat. Kiedy na mnie patrzy, czuję się, jakby czytał w moich myślach... Witek jest jego przeciwieństwem... Młody, szalony, zakochany, pijany, zazdrosny o wszystkich mężczyzn, którzy do mnie się zbliżają... Najmniej niechęci budzi w nim Eduardo, bo uważa go za podstarzałego muzyka, który pomaga mi w karierze... A tymczasem właśnie Eduardo jest jego prawdziwym i najgroźniejszym rywalem. Gdyby zaproponował mi małżeństwo, zgodziłabym się natychmiast. Tylko że on nigdy nie rozwiedzie się z żoną, nie zostawi tamtych dzieci i zawsze będzie chciał wracać do swego paryskiego mieszkania. A może i do Argentyny. Wysokie, z lekka łysiejące czoło, głęboko osadzone oczy otoczone siecią wyraźnych zmarszczek, usta wąskie, zaciśnięte, zmysłowe, piękne. I znowu przez chwilę wydaje ci się, że to Witek cię całuje. – Kocham cię! – krzyczysz z rozkoszy. Kogo właściwie kochasz? Miłość rzeczywistą czy wyobrażoną? A może po prostu kochasz tylko siebie, a obaj mężczyźni pomagają ci w zrozumieniu własnego ciała. – Napiszę do ciebie z Berlina – Eduardo uśmiecha się, trzyma cię mocno za rękę, jakby trudno było mu się z tobą rozstać... – A później przyjedziesz do Paryża. Rozstawaliście się już kilkakrotnie, więc nie jest to chyba spotkanie ostatnie. A jednak zawsze, kiedy się z nim żegnasz, masz wrażenie, że więcej go nie zobaczysz... Ogarnia cię smutek, nad którym nie umiesz zapanować, i twoje oczy wypełniają się nagle wilgotną mgłą. Płaczesz... Otwierasz oczy jak najszerzej, aby tego nie zauważył... Lecz on już widzi, jak zawsze, widzi wszystko. – Iw, kochanie. Nie płacz, malutka. Niedługo wrócę... Czas mija szybko... Nie martw się – usiłuje cię pocieszyć. – Zawsze, kiedy odjeżdżasz, boję się, że już cię nie zobaczę. Przytulasz się, a Eduardo odsuwa cię delikatnie, bo twoje łzy na jedwabnych, błyszczących klapach smokingu pozostawiają wyraźne ślady. – Nie płacz, przecież dzisiaj tańczysz i musisz być piękna – ociera ci twarz jedwabną chusteczką. – Chciałabym zatańczyć w Berlinie. Iw podkręca zalotnie swój loczek nad czołem, starając się zapanować nad poczuciem niepewności i smutku... – To nie będzie chyba możliwe, na pewno nie teraz – Eduardo sceptycznie kręci głową. – Będziesz tańczyła w Paryżu i na całym świecie, jak tylko skompletuję artystów do swojej rewii. Będziesz gwiazdą, największą gwiazdą. – Dlaczego jednak nie w Berlinie? – Iw natrętnie wraca do tematu. – Boisz się, że Berlin to miasto silnych mężczyzn, którzy mogliby z tobą o mnie rywalizować? Zdenerwował się, niemal rozgniewał... Milczy, a ty żałujesz, że zapytałaś go w ten właśnie typowo kobiecy, prowokujący sposób... Dlaczego ciągle mu przypominasz, że są inni mężczyźni i że jesteś obiektem ich pożądania... Przecież on cię kocha, więc po co sprawiasz mu ból? – Twoja uroda mogłaby wzbudzić ich wątpliwości – Eduardo mówi cicho, lecz stanowczo, jakby uważał temat za skończony. – Jest nieco semicka... – Przecież mówisz, że tańczę niemal doskonale, więc gdyby zobaczyli, to może... – przeciągasz się w fotelu. Rozdrażniłaś go. Po co? – Zastanów się, co mówisz! – niemal krzyczy, machając dłonią. – Czy nie rozumiesz, że Berlin jest obecnie poza Europą? – Poza Europą? – Iw udaje, że nie rozumie niczego z tej rozmowy. – Przecież to tak blisko. – Przestań... Nie udawaj, że nie wiesz i nie rozumiesz... – Eduardo klęka przed fotelem i 79 przytula twarz do dłoni Iw. – Wcale nie jesteś taką bezbronną, małą kobietką, na jaką pozujesz. Jesteś bardzo silna, przebiegła, z uporem dążysz do celu. Dlatego cię kocham... Łzy znowu nabiegają ci do oczu, więc otwierasz je jak najszerzej... – Chciałabym zostać twoją żoną – mówisz otwarcie. – Przecież jesteś już żoną tego chłopca... – odpowiada Eduardo. – A ja nie mogę się rozwieść... Wiesz o tym, bo nigdy nie obiecywałem ci małżeństwa... Jak zwykle wzrusza cię jego prawdomówność. Pochylisz głowę, ucałujesz go, pogłaszczesz po włosach.... Mógłby być moim ojcem, a tymczasem odczuwam wobec niego pragnienia niemal macierzyńskie... Odszedł, zamknął drzwi... Na ustach czujesz jeszcze smak jego ust, zapach wody kolońskiej, ciepło jego oddechu. Przepełnia cię rozgoryczenie, tęsknota, pragnienie... Jakby trzymał cię za gardło znany ci, obcy i chyba wrogi cień, który pojawia się niekiedy w snach, a niekiedy wypełza na jawie, przerażając cię i obezwładniając nawet w jaskrawości dnia. – Wrócisz, przecież obiecałeś, musisz wrócić... – gwałtowne szepty odbijają się od ścian. – A zresztą i tak pojadę do Paryża tańczyć w twojej rewii.. Pocieszasz się, bliska rozpaczy, a może szaleństwa. Wkładasz baletki, stajesz przy drążku i ćwiczysz, wyrzucasz nogi jak najwyżej, aż do bólu stawów i mięśni, jakbyś nienawidziła siebie samej... – A jeżeli już go nie zobaczę? – Zasępiona stajesz przed lustrem. – Jeżeli nigdy się już nie spotkamy? Włóczył się po ulicach, pił, od czasu do czasu wracał na uniwersytet, by się przekonać, że wykłady z prawa karnego nudzą go jak poprzednio. Właściwie wcale nie miał zamiaru zostać prawnikiem, zresztą, nie wiedział jeszcze, kim chce być i czy w ogóle chce skończyć studia. Na uniwersytet uczęszczał dla rodziców, którzy koniecznie chcieli mieć wykształconego syna, po to, aby w ich świecie zajął ważną, liczącą się pozycję społeczną i finansową... Znaczenie każdej rodziny opiera się przecież na takich ważnych ludziach, którzy samych siebie wraz z otaczającą ich grupą przyjaciół i znajomych nazywają szumnie elitą. Po kłótni z Iw i awanturze, jaką urządziła mu Julia, po długich rozmowach z rodzicami, którzy uczyniliby wszystko, byle ich syn szybko rozstał się z tą „dziwką z tancbudy”, jak w chwilach szczególnego napięcia nazywali jego żonę, Witek czuł się coraz bardziej upokorzony, rozgoryczony i nieszczęśliwy. Kiedy wymawiał sakramentalne „tak” w podziemiach kościoła Świętego Aleksandra, wierzył, że przezwycięży upór rodziny i wkrótce Iw zostanie przez nich uznana za prawowitą synową i przyjęta do rodzinnego gniazda. Stało się inaczej, zupełnie inaczej, wbrew nie tylko jego pragnieniom i ambicjom, ale wbrew wszelkiej logice i prostemu uczuciu miłosierdzia i życzliwości. Iw nigdy nie zostanie zaakceptowana przez jego świat, zawsze pozostanie obca i inna. Nikt tu nie przejmował się jej losem i losem ich przyszłego dziecka... Znacznie ważniejsze wydawały się ambicje rodziny, zamykającej się przed obcymi, innymi, odmiennymi, podejrzanymi... Witek rozumiał, że Iw ma do niego pretensję, iż nie zerwał z rodzicami, a odwrotnie, nadal brał od nich pieniądze na swoje wydatki i studia. – Jestem niesamodzielny, głupi, podły – mruczał do siebie. Po wypiciu kilku głębszych postanowił udać się do „Adrii” i porozmawiać z Iw... Przebłagać ją i przekonać czułościami i namiętnością, jak bardzo ją kocha... Przecież zawsze mi ulega, a więc i teraz. – Przeproszę ją, przebłagam... I wybaczy. Portierzy przepuścili młodego żonkosia ulubionej tancerki... I dopiero kiedy Witek zniknął 80 na schodach, jeden z odzianych w złocistą liberię nagle przypomniał sobie, że przecież artystka prosiła, by nie wpuszczać jej męża, bo „okazał się padalcem”. Portier pobiegł za Witkiem, ale było już za późno. Chłopiec stanął przed drzwiami i wahał się, czy zapukać... I nagle usłyszał zza drzwi dźwięki, odgłosy, jęki, które znał tak dobrze. Nacisnął klamkę, wpadł i zdumiony zatrzymał się przed parawanikiem... Na kozetce leżała Iw z półprzymkniętymi z rozkoszy powiekami... Przed nią klęczał skulony mężczyzna. Już chciał się rzucić na nieznajomego, gdy portier chwycił go za kołnierz i błyskawicznie wyrzucił za drzwi. – Nie przychodź tu, chłoptasiu, artystka zakazała. Kim był ten facet klęczący między rozrzuconymi szeroko udami jego żony? Witek zadrżał z nienawiści i goryczy. Przeżywał najgłębszy ból, ból zazdrości, poniżenia... – Dziwka! Jak mogła! Wredna! Podła! Wstrętna! A jednak, czy to nie ja, jestem winien, jestem winien, jestem winien?! Przypomniał sobie drobne, twarde piersi Iw i wilgotny pachnący pukiel włosów, który zawsze przyciągał jego wargi, i nagle ogarnęło go nieprawdopodobne, obezwładniające pożądanie. Chciał być z Iw, wybaczyłby jej nawet mężczyznę, przed którym się otworzyła, wybaczyłby wszystko. Byleby znów być z nią, wejść w nią, spuścić się w miękkie, pulsujące wnętrze i odpoczywać, wdychając jej zapach. Jak to jest? Przed chwilą jej nienawidziłeś, a teraz błagasz o przebaczenie... Sam już jej przebaczyłeś, przebaczyłeś za wyobrażoną chwilę wymarzonej, a nie spełnionej rozkoszy. Kocham ją do tego stopnia, że zawsze muszę jej przebaczyć... Po prostu nie umiem inaczej. Nie mam innego wyjścia jak darowanie winy, i to bez najmniejszej gwarancji, że znowu nie zgrzeszy. – Grzech! Czym jest dla niej grzech? Iw nie jest wierząca... Iw nie wierzy w Boga, chociaż nie przyznaje się jawnie do swej niewiary, nie chcąc wzbudzać gromów i wywoływać kłótni przeróżnych fanatyków, nie chce dyskusji chociażby z twą siostrą. Jęknął, oparł czoło o ścianę, przymknął oczy. Z poruszających się pod powiekami plam frunęły ku niemu klucze czerwonoróżowych ptaków... Krew pulsowała coraz szybciej, ogarnęła go namiętność, podniecenie, pożądanie. Pragnął Iw, lecz jej przecież tu nie ma. Jest daleko, w nieznanym kurorcie, w górach w pensjonacie i, być może, właśnie w tej chwili zdradza go kolejny raz... Dlaczego jest tak mściwa? Dlaczego nie chce ci wybaczyć? Dlaczego odpowiada zdradą na zdradę? Mściwa suka! Wstyd ci, że tak ją przezywasz! Wyjmiesz go, zaciśniesz dłoń i zaczniesz szybko, rytmicznie poruszać coraz bardziej obrzmiałą od napływającej krwi struną... Wytryśniesz, aż na ścianę, między rodzinne fotografie w złotych ramkach, skrzyżowane szable i ryngrafy. Jakże cię nienawidzę i jakże cię kocham! Odetchnął z ulgą, wytarł się ręcznikiem... Czuł się jak niewolnik, i w pewnym sensie był niewolnikiem Iw. Teraz rozumiał już mężczyzn, którzy dla kobiety byliby w stanie ukraść, podpalić, zabić, popełnić największe łajdactwo. Oczywiście, jeżeli naprawdę kochają swoje kobiety, jak ty kochasz Iw. Kochasz, chociaż niekiedy nienawidzisz. I zarówno ta miłość, jak i nienawiść są jednakowo niezwykłe i odmienne od tuzinkowych, codziennych uczuć i zachowań. Tobie dotychczas nie przytrafiła się taka sytuacja i już byłeś skłonny przypuszczać, że podobne uczucie nie zdarza się w realnym świecie... Może w filmach, szczególnie w amerykańskich, na pewno tylko w filmach. Teraz już wiesz, że jest inaczej, że w twoim życiu też pojawiły się niezwykłe zdarzenia i tęsknoty, o które sam siebie jeszcze niedawno nigdy byś nie podejrzewał... Namiętności, po których stajesz na krawędzi życia... Przeżywasz to tylko dzięki Iw... 81 Gdybyś nie pojawiła się w moim życiu, nigdy bym się nie dowiedział, że można kochać aż tak. Piszesz długi list, pełen wyrzutów i próśb, podejrzeń i goryczy. Jeżeli nie umiem żyć bez ciebie, to muszę żyć z tobą... Witek”. Przerażające, jak łatwo przyzwyczajasz się do cierpienia. Przerażające, że do cierpienia możesz się przyzwyczaić i pogodzony żyć z nim w rozgoryczeniu i rozpaczy. Godzisz się i nie godzisz równocześnie, a przecież nie buntujesz się na tyle, by zerwać, odejść, uderzyć czy zabić ... Wolisz bezsenne noce, płacz, gdy nikt nie widzi, ukrywanie wiedzy o zdradzie, nieuczciwości i fałszu... Wolisz udawać, że nie wiesz, niż przyznać się, że znasz gorzką prawdę o flirtach, romansach, miłostkach i miłościach. Właściwie powinienem splunąć i odejść – powtarzasz w myślach. – Splunąć i odejść. Tak nakazuje honor, honor i ambicja. W miłości jednak nie ma honoru, nie ma też ambicji. Nareszcie to rozumiem. Kiedy się naprawdę kocha, honor i ambicję trzeba zostawić przed łóżkiem. Poczucie honoru jest w miłości doradcą najgorszym i najgłupszym. Tak, tak, tak. Drżą ci usta, ręce zaciskają się w pięści. Przestępujesz z nogi na nogę, patrzysz na zegarek. Ze szklanych drzwi hotelu obserwują cię uważnie portierzy i hotelowy chłopiec. Twoja sylwetka w luźnym wełnianym płaszczu w kolorze pustynnego piasku i jasnobrązowym kapeluszu nasuniętym na czoło wzbudziła podejrzenia. Ty jednak nie przejmujesz się ich zainteresowaniem, spojrzeniami spode łba, nieżyczliwymi minami... Co cię obchodzą hotelowi ciecie z ich wiecznie wyciągającymi się, lepkimi dłońmi i usłużnymi uśmiechami przylepionymi do cwanych twarzyczek. Kłaniają się każdemu, kto ma pieniądze, i wyrzucają każdego, kogo, ich zdaniem, wyrzucić za drzwi należy. Lubią być przekupywani, lubią przekupstwo, przekupstwo jest niejako symbolem ich moralności... Jakże muszę być ważny, jeżeli tak gorliwie mnie przekupują, proszą, błagają. Przyprowadzić dziewczynkę lub chłopczyka do pokoju, proszę bardzo. Wpuścić pod łóżko zazdrosnego męża, proszę uprzejmie. Zrobić zdjęcie niewiernej żonie, ależ to cała przyjemność. Spuścić manto w ciemnym kącie natrętnemu młodzikowi, który szantażuje, już się robi. Kobieta, która wychodzi z hotelu, rozglądając się uważnie, jakby w obawie, że ktoś może ją rozpoznać, to przecież Zuza, żona X-a, odgrywająca najuczciwszą, najporządniejszą damę... Zuza unosi głowę, patrzy w roziskrzone okna. Jest... Na tle szyby rysuje się twarz siwego dostojnika. – A cóż mnie to obchodzi – Witek wzrusza ramionami. – Moją własnością jest Iw. Limuzyna podjeżdża jak najbliżej wejścia. Portier otwiera drzwiczki... Eduardo wysuwa się, a raczej wykluwa z wnętrza... Elegancki, wysmukły, pachnący, z uśmiechem dyskretnym i drobnymi monetami napiwków w dłoni. Witek nie ma wątpliwości, że to właśnie jego klęczącą sylwetkę widział między rozrzuconymi udami swej żony. Przez chwilę nie wie, co robić... Podejść, uderzyć, spoliczkować? A może wycofać się, odwrócić, odejść chyłkiem? – Ty! Ty! – podbiega do wysiadającego Eduarda i chwyta go za rękaw. Dlaczego nie chwyciłem go za klapy. Boże, jaki ze mnie głupiec! – Czego pan chce? – Eduardo odwraca się i mierzy Witka zimnym spojrzeniem. Portier i boy już wyskoczyli. Rzucają się na wyrośniętego chłoptasia. – Zostawcie, panowie. – Eduardo zachowuje spokój, nawet się uśmiecha. – To rodzinna scysja... Mój kuzyn jest nieco zdenerwowany. Witek pąsowieje, blednie. Otwiera usta, lecz nie wie, co powiedzieć. Nagle czujesz się przerażająco śmieszny, jak każdy zdradzany mąż w oczach kochanka swej żony. Wstydzę się, bo przez chwilę w moich oczach widać błaganie o pomoc... – Jeżeli mnie uderzysz, szwagrze – mówi Eduardo po francusku – to wpakuję cię do wię 82 zienia, ale jak będziesz grzeczny, to wypijemy kilka koniaków i porozmawiamy o naszej Iw... Co wybierasz? – Naszej? – Witek zaciska usta z nienawiści, rozgląda się. Tuż za sobą dostrzega wielkie jak bochny łapska portiera. Po drugiej stronie ulicy dwóch granatowych policjantów uderza po spodniach raportówkami... Otwiera usta, jakby chciał zakląć. – Mogę z panem wypić, ale nie zmienia to faktu, że uważam pana za łajdaka. – Przestań pan – śmieje się Eduardo. – Być nazywanym łajdakiem tylko z tego powodu, że sypia się z cudzą żoną, to niemal piękne, to brzmi jak rozgrzeszenie. Wchodzicie do holu pod uważnymi spojrzeniami portierów. Siadacie na stołkach. – Przecież i pan, i ja chcemy jej dobra – mówi Eduardo. – Czyż obaj jej nie kochamy? I chcemy, żeby była szczęśliwa... – Jest moją żoną! – syczy Witek, który nagle wyobraża sobie Iw w ramionach rywala. – Zanim została twoją żoną, była niemal moją żoną... Nigdy byś, chłopcze, nie spotkał jej w „Adrii”, gdyby nie ja. – Twarz Eduarda poważnieje. – I nie sądzę, byś kiedykolwiek kochał ją taką dojrzałą miłością. – Ale pan się z nią nie ożenił? – Nie mogłem i nie mogę – Eduardo rozkłada bezradnie ręce. – Gdybym był młodszy, gdybym nie miał całej tej rodziny, synów, bogatej, zazdrosnej żony... Wyszła za pana sądząc, że ją opuściłem. Inaczej nigdy by nie popełniła takiego mezaliansu – powtórnie szydzi Eduardo. Witek zbladł, zacisnął usta, nie wiedział, co powiedzieć... W spojrzeniu Eda wyczytał ironię... Spuścił oczy. Ogarnęły go niepewność i rozgoryczenie. Jeżeli teraz się rozpłaczę, będę skompromitowany... Przecież już jestem skompromitowany...! Mezalians! W oczach Eda Iw, wychodząc za mnie za mąż, popełniła mezalians! Gdyby to słyszała moja matka! Mezalians dla obu stron. Nagle porażający śmiech wstrząsnął głową, ramionami, plecami. Dłonią przeciągnął po włosach. Wiedział, że Ed obserwuje go bacznie, że cieszy się z przykrości, jaką mu sprawił, mówiąc o mezaliansie. O Eduardzie Witek wiedział niewiele... Najbardziej drażnił go chyba szacunek, jakim cieszył się ten krzepko trzymający się pięćdziesięciokilkuletni elegancki pan wśród artystów, muzyków, śpiewaków, tancerzy, choreografów, poetów, wszystkich, którym bliska była wielka sztuka... – Nikt nie rozumie muzyki lepiej niż Ed – mówiła Iw. – On pisze tanga własną krwią. Wzruszałeś ramionami i usiłowałeś się uśmiechać, bo zżerała cię zazdrość. Własną krwią można podpisać tylko cyrograf z diabłem – pomyślałeś. – Co za bzdury! – mówisz z przekąsem, a oczy Iw zamieniają się we wściekłe szparki, i już wiesz, że za chwilę odpowie ci podobną złośliwością, wybuchnie, będzie próbowała upokorzyć cię i ośmieszyć. Tak... Iw nie pozwalała nikomu wyśmiewać Eduarda. – Ty tego nigdy nie zrozumiesz, po prostu nigdy naprawdę głęboko nie przeżywałeś muzyki... Nie tworzysz, więc nie pojmujesz, co znaczy powoływać muzykę do istnienia... – Oczy zachodzą jej łzami. – On jest rzeczywiście Królem Tanga, a ty możesz co najwyżej tańczyć do rytmów, które on tworzy. A zresztą, co ty wiesz o tworzeniu? Nienawidzisz jej, kiedy mówi do ciebie jak do giermka, wyniosła, nienawistna i przeraźliwie zimna, wręcz wroga... Nienawidzisz jej tym bardziej, że ma rację, i ty rozumiesz to doskonale. Dla niej jesteś niemal zerem wobec tego spokojnego, rozważnego, pachnącego francuskimi perfumami starszego pana, który z uśmiechem, w eleganckim garniturze, pochyla twarz nad dłonią Iw. A wszyscy, gdziekolwiek się zjawi, darzą go najwyższym szacunkiem, uznaniem, życzliwością, uległością bliską pokorze... Nigdy tego nie doświadczysz, bo nigdy 83 nie byłeś kimś znaczącym, człowiekiem nieprzeciętnym i wielkim, który stał się lepszy dzięki własnym dokonaniom w sztuce. Zazdrość, zawiść i nienawiść... Bronisz się przed tymi uczuciami, bo przecież wiesz, że są podłe, nieuczciwe i odrażające. W tej obronie jesteś jednak nieszczery, zakłamany i fałszywy. Już cię dopadły Erynie, już szczują i buntują. Jestem zazdrosny i nienawidzę, a trochę fałszu też przyda się w życiu. Patrzysz Edowi prosto w oczy... Teraz nie ma już w nich pogardy, tylko współczucie. Mściwe współczucie, które graniczy z litością i, być może, upokorzy tego zarozumiałego argentyńskiego grajka. – Wiem – Eduardo nie odwraca spojrzenia – myślisz teraz, że masz o trzydzieści lat mniej ode mnie i kiedy ja umrę, ty będziesz jeszcze żył długo... Czy nie mam racji? – Może – Witek usiłuje uśmiechnąć się tajemniczo. – Pomyślałeś także, że ta śmierć będzie sprawiedliwa, ponieważ jestem starym łajdakiem, uwodzicielem, który kupuje przychylność młodych kobiet... Ale ja nie kupiłem miłości Iw i nigdy nie chciałbym jej kupić. Eduardo czuje się teraz zmieszany, a Witek zamiast triumfu odczuwa niespodziewaną, narastającą gorycz. – Niech pan przestanie się usprawiedliwiać! – krzyczy. – Nie można usprawiedliwiać się z zakochania – odpowiada Eduardo. – Miłość nie potrzebuje usprawiedliwień, bo sama w sobie jest najgłębszym usprawiedliwieniem. Miłość rozgrzesza cię ze wszystkich win... Nawet gdybyś mnie teraz zabił, byłbyś właściwie niewinny... – Nie zabiję pana – głos Witka zmienia się w zduszony, syczący szept. – Chociaż jestem do tego zdolny. – Przyznaj się, chciałbyś mnie zatłuc gdzieś w ciemnym kącie, gdzie nikt by nas nie widział, czy nie tak? – twarz Eduarda stała się napięta i wyglądała jak maska. – Zarzuca mi pan tchórzostwo? – Witek mierzy Eda twardym wzrokiem. – A nie jesteś tchórzem? – niemal szydzi Ed. Wypity duszkiem koniak parzy w gardle. Pięści Witka zaciskają się, jakby za chwilę miał uderzyć w twarz starzejącego się muzyka. – Nie rób głupstw! – Eduardo łapie go za rękę. – Dobrze, że mnie znalazłeś i że rozmawiamy, bo ja też chciałem cię odszukać... Rozumiesz? – A po cóż miałby pan mnie szukać? – wzrusza ramionami Witek. – Pan ma przecież wszystko. Światowe życie, ludzki szacunek, sławę. Mówią o panu Król Tanga... Król Tang zagranicznych... Iw nie pozwala mi nawet słowa wypowiedzieć, kiedy o panu mówi. A mówi niemal jak o bogu, a może nawet poważniej i z jeszcze większym zachwytem i szacunkiem. Pan ma wszystko, o czym można zamarzyć... Piękny samochód, we Francji zapewne zacną rodzinę, bogactwo, piękny dom... A ja? Ja mam tylko siebie i Iw, którą pan mi zabiera... Boże, jak ja pana nienawidzę! Żebyś ty wiedział, chłopcze... – Eduardo pochyla głowę. – Statek odpływa... Ból pozostaje w Buenos Aires. Uchodźcy, których jedyną bronią były skrzypce. Skrzypce i tanga, grane bez uśmiechu, z przymkniętymi powiekami i gorzką ironią wobec samego siebie. Żebyś ty wiedział, chłopcze, czym jest samotność, kiedy otaczają cię obcy, nie znający nawet twego języka. Samotność zdradzonego mężczyzny, odtrąconego kochanka to chwile ujawnionego, już świadomego cierpienia. Samotność uciekiniera, uchodźcy, emigranta to niemalże choroba, z którą można żyć, ale nie można o niej zapomnieć. To gorsze niż rak! Witek zaciska usta, przymyka oczy... Ze wszystkich sił stara się zachować spokój, ale nie bardzo mu się to udaje. Portier i boy patrzą na Eduarda pytająco... – Czy wyrzucić go, maestro? – pyta półszeptem portier. – Nie – mówi Eduardo. – Napij się – Ed podsuwa kolejny kieliszek. – Najlepiej pije się z tymi, których nienawidzimy. – Nienawidzę pana, bo nic nie mogę panu zrobić – mówi Witek, wlewając koniak w gar 84 dło. – Gdyby Iw nie kochała pana, gdyby pan był dla niej jedynie flirtem, przygodą, przystankiem w karierze, ale jest inaczej, i właśnie to mnie najbardziej boli... Pan powinien usunąć się z jej życia, wyjechać, zniknąć... Może wtedy by zapomniała. – Może – Eduardo nie zaprzecza. – Może by i zapomniała, tylko że ja tego nie chcę. I nie chcę do tego dopuścić. – Co mi zostało? Co? – Witek pochyla się na krześle, zanurzając palce we włosach. – Iw pana kocha – mówi Eduardo, a jego głos dochodzi do Witka jakby ze studni. – Iw kocha i pana, i mnie, i może jeszcze kogoś... Mnie kocha za mądrość, znajomość życia, poczucie bezpieczeństwa, jakie daje jej moja dojrzałość i mój wiek... Trochę przypominam jej chyba ojca... A pana kocha za młodość, energię i za to, co daje jej pan w łóżku, i za ten potajemny ślub wbrew całej pańskiej mieszczańskiej rodzinie, o którym tyle razy już mi opowiadała... – Co robić? Jak mam żyć? – jęczy Witek. – Pan i ja, ja i pan razem? To niemoralne! – Miłość nigdy nie jest niemoralna, niemoralna jest rezygnacja z miłości. Ale ani ja, ani ty nie chcemy zrezygnować, czy nie mam racji? – Nie wiem, nie wiem – bełkocze Witek. – Pan jest w moim życiu przekleństwem... Królem Tanga można być na parkiecie, ale nie w życiu. Drżącą ręką sięgasz po kieliszek, wypijasz, krzywisz się przeraźliwie... – Dlaczego? – patrzysz w poszarzałą twarz i czujesz się przerażająco bezradny. – Odwieźcie mojego kuzyna taksówką do domu, oczywiście na mój koszt, i wprowadźcie na piętro, aż pod drzwi – Ed wydaje polecenie portierowi. – Trochę się spił biedak, ale to porządny chłopiec. Aha, i niech szofer da jego żonie moją wizytówkę. Z pozdrowieniami. Najłatwiej skrzywdzić zakochanego. Poczucie klęski... Rozgoryczenie... Upokorzenie... Przerażająca broń kobiet wobec mężczyzn, którzy po prostu pragną być mężczyznami. Kobieta bez trudu może upokorzyć mężczyznę, który jej pragnie... Kobieta zawsze upokarza mężczyznę, kiedy przeciwstawia się jego pożądaniu. A czy kochający mężczyzna może nie pragnąć kobiety, jeżeli jest prawdziwym mężczyzną? Odwróć pytanie... Dlaczego zakochana kobieta niszczy kochającego ją mężczyznę? Czemu to robi? Czemu odmawia mu najprostszego i najbardziej pierwotnego uczucia – uczucia rozkoszy, które chociaż na kilka chwil pomaga im obojgu zapomnieć o własnej samotności, trwodze i przemijaniu? Czyżby obawiała się, że szczęście, rozkosz, radość, uspokojenie, które daje mężczyźnie, obrócą się przeciwko niej? Czyżby to właśnie strach zmuszał ją do buntu przeciw wypełniającej ją miłości? Czy boi się, że uczucia, które tak w sobie pielęgnuje, mogą z czasem wydać się zakochanemu w niej mężczyźnie zszarzałe, pomniejszone, spłycone? Znudzenie? Strach przed znudzeniem miłością, którą chciałeś ofiarować Iw, stał się przyczyną twojej klęski, rozgoryczenia, olbrzymiego zamętu w myślach i marzeniach. Iw żyje równocześnie z dwoma mężczyznami... Starszy, elegancko odziany Król Tanga o lekko posiwiałych skroniach, muzyk, uśmiechający się dyskretnie, o nienagannych manierach, który zawsze wie, jak powinien zachować się dżentelmen. Pan z cygarem prosto z Hawany... Pali te cygara z wytworną elegancją, jak przystało na prawdziwego światowca... I młodzik, student pisujący miłosne wiersze, artysta, zwykle bez pieniędzy, ubrany co prawda dobrze, ale nie umiejący nosić tych wszystkich garniturów i paltotów z wielbłądziej sierści, które fundują mu rodzice... Jest pewny siebie, energiczny, chodzi szybko, często przyspiesza... Na schody wbiega po dwa, trzy stopnie naraz, chociaż nikt go nie ściga i nikt na niego nie czeka... Nie umie pić! Przy barze szybko traci umiar i upija się aż do kompletnego zamroczenia i rozchwiania, a niekiedy i upadku wprost pod wysokie stołki... Wtedy portierzy wypychają go z knajpy. A jednak to właśnie on został moim mężem. Czyż nie wyszłam za niego, aby uczynić na złość temu pierwszemu? 85 Iw czuje się rozbita, zmęczona, poniżona i rozżalona... Po co to zrobiłam? Gdybym tylko mogła zostać żoną Króla Tanga, gdybym wiedziała, że mam szansę zostać jego żoną kiedykolwiek, nawet w dalekiej przyszłości, nigdy nie zawracałabym sobie głowy tym barczystym, byczkowatym studentem o przejrzystych, niebieskich oczach i gładko przylizanych włosach, który oświadczył mi się niemal natychmiast po pierwszym spojrzeniu. Król Tanga był wtedy nieobecny, wyjechał bez czułego pożegnania, a ty sądziłaś, że znudził się twoją miłością i więcej go nie zobaczysz... Czy tylko dlatego tak pospiesznie poślubiłaś zupełnie nie znanego ci studenta, który niespodziewanie wtargnął w twoje życie prosto z półcieni Złotego Baru? Wkrótce wrócił Król Tanga, ale ty przeżywałaś właśnie najszczęśliwsze miłosne uniesienia ze swym studentem i pojawienie się Eduarda tylko wyprowadziło cię z równowagi. Leżysz w łóżku z Witkiem i rozmyślasz o Eduardzie... Całując Eda, rozmyślasz o Witku... Ed dał ci więcej rozkoszy niż jakikolwiek inny mężczyzna, ale to Witek postanowił ożenić się z tobą niemal natychmiast po pierwszym spotkaniu... I zrobił to wbrew rodzicom, którzy nie tylko zabronili ci wstępu do swego domu, ale od razu zmniejszyli wypłacaną synowi miesięczną pensję, przeznaczaną na drobne męskie potrzeby. – Woleliby pewnie, żebyś chodził do burdelu niż związał się ze mną, tancerką z „Adrii” i pół-Żydówką – powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. Nie odpowiedział. Odwrócił wzrok. Zarumienił się tylko jak chłopiec złapany na kłamstwie lub fałszerstwie... Tak pomyślała, chociaż Witek nie kłamał i niczego nie fałszował, a przeciwnie, mówił jej o wszystkim. Teraz Iw ze swej pensji wypłacała Witkowi tygodniówki na drobne wydatki, a on brał pieniądze z wyraźnym zadowoleniem. Udawał zażenowanie i Iw wyczuła to od razu... Czy właśnie dlatego lekceważysz go, wyśmiewasz, poniżasz? Czy bierzesz na nim odwet za tych kilku mężczyzn z twej młodości, którzy traktowali cię jak zabaweczkę, laleczkę, a uczucia sprowadzali do flirtu, romansu bez znaczenia, miłej przygody, w której najlepszym rozwiązaniem jest rozstanie? Czy ten wyrośnięty, dwudziestodwuletni, zakochany w tobie chłopiec, który poślubił cię wbrew swym rodzicom, zasłużył na takie upokorzenie? Czy może odpowiadać za ich niechęć? – Gdyby była tylko tancerką, to pół biedy, ale do tego Żydówka! To okropność! Echo tego szeptu trwa i trwa, i odżywa codziennie nie zagłuszone. Witek pragnie cię, potrzebuje... Jego spodnie aż trzeszczą, wypchane nabrzmiałą męskością. Najbardziej dotknę go, odmawiając mu siebie. Niech cierpi! Musisz ze sobą walczyć, żeby móc go odtrącić z udawaną obojętnością, bo przecież jest ci z nim dobrze. Trudno... Odpychasz go, kłamiesz, usprawiedliwiając się bólami brzucha, migreną, zmęczeniem, sennością, tym, że zburzy ci fryzurę lub zetrze makijaż. W jego oczach pojawiają się łzy, a na czole pogłębiają się pierwsze zmarszczki. Często wydaje ci się, że chętnie by cię uderzył w twarz. Jak dotąd, jednak nie uderzył cię nigdy. Tylko zaciska pięści i mruży oczy, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Wtedy myślisz, że boi się uderzyć, bo mogłabyś od niego odejść, a przecież zależy mu na tobie, i aż dygocze z przejęcia, kiedy mu odmawiasz. Jest za słaby, nigdy nie zdobędzie się na uderzenie mnie w twarz. Czy to też powinno wywoływać pogardę? Przecież cię kocha! I co z tego? Niesamodzielny chłopiec, który bierze od ciebie pieniądze na papierosy i bilety tramwajowe. Utrzymanek mieszczańskiej rodzinki, która zabrania jego ciężarnej żonie wstępu do rodzinnego domu? Czy prawdziwy mężczyzna zgodziłby się na takie poniżanie swojej kobiety? A czy prawdziwy mężczyzna zgodziłby się, aby jego żona miała niemal jawnych kochanków? Dlaczego mnie nie uderzył? 86 Cień między ścianami a sufitem, cień w miejscu spotkania się trzech płaszczyzn, cień rozszerza się, rozrasta i odnajdujesz starą twarz o przebiegłym wyrazie, którą kiedyś gdzieś widziałaś, lecz nie pamiętasz tego dokładnie... Opanowujesz się, przecierasz oczy, lecz cień trwa, a jego usta wykrzywia bezgłośny chichot. Pamiętasz tylko, że bałaś się, bałaś jak nigdy przedtem. I oto zaczynasz bać się tak samo, znowu tak samo. – Już czas. – Julia puka. – Już czas, Iw. Cień cofa się, niechętnie wpełza w punkt, w którym łączą się trzy płaszczyzny, umyka. Dopiero teraz przenikają cię dreszcze. Na czole wyczuwasz zimny kompres własnego potu. Do „Adrii” jedziesz tramwajem. W niedzielę, nieco później, wjeżdżasz skrzypiącą windą na trzecie piętro. Wycieraczka z twardej słomy, leżąca tuż pod drzwiami, jest wyraźnie przesunięta pod ścianę... Jakby ktoś ją kopnął. Wkładasz klucz, przekręcasz... Dziwne. Czyżby drzwi nie były zamknięte? Naciskasz klamkę. Kto zostawił otwarte drzwi? Już w przedpokoju dostrzegasz wiszący na wieszaku popelinowy płaszcz Witka. Ach, mój mąż postanowił nas odwiedzić. Tylko dlaczego nie wita mnie wyrzutami, skargami, podejrzeniami? Przecież już powinien stać przy mnie i wymyślać, grozić, przeklinać. Suchość, ucisk w gardle. Drzwi do salonu są uchylone. Na dywanie czerwone plamy, wiele purpurowych plam. Witek leży na wznak na podłodze, z głową wciśniętą pod krzesło. Przeguby rąk ma zakrwawione. Z półotwartych ust wydobywa się chrapliwy oddech. Podciął sobie żyły! Podciął sobie żyły z twojego powodu! Rzucasz się ku niemu, pochylasz nad leżącym, głaszczesz po twarzy. Otwiera błękitne oczy, patrzy na ciebie z uwielbieniem, zakochaniem. – Przepraszam – bełkocze. – Przebacz. Pokój jest zakrwawiony, przeguby rąk poranione i opuchnięte. Na szczęście żyje! Krew jest na ścianach, na lustrze, przed którym ćwiczysz, trysnęła nawet na żyrandol. Dużo krwi stracił, strasznie dużo. I po co ci to było? Wzruszasz ramionami. Drzwi za tobą poruszają się, to Julia wróciła ze szpitalnego dyżuru. – Co za histeryk! – mówi w niechęcią. – Gówniarz. Telefonujesz... Zanim przybędzie lekarz, zanim sanitariusze przeniosą Witka na tapczan, ty usiądziesz obok i z rozczuleniem będziesz głaskać jego rozwichrzoną czuprynę. Ile w tym, co zaszło, mojej winy? Czy to tylko moja wina? Wyrzuty sumienia wstrząsną tobą do głębi. I zaczniesz przysięgać sobie, że nigdy już nie będziesz tak poniżała męża. I nigdy nie będziesz okrutna, bezwzględna, mściwa. – Nigdy – mrugniesz bez przekonania do swego odbicia w zwierciadle. Witka zniosą na noszach, a ty pójdziesz za nim. Tylko rozeźlona Julia będzie wciąż powtarzała, że samobójcy otwierający sobie nieumiejętnie żyły powinni jednak zastanowić się nad trudnościami, jakich przysparzają tym, którzy muszą po nich sprzątać. – Uważaj, bo zmarnujesz sobie życie – jeszcze niedawno Julia przestrzegała Iw, ilekroć na horyzoncie pojawiał się młody, przystojny i przeważnie ubogi młodzieniec. – Nie przesadzaj, mamo, z tą ostrożnością. To normalne, że interesują się mną mężczyźni i że ja ich dostrzegam. Czy wolałabyś, żebym interesowała się kobietami? Patrzysz na matkę z pobłażliwością, znudzeniem i odrobiną zniecierpliwienia. – Nie jestem pewna, czy nie byłoby dla ciebie lepsze, gdyby pociągały cię kobiety. Na pewno nie byłoby to szkodliwe dla twego tańca – odpowiada szybko Julia. – Miłość między kobietami może być piękna, chociaż oczywiście z punktu widzenia naszej moralności jest zboczeniem i grzechem. 87 – Z mojego punktu widzenia nie jest ani grzechem, ani zboczeniem – śmieje się Iw – ale ja po prostu nie chcę kochać się z kobietą, jeżeli wokół jest tylu przystojnych mężczyzn... – Znajdź sobie starszego, bogatego przyjaciela, który będzie ci pomagał i zapewni ci odpowiedni poziom życia – pouczałaś córkę, starając się, by słowa miały siłę przekonywania. – Nawet niech to będzie ktoś żonaty, z ugruntowaną pozycją, na stanowisku. Starszy pan z dobrego towarzystwa. Fabrykant, bankier, przedsiębiorca, wysoki urzędnik, polityk, wzięty adwokat, ziemianin, nawet arystokrata, chociaż oni są strasznie zdegenerowani, bo ciągle żenią się między sobą. – Ależ przestań, mamo – Iw uśmiecha się przymilnie, co świadczy o wzbierającym gniewie. – Dość mam już tych obleśnych, lubieżnych, śliniących się staruchów, którym podczas orgazmu wypadają sztuczne szczęki. Chce mi się rzygać. – Mówiłaś, że najważniejszy jest dla ciebie taniec, że zrobisz wszystko dla tańca... – A czy nie robię wszystkiego? Czy się nie staram? Czy nie jestem jedną z najlepszych tancerek Warszawy? Czy nie bisuję prawie po każdym tańcu? Zamilkła. Julia też milczała. Tylko kilka słów dzieliło je od wielkiej awantury, od wrzasków, kłótni, wypominania, przypominania, zarzutów, przekleństw, złorzeczeń, a może i bicia, szarpania za włosy, opluwania. Nie chciały kłótni, bo później przez długie godziny odczuwały rozgoryczenie. Mają tę świadomość, że powiedziały za wiele, że padło za dużo niepotrzebnych słów, których jedynym celem było wzajemne upokorzenie. Może dlatego tak bardzo starały się wzajemnie niszczyć, bo nigdy nie umiały powiedzieć sobie wszystkiego do końca. Wstydziły się siebie, w tej ciągłej obłudzie i zakłamaniu, w jakim wychowywały się i dorastały. Nie potrafiły czy raczej nie chciały się zrozumieć, umiały jednak bezlitośnie, ale i bezkarnie się poniżać. Kiedy już obie czuły się zdeptane, zbrukane, podłe i nędzne, ich nienawiść osiągała szczyt. Wiedziały, że to, co mówią, jest złe, ale to nigdy ich nie powstrzymywało. Przeciwnie... – Cóż z tego, że nie mam racji, że kłamię, że jestem ohydna i zła, jeżeli mogę w ten sposób zwyciężyć, powalić przeciwnika, wygrać chociażby kłótnię. Świadomość zakłamania wcale nie uwalnia prawdy... A zresztą prawda była przyziemna, płytka, gorzka i jeszcze bardziej jątrząca. Walczyły więc ze sobą nie po to, by się o czymkolwiek przekonać, lecz by zapanować, wywyższyć się, zaskoczyć... Dyskusja staje się walką, kiedy nie pragniesz już przekonać przeciwnika, a chcesz pokonać wroga. Matka i córka wcielały się w te przerażające role z wyraźnym samozadowoleniem. Mogły się obnażyć wewnętrznie, poranić, nawet pobić... Później i tak wszystko wracało do stanu poprzedniego i znowu przez dłuższy czas starały się zachować pozory wzajemnej troskliwości, przywiązania, a może i miłości. Teraz jednak czaiły się zniecierpliwione i rozgniewane, bliskie nienawiści i buntu przeciw sobie. Julia wysunęła język, oblizując spierzchnięte wargi. Źrenice Iw zwęziły się, twarz jakby skurczyła, zbladła, stężała. – Prawda jest taka, że jesteś małą, głupią dziwką, która każdemu mężczyźnie natychmiast rozpięłaby rozporek – mówiła Julia. – Ty masz nienormalny popęd płciowy... Powinnaś się leczyć. – Odziedziczyłam to po tobie – odparła Iw. – Myślisz, że nie wiem, jak zdradzałaś ojca, z kim tylko mogłaś... Ciągle chorowałaś przez te skrobanki. – Ty mała suczko! – wycedziła przez zęby Julia. – A twoje skrobanki? Pilnuj siebie... – To przecież ty prowadzałaś mnie do lekarzy... To ty kazałaś mi się skrobać. – Bo inaczej nigdy nie zostałabyś tancerką! – krzyknęła Julia. Dzwonek do drzwi. Dochodziła dwunasta... O tej godzinie nie spodziewała się nikogo. A zresztą, ileż razy wciągały do swych kłótni znajomych i krewnych, którzy przychodzili przypadkiem akurat w porze awantur. 88 Spojrzały po sobie zdziwione. Julia wciągnęła głęboko powietrze. Iw pobiegła do przedpokoju. Otworzyła drzwi. Młody listonosz, który obrzucał ją zawsze melancholijnym, zakochanym spojrzeniem, wręczył jej dwa listy. Mógł je, co prawda, zostawić w skrzynce na dole, jednak wolał przynieść. Iw szybko znalazła w torebce dziesięć groszy. Wyciągnęła rękę do listonosza. – Nie trzeba. Chciałem tylko panią zobaczyć – odparł zarumieniony i szybko zbiegł po schodach. Rozerwała koperty. Zamknęła drzwi. Pierwszy list zawierał przedłużony kontrakt na dalsze występy w „Adrii” i „Colombinie”. Drugi był od Witka. Serce zabiło mocniej. Trzy strony wyrwanego z zeszytu kratkowanego papieru zapisane było drobnym, ścisłym pismem. Wyjechał na kilka dni w góry i od razu taki długi list. Pobiegła do pokoju, zagłębiła się w fotelu. Czytała, a właściwie pochłaniała słowa... Miłosne, romantyczne wyznania, obietnice, przyrzeczenia, przysięgi. Najpiękniej brzmią słowa, których właśnie oczekujemy. Jeżeli będziesz w ciąży, to chcę, żebyś urodziła. Wierzę, że nasz syn, bo to na pewno będzie syn, stanie się kimś wyjątkowym, jest przecież dzieckiem prawdziwej miłości, naszego wielkiego pragnienia”. Syn z parapetu w „Adrii”... Roześmiała się... Wtedy, kiedy objął ją w garderobie, zamiast na tapczan lub stolik, gdzie walały się kostiumy, rekwizyty i kosmetyki, pociągnęła go w stronę zasłoniętego kotarą okna. Chłodny marmur szybko rozgrzał się od moich pośladków i rozsuniętych ud. Szkoda, że wyskrobię to dziecko i że on nigdy się nie dowie, iż byłam z nim w ciąży... „Iw, wiem, że twoja matka mnie nie lubi, podobnie jak moi rodzice nie chcą zaakceptować ciebie, ale przecież my się kochamy”. Przypomniała sobie jego twarz, wysokie czoło i mądre, nieco przekorne spojrzenie. Słowa rozdźwięczały się, rozległy, wypełniły ją, opanowały jej myśli. A gdybym urodziła to dziecko? Nie, to niemożliwe... Jednak Lili urodziła i tańczy nadal... Tylko że Lili potrafiła zmusić się do pracy... Po trzech tygodniach po porodzie znowu pojawiła się w błyszczącym kostiumie treserki z batem, którym ćwiczyła wyimaginowane lwy. Lili ma twardy charakter, a dzieckiem zajęli się rodzice i mąż. Przecież ty też masz męża. I co z tego? Jego matka wyraźnie powiedziała, że nie cierpi Żydów. Wyskrobię! Pojutrze pójdę do lekarza, a może do innego lekarza. Ten stale chciał się ze mną umawiać... Kto wie, czy nie wykorzystał mnie tuż przed skrobanką, kiedy leżałam uśpiona... Z uwagą przeczytała list. Zakochał się we mnie, zakochał się we mnie ten zblazowany, zwariowany student... Bez pieniędzy, piszący wiersze, cytujący Byrona, Goethego, Mickiewicza i Słowackiego... Też mi amant! Co za przyszłość! Julia nigdy się z tym nie pogodzi. Jeszcze raz odnalazła słowa: Jeżeli będziesz w ciąży, to chcę, żebyś urodziła. Wierzę, że nasz syn...” Skąd taka pewność, że to będzie syn? Zagryzła wargi... A co ma do tego matka? Przypomniała sobie kłótnię sprzed kilkunastu minut. Znowu pójdę na skrobankę. Dotychczas traktowała te zabiegi jak wyrwanie zęba, przecięcie ropnia, usuwanie odcisków, które już zaczęły się tworzyć na małych palcach u nóg. – A może urodzisz? Skąd ten szept, kto to powiedział? Przypomniała sobie tamten wyjazd na wieś... Lustro w zakrystii. Prostokątne ramy z łacińskim napisem. Twarz mężczyzny wśród spękań i plam. – Kim jesteś? – Twoim synem. Zadygotała, jakby nagle owionęło ją zimne, przenikliwe powietrze. Nikt tak naprawdę nie chce tego dziecka. Tylko on... Tylko on... I jednak trochę ja... Ścisnęło ją w żołądku. Mdłości. Zakryła dłonią usta i pobiegła do łazienki. Uklękła przy 89 muszli i patrzyła na sączące się w dół białe strumyczki. Zamknęła oczy... Kiedy po kilku minutach wróciła do pokoju, Julia obrzuciła ją pytającym spojrzeniem. W dłoni trzymała list od Witka. – Czy jesteś w ciąży? – zapytała wprost. Skinęła głową. Wyczuwała, że jest w ciąży. – A więc to już trzecia skrobanka. – Twarz Julii stała się szara i brzydka. – Bo chyba zrobisz skrobankę? Iw odwróciła twarz. Nagle zachciało jej się płakać. – Jeżeli chcesz być wielką tancerką, to musisz pozbyć się tego dziecka – spokojnie stwierdziła Julia. – A jednak trzecia skrobanka w tak krótkim czasie to niebezpieczne, szczególnie dla kobiety, która jeszcze nie rodziła. – Przecież sama mi radzisz, żebym poszła na skrobankę! – krzyknęła Iw z wściekłością. – Ja ci tylko radzę, ale decydujesz ty – odparła Julia. – Proszę więc, nie zwalaj na mnie wszystkich swoich grzechów. – Dlaczego mówisz „grzech”, przecież jesteś niewierząca?! – krzyknęła Iw za wychodzącą z pokoju matką. – Czemu wciąż mnie poniżasz! Nie odzywały się do siebie, chcąc widocznie uniknąć awantury. Zresztą nie było już czasu, bo Julia za godzinę rozpoczynała całodobowy dyżur w szpitalu zakaźnym. Iw patrzyła na nią spode łba, paląc papierosa za papierosem. Macierzyństwo! W twoim brzuchu ukryła się tajemnica wszechświata – życie. Tylko że ty wcale nie chcesz jej poznać i zgłębić. Przeciwnie! Chcesz pozbyć się ciąży za wszelką cenę, za każde pieniądze. Wolisz nie wiedzieć, nie widzieć, nie przewidywać. Nowe życie, wspaniałe i piękne – jak mówił katecheta – które niespodziewanie zagnieździło się w macicy, burzy twój spokój, rozprasza uwagę, rozbija rytm, a gdyby rozrosło się i spotężniało, gdyby dać mu prawo do samodzielnego istnienia, odepchnęłoby cię od tańca, zniweczyło wszelkie marzenia, zniszczyło wszystkie nadzieje, przywiązało do pieluch, nocników i buteleczek z rozdrobnioną, gotowaną marchewką. Tak długo starałam się uporządkować swoje życie. A właściwie podporządkować je swej woli... Chciałam żyć spokojnie i bezpiecznie, o ile życie tancerki takie być może. I przekornie, u progu kariery, bo to chyba rzeczywiście próg kariery, doktor nagle ogłasza mi z pogodnym uśmiechem: – Jest pani w ciąży, prawdopodobnie w czwartym tygodniu. Marzenia rozwiewają się... Ciąża... Nowa istota, która może zniszczyć twoje dotychczasowe, w miarę ułożone życie, na co ty nie chcesz się zgodzić. Ciąża, przeciw której się buntujesz, bo przecież chcesz pozostać wolna. A być w ciąży to zostać skazanym na obecność tej drugiej istoty, której pojawienia się nie spodziewałaś, nie oczekiwałaś i której po prostu nie chcesz zobaczyć, bo nawet jej sobie nie wyobrażasz. Ciąża! Czy pogodzić się z powstającym w tobie dzieckiem? Czy zgodzić się na jego obecność? Czy zgodzić się na to, by ciąża decydowała o twym życiu i przyszłości? Przecież kobieta w ciąży nie decyduje już sama o sobie, bo o jej losie decyduje za nią ciąża. Iw czuje wzbierający powoli gniew, wstyd, gorycz, złość... Na razie jestem jeszcze na tyle samodzielna i swobodna, że mogę pozbyć się tej ciąży, wyrzucić ją z siebie jak odpadek. Tak. Koniecznie! Muszę tak postąpić, jeżeli nadal chcę być niezależna, jeżeli chcę pozostać sobą, jeżeli chcę tańczyć... To chyba oczywiste, że nie mogę tańczyć, będąc w ciąży. Trzeba się wyzwolić, obronić przed macierzyństwem. Śmiejesz się, wyobrażając sobie własne ciało zaokrąglone, z potężnym brzuchem, unoszące się na paluszkach. Colombina w ciąży z Arlekinem, z Pierrotem, ze Scaramucciem, a nawet, o ironio, z Pantalonem czy ze Spavetem... 90 Parsknęła śmiechem... Z postaciami z komedii dell'arte zetknęła się po raz pierwszy na lekcjach w szkole baletowej... Spaveto wzbudził w niej wówczas wyjątkową niechęć, a ilekroć później w „Adrii”, „Kaukaskiej” lub „Bagateli” słuchała męskich rozmów zarozumiałych oficerków, zawsze przypominała sobie tamtą samochwalącą się i wiecznie z siebie zadowoloną postać komediowego gwardzisty. – Całe szczęście, że nie jestem w ciąży z żołnierzem – szepnęła sama do siebie. – Zajść w ciążę z kimś, komu wydaje się, że jest najważniejszy, to po prostu straszne. A oni zawsze uważają się za najważniejszych i najmądrzejszych i wciąż domagają się szacunku. I ta ich kretyńska pogarda dla kobiet – zacisnęła usta. – Wygramy wojnę, wygramy. Zwarci i gotowi. Panowie o marsowych minach pochylają się nad jej półnagim zdjęciem i chichoczą radośnie, cmokają, mlaskają. Stado pyszałków. – Czy armata myśli, panie pułkowniku? Jakież to szczęście, że nie zafascynował cię ten zwariowany kapitan ze szpicrutą... Leżałabyś teraz pobita jak Żaneta. Posiniaczona, z granatowymi pręgami na plecach. O ileż bezpieczniej kochać się z Witkiem lub Królem Tanga i zamykając oczy, wyobrażać sobie, że jest się akurat z tym, którego nie ma. Ciąża! Przeklęta ciąża... A właściwie, czym tak się martwię? Jeżeli wyskrobałam już dwie, to dlaczego nie miałabym wyskrobać tej trzeciej? Świadomość życia, a raczej odległej śmierci twego nie donoszonego brata, dotrze do ciebie dopiero teraz, kiedy czujesz, jak w tobie już po raz trzeci zalęgło się życie, o którego przyszłości jeszcze nie zadecydowałaś. Tamten chłopiec z głową zgniecioną uderzeniem walizki właściwie nie zaistniał, był, jakby go nie było. – Chociaż, czy rzeczywiście... Nie wiem – czujesz się niepewna i zdenerwowana. A jednak jest, bo myślę o nim, bo zastanawiam się, jaki byłby ten starszy brat. I co podpowiedziałby mi, doradził? Czy człowiek, który urodził się martwy, istniał? Był czy go nie było? Nie żył, a istnieje w pamięci mojej matki i w mojej wyobraźni. Myślisz o nim nawet w „Adrii”, tańcząc swój taniec toreadora, wcielając się w Colombinę, unosząc na palcach. Uśmiechasz się do bijącej brawo sali i myślisz o tamtym umarłym dziecku, o tej dwójce, którą zabiłaś skrobankami, i o tym, którego najkrótsze życie otacza jama twego brzucha, a jego los zależy tylko od twego kaprysu. – Niepełny drugi miesiąc, więc jeszcze możesz się zastanowić – mówi Julia. – Jeszcze masz kilka tygodni, usunąć możesz w czwartym, a nawet w piątym miesiącu – powtarza Marlena. – Tyle już miałam skrobanek. Gdybym urodziła te wszystkie bachory, to chyba zapełniłabym pół „Adrii”. Tańczysz, poruszasz zmieniającą się purpurą mulety, wykonujesz ruchy nie istniejącą szpadą, uderzasz, a każdy cios w tańcu jest celny. Unosisz dłoń, prostujesz i zginasz w geście dumy, brawury, zuchwałości. Długo ćwiczyłaś to falowanie dłoni od czubków palców aż po nadgarstek. Masowałaś kości palców, wyłamując je niemal ze stawów, uciskałaś wnętrze dłoni, starałaś się, by palce, wszystkie palce, do siebie przylegały... Teraz twoja dłoń faluje, jakby nie było w niej kości, faluje cała ręka, od dłoni po ramiona, naśladując tamten, zatrzymany w pamięci, taniec dzikich gęsi. Możesz je tylko naśladować, bo nigdy im nie dorównasz, nie prześcigniesz w mistrzostwie, nie staniesz się ptakiem. Tancerka rozbierana spojrzeniami obleśnych starców, zdegenerowanych arystokratów, rozwydrzonych wojaków, pyszałkowatych legionistów, głupawych senatorów i posłów, snobów, groszorobów, aferzystów i kanciarzy. 91 Tak o obywatelach „Adrii” wyraża się Julia i ma chyba nieco racji w tych poglądach. W brzuchu kiełkuje mała fasolka życia. Czy ją zatrzymasz, czy każesz wyskrobać temu samemu rzeźnikowi od aniołków, który, oblizując wargi, wsuwał ci w pochwę zimny, metalowy wziernik, mrużąc oczy za grubymi szkłami. – Na twoim miejscu już bym usunęła – namawia Marlena. – Im szybciej to zrobisz, tym łatwiej zapomnisz. Człowiek zawsze ma później jakieś skrupuły, ale to mija. Jak ona śmie mnie namawiać do zabijania...! Co za ohydna kobieta... Tańczysz... Jesteś Colombiną... A wciąż myślisz o tym kiełkującym w tobie człowieku. Żyjemy w potwornej epoce, bo każdy z nas mógł po prostu zostać wyskrobany. Każdy mógłby stać się ziarnem krwi, niewielką fasolką na dnie metalowego pojemnika. Życie człowieka to dziś zupełny przypadek. Trochę zależy od miłości, trochę od kaprysu. Nawet ten szmaciany pajac w spiczastej czapce z dwoma białymi plamami, którego sadzasz przed sobą na parkiecie, troskliwie opierając o ścianę, nawet on istnieje bardziej konkretnie niż ten okruch życia, który ukrywasz w sobie. Dla niego tańczysz, jemu kłaniasz się podobnie spiczastą czapką z białymi pomponami, przed nim wirujesz na palcach w kusej, koronkowej spódniczce, uszytej tak, by widzowie domyślali się, jak wiele przed nimi ukrywasz. Arlekin, mały bohater tej komedii dell'arte, którą zawsze jest życie artysty, patrzy namalowanymi oczami, jak obracasz się, odchodzisz, wracasz i znowu go żegnasz, porwana przez narastający, groźny cień... Śmierć? Los? Przeznaczenie? Fatum? Mały, osamotniony Arlekin w jaskrawym kręgu światła... Czym się kierujesz, bo jednak wracasz do swej kukiełki? Miłością? Litością? A może własną samotnością, którą już teraz przeczuwasz? Publiczność bije ci brawa... Pułkownicy i ziemianie klaszczą najmocniej. Nawet znudzone fordanserki podniosły głowy znad swych oszukanych koktajli i wydają się wzruszone... Arlekin istnieje, Arlekin odradza się co wieczór poprzez twój taniec w pamięci, w źrenicach, we wspomnieniach. – To mój Arlekin. Mój Arlekin, mój pajac, mój mężczyzna. Czemu, patrząc na czarno-białą nieruchomą postać o purpurowych ustach i czarnych jak węgiel oczach w przeraźliwie białej twarzy, myślisz o swym dziecku? Porywasz w ramiona nieruchomego pajaca, starając się nadać mu pozory ożywienia, ruchu, jakby się do ciebie przytulał, jakby cię obejmował i całował. Dziecko w tobie jest niewyczuwalne, co najwyżej zbiera ci się na mdłości lub nagle pragniesz marynowanych śledzi, kiszonych ogórków, śliwek w occie. Brzuch nadal jest miękki, skóra gładka, kostiumy nie wymagają na razie poprawek, wstawek, poluzowania gumek, przeszywania suwaków i guzików. Siedzisz przed lustrem w garderobie i wypuszczając w sufit zgrabne kółka papierosowego dymu, wpatrujesz się we własną twarz i w porzuconą przed chwilą w fotelu postać Arlekina. – Gdybym była na twoim miejscu – mówi Żaneta, najstarsza fordanserka „Adrii”, którą nazywają za plecami „to rude półkurwie” – zapytałabym o zdanie dwa autorytety... Pierwszy powinien odpowiedzieć facet, z którym zaszłaś w ciążę... – A drugi? – pyta Iw, bo Żaneta nagle zamilkła i niespodziewanie spoważniała. – Drugi to Bóg... Och, nie myśl, że jestem dewotką, ale sądzę, że On chyba istnieje. Aż podskoczyłaś na okrągłym obrotowym stołku. Oczy pod rudą czupryną stały się nagle smutne, zmatowiały. Żaneta nie może mieć już dzieci i o tym wiedzą wszyscy bywalcy lokalu. Dlatego też może kochać się bez przeszkód, kiedy tylko ma na to ochotę... Wpatrujesz się w jej zasłonięte rudą grzywką czoło, jakbyś się spodziewała, że powie coś jeszcze, może coś najważniejszego... – Witek nie wie o ciąży, a w Boga nie wierzę od dawna... – Chcesz o wszystkim decydować sama? – Tak, bo wtedy tylko ja odpowiadam za swoje decyzje, to chyba uczciwe? 92 – Nie wiem... Ja zawsze się pytałam, zawsze. Może nie wyszłam na tym najlepiej, ale moje grzechy rozkładają się. Wiem, że o moim losie decydowali inni i że właśnie przez nich jestem fordanserką, puszczalską, kobietą bezpłodną... Bałabym się jednak być tak samodzielna i niezależna jak ty... – Witek chce tego dziecka, wiem o tym... Nie zostawiłby mnie samej, chociaż doskonale dałabym sobie radę bez niego. Żaneta spojrzy na ciebie z podziwem. W jej życiu wszelkie postanowienia podejmowali mężczyźni, z którymi była związana... Teraz jej stałym partnerem jest szef kelnerów z dolnych salonów „Adrii”... Nazywają go książę... Stary lowelas, znawca wykwintnych manier, lubiący zarówno dziewczynki, jak i chłopców... A ciebie, Żaneto, często podstawia różnym podstarzałym, nierzadko kalekim facetom... Wszyscy o tym wiedzą. Czy nie opowiadałaś, jak przemyślnie organizuje te spotkania, zamyka cię w hotelowym pokoju z beznogim bohaterem, a ty rozbierasz się przed posikującym z podniecenia kaleką i z litości robisz wszystko, o co poprosi. To książę zmusił cię do tej ostatniej skrobanki, po której dzieci już mieć nie będziesz. Masz dzięki niemu spokój... A może niepokój? – Jesteś bardzo młoda – mówi Żaneta. – Czy miałaś już skrobanki? – Dotychczas dwie... Ta będzie trzecia... Chyba że postanowię inaczej. Żaneta wstaje z sofy. Kostium a la Rita Hayworth uwydatnia krągłości jej bioder... Nogi ma długie, zgrabne, obciągnięte jedwabnymi pończochami z czarnym szwem. Oddala się powoli, stukając obcasami. Zostałaś sama z Arlekinem. Spod spiczastej czapki patrzą na ciebie czarne węgielki. Są tak przenikliwe, że odwracasz wzrok. Siedzisz w ukropie. Dłonie leżą bezwładnie z dwóch stron wanny. Wytrzeszczasz oczy z gorąca i dyszysz ciężko. Co chwila spoglądasz na gładki, opalony brzuch i ciemne, skłębione poniżej włosy. Czekasz, wzdychasz, przymykasz oczy i usiłujesz drzemać. Trzyma się w tobie ten mały... A skąd wiesz, że to akurat chłopiec? Ależ to jeszcze nie jest chłopiec, to jeszcze nie jest nic. Embrion, słabo rozwinięta, dzieląca się komórka, bezmózgie nic, już żywe, lecz jeszcze nie człowiek. Przejeżdżasz dłonią po brzuchu i niżej pomiędzy udami. Gdybyś teraz dostała miesiączki, krew drobnymi strużkami wypełniłaby dno wanny. Żebym tylko nie miała krwotoku! Znowu odkręcasz gorącą wodę... Gaz gwałtownie szumi w piecyku. Lustro nad tobą zachodzi białawą mgiełką. Upał, piekło. Nie do wytrzymania... Zakręcasz kran z gorącą wodą, otwierasz z zimną. Błogosławiony, chłodny strumień spada na przegub dłoni. Siedzisz już ponad godzinę, walcząc z ukrywającym się w tobie zalążkiem. Dlaczego on jest taki uparty, taki silny? Dlaczego się nie poddaje? Dlaczego nie ulega? Przecież na pewno wyczuwa te wszystkie bodźce zewnętrzne, jakie mu zgotowałaś. Podskoki, uciski, uderzenia, upadki, masaże, chininę i aspirynę, gorące kąpiele, wszystko to podejmujesz przeciwko niemu... Za wszelką cenę i wszelkimi metodami chcesz się go pozbyć, chcesz, żeby wypłynął z macicy i zniknął z twego życia. Małe, krwawe ziarno wyrzucone na śmietnik lub spływające do ścieku. Koniec. Nie będzie go, a ty się uspokoisz, pośpisz godzinę dłużej, przestaniesz o nim myśleć, zaczniesz zapominać, ogarnie cię wilczy apetyt, zjesz swą ulubioną jajecznicę z kiełbasą, odpoczniesz... Po kilku dniach wszystko wróci do normy. Będziesz tańczyć swój najpiękniejszy taniec – historię Arlekina i Colombiny, i tango, i taniec toreadora, i tę podkasaną łowicką impresję. Otwierasz oczy... Mgła na lustrze skropliła się i cienkie strużki spływają na umywalkę. Z nie dokręconych kranów kapie woda... Twoje ciało zaróżowiło się od gorąca, z czoła i skroni 93 spływają krople potu. Siadasz i z nienawiścią wpatrujesz się w pępek. – Wynoś się, zmiataj, uciekaj! Jeszcze nie masz dość? Jeszcze ci mało? Nic. Brzuch jest cichy, niemy, a zagnieżdżone w nim dziecko trwa wbrew twym życiowym planom, działaniom i nadziejom. – Silny jesteś – mruczysz kręcąc głową. – Niezwykle silny. Ale ja i tak cię wyskrobię. Nie chcę mieć teraz dziecka, nie mogę mieć teraz dziecka. Nie jestem psychicznie przygotowana do macierzyństwa i dlatego muszę się ciebie pozbyć. Muszę i już... Więc proszę, nie opieraj się, tylko spływaj... Już! Wycierasz dokładnie rozgrzane ciało, między uda wciskasz na wszelki wypadek podpaskę, kładziesz się na otomanie i czekasz. Zapadasz w pół sen, pół jawę... Leżysz i przypominasz sobie dzieciństwo i dużą lalkę, którą rozjechał samochód ojca. Lalka jest żywa, ruchliwa, wyciąga dłonie... Leży na środku olbrzymiego stołu, a wokół zgromadzili się zacni właściciele, rezydenci dworu, okoliczna szlachta. To nie lalka, to ogromny indyk, przebudzony i przestraszony... Leży na półmisku i usiłuje wołać. Jęczysz, rzucasz się, zsuwasz z sofy na podłogę. Rozbudzona, natychmiast wsuwasz dłoń między uda z nadzieją. Krwi nie ma, nie ma śluzu, nie ma zapachu zwiastującego miesiączkę. Ogarnia się wściekłość, złość, rozczarowanie. Sapiesz, prychasz, zgrzytasz zębami. Chcesz przetrwać. – Ty gówniarzu! – syczysz, wpatrując się w brzuch wzrokiem bazyliszka. – Pokażę ci, że nie jesteś taki silny, taki pewny i mocny, jak sądzisz. Pozbędę się, wyskrobię cię.... I nagle w tej nienawiści i pogardzie odczuwasz cień nieznanego ci, nowego uczucia... Szacunku? Podziwu? Dumy? Dla mnie! Jak bardzo chce żyć? Przetrwać, pozostać, istnieć... Co za chłopak! Brak miesiączki doprowadzał Iw do rozpaczy. Z wypiekami wsuwała dłoń w majtki i sprawdzała... Obwąchiwała palce, czy nie czuć już zapachu krwi... Dotykała opuszek końcem języka... – Nie martw się – mówiła Żaneta. – Opóźnienia się zdarzają... – Mnie się nie zdarzają – Iw zaciskała ze złością usta. – Przynajmniej dotychczas wszystko działo się regularnie. Na wszelki wypadek zabezpieczała się podpaskami... Wciskała je głęboko, by nie wystawały podczas występów. Zadzierała przed lustrem spódnicę i oglądała, czy za bardzo nie wypychają majtek. – Co by się stało, gdybym dostała miesiączki podczas występu? – Zakrwawiłabyś parkiet – parsknęła śmiechem Żaneta. – I podnieciłabyś ich! – Straciłabym pracę? – Nie sądzę... Mężczyźni tak naprawdę spragnieni są widoku naszej krwi. Mieliby co wspominać, o czym plotkować... A to przecież najwięksi plotkarze. Ze szczególną zaciekłością Iw wykonywała teraz obroty, podskoki i piruety. Wybijała się jak najwyżej i opadała ciężej, starając się przyspieszyć zetknięcie stóp z deskami sceny. Odczuwała wtedy nagły wstrząs, poruszenie trzewi, drgnięcie przepony. Wyczekiwała... Może za chwilę popłynie krew? Może strumień przebije się, przepchnie, wypchnie powstrzymującą przeszkodę... – Boże! O czym ja myślę, o jakiej przeszkodzie? Weszła na krzesło w garderobie... Zawahała się i skoczyła. Wszystko się w niej zatrzęsło, zadygotało. Oparła się o poręcz i czekała, wpatrując się w lustro. Przygładziła kosmyki rozwichrzone nad czołem, oblizała wargi, poprawiła tuszem sztuczny pieprzyk, pośliniła palce i przygładziła brwi... Uśmiechnęła się... Blado wypadł ten uśmiech przy ciemnobrązowych, przerażająco smutnych oczach. Nie mogę przecież tak wyglądać na scenie, powinnam być wesoła, pogodna, rozkoszna. 94 Jestem wesoła! Jestem pogodna! Jestem słodką, małą kobietką! Podrygiwała przed lustrem, wyginając się raz do przodu, raz do tyłu. Wyżej, trzeba skoczyć z wysoka, tak by poruszyły się wnętrzności – macica, jajniki... Przez chwilę obmacywała brzuch, starając się wybadać, czy nie wyczuwa jakiejś twardości lub obrzmienia. Brzuch wydawał się taki jak przedtem... Przed miesiączką zawsze wyczuwała obrzmienie i ociężałość. Wdrapała się na batut, stanęła w rozkroku, wyprostowała się i skoczyła. Czuła, jak żołądek niemal podskoczył do gardła, a w brzuchu zachlupotała zjedzona przed godziną zupa. Zachwiała się, zachybotała, zakrztusiła... W ustach odczuła smak kwasu żołądkowego. Przed oczami zawirowały czerwone plamy. I znowu stanęła przed lustrem, zaciskając dłonie na poręczy. – Na pewno jestem w ciąży – szepnęła z rozpaczą. – Na pewno. Ogarnęła ją fala wściekłości. Poczerwieniała, nabrała powietrza, z całej siły uderzyła się pięścią w brzuch. W lustrze widziała złą, nienawistną twarz. – Czy to ja? Brzydka, z nabrzmiałymi żyłami na czole, z ustami wykrzywionymi grymasem niepewności... Waliła się w brzuch zaciśniętymi kułakami raz po raz, z nienawiścią i rozgoryczeniem... Pod skórą wyczuwała napięte wiązania mięśni, sploty wnętrzności. Zabolało. – Chyba trafiłam! – szepnęła z zaciętą twarzą. Zemdliło ją, zgarbiła się, pochyliła. Gwałtowne torsje wstrząsnęły napiętym ciałem. Dłonią zakryła usta... Spod toaletki wyciągnęła ukryty tam biały porcelanowy nocnik z niebieskim wzorem w fiołki... Zwymiotowała... Krew! Krew! Ależ to zupa pomidorowa... Boże! Mam obsesję krwi. – Co ty wyprawiasz? – W drzwiach stała Amy, z którą od tygodnia dzieliła garderobę. Z niesmakiem spoglądała na nocnik. – Czy jesteś w ciąży? – obrzuciła koleżankę uważnym spojrzeniem. – Nie wiem – niepewnie odpowiedziała Iw. – Najlepszy sposób to dwie, trzy, a nawet cztery porcje chininy i bardzo gorąca kąpiel. W początkowym okresie działa stuprocentowo. Spróbuj... Iw skinęła głową. Wypróbowała wszystkie te domowe metody na dwóch poprzednich nie donoszonych ciążach. Dlaczego teraz ocknęłam się tak późno? Przegapiłam moment. Zupełnie jakbym zapomniała o mojej kobiecej fizjologii. A może chciałam zapomnieć? – Próbowałam wczoraj – syknęła ze złością. – Dzisiaj spróbuję jeszcze raz. – Mam już za sobą te sprawy – Amy roześmiała się melancholijnie. – Po ostatniej skrobance wdało się zapalenie... Nie zachodzę już w ciążę. Czasami to przykre... Jakbym nie była kobietą. Mogę jednak korzystać z życia bez przeszkód. – Miałaś dużo skrobanek? – zapytała Iw. – Bo ja dotychczas tylko dwie... – Z dziesięć, a może i więcej – Amy wzruszyła ramionami. – Teraz mam przynajmniej spokój. – A ja chciałabym mieć kiedyś dziecko – westchnęła Iw – ale nie jestem jeszcze przygotowana. Teraz jednak na pewno nie chcę rodzić... – Wiele tancerek pożegnało się z tańcem po porodzie. Dziecko zabiera i siłę, i czas, i uczucia, i pieniądze – mówiła jakby do siebie Amy. – Moja matka przestała tańczyć po porodzie. Oczywiście próbowała wrócić do tańca, ale przewracała się przy każdym piruecie. – To czwarty tydzień ciąży – powiedział lekarz. – Ciąża jest mała, ale wyczuwalna. – O Boże! – krzyknęła. – Jak się grzeszy, to się rodzi – uśmiechnął się doktor. Iw zagryzła wargi. Rozmyślała, wyobrażała sobie przyszłość i to dziecko. Dziecko na 95 pewno niechciane, nie przewidywane, niepotrzebne, zbędne. Balast! Westchnęła głęboko i pytająco spojrzała na lekarza. – Nie chcę tego dziecka – wzruszyła ramionami. – Nie czuję potrzeby macierzyństwa. – To dopiero początek... Jeżeli pani nie chce, to... – Tak, przerwijmy – powiedziała zdecydowanie. – Czy chciałaby pani już określić termin? – zapytał i nagle uniósł w górę wskazujący palec. – A może zrobilibyśmy to teraz? Pani jest ostatnią pacjentką, możemy więc zaraz wykonać zabieg... – Nie – pokręciła głową – za trzy godziny zaczynam występ i nie mogę go dziś odwołać. A przecież po skrobance tańczyć nie wolno... – W żadnym wypadku. – Na jak długo będę musiała przerwać występy? – Przynajmniej na tydzień. Teraz tylko na tydzień, bo później, jeżeli ciąża będzie zaawansowana, to, być może, na dwa, a nawet trzy tygodnie. Trudno przewidzieć... – Niemożliwe... To oznaczałoby zerwanie kontraktu. – Cóż – rozłożył szeroko ręce, a na jego twarzy pojawił się grymas znudzenia – wobec tego proszę przyjść, jak się pani zdecyduje... I oczywiście, proszę nikomu nie mówić, że to ja zrobię pani skrobankę. – W tym tygodniu naprawdę nie mogę – jakby tłumaczyła się sama przed sobą. – Widzi pan, przyjechał z Paryża impresario, a mnie bardzo zależy... – Droga pani – lekarz podniósł się i stanął pochylony nad biurkiem, dając do zrozumienia, że wizyta jest zakończona. – Kiedy się pani zdecyduje, proszę zatelefonować... Zawsze jestem do pani usług... Proszę tylko o dyskrecję. Zrozumiała, że chce się jej pozbyć, że zabiera mu czas... Zaczerwieniła się... – Sądzę, że za tydzień – mówiła cicho, lecz spokojnie – za tydzień od dzisiaj... Uporządkuję swoje sprawy w lokalu... Może zastąpi mnie inna tancerka? Nie chcę ciąży, której nie przewidywałam. – Nie wnikam w przyczyny pani decyzji, droga pani. – Lekarz szybko przewracał kartki w notesie. – Za tydzień o tej porze proszę przyjść do mojego gabinetu. Będę pani oczekiwał. Tylko proszę punktualnie... – Przyjdę... – I dobrze by było, gdyby ktoś pani towarzyszył... Mąż albo przyjaciel... – Koleżanka – pomyślała o Żanecie. Czyim właściwie jesteś synem? Czy masz absolutną pewność, że jesteś synem tego właśnie ojca? Czy kobieta sypiająca jednocześnie z dwoma lub trzema mężczyznami może wiedzieć, że ojcem jej dziecka jest ten, a nie tamten. Iw też nie była pewna, chociaż udawała, że nie ma najmniejszych wątpliwości co do ojcostwa dziecka. Nie przyznawała się jednak do swych rozterek, uważając, i słusznie, że podobne rozważania nie mają sensu i do niczego dobrego nie prowadzą. – Mój mały – mruczała, spoglądając na rozrastający się pod skórą brzucha kształt – jednego jestem pewna: twoim ojcem jest któryś z nich, najprawdopodobniej Witek, ale może nim być Król Tanga. Chyba jednak Witek, bo z nim robiłam to częściej, a Eduardo wtedy właśnie wyjechał. Był także ów tajemniczy agent kontrwywiadu. Przeżyła z nim upojną, pijaną noc, ale była to jedynie nic nie znacząca przygoda. Agent, podobno doskonały w szpiegowskiej profesji, okazał się erotyczną miernotą. Brutalnymi gestami starał się zatuszować własne braki. Iw, jeszcze przed ślubem z Witkiem, próbowała zwierzyć się ze swych wątpliwości Julii. – Chyba jego ojcem jest Witek – powiedziała przy kolacji. – Chyba? – podchwyciła Julia. – Nie podoba mi się to twoje „chyba”. To brzmi jak powód 96 do rozwodu... Jego ojcem może być tylko twój mąż. Rozumiesz? Tylko on! Inaczej możesz mieć kłopoty. – Chyba że... – usiłowała zażartować Iw. – Przestań używać tego nieszczęsnego słowa! – krzyknęła histerycznie Julia. – Nie ma żadnych wątpliwości, że ojcem dziecka jest ten zwariowany student. Co prawda, nie najbogatszy i kariery przy nim nie zrobisz, ale porządny, bo ożenił się z tobą wbrew swej mieszczańskiej rodzinie. Zagryzła ze złości wargi, spuściła oczy. Julia w niczym pomóc jej nie mogła, a zresztą nie potrafiła i prawdopodobnie nie chciała. Należała do kobiet nie znoszących jakichkolwiek niejasności, niepewności i komplikacji. Jeżeli na horyzoncie życia – lubiła takie zwroty – pojawił się już Witek i został mężem Iw, czego Julia przecież nie chciała, to w nowej sytuacji jedynie on miał prawo być ojcem ich przyszłego dziecka. Wszelkie inne rozwiązania wydawały się przezornej i ostrożnej Julii nie do przyjęcia. Jakakolwiek zaś sugestia, że obok Witka do roli ojców mogli pretendować jeszcze inni mężczyźni, stanowiła karygodną i niebezpieczną plotkę, a raczej groźbę. Tymczasem Witek po powrocie starał się coraz bardziej wczuwać w rolę męża i ojca. – Niech mama porozmawia z Iw – powtarzał po raz kolejny, stojąc na środku kuchni i wdychając oleistą woń smażonych placków ziemniaczanych. – Niech już nie tańczy w „Adrii”, bo zaszkodzi naszemu maleństwu... – Już jej mówiłam – Julia wzruszyła ramionami. – I tańczy dalej, a to przecież już drugi miesiąc. Może poronić – głos Witka brzmiał dramatycznie. – Wiem – mruknęła Julia. – Boże, jak mama w tej sytuacji może być tak spokojna – jęknął młody żonkoś. – Dlaczego mama jej nie zabroni? – A ty, dlaczego nie zabronisz? Przecież jesteś jej mężem... – Ona mnie nie słucha – Witek zaczerwienił się, a jego niebieskie oczy wydały się jeszcze bardziej niebieskie. – Ona mnie lekceważy. – Jesteś jej mężem – Julia wyczuwała swą przewagę w rozmowie – a więc to przede wszystkim ty powinieneś decydować o własnej żonie, a tymczasem skarżysz się, że ona cię lekceważy. Czy zastanawiałaś się kiedy, dlaczego? – Uważa, że jestem bardzo młody i niedojrzały. Julia roześmiała się... Głośno, perliście, teatralnie, jak kiedyś w objazdowym teatrze, z którym jeździła po kresach Rzeczypospolitej. Zmierzyła Witka pogardliwym spojrzeniem, wywodzącym się również z tamtego teatru, i pokiwała głową. – Czy wiesz, ile Iw zarabia za tydzień występów w „Adrii”? – spytała. – Mamusia wciąż tylko o pieniądzach – wybełkotał wściekle. – A pieniądze nie są przecież najważniejsze. Julia spojrzała na niego z nie ukrywaną pogardą i niechęcią. Nie lubiła Witka, nie znosiła całej jego rodziny, nie cierpiała nawet jego starszej siostry, starającej się zbliżyć i zaprzyjaźnić z Iw. Ci ludzie wydawali jej się sztuczni, fałszywi, chochołowi, jak powtarzała przy każdej okazji, skłonni do wypowiadania buńczucznych, patetycznych frazesów, udający, że są kimś więcej niż naprawdę byli. Nozdrza zadrżały, oczy zwęziły się, dłonie zacisnęły w pięści. – Przestań pleść bzdury! Co ty możesz wiedzieć o pieniądzach, jeżeli jesteś na garnuszku u rodziców... Co ty w ogóle wiesz o zarabianiu pieniędzy, jeżeli zarabiasz, statystując w operze lub grając w brydża z frajerami przyjeżdżającymi z prowincji. A twoi rodzice nie chcieli się zgodzić na wasz ślub! Dlaczego potraktowali Iw jak pariaskę? Czy tylko dlatego, że jest tancerką i pół-Żydówką? Może dlatego, że nie jest bogata i nie miała żadnego posagu, a może dlatego... 97 – Nie chcę tego słuchać, nie chcę tego słuchać! – Skulił się na krześle, ukrył twarz w dłoniach i jęczał. – Ależ musisz słuchać – Julia potrafiła syczeć żmijowato, przenikliwie. – Będziesz słuchał, bo musisz znać prawdę. Iw zarabia w „Adrii” trzysta złotych tygodniowo. Oblicz sobie tylko... Który urzędnik zarabia tyle samo na miesiąc? Dlatego teraz jeszcze tańczy, stara się zarobić jak najwięcej, bo wie, że czeka ją dłuższa przerwa. A ty nie zarabiasz nic, nic, nic... – Ależ to się zmieni, kiedy skończę studia. Witek spurpurowiał; odwracał oczy, nie chcąc spotkać się z pogardliwym wzrokiem Julii. – Tak... A kiedy skończysz studia, chłoptasiu? Bo dziecko urodzi się niebawem, a życie nie czeka, za życie trzeba płacić. Iw to rozumie, a ty ciągle jesteś na kieszonkowym u tatusia. Więc nie pytaj przynajmniej, dlaczego moja córka traktuje cię lekceważąco. Zasługujesz na takie traktowanie. – Mama mnie obraża, to bezczelność! – krzyknął. – Ach, ty zafajdany studencie, fajtłapo życiowa, gówniarzu! – Na wargach Julii pojawiła się piana, jak zawsze podczas jej histerycznych ataków. Chwyciła największy kartoflany placek i z całej siły uderzyła Witka w twarz. – Stara wariatka... Iw powinna odwieźć cię do Tworek! – krzyknął, uciekając przed teściową rzucającą w niego plackami ziemniaczanymi. – Won! – zawyła, zamachnąwszy się na niego. Trzasnęły drzwi... Otarła pianę z ust. Spojrzała w lustro. Zaczesała potargane włosy. Podeszła do okna i oparła czoło o szybę. Chłód pomagał jej myśleć... Dobrze, że już go nie ma, jak Iw mogła wyjść za takie zero, ostrzegałam ją... Przynajmniej dowiedział się, co o nim myślę... Szybko zbierała z podłogi i stołu rozrzucone placki... Większość, o dziwo, nadal nadawała się do zjedzenia. – Czy można wymagać od ludzi, aby przestali się nienawidzić? – Przecież oni chcą się nienawidzić, potrzebują nienawiści. – Ludzie tylko po to mówią o miłości bliźniego, by zatuszować swą nienawiść i niezrozumienie drugiego człowieka. – Bo tak naprawdę, to ludzie wcale nie chcą się porozumieć i zrozumieć... Gdyby się zrozumieli, nie mogliby się przecież nienawidzić do tego stopnia. – Iw! Przecież ty nienawidzisz tego dziecka, które ukrywa się w tobie, by dojrzeć do życia. – Panie doktorze, czy mogę przyjść zaraz? – spytała nerwowo, zaniepokojona dziwnym oddechem lekarza po drugiej stronie słuchawki. – A więc zdecydowała się pani na zabieg usunięcia płodu? To jawne pytanie niemal ją zaszokowało. Poczuła się skrępowana, bo przecież i ona, i doktor wszystko uzgodnili wcześniej. Po co pyta, jeżeli wie, równie dobrze jak ja? – Tak – skinęła głową nad słuchawką. – To konieczne. – Rozumiem... Proszę przyjść jak najszybciej. – Będę za pół godziny – odłożyła słuchawkę. Włożyła świeżą białą bieliznę, jeszcze pachnącą mydłem. Majteczki z delikatnego jedwabiu, jak te, które nosiła podczas ślubu. Czy kobiety zawsze tak ubierają się do skrobanki? Czysto, pachnąco, elegancko? Na lekarzu też trzeba wywrzeć wrażenie. Chociaż tyle o nim krążyło plotek, nie wiadomo, czy prawdziwych. Czy to możliwe, aby doktor po uśpieniu pacjentki, tuż przed skrobanką, odbywał z nią stosunek? Rozszerzał jej pochwę własnym członkiem? Nikt nie widzi, a więc to tylko podejrzenia... Najważniejsze pozbyć się tego niezwykle upartego płodu, który nie dał się wypędzić tra 98 dycyjnymi, domowymi sposobami. Odruchowo dopinała podwiązki, gdy nagle oderwała się gumka. Jęknęła... Przecież nie wypada przypiąć podwiązki do pończochy agrafką. Sięgnęła po pudło z przyborami do szycia. Nici na szpulce splątały się, zasupłały. Odwijała je trzęsącymi się dłońmi. Już wystarczy. Z pluszowej poduszeczki sterczały igły. Wybrała najcieńszą. – Cholera! Z palca ściekała kropla krwi. Oblizała palec. Pośliniła koniec nitki i patrząc pod światło, zaczęła nawlekać. Już... Szybko, grubym ściegiem, przyszyła oderwaną gumkę. Zrobiła supełek, rozerwała zębami. Pończochy, podwiązki, majtki, śnieżnobiała halka, specjalnie wyciągnięta z szafy na tę okazję. Wszystko układa się zgrabnie na udach i brzuchu... Przez chwilę pomyślała o kiełkującym w niej płodzie... Potrząsnęła głową z litością. – Nie gniewaj się – szepnęła, muskając podbrzusze koniuszkami palców. – Muszę cię stamtąd wyprosić... Jestem tancerką i nie mogę być mamusią... Westchnęła. Przejechała pomadką po wargach, wysunęła je i watką starła nadmiar szminki... A może nie malować ust? Niby dlaczego? Zastanawiała się przez chwilę i szybko starła szminkę. Otworzyła szafę... Właściwie zdecydowała się już wcześniej, co włożyć... Brązową kloszową sukienkę nie uciskającą brzucha... Była w niej na poprzedniej skrobance. Czy wypada iść na dwie kolejne skrobanki w tej samej sukience? Parsknęła śmiechem... Po namyśle zdjęła z wieszaka zielony kostium ze spódnicą na szerokich szelkach. Przez chwilę wahała się, czy do spódnicy i krótkiego żakietu włożyć też kapelusik, toczek z seledynowym piórkiem i krótką przejrzystą woalką w stylu niby mauretańskim. Zawstydziła się... Stroję się jak na randkę, a przecież idę wyskrobać dziecko. Zdecydowanym ruchem odłożyła kapelusz... Na ramiona narzuciła jasnobrązową pelerynkę, obszytą ciemnozieloną taśmą. – Przecież jest październik – szepnęła – i nie wypada, żebym chodziła z gołą głową. Ponownie włożyła kapelusz i zajrzała do sąsiedniego pokoju... Julia drzemała z książką na kolanach. Iw zacisnęła wargi ze złości. – Mamo! – krzyknęła. – Już wychodzimy. Doktor czeka. Julia przetarła oczy. Ziewnęła. Poderwała się szybko. Wypiła łyk zimnej herbaty ze stojącej przed nią filiżanki i spojrzała przenikliwie na córkę. – Już, już. Za chwilę. – Szybciej! – syknęła Iw, której wydawało się, że matka porusza się zbyt wolno. – Doktor powiedział, że mogę przyjść zaraz. – Zaraz tam będziemy... Przecież wiesz, że ubieram się szybko. Niemal biegły do przedpokoju. Julia zdjęła z wieszaka swoje ciemnobrązowe, nieco nadgryzione przez mole futerko z fok, owinęła szyję jedwabną apaszką i po chwili była gotowa. – Już – powiedziała. – Możemy iść. Zjechały windą, wybiegły na ulicę. W pobliżu na postoju zawsze czekały taksówki... Szofer wyskoczył i otworzył przed nimi drzwi... Jechali przez jasno oświetlone, błyszczące w deszczu ulice. Szofer włączył wycieraczki. Milczały. Julia położyła dłoń na kolanie Iw. – Nie bój się. – Nie boję się – wzruszyła ramionami Iw i dotykając brzucha w miejscu, gdzie się prawdopodobnie znajdowałem, dodała: – Tylko on może się bać, ale przecież on nie wie, jeszcze nic nie wie. Nawet nie wie, że jest człowiekiem. – A Witek? – nagle spytała Julia. – Pewnie urządzi mi awanturę, ale za kilka dni pogodzi się z tym, wybaczy. A zresztą, co on ma do powiedzenia? Nawet nie wie, że idę na skrobankę. – Między tobą a jego rodzicami nic się nie zmieni? 99 Iw aż podskoczyła z wrażenia. Dlaczego teraz dręczy mnie idiotycznymi pytaniami? – Przestań! – krzyknęła ze złością, aż szofer obejrzał się zdziwiony. – Przecież wiesz, jacy są jego rodzice, oni nigdy nie przyjmą mnie do swego domu. – Mieszczanie – Julia pogardliwie skrzywiła usta. – To wstrętne! Iw zdenerwowana zmarszczyła brwi... Ogarnęło ją poczucie rozgoryczenia, upokorzenia, złości. – Gówno... Gówno mnie oni obchodzą! – wyszeptała, czując, że za chwilę się rozpłacze. Chciała jeszcze powiedzieć, że nie ma zamiaru wiązać sobie życia dzieckiem i zakładaniem normalnej rodziny, gdy rysują się przed nią możliwości pracy w Paryżu, i że to właśnie Julia strofowała ją i upominała, by znalazła sobie bogatego, starszego i wyrozumiałego przyjaciela- kochanka. Nie powiedziała jednak nic, tylko przymknęła oczy i wyobraziła sobie, że za chwilę zdejmie spódnicę, pończochy i majtki, wdrapie się na fotel ginekologiczny i szeroko rozłoży nogi, a doktor zbliży do jej twarzy maskę z chloroformem... Kiedy się obudzę, będzie już po wszystkim. Nareszcie. – Ci jego rodzice to bardzo zamożni ludzie. Ojciec pracuje w banku, a matka pochodzi z arystokracji. Zastanów się, jak ich do siebie przekonać. Tacy ludzie zawsze mogą ci pomóc, już sama znajomość z nimi może dużo ułatwić. – Och, przestań! – syknęła Iw. – Czy musisz tyle mówić! W takiej chwili! Julia spojrzała na nią spod oka i odwróciła głowę, udając obrażoną. Taksówka skręciła w boczną ulicę... Iw z ulgą spojrzała na wysoką bramę i znajomy szyld „Doktor U., choroby kobiece”... Nareszcie skończą się kłopoty, troski, przykrości, niepewności. – Jesteśmy na miejscu – stwierdził taksówkarz. – Za chwilę już cię nie będzie, malutki – mruknęła, pochylając się nad brzuchem. – Przykre, ale nie mam wyjścia. Wybacz. Młode tancerki nie mogą rodzić. Sięgnęła do portmonetki. Zapłaciła. Wbiegła do bramy jak na skrzydłach. Winda jadąca na drugie piętro wlokła się straszliwie. Drzwi mieszkania były otwarte. Dwaj sanitariusze wynosili na noszach jęczącego starego człowieka, w tym leżącym posiwiałym, przerażonym ludzkim strzępie Iw ze zdziwieniem rozpoznała znanego eleganckiego pana doktora, który za chwilę miał przerwać jej niepożądaną ciążę. Co za zbieg okoliczności! – Upadł w gabinecie, jak układał instrumenty. Już był nieprzytomny... To na pewno serce, bo trzymał się za piersi tu, przy mostku – tłumaczyła zapłakana służąca. Iw zbladła. Stała na schodach jak porażona. Zawsze była przesądna i teraz wydawało jej się, że los zadecydował za nią. – Jak się czuje ten dzieciak w tobie, jeżeli wciąż słyszy, że chcesz go wyskrobać? – zadawała sobie pytanie. I natychmiast odpowiadała: – On nic nie wie... On nic nie może wiedzieć... To zaledwie embrion! – A jeżeli ma świadomość istnienia? – A jeżeli przeczuwa? – Ściągnęła brwi i ponuro popatrzyła w lustro. – Musi tam drżeć o swoje życie! To będzie bardzo nerwowy chłopiec. Co z niego wyrośnie? – Nic, przecież się nie urodzi – dopowiadała, nie chcąc dopuścić do siebie jakiejkolwiek innej możliwości poza skrobanką. Te rozmyślania denerwowały ją i drażniły. Nachodziły ją niespodziewanie w najbardziej nieoczekiwanych momentach i nie miała sił, by odpędzać te smutki. Ostatnio zdarzało się to coraz częściej, przeważnie podczas występu, kiedy oddalała się od siedzącej w oświetlonym 100 punkcie szmacianej figurki Arlekina. Postrzegała w niej małego chłopca... Złudzenie było tak silne, że w czarnych, podmalowanych, okrągłych oczach pajacyka odnajdywała wyraźne źrenice i niebieskie tęczówki, mrugające i niesforne. – Iskry życia...! Jak to możliwe...? – starała się zapanować nad lękiem. Spod spiczastej czapki zimne krople potu spływały na kark, szyję i plecy. Usta stawały się suche, a wystudiowany uśmiech przechodził w gorzki, sztuczny grymas. w takich chwilach czuła, że tańczy jakby na przekór sobie, a raczej, że tańczy gorzej niż chce, a już na pewno znacznie poniżej swych możliwości. Ogarniała ją rozpacz i w przerażeniu liczyła takty melodii, jakie jeszcze pozostały do końca występu. Bała się, że przy następnym przywidzeniu przerwie taniec, usiądzie na scenie, przygarnie do siebie Arlekina i rozpłacze się żałośnie. – Wtedy wybuchnie skandal i dyrektor wywali mnie na zbity pysk – mruczała w garderobie, z gniewem spoglądając na swój powiększający się brzuch, w którym zagnieździłem się na dobre. Chwilami nienawidziła tej ciąży, która nagle skomplikowała jej życiowe plany, wywoływała natrętne myśli i przywidzenia, a ponadto skazała ją na przykre mdłości i wilczy apetyt. Czas płynął... I kiedy Iw postanowiła poszukać innego lekarza, bo doktor U. po ataku serca przerwał na dłużej swą nielegalną praktykę, miałem w jej brzuchu ponad trzy miesiące. Nie byłby to już prosty zabieg, lecz grożące konsekwencjami przerwanie ciąży. Tymczasem Witek cierpiał przy Iw prawdziwe katusze młodego żonkosia, który z jednej strony pragnął zostać ojcem, a z drugiej doskonale rozumiał swą śmieszną pozycję studenta prawa będącego na garnuszku u zamożnych rodziców, młodzieńca niesamodzielnego i przestraszonego nadmiarem przyszłych ojcowskich i mężowskich obowiązków. A jednak mężczyzny, chociaż niedoskonałego. Teraz jednak i on pod wpływem Iw i Julii zaczął się wahać, czy powinienem się urodzić... Iw mimo iż doceniała łóżkowe rozkosze, traktowała go z pewną pobłażliwością, a nawet lekceważeniem graniczącym niekiedy z pogardą. Julia nauczyła ją przecież, że mężczyzna powinien utrzymywać dom, pracować, zarabiać na żonę i dzieci, a wysmukły i barczysty Witek ze swym filmowym uśmiechem amerykańskiego amanta jak na razie nie potrafił utrzymać nawet samego siebie. – Jest piękny, ale biedny – mówiła o nim Iw, wzdychając. – Szkoda... Twarz Julii wykrzywiał wówczas ironiczny grymas, chichotała i kręciła głową, pukała się w czoło. – Ten chłopiec to zero, jesteś żoną zera. Gratuluję – syczała złośliwie, spluwając na podłogę za przechodzącym mężem Iw. – On więcej przejada niż przynosi. A jak już przyniesie, to najwyżej pchły! – Przecież to moje pieniądze, więc nie wtrącaj się, proszę. – Iw była wściekła, że Julia wyszydza jej ukochanego. – Czy on wie, że go zdradzasz? – przekornie dopytywała się Julia. Iw czerwieniała z gniewu, bo rzeczywiście zdradzała Witka, który zresztą przy byle okazji urządzał jej karczemne sceny zazdrości. I tak, będąc w łonie matki, nie przypuszczałem nawet, że moje losy ważą się w umysłach tych trzech najdroższych mi przecież osób: matki, która koniecznie chciała pozbyć się embrionalnej postaci płodu, ojca bojącego się obowiązków, do których nie dorósł, i kłótliwej babuni Julii, która uważała, że moje urodziny uniemożliwią Iw dalszą karierę tancerki, i dlatego powinienem zostać szybko unicestwiony. Kolejny ginekolog, znany profesor, który zapachem francuskich perfum starał się zagłuszyć woń nie przetrawionego alkoholu, okazał się lekarzem wyjątkowo sumiennym i uczciwym. – Ciąża jest tak zaawansowana, a płód tak duży, że trzeba będzie ciąć kawałkami – powiedział po przeprowadzeniu pierwszych badań. 101 – Czy to mi czymś grozi? – spytała Iw. – Najwyżej bezpłodnością, której, być może, nawet pani pragnie. Znałem tancerki, które chciały być jałowe. Tylko że nie każdy lekarz chce kawałkować dziecko w brzuchu matki. I ja właśnie do takich należę. Rozumiemy się? – A jeżeli dobrze panu zapłacę? – spytała rezolutnie Iw, przekonana, że pieniądze decydują o wszystkim. – Powiedziałem wyraźnie. Nie będę kawałkował dziecka, bo tam w pani macicy jest już nie embrion, a mały człowiek. Ja zaś nie chcę zabijać małych ludzi nawet za duże pieniądze. – Więc może dałby mi pan adres lekarza, który zgodziłby się na... – już chciała powiedzieć „zabijanie małych ludzi”, ale ugryzła się w język – na dokonanie zabiegu. Profesor obrzucił Iw pogardliwym spojrzeniem i przez chwilę wydało się jej, że dostrzega w jego szklistych, piwnych oczach ból, złość, niemal nienawiść. Wiedziała, że w brązowym kostiumie z podwójnym rzędem drewnianych guzików i jedwabnym kołnierzem wygląda prześlicznie, a tymczasem ten stary, cuchnący wódą cap, jak w myślach nazwała luminarza ginekologii, traktował ją pogardliwie, z wyraźnym obrzydzeniem... Niespodziewanie zarechotał... Był to jednak śmiech ciężki, przytłaczający, bez odrobiny wesołości. – Wiem, że figura jest dla tancerki najważniejsza, a po urodzeniu dziecka bardzo trudno wrócić do tańca. I piersi też często robią się obwisłe, brzydkie. I te rozstępy na brzuchu i biodrach... Rozumiem wszystkie pani obawy, ale nie poślę pani do rzeźnika, nie pomogę pani w zabiciu tego dziecka. Powtarzam, ciąża rozwija się prawidłowo i jest już duża. Wkrótce poczuje pani ruchy płodu. Na pani miejscu zastanowiłbym się, czy nie urodzić. Iw zadrżała... Była wściekła. Nie spodziewała się takich słów od profesora, który zapewne miał za sobą tysiące skrobanek. W samej tylko „Adrii” wychwalały go aktoreczki, tancerki, fordanserki, manikiurzystki... – Trudno... Ile płacę za wizytę? – spytała, drżąc ze zdenerwowania. – Nic pani nie płaci – machnął ręką. – Niech pani lepiej zastanowi się nad tym, co powiedziałem. Zrozpaczony i niepewny, czego właściwie chce, Witek, który wstydził się wejść z nią do profesora, czekał w bramie. Spod szerokiego ronda pilśniowego kapelusza patrzyły na nią oczy zbitego psa. Z rękami w kieszeniach luźnego płaszcza przestępował z nogi na nogę... Ogarnęło ją rozczulenie, wzruszenie, litość. Przecież to jego dziecko, chyba jego, najpewniej jego noszę pod sercem. – I co? – zapytał niepewnie. – Zgodził się? Pokręciła przecząco głową, obserwując twarz męża. Ucieszy się czy zmartwi? Nagle stało się to dla niej bardzo ważne, chociaż nie do końca rozumiała, dlaczego. Twarz Witka ściągnęła się, jakby jej współczuł. Poczuła się urażona. Przez chwilę pragnęła, żeby ją objął i przytulił. – Dlaczego? – zapytał matowym głosem, jakby się bał pytać o cokolwiek. – Powiedział, że to już duże dziecko i trzeba je wyjmować po kawałku, że jest bardzo żywotne i że on nie będzie... rzeźnikiem. – Boże! – szepnął Witek. – Moja maleńka Iw... Proszę cię, urodź! Zarzuciła mu ręce na szyję, a on całował jej czoło, oczy, usta. Rozpłakała się i nagle poczuła, że on też płacze... Odsunęła się, spojrzała mu prosto w oczy. – To dziwne, że... nie mogę się pozbyć tego dzieciaka – spojrzała pytająco. – A może – patrzył niepewnie – może po prostu urodzisz i będziemy mieli dziecko? Przecież ja chcę tego od początku. Ile w naszych losach zależy od przypadku? Czy przypadek nie decyduje o przeznaczeniu? Jedno jest pewne: przypadek nie przekreśla przeznaczenia, lecz pomaga nam je zrozumieć. 102 Człowiek, który żyje między przeznaczeniem a przypadkiem, woli jednak wierzyć w przeznaczenie, bo ta wiara wydaje mu się pewniejsza. Poza tym przeznaczenie jest jakby zaprzeczeniem ślepego trafu, złej godziny, tego, co nagłe i niespodziewane... I dlatego wolimy wiązać nasze nadzieje bardziej z przeznaczeniem niż z loterią losów, z groteskową grą w życie i śmierć, wynikającą z ciągle nowych zbiegów okoliczności. Iw i Witek byli cichymi wyznawcami przeznaczenia... Jeżeli ten dzieciak tak uparcie opiera się naszej woli... Jeżeli przeżyłem te wszystkie gorące kąpiele i nasiadówki, ugniatanie i walenie w brzuch, podskoki i upadki, wizyty u dwóch ginekologów, z których jeden tuż przed wyłyżeczkowaniem mnie i wyrzuceniem z jamy macicznej dostał ataku serca, a drugi wręcz oświadczył, że nie chce mnie zabić, oznaczało to, przynajmniej w pojęciu Iw, że chroni mnie i broni siła wyższa, Anioł Stróż, Bóg, Przeznaczenie, Szatan, X, Y, Z... – Pójdę do wróżki – powiedziała cicho Iw... – Może wyjaśni. – A może do jasnowidza? Do... – zaproponował Witek. – Tak... Koniecznie... Jutro. Julia nie wydawała się zadowolona z mojego szczęśliwego powrotu... Jednak i ona uznała, że chroni mnie najwidoczniej opatrzność boska, nieznana siła. – Mamy trochę odłożonych pieniędzy, więc możemy chyba przeczekać kilka miesięcy po twoim porodzie, aż odzyskasz siły i wrócisz do tańca – Julia mówiła akurat to, co Iw chciała usłyszeć i dlatego uśmiechnęła się do własnych myśli. Chyba już wtedy zgodziła się na moje narodziny i słowa Julii odczytywała jak akceptację swych własnych decyzji. Niewątpliwie też wydawało jej się to dziwne i wiele wróżące, bo przecież jeszcze przed kilkoma dniami Julia namawiała ją na skrobankę. Tylko Witek siedział zafrasowany, zawstydzony, że zwątpił i niepewny, jak udźwignie nowe ojcowskie obowiązki. Wieczorem Iw zatelefonowała do jasnowidza i umówiła się na dwunastą następnego dnia. Nazajutrz w samo południe zasiadła na rzeźbionym krześle przed dębowym biurkiem i spojrzała w mądre, otoczone zmarszczkami oczy. – Niech pani pokaże dłoń – powiedział jasnowidz. Otworzyła dłoń jak najszerzej i położyła na stole w pełnym słońcu. Dlaczego Iw tak gorliwie chciała mnie wtedy zabić? Dlaczego aż tyle razy usiłowała wyrzucić mnie z siebie? Większość tancerek boi się porodów i dzieci i jest to zrozumiałe... Trzeba wtedy porzucić taniec, wyłączyć się z pracy co najmniej na kilka miesięcy. A później niełatwo powrócić. Ciąża pozostawia wiele śladów i zmian. Często wiotczeją mięśnie, piersi tracą swą jędrność, na skórze brzucha i bioder pojawiają się paskudne rozstępy, a na udach i łydkach żylaki... Kobieta, która kiedyś przyciągała mężczyzn, nagle może im się wydać wstrętna, ohydna, brzydka. Pochwa też zmienia swój kształt i rozmiary i mężczyzna przekonuje się raptownie, że ukochana kobieta nie zaspakaja go jak kiedyś, nie daje mu już tej rozkoszy, co poprzednio, uświadamia sobie, że zamiast szczęścia doświadcza upokorzenia i przy swej niedawnej miłości staje się niemal impotentem. Zmiany w kobiecie są trudne do określenia. Nawet zapach jej ciała staje się inny, macierzyński, mleczny, a nie erotyczny, przyciągający i podniecający. A jednocześnie zaś obowiązuje zasada przemilczania i nieszczerości... Mężczyzna boi się powiedzieć, czego mu w tej kobiecie teraz brakuje, czego pragnie, czego od niej chce. Woli udawać, że wszystko jest, jak było, a przecież tak się nie dzieje. Odwrotnie: jest zupełnie inaczej. Kobieta pachnąca macierzyństwem, dzieckiem, mlekiem nie jest już tak podniecająca i nie daje mężczyźnie takiej satysfakcji miłosnej jak poprzednio. Zajęta macierzyństwem i dzieckiem, przeważnie zapomina o swym mężczyźnie, który powinien jej pragnąć, a już nie pragnie, którego powinna podniecać, a już nie podnieca, który coraz częściej zaczyna się oglądać za innymi kobietami... Niewątpliwie Iw, chcąc mnie z siebie wyrzucić, rozmyślała podobnie, chociaż jej doświad 103 czenia w tym zakresie były dość ubogie i raczej podpatrzone niż przeżywane. Iw od chwili, gdy dowiedziała się, że jest w kolejnej, trzeciej już ciąży, koniecznie chciała mnie zabić, podobnie jak to robiła z poprzednimi embrionami... Kąpała się w ukropie, stosowała napary i nasiadówki, biegała od lekarza do lekarza, gimnastykowała się w szczególny sposób, chcąc wywołać poronienie, szprycowała się zastrzykami, często nawet nie wiedząc, co jej wstrzykują. Wszystko jednak zawiodło, nie udało się mnie wyprosić i wyrzucić do kubełka z odpadkami. Może postępowała tak, bo nie była pewna, kto właściwie jest moim ojcem. Czy na pewno Witek, w którym, jak opowiadała, podobno zakochała się od pierwszego spojrzenia? Może to był Król Tanga, który wprowadził ją w świat tańca i również nie był jej obojętny? Albo inny bywalec „Adrii”, ktoś, komu uległa dla kaprysu, złudzenia, dla chwili szczęścia, nadziei, że zaangażują ją do filmu lub załatwią kontrakt z „Casino de Paris”? Nie wykluczam żadnej z tych możliwości... Iw kochała równocześnie kilku mężczyzn... Iw umiała tak kochać. Prawdopodobnych przyczyn, dla których Iw z taką stanowczością usiłowała pozbyć się tej właśnie ciąży, było kilka. Wtedy jednak przeważyła chęć pozostania z Witkiem, a raczej poczucie małżeńskiej uczciwości. Iw nie chciała urodzić Witkowi dziecka, co do którego nie była pewna, czy jest rzeczywiście jego. Może miała już dosyć kłamstw, oszustw, wybiegów i wyprowadzania w pole tych zawsze naiwnych mężczyzn i dlatego, chociaż właściwie było już za późno, zdecydowała się na rozstrzygnięcie ostateczne. Przecież rosłem, powiększałem się, rozszerzałem i biedna Iw odczuwała w sobie moje istnienie coraz dotkliwiej, jak groźbę wiszącą nad całym jej przyszłym życiem. W południe bezwietrznego listopadowego dnia podjechała taksówką na ulicę Topiel, gdzie mieszkała stara akuszerka, masowo produkująca aniołki. Nazywano ją Wiedźmą, Babą Jagą, Morową Agatą, Pijanicą, a każdy, kto spojrzał w jej mętne, jasnoniebieskie, stale łzawiące oczy lub stanął obok krępego, zwalistego cielska i wciągnął nosem powietrze, nie miał wątpliwości, że określenia te były głęboko trafne, słuszne i celne. Budzący respekt sąsiadów babsztyl szczycił się przed nimi rozlicznymi znajomościami w artystycznych kręgach stolicy. I rzeczywiście, docierały tu te wszystkie zrozpaczone artystki, aktorki, tancerki, fordanserki, malarki, poetki, studentki i licealistki, które koniecznie pragnęły pozbyć się wielkiego kłopotu, czyli zaawansowanej ciąży, której usunięcia nie chciał się już podjąć za żadne pieniądze żaden lekarz z prawdziwego zdarzenia. Iw w srebrzystych popielicach szybko przeszła sień łączącą ulicę z podwórzem i znalazła się przed szarą piętrową oficyną z różowymi prymulkami w pomalowanych na biało oknach. Z boku, obok lśniących olejną farbą drzwi, zwisał różowy sznurek od dzwonka. Iw czuła, że serce podchodzi jej do gardła. Przełknęła ślinę i nerwowo, niemal ze złością pociągnęła za sznurek. – Już otwieram, już, już... – ze środka dobiegi z lekka ochrypły głos. Drzwi otworzyła potężna kobieta w białym fartuchu, z głową w metalowych papilotach. – Czekam na jaśnie panienkę – uśmiechnęła się szeroko. – Pani wie? – spytała Iw niepewnie, chociaż wszystko było już uzgodnione wcześniej i właściwie mogły ze sobą nie rozmawiać. – Tak – skinął głową babsztyl, a w jego przeraźliwie niebieskich oczach zamigotały szydercze iskierki. – Tylko cena, czy nie będzie za wysoka? – Zgadzam się na każdą cenę – Iw przełknęła ślinę. – Nie mam wyboru. Po prostu muszę... – Dla nikogo nie jest to przyjemne – wzruszył ramionami babsztyl. – Tu u mnie jest czyściutko, a ja mam do tej roboty złote rączki. Zakażenia nie będzie i po trzech dniach wstaniesz panienko zdrowa jak rybka. Na środku pokoju stał stół pokryty ceratą w zielone kwiaty, a tuż obok biały emaliowany kubełek... Na komodzie dostrzegła blaszany pojemnik z narzędziami, jak u każdego ginekolo 104 ga, obok leżała wata i lignina. Iw zbladła, przełknęła ślinę. – To już czwarty miesiąc – szepnęła. – I co z tego, że czwarty, jak trzeba, to trzeba. Niedawno miałam tu taką, co była w szóstym. Musiałam ciąć po kawałku, aż mi się serce krajało, ale cóż... Zapłaciła więc... Zrobiłam, co kazała... Jej wola. Przez chwilę milczały. Iw zapaliła papierosa. Dopiero potem zauważyła, że po zielonym obrusie spaceruje duża, nieco senna mucha. – Pieniążki proszę z góry – głos babsztyla wydał się nieco zniecierpliwiony. – Później, malutka, będziesz trochę nieprzytomna, więc lepiej załatwić to wcześniej. – Tak, tak – odparła mechanicznie Iw, sięgając do torebki. Akuszerka przeliczyła pieniądze. – A teraz, malutka – wskazała na stół – rozbierz się, połóż na ceratce i szeroko rozłóż nóżki. Iw ściągnęła majtki, uniosła sukienkę i posłusznie wspięła się na stół. Baba sięgnęła po instrumenty. Nagle przy ścianie rozległ się szmer i chrobot, jakby ktoś gryzł deskę. Iw spojrzała niepewnie, zadrżała. – Co to? – spytała zaniepokojona. – A, to tylko szczur – mruknęła baba. – Przychodzą tu z podwórza. Wytępić paskudztwa nie można. Tyle ich już zatłukłam. – Szczur? Szczur! – krzyknęła Iw, patrząc na babę ze wstrętem. – O nie! Co to, to nie! Zanim stara zdążyła cokolwiek powiedzieć, zeskoczyła ze stołu, narzuciła futro na ramiona, chwyciła torebkę i zdyszana wybiegła na podwórze. Serce biło jak zmęczony młot. Chłodne powietrze natychmiast ją orzeźwiło. Rozejrzała się uważnie po wymiecionym, pozornie czystym podwórzu. Ze śmietnika dobiegły szmery i szelesty. Podeszła. To szczury buszowały w krwawych strzępach waty i ligniny, wydzierały sobie kawałki błon, mięsa, czarne, zakrzepłe okruchy. Cofniesz się przestraszona. Wyobraźnia podpowie ci, że za kilka chwil na śmietniku mógł pojawić się nowy, rozkrwawiony ochłapek. – Niech pani wróci! Pomogę pani w kłopocie. Nie ma się czego bać! Akuszerka stała w otwartych drzwiach. Iw pokręciła głową... Pobiegła przez podwórze do bramy, potykając się na wilgotnych od jesiennego deszczu kocich łbach. Zadyszana wpadła do czekającej taksówki. Dopiero teraz zauważyła, że zapomniała zabrać pozostawione na taborecie majtki i pieniądze. – Ohydny szczur, ale to właśnie on cię ocalił – mruknęła, kładąc dłoń na brzuchu. Wątpliwości? Wyrzuty sumienia? Miłosierdzie? Litość? Co opowiadały kolejne wróżki? Czego można dowiedzieć się o nie narodzonym dziecku od jasnowidza? Co przepowiedział ci o moich przyszłych losach słynny 0., kiedy z uwagą oglądał twe drobne, delikatne dłonie o wysmukłych palcach? A Julia? Julia często zmieniała zdanie, kluczyła, dzisiaj tak, jutro nie... Dobrze wiedziała, co mówi, bo w ten sposób nigdy nie ponosiła za swe słowa odpowiedzialności. Julia też ci wróżyła. A Witek? Czy zwierzałaś się Witkowi ze swego zawstydzenia, z niepewności, z cierpienia? Czy też unikałaś takich rozmów, zdenerwowana i zrażona jego bezradnością? Czy on był rzeczywiście aż tak bezradny? Obojętny? Niepewny własnych sił? Czy mój ojciec nie miał nic do powiedzenia? A może odebrano mu to prawo? Dlaczego nie umiał być stanowczy? 105 – Przeczytaj – podał Iw podłużną białą kartkę z wyraźnym orzełkiem w koronie na pieczęci. – Zostałem zmobilizowany. – Nienawidzę wojska. Zagryzła wargi, próbując ukryć wściekłość, i nagle rozpłakała się, zakryła twarz. – Nie płacz – prosił. – Na pewno szybko wrócę. Sądzę, że niebawem nas zwolnią. – Kiedy jedziesz? – Muszę wyjechać jeszcze dziś na noc... Jutro rano mam się zameldować w koszarach. – To jedź! – krzyknęła z rozgoryczeniem. – Ależ, Iw... Nie mam wyboru – jęknął. – Ojczyzna... – Ojczyzna? – parsknęła śmiechem. – Twoją ojczyzną jestem ja... Czy sądzisz, że w tej sytuacji powinnam urodzić dziecko? – Tak... tak... uważam. Na twój poród otrzymam urlop... Martwię się tylko, jak dasz sobie radę beze mnie. – Po prostu będę miała mniej kłopotów – odpowiedziała najszczerzej, jak umiała. Tego samego dnia późnym pociągiem Witek odjechał do Torunia, do baonu artylerii przeciwlotniczej. Z Dworca Głównego przyjechałaś do „Colombiny”. Roztrzęsiona, podenerwowana... W garderobie znowu złapały cię mdłości. Z nienawiścią spojrzałaś na brzuch i z rozpaczą wyobraziłaś siebie z tłustym niemowlakiem przy piersi. Ta groteskowa wizja dziecka obgryzającego matczyne sutki zawsze cię przerażała... Może dlatego, że Julia wciąż wspominała, a właściwie oskarżała cię, iż podczas ssania omal jej nie okaleczyłaś. – Mówisz, jakbym była wampirem! – krzyknęłaś z wyrzutem, kiedy po raz setny przy M. i F. opowiadała straszną historyjkę o mleku zmieszanym z krwią, sączącą się obficie z ranki, jaką zadałaś jej ostrymi i twardymi zębami. – Może i jesteś wampirem – mruknęła Julia. Teraz, wbijając się w kostium Colombiny, z przerażeniem myślałaś, że już niebawem nie będziesz mogła tańczyć, że zbliża się nieuchronnie dzień i godzina porodu. Zacisnęłaś zęby i stali bywalcy „Colombiny” zamiast uśmiechu zobaczyli zaciętą, zimną twarz. Zupełnie, jakbyś się stała inną kobietą. – Zrobię wszystko, żeby wrócić do tańca – powtórzyłaś z uporem. – Zrobię wszystko, żeby... – Czy pani źle się dziś czuje? – zapytał szef. – Może potrzebny pani urlop? 20 marca 1939 roku Iw omal mnie nie poroniła. Stała wraz z Julią przed Zachętą, kiedy nagle na wysokim, łamanym dachu pałacu Kronenbergów pojawiły się płomienie i kłęby gęstego dymu. – Pali się! Pali się! – krzyknął jakoś radośnie łobuziak i pobiegł na przeciwległą stronę ulicy, a za nim cała ferajna, która nie wiadomo skąd znalazła się w tym znanym, szanowanym miejscu stolicy. Kto cię wtedy potrącił? Czy ci niedorośli jeszcze mężczyźni, za którymi ciągnął się wódczany smród? Czy starsza pani wymachująca torbą i podskakująca histerycznie na widok ognia? Stała tuż obok, blisko was, czekając jak i wy na taksówkę i jej torba zahaczyła o twój pokaźny brzuszek... Czy na pewno ona? A może przestraszył cię nerwowy łopot skrzydeł gołębi, których gniazda płonęły tam wysoko, nad narożnikiem i tympanonem wieńczącym trójarkadową loggię, wspartą na wysmukłych korynckich kolumnach? Zapamiętasz młodego gołębia zlatującego wskos, od narożnika w kierunku czterech kariatyd pilnujących wejścia... Odbił się od jednej z nich i z przeraźliwym piskiem wylądował 106 tuż przy twych nogach, niezdarnie wymachując popalonymi, poparzonymi skrzydłami. Wyciągnęłaś ku niemu ręce i wtedy właśnie upadłaś. – Pomocy! – krzyczała Julia. – Pomocy! Ona jest w ciąży, jeszcze poroni... Półomdlała ocknęłaś się w taksówce. Rozejrzałaś się nieprzytomnym wzrokiem i z całej siły złapałaś Julię za ramię. – Gdzie ten gołąb? Co z nim? – pytałaś przerażona. – Gołąb? – Julia wzruszyła ramionami. – Co mnie obchodzi gołąb... Najważniejsze, że nie poroniłaś. Odwracasz głowę. Przymykasz oczy... W pulsującej czerwieni pod powiekami odnajdujesz poparzonego, przestraszonego ptaka, przemykającego między ludźmi, którym jego los jest zupełnie obojętny. Przez chwilę chcesz przełamać wewnętrzną słabość, podnieść się i powrócić tam, gdzie pozostał ten gołębi pisklak... Płaczesz, bo brak ci sił, żeby wrócić, a poza tym Julia nigdy by ci na to nie pozwoliła. Krzyczysz! Biały czepek pochyla się nad rozłożonymi udami. Wody już odeszły. Spływa śluz, niebawem popłynie krew, strumień twojej krwi. Zwykła kolejność małych zdarzeń, szczegółów kobiecej fizjologii, punktów twej świadomości czy nieświadomości. Za szerokimi szklanymi drzwiami zdenerwowana Julia spaceruje po korytarzu. Iw wie, że matka jest niedaleko, i czuje się jakby spokojniejsza. Jeszcze tak niedawno kłóciły się o los mającego się urodzić dziecka, bo Iw zaraz po porodzie chce mnie zostawić w kraju, a sama pragnie wyjechać do Paryża, do rewii Eduarda, w której ma być pierwszą tancerką. – Nie będę się zajmować twoim dzieciakiem! – rozwrzeszczała się Julia. – Mówiłam ci, że tancerka nie powinna mieć dzieci! – Nie ma już odwołania! – Iw teatralnie rozkłada dłonie. – Ja urodzę, a ty będziesz go wychowywała. I dobrze o tym wiesz... Będę tańczyła, będę grała w filmie, a ty musisz mi pomóc. Będę przysyłała wam dużo pieniędzy. Julia ze złością zagryza wargi, a ja, wyczuwając zdenerwowanie rodzącej, wiercę się w jej brzuchu i po raz kolejny doprowadzam Iw do mdłości... Narodziłem się w bólu i krwi. Ty też tak się urodziłeś i chociaż wszystkie porody są podobne, to przecież każdy jest inny. Iw rodziła powoli, mozolnie, blisko przez półtorej doby, krzycząc i przeklinając. Jakbym przez to cierpienie miała odkupić życie tych wszystkich dzieci, które wcześniej z siebie wyskrobałam – myślała, wyczerpana i senna. – Czyżby ten straszliwy poród był karą za grzechy? Zaczął się w południe bólami i nagłym parciem w lędźwiach. Rozpychałem się, przepychałem, poruszałem, przesuwałem, chcąc jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz matki. Jej brzuch ograniczał mnie, krępował, zamykał w ciemnościach. Iw łudziła się początkowo, że urodzi szybko, bez trudności i powikłań. Pochwa rozszerzy się i przez rozmiękczone, rozluźnione mięśnie jej dzieciak przepchnie się na zewnątrz. Wrzaśnie donośnie i będzie po wszystkim. Kiedy zaczęły się pierwsze bóle i odpłynęły wody płodowe, oczekiwała gwałtownego rozwiązania... Bóle nasilały się co kilkanaście minut, mięśnie bioder, brzucha i ud napinały się, zimny pot pokrywał umęczone ciało, a usta wyrzucały w powietrze wycia i skargi. Po kilku godzinach takiej męki Iw błagalnie spojrzała w oczy pochylającego się nad jej brzuchem lekarza. 107 – Panie doktorze, dlaczego nie mogę urodzić? – Urodzi pani na pewno, tylko proszę silnie przeć – pocieszył ją lekarz. I znowu mijały godziny natężania się, nadymania, wypychania, parcia... Godziny między zobojętnieniem a przerażeniem. Zarówno moja matka, jak i ja, jeszcze w jej brzuchu, chcieliśmy przecież tego samego – szybkich i bezbolesnych narodzin. Jednak budowa Iw – zbyt wąska miednica i nierozciągliwość mięśni pochwy – sprawiały nieprawdopodobne cierpienia; chwilami wydawało się jej, że umiera. Minęła noc, lecz nic się nie zmieniło. Tylko ja osłabłem i rozpychałem się mniej gwałtownie. W południe lekarz kolejny raz przyłożył stetoskop do brzucha. Pod skórą wyraźnie wystawał mój twardy, owalny kształt. Lekarz z niezadowoleniem cmokał nad wysadzonym brzuchem. – Panie doktorze, ja chcę urodzić jak najprędzej – zawodziła płaczliwie Iw. – Pani chce jak najszybciej pozbyć się ucisku – doktor wydawał się rozbawiony. – Ale nie jestem pewien, czy to się pani uda. Dziecko jest zmęczone, jego puls spowolniał. Nie wiem, co będzie... – Czego pan nie wie? – szepnęła Iw, wyczuwając zbliżający się atak bólu. – Jeżeli nie urodzi pani do czwartej, a teraz jest po dwunastej, to albo zrobimy pani cesarskie cięcie, albo zastosujemy poród kleszczowy... Dziecko jest na szczęście w prawidłowej pozycji... Kleszcze mogą jednak uszkodzić jego główkę albo kark... Zamknęła oczy, lecz po chwili gwałtowny ból ponownie rozwarł jej powieki. Czuła się samotna i przerażona. A więc mogę urodzić kalekę albo idiotę? – Pić! – szepnęła. Pielęgniarka podała kubek z zimnym kompotem. Iw piła zachłannie. – Czy poród kleszczowy jest niebezpieczny? – spytała. – Tylko dla dziecka, zdarzają się niekiedy zmiażdżenia główki. Zakonnica patrzyła na Iw z litością. Paniczny strach zawładnął jej wyobraźnią. Już widziała dziecko ze spłaszczoną czaszką. Uniosła się na łokciach. Jęknęła. Lekarz błyskawicznie naciął skalpelem krocze. Siostry podtrzymywały mamę za ramiona. Wynurzyłem się zakrwawiony, pokryty śluzem i błonami płodowymi. – Ma pani syna – powiedział doktor. – Duży chłopak. W tym samym momencie zachłysnąłem się powietrzem i wrzasnąłem pierwszy raz w życiu. Oddychałem... Iw zapadła w omdlenie, w studnię, w przepaść. Eduardo nie miał już wątpliwości, że wojna zbliża się nieuchronnie. Będzie to wojna bezwzględna, okrutna i przerażająca. Bał się jednak nie o siebie i nie o swoją rodzinę we Francji, lecz o pozostawioną w Warszawie Iw. Myślał o niej w Paryżu, Madrycie, w Rzymie i Tel Awiwie, w Berlinie i Moskwie, wszędzie tam, dokąd przybywała jego argentyńska orkiestra, wszędzie, gdzie koncertował, dyrygował lub podpisywał umowy z artystami do swej przyszłej, wymarzonej rewii, wszędzie myślał o niej... Dlaczego? Dlaczego do niej tęsknię? – pytał sam siebie, zdziwiony uczuciem, które zamiast wygasać, stawało się coraz silniejsze. Przecież ma teraz męża, przecież urodziła syna, przecież... Boże, przecież ją kocham! Jestem od niej o trzydzieści lat starszy, o całe trzydzieści lat – mruczał rozeźlony tą miłością nieprawdopodobną i absurdalną, która bolała, raniła, doskwierała, przeszkadzała i nie pozwalała normalnie żyć. Tylko że ta miłość nie była ani nieprawdopodobna, ani absurdalna, lecz najprostsza, najbardziej oczywista i spełniona. – Ale Iw też mnie kochała – szepnął i nagle zrobiło mu się dziwnie przykro, bo uświado 108 mił sobie, że po raz pierwszy pomyślał o ich miłości w czasie przeszłym. Teraz, podróżując po chorej z nienawiści Europie, wśród ludzi pełnych gniewu, zdrady, pogardy, goryczy, wyczuwał narastające przerażenie. Świadomość własnej niemocy? Raczej wyrzuty sumienia... Iw została tam niemal sama. Z młodziutkim, niedojrzałym mężczyzną, za którego tak pochopnie i prędko wyszła za mąż, ze zwariowaną matką, niby-wróżką, hodującą koty, która wciąż szukała dla córki odpowiednich bogatych kochanków, z niemowlakiem, którego urodziła w kwietniu, a którego ojcem mogę być i ja, z obrażoną rodzinką swego współmałżonka, która nigdy nie uzna jej za odpowiednią partię dla swego niedojrzałego synalka, sama ze sobą, z marzeniem o tańcu niewyrażalnym i niewyobrażalnym wobec tego, co umiała i mogła uczynić ze swym ciałem, z lękiem przed mrokiem, w którym zawsze czaiła się nieznana, tajemnicza postać, nigdy nie nazwana, więc chyba bezimienna. – Boże! – wyszeptał. – Ona mnie potrzebuje, a ja nie mogę tam jechać. Lada dzień wybuchnie wojna, a wtedy... Co wtedy? Boże! Ed wiedział, że tam, gdzie pojawiali się Niemcy, nie było miejsca dla Żydów. Iw powtarzała ze śmiechem, że jest tylko pół-Żydówką, ale dla Niemców pół-Żyd, ćwierć-Żyd, a nawet ósemka, szesnastka Żyda wystarczały. Wyrok nosiło się we krwi i nie było od niego odwołania. – Czy pan wie, dlaczego my, Niemcy, mamy najlepsze buty na świecie? – zapytał cię w pociągu między Berlinem a Hamburgiem wyperfumowany, krępy typ z partyjną odznaką NSDAP w klapie, a kiedy pokręciłeś przecząco głową, odpowiedział radosnym półszeptem: – Wymyśliliśmy trasy sprawdzania obuwia... W dzień i w nocy przeganiamy po nich wielkostopych Żydków, masonów i komunistów w przyciasnych butach... Chodzą po żwirze, bruku, piasku i asfalcie, aż zedrą się podeszwy. Tylko że podeszwy są coraz doskonalsze, bo nasze laboratoria pracują nieprzerwanie i teraz szybciej od podeszew ścierają się stopy więźniów. Do sprawdzenia jakości jednej pary butów potrzeba aż trzech, czterech ludzi... I dlatego właśnie niemieckie buty są i będą najlepsze na świecie. Wyczułeś zapach piwa zmieszany z silną wonią wody kolońskiej i perfum... Krępy, niebieskooki Bawarczyk aż płonął z uniesienia nad najwyższą, najdoskonalszą jakością niemieckiego obuwia. – Rzetelnie, metodycznie prowadzone doświadczenia naukowe i maksymalne, praktyczne wykorzystanie odpadków historii. – A gdzie jest ta trasa sprawdzania obuwia? Wyczuł w tobie cudzoziemca. Umilkł, spojrzał podejrzliwie i natychmiast zmienił temat rozmowy. Rozmyślasz o Iw i przypominasz sobie tamtą rozmowę w pociągu... Stopy Iw są wyjątkowe, drobne, lecz bardzo silne, o twardych, krótkich kościach. Ciekawe, jak by się sprawdziły na takiej trasie w przyciasnych butach? Groza. Niemcy na pewno zaczną wkrótce wojnę z Polską. Jakie będą losy wojny, takie będą losy mojej Iw! Generałowie, pułkownicy, oficerowie wywiadu, których poznałeś w „Adrii”, zawsze mówili o zwycięstwie, o sile polskiej armii, o Bogu, honorze, ojczyźnie, o... Niewiele cię to wówczas obchodziło i teraz żałujesz, że nie słuchałeś uważniej tych wywodów i rozważań o polityce i obronie, bo może byłbyś spokojniejszy o ukochaną... Iw tam mieszka, tam tańczy. Trzeba ją wydostać, zabrać, jeżeli jeszcze jest to możliwe, jeżeli zdążę przed tym wybuchem nienawiści, który za chwilę podzieli Europę. Ach, co znaczy Europa wobec Iw! Wojna podzieli ludzi, rozerwie, skłóci, rozłączy... Rozłączy mnie z Iw! Wiadomości są zatrważające. Trzeba być szybszym od tych koszmarnych wieści... Telegram! Niech przyjedzie do Paryża. Natychmiast! Niech przyjedzie z dzieckiem... Chyba nie będzie miała skrupułów i pozostawi tego chłopaczka-męża w Polsce? A jeżeli nie będzie chciała przyjechać? Zostawić swego żołnierzyka? Ed pisze krótki, konkretny list... Praca, wysokie zarobki, tournee po wielu krajach, przyjeżdżaj... W mojej rewii będziesz główną atrak 109 cją. Czekam. Eduardo. Telegram i list. Trzeba działać szybciej, jak najszybciej! Może te zaproszenia dopadną małą tancerkę i skuszą ją obietnicami, o jakich zawsze marzyła, jakich zawsze oczekiwała. – Czy ciało jest prochem? – ksiądz wpatrywał się we własne, nieruchome dłonie z wyraźnymi węzłami żył pod cienką, niemal papierową skórą. – Nie! Ciało nie jest prochem! Przeciwnie, ciało jest żywe, ciepłe, piękne, dające szczęście... I chociaż stanie się prochem, jest naszym dzisiejszym zwycięstwem nad niebytem. Drugim zwycięstwem obok myśli jest właśnie ciało. Dopóki żyję... To ciało łączy mnie ze światem, z życiem innych ludzi i przez zmysły pozwala mi poznać wartość i urodę życia. Jakże więc ktoś śmie kłamać , że ciało jest grzeszne, że grzeszę kochając, zachwycając się, pragnąc, Pożądając... – A czy Bóg, jeżeli stworzył mnie na swe podobieństwo, też ma ciało? Ksiądz zastanowił się, zawstydził niektórymi myślami i zawahał, jakby chciał przekreślić całość poprzednich rozważań. A jednak tego nie zrobił; przednie dopisał nowy fragment. – Jeżeli nie ma Boga, człowiek nie może być jego odbiciem. Może być natomiast... a raczej jest na pewno obrazem własnego niepokoju... Jeżeli jednak Bóg istnieje, to człowiek jest odbiciem Jego niepokoju, a może i Jego niepewności. Cień nie był właściwie cieniem... Nie był też kształtem, formą uprzedmiotowioną bądź zamkniętą w jakiejkolwiek cielesności. Cień, bo tak go nazywała w rozmyślaniach, był raczej wyczuwalnym istnieniem, którego obecność wydawała się jej oczywista i równie konkretna jak cale otaczające życie. I chociaż trudno byłoby określić jego naturę, to przecież dla niej istniał naprawdę i przypominał o wydarzeniach, wypadkach, wspomnieniach, marzeniach... Cień bez wątpienia pochodził z wyobraźni, ale istniał jakby realnie, bo widziała go, poznawała, niemal dotykała. Nie wiedziała natomiast, czy może z nim rozmawiać, ponieważ nie przemówił do niej ani razu, a ona też zaciskała wargi, chociaż setki pytań cisnęły się jej na usta. Była ciekawa, lecz bała się zapytać go o cokolwiek, bo tak naprawdę to wcale nie była przekonana, czy rzeczywiście istniał, żył, był. Kiedy dręczyły ją te wątpliwości, stawała się roztargniona i przestraszona. Osacza mnie cień, cień osacza... Marszczyła czoło i spoglądając w lustro, myślała, że wygląda brzydko i dziwnie. Jak Żydzi na rysunkach w antysemickich pisemkach, które przeglądała niekiedy z Witkiem. Wtedy zapominała o cieniu i wracała do rzeczywistości, pudrowała nos i przeciągała szminką po wargach. Lecz cień pojawiał się nadal, nieregularnie i o różnych porach nocy i dnia. W jego wizytach brakowało jakiejkolwiek logiki lub zasady... W niektóre dni odwiedzał ją kilkakrotnie, w inne przychodził tylko raz lub też nie przychodził wcale, chociaż, co przyznawała ze wstydem, czasami tęskniła za jego obecnością. Niekiedy zastanawiała się, czy nie jest po prostu jej aniołem stróżem, innym razem dopatrywała się w nim diabła. Chociaż bezkształtny, bezosobowy, bezcielesny przypominał jej, a raczej łączył się z zatrzymanymi w pamięci wizjami, szczegółami, obrazami... Po prostu przywoływał, przyzywał z przeszłości. Zarówno zdarzenia, o których chciała zapomnieć, jak i powidoki, złudzenia, omamy, a ona czuła się wobec tych wizji bezradna i bezbronna... Mógł to być groteskowy hrabia, przecinający wąską szpadką linię losu wijącego się na stole, upieczonego, lecz żyjącego indyka, innym razem chłop drążący nożem oko cielaka, naga kobieta smagana do krwi parasolką, Żyd cuchnący czosnkiem, ciągnący swój dwukołowy wózek eleganckimi alejami parku, policjant usiłujący zedrzeć z niej majtki pod krzakiem bzu, ksiądz grożący piekielnym ogniem kary boskiej... Cień przywoływał więc inne cienie i już przez to samo wydawał się jej groźny i bardzo niebezpieczny. 110 Niespodziewanie stanął pomiędzy uśpionym malcem, którego spokojny oddech tak cię ucieszył, a rozświetloną zasłoną zawieszoną w otwartym szeroko oknie. Tego roku w Warszawie pojawiło się mnóstwo niezwykle uciążliwych much, gzów, bzyków, mrówek, komarów, szerszeni, os i innych lataczy, których nazw nigdy nie poznała i nawet nie próbowała dociec. Widać je było wyraźnie na podświetlonej słońcem gazie, przez którą bezskutecznie usiłowały wedrzeć się do zacienionego wnętrza. I nagle przestrzeń pomiędzy dziecinnym łóżeczkiem a oknem wypełniła zjawa nieznana, a przez to złowroga materia, która w tym momencie obudziła w tobie instynktowny, gwałtowny lęk. Był to zarys zmieniający kształty, przepoczwarzający się, potworniejący i powracający do normalności, widzialny a równocześnie przejrzysty, bo przechodziły przez niego nieliczne, przyćmione promienie słońca. Tak! Promienie słońca przechodziły przez niego jak sztylety, lecz zamiast rozpraszać go i niszczyć, dodatkowo podkreślały jego obecność tu, obok niej, w dziecinnym pokoju, gdzie spał jej wciąż pokasłujący, chorowity syn. Dlaczego przyszedł i skąd? Czemu pojawił się właśnie teraz, kiedy sądziła, że nie zobaczy go już nigdy. Zawirował, zakręcił się, zatańczył na palcach. Przez chwilę był Arlekinem, a może Pierrotem... Wzbijał się na baletkach, które do złudzenia przypominały jej maleńkie pantofelki. Był... Był i jest. Jest? Spojrzała w bok, w lustro, gdzie powinien się odbijać, i ze zdziwieniem stwierdziła, że tam już go nie ma... A więc? Mrowie przebiegło po plecach, zimny pot wystąpił na czoło. Mój Boże, czy jestem nienormalna? – pomyślała. Już nie tańczył... Usiadł na podłodze, karzeł, krasnal, troll z twarzą Quasimoda, i sam siebie zaczął pożerać, pochłaniać z okrutną bezwzględnością... Co za dokładność w samookaleczaniu! Zjadał swe dłonie, przeguby, ścięgna aż do piszczeli i patrzył na nią bladymi, przejrzystymi źrenicami, jakby chcąc jeszcze bardziej przerazić ją tym okrucieństwem w okaleczaniu samego siebie. – Kim jesteś? – po raz pierwszy zapytała go głośno, przełamując najgłębszy zwierzęcy strach. Zachichotał i nagle przesunął się, przechylił, poruszył w kierunku jej dziecka. Już, już za chwilę okrutna twarz pochyli się nad kołyską. – Nie! Nie! – krzyknęła ze wszystkich sił, podrywając się z tapczanu. – Co się stało? – Julia i Witek stanęli w drzwiach. – To tylko zły sen, bardzo zły sen – tłumaczyła roztrzęsiona i zapłakana. Rozejrzała się... Potrząsnęła głową... Wiedziała, że to na pewno nie był sen. 111 3 Odchodzisz, wierząc, że powrócisz z wojny – My nie jesteśmy tchórzami, tylko bohaterami, którzy uciekają. Wojna... Niemieckie armie wkraczają z wielu stron... Bombardowania... Jak nas wszystkich, tak i ciebie ogarnia Wszechwładny Lęk, z którym na razie nie będziesz umiała sobie poradzić. Wszechobecny, Przytłaczający Lęk i miliony małych przerażeń wpełzających w myśli i coraz dokładniej wypełniających twoją nową, wciąż zaskakującą codzienność. Strach przed wrogiem, bombami, pociskami, ogniem... Chcesz przeżyć, więc musisz uciekać. Jeżeli się boisz, nie możesz pozostać obojętnym i biernie oczekiwać, aż cię zastrzelą, rozjadą gąsienicami czołgów, podpalą. Walczysz ze strachem, uciekając, a uciekasz ze strachu... Widzisz zabitych, rozszarpanych wybuchami, zwęglonych w pożarze i myślisz: „Dziś on, jutro ja, trzeba uciekać...” Własna wyobraźnia osacza cię przerażającymi wizjami, chwilami czujesz się jak w oblężeniu, chociaż w twym prywatnym życiu nic się właściwie nie zmieniło. I tylko te komunikaty wojenne, wygłaszane ochrypłym głosem, opowiadają o wydarzeniach spoza twego mieszkania, twej ulicy i twego miasta. To wystarczy jednak, by Wielki Strach trzymał cię za gardło i decydował o tobie za ciebie. Nieważne, czy jesteś ze szczytu, czy z dołu społecznej drabiny, bo, jak wszyscy, ty też chcesz się uwolnić od strachu. Chcesz uciec... Postanowiłaś, że uciekniesz z miasta, które na pewno będzie oblegane, podpalane, ostrzeliwane. I dopiero teraz na własnej skórze odczuwasz, że ucieczka jest szansą nie dla każdego... Uciec tam, dokąd chcesz, to przywilej. Zaczyna się kolejna Wielka Ucieczka, początek kolejnej Wielkiej Emigracji, a ty jesteś pionkiem na Wojennej Szachownicy i modlisz się, by los ci pozwolił przekroczyć granicę, za którą będziesz bezpieczna. Pierwsi uciekali ci najbardziej zasłużeni, wierni i najwierniejsi, nieskazitelni patrioci, prawdziwi Polacy, bohaterowie, nauczyciele narodu, wychowawcy pokoleń. Przez lata wywyższali się, pouczali innych, pluli na ciemnotę i zacofanie, przestrzegali przed moralnym upadkiem i wynarodowieniem, wrzeszczeli o swych zasługach, wartościach moralnych, o zasadach i prawach, których nie wolno łamać... Silni, zwarci, gotowi i pierwsi w ucieczce... Ich siła okazała się samochwalstwem, groteskowym oszustwem, maską błazna. – Nie uciekam... Z rozwagą opuszczam kraj, który przegrał. Tylko chmury unosiły się nad zbombardowanymi drogami. Uciekali premierzy, ministrowie, wodzowie, generałowie, pułkownicy, bankierzy, szefowie, przedsiębiorcy, kapitaliści, wszyscy, którzy bali się o siebie, swych bliskich, swój stan posiadania, swoją forsę. Ucieczka była w ich mniemaniu ratunkiem oraz Ocaleniem, ostatnią nadzieją. Uciekali też wszyscy ci, którzy tęsknili za zmianą swego losu. Sznury samochodów ciągnęły z nieszczęsnej Warszawy ku rumuńskiej granicy szosami, 112 po których jeszcze nie poruszali się Niemcy... Tyle że tych bezpiecznych dróg z każdym dniem było coraz mniej. Ucieczka trwała i trwała... Byle dalej od konającego kraju... Uciekali najbogatsi... Uciekali, bo stać ich było na ucieczkę, mieli pieniądze, by móc uciekać, a ucieczka z dotkniętego wojną kraju była kosztowna... Biedacy też chętnie uciekliby od bomb, pocisków i nadciągającej grozy, ale często nie mieli pieniędzy nawet na chleb, a co dopiero na samochody, bilety, łapówki, opłaty... Niekiedy nie wystarczało im sił, by oderwać się od najbliższych, których musieliby opuścić i pozostawić samych wobec wojny, klęski, rozpaczy. Tak więc oprócz bogatych i uprzywilejowanych, arystokratów, wyższych urzędników, polityków i finansistów opuszczali kraj ci, którzy czuli się oderwani, wyobcowani, odsunięci, wzgardzeni, a także ci o silnej czy raczej bezwzględnej woli, którzy zdecydowali się postawić wszystko na jedną kartę i z dnia na dzień zerwać z poprzednim życiem, a także ci, którym los dawno już odebrał wszelką nadzieję, że w ich życiu cokolwiek się zmieni. Dla tych ostatnich wojna stała się nagle szansą odmiany ich dotychczasowego życia, którego po prostu mieli dosyć. Osobną grupę stanowili Żydzi. Od swych braci – uchodźców z Niemiec – wiedzieli, co wyprawiają Niemcy, i nie chcieli ryzykować pozostania w biednym, zacofanym i nie zawsze przyjaznym kraju, za jaki uważali Polskę. Wielu z nich wiedziało lub przeczuwało, że gestapo rozprawi się z nimi bezwzględnie natychmiast po zajęciu Polski... Przez krótki okres mieli jeszcze złudzenia, a raczej złudne nadzieje, że pomogą nam Francja i Anglia... Kto mógł wtedy przypuszczać, że obietnice, pakty, zobowiązania, umowy, traktaty nie znaczą dosłownie nic lub prawie nic. Kto mógł wiedzieć, że wojskowa potęga obu tych krajów jest równie mizerna jak nasza, że jest fikcją, rozdętym balonem, mniej lub bardziej świadomym oszustwem. Buńczuczne hasła polskich polityków i generałów stwarzały wrażenie, że jeżeli nawet nie jesteśmy militarną potęgą, to stać nas chociażby na poważną obronę. W najgorszym zaś wypadku, to znaczy jeżeli zostaniemy pokonani, natychmiast pomogą nam silni zachodni przyjaciele. W gruncie rzeczy były to kłamstwa, propagandowe triki, fałsze i puste hasła w bogobojnym i optymistyczno-ojczyźnianym sosie... Rzeczywistość okazała się tragiczna, gorzka i smutna, a co gorsza zakłamana. Już po pierwszej fali niemieckiego uderzenia raptem okazało się, że nie jesteśmy silni, zwarci i gotowi, a przeciwnie słabi, rozdarci i źle zorganizowani... I chociaż żołnierze starali się walczyć dzielnie, to przecież o wojnie nie decydowało już poświęcenie i brawura odważnych młodzieńców, a nowoczesna broń, samoloty, czołgi i realistyczna strategia, czyli to wszystko, czego polska armia nie miała nawet w zarodku. Wypracowana przez propagandę nadzieja tłumów, wyczekujących przed ambasadami Francji i Anglii, skończyła się szybko i zaowocowała rozgoryczeniem, poczuciem osamotnienia i klęski. Jednak nadzieje jeszcze trwały, bo nadzieje nigdy nie umierają natychmiast. Kolejny cios otrzymaliśmy 17 września, kiedy wkroczyły wojska sowieckie, zadając Polsce, jak to natychmiast nazwano, cios w plecy. Teraz nikt już nie miał nadziei, a ucieczka zamieniła się w bezładną, gorączkową wędrówkę milionów ludzi, którzy nie wiedzieli, co ze sobą robić... Iw z rozpaczą szukała jakiejkolwiek szansy wyjazdu, jakiejkolwiek możliwości... Łudziła się, że któryś z tych wspaniałych mężczyzn poznanych kiedyś w „Adrii” zaproponuje jej miejsce w samochodzie. Raptem uświadomiła sobie, że jest pół-Żydówką, a przecież Niemcy prześladują Żydów... Postanowiła więc wykorzystać wszystkie znajomości i uciec do Rumunii, która wydawała się wtedy krajem wybawienia dla większości przerażonych uciekinierów. Część ze znajomych tancerek wyjechała już z Warszawy po pierwszych nalotach. Już w pierwszych dniach wojny postanowiła szukać pomocy u rodziców Witka... W końcu to przecież ich wnuk płacze po nocach, kiedy niebo nad Warszawą rozrywa się od huku bomb. 113 Otworzyła jej stara służąca... Spojrzała nieprzychylnie. – Państwo są w kościele – oświadczyła wyniośle. Iw udała, że nie dostrzegła lekceważącej, niechętnej wyniosłości kuchty. – Wobec tego poczekam. Jestem... – Wiem, kim pani jest. Ale mam wyraźny zakaz wpuszczania obcych do domu pod nieobecność państwa. Służąca zagrodziła Iw drogę swą bocianią piersią. Iw zarumieniła się, niemal zawstydziła... Słowo „obcy” w wąskich ustach służącej zabrzmiało wręcz złowrogo, jak ostrzeżenie lub przekleństwo. Zupełnie, jakby mnie wypędzała, a może nakazano jej tak mnie potraktować, gdybym chciała wejść do ich domu. Ona mnie wypędza – pomyślała. Ogarnął ją wstyd. Nie wściekłość, nie rozczarowanie, nie pogarda, ale właśnie wstyd. Stała przecież przed drzwiami mieszkania teściów, przed drzwiami domu rodzinnego męża, najbardziej prawdopodobnego ojca jej dziecka. A przed nią w ledwie uchylonych drzwiach prężyła się wychudzona kuchta z bezczelną gębą. Jakby chciała mnie opluć i wyrzucić. Ogarnęło cię porażające uczucie poniżenia. Upokorzenie i gniew na Witka, który nie umiał, a może i nie chciał – tak pomyślałaś – wymusić na tych kołtunach uznania własnej żony, własnego syna, prawa do własnych decyzji o własnym życiu. Wszystko ukrywał, jakby się mnie wstydził. Nawet nasz ślub, nawet nasz adres, kiedy już zamieszkaliśmy razem. Przed oczami Iw przesunęła się nagle olbrzymia panorama upokorzenia. Raptem przypomniała sobie wszystkie te przykre szczegóły ich znajomości, o których wolałaby nie pamiętać. Boże! Za kogo ja wyszłam za mąż! – Jestem ich synową i żoną Witka – starała się, by jej głos brzmiał zdecydowanie. – I mam chyba prawo wejść do domu teściów. – Nijakiego prawa pani nie ma! – warknęła wyniośle służąca. – A pan Witek to już dawno w tym domu nic nie miał do gadania. Drzwi zatrzasnęły się przed nosem Iw... Nie miała tu czego szukać. Służąca otrzymała widocznie polecenie, by nie wpuszczać jej za próg. Witek, jej mąż, nawet nie protestował. I to ma być mężczyzna?! Co za hańba! Szybko schodziła ze schodów... – Iw! Siostra Witka, wysoka, smukła, o zaczesanych w kok blond włosach stała przed nią, uśmiechając się przyjaźnie, chyba przepraszająco. W półmroku zauważyła podkrążone, zaczerwienione oczy Iw. Ucałowała ją, objęła, przytuliła. Zapach francuskich perfum przywrócił Iw poczucie rzeczywistości. Rozpłakała się. – Dlaczego twoi rodzice tak mnie nienawidzą? – To nie jest nienawiść – potrząsnęła głową Halina. – Oni mają takie zasady. – To potworne! – jęknęła Iw. – Lepiej nie mieć już żadnych zasad. – Cóż, Witek miał się ożenić z dziedziczką kilku majątków... Bogata i dobra rodzina – Halina nagle urwała, ponieważ wyczuła, jak Iw zesztywniała. – Nie chciałam cię urazić – szepnęła szybko. – Och, nie przesadzaj z tą ambicją. – Dość! – Iw wyrwała się z ramion wyższej i tęższej kobiety. – Ty też jesteś taka jak oni. Szybko schodziła ze schodów. Przez jezdnię pobiegła w stronę wysepki tramwajowej. Zgrzytnęły hamulce. Z okienka czarnej limuzyny wyjrzała czerwona, wściekła twarz. Nie słyszała, co ten ktoś do niej krzyczał. Zauważyła tylko, że dach samochodu uginał się pod skórzanymi walizkami i pudłami na kapelusze. – Jak ta hołota chodzi! – Siedzący w środku były minister ocierał pot z czoła. – Mogłeś ją przejechać – mruknęła podstarzała żona. Skrzywił twarz z pogardą i ze złością wcisnął pedał gazu. W ciągu pierwszych dni września, kiedy niemieckie wojska jeszcze nie otoczyły Warszawy, Iw odwiedziła wszystkich krewnych, byłych adoratorów, przyjaciół i znajomych, prosząc, 114 by pomogli jej wyjechać z Polski. Nikt jednak z tych, którzy wyjeżdżali, nie znalazł dla niej wolnego miejsca. Julia nie zamierzała uciekać przed najeźdźcami. Powtarzała, że się nie boi, bo przecież sama jest półkrwi Niemką i zawsze uważała Niemców za najkulturalniejszy i najlepiej zorganizowany naród Europy. Hitlera też darzyła pewną sympatią. Na daremne usiłowania Iw, by wyrwać się z zaklętego kręgu nadciągającej wojny, odpowiadała wzruszeniem ramion. – Czy sądzisz, że tam będziesz bezpieczna? Przecież samoloty bombardują cały kraj, a szczególnie zaciekle polują na samochody. – Jestem półkrwi Żydówką – tłumaczyła Iw – a Niemcy... – Tak, to był wielki błąd, że wyszłam za takiego szubrawca jak twój ojciec. Gdybym wyszła za Steceńkę... – rozmarzyła się Julia. – Ale wówczas nie mogłam postąpić inaczej. Mój ojciec uparł się i wydał mnie za Hipolita. O tym, że jesteś pół-Żydówką, wiedzą nieliczni, a poza tym zawsze można zdobyć lewe papiery. Przy okazji obie możemy się odmłodzić o dwa, trzy, a może i o pięć lat... Czy to nie wspaniałe? – Po co mam się odmładzać? – Iw wzruszyła ramionami. – Przecież jestem młoda. Zwariowana żebraczka Poetka, siedząca od lat przed katedrą, śpiewa wciąż te same pieśni o zwycięstwie. Codziennie z biciem serca wyczekujesz listonosza. Nie ma wiadomości od Króla Tanga. Nie ma listów od Witka. Większość telefonów nie odpowiada. „Adria” jest nieczynna. „Kaukaska” też... Pustka. Coraz częściej wyłączają elektryczność. Siedzisz przy świecach i bolą cię oczy. W drogerii kupisz ostatnią lampę naftową. Co za cudowne, białe światło! W kranach brakuje wody. Biegamy z kubełkami do hydrantów. Kolejki po chleb, po cukier, po mięso, po mydło, po wszystko. Nadsłuchujemy wycia syren alarmowych, ostrzegających przed bombardowaniem... W kinie „Imperial” komedia Moja żona primadonna, której jeszcze nie widziałaś. Chcesz iść, lecz zatrzymuje cię kolejna awantura z Julią o pranie pieluch. Płaczesz ze złości, lecz nie idziesz do kina. Udajesz, że płaczesz i pierzesz, popatrując na mnie z nienawiścią. A wieczorem Julia i tak pierze wszystkie brudne pieluchy, które ukryłaś przed nią w przepastnym wiklinowym koszu. Gazety można na razie dostać bez przeszkód. W „Kurierze Warszawskim” przeczytasz ogłoszenie: „Za jeden złoty odsłoni ci tajemnice przyszłości wróżka Wschodu, Złota 5, brama front”. Niby przypadkowo trzy dni później staniesz przed tą bramą, wejdziesz na piętro i na drzwiach przeczytasz kartkę: „Wyjechałam”. Wróżka też uciekła. – Sprawny hycel zawsze się przyda! Hycel nadal wyłapuje bezpańskie psy, podobno chorujące na wściekliznę. Robotę ma ułatwioną, bo biedne burki są ogłuszone wybuchami bomb. – A kto wyłapie wściekłych ludzi? – przewrotnie zastanawia się Julia. Tylko sąsiadka, która jeszcze niedawno pluła na ciebie, kiedy całowałaś Witka pod jej oknem, teraz powtarza wciąż te same słowa: – Powybijać te wszystkie wściekłe psy, powybijać! Nam to nie wychodzi, więc może Niemcy zrobią z nimi porządek. Ze zbombardowanego pałacu Kronenbergów wynoszą, co tylko się da, rabują i kradną. Krzesła, talerze, serwety, kielichy... Policja niechętnie i przeważnie daremnie ugania się za złodziejami. 115 A wszyscy raz po raz spoglądają na niebo, wyczekując kolejnego alarmu. Marszczysz brwi i ogarnia cię strach i wstyd, bo przez chwilę bardziej boisz się tych anonimowych ludzi niż zbliżającego się zapewne nalotu. W kilka dni później zapamiętasz bystre oczy złodzieja ściągającego obrączkę z palca kobiety zabitej wybuchem bomby. Szła wysłonecznioną, rozjaskrawioną ulicą, pchając przed sobą głęboki wózek. Leżałeś wpatrzony w nasłonecznione, niemal białe ściany domów i cienie przepływających na tobą gałęzi. Sapałeś i plułeś z zachwytu nad rozedrganymi plamami światła. Iw w lekkim kostiumie i granatowym kapelusiku pochylała się nad tobą, przesyłała pocałunki, puszczała oko i cmokała. Na spacer z dzieckiem chodziły przeważnie razem z Julią... Dzisiaj po raz pierwszy postanowiła wyjść sama... Wolałaby oczywiście z Julią, lecz pokłóciła się z nią o Witka... – Ten twój chłystek – perorowała Julia, rozczesując przed lustrem długie, proste włosy – ten chłystek do niedawna zasypujący cię listami, mógłby pomyśleć, że ukochana żona i syn potrzebują nie tylko miłych słów, ale również pieniędzy... Tymczasem on przysięga ci miłość, przyrzeka wierność, wciąż dziękuje za urodzenie wspaniałego syna, a nie myśli zupełnie o pieniążkach, których tak potrzebujemy. – Jest żołnierzem, walczy za mnie i za naszego syna – zjeżyła się Iw. – I dobrze wie, że na razie nic nam nie grozi. – Bombardowania grożą wszystkim – odparła Julia i nagle machnęła lekceważąco dłonią, wyrażając całą niechęć i pogardę, jakie żywiła dla zięcia. – Nie ma o kim mówić. – Jak mama może! – Ten gest ostatecznie rozjuszył Iw. – To okrutne tak mówić o człowieku, który jest mężem twojej córki i ojcem twego wnuczka. – A to, że zostawił cię tu samą z dzieckiem na karku i wyjechał walczyć za ojczyznę, czyli bronić tego, czego i tak obronić się już nie da... Moim zdaniem, mężczyzna powinien być przy żonie i dziecku, a nie biegać po polach z karabinem. – Jak możesz wygadywać takie brednie! – wrzasnęła Iw i nagle pobladła. – A może on leży tam we krwi i kona? – Stać się wdową po żołnierzu? Byłoby to dla ciebie najlepsze rozwiązanie – cicho mruknęła Julia, zerkając, jakie wrażenie wywrą jej słowa na purpurowej z gniewu Iw. – Co?! – krzyknęła dziewczyna. – Życzysz śmierci własnemu zięciowi?! Ty głupia, zła kobieto! Jesteś wstrętna... Co ci zrobił? – Mnie nic, ale tobie zmajstrował bachora i zwiał. Śmierci mu nie życzę, ale gdyby go zabili, sądzę, że szybko poznałabyś kogoś rzeczywiście atrakcyjnego, jakiegoś bogatego przyjaciela i opiekuna... – Ty suko! Tylko byś mnie stręczyła – Iw rzuciła się na matkę z pięściami. – To przez ciebie kłócę się z własnym mężem... Nienawidzę cię... – Biegał, prosił, żebyś nie robiła skrobanki, a w końcu obudził się w nim patriota i radośnie pomaszerował na wojnę. Czy ty wiesz, jaką przyjemność daje mężczyźnie wojsko? W wojsku największe zero czuje się ważne, potrzebne i silne! – Nieprawda... Rozpaczał, płakał – Iw szamotała się z matką. – Pamiętaj. Gdyby nie było mężczyzn, nie byłoby wojen. Kobiety nigdy nie prowadziłyby wojny, jak czynią to mężczyźni. Mężczyźni ubóstwiają wojować i niszczyć, a później zachwycać się siłą swego niszczenia i zabijania. Co za głupcy! – Brednie! – syknęła Iw, odsuwając się od matki. Popychała granatowy wózek, przymykając oczy i wystawiając twarz na słońce. Wokół kręcili się żołnierze, policjanci, przekupnie i mrowie różnych dziwnych typów. Wyładowane samochody kierowały się w stronę mostu. Do dachów przytroczone były pakunki, świadczą 116 ce, że jadący wybierają się w długą drogę. Uciekają! Zwiewają! Boją się bombardowań! A ty nie uciekłabyś od bombardowań, zaciemnionych ulic, drożyzny, strachu, niepewności? Uciekłabym pierwsza, gdybym tylko mogła i gdybym miała z kim. Z kim i gdzie... Eduardo... Ostatni list z Paryża... Pustka... Nagłe uczucie goryczy drasnęło jej myśli... Kilka granatowych i czarnych aut przemknęło blisko krawężnika. Przeszła obok banku, perfumerii, owocarni... Spałem spokojnie, śliniąc się i posikując w wetkniętą między nogami flanelową pieluchę. Rzeczywiście, mógłby przyjechać, choćby na kilka dni – rozmarzyła się. Ale Witek był teraz daleko, nie mógł jej pomóc i nie miał najmniejszego nawet wpływu na rozgrywające się wokół wydarzenia. Przystanęła. Zatrzymała się przed kawiarnią i przez moment wahała się, czy nie wypić kawy, a właściwie lury, która była z dnia na dzień coraz gorsza. Rozejrzała się... Po przeciwległej stronie ulicy zobaczyła wielki, znajomy szyld. Miarowe obuwie... „Czy na dróżce, czy na drodze, ty obuwie miej na nodze”. Z daleka wypatrzyła na wystawie zgrabne czółenka na francuskiej szpilce. Od dawna chciała kupić właśnie takie. Zjechała wózkiem z krawężnika, przebiegła przez jezdnię i po chwili stała przed wystawą, zastanawiając się, czy to właśnie jej numer. Słońce prażyło ostro... Gdzieś bardzo daleko wyły syreny alarmowe. – Zostań tu – powiedziała do poruszającej się w wózku figurki, ustawiając wózek w pobliżu wejścia do sklepu, tak by go mogła widzieć z wnętrza. Na okolicznych drzewach ćwierkały wróble. Pod ścianą wygrzewał się wilkowaty pies o schizofrenicznym spojrzeniu zamglonych, półotwartych oczu. Spokojne przedpołudnie wielkiego miasta... Gdyby nie odległe łomotanie, echa dalekiego huku bomb, można by zapomnieć o wojnie. Westchnęła... Przypomniała sobie wysmukłą, niemal chudą postać Witka wychodzącego z domu... Mobilizacja... Mała kartka z kilkunastoma słowami, którą przedarł ze złości, a później nieporadnie sklejał. Nawet nie odprowadziła go na dworzec. Czy tylko dlatego, że odradziła jej Julia... Ogarnęły ją wyrzuty sumienia, rozgoryczenie, rozrzewnienie. – Kocham cię – szepnęła do cienia przywołanego w myślach. Jeszcze raz spojrzała na wózek stojący w słońcu i weszła do sklepu. – Witam szanowną panią. Właściciel najelegantszego zakładu szewskiego w stolicy znał Iw od dawna... Była jego stałą klientką obok innych tancerek, aktorek i wszystkich kobiet, których zawód wymagał wygodnego, bezpiecznego obuwia. – Niestety, salon jest zamknięty i chyba nie otworzę go przed zakończeniem tej hecy. Znaczący ruch dłonią wymownie świadczył, co stary szewc myśli o wojnie podchodzącej pod Warszawę. – Widzi pani te deski... Polecono mi zabić nimi okna wystawowe. Dlatego właśnie otworzyłem dziś sklep. Oczywiście, że to zrobię, chociaż serce mi się kraje, bo mam dużo dobrego towaru, a we wrześniu, jak pamiętam, wzrastał popyt na wytworne obuwie... Tylko po co ja panią zanudzam... Przepraszam. Proszę powiedzieć, czego pani szuka? Mogę przynieść z magazynu wszystkie pani wymiary... – Nie potrzeba... Podobają mi się te czarne szpilki z wystawy... Czy pamięta pan mój numer? W łaściciel sklepu podbiegł do półki i przekładał lśniące tekturowe pudełka. – Dobrze pamiętam. Mam...! – krzyknął. – Pani nosi czwórkę, niemal trójkę, najmniejszy numer ze wszystkich tancerek w stolicy. Biedne dziewczyny, zamiast tańczyć i czarować mężczyzn, snujecie się po ulicach i uciekacie do bram przed nalotami... Och, jak ja nie cierpię tego Hitlera. Niech pani usiądzie w tym różowym foteliku i zmierzy. 117 Iw z zachwytem ogląda buty... Ma bardzo wysokie podbicie przy stosunkowo krótkiej i silnej stopie... Dlatego obawiała się, że bucik może być za wąski. Chociaż buty lśniły czarnym lakierem, skórka była miękka w zgięciach i na obwodzie. Metalowy flek błyszczący na końcu obcasa przypominał groźną broń... Zamierzyła się jak do uderzenia. – Brawo, brawo, pani jest wspaniała – gulgotał radośnie właściciel, klaskając w dłonie. Usiadła na foteliku, wsunęła stopy w czółenka, poruszyła palcami... Wspaniałe! Wspaniale. Zupełnie nie wyczuwam ucisku. Uśmiechnęła się zadowolona. – Oczywiście... Biorę... – Dla stałej klientki stała zniżka cen. A jeżeli nie ma pieniążków... to na kredyt – pan Miecio spojrzał pytająco. – Proszę zapakować – sięgnęła do torebki. – Jeszcze mam pieniądze. Szum... Łoskot... Ściana ognia wybuchła na ulicy przed sklepem... Mury zadrżały... Fala gorącego powietrza zepchnęła Iw aż pod półki z butami... Pył i kurz wdarły się do sklepu... Pan Miecio jęczał przywalony stertą damskich bucików. W jego zaciśniętej dłoni lśniły, lekko tylko przyprószone pyłem, lakierowane szpilki wybrane przez Iw. – Bombardują, strzelają, handlować nie dają – bełkotał ze złością. Oczy Iw rozszerzyły się nagle z przerażenia, dłonie zacisnęła na torebce. – Boże! Wypadła jak szalona przed sklep... W miejscu gdzie pozostawiła wózek, dymiły opalone gałęzie, leżały rozrzucone, osmalone, pokrwawione szczątki... Z oderwanej głowy psa patrzyły na nią schizofreniczne, półprzymknięte oczy. – Mój syn! – krzyknęła. – Gdzie mój syn? Rozglądała się przerażona i bezradna. Nigdzie śladów po wózku i po mnie. Czyżby wszystko zostało starte w pył, rozproszone, rozerwane na drobne strzępy? – Gdzie mój syn?! Pobladły właściciel stał przerażony przed zrujnowaną fasadą swego sklepu. W drżącej dłoni wciąż trzymał twoje szpilki... Na jego włosach starannie ułożonych w fale osiadał uliczny pył. – Zaraz zapakuję – powtarzał mechanicznie, potrząsając butami. – Zaraz zapakuję. – Moje dziecko! Moje dziecko nie żyje! – krzyczała Iw w szoku. Wokół zbierali się przechodnie. Wszyscy współczuli zapłakanej dziewczynie... – Taka młoda to jeszcze urodzi – mruknął ktoś z tłumu. – Moje dziecko nie żyje – powtarzała mechanicznie Iw, jakby już się zaczęła przyzwyczajać do tej dziwnej i niespodziewanej śmierci. Właściciel zniknął w środku. Za chwilę wyniósł ze sklepu opakowane i przewiązane białym sznureczkiem pudełko z twoimi wymarzonymi szpilkami. Ocierał łzy chusteczką. – Bardzo współczuję – bełkotał. – A te buty niech pani weźmie ode mnie w prezencie na pocieszenie. Bardzo współczuję. Wepchnął jej pod pachę pakunek. Ludzie zaczęli się rozchodzić. Nagle pojawił się granatowy policjant. – Tam za rogiem w bramie stoi jakiś wózek: Dzieciak w wózku drze się wniebogłosy... Może to pani? – wskazywał ręką. Pobiegła... Już przed bramą usłyszała mój zachrypnięty wrzask. Miałem mokro, nikt się mną nie zajmował, a to swędziało i łaskotało okrutnie. – Żyjesz? Żyjesz najdroższy? – Iw z zachwytem całowała moją zapłakaną, rozwrzeszczaną, zaślinioną mordkę. – To wspaniałe, że żyjesz. Rozejrzała się po zgromadzonych wokół gapiach. – Kto przeprowadził wózek sprzed sklepu aż do tej bramy? – zapytała. Nikt nie odpowiedział, ludzie wzruszali ramionami. 118 – Przecież ktoś musiał to zrobić? Może dlatego, że zostawiłam wózek na słońcu? A może ktoś miał przeczucie i uratował życie mojemu dziecku? Wynagrodzę go... Dam pieniądze... Nikt nie wiedział. Nikt nie odpowiedział. Nikt nie powiedział: to ja. Patrzyli po sobie, kręcili przecząco głowami. Kilkuletnia dziewczynka oblizywała oskrobaną marchewkę. – Weź – Iw wcisnęła jej w rączkę banknot. – Weź chociaż ty. – Właściwie to powinienem panią ukarać mandatem – pogroził jej palcem granatowy policjant. – Nie wolno tak porzucać dziecka. Szybko i niezdarnie zmieniała pieluchę. Biegiem wracała do domu... – Strasznie długo was nie było – gderała Julia. – Bałam się, słyszałam wybuchy. Jesteś taka zadyszana i zakurzona? Stało się coś? – Nic się nie stało – ze złością odpowiedziała Iw, zastanawiając się, dlaczego tak bardzo denerwują ją pytania starzejącej się matki. Samoloty zniknęły za horyzontem. Zrobiło się cicho. Julia otworzyła drzwi kuchni i weszła do jadalni. Wszystko stało na swoim miejscu. Osowiałe muchy bzyczały i tłukły się o szybę. Odgarnęła dłonią włosy z czoła i spojrzała w lustro. Uśmiechnęła się... Była dumna, że nie zeszła do schronu i pokonała swój strach. Potrząsnęła głową z podziwu dla własnej odwagi i szybko podeszła do lekko zapylonego okna. Ulica stawała się już niemal normalna. Dwa białe buldożki francuskie, które podziwiała cała kamienica, zatrzymały się właśnie pod kasztanem, a ich właścicielka, podstarzała, ufarbowana na rudo piękność, ciesząca się opinią dawnej kurtyzany, drżącymi rękami rozplątywała pogmatwane, jedwabne, czerwone smycze. Buldożki wyglądały na zdenerwowane. Dyszały ciężko, a ich różowe języki niemal dotykały chodnika. W wytrzeszczonych okrągłych oczach czaił się strach i Julia przez chwilę odczuwała współczucie. Nagle zawładnęła nią przemożna senność. Usiadła na kanapie, pod głowę podłożyła poduszkę, a nogi wyprostowała na taborecie. Usnęła natychmiast. Uśmiechała się... Przez blisko dwie godziny wysmukły, siwy pan w czarnym, rozpiętym surducie z wyłogami z czarnego aksamitu biegł ku niej z bukietem herbacianych róż. – Mój Steceńko! – wyszeptała tuż przed przebudzeniem. – Jesteś. Dopiero kiedy swąd płonących domów dotarł aż na trzecie piętro, do okien wynajmowanego przez nią apartamentu, Iw zrozumiała, że nic już zrobić nie może, bo brutalna i bezwzględna wojna i tak wtargnie w jej życie. Dotychczas nie interesowała się specjalnie polityką... Przeżyła, co prawda, śmierć marszałka Piłsudskiego, ale żywego widziała go tylko raz, na spacerze w Łazienkach, i bardziej naśladowała tu żywiołową rozpacz matki, dla której Dziadek był największym, a już na pewno jedynym, uczciwym Polakiem w tej „bandzie oszustów, złodziei i cwaniaków”, jak Julia nazywała najwyższe sfery rządzące. Iw płakała, bo płakali wszyscy, nosiła żałobę, bo wszyscy ją nosili. Wtedy jednak była młodsza i szybciej ulegała ogólnym nastrojom i wpływom Julii. Teraz było inaczej... Urodziła syna, koniecznie chciała wyjechać do Paryża, gdzie Ed – o czym szeroko rozpisywał się w listach tuż przed wybuchem wojny, tworzył wymarzoną przez siebie rewię. Rozwrzeszczanym, zaplutym bobasem zajmowała się niańka, a Iw przyglądała się uważnie obrzmiałej od wrzasku twarzyczce, zastanawiając się, czy rysy dziecka bardziej przypominają Witka czy Eduarda? Dawno już postanowiła, że do Paryża mnie nie zabierze. 119 – Tylko by mi przeszkadzał! Byłabym skrępowana! Przeprowadziła nawet burzliwą rozmowę z Julią, która w końcu zgodziła się zająć moją wrzaskliwą i zasiusianą osobą, bo przecież kariera Iw była ważna dla nas wszystkich. I to właśnie Julia domagała się niańki. Iw zupełnie się nie przejmowała opinią Witka... Mężczyzna, który nie potrafi zapewnić żonie odpowiednich warunków do życia, a na dodatek sam również korzysta z jej pieniędzy, budził w niej coraz głębszą niechęć. Właściwie zgadzali się ze sobą tylko w łóżku. Wystarczyło, by oddalili się od niego na metr, a od razu zaczynało się nie kończące się pasmo awantur. W początkach sierpnia zaproponowano Iw grę w filmie. Początkowo nie dowierzała pokracznemu reżyserowi, który zapukał do jej garderoby w „Adrii”... A jednak! Rzeczywiście... Nie był to chwyt podstarzałego uwodziciela... Reżyser zaproponował jej próbne zdjęcia... Iw zgodziła się i już następnego dnia zjawiła się w atelier. Seria zdjęć. Kamera... Blask reflektorów... Dowiedziała się, że to Ed napisał list do właściciela wytwórni filmowej, swego bliskiego znajomego. Zdjęcia wypadły doskonale. Iw z wypiekami na twarzy zagłębiła się w scenariuszu. Był jakby dla niej napisany... Tancerka z nocnego lokalu, o którą rywalizują starzejący się hrabia i jego syn. Hrabia ma żonę, syn narzeczoną. Obie panie postanawiają zamordować nieszczęsną dziewczynę, widząc w niej uosobienie zła i przewrotności... Na szczęście, nad tancerką czuwa zakochany w niej biedny student. – Jak Witek – westchnęła Iw, ocierając sentymentalną łzę. To on wpycha hrabiego do samochodu z hamulcami podpiłowanymi przez hrabinę i zaciera dłonie, patrząc, jak lubieżny staruch stacza się w przepaść... To on podmienia kielichy z trucizną podawane przez narzeczoną i zamiast jego ukochanej tancerki ginie młody hrabia... To on w końcu ratuje swą roztańczoną gwiazdkę z piekła pożogi, która ogarnia knajpę po wybuchu dynamitu podłożonego przez hrabinę wdowę i owdowiałą narzeczoną... W dramatycznym pościgu za piękną tancerką giną obie jej rywalki, a biedny student prowadzi swą ukochaną wprost do ołtarza. Iw wczuwała się w rolę, odgrywając przed lustrem poszczególne epizody i zmuszając Julię, by uczestniczyła w dialogach przed lustrem. Zdjęcia do filmu miały rozpocząć się w połowie września... Obsada aktorska została właściwie skompletowana... W początkach sierpnia otrzymała list od Eduarda, w którym pisał, że jeszcze w tym roku widzi ją tańczącą solówki w swej rewii... „Wszystko jest przygotowane na twój przyjazd, Iw, tournee po całej Europie, będziesz bardzo zadowolona” – pisał w liście pełnym westchnień i czułych słów. Odczytywała ten list wielokrotnie... A razem z nim list od Witka, który tkwił w baterii artylerii przeciwlotniczej pod Toruniem... List pełen był zazdrości, miłości, przeprosin i bezradności życiowej, co jak zwykłe wyprowadzało Iw z równowagi. – I co z tego, że mnie kochasz, ty głupcze! – jęczała ze złością, odczytując kolejny raz rozważania swego męża o mamusi, tatusiu i pożyczonych pieniądzach... Rodzice Witka pozostawali nieprzejednani... Ani Iw, ani ich wnuk nigdy nie zostali zaproszeni do ich wspaniałego mieszkania. – Czemu ciągle piszesz mi o swych rodzicach, jeżeli wiesz, że oni nigdy nie będą mi przychylni? – pytała Iw, siedząc przed swym ulubionym lustrem... Po lekturze tych listów jeszcze goręcej zapragnęła wyjechać do Paryża. Może tam uda jej się spełnić swe marzenia i zatańczyć taniec Kory odchodzącej do Hadesu i Afrodyty nad martwym Aresem... I najważniejsze... Może uda się doprowadzić Eduarda do ołtarza. Oczywiście, najpierw on musiałby rozwieść się z żoną, a ja z Witkiem. Czuła, że niedługo spełnią się jej marzenia, że ma szansę wydobyć się z prowincji, za którą 120 uważała Warszawę, do prawdziwej Europy, którą na pewno był Paryż. Nareszcie los uśmiechnął się do niej... Tymczasem z radia, z codziennych gazet, z rozmów i złowieszczych plotek, zewsząd wyzierał strach przed wojną... Iw, zachwycona otwierającymi się przed nią perspektywami, nie dostrzegała, że jej świat powoli zbliża się ku przepaści. Przygnębiły ją te wspomnienia... Jakże byłam naiwna! Ze złością zatrzasnęła okna... Jednak dym wciskał się przez szczeliny i właściwie nie było przed nim ucieczki. Pocieszała się nadal, że wojna potrwa kilka dni i szybko się skończy, a wtedy wszystkie jej sny się spełnią... „Adria” była nieczynna, studio filmowe też, bo reżyser prysnął za granicę po pierwszych nalotach... Iw nie miała więc nic do roboty... Może dlatego tak skwapliwie zajęła się dzieckiem... Siedziała nad łóżeczkiem w oparach tytoniowego dymu i usiłowała rozśmieszyć mnie drewnianym pajacykiem poruszanym sznurkami. Pajacyk przypominał Arlekina. Kiedy wyłem zbyt dramatycznie, wzywała Julię, żeby mnie przewinęła. Sama nie uczyniła tego nigdy, ponieważ, jak mówiła, zbierało jej się na wymioty od samego zapachu. Nigdy też nie wyprała ani jednej pieluszki... Wyrzucała je po prostu do kubła ze śmieciami, krzywiąc się przy tym i zatykając nos. Tak, Iw na pewno nie należała do tych matek, które rozczulają się nad swymi maluchami i podziwiają nawet ich kupki. Tymczasem narody Europy nienawidzące się przez stulecia i wzajemnie zwalające na siebie odpowiedzialność za wszelkie porażki, klęski, troski, nędzę i nieszczęścia dojrzały do ostatecznych, bezwzględnych rozwiązań. Hitler i faszystowskie Niemcy nie wzbudzały w małej tancerce przerażenia Po prostu nie zajmowała się na tyle polityką, by ta mogła ją przerażać. – Czy ty naprawdę nie rozumiesz, jak poważna jest sytuacja? – Witek, który przyjechał na tygodniowy urlop, niemal krzyknął, kiedy zlekceważyła jego polityczne rozważania. – Poważna sytuacja byłaby dopiero wtedy, gdybym nie mogła tańczyć – odpowiedziała Iw, wzruszając ramionami. – I tylko wtedy. Dlatego chyba wybuchały między nimi tak częste kłótnie... Iw bowiem zajmowała się jedynie tańcem, pisaniem wierszy, układaniem piosenek, a także mną – w bardzo szczególny sposób. Takie męskie pasje Witka, jak polityka, samochody czy sport po prostu lekceważyła, uznając, że są nieciekawe, nudne, doraźne i za szybko się zmieniają, by warto się nimi zajmować. Kiedy więc mąż zaczynał rozprawiać o którejkolwiek ze swych pasji, podchodziła do gramofonu i wybierała płytę z Ravelem, Mozartem, Mendelssohnem, Scarlattim lub z walcami Straussa... A wtedy biednego Witka ogarniała wściekłość. Iw zbliża się do okna... Po drugiej stronie na gzymsie dostrzega znajomą ciemnobrązową gołębicę, którą tak polubiła... Ptak ma szeroko otwarty dziób, a jego podgardle dygocze z lęku. Kiedy się obraca, dostrzegasz krew na skrzydle.... A gdzie jej mąż? Gdzie ten stary, srebrzysty gołębior, z zazdrości walący w tył głowy wszystkie bezczelne ptaki, które ośmieliły się zbliżyć do jego wybranki? Nie ma go... Iw co kilkanaście godzin podchodzi do okna i sprawdza, czy srebrzysty małżonek wrócił... Nie ma go... Może zginął podczas nalotu, a jego ranna żona siedzi z rozdziawionym dziobem na gzymsie i czeka daremnie... Dym opadł... Nie ma już pyłu... Z radia dobiegają pieśni Legionów, komunikaty i zachrypnięte apele prezydenta miasta Warszawy. Razem z Julią jedzą kolację... Julia kąpie mnie w małej wanience, a kiedy prosi Iw, by polała syna wodą z dzbanka, Iw wylewa dzbanek lodowatej wody na moje uszy, nos, usta, szyję... – Ty idiotko! Ty kretynko! Czemu nie wymieszałaś ciepłej i zimnej wody, czy chcesz, że 121 by chłopiec dostał zapalenia płuc?! – wrzeszczy Julia. Kłócą się, wrzeszczą, może i biją... Iw kolejny raz podchodzi do okna i patrzy na gzyms... Gołębica pozostała sama... Rozgląda się, czeka... A może nie czeka, bo wie, co się stało? Może tobie tylko tak się wydaje? Może to nie oczekiwanie, a przerażenie? W nocy nad miastem widać łuny, ale ty śpisz... Kiedy twój synek krzyczy, odwracasz się i śpisz dalej, mrucząc z niezadowolenia... Zaspana Julia zmienia mi pieluszkę. Dalekie odgłosy bombardowania, wybuchów, wstrząsów... Iw przebudziła się i przez chwilę zdawało się jej, że czuje na całym ciele poruszające się owady... Senność była jednak przytłaczająca. Iw śniła, że po ścianie nad jej łóżkiem łażą wielkie, ciemne pająki, wije, pluskwy... Z obrzydzeniem rozgniatała je dłonią. Obudziła się w słabym świetle dnia... Nad ulicą przelatywały samoloty, dudniły niedalekie wybuchy bomb, dom trząsł się, dygotał... Julia wybiegła w dzieckiem do schronu... Na białej pościeli i na ścianie zobaczysz poruszające się punkty, cienie... Rozkrzyczysz się, rozpłaczesz. Te pająki były rzeczywiste i jeszcze bardziej ohydne. Pluskwy ciągnęły za sobą cienkie strużki ciemnoczerwonej krwi... Zrywasz się z łóżka... Chwytasz baletki i zaczniesz zabijać... To po bombardowaniu ze ścian i zakamarków wypełzło robactwo poruszone wstrząsami... Z rozwianymi włosami, z pobladłą twarzą osuniesz się na fotel... Już... Po pająkach i pluskwach pozostały tylko ślady. Ale ty już wiesz, już zrozumiałaś, że wojna na dobre i złe, a raczej tylko na złe, wtargnęła w twoje życie, że prawdopodobnie nigdy nie wyjedziesz do Paryża, nie zagrasz już w filmie i nie objedziesz Europy z tańcem Afrodyty opłakującej umierającego Adonisa. Patrzyła na Warszawę, jakby zobaczyła ją po raz pierwszy, a wszystkie poprzednie spojrzenia na to miasto były złudne, zamglone, niepełne. Jakby nie mieszkała tu od urodzenia, lecz odnalazła się raptownie na obcej ulicy, rzucona przez dziwny los, złośliwy przypadek. Ludzie przestali się uśmiechać, stali się czujni, niespokojni, wpatrywali się w niebo, oczekując kolejnego nalotu... Spoglądali w jasny, wysłoneczniony, wysoki błękit z nieufnością i lękiem, jakby nagle zostali oszukani. Nienawidzili i bali się tego nieba. Jeszcze niedawno frunęły tędy bociany, czaple, żurawie. Klucze ptaków ciągnęły na południe wzdłuż wyjątkowo płytkiej tego lata Wisły, opadając niekiedy na rozległe, piaszczyste łachy. Ludzie, którzy dotychczas spodziewali się na niebie tylko ptaków, nagle zobaczyli czarne samoloty z krzyżami na skrzydłach, zrzucające bomby, plujące ogniem, przerażające wyciem, niosące śmierć. Niebo przestało już być własnością żurawi, a stało się złowieszczym żywiołem ludzi. Poprzednie czyste, jasne, przejrzyste było maską, oszustwem, kłamstwem. Tak myślałaś, idąc przez poranione, wystraszone ulice. Na ścianach widać było rdzawe plamy, blizny po odłamkach, okna zabite deskami, ślady dymu i ognia. Z wysoka zwisał strzęp koronkowej firanki, wyszywanej w fantazyjne kwiaty. Nagle potknęłaś się o pękniętą płytę chodnika i omal nie wypuściłaś z rąk wózka. Pochyliłaś się nad odrzuconą przez chłopca kołderką. On spał dalej. Tylko zaciśnięte na smoczku wargi uparcie pracowały, wciągając z lubością własną ślinę... Spojrzałaś pod nogi... Spomiędzy spękanych płyt wystawał ołowiany żołnierzyk. Ktoś musiał go wdeptać albo wypadł z okna zbombardowanego domu, a może bawił się tu niedawno jakiś chłopiec i umieścił pozbawionego podstawki żołnierza między płytami. Zostawił? Zapomniał? 122 Dlaczego myślisz, że to chłopiec? Bo dziewczynki bardzo rzadko bawią się ołowianymi żołnierzykami, karabinami, samolotami. Tylko chłopcy bawią się w wojny, bitwy, podchody, po to by później iść na prawdziwe wojny i walczyć w prawdziwych bitwach. Schyliłaś się nad żołnierzykiem, zastanawiając się, czy wyciągnąć go spomiędzy spękanych płyt chodnika? Były na nim jeszcze ślady niebieskoszarej emalii, a na hełmie niewyraźna kropka białego orzełka. Jak Witek – pomyślała. Karabin na ramieniu groźnie sterczał ku górze. Nóżki pozbawione podstawy ktoś wcisnął w pęknięcie płyty chodnika. Czy to możliwe, by umieszczono go tu umyślnie, po to, by ciężki, żołnierski but po prostu go złamał. By ktoś się na nim potknął? Nonsens. Chyba że liczono właśnie na twoją drobną kobiecą stopę lub na bosą stopę dziecka, którą karabin ołowianego żołnierzyka mógł skaleczyć. Fakt był jednak faktem. Żołnierz trwał w pęknięciu chodnikowej płyty, w pobliżu zbombardowanego przed kilkoma godzinami domu, a ty wpatrywałaś się w niego ze zdziwieniem, jakby rzeczywiście był żywą, ważną i znaczącą istotą, w tym mieście trwogi, walki i rozrastającego się przeczucia zbliżającej się nieodwracalnie klęski. Zapłakałem, zapłakałem przez sen, co zdarza się często wszystkim dzieciom. Oderwałaś się od małej ołowianej postaci i poprawiłaś moją kołderkę, sprawdzając jednocześnie, czy pieluszka jeszcze nie przemokła. – Co pani tu robi, przecież niedługo znowu będzie nalot? Zygmunt stał tuż za nią, poczuła jego oddech na karku. Miał na sobie zielonkawy, zupełnie nowy mundur z dystynkcjami podchorążego. Nie znoszę go, nie cierpię tych usłużnych, przymilnych uśmiechów, filuternego zaglądania w oczy, ciągłego zalecania się, przykładania dłoni do serca, przewracania oczami, jakby wszystko we mnie go dziwiło. A może jest pederastą? Spojrzała uważnie na mizdrzącą się do niej twarz... Nie... W „Adrii”, „Colombinie” i „Kaukaskiej” roiło się od homoseksualistów i nauczyłaś się ich rozpoznawać bezbłędnie, odróżniałaś po ruchach, zachowaniu, barwie skóry, miękkości rysów, sposobie czesania się i spojrzeniach. Nawet tych, którzy mieli nadzieję, że pod maską gęstego zarostu i kanciastych męskich gestów nikt ich nie rozszyfruje, szybko przestawali być dla ciebie zagadką. Zygmunt też niekiedy sprawiał wrażenie nadmiernie zainteresowanego twoim mężem. Teraz Zygmunt miał wyraźnie ochotę na ciebie. Pożądliwie patrzył na twoje piersi, biodra, uda i już te spojrzenia nie zostawiały cienia wątpliwości. A w dodatku ta dłoń w kieszeni i palce raz po raz muskające męskość. Czy sądzi, że tego nie widzę? – Czyżby wielka tancerka została sama w mieście otoczonym przez wroga? A gdzie małżonek i ojciec tego wspaniałego bobasa? Dotknęła cię ta ironia, niemal obraziła, chociaż Zygmunt wypowiedział te słowa spokojnym, pozornie obojętnym tonem. – Witek walczy gdzieś pod Toruniem, nie mam od niego wiadomości. – O ile dobrze wiem, to wielu naszych żołnierzy dostało się do niewoli. Zmarszczyła brwi. Ogarnęła ją niepewność i rozgoryczenie. Nagle zatęskniła za Witkiem. Wydało ci się, że w oczach Zygmunta dostrzegłaś współczucie. – Miałem nadzieję – powiedział cicho – że pani jest już gdzieś w Genewie lub Paryżu z zespołem Eduarda. Mówił to bez ironii, spoglądając głęboko w oczy. – Miałam wyjechać, ale teraz to już chyba za późno? – Chyba tak – skinął głową i wskazując na mnie, dodał: – A wszystko to jego wina. Inaczej by było, gdyby się nie urodził. – Ależ ja chciałam tego dziecka! – skłamała Iw oburzona. – To owoc wielkiej miłości. – Oczywiście, oczywiście – przytakiwał skwapliwie, chcąc uniknąć kłótni. – A jednak byłoby dla pani bezpieczniej, gdyby znalazła się pani teraz poza granicami Polski. 123 – O czym pan mówi? – zmarszczyła brwi. – Och... Przecież nie wątpi pani w moją życzliwość i przyjaźń dla waszego związku. Niedługo wejdą tu Niemcy, a pani słyszała chyba o ich postępowaniu z Żydami. Pani jest przecież z domu... Iw była zaskoczona. Niechętnie bowiem zastanawiała się nad swym pochodzeniem. Słyszała, co prawda, że Niemcy wywożą Żydów do obozów, ale sądziła, że dotyczy to wyłącznie tych, którzy chodzą do synagogi, jedzą macę i noszą pejsy. Siebie uważała za istotę zupełnie wyzwoloną od wszelkich powiązań z tamtym biblijnym, wybranym narodem, do którego ortodoksyjnych przedstawicieli manifestowała często pogardę i niechęć. I nagle... – Nie uważam się za Żydówkę... Jestem ochrzczona w kościele – wzruszyła ramionami z udaną obojętnością, chociaż słowa Zygmunta nieco ją przestraszyły. – Ale jest pani Żydówką. Liczy się krew, droga pani. Przecież dlatego braliście ślub po kryjomu przed rodzicami Witka. A Niemcy są bardzo dokładni i skrupulatni... Szkoda, że nie zdążyła pani uciec. W razie kłopotów służę pomocą. Słowo „uciec” zraniło cię i rozwścieczyło. – Nigdzie i przed nikim nie mam zamiaru uciekać! – niemal krzyknęła. – A teraz bardzo się spieszę. Pchnęła wózek. Pędziła, nie oglądając się za siebie. Wymijała potłuczone szyby, szybko idących ludzi, wyrwy po niedawnych bombardowaniach. Zatrzymała się nagle zła i zawstydzona. – Nigdy i przed nikim nie mam zamiaru uciekać – powtórzyła, zaciskając dłonie na metalowym oparciu. Lęk przed jutrem, strach przed przyszłością ogarniał Julię przeważnie późnym wieczorem. Chciała usnąć, lecz nie mogła. I wtedy powracała przeszłość, ogarniały ją wspomnienia, marzenia, przywidzenia... Zawsze ten sam Steceńko w srebrzystym surducie, z gęstą, siwą czupryną i ustami, które tak chciała całować... Zobaczyć go jeszcze raz w życiu, spotkać chociażby na chwilę, na sekundę zajrzeć w źrenice tak cudownie zakochane... Boże! Przecież to po tylu latach niemożliwe... Absurdalne marzenia! Wtedy sięgała po karty, tasowała, rozkładała, wróżąc sama sobie... Talia była coraz bardziej zatłuszczona, ale Julia przywiązywała się do tych kart tym bardziej, im bardziej były starte. Steceńko dawno już spoczywa w ziemi... Chyba że zginął podczas rewolucyjnych wojen, został spalony, rozerwany wybuchem, rozstrzelany. Żal ściska ci serce, bo wiesz, że już go nie zobaczysz. I z rozpaczą przywołujesz tamten obraz... Werandę, uchylone okno i jego bardzo bladą twarz z oczami, które wpatrywały się w ciebie, jakby twój obraz chciały zatrzymać na zawsze... Ojciec prowadził cię, a raczej ciągnął za rękę, a Steceńko stał nieruchomo ze zmartwiałą twarzą, aż zakryły go roziskrzone w słońcu jaśminy. Teraz będzie więźniem własnych córek – tak wtedy pomyślałaś. Chciałaś wyrwać się, wrócić do tamtych alei, żeby spojrzeć raz jeszcze, ale ojciec trzymał cię tak mocno, że wieczorem zobaczyłaś na przedramieniu sine ślady jego palców. Boże! Jakże nienawidziłam wówczas własnego ojca... O czym marzysz, idąc chodnikiem, na którym leży gruz? Niespokojnie spoglądasz na niebo. Zdenerwowana... Zalękniona... O czym marzysz bardziej, kiedy zaciskasz na chwilę powieki i czujesz gromadzące się łzy? Boże! Mój Boże! „Bóg się rodzi, moc truchleje”. 124 I niespodziewanie dla samej siebie uśmiechasz się do myśli, do wyobraźni, do tego wspólnego, cichego śpiewu, za którym tęsknisz tak bardzo, że chciałabyś przyspieszyć przepływanie czasu... Marzysz o Wigilii, o bombkach na zielonej choince, w których można się przeglądać, a nawet poprawić makijaż, o srebrnej gwieździe na czubku drzewka. O szopce z twardej tektury, gdzie nad Jezusem pochyla się Maryja i Józef, i wół, i osioł, a wokoło płoną świeczki. Cały czas musicie uważać, by świerkowe gałązki nie zajęły się od płomieni. O cieniach falujących na ścianie i drżącym powietrzu, które poruszasz oddechem. I o igliwiu wciąż opadającym niewidocznie na dywan twego dzieciństwa. „Cicha noc... Święta noc...” Mój Boże, jak to się stało, że to właśnie potomkowie tych, którzy stworzyli tę kolędę, oblegają dziś moje miasto? Kiedy ustawały bombardowania i wygasały najgroźniejsze pożary, obok sanitariuszy, strażaków, saperów i wszystkich tych, co z poświęceniem pomagali przenosić i opatrywać rannych lub gasić płomienie, pojawiali się złodzieje, zwykli rabusie, zapijaczeni cwaniacy i bandyci. Im głębszy zapadał zmrok, tym więcej buszowało tych złowieszczych cieni, grabiących, myszkujących, zagarniających co tylko dało się wynieść. Nie zważali na żar, ogień i surowe wojenne prawa... Im więcej było nieszczęścia i rozpaczy, tym bardziej stawali się bezwzględni, bezczelni i pewni siebie. Każdy zbombardowany, okaleczony, nieszczęśliwy dom stawał się teraz ich celem. Oni oczekiwali bombardowań z nadzieją, że się wzbogacą, powiększą swe łupy, nasłuchiwali z bijącym sercem nadlatujących niemieckich samolotów, wierząc, że nagle zdobędą błyskawicznie to wszystko, o czym w czasach pokoju mogli tylko marzyć. Błogosławili wojnę, bo wojna otwierała przed nimi nowe horyzonty. Obok włamań, rabunków i kradzieży coraz częściej mordowali, gwałcili, dobijali rannych, ograbiali zwłoki. Osłaniały ich mrok, dym, kurz i mgła. Nędza i poczucie krzywdy usprawiedliwiały i rozgrzeszały z wyrzutów sumienia. Nazywano ich hienami, lecz słysząc tę nazwę, nie czuli się znieważeni, nie obrażali się... Uśmiechali się tylko głupawo i nadal rabowali. Żandarmi, policja, strażacy, a także ci wszyscy, którzy wiedzieli o ich istnieniu, woleli udawać, że nic nie widzą i nie dostrzegają. Wojna rozgrzeszała, zamazywała, gmatwała poczucie winy i potrzebę kary. Teraz każdą kradzież i morderstwo można było przypisać wrogom, szpiegom, dywersantom, komukolwiek, byle nie własnym szumowinom. A czymże stała się drobna kradzież wobec tych codziennych zniszczeń, będących wynikiem ciągłych bombardowań i artyleryjskiego ostrzału obleganego miasta? Często, widząc przechodzących Żydów, wykonywali znaczący znak, przejeżdżając kantem dłoni po gardle. – Już niedługo... Jak tylko Niemcy wejdą – chichotali zupełnie bezkarni. Po zaatakowaniu Polski przez Sowietów już nikt nie wierzył w ocalenie ojczyzny. Wydawało się, że Niemcy mogą wkroczyć do miasta w każdej chwili. Iw, która przez kilka kolejnych dni przesiedziała w schronie lub zajmowała się dzieckiem i szukaniem czegokolwiek do jedzenia, postanowiła odwiedzić Lili, swą przyjaciółkę, również tancerkę, mieszkającą kilka przystanków tramwajowych dalej. Tramwaje już nie jeździły, ze słupów zwieszały się ciężkie stalowe liny. Przechodziłaś ulicę w tym miejscu, gdzie przed kilku dniami spotkałaś Zygmunta, i przypomniałaś sobie oło 125 wianego żołnierzyka wbitego nogami w chodnikową płytę. Rozejrzałaś się po chodnikach zasłanych ostrymi odłamkami szkła, zawróciłaś... Tak, to na pewno tutaj... Ta brama z żelaznym karłem i tynk opuchnięty, spękany. Szła powoli, patrząc pod nogi. Ołowianego żołnierzyka nie było. Może podniosło go dziecko albo ktoś ulitował się nad ołowianym kaleką i zabrał go do domu? Nagle zrobiło ci się przykro. To śmieszne – pomyślała – czuję się przygnębiona, bo ktoś sprzątnął z ulicy nieznanego ołowianego żołnierzyka. A jeżeli w proch roztarły go koła albo trafił do śmietnika? A może ktoś go kopnął i leży gdzieś pod ścianą? Uważnie przeszukiwała pod ścianami najbliższych kamienic. – Szuka panienka czegoś? – w bramie stał dozorca, wsparty na miotle. – Nie – odparła zaskoczona – a właściwie tak... – zawahała się, zarumieniła. Jak powiedzieć? Szukam ołowianego żołnierzyka, to zabrzmi niepoważnie. – Szukam takiej ołowianej zabawki, żołnierzyka – wyjaśniła z uśmiechem zażenowania. – Pewnie któreś z dzieci zabrało, ciągle się tu bawią – stróż machnął miotłą. – Jeżeli to pamiątka, mogę popytać. Może oddadzą. – Ależ nie trzeba... Ja tylko tak, właściwie to nawet lepiej, że go nie ma... Szybko ruszyła przed siebie. Rozpierała ją złość. Idiotka ze mnie... Wali się cały świat, a ja rozmyślam o losach ołowianego żołnierzyka, tkwiącego między płytami chodnika. A właściwie, dlaczego mam o nim nie rozmyślać? Mam syna, a chłopcy stale bawią się w wojny, więc i ołowiany żołnierzyk mógłby się przydać w przyszłości. – Kupię mu całą dywizję ołowianych żołnierzyków! – powiedziała głośno. – Proszę pani, proszę pani – gonił ją zasapany dozorca. – Już wiem. – Co się stało? – odwróciła się niechętnie. – Ten ołowiany żołnierzyk... Wiem, kto go wziął. Tu mieszka taki pomylony – palcem dotknął czoła. – Zbiera ołów i wytapia kule... Niech pani idzie, może jeszcze nie przetopił pani żołnierzyka. Zawahała się... Może chce ją zwabić, ograbić, zgwałcić... Wąsata, rumiana twarz dozorcy wydawała się szczera i dobroduszna. Cofnęli się... Weszli do bramy. – W suterenie – wskazał ręką. Strome i kręte schody o pościeranych stopniach trzeszczały okropnie. Ostrożnie stawiała na nich stopy, na których miała buty na wysokich francuskich obcasach. Wyczuwała wgłębienia w starych deskach. Ileż lat muszą mieć te schody? Dozorca załomotał pięścią w drzwi. – Wejść – usłyszał zachrypnięty, starczy głos. Ogarnęła ich stęchła woń zagrzybionego domu, kapuśniaku, brudnej bielizny. Chciała się cofnąć... W głębi zobaczyła szarobiały garbaty cień... Święte obrazy na ścianach. Zacisnęła usta, żeby nie oddychać, a w każdym razie wciągać jak najmniej zatęchłego powietrza. Dopiero teraz dostrzegła we wnęce pod oknem mały tygielek, palnik i roztopiony ołów... Czy tu dokonał życia mój żołnierzyk? – Pani szuka takiego ołowianego żołnierzyka. Wiesz coś o tym? – dopytywał się dozorca, wyraźnie rozbawiony sytuacją. Siwy, pomarszczony garbus podniósł na nich wyblakłe oczy. Był to ten sam garbus, którego kiedyś widziała w przedsionku „Adrii” z karlicą. – Był żołnierzyk, ale przetopiłem. Wszystko teraz przetapiam, co tylko jest z ołowiu, cynku lub cyny... Wszystko przetapiam. Nawiedzony? Nieprzytomny? Pijany? Po narkotykach...? A przy tym zadowolony z siebie, bliski szczęścia. – Potrzeba kul – bełkotał – wielu kul na wrogów. Kule są teraz ważniejsze od chleba. Kule są najważniejsze. 126 – Nie przesadzaj. – Dozorca patrzył na starucha z obrzydzeniem. – Bez żarcia nikt nie ma siły strzelać. – Trzeba kul na Szwabów, trzeba kul na Ruskich, trzeba kul na Żydków, trzeba wielu kul – mamrotał staruch. – I ja te kule wytapiam! – krzyknął z dumą. Zanurzył dłoń w koszyku i wyciągnął garść świeżo wytopionych, błyszczących pocisków. – Święcę je wodą święconą, bo taka poświęcona kula zawsze trafia. Codziennie idę do kościoła po nową wodę dla moich kul. Matka Najświętsza i Chrystus Pan kierują ich lotem w piersi wrogów. – On buja – szeptał dozorca – bo tych kul i tak nigdy nie wystrzeli. Wytapia je i trzyma w mieszkaniu na złą godzinę. Garbus nagle zarechotał i Iw dostrzegła z przerażeniem niemal białe, bezzębne, śliniące się dziąsła. Zadrżała z obrzydzenia. – A panienka wygląda na Żydóweczkę... – rechotał – ale ja do wszystkich Żydów bym nie strzelał, tylko do niektórych. Nie ma się czego bać... Jak panienka potrzebuje ołowianych żołnierzy, to mogę odlać. Jestem fachowcem pierwszej klasy i mam formy żeliwne... Tylko będzie kosztowało, ale nie za dużo. Odruchowo wciągnęła powietrze. Zakrztusiła się dymem i smrodem. Tusz mi się rozmaże na rzęsach... I co ja tu robię? Odwróciła się, wybiegła. Na schodach słyszała piskliwy rechot garbatego starucha. – Wygląda, ale ja nie będę strzelał do wszystkich. – Dziś spotkałam karła wariata – wykrztusiła Iw. Lili, zdziwiona, zmrużyła błękitne oczy krótkowidza. Nie widziały się od pierwszych bombardowań i te słowa powitania nieco ją zaskoczyły. Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się. – Jeżeli to bogaty karzeł, możesz mnie z nim poznać – zażartowała. Iw szybko opowiedziała o niezamierzonym spotkaniu. – Jesteś szalona! – wzniosła oczy w udanym oburzeniu. – Idziesz do jakiejś sutereny z nieznajomymi facetami, by dowiedzieć się o ołowianego żołnierzyka? Jesteś niespełna rozumu? Iw zwiesiła głowę. Sama sobie wydała się głupiutką, naiwną dziewczynką. Lili podeszła do poręczy. Oparła się i nagle wyrzuciła nogę w powietrze, aż jej stopa uniosła się ponad głowę Iw. – Wiesz, co ja teraz najczęściej robię? Ćwiczę... Wojna trwa, zabijają się, mordują, grabią, bombardują. A dla mnie najważniejsze jest ciało, sprawne nogi, elastyczny kręgosłup, giętkie stopy i dłonie. Wojna minie i znowu przyjdzie czas tancerek. Czy ty ćwiczysz codziennie? – Staram się... – wymijająco odpowiedziała Iw. – Ale nie zawsze mi się udaje. Mam synka... rozumiesz... – A twoja matka... Nie zajmuje się dzieciakiem? – Matka pracuje w szpitalu... Dogląda rannych... Ja też chyba powinnam zająć się czymś pożyteczniejszym... – Bzdury! – krzyknęła Lili. – Tancerka powinna codziennie ćwiczyć. Wierz mi... Kiedy ci wszyscy faceci już się powybijają, pozostali przypomną sobie o tancerkach. I nikogo nie będzie obchodziło, czy opiekowałaś się rannymi... Każdy będzie patrzył na twoje nogi, włosy, twarz, na twój taniec. I tylko to jest w twoim życiu naprawdę ważne. Jeżeli stworzyłeś człowieka na swe podobieństwo, Boże, to niekiedy musisz być również żołnierzem... A może jesteś weteranem wielu wojen? Czy bywasz również dezerterem? Maruderem? I komu sprzyjasz bardziej – bohaterom czy tchórzom? Jak Ty, Panie, rozliczysz żołnierzy i oficerów, którzy zabijają i rozkazują zabijać, jeżeli wyryłeś w Dekalogu: „Nie zabijaj”...? 127 Tylko że przez to przykazanie nic się właściwie nie zmieniło... Mojżesz zszedł z góry Synaj z Dekalogiem w dłoniach, zobaczył swój lud na kolanach przed złotym cielcem i rozkazał zabijać, jak poprzednio tych, którzy oddawali cześć bożkowi. Zabijanie trwa. I będzie trwało w przyszłości. Dorożkarz i koń leżeli martwi. Krew człowieka i konia łączyła się w brudnawej, krzepnącej w słońcu kałuży. Wokół bzykały roje błękitnych i zielonozłocistych much i os... Krew ludzka od końskiej niczym się nie różniła. Iw, chociaż odczuwała mdłości, przezwyciężyła obrzydzenie i nie zamknęła oczu. Już się nie bała... Przypomniała sobie odległą, sielską wieś i mordowanie cieląt... Oba trupy obrzmiały w słońcu. Ktoś życzliwy narzucił na zwłoki dorożkarza brudną płachtę do okrywania końskiego grzbietu. Nagle wysunęła się spod niej głowa z przymkniętymi bladoniebieskimi powiekami. Widocznie wcześniej zamknął je ktoś wrażliwy. Oczy konia były wciąż rozwarte i przeraźliwie błyszczące. W zakrwawionej powiece tkwił ostry odłamek szkła... Iw zmarszczyła czoło i natychmiast roztarta je dłonią, przypominając sobie, że w ten sposób tworzą się trwałe i głębokie zmarszczki. Pomyślała, że bardziej żałuje konia niż dorożkarza, który przeważnie cuchnął wódką i przeklinał wulgarnie, okładając batem boki nieszczęsnej chabety. Ohyda – pomyślała, patrząc ponuro na zwłoki. I nagle jej wzrok padł na brudną, przedartą stronicę gazety z wybitym czarną farbą wezwaniem: „Oddawajcie krew! Potrzebujemy krwi!” Tyle krwi pod moimi stopami, zmarnowanej, nikomu niepotrzebnej, a oni piszą, że potrzeba krwi... Bezsensowny, absurdalny, głupi świat. Parsknęła śmiechem, lecz nie był to śmiech wesoły, a raczej gorzki grymas śmiechu. Jakaś staruszka spojrzała na nią ze zdziwieniem czy ze zgorszeniem. Zły, fałszywy, zakłamany świat, a wszystkie ludzkie działania to tylko odruchy klajstrujące ten absurd. Bezczelność Losu! Tak wygląda śmierć? Pokryty muchami ochłap mięsa, oto człowiek. Na całym świecie wiszą plakaty z hasłami: „Oddaj krew! Twoja krew źródłem życia!” A później na ludzi rzuca się bomby i krew leje się strumieniami w kurz ulicy. Od strony placu Trzech Krzyży pojawił się ksiądz z ministrantem, chłopczykiem, który przez cały czas trwożnie spoglądał w niebo. Ksiądz nie miał na sobie ornatu, tylko czarny garnitur. Z obu stron szyi zwisała fioletowa stuła. W dłoni chłopca migotało białe kropidło, które podawał księdzu, ilekroć ten o to prosił. Szedł powoli, przystając przed wykruszonymi fasadami domów i rozbitymi szybami sklepów. Raz po raz składał ręce, pochylał czoło i zagłębiał się w modlitwie. Powoli zbliżył się do leżącego dorożkarza... Zbladł, bo wiatr niósł ze sobą smród krwi i kału. Obszedł konia, by pochylić się nad zmarłym. To niesprawiedliwe, że modli się za tego zasrańca. Czy nie powinien raczej pomodlić się za konia, który przez całe życie uczciwie na niego tyrał, poganiany batem... – Iw zlękła się na chwilę swych buntowniczych myśli. Lecz tylko na chwilę. Bezczelnie zajrzała przechodzącemu księdzu w oczy. Był w sile wieku, lekko łysiejący, z zaczesanymi po bokach cienkimi pasmami jasnych włosów. Czyżby słyszał jej buntownicze myśli? A może odgaduje je po zadziornym wyrazie twarzy? Spojrzał surowo, ze zdziwieniem czy może wyrzutem? Oczy miał jasnobrązowe, przejrzyste, smutne. Podobne do oczu Eduarda. – Pomódl się, panienko, za tego dobrego człowieka, którego nasz Pan powołał do siebie w tak tragicznych okolicznościach – mówił teatralnym półszeptem, jakby chcąc wywrzeć na niej jak największe wrażenie. 128 – To wyjątkowa kanalia – Iw poruszyła ustami, jakby chciała splunąć na padlinę dorożkarza. – I dostał to, na co od dawna zasługiwał. A za tę utrudzoną szkapę już się pomodliłam. – Boże! – jęknął ksiądz. – Ile w tobie goryczy, dziecko? – I co z tego? Wzruszyła ramionami. Po ostatniej dwudniowej obecności Witka obawiała się, że znowu jest w ciąży. A jeżeli jest, to tym razem na pewno wyskrobie kolejny zalążek mojej siostry lub brata... Czuła w sobie bezbrzeżną rozpacz. Ogarnęła ją nagła wściekłość, złość, nienawiść do tych wszystkich szalonych mężczyzn biegających z karabinami, zabijających się, zrzucających bomby, podpalających domy, rozsiewających nienawiść. Z trudem dawała sobie teraz radę z wózkiem, z którego spadały koła, z pieluchami, z biegunką, z jedzeniem, z uczuleniem i wysypkami prześladującymi mnie od urodzenia. Tam, gdzieś daleko, pod Toruniem, Płockiem czy Łęczycą twój mąż walczy z Niemcami, bije się o Polskę, strzela z armaty do wrogów ojczyzny, a oni strzelają do niego, starając się trafić w ten żywy cel. Czemu ci wszyscy głupcy nie odmówią wykonywania tych absurdalnych rozkazów? Czemu nie wrócą do swych kobiet, żon, kochanek, dziewczyn? Do swych dzieci urodzonych i dopiero mających się narodzić? Powinni tak uczynić Polacy, Niemcy, Rosjanie... Wszyscy powinni rzucić broń... Czy jest idea ważniejsza od miłości między mężczyzną a kobietą? Idea ważniejsza od jakiejkolwiek miłości? – Boże! Jakże nienawidzę bohaterów! – szepnęła, zaciskając pięści. – Czy ci bohaterowie nie powinni pilnować swych kobiet, by wychowywały dzieci, podczas gdy oni dokonują nadludzkich aktów bohaterstwa? Czyż największym bohaterstwem nie jest rezygnacja z bohaterstwa? I pozostanie wśród tych, którzy cię kochają? Nagle poczuła silny ucisk w podbrzuszu i lepką wilgoć między udami. Wsunęła dłoń... Palce ociekały krwią. Miesiączka! Dzięki Ci, Boże... Długo nie będziesz mogła zasnąć. Kiedy w końcu uśniesz, w twoim śnie ulicą pełną słońca stary koń ciągnie dorożkę na ogumionych kołach. Nagle upadnie, a z rany na szyi pocieknie błyszczący strumień czarnej krwi. Dorożkarz zeskoczy z kozła i pocznie zaciekle okładać go batem... Systematycznie i bezlitośnie. Krzykniesz i rzucisz się między leżącą szkapę a rozjuszonego wozaka. Uklękniesz nad potężną głową konia i delikatnie zamkniesz mu powieki... Pocałujesz cienką, pokrytą jakby puszkiem skórę. Usiłujesz się podnieść, powstać z klęczek. Dopiero teraz czujesz, że przez cały ten czas dorożkarz bił i szkapę, i ciebie. Patrzysz na leżącego w beciku chłopca i marszczysz gniewnie czoło, bo nagle ogarnia cię głębokie poczucie winy. – Przecież mogło cię nie być. – Przecież chciałam cię zabić, po prostu zabić. – Zabić, jak zabija się każdą istotę w cierpieniu, strachu i krwi. I nigdy nie leżałbyś tak przede mną uśpiony i cichy. A ja nigdy nie oczekiwałabym twego przebudzenia... Po raz pierwszy pomyślisz, że twoje życie tu jest jedyne, niepowtarzalne i należy tylko do ciebie, stanowi twoją własność, twoją tajemnicę i nadzieję. – Moje życie jest wyłącznie moje – szepnęła z miłością, okrywając mnie kołderką – i muszę ocalić je za wszelką cenę, dla siebie i dla ciebie. Zaciągnęła się dymem. Paliła teraz znacznie więcej niż przed wybuchem wojny. Zapalała 129 papierosa od papierosa, zupełnie nie zważając, że się krztuszę. – Zlituj się na tym chłopcem, przecież on sinieje od dymu! – pokrzykiwała Julia. – Spójrz, jakie ma podkrążone oczy. – Denerwuję się, dlatego palę. Iw stawała przy oknie i starała się wydmuchiwać dym na zewnątrz, za firankę. – Boję się, że już nigdy nie będę tańczyć – powiedziała nagle. – Przecież teraz wszystko się zmieniło. Coraz mniej szans, coraz mniej nadziei. Jej głos zabrzmiał tak poważnie i wydał się Julii tak dojrzały, że po raz pierwszy spojrzała na córkę jak na mądrą, myślącą kobietę. I już, już miała ją pocieszyć i powiedzieć: „Nie martw się, wojna się skończy i pojedziesz do swojej upragnionej rewii”... Nie powiedziała tego jednak, zdusiła w sobie słowa, jakby w obawie, że okażą się równie fałszywe i pozorne, jak nie spełnione marzenia z jej młodości. Już po bombardowaniu. Samoloty odleciały, zniknęły białe smugi przeciwlotniczych pocisków, ogniki wybuchów gasły powoli. Iw zasłoniła oczy przed jasnością i błękitem. Pod powiekami boleśnie pulsowała krew. Krzyki, nawoływania, płacz, przekleństwa... Przez chwilę w tym piekle, które z nieba spadło na ziemię, jesteś przerażona i bezradna. – Nie możesz się bać! Nie wolno się bać, Iw! – pouczasz sama siebie i od razu czujesz się lepiej. Ze zbombardowanych domów wydobywał się ogień, wzbijał dym i pył. Coraz wyżej i wyżej nad miastem, aż niebo przestanie razić cię jasnością i błękitem, i stanie się brudne, zasnute szarą mgłą. Czy już zrozumiałaś, że każdy rozdarty dom, strzaskane drzewo, pęknięty kamienny gzyms, odłamek tynku są częścią twego życiorysu, fragmentem pamięci i należą do ciebie jak twoje ciało, tylko do ciebie. Zabici i ranni w kałużach krwi, i przerażeni, i obłąkani, i psy skowyczące wśród ruin, i poranione ptaki, i chodniki, jezdnie, bramy, którymi przemykasz pod wyciem lotniczych alarmów, też pozostaną w tobie na zawsze. Boisz się, wciąż się boisz, że mogą trafić właśnie w ciebie, ale wtedy będzie ci już wszystko jedno. Martwisz się, aż pęka ci głowa, i zastanawiasz się, czy nie ogarnia cię szaleństwo. Nagle z okna na pierwszym piętrze dobiega cię potok kobiecego narzekania. To ta szalona sąsiadka! – Boże, czy zawsze, jak zapastuję podłogę i odkurzę dywany, musisz zsyłać bombardowanie akurat na naszą ulicę?! Znowu wszystko zapylone. Śmiej się, Iw! Śmiej się z tego życia tak bliskiego śmierci, śmiej się! Splamiona krwią ludzkość, mordując się, jest nareszcie szczera wobec siebie – myślała Iw, zmęczona ostatnimi wydarzeniami. Nie obawiała się wojny... Naloty, wybuchy, pożary nie budziły jej trwogi i bardzo niechętnie, właściwie tylko dla mnie, schodziła do schronu. – Nikomu tym nie zaimponujesz, a zginiesz – powtarzała Julia, uważając postępowanie Iw za przejaw młodzieńczej brawury i przewrotności... Iw uśmiechała się, ale ten uśmieszek nie świadczył o odwadze, a raczej o nienawiści do świata, w którym przyszło jej żyć... Wiedziała już, że świat ten jest przerażająco okrutny, a to, co dzieje się między ludźmi, jest zaledwie wierzchołkiem tego rozpasanego okrucieństwa, jakie ludzie przynieśli ze sobą na ziemię... W jej najgłębszym przekonaniu ludzie, którzy wywołali wojnę, po prostu sami wobec siebie zaczęli postępować tak, jak codziennie postępują z resztą świata, czyli ze wszystkimi innymi stworzeniami... 130 Po prostu mordują się, bo mają na to ochotę – rozmyślała, słuchając wiadomości o liczbie zabitych, rannych i zaginionych. – Mężczyźni, którzy nie potrafią kochać, przynoszą śmierć. Od początku wojny, która zburzyła wszelkie jej nadzieje, najwięcej uwagi poświęcała parze gołębi z gzymsu po drugiej stronie ulicy... Stary, siwy gołąb zawieruszył się już podczas pierwszych dni wojny, brązoworóżowa gołębica zniknęła po drugim czy trzecim nalocie, lecz Iw nie traciła nadziei, że któregoś dnia powróci. Zapewne ogłuszona wybuchami nie może trafić z powrotem, straciła pamięć albo też związała się z innym gołębiem. W to jednak Iw nie wierzyła, bo dawno nie obserwowała tak zakochanej pary ptaków. W gruncie rzeczy gołębicę uważała za inteligentniejszą od gołębia, który wciąż się kłócił i walczył z rywalami.... Często też w myślach przyrównywała go do Witka lub Eduarda. Na przeciwległym gzymsie gołębie już nie siedziały i Iw czuła się pokrzywdzona, bo świat zabrał jej nie tylko możliwość tańczenia, nie tylko zniszczył plany jej zagranicznych podróży, ale przepędził, a być może i zabił, jej najbliższych przyjaciół, którymi się opiekowała. Wojna trwała, zbliżał się front, Francja i Anglia łudziły jeszcze obietnicami interwencji, w sklepach było coraz trudniej dostać cokolwiek do jedzenia. Iw zaciskała usta i z rozpaczą codziennie ćwiczyła po kilka godzin własne układy choreograficzne, tworzone naprędce do melodii z gramofonu... Muszę być sprawna, muszę mieć silne, twarde, elastyczne mięśnie, żeby tańczyć... wygimnastykowane, sprężyste stopy. Czy będę mogła tańczyć, kiedy przyjdą Niemcy? Właściwie myślała chyba tylko o tym, ze złością, a czasami i nienawiścią, nasłuchując mojego wrzasku, dobiegającego z wiklinowego łóżeczka. Wysiłek, zmęczenie, odór potu pomagały zapomnieć... Kiedy znużenie mijało, powracały natrętne myśli, troski, smutki... Iw znowu stawała się bezradna. Sytuacja wydawała się przerażająca, osaczająca i bez wyjścia... I ponownie zaciskała zęby, marszczyła czoło i starała się żyć zwyczajnie, wśród drobnych spraw, zdarzeń, szczegółów... Patrzyła na mnie i rozmyślała o Witku... Wyjmowała jego listy i wczytywała się w zakochane, spragnione, zapłakane słowa rozmarzonego, nieszczęśliwego chłopca, którego nagle ubrano w mundur, wciśnięto w dłoń karabin, postawiono przy rozlatującej się armacie, rozkazując: „Kochaj ojczyznę i walcz w jej obronie!” I walczył, jak całe jego pokolenie. Szczerze żałowała Witka i prosiła Julię, żeby się za niego modliła. Iw płakała... Plamy po jej łzach łączyły się z plamami, które pozostawiły łzy Witka. Patrzyła na mnie i wyciągała z szuflady dedykowane jej zdjęcia, depesze i listy od Eduarda... Wzdychała i też płakała, może bardziej z litości nad sobą, nad niespełnieniem swych marzeń niż z tęsknoty za jego pocałunkami. Eduardo „Król Tang zagranicznych” – jak go reklamowano, Król Tanga – jak nazywała go Iw, był dla niej wysłannikiem z innego świata, postacią daleką, wspaniałą i coraz bardziej mityczną. Gdyby tylko mogła, pomknęłaby za nim natychmiast, zostawiając za sobą całe poprzednie życie łącznie ze mną, wrzaskliwym bachorem, lamentującym w beciku. Teraz jednak było to już niemożliwe, a więc jeszcze bardziej upragnione. Kolejny nalot zmusił jednak Iw do zejścia do schronu. Siedziała w piwnicy, słuchając odległego łomotu i wycia syren... Wokół zbiegli się wystraszeni, szarzy z niepewności ludzie. Milczeli lub modlili się bezgłośnie, a jeżeli już rozmawiali, to szeptem, jakby to był kościół, a nie schron. Nie wiadomo, kto puścił wówczas plotkę, że głośne rozmowy sprowadzają niemieckie samoloty. Wybałuszone z przerażenia oczy, wpółrozwarte usta, ciężkie oddechy przypominały Iw tamte przycupnięte na gzymsach przestraszone gołębie, których podgardla też dygotały ze strachu... Niespodziewanie poczuła się pewniejsza. A ludzie wokół wydali jej się jakby bliżsi i bardziej zrozumiali. Mrugnęła pokrzepiająco do Julii, która siedziała tuż obok, trzymając mnie na rękach. 131 I nagle przypomniała sobie całą rodzinę Witka zebraną w salonie, wpatrującą się w nią ciekawie, natrętnie, z wyniosłością, z pogardą, z zaciekawieniem, z podnieceniem. Oko matki jej przyszłego męża patrzącej przez lornion było równie wyłupiaste i przerażone. Przypominało też nieszczęsne oko żyjącego indyka z arystokratycznego stołu i oko cielaka, którego dorzynał podpity chłop... A oczy wokół także rozszerzał strach, błyszczały, odbijając mdłe światełka palących się pod sufitem okratowanych żarówek. Iw roześmiała się nerwowo... Julia spojrzała na nią zdziwiona... Siedzące naprzeciw małżeństwo zmarszczyło gniewnie brwi... W okularach na nosie roztrzęsionego staruszka nerwowo zadrżały olbrzymie, niebieskie koła wyblakłych tęczówek... Iw zakryła usta dłonią... Usiłowała zacisnąć wargi... Jakże śmieszny wydał jej się teraz strach tych ludzi, którzy po prostu bali się o swe życie. Tylko o swoje życie... A przecież takie samo życie codziennie odbierają milionom innych istot, zupełnie nie przejmując się ich strachem, niepokojem, męką. Nie mogła zapanować nad śmiechem... Śmiała się coraz głośniej, coraz bezczelniej, bardziej otwarcie i prowokacyjnie, śmiała się prosto w twarze przerażonych, nieszczęśliwych, niepewnych... Śmiała się, chichotała histerycznie. Śmiała się tak, że wszyscy wiedzieli, iż śmieje się z ich strachu, z ich upokorzenia, z ich cierpienia... – Niech pani przestanie! – zagulgotał staruszek. – Natychmiast! Jak tamten indyk, kiedy do niego podbiegały dzieci – pomyślała i jeszcze głośniej zaczęła się śmiać, jeszcze pogardliwiej. Odwróciła głowę. W cieniu na ścianie zauważyła ten groteskowy, paranoiczny plakat „Silni, zwarci, gotowi”... Nie mogła już opanować histerycznego śmiechu... – To bezczelność! Nie śmiej się, gówniaro! – krzyczy małżeństwo z przeciwka. – Uspokój się! – syczy żmijowato Julia, co jeszcze bardziej rozwesela Iw. Otworzyłem oczy, zsikałem się w pieluszkę, zawyłem głośno jak alarmowa syrena. Granatowy policjant stojący przy wejściu splunął w dłonie, zatarł, podbiegł, podniósł Iw za żabot francuskiej bluzki i uderzył ją w twarz... Z jednej i z drugiej strony... Zachwiała się... Osunęła pod ścianę. Wszyscy zastygli w zdumieniu, w podziwie. – Ale facet! Tak trzeba z historyczkami! – Miałeś rację, panie władzo – przytaknął staruszek. – Żeby się takie tak zachowywały publicznie, to skandal! – Dobrze, panie władzo, po męsku, zasłużyła sobie! – syknęła babunia. Pan władza uśmiechnął się zawadiacko, podkręcił wąsa, spojrzał pogardliwie na Iw, machnął ręką i odszedł pod ścianę. Czuł się wywyższony i potrzebny. Twarz Iw ściągnęła się, zmatowiała, oczy przypominały teraz oczy kota. Podniosła się, splunęła na podłogę. – Jakże ja was wszystkich nienawidzę! – wycedziła przez zęby, wybiegając ze schronu. – Bóg umarł! – Julia wypowiedziała te słowa z grobową powagą, chociaż dobrze pamiętała, że wypowiadała je już kilkakrotnie, I może właśnie dlatego po chwili milczenia dodała: – Chyba nigdy nie istniał naprawdę... Iw chciała zapytać, czy jest to pytanie, czy po prostu stwierdzenie, ale nie wydało się jej to aż tak ważne, aby prosić o dodatkowe wyjaśnienia. Tego samego dnia, wieczorem, Julia oddała służącej swoje stare, lecz nadal, jej zdaniem, wystrzałowe kapelusze i oświadczyła, że odtąd nosić będzie wyłącznie chustkę jak normalne kobiety z polskiej wsi. Wyciągnęła też starą suknię balową i pantofelki, i schowała je w inne miejsce... – Sprzedam, jak tylko skończy się ta cholerna wojna! Wszystkie szminki, lakiery do paznokci, tusze do rzęs po prostu oddała Iw. Pozostawiła 132 tylko jasnobrązowy puder w proszku i róż na policzki. – I wierzysz, że nie umalujesz już nigdy ust? – głos Iw wyrażał jednocześnie podziw, niewiarę i szyderstwo. – Tak – odpowiedziała Julia cichutko, a przecież z taką pewnością siebie, że Iw spojrzała na nią z podziwem. Skrzynka pocztowa jak zwykle pusta... Od dwóch tygodni żadnych wiadomości... Czy to możliwe? Cofnęła się... Przekręciła kluczyk... Otworzyła. Spojrzała od dołu. Jest! List zahaczony o wystający łepek gwoździa. Dłoń zadrżała z emocji. Od Eduarda! Błyskawicznie rozerwała kopertę z brązową sylwetką wirtuoza grającego na skrzypcach na tle orkiestry. „Droga Pani Iw”. Dlaczego zawsze pisał tak oficjalnie? „Oczekuję Pani w Paryżu... Kontrakt na występy obejmuje lata 1940-1942... Warunki dobre... Do podpisania po przyjeździe... Sądzę, że w ciągu miesiąca uporządkuje Pani swoje sprawy w Polsce... Proszę się pospieszyć, bo już w grudniu wyjeżdżamy do Stanów na tournee i jeżeli do tego czasu nie otrzymam od Pani wiadomości...” Dalej nie czytała. Przed oczami zawirowały czerwone punkty... Co za pech! Spojrzała na datę... List został wysłany z Paryża na tydzień przed wybuchem wojny... Ile przeleżał w skrzynce? A jeżeli otrzymałaby go wcześniej, czy miałoby to dla niej jakiekolwiek znaczenie? Może tak, może nie... Ale teraz, kiedy Niemcy zdobyli miasto, ten list mógł być już tylko kroplą goryczy. Wbiegła do pokoju, zastanawiając się, dlaczego nie płacze, bo przecież powinna się rozpłakać. W milczeniu podała list Julii i wymijając łóżeczko, w którym spałem, podeszła do okna. Po przeciwległej stronie ulicy na parapecie różową gołębicę obiegał, pusząc się i tańcząc, stary, brzydki gołąb.... A ona z wyraźnym zadowoleniem przyzwalała na jego zaloty... Dziwny sen... Trzeba wierzyć snom, które nie dają się łatwo wytłumaczyć... Snom tajemniczym, nierzeczywistym, nieoczywistym i przez to trudnym do wyjaśnienia... A ty? Uwierzysz? Uwierzyłaś? Zawsze broniłaś się przed wiarą w sny i teraz też nie chcesz się poddać. Siedzisz przy toaletce w błękitnym, przezroczystym szlafroku, patrzysz w lustro i czekasz. Na co? Na dalszy ciąg snu? To niemożliwe! Sny zawsze tłumaczymy po przebudzeniu, a ty żałujesz nagłego przebudzenia, bo nadal chciałabyś być tam, wewnątrz snu. I jak dzieje się często, chciałabyś się przebudzić, nie pamiętając, o czym śniłaś, a nawet, że cokolwiek śniłaś. – Przecież, żeby śnić, trzeba zasnąć. – Żeby wytłumaczyć sen, trzeba go pamiętać na jawie. Zamyślone kariatydy z pałacu Kronenbergów zbiegły z cokołów na ulicę. Są już na placu przed klasycystycznym gmachem Zachęty. Spiżowe damy z twarzami osmalonymi dymem tańczą z twoimi mężczyznami, z tymi, do których należałaś, i z tymi, o których myślałaś, że mogliby zostać twymi kochankami. Z Eduardem... Z Witkiem... Ze studentem... Z Markiem... Z tropicielem szpiegów... Z rannym komunistą postrzelonym w pobliżu „Adrii”... Tańczą tango w twoim śnie, a ty czekasz na jego dalszy ciąg przed lustrem, w którym teraz wciąż odbija się wojna zza okna. O tym, że tańczą tango, wiesz z kroków i gestów tancerzy, z bezdźwięcznego rytmu i rodzaju ruchów. Przebudziły cię gołębie, podrywając się nagle z naszego balkonu, i teraz martwisz się, bo nie wiesz, co działoby się później, gdybyś nadal śniła. 133 Przymykasz oczy i przez chwilę łudzisz się, że jeszcze trwa tamta muzyka – niema muzyka, kilka czy kilkanaście taktów ciszy-nieciszy... To już prawie wspomnienie, już tylko wspomnienie, początek zapominania... Tango zostało przerwane, przekreślone, starte i nigdy już się nie dowiesz, co spotkałoby cię w tym śnie, gdyby nie rozproszył go szum odlatujących przestraszonych ptaków. Nie mogła zasnąć – nie mogła czy nie chciała – a może to wiatr, szum liści, dalekie kroki za oknami, bezustannie powracające wspomnienia nie pozwalały zanurzyć się we śnie, zagubić się na kilka godzin po tamtej stronie. Bezradnie przewracała się z boku na bok, zrzucała z siebie pościel, oddychała głęboko i wzdychała, jakby zmagając się z niewidzialnym ciężarem, z wewnętrznym bólem. Lecz nie był to ani ciężar, ani ból, tylko powolnie narastający lęk, strach przed klęską, która zawisła nagle nad całym jej dotychczasowym życiem, wypełnionym pragnieniami, marzeniami, nadziejami, nad życiem, przez które szła, często zaciskając zęby i płacząc, z niezwykłą pracowitością i konsekwencją. Teraz wszystko wydawało się niepewne i małe wobec tych przerażających wydarzeń, które nagle stały się codziennością, powszednim chlebem milionów ludzi. Jej życie było ważne tylko dla niej, bo nikogo nie obchodziły nocne płacze małej tancerki, która panicznie bała się o własną przyszłość, o wymarzoną karierę, oddalającą się i rozpływającą jak mgła. Nagle zrozumiała swą samotność i było to dla niej uczucie zupełnie nowe, przed którym nie umiała się bronić. – Jestem tak sama jak dotąd, taka sama. Zacisnęła usta, bo wydało się jej, że słowa brzmią zbyt głośno, a przecież sądziła, że mówi szeptem. Myślała, że w ten sposób pomoże sobie zrozumieć sytuację, w jakiej znalazła się niespodziewanie. Ile godzin zostało do świtu...? Będę piekielnie zmęczona, prawie nie zmrużyłam oka. Wpatrywała się w okno, oczekując pierwszej jaskółki świtu, pierwszej smugi brzasku. Bała się jak nigdy dotąd, i to nie dlatego, że każdy świt mógł być ostatni w jej życiu... Bała się nie tyle o siebie, co samej siebie. W czasach, które nadchodziły, obawiała się tej innej kobiety, dotychczas nieznanej i nieprzeczuwanej, w którą przeobrażała się tej ostatniej wrześniowej nocy. Czy będę mogła tańczyć? Co będę robić? Co dalej? Przez bezsenność, przez gęsty strumień myśli, goryczy, niepewności, przez wątpliwości i przeczucia przedarł się nagle jakiś głos, cichy krzyk, jęk. To on, niechciany chłopiec, dzieciak, który przyszedł na świat przez przypadek. Ogarnęło ją przerażenie, bo przecież tego chłopca właściwie miało nie być. Gdyby ów znajomy lekarz, który poprzednio dwukrotnie jej pomagał, nie dostał ataku serca, nie czułaby tego oddechu i krzyku przez sen. Więc tak mało trzeba, żeby zabić? Więc życie jest tak kruche? Więc los zależy od kaprysu, przypadku? Przypomniała sobie poszarpane ciała leżące na placu i w myślach zestawiła zabitych ludzi z usuniętymi płodami. To potworne! Nagle zaczęła żałować tamtych dwóch zabiegów. Poczucie winy wywołało wściekłość. – Nie mogłam inaczej. Tancerka nie może mieć dzieci, a ja tak bardzo chcę tańczyć. Szeptem zwierzała się otaczającej nocy z goryczy, żalu, ze wstydu, z pożądania, z kobiecości, z pragnień. Zwierzała się, a słowa, którymi myślała, które wypowiadała, a nawet te, które przemilczała, składały się na modlitwę do Boga, w którego przecież nie wierzyła, do przeznaczenia, do sił nieznanych i niezrozumiałych... Wszystko, co dotychczas zatrzymywała w sobie, wszystkie słowa, uczucia, myśli, wszystko to odchodziło w ciemność jak ludzie, których tak niedawno żegnała. Lecz własny szept w 134 ciemności nie przynosił ulgi. Ta spowiedź trwała długo, aż do bezwiednego zamknięcia powiek, do snu, który ogarnął ją z niezwykłą siłą. Śniła jej się secesyjna kamienica, żelazne karły strzegące bramy, daleki widok rzeki, matka kłócąca się z ojcem o złotowłosą kobietę. Uciekała, uciekała, uciekała, wpadła na most między czarne przęsła i torowisko. – Tu nie można tańczyć! – krzyknęła. – Tu nie można tańczyć! Świat wirował, dygotał, jęczał. Uciekała w przepaść. – Czy można uciekać do przepaści? Obudziła się spocona, z bijącym sercem, oddychając ciężko. Smuga świtu między żółtymi storami rysowała się wyraźnie. Czuła się upokorzona, poniżona, niepewna samej siebie. Leżała z otwartymi oczami, w dziwnym odrętwieniu, nieruchomo, niewyspana i zmęczona. Niedługo będę musiała wstać, wyjść na ulicę, zacząć żyć na nowo, zacząć szukać... Teraz, kiedy zrozumiała, że nie wyjedzie, że mistrz Eduardo, Paryż, Londyn, Genewa to już tylko dalekie nazwy, echa ze świata cieni, że pozostaje tu, w Polsce, w Warszawie, że za chwilę pojawią się Niemcy, że nie może wybierać, bo jej los został już rozstrzygnięty – nagle przestała się bać. Ziewnęła, przeciągnęła się pod ciepłą kołdrą, przetarła oczy... Sięgnęła po szklankę z kompotem na nocnej szafce i duszkiem wypiła zimny, słodki płyn. Nie mogła już dłużej spać, nie chciała powracać do wszystkich tych wizji, snów i przypomnień, daremnych usiłowań i nie spełnionych zamiarów. Zrozumiała, że nagle traci grunt dotychczasowego życia i nie wie, co ją oczekuje w nieznanym świecie wojny. Wstała. W lustrze zobaczyła bladą, zmęczoną twarz, podkrążone z bezsenności oczy, zmierzwione włosy. Zakryła twarz. Nie lubiła oglądać się w lustrze bez pudrów, szminek, różów i tuszu. A jednak... Powoli opuszczała dłonie. Jestem brzydka – garbaty, wydatny nos, czoło niskie, cofnięte, broda silna, wystająca. Tylko kształt ust, przypominający małe serduszko, wyjątkowo piękny. Znowu patrzysz uważnie na własną twarz, jakby tam właśnie kryły się rozstrzygnięcie, rozwiązanie, nadzieja. Jednak jest tylko niepewność, lęk przed jutrem, a właściwie przed dniem, który już nadszedł. On jeszcze śpi, matka jeszcze śpi, dom jeszcze śpi. Przez firanki sączy się szarość. Miasto znalazło się na granicy nocy i dnia. Nie słychać już strzałów, wybuchów, wycia nadlatujących samolotów. Cisza. Tak, przecież nastąpiła kapitulacja. I co dalej? Może wszystko powróci do stanu niemal poprzedniego, może jednak będę mogła wyjechać, może będę występować za granicą, może to, co mówią o Niemcach, to nieprawda? Czy naród o starej kulturze, naród wielkich filozofów, muzyków, pisarzy, może... Chłopiec porusza ustami, jakby smakował, jadł. Trzeba koniecznie zrobić śniadanie... Tylko z czego? Są jeszcze płatki owsiane, lecz nie ma mleka. Całe szczęście, że w cukierniczce w kredensie przetrwało kilkanaście kostek cukru. Miód! Pół słoika lipowego miodu z zeszłego roku, wciśniętego w kąt półki... Julia jak zawsze zajmuje się wszystkim... „Warszawa skapitulowała... Niemcy weszli...” Zimno przeszyło cię na wskroś... Dreszcze. Szybko narzuć szlafrok i podejdź do okna. Na pustej ulicy drżą porozrzucane, brudne gazety. Wiatr porusza firanką w otwartym oknie naprzeciwko. Czarny kulejący pies z podwiniętym ogonem przebiegł jezdnię. Ogląda się raz po raz trwożnie, jakby go ścigał hycel. Z tamtej strony usłyszała daleki pomruk, zwielokrotnione echo szumu morza albo lasu. Śpiew! Mocny, zdecydowany, silny, który pobudza do szybszego marszu. Śpiew pewnych siebie umundurowanych mężczyzn. Zza rogu wyłania się zielonoszara masa. Niemcy maszerowali w hełmach, z karabinami i plecakami, kolumna za kolumną. Nagle przestali śpiewać. Zbliżali się teraz bezgłośnie, wpełzali w twoją ulicę i tylko ich kroki dud 135 niły, dźwięczały, budziły echa w bramach i podwórzach. Podeszli... Możesz już odróżnić twarze pod hełmami. I nagle znowu zaśpiewali! Rytmicznie jak do tańca, twardo, z obezwładniającą siłą. Upiorny balet pełznących w słońcu oddziałów. Ich zwycięstwo! Niech przejdą jak najszybciej. Zatykasz uszy dłońmi. Serce uderza coraz szybciej. Boisz się, chciałabyś uciec, lecz nie masz dokąd. Oddychasz nerwowo... Stalowe fale przetaczają się pod oknem jak powódź. Samochód ze sztywną czerwoną flagą z czarną swastyką pośrodku. Ze zdziwieniem patrzysz na siedzących... Czy to nie M.? Czy to nie F.? Ci dwaj oficerowie w czarnych mundurach z trupimi czaszkami na czapkach, jadący odkrytym samochodem... Już przejechali... Wyminęli kolumnę żołnierzy, a ciebie ogarnęło przerażenie. – To już oni...? – usłyszysz pytanie Julii. – Tak – odpowiesz przez płynące natrętnie łzy. – Tak. 136 Podziękowanie Serdecznie dziękuję tancerkom – Paniom: Urszuli Dąbrowskiej, Halinie Mancewicz i Lilianie Wolskiej za rozmowy i konsultacje z zakresu techniki tańca i psychologii życia tancerek. Dziękuję również Panu Leszkowi Kolankiewiczowi, antropologowi teatru za mądre i przenikliwe opowieści i wypowiedzi, dotyczące współczesnych tańców rytualnych i kultów opętania. Andrzej Zaniewski