ANDRZEJ PEREPECZKO PODWODNY ŚWIAT DZIKIEJ MRÓWKI Wydawnictwo Morskie 1983 WSTĘP dzięki któremu Czytelnik może poznać dotychczasowe przygody Dzikiej Mrówki, zresztą opisane dokładnie w książkach pt: „Dzika Mrówka i tam-tamy” oraz „Dzika Mrówka pod żaglami” Marek, zwany przez rodzinę i kolegów Dziką Mrówką z racji niewielkiego wzrostu i niezwykłych pomysłów, które się bez przerwy rodziły w jego nadzwyczaj wybujałej fantazji i wyobraźni, mieszkał w dzielnicy Gdańska zwanej Oliwą. Razem z bratem Jarkiem, bliźniakiem zresztą, ale zupełnie do Marka niepodobnym, chodzili do jednej klasy i razem też grali w hokeja, tyle tylko że w różnych drużynach. W jednej Dzika Mrówka był napastnikiem, w drugiej Jego Brat (tak nazwano Jarka) - bramkarzem. Tata obu chłopców bliźniaków był ochmistrzem na statku, Mama - wielbicielką języka angielskiego. Starała się, z niecałkowitym jednakże powodzeniem, wpoić w swych synów zamiłowanie do tego języka. Pewnego dnia, gdy Tata wrócił z rejsu, obaj chłopcy tak dokuczyli Mamie swymi niezwykłymi pomysłami i swoim zachowaniem (choć - po prawdzie - wszystkie pomysły były autorstwa Dzikiej Mrówki, a Jego Brat był tylko wiernym, choć nieco powolnym ich wykonawcą), że płacząc stwierdziła, iż ma wszystkiego dosyć i że nie może sobie absolutnie z nieznośnymi chłopakami poradzić. Na takie dictum Tata zdecydował się osobiście zająć się synami bliźniakami, a że pływał na statku i akurat nie za bardzo mógł zejść na urlop, postanowił zabrać chłopców w rejs, żeby ich „mieć na oku”. Popłynęli tedy statkiem we trójkę: Tata, Dzika Mrówka i Jego Brat. Przed samym odjazdem Mama, którą chłopcy i Tata nazywali Micią, wcale nie była taka pewna, czy tak naprawdę „miała wszystkiego dosyć” i czy pomysł zabrania chłopców na statek był najlepszym z życiowych pomysłów Taty. Statek w swym rejsie odwiedził kolejno Londyn, Sewillę w Hiszpanii, Safi w Maroko i port Kaolack w Senegalu. Londyn zwiedzili chłopcy dość dokładnie, ale najbardziej podobało im się muzeum techniki, do którego wielokrotnie wracali. W Sewilli byli na walce byków, która jednak nie za bardzo im do gustu przypadła. W tejże samej Sewilli zauważyli podejrzany, ich zdaniem, statek o nazwie „Torro” i Dzika Mrówka postanowił na własną rękę śledzić członków jego załogi, która ani chybi trudniła się jakimiś ciemnymi sprawkami. W morzu, w czasie przelotu z Sewilli do Safi, Dzika Mrówka i Jego Brat wdrapali się na maszt statku i dojrzeli stamtąd samotną łódź. Jak się potem okazało, była to uszkodzona łódź rybacka z wyczerpanym prawie do cna Arabem i jego rannym synem. Dzięki temu odkryciu, ratującemu życie ludziom, obaj bracia stali się sławni na statku i udało im się nawet uniknąć kary za samowolne wlezienie na maszt. Po południu tego samego dnia statek ich dogonił tajemniczy stateczek „Torro”. W Safi bracia mieli niezbyt przyjemną przygodę w meczecie, do którego - jak się okazało - wstęp dla „niewiernych” był surowo zabroniony. Po kilku dalszych dniach podróży dopłynęli wreszcie do Kaolacku w Senegalu, skąd w czasie wojny uciekły po upadku Francji dwa polskie statki: „Cieszyn” i „Śląsk”. A że właśnie na statku znajdował się bosman, który jako młody chłopak był członkiem załogi „Cieszyna” w 1940 roku, obaj bracia usłyszeli opowieść naocznego świadka o tej pełnej emocji sławnej ucieczce. W Kaolacku znajdował się już tajemniczy „Torro”, Dzika Mrówka zatem i Jego Brat przystąpili do śledzenia załogi. Niewiele brakowało, aby się to bardzo smutnie skończyło dla obu braci bliźniaków. Na szczęście z groźnych opałów uratowała ich senegalska policja, która odstawiła obu domorosłych detektywów na statek i oddała w ręce na dobre już zaniepokojonego Taty. Powrotną drogę do kraju obaj chłopcy spędzili pracując - jeden w dziale maszynowym, drugi na pokładzie statku - w Tacie bowiem obudził się nagle niezwykle pedagogiczny talent i postanowił swych synów wychować przez pracę. Wtedy obaj bracia poznali, że praca na statku wcale nie należy do łatwych i że marynarze nie tylko „pływają, opalają się i zwiedzają cały świat”. W Gdańsku czekała na swych chłopców stęskniona Mama, która już dawno zapomniała, że miała „zupełnie dosyć” i obaj bracia bliźniacy doszli, tym razem zgodnie o dziwo, do wniosku, że WSZĘDZIE DOBRZE, ALE W DOMU NAJLEPIEJ! Po powrocie z rejsu obaj chłopcy spóźnili się o parę dni na rozpoczęcie roku szkolnego. Dzika Mrówka postanowił wykorzystać tę okoliczność i ułożył błyskawicznie plan, zgodnie z którym profesorowie nie mieli mieć w tym dniu żadnych zajęć w ich klasie. „Wszystkie lekcje biorę na siebie” - oświadczył swym koleżankom i kolegom Dzika Mrówka. Przemyślnie ułożony program działania udał się tylko po części, bowiem Pan od Przyrody zdemaskował Marka, gdy go zbyt poniosła bujna fantazja i gdy mocno przeholował w opowiadaniu niestworzonych przygód, które miały rzekomo wydarzyć się w ciągu rejsu. Cała klasa śmiała się z Dzikiej Mrówki, a w obronę wzięła go tylko jedna z koleżanek o imieniu Ulka. W okresie Świąt Bożego Narodzenia, które Tata spędził razem z całą rodziną na lądzie, ojciec zabrał Dziką Mrówkę na doroczne spotkanie Klubu Kaphornowców, do którego mogą należeć tylko ci z żeglarzy, którzy na żaglach opłynęli przylądek Horn, jeden z najbardziej burzliwych przylądków świata. Pod wpływem tego spotkania Marek zainteresował się żeglarstwem, zaczął czytać przeróżne książki na ten temat, poznawał tajniki astronomii i w konsekwencji zarzucił swą dawną pasję, czyli hokej, i zapisał się do klubu żeglarskiego. W klubie zaczęło się szkolenie teoretyczne i pierwsze prace przy jachtach na przystani. Początki były trudne i mało efektowne, trzeba było bowiem jachty czyścić, skrobać i malować, a pływanie pod białymi żaglami stawało się coraz bardziej odległe. Mimo trudności Dzika Mrówka zawsze pełen był najrozmaitszych pomysłów, kreślił wciąż na mapach trasy swych przyszłych rejsów i snuł niezbyt realne marzenia, a tymczasem - na codzień - skrobał jachtowe burty, szpachlował, splatał linki czy też szył żagle. Wreszcie nadszedł dzień, kiedy Marek wypłynął w pierwszy swój rejs, w czasie którego sam sterował i sam prowadził swą łódź. Niedaleki to co prawda był rejs, bo tylko po wodach basenu jachtowego, ale chłopiec po raz pierwszy spostrzegł, że łódź posłuszna jest każdemu ruchowi JEGO ręki, że to ON kieruje, po raz pierwszy naprawdę ŻEGLUJE! Po pewnym czasie Dzika Mrówka został wyróżniony - wyznaczono go na zawodnika regat jednoosobowych żaglowych łodzi, zwanych bardzo ładnie „Optymistami”. Regaty miały wielce dramatyczny przebieg, bo w momencie, kiedy Marek już, już miał wyjść na czoło wyścigu, łódź jego wywróciła się wskutek nieuwagi chłopca i oczywiście tym samym stracił on wszelkie szanse w wyścigu. Mimo tego pierwszego niepowodzenia Marek brał udział również i w innych kolejnych wyścigach, a po pewnym czasie został w nagrodę wybrany do załogi pełnomorskiego jachtu w rejsie bałtyckim. W czasie podróży Dzika Mrówka spróbował po raz pierwszy niezwykle trudnej - jak się okazało - sztuki kucharzowania na jachcie. W swym rejsie jacht o wdzięcznej nazwie „Stella Polaris” odwiedził Rygę i Leningrad. W drodze powrotnej żeglarzy złapał sztorm, który zagnał jacht aż pod brzegi szwedzkie. Tam, w nocy i w sztormie, Dzika Mrówka zauważył czerwony błysk rakiety. To mógł być ktoś wzywający pomocy! „Stella Polaris” ruszyła na ratunek i nad ranem odnaleziono przewrócony jacht, a przy nim trzymających się resztkami sił młodych rozbitków. W czasie akcji ratunkowej szczególnie wyróżnił się Marek, który nie bacząc na niebezpieczeństwo wskoczył do wody i uratował kilkunastoletnią dziewczynę, Szwedkę o imieniu Ulla. Polski jacht z uratowaną załogą wpłynął do portu w Sztokholmie, gdzie rodzice rozbitków przyjęli polskich żeglarzy niezwykle gościnnie i serdecznie. W czasie zwiedzania zabytków tego pięknego portu, „Wenecji Północy”, Dzika Mrówka został tak zafascynowany widokiem żaglowca „Vasa” sprzed przeszło 300 lat, wydobytego w całości z dna morskiego, że stwierdził: Pływanie pod żaglami to jest na pewno bardzo fajna sprawa, ale PODWODNE POSZUKIWANIA ARCHEOLOGICZNE TO JEST WŁAŚNIE TO ! ROZDZIAŁ PIERWSZY, w którym Dzika Mrówka uświadamia Mamie, że pod powierzchnią wody dzieje się bardzo dużo ciekawych rzeczy Pogoda tego dnia była naprawdę wspaniała i „zupełnie odświętna”, jak - nie bez pewnej dozy słuszności - zauważył Dzika Mrówka, gdy zbudzono go na poranną wachtę. Wracali do kraju. Jacht „Stella Polaris” zbliżał się do swego macierzystego portu, do prastarego polskiego Gdańska, do swej zacisznej klubowej przystani, skąd wypłynął w kilkutygodniowy, niezbyt może długi, ale za to niezwykle ciekawy i pełen przygód bałtycki rejs. Oczywiście kulminacyjnym jego punktem była akcja ratunkowa i wizyta w stolicy Szwecji, nazwana przez załogę jachtu „sztokholmską przygodą”. Jacht płynął pod pełnymi żaglami w rześkich podmuchach porannej morskiej bryzy. Przed dziobem rysował się ojczysty, polski brzeg. Na tle pogodnego nieba widać było już nawet gołym okiem poszarpaną koronkę wież starego miasta, a bliżej na pierwszym planie czerniała pajęczyna kratownicy transporterów węglowych Portu Północnego. Na redzie stały statki czekające swej rozładunkowej kolejki, a wśród nich rozpierał się potężny kadłub olbrzymiego zbiornikowca, który właśnie kilka pracowitych holowników wprowadzało między falochrony. Po prawej stronie rozległej Zatoki Gdańskiej widniały zielone krawędzie wysoczyzny, dochodzące koło Orłowa do samej wody. Na tle lasów bielały tu i ówdzie białe smukłe wieżowce nowych mieszkalnych dzielnic Trójmiasta, wyglądające z oddali jak klocki powtykane w plastyczną panoramę Wybrzeża. „Stella Polaris” wśliznęła się zgrabnie między główki wejściowe gdańskiego portu, przemknęła wzdłuż przystani, gdzie piętrzył się elegancki kadłub pasażerskiego promu, zbudowanego kilka miesięcy temu przez jedną z polskich stoczni. Pod wysoko uniesionymi na dziobie wrotami wtaczały się do pękatego brzucha statku załadowane ciężarówki i samochody osobowe rozmaitych marek i rejestracji, z którymi turyści wędrowali przez bałtyckie morze do Szwecji czy Finlandii. Jeszcze tylko majestatyczny kamienny obelisk pomnika na Westerplatte, jeszcze zatłoczone statkami portowe baseny, jeszcze pełna pracy i hałasu stocznia, jeszcze kilkaset metrów i już przed dziobem powracającego jachtu wyłoniły się nabrzeża rodzimego klubu. Kapitan Filip wywołał całą załogę do manewrów. Każdy wiedział dokładnie, co do niego należy. Jeden pilnował żagli, inni dzierżyli w rękach odbijacze, by ochronić burtę jachtu od zbyt brutalnego kontaktu z lądem, jeszcze inni trzymali w pogotowiu bosaki. Lecz co to? Całe klubowe nabrzeże udekorowane odświętnie, całe w girlandach różnokolorowych flag marynarskiego kodu. - Czy to dzisiaj jakieś państwowe święto? - zdziwił się Dzika Mrówka. - Dzisiaj? Pojęcia nie mam, ale chyba nie - odrzekł stojący tuż obok Baleron. - No to dlaczego taka banderowa gala? - A może to, stary, na naszą cześć? - Eee, Baleron, ty jak coś powiesz... - Dzika Mrówka wzruszył ramionami. - Niby z jakiej racji? - No to dlaczego tyle ludzi na nabrzeżu? Rzeczywiście. Pod girlandami banderek kodu sygnałowego kłębił się całkiem spory tłumek. Wymachiwano rękoma, a w niektórych rękach zupełnie wyraźnie już teraz widać było kwiaty. I cały ten tłum coś pokrzykiwał. Niestety, na razie nie można było tego dosłyszeć, za burtą bowiem szumiała rozcinana dziobem jachtu woda, a na domiar żagle zaczęły głośno łopotać podczas kolejnego zwrotu. Gdy jednak płótna wypełniły się wiatrem i ponownie napięły, do uszu załogi „Stella Polaris” dobiegło najwyraźniej: - Niech żyją! NIECH ŻYJĄ!! NIECH ŻYJĄ!!! - Niby kto? - zapytał sam siebie Dzika Mrówka, ale odpowiedź właściwie była zdecydowanie jednoznaczna, bo w zasięgu wzroku nie było widać żadnego innego jachtu poza „Stellą”. - Do zwrotu przez sztag! - rozległ się na jachcie tubalny głos Kapitana Filipa. Załoga rzuciła się do manewrów. „Stella” bardzo zgrabnie wykręciła na wiatr, przez chwilę żagle łopotały, a w tym czasie jacht przeszedł linię wiatru i położył się na przeciwny ciąg, nabierając zwolna szybkości. - Żagle precz! - rozkazał kapitan, pilnie obserwując wody portowego basenu i oceniając odległość dzielącą jacht od nabrzeża. Żagle „Stelli” ześliznęły się na pokład jachtu. Ogołocona z ciągnących ją płócien sunęła coraz wolniej w stronę brzegu. Po chwili posłuszny wychyleniu steru kadłub jachtu skręcił i łagodnie złożył się do nabrzeża dokładnie w tym miejscu, które uprzednio wybrał Kapitan Filip. Dzika Mrówka, stojący na dziobie jachtu z odbijaczem splecionym misternie z linek, dostrzegł nagle wśród zgromadzonego na brzegu tłumu swoją Mamę. Tuż obok niej stał brat bliźniak, czyli Jego Brat lub inaczej Jarek, a z drugiej strony mignęła zarumieniona twarzyczka dziewczęca okolona gęstwą jasnych włosów. - Ulka! - poznał Marek i zdziwił się bardzo. Ale już w następnej sekundzie uczucie zdziwienia i zaskoczenia ustąpiło uczuciu radości i Marek poczuł nagle i niespodziewanie, że coś dziwnego ścisnęło go za gardło. Chciał zawołać i nie mógł z siebie przez moment dosłownie wydobyć głosu. - Coś nagle zrobił się taki czerwony? - zapytał stojący obok Baleron. - Nie gadaj głupstw! - obruszył się Dzika Mrówka, któremu przeszło już owo dziwne ściśnięcie gardła. - Mareczku! Mareczku!! - chłopak usłyszał drżący nieco głos Mamy. - Ahoj, Miciu! - zawołał Marek. Chciał, by ten prawdziwie żeglarski okrzyk wypadł jak najbardziej po męsku, ale głos mu się jakoś dziwnie w tym momencie załamał i Marek poczuł, jak mu się nagle - zupełnie nie wiadomo dlaczego - dziwnie zapociły oczy. Widocznie Mamie też się akurat w tym samym momencie to samo przytrafiło, bo wyciągnęła z torebki chusteczkę i wytarła nią „zapocone” oczy, rozmazując przy okazji ciemny tusz do rzęs. - Cześć Ulka! - zawołał z kolei Dzika Mrówka, już znacznie pewniejszym głosem. - A mnie to już nie zauważasz, Mrówa? - zapytał stojący przy Mamie Jego Brat. - Takżeś zhardział po tym rejsie? - Nie zhardziałem, skądże! - bronił się Marek. - Ale... kobietom należy się chyba pierwszeństwo, no nie? - Fakt - przytwierdził Jarek, wydymając jednakże przy tym usta w geście, który mógł zarówno oznaczać przytaknięcie dla wywodów brata bliźniaka, jak i powątpiewanie, czy Ulkę można zaliczyć do kobiet... Wśród tego wszystkiego zacumowano wreszcie jacht przy nabrzeżu i w ten sposób pozornie zakończyła się pełna przygód morska wyprawa Dzikiej Mrówki na wody Bałtyku. Załoga „Stelli” chciała już gremialnie zeskoczyć na brzeg, by wreszcie ucałować najbliższych witających, ale okazało się, że jeszcze wcale nie koniec rejsu. Oto bowiem - ku pełnemu zaskoczeniu żeglarzy - rozległy się zwielokrotnione przez rozstawione na terenie klubowej przystani głośniki uroczyste słowa jeszcze bardziej uroczystej mowy. Czego tam nie było w tej mowie, wygłaszanej przez Kogoś Bardzo Ważnego. I sztormy, i żywioł wszelki i bohaterstwo kapitana i całej załogi, i honor bandery, i dobre obyczaje żeglarskie, i oczywiście rozsławianie naszej Ojczyzny na morzach i oceanach świata, a jeżeli nie na wszystkich, to przynajmniej na tym dla nas najważniejszym, na naszym polskim Bałtyku. Potem przemawiał KTOŚ JESZCZE BARDZIEJ WAŻNY i prawie dokładnie powtórzył poprzednie przemówienie, tyle tylko że trwało ono nieco dłużej i zawierało znacznie większą ilość kwiecistych określeń. O rany! - pomyślał w pewnym momencie Dzika Mrówka - jak tak będą powtarzali w kółko Macieju, to powitanie będzie dłużej trwało niż cały ten rejs. I o co w końcu chodzi? - zdziwił się w duchu - przecież nic nadzwyczajnego się nie stało. Wszystko jednak ma swój koniec, a więc wreszcie i na przemówienia nadszedł kres. I wtedy wystąpił KTOŚ NAJWAŻNIEJSZY i przeczytał z karteczki, że za zasługi oddane w czasie akcji jachtu „Stella Polaris” pod Sztokholmem zarówno kapitan jachtu - tu wymieniono nazwisko i imię Kapitana Filipa - jak i członek załogi - tu Dzika Mrówka ku swemu najwyższemu zdumieniu i zaskoczeniu usłyszał własne imię i nazwisko ZOSTAJĄ ODZNACZENI MEDALEM ZA RATOWANIE ŻYCIA KTOŚ NAJWAŻNIEJSZY skończył, a na całym nabrzeżu rozległy się huragany oklasków i okrzyków: - Niech żyją! NIECH ŻYJĄ!! NIECH ŻYJĄ!!! A nagle nad wszystkie głosy olbrzymiego tłumu wybił się potężny bas, przy którym słynne biblijne trąby jerychońskie pochowałyby się ze wstydu: NIECH ŻYJĄ ROBASZKOWIE ŚWIĘTOJAŃSCY !!! - zabrzmiało nad całym nabrzeżem, przeleciało nad zabudowaniami żeglarskiego klubu, wstrząsnęło gałęziami rozłożystych drzew rosnących w pobliżu, z których zerwało się stado wrzaskliwych kawek, i potoczyło gromkim echem ku odległym murom Starego Miasta. Wszyscy zamilkli jak jeden mąż, patrząc z wielkim podziwem na człowieka potężnej postury, który z przepaścistych swych płuc potrafił wydać dźwięk tak okazały, gdy w tej nagłej ciszy zabrzmiał cienki, srebrzysty jak dzwoneczek dziewczęcy głosik, który zawołał: - NIECH ŻYJE DZIKA MRÓWKA! Teraz wszyscy odwrócili oczy od potężnego klubowego bosmana i spojrzeli na niewysoką dziewczynkę z dużymi, gęstymi warkoczami. Twarz dziewczynki pod wpływem spojrzenia setek oczu poczęła zmieniać gwałtownie barwę z różowej poprzez wszystkie odcienie czerwieni aż do ciemnopurpurowej, tak iż wydawało się, że jeszcze tylko chwila, a krew tryśnie niechybnie z pałających policzków Ulki, ona to bowiem - ku własnemu przerażeniu i zawstydzeniu - wydała ten piskliwy nieco i odrobinę spóźniony okrzyk. - Fakt - powiedział Jarek i chciał chyba coś jeszcze dodać, ale wszelkie słowa zagłuszyła zgodna salwa gromkiego śmiechu zebranych, trudno bowiem było utrzymać powagę wobec zestawienia zwalistej góry mięsa, jaką był Bosman, z filigranowo-porcelanową urodą Ulki. Roześmiał się nawet KTOŚ NAJWAŻNIEJSZY, czym zresztą wzbudził ogólną sympatię zebranych, i dopiero gdy umilkły śmiechy, powiedział: - Pozwólcie mi, kochani, dokończyć tę miłą uroczystość. To jeszcze nie koniec? - zdziwił się niechętnie Dzika Mrówka, ale w chwilę potem zdecydowanie zmienił zdanie, gdy okazało się, że końcowym akcentem była dekoracja obu odznaczonych, to jest Kapitana Filipa i jego Dzikiej Mrówki - medalami, które ładnie odbijały swymi kolorowymi wstążeczkami od żeglarskiego dresu. - No, teraz to już naprawdę koniec rejsu - pomyślała z ulgą cała załoga „Stella Polaris” i na nabrzeżu zrobił się większy bałagan, choć przed chwilą wydawało się to absolutnie niemożliwe. - Tak bardzo się o ciebie martwiłam, synku, tak się niepokoiłam przez cały czas rejsu - to były pierwsze słowa Mici, gdy Dzika Mrówka znalazł się już w matczynych ramionach. - Uhmmm - mruknął coś niezbyt wyraźnie chłopak, który trochę wstydził się tych, maminych czułości i maminej troski, tym bardziej że w pewnym momencie poczuł dziwną wilgoć pod powiekami. - Cześć! - powiedział krótko i po męsku do Ulki, która podeszła cała jeszcze zaróżowiona i zmieszana i cichutko pisnęła: - Ja też się martwiłam.. A najbardziej, gdy przyszła wiadomość ze Sztokholmu o waszej przygodzie. - Wtedy to już było po strachu - powiedział lekceważącym tonem Dzika Mrówka i ugryzł się natychmiast w język, dojrzawszy lęk w oczach Mamy. - Musisz koniecznie o wszystkim opowiedzieć. Dokładnie i po kolei - stwierdziła Mama w drodze do samochodu. - Chodź z nami - zwróciła się do Ulki - podwiozę cię i zjesz u nas słodkie drugie śniadanie, które przygotowałam na powitanie naszego dzielnego żeglarza - tu spojrzała na Dziką Mrówkę wzrokiem będącym mieszaniną dumy i niepokoju. - No, no, niech Mama nie przesadza - mruknął Marek, w głębi duszy jednak czuł się zadowolony i mile połechtany w swej chłopięcej ambicji. - A sernik upiekłaś, Micdu? - zapytał, żeby zmienić temat rozmowy. - Oczywiście. Przecież to sernik dla powracającego z morza. I udał się nadzwyczajnie - Micia była najwyraźniej mocno zadowolona. - Taki sernik jak na POWRÓT TATY? - upewniał się dodatkowo Marek. - Zupełnie taki sam. Tyle tylko, że teraz na POWRÓT DZIKIEJ MRÓWKI - roześmiała się Mama, Jarek powiedział swoje nieśmiertelne „Fakt”, a Ulka, nie wiadomo dlaczego, znowu zaczerwieniła się okrutnie. W domu, gdy już z olbrzymiego sernika, królującego niedawno na stole jak niewielkie koło młyńskie, pozostały tylko smętne resztki okruszynek, do czego walnie przyczynił się Dzika Mrówka, Mama, delektując się aromatyczną czarną kawą z ekspresu, powiedziała: - No to słuchamy, synku. - A więc jak wyszliśmy z portu, to się zaraz znalazł blinda, czyli Punt, a potem ja gotowałem i potem było zwiedzanie Rygi i Leningradu też, a jeszcze potem w drodze powrotnej była burza i uratowaliśmy tamten jacht, a Ulla mało co nie utonęła, no to ja skoczyłem do wody i ją wyciągnąłem, i zwiedzaliśmy Sztokholm i taki fajny okręt-muzeum „Vasa”, który wyciągnęli nurkowie z morskiego dna, i potem wróciliśmy do Gdańska - to wszystko Marek wyrecytował jednym tchem i starannie zebrał pozostałe jeszcze nieliczne sernikowe okruszyny. - Ulla? - spytały prawie jednocześnie Mama i Ulka. - Jaka Ulla? - To taka... jedna... no... Szwedka - zaczął bąkać Marek i zaczerwienił się ni z tego ni z owego. - A ładna? - wyrwało się nagle Ulce, która w tym samym momencie dałaby bardzo dużo za to, żeby mogła cofnąć te słowa, ale już było za późno i jedyne, co Ulce pozostało, to zaczerwienić się ponownie - jak piwonia. - A bo ja wiem... - wybąkał też czerwony Marek - nie znam się wcale na tym. Taka... ruda - spojrzał na kasztanowe włosy Mici. Mama się roześmiała i pogroziła Markowi palcem. Jarek też się roześmiał, ale Ulce wcale a wcale nie było do śmiechu. - Zostawmy lepiej Ullę - odezwała się w końcu Mama - i opowiadaj. - Kiedy nie ma o czym. Chyba, że o tym wydobytym okręcie - tu Marek wyciągnął z żeglarskiego worka pogniecione nieco prospekty i kolorowe fotografie okrętu-muzeum „Vasy” ze Sztokholmu i zaczął z wielkim zapałem objaśniać wszelkie szczegóły związane z samym okrętem, a w szczególności z długą i wielce skomplikowaną historią jego wydobywania z morskiego dna i konserwacji. W Markowej opowieści ogromnie dużo miejsca zajmowały wszelkie działania nurków i płetwonurków. - Bo, Miciu - zapalił się do tematu - to dopiero jest naprawdę ciekawe. Tak sobie swobodnie pływać pod wodą i szukać różnych wraków czy innych zatopionych skarbów. A na przykład w Ameryce i jeszcze gdzie indziej to są całe kluby podwodnych poszukiwaczy. I czasami znajdują rozmaite rzeczy. Raz to na przykład znaleźli statek hiszpański, który wiózł pełno złota i srebra z Ameryki do Hiszpanii ze trzysta lat temu i zatonął, i kiedy oni go znaleźli, to było tam samych złotych monet, nie licząc srebra, parę ton. PARĘ TON! Miciu, masz pojęcie? - Fakt - odezwał się Jarek. - Sam czytałem. A parę ton złota to cała kupa szmalu, ale nie każdemu się trafia od razu jakiś skarb. - Jasne, że nie każdemu. Ale tamci, co znaleźli, też nie wiedzieli czy znajdą. Szukali przecież w ciemno, ale jednak im się udało. Bo próbowali. A gdyby nie próbowali, to by na pewno nikt im do domu tego całego złota nie przyniósł. Grunt to próbować... - Marek zapalał się coraz bardziej. - Oho, ho - gwizdnął Jarek. - To widzę, że mojego szanownego Brata Bliźniaka znowu coś zaczęło opętywać Najpierw hokej, potem żeglarstwo, a czyżby teraz kolej na płetwonurkowanie? - Fakt! - przytaknął Dzika Mrówka z takim zapałem, że wszyscy się roześmiali, a Ulka przy okazji zrobiła bardzo chytrą minkę i przez chwilę wyglądało jakby chciała coś powiedzieć, ale chyba tym razem w porę ugryzła się w język. - No, no, no - pokiwał sceptycznie głową Jarek - jak tak będziesz co chwila zmieniał swoje zainteresowania, to do niczego nigdy nie dojdziesz. - A właśnie, że dojdę - zaperzył się chłopak. - A ty myślisz, że już poza historią nie ma innych ciekawych rzeczy na świecie? A zresztą, jakeś taki wielki historyk, to chyba wiesz, że żyła cała masa ludzi, którzy się interesowali wieloma rzeczami i we wszystkim byli dobrzy. Taki Leonardo da Vinci na przykład... - Niby fakt - mruknął Jarek - ale też ty strzeliłeś od razu z bardzo grubej rury. Bagatela! Leonardo da Vinci! Ale widzisz, to był LEONARDO DA VINCI, a nie jakaś tam byle jaka DZIKA MRÓWKA. Tylko obecność Ulki i gwałtowna interwencja Mamy zapobiegła wybuchowi zaciętej walki w stylu dowolnym między Braćmi Bliźniakami. A po zażegnaniu niebezpieczeństwa Mama powiedziała do Marka: - A może, Mareczku, jak już tak chcesz koniecznie zarzucić żeglarstwo, zainteresowałbyś się jakimś bardziej spokojnym i bardziej bezpiecznym sportem? - A jakiż to mi mama proponuje? - No... jest dużo rozmaitych - zastanowiła się Micia. - Weźmy choćby taki tenis... albo ping-pong czy wreszcie szachy... Obaj chłopcy skwitowali równoczesnym śmiechem mamine propozycje, a nawet Ulka się roześmiała i odważyła się powiedzieć: - Szachy też mogą być niebezpieczne, proszę pani. - Szachy? A to niby dlaczego? - szczerze zdziwiła się Mama. - Bo jak szachista zacznie łamać sobie głowę, jaki by tu następny ruch wykombinować, to w końcu może sobie tę głowę złamać. - Oj, Ula, Ula! To i ty przeciwko mnie? A ja myślałam, że my kobiety musimy się zawsze popierać - roześmiała się Micia i wstała od stołu, co było sygnałem, że powitalne drugie śniadanie jest już zakończone. Micia, słuchając entuzjastycznych słów swego syna na temat płetwonurkowania, miała jednak cichą nadzieję, że może jest to typowo słomiany ogień, znała bowiem co nieco swego syna i jego niespodziewane i mocno zwariowane pomysły, które jak błyskawicznie się rodziły, tak samo szybko ginęły i przepadały w zapomnieniu. Kiedy jednak chłopak zaczął znosić do domu rozmaite książki o tematyce płetwonurkowej, zaniepokoiła się nie na żarty. Z żeglarstwem też tak się zaczynało - przypomniała sobie nieodległe czasy, pełne książek o rozmaitych żeglarzach i ich śmiałych i dramatycznych nieraz wyprawach. Tak jak poprzednio zaczęła przeglądać przynoszone przez syna książki i sama nie wiedząc kiedy - zaczęła je czytać, pociągnięta tajemnicami olbrzymiego i jeszcze niezbyt dokładnie zbadanego podwodnego świata, „siódmego kontynentu”, jak niekiedy go określano. A Marek od czasu powrotu z bałtyckiego rejsu dosłownie oszalał na punkcie najrozmaitszych podwodnych przygód. - Miciu, TO JEST TO! - stwierdził pewnego dnia, obłożony zresztą, jak ostatnio co dzień, rozmaitymi książkami na tematy z głębin wód. - Ani hokej, ani nawet żeglarstwo nie daje tyle możliwości co płetwonurkowanie. Zresztą niech mama sama posłucha. I przeczytał fragment książki, w której autor, znany na całym świecie płetwonurek i badacz podwodnego, milczącego świata, zachwycał się olbrzymią swobodą poruszania się pod wodą. - Bo widzi mama - Dzika Mrówka zapalał się coraz bardziej do tematu - po ziemi to można chodzić jedynie albo w lewo albo w prawo, albo do przodu albo do tyłu, ale zawsze tylko po płaszczyźnie. Inaczej nie da rady. A w wodzie zupełnie, ale to zupełnie coś innego. Tam można we wszystkich kierunkach. Dowolnie i obojętnie. W bok, w tył, w przód, do góry, do dołu. Nie to co na ziemi. - Przecież na ziemi też można „do góry i do dołu” - zauważyła w pewnym momencie Mama. - Już zapomniałeś, ileśmy się to nałazili po Tatrach? Ja na przykład dokładnie pamiętam, że w czasie tamtej wycieczki chodziłam wciąż i wyłącznie DO GÓRY. - Ależ Miciu, to całkiem co innego. W wodzie to człowiek może szybować tak jak ptak w powietrzu. - Chyba raczej, jak ryba w wodzie - zauważyła nie bez racji Micia. - Nawet lepiej niż ryba - entuzjazmował się Marek - bo ryby to chyba nie pływają pionowo w górę, Miciu? - Tak dokładnie to nie wiem - zastanowiła się Mama. - Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Ale chyba w jakiejś książce by można taką wiadomość znaleźć. Zadzwonię do Bożenki, ona namiętnie rozwiązuje krzyżówki i zna całą masę najdziwniejszych rzeczy, to może będzie coś wiedziała i na temat rybich obyczajów. - Nieważne, mamo, ryby. Tu chodzi o inne sprawy. Bo widzi mama, płetwonurkowie mogą polować na ryby... - To chyba jest zabronione... - Jak się ma specjalne zezwolenie, to wolno. A poza tym płetwonurkowie mogą na przykład szukać zatopionych skarbów. - Skarbów? - zdziwiła się Mama - jakich skarbów? - No, na przykład różnych piratów, którzy gdzieś pod wodą schowali swoje łupy i potem już nie zdążyli ich nigdy wydobyć. - Ale gdzie ty tu w pobliżu chcesz znaleźć piratów? - wtrąciła Mama z wyraźnym powątpiewaniem. - Jak nie tu, to gdzie indziej. Można przecież pojechać na egzotyczne wody, no nie? - Niby tak, można pojechać - zgodziła się Mama, ale w jej głosie trudno byłoby się doszukać choćby cienia przekonania, że to co mówi jest w ogóle możliwe do zrealizowania. - I jeszcze płetwonurkowie badają rozmaite podwodne budowle. Różne mosty i tamy, wieże wiertnicze... - Wieże? - Właśnie. Takie, co stoją na morzu i wydobywają ropę naftową z morskiego dna. Gdy płynęliśmy z tatą do Afryki, widzieliśmy takie wieże na Morzu Północnym. - Na Północnym? - wtrąciła Mama. - Na własne oczy widziałem. I w dzień i w nocy oświetlone całe jak choinki na Boże Narodzenie. Ale płetwonurkowie działali też w czasie wojny. - W czasie wojny? A cóż oni mogli robić akurat w czasie wojny? - Bardzo dużo, mamo. O, na przykład była raz taka sprawa. W Gibraltarze w czasie wojny stało zawsze w porcie i na redzie dużo rozmaitych angielskich okrętów wojennych i statków handlowych. Włosi, którzy prowadzili z Anglikami wojnę, mieli dużą chrapkę na te statki i okręty, wykombinowali więc taki numer. Do hiszpańskiego portu naprzeciw Gibraltaru wszedł włoski statek handlowy i stanął sobie jakby nigdy nic. A w środku, w kadłubie mieli oni tajną skrytkę dla płetwonurków i podwodną klapę do wychodzenia ze statku od razu do wody, żeby z góry, z powierzchni nie było nic widać. I taki płetwonurek wychodził sobie w nocy i płynął pod wodą na specjalnym pojeździe, coś jakby na podwodnym skuterze. I wiózł ze sobą materiały wybuchowe, które przyczepiał do dna angielskiego okrętu wojennego na przykład, a potem włączał mechanizm zegarowy na odpowiednią godzinę i... BUUUMMMM!!! - w okręcie robiła się bardzo duża dziura i okręt tonął zupełnie nie wiadomo dlaczego. - No, no, no - Mama pokiwała głową - co też to jeden człowiek przeciwko drugiemu nie wymyśli! A więc mówisz, że płetwonurkowie takie rzeczy robili w czasie wojny? - I takie i jeszcze inne. Na przykład kiedy Amerykanie chcieli wysadzić desant na jakiejś wyspie zajętej przez Japończyków, to najpierw wysyłali płetwonurków, żeby zbadali dokładnie dno przed plażą. Jaka jest głębokość i gdzie, czy nie ma na dnie skał lub dużych głazów, czy nie ma podwodnych zapór przeciwdesantowych, no i czy na przykład nie ma min albo jeszcze jakichś innych pułapek. I to byli tacy podwodni szperacze jak w piechocie albo tacy podwodni saperzy. - No, no, Marek, czy ty trochę nie przesadzasz. Zaraz powiesz, że w czasie wojny byli podwodni lotnicy - Micia spojrzała podejrzliwie na Dziką Mrówkę. - Ojej, mama taka niewierząca... Lotników podwodnych to na razie nie było, ale żeby mama wiedziała, że na przykład są podwodni komandosi. - PODWODNI KOMANDOSI? - powtórzyła Mama - pierwszy raz słyszę. - A właśnie, mamo. Nawet ma wyjść niedługo taka książka pod tytułem „Podwodni komandosi”, gdzie mama może wszystko przeczytać, o czym mówiłem. - Ale jeżeli książka jeszcze nie wyszła, to skąd to wszystko wiesz? - Czytałem w takich małych broszurkach, które wydawało Wydawnictwo Morskie, w Miniaturach Morskich. Ale trudno je znaleźć. Są w naszej bibliotece, ale pani nie wypożycza, trzeba czytać na miejscu, bo te broszurki bardzo łatwo się drą i niszczą. Ale jak teraz wyjdzie książka, to muszę koniecznie ją mieć. Mamo - Marek uderzył się dłonią w czoło - mama ma jakieś znajomości w księgarni we Wrzeszczu, to może ta pani odłoży dla mamy „Podwodnych komandosów”, jak tylko wyjdzie ta książka. - A sam nie możesz kupić? - Niby i mogę, ale mama to na pewno znacznie lepiej załatwi. Prawda Miciu? - Dobrze już dobrze - odrzekła Micia i zupełnie w tym momencie nie wiedziała, czy ma się cieszyć czy też martwić z tych nowych zainteresowań swego syna. Panie w księgarni przy głównej ulicy Wrzeszcza były nieco zdziwione, gdy Mama Jarka i Marka przyszła z prośbą o odłożenie książki. Oczywiście zdziwienie nie dotyczyło samej prośby, bo Micia była stałą klientką w tej księgarni, ale dotychczas kupowała albo rozmaite słowniki polsko-angielskie i odwrotnie, albo podręczniki do nauki tegoż języka, albo też biografie czy pamiętniki różnych sławnych ludzi, a już najlepiej sławnych kobiet. - Wszystkie książki o płetwonurkach? - pani w księgarni powtórzyła po Mamie. - Tak, właśnie - przytaknęła Mama. - O płetwonurkach, o badaniach podwodnych, o poszukiwaniach zatopionych statków i skarbów rozmaitych, o podwodnych komandosach... - O podwodnych komandosach? - pani w księgarni wydawała się być coraz bardziej zdziwiona. - Ależ oczywiście, o podwodnych komandosach. Nic pani o tym nie słyszała? To bardzo interesujące sprawy. Bo widzi pani, w czasie ostatniej wojny, gdy Anglicy mieli swą bazę morską w Gibraltarze... - zaczęła opowiadanie Mama. ROZDZIAŁ DRUGI, w którym poznajemy Pana Wojtka i nowe koleżanki i kolegów Dzikiej Mrówki, a Ulka ukazuje się Czytelnikom z zupełnie innej strony Gdzieś tak mniej więcej w miesiąc po sławetnym powrocie z rejsu i po dekoracji Dzikiej Mrówki medalem, Marek zapisał się do klubu, który posiadał również sekcję płetwonurkową. I co było ważniejsze, klub ten prowadził szkoleniowe kursy płetwonurkowe. - To coś dla mnie - zdecydował błyskawicznie Dzika Mrówka, gdy tylko dotarła do niego wiadomość o rozpoczęciu się kolejnego kursu przygotowawczego, którego ukończenie dawało przepustkę w fascynujący świat podwodnych przygód, swego rodzaju paszport do tajemniczej KRAINY SIÓDMEGO KONTYNENTU. Formalności wpisowe były nieskomplikowane. Potrzebne były jedynie dwa papierki. Pierwszy z nich to świadectwo lekarskie, z którym nie było najmniejszych problemów, jako że chłopak cieszył się dotychczas doskonałym zdrowiem i poza krótkotrwałym pobytem w szpitalu na małym zabiegu chirurgicznym nie miał dotychczas żadnych kontaktów ze służbą medyczną. Z drugim papierkiem natomiast było nieco kłopotów, klub bowiem wymagał pisemnej zgody-oświadczenia obojga rodziców młodego delikwenta, kandydata na przyszłego zdobywcę podwodnego świata. I otóż - na nieszczęście Dzikiej Mrówki - początkowo Mama w żaden sposób nie chciała wyrazić samodzielnie, zgody na synowskie płetwonurkowanie, jako że Tata znajdował się w kolejnym rejsie gdzieś hen na morzach i oceanach świata. Znowu zatem trzeba było czekać na telefoniczne połączenie ze statkiem poprzez Gdynię-Radio, trzeba było na olbrzymią odległość przekazywać wszystkie argumenty „za” Dzikiej Mrówki i wszystkie argumenty „przeciw”, wysuwane przez Micie. Na szczęście czy to argumenty Dzikiej Mrówki były znacznie bardziej przekonywające od maminych, czy też Tata miał od dawna wyrobione własne a pozytywne zdanie na temat płetwonurkowania i podwodnego sportu, dość że wyraził swą zgodę bardzo szybko, a jako konieczny dokument na piśmie przysłał natychmiast telegram ze statku przez tęże samą Gdynię-Radio o następującej treści: WYRAŻAM ZGODĘ NA UCZESTNICTWO MEGO SYNA MARKA W KURSIE PŁETWONURKOWYM STOP a dalej było imię i nazwisko Taty, jego stanowisko służbowe i nazwa statku. Wobec takiej sytuacji Micia ostatecznie zmiękła, choć - po prawdzie - nie bez pewnych wewnętrznych oporów, stwierdziła bowiem odbierając telegram z rąk zaprzyjaźnionego z rodziną od lat listonosza: - Mój mąż, proszę pana, to mi całkiem porozpuszcza synów, a już najgorzej Marka. Na wszystko mu pozwala. - Święte słowa - przytaknął zgodnie listonosz - zupełnie tak samiuteńko robiła moja ŻONA z moimi synami. Też na nic mi ich rozpuściła. Jak dziadowskie bicze, proszę łaskawej pani. Za dobra była zawsze dla nich. A ja zawsze mówiłem, że na chłopaków tylko silna ręka, proszę szanownej pani. Tylko silna ręka! Wspomni jeszcze szanowna pani moje słowa. Na takie dictum Micia nie bardzo wiedziała, jak zareagować i co powiedzieć i spojrzała jedynie z pewnym roztargnieniem połączonym ze zdziwieniem na swoją drobną rękę. Widocznie nie mogła sobie za bardzo wyobrazić dosłownego znaczenia listonoszowego określenia „silna ręka”. Z tego roztargnienia dała listonoszowi całe pięćdziesiąt złotych za przyniesiony telegram, choć zazwyczaj nie przekraczała kwoty dwudziestu złotych. Będę musiała JA się za nich zabrać solidnie - postanowiła w duchu, gdy zamknęły się drzwi za uradowanym niespodziewaną hojnością listonoszem i z tym postanowieniem weszła do pokoju. Nie można we wszystkim ulegać tym moim TRZEM chłopakom - pomyślała i po raz nie wiadomo który stwierdziła, że szkoda iż nie ma jednak córki. Choć JEDNĄ, żebym nie była zawsze taka SAMA - westchnęła i raz jeszcze postanowiła od dzisiaj postępować z synami stanowczo i zdecydowanie, ostro, ale i sprawiedliwie. W efekcie tych maminych postanowień Dzika Mrówka zaniósł następnego dnia do władz klubowych statkową depeszę od Ojca, na której „silna ręka” Mamy dopisała WŁASNORĘCZNIE: Zgoda a pod spodem pełne imię i nazwisko oraz jeszcze niżej datę. - No, no, no - mruknął instruktor zapisujący nowych kandydatów do podwodnych specjalności, oglądając na wszystkie strony tatowy telegram wraz z maminym dopiskiem. - To z morza? - zapytał po chwili Dziką Mrówkę. - Z morza! - potwierdził chłopak z wyraźnym akcentem dumy w głosie - bo mój tata pływa - dodał po chwili. - Wyobraź sobie, chłopcze, że udało mi się samemu dokonać tego błyskotliwego odkrycia - powiedział z całkiem wyraźną odrobiną złośliwości instruktor. - Przepraszam - bąknął Marek. - Nic się nie stało i nic nie szkodzi. Zdarza się - usłyszał w odpowiedzi. Przez chwilę panowało milczenie. - Powiedz no, chłopcze... czekaj, jak ci na imię? - zaczął instruktor. - Dzi... - chłopak ugryzł się w ostatniej chwili w język i przerwał - Marek, proszę pana - powiedział po małej chwilce. - Marek? - instruktor zdziwił się jakby - a dlaczegóż to się zająknąłeś? Czyżbyś nie był pewien swego imienia? - Nie, ale... kiedy właśnie... - zaczął bąkać Dzika Mrówka. - Właśnie co? No, wykrztuśże wreszcie z siebie, chłopie, co masz do wykrztuszenia - roześmiał się instruktor. - No to już powiem, proszę pana. Bo na imię to ja mam Marek, ale wszyscy wołają na mnie Dzika Mrówka. Nawet tata i mój brat bliźniak zresztą - wypalił jednym tchem. - Ach tak? To ty jesteś ten Dzika Mrówka czy może „ten Dziki Mrówek”, o którym mi mówił Filip? - To ja z nim pływałem, a właściwie... to on ze mną. - No i bardzo dobrze. Coś tam niecoś od niego słyszałem o tobie. A dla mnie możesz być Mrówka. Bez różnicy, dzika czy oswojona, choć po prawdzie nigdy o żadnej oswojonej mrówce nie słyszałem. I wiesz, co ci powiem? To twoje przezwisko nawet zupełnie dobrze się słyszy. I łatwe do zapamiętania. Bo widzisz - roześmiał się - ja też mam problem z własnym imieniem. - Problem? - zdziwił się uprzejmie Dzika Mrówka. - A tak. Wyobraź sobie. Bo na imię mam Wojciech, a na nazwisko Adam. A więc wychodzi na to, że mam dwa imiona. I cała masa moich znajomych myli je oczywiście. Jeden na przykład pisze uparcie do mnie na listach A. Wojciech. - A te listy dochodzą? - Wyobraź sobie, Mrówka, że - o dziwo - dochodzą. Pewno listonosze już się przyzwyczaili. Ale to jeszcze nic. Kiedy chodziłem do szkoły, to u jednego nauczyciela byłem na samym początku listy jako Adam Wojciech, a u drugiego znowu prawie na samym końcu jako Wojciech Adam. A i teraz, choć już dość dawno skończyłem szkołę, też zdarzają się pomyłki. Nawet koleżanki i koledzy, z którymi jestem „na ty”, mówią do mnie raz „Wojtek”, a raz znowu „Adaś”, tak że w końcu i mnie samemu już zaczyna się mylić. - To zupełnie tak samo jak mnie - roześmiał się Marek - raz podpisałem się na kartce do cioci zamiast Marek, Dzika Mrówka. I ciocia zupełnie nie wiedziała, od kogo dostała pozdrowienia z gór, bo nie wiedziała, że ja mam takie przezwisko. - No to fajno. Jednym słowem poznaliśmy się, Mrówka. A więc od poniedziałku ostry trening. Czasu mamy niewiele, a zostać płetwonurkiem to wcale nie takie proste, jak by się niektórym wydawało. Będziemy mieli na początek jednego dnia zajęcia teoretyczne, a drugiego praktyczne na basenie. Pływać umiesz? - rzucił niespodziewanie pytanie Pan Wojtek. - Oczywiście - powiedział z dumą Marek i przypomniało mu się, jak skoczył do morza, żeby uratować młodą Szwedkę. - Zobaczymy - mruknął pod nosem Pan Wojtek Adam. Plan zajęć na kursie płetwonurkowym został ułożony w ten sposób, że pierwsze spotkanie wypadło na basenie. Basen pływacki mieścił się w specjalnej przybudówce kompleksu szarych gmachów Szkoły Morskiej w Gdyni. Takie usytuowanie zajęć szczególnie pasowało Panu Wojtkowi, który „w cywilu” był inżynierem elektronikiem i pracował jako starszy asystent właśnie w tejże szkole. Poza swymi zajęciami w bardzo mądrym i niezwykle skomplikowanym laboratorium Pan Wojtek prowadził w zimie obozy narciarskie, latem zaś żeglarskie i płetwonurkowe. Sam doskonale jeździł na nartach, w wodzie czuł się jak ryba, a i żagle też nie stanowiły dla niego żadnych tajemnic, a nade wszystko - jak zresztą oznajmił od razu na pierwszej godzinie zajęć, gdy przedstawiał się grupie młodych adeptów podwodnych przygód - uwielbiał dalekie podróże i podwodne płetwonurkowe przygody. Dzika Mrówka z wielkim przejęciem stawił się na pierwszą godzinę zajęć. Wyobrażał sobie, że oto za chwilę przytroczy na plecy malowane na żółto metalowe butle tlenowe, na twarz włoży maskę z elastycznym karbowanym wężem prowadzącym do butli, na nogi wciągnie płetwy i... zanurzy się w wodzie. Na razie co prawda tylko w basenie, ale zawsze to już coś! Szybko przebrał się w szatni, opłukał pod ciepłym prysznicem i razem z Baleronem, który też zgłosił się na kurs płetwonurkowy, wybiegł do hali, w której połyskiwała niebieskawozielonkawa tafla basenu. Za nimi wybiegła grupka chłopców - kolegów z kursu mniej więcej w tym samym co Dzika Mrówka i Baleron wieku. W drugich drzwiach, wiodących z szatni i umywalni damskiej pojawiło się po chwili kilka drobnych dziewczęcych sylwetek. - Ulka! - Dzika Mrówka rozpoznał w jednej z nich z największym zdziwieniem swoją najlepszą koleżankę. - Co ty tu robisz? - To samo mniej więcej co ty - roześmiała się Ulka. - To ty TEŻ? - A dlaczego by nie? - No bo... - zaczął Marek, ale zamilkł, bo - prawdę mówiąc - nie bardzo wiedział, jak ma dokończyć. No bo niby o co mu chodziło? Po prostu nie bardzo jakoś pasowała mu Ulka do klubu, a już zupełnie nie wyobrażał sobie swojej koleżanki, tak bardzo dotychczas cichej i nieśmiałej, jako PŁETWONURKA. - A widzisz - roześmiała się Ulka - coś chciałeś powiedzieć, ale wyglądasz tak, jakby ci nagle powietrze odcięło. - Ale przecież tu trzeba umieć pływać - Dzika Mrówka przypomniał sobie jeden z warunków przyjęcia na płetwonurkowy kurs. - A ty... - A ja właśnie umiem - Ulka znowu się roześmiała. - Umiesz??? - zdziwił się Marek. - A niby dlaczego nie? Kiedy ty zapisałeś się do żeglarskiego klubu, ja też chciałam, ale nie umiałam pływać i na pewno by mnie nie przyjęli, więc zgłosiłam się do tego klubu i zaczęłam się uczyć. I nauczyłam się. Chyba nawet nie najgorzej... - No, no, no, nie bądź Ulka taka skromna - odezwała się stojąca obok niej koleżanka - pływasz najlepiej z naszej grupy. - Ale numer, Ulka - Marek w dalszym ciągu z podziwem patrzył na swoją koleżankę. Takie toto było zawsze ciche i nieśmiałe, że wydawało się, iż do trzech nie umie zliczyć, a tu tymczasem... ho, ho, ho. - Czołem KIJANKI! - rozległ się w tym momencie głośny i wesoły okrzyk Pana Wojtka. - Czołem, panie instruktorze! - zawołała część zgromadzonej na basenie młodzieży, bo na przykład ani Dzika Mrówka, ani Baleron nie wiedzieli ani co to są owe dziwne „kijanki”, ani jak odpowiedzieć Panu Wojtkowi na jego gromkie powitanie. - Ulka, co to są te „kijanki”? - zapytał Marek. - To tak nazywają w klubie najmłodszych kandydatów do płetwonurkowania - wyjaśniła szeptem Ula. - Coś niby młodziki. - No to zaczynamy! - Pan Wojtek stanął po głębszej stronie basenu. - Na początek naszych zajęć przewiduję ćwiczenia oswajające z wodą. Bo od tego każdy płetwonurek musi zacząć. W wodzie musicie wszyscy się czuć tak samo jak na lądzie, a może nawet i jeszcze swobodniej, bo inaczej nie da rady. A więc brać deski i hop do wody! Każdy stanie na jednym torze i płynąć ma tylko przy pomocy nóg. Bo dla płetwonurka najważniejsza jest praca nóg! - Z deską? Co to za pływanie z deską? Przecież ja umiem pływać! - oburzył się Dzika Mrówka, na szczęście tak cicho, że słyszał go tylko Baleron, który nic nie odpowiedział, ale myślał zupełnie tak samo jak Marek. Gdzieś w nieokreślonej dali poczęły się rozwiewać Markowe marzenia o butlach na plecach, o masce i płetwach. Zamiast tego została tylko lekka piankowa płytka, zwana popularnie „deską”, a służąca przecież jako pomoc dla bardzo początkująch pływaków. Co było jednak robić? Chcąc nie chcąc Marek wziął jedną z „desek” i wskoczył do wody. - Brrr! - wstrząsnął się cały, gdyż woda wcale nie była taka ciepła, na jaką wyglądała i jak wskazywał kredowy zapis na czarnej tablicy na ścianie. Obok Marka stała Ulka. Też z niewielką deską przed sobą. Spróbujemy się! - Dzika Mrówka postanowił w myślach pościgać się z Ulką - zobaczymy, jak ona pływa. Marek z miejsca ruszył ostro. Oparty rękoma na desce począł młócić nogami wodę w basenie, jednakże płynąca tuż obok niego Ulka mimo że wykonywała znacznie wolniejsze od Marka ruchy nogami, zdecydowanie wysunęła się do przodu. Widząc to Dzika Mrówka jeszcze bardziej przyspieszył. - Mrówka! Co ty wyprawiasz z nogami? - usłyszał zwielokrotniony przez tubę trzymaną przy ustach głos Pana Wojtka. - To basen pływacki, a nie młocarnie w pegeerze. To ma być praca nóg, a nie młócenie cepami na oślep. Dzika Mrówka zwolnił i jednocześnie zdecydowanie pozostał w tyle płynących. - Spójrz, jak Ulka pracuje nogami! - dobiegł go znów głos Pana Wojtka. - Stopy powinny wchodzić do wody pod zupełnie innym kątem niż u ciebie. I powoli, powoli. Licz sobie w myślach: „raz, dwa, trzy, cztery; raz, dwa, trzy, cztery”. Równomiernie. Teraz lepiej, ale jeszcze bardziej trzeba wyprostować stopy. I raaz, i dwaaa i raaz i dwaa! - dyrygował Pan Wojtek, idąc z tubą wzdłuż basenu. Zanim Dzika Mrówka dopłynął do końca basenu, poczuł w nogach zmęczenie. A tymczasem Ulka wracała już w drugą stronę. I - o dziwo - wcale nie wyglądała na zmęczoną. - Teraz trochę lepiej - dalej dyrygował Pan Wojtek. - I nawrót, i jeszcze raz przez basen, i same nogi pracują, i równo, i raaz i dwaaa, i potem znowu nawrót, i znowu. Pięć basenów, w tę i z powrotem, i odpoczynek. A potem znowu pięć podwójnych. O rany! - pomyślał Dzika Mrówka. - Jakie to męczące. I jakie nudne! Tam i z powrotem z tą idiotyczną deską... Gdy po niespełna godzinie wyszli z wody, Marek o mało co a byłby się zatoczył - tak bardzo bolały go wszystkie mięśnie, a szczególnie mięśnie nóg. - To nic - roześmiał się Pan Wojtek - zawsze na początku najtrudniej. Potem będziesz śmigał przez basen bez żadnych problemów. - Potem? - powtórzył Dzika Mrówka i chciał jeszcze zapytać, jak długo będzie trwało to oswajanie z wodą na desce i kiedy zaczną się „prawdziwe” zajęcia płetwonurkowe, ale nic więcej nie powiedział i powlókł się wielce zmęczony do łaźni, a potem do szatni i do suszarni włosów, gdzie usiedli wszyscy z głowami schowanymi w błyszczących niklem metalowych kapsułach. Wyglądali teraz trochę jak kosmonauci, a tak naprawdę to jak paniusie robiące sobie u fryzjera wymyślne karnawałowe fryzury. Obok Dzikiej Mrówki suszyła włosy pod dużym metalowym kloszem Ulka, na którą Marek patrzył teraz zupełnie innymi oczyma niż jeszcze przed godziną zaledwie. Zajęcia teoretyczne na płetwonurkowym kursie zupełnie przypominały Dzikiej Mrówce teoretyczny kurs żeglarski. I tu też wszystkie „kijanki” siedziały w normalnych szkolnych ławkach, i tu też była czarna tablica i kreda, i tu też trzeba było prowadzić notatki z rozmaitych przedmiotów. A przedmiotów tych było niemało. Fizyka nurkowania, choroby nurkowe, flora i fauna podwodna, przepisy nurkowania i ochrona wodnego środowiska, wreszcie nauka o płetwonurkowym sprzęcie. A dodatkowo jeszcze - niejako poza kursem - Pan Wojtek opowiadał młodym kursantom o rozmaitych podwodnych wyprawach i przygodach. Puszczał filmy i przeźrocza i w ten sposób Dzika Mrówka, Ulka, Baleron, ich koleżanki i koledzy poznawali coraz lepiej uroki i problemy podwodnego świata, SIÓDMEGO KONTYNENTU, który zajmował prawie trzy czwarte całej powierzchni ziemskiego globu i w którym tyle jeszcze było NIEZNANEGO I NIE ZBADANEGO. Na basenie w Szkole Morskiej powoli, powoli młodzi adepci poznawali wciąż nowe arkana podwodnej sztuki. Na szczęście dla Marka ćwiczenia oswajające z wodą za pomocą deski trwały tylko przez kilka kolejnych godzin, a potem przyszedł czas na założenie płetw. Tego dnia Marek po raz pierwszy nałożył gumowe niby-pantofle z nadmiernie wydłużonymi niby-palcami i, uczepiony w dalszym ciągu nieśmiertelnej deski, wystartował wzdłuż basenu. Gdy tylko parę zaledwie razy machnął nogami, ze zdziwieniem spostrzegł, że znalazł się już nieomal w środku basenu. Jeszcze kilka ruchów i nawrót. - A to dopiero! - pomyślał Dzika Mrówka i przyspieszył tempo. Płynął teraz zupełnie jak mała motorówka, a wysoko uniesiona w górę deska sunęła szybko, rozcinając wodę basenu. Obok płynęła Ulka, ale teraz już wcale nie wysuwała się przed Dziką Mrówkę. Na następnych zajęciach „kijanki” uczyły się nakładać fachowo maskę na twarz, a potem oddychać przez rurkę płynąc z głową przez cały czas zanurzoną pod wodę. Kiedy Dzika Mrówka, Ulka, Baleron i inni czuli się już w wodzie jak ryby, a nawet może i lepiej niż ryby, Pan Wojtek urządził egzamin pływacki. Trzeba było przepłynąć w ściśle określonym czasie 500 metrów. Raz bez płetw, a raz w płetwach, z tym że oczywiście czasy za każdym razem były różne. Sprawdzian pływacki wypadł pomyślnie dla wszystkich kursantów i na kolejnym spotkaniu na basenie Pan Wojtek oznajmił: - W wodzie dacie sobie już jako tako radę! Nadszedł zatem czas, żeby zejść POD WODĘ!!! Po tych słowach skoczył sam do wody i po przepłynięciu dwóch długości basenu dla rozgrzewki zawołał: - Pod wodę wchodzić można na rozmaite sposoby, a mianowicie: scyzorykiem z płynięcia, po sapersku i do tyłu. A potem zademonstrował po kolei wszystkie sposoby. Dzikiej Mrówce i Ulce najbardziej podobał się jednak pierwszy z nich. - I fajnie się nazywa i bardzo ładnie wygląda - stwierdziła Ula. - Pewno. SCYZORYK Z PŁYNIĘCIA - przyznał Marek i na dany przez trenera znak skoczył do wody, aby spróbować tego właśnie sposobu. To jednak, co w wykonaniu Pana Wojtka wyglądało i zgrabnie, i niezwykle efektownie, teraz wcale nie było podobne do SCYZORYKA Z PŁYNIĘCIA. Na domiar złego chłopak zanurzając się pod wodę łyknął co nieco chlorowanej wody i po chwili wynurzył się na powierzchnię całkiem niezadowolony, a nawet zupełnie zły. - Mrówka, ty chyba wymyśliłeś jakiś nowy sposób - zawołał Baleron, a jedna z dziewcząt, Jadzia, roześmiała się na cały głos: - To wcale nie był SCYZORYK Z PŁYNIĘCIA, tylko po prostu najzwyklejsza SIEKIERA W WODZIE! - Spróbuj sama, jakżeś taka mądra! - odburknął wciąż jeszcze zły Marek. - To ty zaprodukujesz na pewno jeszcze inną metodę, która będzie się nazywać KAMIEŃ W WODĘ!!! Prawdę mówiąc, pierwsza próba nikomu z kijanek nie wyszła dobrze, ale po kilkunastu próbach było już zupełnie znośnie i na jednym z kolejnych treningów Pan Wojtek zarządził następne ćwiczenie. - Dzisiaj będziemy przerabiać LEŻENIE NA DNIE - oznajmił. To chyba nie będzie, takie trudne - pomyślał Dzika Mrówka, szczególnie gdy zobaczył, jak robi to Pan Wojtek. A Pan Wojtek skoczył do basenu, przepłynął przez jego całą długość na tę stronę, gdzie woda była najgłębsza i sięgała przeszło trzy metry w dół, zszedł pod wodę pięknym scyzorykiem z płynięcia i położył się na dnie z szeroko rozkrzyżowanymi w bok rękoma. Widać go było przez cały ten czas zupełnie wyraźnie. Leżał bez ruchu nie ruszając ani ręką, ani nogą przez przeszło minutę, a potem wyprysnął jednym ruchem do góry, na powierzchnię. - No, to po kolei! - zakomenderował. - Tylko pamiętajcie o tym, czego was uczyłem na ostatnich wykładach. Wypuścić z płuc tyle powietrza, aby zrównoważyć ciężar ciała w wodzie. I wtedy reszta jest już całkiem prosta. Pierwsi skakali chłopcy. Baleron zszedł nawet dość ładnie, prawie że scyzorykiem, jak stwierdził Dzika Mrówka, i płynąc pod samym dnem rozkrzyżował w bok obie ręce, podobnie jak zrobił to przed chwileczką Pan Wojtek. Baleron jednak zamiast położyć się spokojnie na kafelkowym dnie wyprysnął natychmiast potem w górę, jak korek od butelki. - Co cię tak pognało na powierzchnię? - zapytał ze śmiechem Pan Wojtek. - Zapomniałeś o powietrzu w płucach. No, nic nie szkodzi, spróbuj jeszcze raz. Tym razem widać było zupełnie wyraźnie, jak wchodząc pod wodę Baleron wypuszczał powietrze z płuc, które w gęstych bańkach uciekało na powierzchnię. - Dobrze, dobrze - powtarzał Pan Wojtek - tylko nie za dużo! - przestrzegł w pewnym momencie Balerona, ale ten - oczywiście - nie mógł absolutnie nic słyszeć z Pana Wojtkowych rad, płynął bowiem co najmniej ze dwa metry pod powierzchnią wody. Po chwili zszedł jeszcze niżej, tuż nad samo dno, rozkrzyżował szeroko ręce i... w tym samym momencie gwałtownie wyprysnął do góry. Wynurzył nad wodę czerwoną z wysiłku twarz i szeroko otwartymi ustami łapczywie łapał powietrze. - Mówiłem, żebyś całego powietrza nie wyciskał od razu z płuc - gderał Pan Wojtek. - Nic ci nie zostało i w końcu zląkłeś się, że się udusisz. Baleron zdołał tylko kiwnąć potakująco głową i powolnymi ruchami płynął do drabinki. Gdy przyszła kolej na Marka, zdołał za pierwszym razem utrzymać się na dnie w zupełnym niemal bezruchu może ze trzy lub najwyżej cztery sekundy, gdy poczuł, jak siła wyporu wyrzuca go na powierzchnię. - Całkiem nieźle, jak na początek - usłyszał ku swemu wielkiemu zdziwieniu, gdy tylko się wynurzył. Po nim próbowali inni, ze zmiennym zresztą szczęściem, ale najlepiej powiodło się Ulce, która potrafiła przeleżeć na dnie prawie całe PÓŁ MINUTY! - Brawo! - zawołał Pan Wojtek, gdy Ula pokazała się na powierzchni - dwadzieścia siedem sekund! - spojrzał na trzymany przez cały czas w ręku stoper. - Niecałe pół minuty? - zdziwiła się Ula - a ja myślałam, że co najmniej ze trzy! Leżałam na tym dnie i leżałam chyba przez całą wieczność. - Pod wodą czas płynie szybciej! - stwierdził w tym momencie Pan Wojtek i powiedział to z tak poważną miną i takim tonem na serio, że przez chwilę Dzika Mrówka zastanowił się nad tym, w jaki sposób możliwy jest taki fizyczny fenomen. Gdy wszyscy już jako tako opanowali dość skomplikowany - jak się jednak wbrew pozorom okazało - problem leżenia na dnie basenu, Pan Wojtek przeszedł do następnych stopni podwodnego wtajemniczenia. - Na dzisiaj mamy siedzenie pod wodą. Na dnie basenu oczywiście - oznajmił. A gdy już młode „kijanki” umiały siedzieć na kafelkowym dnie, Pan Wojtek rozkazał siadać parami naprzeciw siebie i... podać rękę jak przy powitaniu. Dzika Mrówka i Ulka zeszli tedy pod wodę i usadowili się jedno naprzeciw drugiego, ale gdy chcieli podać sobie ręce, obydwoje nagle poczęli się wynurzać na powierzchnię. Druga i trzecia próba również nie przyniosła spodziewanych rezultatów, a podwodne przywitanie okazało się niespodziewanie dość trudną ewolucją. Minęło ładnych parę tygodni zanim wreszcie można się było swobodnie przywitać pod wodą. Potem przyszło nakładanie maski rzuconej na dno basenu i znowu okazało się, że ta prosta na pozór czynność kryje w sobie sporo rozmaitych zasadzek. Otóż bowiem, gdy nie wydmuchało się całej wody z wnętrza maseczki, to potem widoczność pod wodą była zdecydowanie zła i mocno ograniczona. Po masce przyszła kolej na nakładanie - również pod wodą i też leżących na dnie - płetw, a jeszcze później trzeba było pod wodą założyć cały ekwipunek płetwonurkowy i to oczywiście za jednym tylko zanurzeniem. Nieraz też zdarzało się w tej fazie szkolenia, że młoda „kijanka” wynurzała się na powierzchnię odziana bądź w maseczkę i z jedną tylko płetwą lub też w obie płetwy, ale za to bez maski, a niektórym udawało się nawet wynurzyć i bez płetw, i bez maski. Jeszcze później odbyły się ćwiczenia z prawdziwym sprzętem - z butlami, pasami obciążającymi i z całościowymi kostiumami płetwonurkowymi, które się bardzo trudno wkładało, ale które oddawały nieocenione wręcz usługi, gdy woda była chłodna. Wreszcie nadeszły egzaminy końcowe na płetwonurkowym kursie. I teoretyczne, i praktyczne w znanym już doskonale basenie pływackim gdyńskiej Szkoły Morskiej. A potem nastąpiło uroczyste rozdanie upragnionych świadectw i obietnica Pana Wojtka. - Gratuluję wszystkim. A latem spotykamy się wszyscy na obozie nad jeziorem. - Latem? No to już niedługo - stwierdził Dzika Mrówka, który był wielce niepoprawnym gadułą i nigdy nie ominął najdrobniejszej nawet okazji, kiedy mógł powiedzieć choćby jedno zdanie, bo zawsze - jak uważał niezmiennie - lepsze cośkolwiek niż nic. ROZDZIAŁ TRZECI, który udowadnia, że czasem okładka może być znacznie ciekawsza od całej książki Szkoła, do której chodzili Dzika Mrówka i Jego Brat, miała dość miły zwyczaj, dzięki któremu dwa razy do roku urządzano wycieczki. Rozmaite to były wycieczki, raz bardziej, raz znacznie mniej interesujące, wszystkie jednak miały tę jedną niewątpliwą zaletę, że dzięki nim umykało bezpowrotnie wiele różnych lekcji, co przy szczególnym zapale do nauki było witane przez uczniów z wielką radością. No może nie przez wszystkich, ale to były nieliczne wyjątki potwierdzające regułę, a ani Dzika Mrówka, ani też małomówny Jego Brat do tych nielicznych wyjątków nie należeli. Tak tedy gdy późną już wiosną Pani od Chemii zaczęła coś mówić na temat szkolnej wycieczki, obaj bracia bliźniacy, a już szczególnie Dzika Mrówka, bardzo się do tych planów zapalili. - Proszę pani, proszę pani - tuż po dzwonku oznajmiającym koniec lekcji Dzika Mrówka podbiegł do tablicy, przy której stała Pani od Chemii - a dokąd pojedziemy? - A dokąd byście chcieli? - zapytała Pani Lucyna, bo tak miała na imię Pani od Chemii. - Ja to bym chciał - zastanawiał się Dzika Mrówka - na przykład do Zakopanego. - Po pierwsze do Zakopanego jeździ stanowczo za dużo wycieczek - roześmiała się Pani Lucyna - i niedługo nasze Tatry zostaną definitywnie zadeptane i zaśmiecone, po drugie o tej porze roku to góry są raczej mało ciekawe. Na śnieg za późno, na słońce i górskie wycieczki za wcześnie. A po trzecie to w naszej wycieczce musimy połączyć parę elementów. I poznać kawałek naszej Ojczyzny i nabyć jakieś wiadomości z przedmiotu, którego was uczę, a więc z chemii. - No to jedźmy do takiego miasta, gdzie będzie i ciekawie, i jakaś chemia się znajdzie, fakt - powiedział Jego Brat, który dopiero teraz dołączył do grupki otaczającej Panią Lucynę. - Bardzo dobrze, Jarku - pochwaliła Pani. - No to teraz szybciutko podajcie mi miejscowości, które spełniałyby te warunki. - No to... eee... może Warszawa - powiedział jeden z chłopców. - W Warszawie już byliśmy. Nawet dwa razy - zauważyła Ulka. - Na Warszawę to i dziesięć razy za mało - odezwał się Kazik. - Masz rację - wtrąciła się Pani Lucyna - ale do Warszawy nie pojedziemy tym razem. Jest jeszcze w Polsce dużo innych, też bardzo ciekawych miast. - To może Oświęcim. Tam są duże zakłady chemiczne. - Albo Kościerzyn na Śląsku. Tam też jest przemysł chemiczny. - A ja bym proponowała zwiedzić dużą fabrykę cukierków i czekolady - zaproponował Dzika Mrówka i aż oblizał się na samą myśl o takiej wycieczce. - Obawiam się, że po takiej wycieczce trzeba by było całej klasie zafundować wizytę u lekarza i płukanie żołądków - roześmiała się Pani Lucyna. - No, kochani moi, żadne z was nie zgadło. - A gdzie pojedziemy? Dokąd? - Pojedziemy do Płocka. I niezbyt daleko, i zakłady chemiczne są duże, i miasto stare, zabytkowe, no i wreszcie to miasto i te zakłady znam dość dobrze, bo tam przez parę lat pracowałam. W Technikum Chemicznym, gdzie byłam też nauczycielką. - No i bardzo dobrze. Fakt! - stwierdził Jarek, ale nie bardzo było wiadomo, czego dotyczyła jego wypowiedź. Czy faktu że Pani Lucyna uczyła w technikum, czy też że jadą na wycieczkę do Płocka. Zresztą nie było to ważne, bo po słowach Pani Lucyny zaczął się taki szum i rozgardiasz w klasie, że i tak zupełnie nic nie można było zrozumieć. Oczekiwany z niecierpliwością dzień wycieczki do Płocka rozpoczął się na szczęście pogodnie. Słońce przygrzewało nieźle, choć był to dopiero wczesny poranek. Autobus wypożyczony szkole na tę okazję przez przedsiębiorstwo transportowe, w którym pracował jako kierownik tatuś jednej z koleżanek Dzikiej Mrówki, zjawił się dość punktualnie, jakby chcąc zadać kłam wiecznym narzekaniom na niesolidność kursowania wszelkich środków komunikacji masowej. Młodzież też się prawie nie spóźniła oprócz jednej koleżanki, która zresztą spóźniała się zawsze i wszędzie. Przyszli też niektórzy Rodzice, a raczej Mamy, by odprowadzić swoje pociechy i oczywiście, by udzielić rozmaitych dobrych rad na drogę. Przyszła też - mimo oporów Dzikiej Mrówki i Jego Brata - Micia i na domiar złego poleciła swoich obu synów bliźniaków opiece Pani Lucyny. Szczególnej opiece, jak podkreśliła. - Bo proszę pani - powiedziała jeszcze Micia i prawie wszyscy to słyszeli - moi synowie są dość spokojni i grzeczni, kiedy każdy z nich jest oddzielnie. Ale kiedy są razem... - tu Micia zrobiła minę na temat „co ja też muszę z moimi synami wycierpieć”. Na szczęście nieco podbramkową sytuację uratowała Pani Lucyna, która z uśmiechem odpowiedziała Mamie: - Oczywiście, proszę pani, zwrócę szczególną uwagę, jeżeli pani sobie tego życzy, ale na podstawie obserwacji pani synów odnoszę wrażenie, że obaj są miłymi dobrze wychowanymi chłopcami. Marek może trochę żywy i bardzo energiczny, ale też ma pani z niego dodatkową pociechę. Nie każda matka może się pochwalić tak dzielnym synem. W pierwszej chwili Mama chciała zaprzeczyć Pani Lucynie, w drugiej zaś poczuła się dumna ze swego uorderowanego przecież medalem syna i w rezultacie nic nie powiedziała, tylko uśmiechnęła się do Pani Lucyny. - Że też mama zawsze musi nas skompromitować - mruczał Dzika Mrówka. - Fakt - nawet spokojny zawsze Jego Brat był wyraźnie zdegustowany wystąpieniem Mamy. - Jaka znowu kompromitacja? - wydawać by się mogło, że Mama w ogóle nie wie, o co synom chodzi. - Oj, mamo, mamo - jęknął Dzika Mrówka - bo też mama nas zawsze traktuje jak małe dzieci. Żeby to jeszcze Jarka, to rozumiem, ale mnie... - No, no, nie pozwalaj sobie. Fakt! - oburzył się Jego Brat, ale Dzika Mrówki nie zwracając na niego najmniejszej nawet uwagi ciągnął dalej: ...przecież w końcu popłynąłem na jachcie na Bałtyk i nikt mnie tam nie pilnował i dałem sobie radę... - Jak to, nikt cię nie pilnował? A kapitan Filip, z którym rozmawiałam przed waszym wyjazdem i który mi obiecał, że osobiście przypilnuje ciebie. - Mamo! - Dzika Mrówka zdobył się jedynie na ten pełen wyrzutu okrzyk. - Mama prosiła kapitana Filipa??? - A co w tym złego? - No wie mama... - Dzika Mrówka nie znalazł już słów, aby wyrazić swoje oburzenie. Na szczęście w tym właśnie momencie nadbiegła zadyszana spóźnialska i autobus pełen rozkrzyczanej młodzieży ruszył w drogę, zostawiając na szkolnym placu rozmaite Mamy machające chusteczkami tak energicznie, że wszystkie okoliczne gołębie poderwały się do lotu, a postronnemu obserwatorowi mogłoby się wydawać, że dzieci wyjechały co najmniej w podróż dokoła Europy, jeżeli nie dokoła świata. Droga do Płocka została przez Panią Lucynę ułożona tak, aby można było po drodze zwiedzić i zobaczyć co nieco, przyjazd bowiem na miejsce przewidziany był dopiero dość późnym wieczorem. Tak więc pierwszy postój wypadł w niewielkim miasteczku pomorskim położonym malowniczo na wysokiej nadwiślańskiej skarpie, w Gniewie. Nad miasteczkiem górował masyw dużego zamku zbudowanego z czerwonej cegły. Niestety gdy cała klasa z Panią Lucyną podeszła do wyniosłych murów, okazało się, że zamek jest w odbudowie, remoncie, przebudowie i czymś tam jeszcze, jak poinformował jakiś zabłąkany w pobliżu ruin robotnik, który niezbyt skutecznie udawał zapracowanego. - To dziwne - stwierdziła Pani Lucyna - kiedy byłam tu ostatni raz, też trwała odbudowa. - A kiedy Pani była? - zapytał jak zwykle ciekawski Dzika Mrówka. - Jeszcze jako studentka. Piętnaście lat temu - roześmiała się Pani Lucyna. Ostatecznie jednak przez uchyloną i przez nikogo nie pilnowaną bramę wycieczka weszła najpierw na zewnętrzny dziedziniec, otoczony zewsząd murem, a potem na dziedziniec wewnętrzny nawet niezbyt zniszczonego zamku. W każdym bądź razie mury zamku stały, a wszystkie komnaty pokryte były dachem. Przewodnika żadnego - rzecz jasna - nie było, okazało się jednak, że Pani Lucyna całkiem dobrze orientuje się w historii Polski i w historii zamków pomorskich. Dowiedziała się więc klasa wielu szczegółów o historii zakonu krzyżackiego na dawnych pruskich i polskich ziemiach, historii pełnej oszustw i sprzeniewierzeń, zamek bowiem w Gniewe został zbudowany przez Krzyżaków na przełomie XIII i XIV wieku i należał do grupy zamków krzyżackich odgrywających dużą rolę w ujarzmianiu ziem zdobytych przez Zakon. - Historia Gniewa - opowiadała Pani Lucyna gromadce swych podopiecznych stojącej na kwadratowym dziedzińcu gniewskiego zamczyska - zaczęła się dość dawno, bo już w 1204 roku spotykamy pierwszą o nim wzmiankę w starych dokumentach jako o grodzie pomorskim. Niestety, książę Sambor II w 1276 roku oddał nieopatrznie Gniew Krzyżakom. W ten sposób stał się on pierwszą posiadłością Zakonu na lewym brzegu Wisły. Aby lepiej ujarzmić zagarnięte przez siebie rozmaitymi sposobami ziemie, Krzyżacy budowali w wielu punktach opanowanych ziem warowne zamki, które przy ówczesnej technice wojennej były prawie nie do zdobycia. - Zamek w Gniewie - kontynuowała Pani od Chemii - należał do całego ciągu warownych siedzib krzyżackich. Budowano je najczęściej na wzgórzach i w takiej odległości jeden od drugiego, aby można było przesyłać wzajemnie sygnały świetlne lub dymne. - To tak jak Indianie - wtrącił Dzika Mrówka, ale natychmiast został skarcony zarówno przez Jego Brata, jak i przez Ulkę, która stała obok. - O Indianach to może potem opowiesz, Marku - uśmiechnęła się Pani Lucyna, a Marek zaczerwienił się cały jak piwonia. - A gdzie jest następny zamek? - zapytał po chwili Jarek, gdy Pani Lucyna skończyła swą opowieść o krzyżackich warowniach. - Niedaleko stąd. Pojedziemy tam - odparła Pani, ale nie chciała na razie wyjawić nazwy zamku. - Niech to będzie małą niespodzianką - uśmiechnęła się. Obchodząc zniszczone komnaty zamkowe, czekające od lat na remont i odnowienie, dzieci natknęły się w jednej z nich na dość oryginalną parę. Był to zupełnie siwy staruszek z dużą laską i duży, równie biały jak jego pan, pies z gatunku owczarków podhalańskich. Obaj - i dziadek, i pies - siedzieli sobie na drewnianej, ongiś zapewne eleganckiej posadzce. Na widok dzieci pies uniósł nieco swój duży łeb do góry, łypnął przekrwionym okiem i otworzył pysk w widomym zamiarze szczeknięcia. Nie szczeknął jednak, a pysk rozdarł mu się w potężnym ziewnięciu. Z wyraźnym zniechęceniem pies wrócił do przerwanego posiłku. Siwy dziadek skończył obierać dużym kozikiem równie duże różowe jabłko i spojrzał na wchodzących. - A panienki i paniczowie tu czego? - zapytał. - My zwiedzamy zamek - odparła Pani Lucyna. - Zabronione - mruknął dziadek. - Absolutnie zabronione zwiedzanie. - A dlaczego? - zapytała Pani Lucyna. - Bo remont idzie - znowu mruknął dziadek. - Remont? Przecież tu nikogo nie ma - zdziwiła się Pani Lucyna. - Nikogo? - oburzył się dziadek. - A ja? - A pan, przepraszam, kim tu jest? - Ja jestem strażnikiem - wyjaśnił dziadek z dumą w głosie. - I Kuba też... - dodał. Usłyszawszy swoje imię Kuba, który skończył już swój posiłek, podniósł leniwie łeb do góry i ponownie ziewnął. - I Kuba też - powtórzyła Pani Lucyna z trudem utrzymując powagę. - I czego pan tu pilnuje? - Jak to czego? - zdziwił się dziadek. - Przecież mówiłem... remontu. - Przecież tu nikt nie pracuje. - To nieważne, ale remont jest, to i pilnuję. - A długo jest ten remont? - Ho, ho - powiedział dziadek - będzie ze szesnaście lat. Kuba był wtedy jeszcze szczeniakiem, jak zaczęli. - I pan tak cały czas sam? - Czasami ktoś tam przyjdzie - wyznał dziadek. - Raz jakiś robotnik, raz znowuż jakasik kontrol, a najwięcej to takie turysty jak wy teraz. - A kiedy skończy się ten remont? - Tego to nie wiem, ale dla mnie to on może jeszcze parę lat pociągnąć. Dopóki jeszcze Kuba łazi jako tako i dopóki jeszcze może szczekać. - A to on szczeka? - zdziwił się Dzika Mrówka. - Szczeka - przytwierdził dziadek - ale rzadko. Bo po pierwsze nie ma sił za dużo, a po drugie to mu się nie chce. Kuba jakby wiedząc, że to o nim mowa, podniósł znowu swój biały (pewno ze starości), łeb i już już miał szczeknąć, ale w ostatniej chwili znowu zrezygnował i ziewnął. Po „zwiedzeniu” zamku dzieci obejrzały jeszcze uroczy mały ryneczek gniewski, z odnowionym ratuszem i starymi mieszczańskimi kamieniczkami, a potem poszły wzdłuż uliczki ciągnącej się pod dawnym murem miejskim. Stały na tej uliczce malutkie pięknie odbudowane domki, jakby żywcem przeniesione z bajki o Jasiu i Małgosi, w której występują piernikowe domeczki. - Ale tu ładnie - stwierdziła Ulka. - Chciałabym mieszkać w takim domku. - Trochę przymały - powiedział Staszek, który był najwyższy w całej klasie i właśnie przed chwilą przymierzył się do wejściowych drzwi takiego domeczku. Tuż po wyjeździe z miasteczka autobus skręcił w lewo, w bok od głównej szosy. Wąska, pokryta typowymi „kocimi łbami” droga prowadziła wzdłuż skarpy, na której rozłożony był Gniew, pod krzyżackim zamkiem i dość okazałym budynkiem zwanym przez ludność „pałacem królowej Marysieńki”. Rzeczywiście przebywała tu swego czasu Marysieńka Sobieska, żona króla Jana Sobieskiego, związanego przez pewien okres swego życia właśnie z Gniewem, który odbudował po zniszczeniach w czasie najazdu szwedzkiego i gdzie założył jedną ze swoich królewskich rezydencji. - Dokąd teraz jedziemy? - zapytała jedna z dziewcząt zdziwiona, zresztą tak jak wszyscy, że autobus skręcił na boczną drogę z podłą nawierzchnią, na której trząsł się niemiłosiernie. - Zaraz zobaczycie - uśmiechnęła się tajemniczo Pani Lucyna. Droga wiodła teraz wzdłuż dość szerokiego nurtu Wisły, która toczyła swe jesienne, niestety niezbyt czyste, wody ku morzu. W pewnej chwili szlak „kocich łbów” - jak nazwał ten odcinek Dzika Mrówka - skręcił w prawo w stronę rzeki. Nigdzie jednak nie było widać mostu. Autobus zatrzymał się w odległości kilkunastu metrów od wodnej przeszkody, a droga... droga najwyraźniej nikła w rzece. - Wysiadać dzieci - zakomenderowała Pani Lucyna. - Czeka nas przeprawa przez Wisłę. - Niby jak? - zapytał jeden z chłopców, Kazik. - Przecież tu nie ma mostu. - W bród - podpowiedział Dzika Mrówka. - Kiedy ja nie umiem pływać - odezwał się Kazik wyraźnie zaniepokojonym głosem. - Nie trzeba było tracić czasu na kucie, to byś miał czas nauczyć się pływać - burknął Dzika Mrówka półgłosem, ale tak, że usłyszała go co najmniej połowa wycieczki, wybuchając śmiechem. Kazik należał do lepszych uczniów w klasie, miał jednak dość jednoznaczne przezwisko „kowal”, gdyż właściwie poza nauką nie zajmował się niczym. - Popłyniemy na drugą stronę promem - oznajmiła Pani Lucyna. - Promem? - zdziwiły się dzieci. - To u nas są promy? - Nigdy jeszcze nawet nie widziałam takiego - stwierdziła mała piegowata Halinka. - O, jest nawet dość dużo - odrzekła Pani Lucyna. - Nie wszędzie na rzekach są mosty, bo most to bardzo droga inwestycja i nie zawsze nas na nią stać. A zresztą nie wszędzie opłaca się budowanie mostu, bo ruch na drodze może być za mały. W takich miejscach są promy. Rozmaite, większe i mniejsze. Są nawet statki-promy z własnym napędem, które pływają nie tylko po rzekach, ale też i po morzach. Inne - mniejsze - przeciągane są na stalowej linie. - A taka lina nie przeszkadza barkom i statkom płynącym po rzece? - zatroskał się nagle Jarek. - Nie, bo lina jest dość długa, dłuższa od szerokości rzeki i przez większą część czasu leży na dnie. Ot, choćby teraz. Widzicie, prom dopiero rusza z tamtego brzegu i liny nie widać, a tutaj wychodzi z wody. W poprzek wodnego nurtu posuwał się powoli - jak duży żółw wodny - prostokątny prom. - Pierwszy raz będę jechała promem - ucieszyła się Halinka. - I ja! - I ja też! - Oj, oj, drodzy moi - roześmiała się Pani Lucyna - widać, że jesteście urodzeni i wychowani w mieście. I do tego w dużym mieście. To mi przypomina wizytę w Polsce jednej starszej pani, Angielki, nauczycielki botaniki zresztą. Otóż Miss Dorothy, bo tak się nazywała Angielka, która zresztą mimo mocno dojrzałego wieku starannie zawsze podkreślała swoje panieństwo, jechała ze mną samochodem z Wybrzeża do Warszawy. Jedziemy, jedziemy, rozmawiamy o tym i owym, a nagle moja Dorota woła: - Zatrzymaj się, Lucy, please! Przestraszyłam się w pierwszej chwili, że może coś się stało lub że Dorota nagle zasłabła czy co, zatrzymałam natychmiast samochód i pytam, co się stało. - Szybko, szybko - mówi Miss Dorota i gorączkowo wyciąga swój aparat fotograficzny z podręcznej torby. Co też ona tu takiego ciekawego zobaczyła? - zdziwiłam się, gdyż wokoło nie było absolutnie nic godnego jakiejś większej uwagi. Ot, zwykła łąka, na której akurat jakiś gospodarz kosił trawę. Skrajem łąki spacerowały dwa czy trzy bociany. Nic poza tym. Ale moja Dorota wyszła z samochodu i najwyraźniej skradała się w kierunku kosiarza i trzech bocianów. Podeszła może na dziesięć, piętnaście metrów, przykucnęła, co przy jej tuszy wcale nie było takie proste, i poczęła dość nerwowo pstrykać jedno zdjęcie po drugim. Po chwili wsadziła aparat fotograficzny do podręcznej torby, skąd z kolei wyciągnęła kamerę filmową. Widocznie jednak warkot kamery spłoszył bociany, bo poderwały się w powietrze i odleciały wciąż filmowane przez Miss Dorothy. Angielka wróciła do samochodu cała w skowronkach. Co chwila powtarzała, że było „very nice”, „beautiful”* [* Bardzo miło pięknie.] i tak dalej. Okazało się, że oto ona, bądź co bądź wieloletnia nauczycielka botaniki, a więc za pan brat z przyrodą, widziała po raz pierwszy bociany na swobodzie, a nie w ogrodzie zoologicznym. - Ale bociany to mniejsza - stwierdziła po kilkunastu kilometrach dalszej jazdy - tam był człowiek, który kosił prawdziwą kosą. Zupełnie normalnie. A ja myślałam, że kosę można zobaczyć już tylko albo w muzeum, albo na historycznym filmie. - What a nice story to tell about - cieszyła się - co za wspaniała historia do opowiadania. - Tak, tak, kochani - powiedziała po chwili Pani Lucyna z wyraźnym smutkiem - niedługo może nadejść taki czas, że będzie się uczniom w szkole pokazywało obrazki, jak wygląda trawa, drzewo czy bocian. Kolorowe, może nawet trójwymiarowe i panoramiczne obrazki, ale tylko obrazki. Jeżeli nie będziemy szanować Przyrody... Tak pogadując doczekali się promu, który tymczasem przybił do brzegu. Zaraz też jakiś człowiek w czapce z przybrudzonym białym pokrowcem opuścił na brzeg dużą klapę, po której powoli wtoczył się najpierw autobus. Pod jego ciężarem prom zakołysał się i osiadł głębiej w wodzie. Oprócz autobusu wjechały jeszcze dwa motocykle, jeden samochód osobowy i konny wóz, a dopiero potem można było wchodzić na pokład pasażerom. Dzieci oczywiście rozbiegły się na wszystkie strony i powciskały między ciasno stojące pojazdy. Prom ruszył, powoli pełznąc wzdłuż przeciągniętej w poprzek rzeki stalowej liny. Silny prąd rzeki spychał go nieco w lewo, a woda chlupotała o burty powolnej krypy. Po kilkunastu minutach niecodziennego „rejsu” przepłynęli Wisłę i dalej drogą wzdłuż wysokiego wału przeciwpowodziowego autobus zawiózł ich do Kwidzyna, gdzie obok wspaniałej katedry stał kolejny zamek, też zbudowany w czasach panowania krzyżackiego, a dokładniej w latach pierwszej połowy czternastego wieku. - To tutaj odbierano sygnały świetlne lub dymne z Gniewa - wyjaśniła pani Lucyna. Ten zamek był dobrze zadbany i mieściło się w nim wielce ciekawe muzeum, a na ostatnim piętrze, już pod samym dachem, znajdowała się pokaźna kolekcja wypchanych ptaków żyjących w Polsce. Czego tam nie było! I dumne orły, od których wzięliśmy nasze narodowe godło, i jastrzębie, i rozmaite gatunki sów, mądrych i jakby wiecznie zamyślonych, głuszce i cietrzewie, smukłonogie czaple, kolorowe zimorodki i gile, kosy i poczciwe szare wróble, sędziwe poważne kruki i gawrony, wesołe sikorki i śmigłe jaskółki i wreszcie cała masa rozmaitego ptactwa wodnego. Uwagę wszystkich przykuła jednak duża kolekcja pięknie upierzonych batalionów żyjących w puszczy białowieskiej. - Każdy z samczyków ma inne upierzenie - powiedziała Pani Lucyna - podobno nie można znaleźć dwóch identycznie wyglądających osobników. - Tak się stroją, a mówi się, że tylko kobietom sukienki przesłaniają świat - odezwała się milcząca raczej i nieśmiała Zosia. - No widzisz, jakie to niesprawiedliwe dla nas, kobiet, opinie krążą po świecie - Pani Lucyna powiedziała to z wyraźnie udaną powagą. Schodząc w dół szerokimi schodami Ula i Marek zostali z tyłu za całą gromadką wycieczkowiczów. Ulka zbyt długo podziwiała delikatne, różnobarwne pióra ptaków, które wymalowała im Pani Natura, a może po prostu chciała zostać sama z Markiem, z dala od rozgadanej, wiecznie rozchichotanej grupy koleżanek i kolegów. Bo tak się jakoś ułożyło ostatnimi czasy, że Ula - nie zdając może sobie sprawy z tego faktu - tylko Markowi-Dzikiej Mrówce opowiadała o rozmaitych swoich wrażeniach, dzieliła się z nim swoimi myślami i marzeniami. I o dziwo - jakoś nigdy się nie zdarzyło, żeby Marek wyśmiał, obyczajem przeważającej części męskiej młodzieży, Ulczyne marzenia i malutkie tajemnice. Nigdy też nie powiedział o nich ani słowa nikomu, żadnemu ze swych licznych kolegów, choć gdy byli razem z Ulą w grupie, zachowywał się „normalnie” - pozwalał sobie na żarty z Uli, a nawet czasami i na malutkie złośliwostki, w czym zresztą Ula wcale nie pozostawała dłużna. Gdy byli sami, Marek stawał się inny i nawet jednego razu sam się swemu zachowaniu zdziwił, ale o tym też nikomu nie powiedział. Nawet Ulce. Szli więc teraz powolutku szerokimi schodami w dół, a Ulka cichutkim głosem, żeby nie spłoszyć nastroju - jak mówiła - dzieliła się ze swym kolegą wrażeniami. - Ile jest piękna na świecie - powiedziała zamyślona. - A w ogóle jakie to wszystko dziwne i niezrozumiałe. No bo skąd się na przykład wzięły kolory na kwiatach i to tyle rozmaitych odcieni? Kto to powymyślał? Kto je tak pięknie podobierał? Jak to się dzieje, że jeden kwiat róży różni się od drugiego, że jeden bez kwitnie na liliowo, a inny na biało, że kasztany mają takie prześliczne choinkowe kwiaty, że każdy kwiat inaczej pachnie, że jest taka ogromna rozmaitość motyli czy ptaków? A ludzie podglądają przyrodę i biorą z niej wzory i potem powstają takie cudowne hafty, jakie widzieliśmy choćby przed chwilą w muzeum, ludzie też zdobią swoje ubiory i swoje sprzęty domowe tak, aby przypominały im w jesieni albo w zimie ukwiecone pola i łąki. Jakie to wszystko i dziwne, i piękne, i tajemnicze! - Faktycznie - potwierdził machinalnie Dzika Mrówka, bo jakoś na nic mądrzejszego nie mógł się zdobyć. Zawsze taki wygadany, w tej chwili był wyłącznie pełen szczerego podziwu dla Ulki. Że też Ula tak ładnie potrafi powiedzieć o takich przecież prostych i zwyczajnych rzeczach jak choćby kasztanowe kwiaty? - pomyślał nieco zdziwiony słowami Ulki i tym, że jemu samemu nigdy coś podobnego do głowy nie przychodziło, choć przecież tyle razy patrzył na kwitnące wiosną kasztany, i różne kwiaty. Po prostu kwiaty jak kwiaty i tyle. A Ulka zupełnie inaczej wszystko widzi i całkiem inaczej odbiera. No, no, kto by to pomyślał. - Jak się tak dobrze przypatrzeć temu, co nas otacza - kontynuowała zamyślona Ula - to chciałoby się to wszystko zrozumieć i zapamiętać na zawsze. Chciałoby się to namalować albo opisać. Najlepiej wierszem, bo chyba właśnie wierszami można najlepiej wyrazić to, co się myśli i czuje. - To napisz wiersz - mruknął Marek. - A żebyś wiedział... - zaczęła Ula, ale przerwała nagle i spojrzała bacznie na Marka - Marek, jak przyrzekniesz, że nikomu nic nie powiesz, to ci coś powiem. Ale przyrzeknij... - Przyrzekam - Dzika Mrówka spojrzał zdziwiony na Ule. - Bo wiesz... ja czasami piszę wiersze. Ale nikomu jeszcze nigdy o tym nie mówiłam. - Ty piszesz wiersze? - zdumiał się Marek. - Właśnie - przytaknęła Ula - i akurat teraz przypomniał mi się taki mały wierszyk o kwiatkach. On tak się zaczyna: Kocham małe dzwonki konwalii, kocham białą lilię i puszystą szarotkę i kocham schowany w trawie różowy kwiat stokrotki. I bratki kocham liliowe pachnące płatki róży. Ja kocham wszystkie kwiatki i małe kocham, i duże. - Ho, ho! - zdziwił się Marek. - Podoba ci się? - Fajny, zupełnie jak prawdziwy wiersz. Toś ty naprawdę sama go napisała? - Sama. I jeszcze jest dalszy ciąg, ale go już nie pamiętam. Mam zapisany w specjalnym zeszyciku, którego nikomu nie pokazuję. I inne wiersze też... - No, no - Marek spojrzał na Ulkę takim wzrokiem, jakby zobaczył ją po raz pierwszy w życiu. - Ale pamiętaj, przyrzekłeś, że nikomu nie powiesz... - spłoszyła się nagle Ulka. - Jak przyrzekłem, to wiadomo, że nie powiem. Za kogo mnie masz? - obruszył się Marek. Tak rozmawiając schodzili coraz niżej i ani się spostrzegli, gdy nagle znaleźli się w jakimś wąskim pomieszczeniu o sklepionych w łuki ceglanych ścianach. - Gdzie my jesteśmy? - zapytała Ula. - A bo ja wiem - Dzika Mrówka wzruszył ramionami. - Wygląda mi to na jakąś piwnicę czy lochy... - Wracajmy - zaniepokoiła się Ula. - Iii... niby dlaczego? Przecież może właśnie tędy jest droga do wyjścia. W takich starych zamkach to rozmaicie bywa. Chodźmy dalej - pociągnął Ule za sobą. Dalej sklepiony korytarz zwężał się coraz bardziej, skręcił w lewo, potem w prawo i nagle oboje znaleźli się w niewielkiej sklepionej komnacie, z której prowadziło w rozmaitych kierunkach kilka ciemnawych wąskich korytarzy. Komnatkę roświetlało słabe światło jednej jedynej lampki, umieszczonej pod sufitem. - I co teraz? - Ula miała mocno niewyraźną minę, a jej głosik brzmiał jeszcze mniej wyraźnie. - A bo ja wiem - Marek rozglądał się po komnacie, zresztą całkiem pustej. Było tu cicho i mroczno, a głosy Uli i Marka budziły głuche echa w ceglanym wnętrzu. - Wracajmy - powiedziała Ula. - Ba, ale którędy? - zastanowił się Marek. Istotnie, kręcili się już jakiś czas po ceglanej komnacie i teraz naprawdę żadne z nich nie wiedziało, którym korytarzem tutaj weszli. - Trzeba spróbować pierwszym lepszym - zdecydował w końcu Marek. - Pójdziemy kawałek i jak okaże się, że to nie ta droga, to wrócimy i zaczniemy szukać innej. - Ojejej - pisnęła cichutko Ula, przestraszona już nie na żarty. - Nie bój się - Dzika Mrówka próbował udawać odważnego - ja sam w strachu - zażartował. Ruszyli w pierwszy wąski korytarzyk, na oko zupełnie podobny do tego, którym tu przyszli. Tak samo skręcał to w lewo, to w prawo, ale po przejściu kilkudziesięciu metrów - ukazały się kamienne schody prowadzące gdzieś w dół. - Ojej - znowu jęknęła Ulka - to nie ten korytarz. - Fakt - zgodził się Marek - nie da się ukryć - próbował żartem pokryć również i swoje zaniepokojenie. Stanęli niezdecydowani przed schodami. Wracać czy iść naprzód? - wahał się Marek. - Właściwie czego tu się w ogóle bać? Przecież jak na razie w ciasnym korytarzu jest dość czysto i nawet względnie jasno, bo od czasu do czasu gdzieś pod sufitem widnieje maleńkie zakratowane okieneczko. A tam niżej, w podziemiach, bo to chyba są już podziemia? - widać nawet jakąś słabiutką żaróweczkę, widomy znak, że ktoś tu gospodarował. Ale z drugiej strony dokąd ich na przykład te wąskie i kręte schody doprowadzą? I czy w końcu nie zabłądzą tu na amen? A zabłądzić nie jest znowu tak trudno, jak się okazało choćby już przed chwilą w tej niewielkiej komnatce, z której prowadziło w kilka stron kilka identycznie wyglądających korytarzyków. - Zobaczymy dokąd prowadzą te schody! - zdecydował nagle Marek, w którym ciekawość zwyciężyła wszelkie obawy. Żeby pokonać wszelkie ewentualne Ulczyne opory, złapał ją za rękę i pociągnął za sobą. Krętymi schodami schodzili w dół, opierając się dłońmi o ściany z olbrzymich głazów. Wokoło panowała wilgotna cisza, w której głuchym echem odbijały się ich własne kroki i szepty, bo przytłoczeni otoczeniem nie odważyli się rozmawiać normalnymi głosami. Nagle Ulka mocniej ścisnęła dłoń Marka i szepnęła: - Co to? Posłuchaj! Marek zatrzymał się i oboje zamienili się w słuch. Teraz, kiedy nic nie mówili, kiedy nie słychać było echa ich kroków, obojgu wydało się, że otaczająca cisza przytłacza ich i odgradza od rzeczywistości. - Nic nie słyszę - szepnął cichutko Marek. - Cii... - Ulka położyła palec na ustach. - O, teraz... Rzeczywiście. Do uszu Dzikiej Mrówki dobiegł nikły szelest - nie szelest, jakby ktoś bardzo lekki wędrował ostrożnie na palcach. - Co to? - Ulka przytuliła się do chłopca. - Nie wiem - odszepnął Marek i znowu cały zamienił się w słuch. Stali przez chwilę nieruchomo, starając się nawet nie oddychać, aby nie zamącić panującej ciszy. Szelest nie szelest, ludzki nie ludzki ucichł jednak i po chwili Ulka z Markiem zupełnie nie wiedzieli, czy słyszeli coś naprawdę czy też im się tak wydawało. - Chodźmy - szepnął najciszej jak tylko mógł Marek. - Dokąd? - odszepnęła Ulka. - Chyba na dół - zdecydował Dzika Mrówka, ponieważ słyszane przed chwilą kroki-szelesty odezwały się chyba w górze schodów i tak jakoś zupełnie naturalne wydało się, że można iść tylko właśnie w dół. Ruszyli w bladym mroku ostatniej żarówki, która została za zakrętem schodów. Oboje starali się stawiać nogi ostrożnie, jak najciszej i skradali się niemal jak koty, ledwie śmiejąc oddychać. - Popatrz! - szepnął w pewnym momencie Marek idący przodem. - Tam jest chyba jakieś okienko. Istotnie, za kolejnym zakrętem wyraźnie widać było szare kamienne płyty, z których wykonane były schody. Zbiegli niżej i ku swemu wielkiemu zdziwieniu i wielkiej uldze ujrzeli malutkie zakratowane okienko umieszczone pod samym stropem wąskiego korytarza. Okienko było wąziuteńkie i bardzo wysoko, jednakże w zakratowanej szparze najwyraźniej przebijał... błękit. - Niebo - zdziwił się Dzika Mrówka. - Niebo! - powtórzyła z ulgą Ulka. - Ale skąd tu, pod ziemią? Przecież tak długo szliśmy w dół. To prawie niemożliwe - zastanawiał się Dzika Mrówka. - Żeby można było wyjrzeć na zewnątrz - zmierzył wzrokiem ścianę, ale okienko było naprawdę bardzo wysoko, a ściana zupełnie gładka nie dawała żadnych możliwości wdrapania się do wciśniętej między kamienne głazy zakratowanej szpary. - Ula - zdecydował Marek - wejdź mi na ramiona, to może sięgniesz do okienka. Założył ręce do tyłu tworząc z dłoni koszyczek i stanął twarzą do ściany tuż pod okienkiem. Po chwili, gdy Ulka wspięła mu się na ramiona korzystając po drodze ze stopnia splecionych dłoni, przytrzymał rękoma nogi dziewczyny. - Widzisz coś? - zapytał. - Widzę! - usłyszał głos Ulki, która z podniecenia zapomniała mówić szeptem i której głośny okrzyk wzbudził rozliczne echa w katakumbowych pomieszczeniach. - I co widzisz? - niecierpliwił się Marek. - Drzewa i krzaki. A tam dalej jakieś pola. I niebo. - A do ziemi daleko? - zapytał znów Marek niepomniernie zdziwiony, przypuszczał bowiem, że znajdują się co najmniej kilka pięter pod ziemią. - Niedaleko, najwyżej z metr! - odkrzyknęła Ulka, która gdy tylko ujrzała drzewa z rozsłonecznioną okolicą, natychmiast zapomniała o wszelkich poprzednich obawach. - No to schodź! - zakomenderował Marek. - Tu chyba gdzieś musi być wyjście z tego lochu. Przeszli jeszcze kilka zakrętów i nagle znaleźli się przed solidnymi drzwiami nabijanymi metalowymi gwoździami. Marek nacisnął metalową ozdobną klamkę. Poruszała się z przeraźliwym zardzewiałym piskiem i hałasem, ale drzwi nie ustąpiły. - Pewno zamknięte na klucz - skonstatował. - Trzeba będzie chyba wracać - dodał z wyraźną niechęcią, przypomniały mu się bowiem w tej chwili tajemnicze kroki nie kroki - na schodach. - Popatrz, popatrz, tu jest zasuwa! - zawołała Ula. Istotnie, ponad klamką sterczał kuty w metalu uchwyt solidnej, mocno zakurzonej zasuwy. Marek złapał za uchwyt. Pociągnął z całej siły. Zasuwa z przeraźliwym piskiem ruszyła się trochę i stanęła. Spróbował jeszcze raz, ale zasuwa ani drgnęła. - Pomóż, może we dwoje damy radę. Drobne dłonie Uli złapały zakurzone zardzewiałe żelastwo uchwytu. - Raaazem! - zakomenderował Dzika Mrówka i szarpnęli oboje jednocześnie. Zasuwa pisnęła przeraźliwie i wysunęła się z zamka. Marek jeszcze raz spróbował nacisnąć klamkę i pociągnął drzwi do siebie. Przy akompaniamencie przeraźliwego zgrzytu od wielu chyba lat nie oliwionych zawiasów drzwi uchyliły się. Za drzwiami parę mocno uszkodzonych ceglanych schodków prowadziło w górę, na równie zaniedbany, porośnięty zielskiem i chwastami trawnik. Ula i Marek przecisnęli się przez uchylone drzwi i musieli w pierwszym momencie zamknąć oczy, tak bowiem poraziło ich słoneczne światło, mimo że osłabione przecież cieniem dość gęsto już pokrytych liśćmi drzew. Stali obok wyniosłej wieży wykonanej z kamiennych solidnych bloków, która była oddalona zaledwie o kilkanaście metrów od wysokiej skarpy, na której stał zamek. - Teraz wszystko rozumiem - zawołał Dzika Mrówka. Razem z Ulką szybko wdrapali się na skarpę i przez główną bramę wbiegli na dziedziniec zamkowy, na którym stała cała ich klasa z Panią Lucyną na czele. - A wy gdzieżeście się podziewali? - odezwała się z wyrzutem Pani Lucyna. - Wszyscy myśleli, że zostaliście gdzieś w muzeum. Podobno widziano was jeszcze gdzieś na schodach, a potem znikliście jak kamfora. Posłałam nawet po was Zosię i Franka i pewno was tam szukają po wszystkich salach, a wy tymczasem kręcicie się gdzieś poza zamkiem. Co to wszystko ma znaczyć? I to żeby tylko sam Marek, to jeszcze bym się nie dziwiła, ale Ula... nie, tego się po tobie nie spodziewałam. - Proszę się nie gniewać, ale to nie nasza wina. Ja... potem pani wszystko wyjaśnię - zaczęła Ulka, ale na jej szczęście w tym właśnie momencie na zamkowy dziedziniec wróciła Zosia z Frankiem. Przyszedł też Pan Kustosz muzeum i Pani Lucyna zajęła się zgoła czym innym. A gdy Pan Kustosz opowiadając o ciekawych losach tutejszego zamczyska wspomniał, że wedle powszechnie krążącej, acz wcale nie sprawdzonej, legendy właśnie w tym zamku miała zostać zamurowana żywcem Aldona, bohaterka mickiewiczowskiego poematu, która podobno od czasu do czasu ma się ukazywać w rozmaitych zakamarkach starego zamku, pani Lucyna wtrąciła: - Widzicie, dzieci, jak to literatura wpłynąć może na historię. Przecież i Konrad Wallenrod, i Aldona to postacie fikcyjne, wytwór literackiej fantazji naszego Wieszcza, a miejscowa legenda powołała je do życia i umieściła w tym właśnie zamku. W tym momencie Ula spojrzała porozumiewawczo na Marka, a Marek na Ule. I oboje przypomnieli sobie dziwne kroki-szelesty na stromych schodach odludnej wieży. - A ta Aldona - to gdzie była zamurowana? - nie wytrzymał jak zwykle Marek. - Może w tej wieży, co stoi obok zamku? - Może w tej wieży - roześmiał się Pan Kustosz. Ula znowu spojrzała porozumiewawczo na Marka, a Marek na Ulę. A jeżeli Aldona żyła naprawdę? - pomyślała Ula. To samo też pomyślał Dzika Mrówka, ale tym razem nic się nie odezwał. Tylko, gdy wycieczka zbierała się już do wyjścia, podszedł do Pana Kustosza i powiedział, że w starej wieży jest otwarta furta na samym dole i że on bardzo przeprasza, ale zupełnie przypadkowo pobłądził i że prosi bardzo, żeby Pan Kustosz kogoś posłał, żeby tę furtę zamknąć i żeby nic nie mówić Pani Profesor, bo jej lekarz zabronił się denerwować. - Zrobi się - uśmiechnął się porozumiewawczo Pan Kustosz. Następny postój wypadł w Chełmie nad Wisłą, gdzie też zachowały się bardzo stare zabytki: pierścień murów obronnych miasta z XIII wieku z piękną Bramą Grudziądzką, resztki zamku obronnego, liczne kościoły i piękny Ratusz. Tu też w XVIII wieku utworzono filię Akademii Krakowskiej, znanego uniwersytetu. Potem był Toruń, zwiedzanie Domu Kopernika, starego kościoła Świętego Jana z pierwszej połowy XIII wieku oraz ruin pokrzyżackiego zamku nad pięknie uporządkowanym i zagospodarowanym brzegiem Wisły. Tam też czekał na zgłodniałych już mocno wycieczkowiczów zupełnie dobry, ale mocno spóźniony obiad w restauracji nie opodal zabytkowego Rynku i wreszcie wieczorem pełen wrażeń autobus dotarł do Płocka. Na tle ciemnego już nieba pobłyskiwał widoczny z daleka płomień wydobywający się bez przerwy z wysokiego, wąskiego komina. - Dlaczego tak się tu wciąż pali? - zapytał Dzika Mrówka. - Widzisz Marku - Pani Lucyna odpowiedziała - nie jestem fachowcem z dziedziny rafinacji ropy naftowej, ale wydaje mi się, że spala się po prostu lotne pozostałości, których nie opłaca się już dalej przerabiać, a wypuszczenie ich w powietrze bez spalenia spowodowałoby silne zanieczyszczenie atmosfery. Ale o bliższe szczegóły musisz się spytać któregoś z panów inżynierów z Płockiej Rafinerii. Na szkolną wycieczkę z Gdańska czekał już nocleg w internacie, pustym teraz, ponieważ uczniowie tego technikum mieli akurat trzytygodniową praktykę zawodową, o czym zresztą Pani Lucyna dowiedziała się swoimi prywatnymi „kanałami” i dzięki czemu cała wycieczka do Płocka mogła dość tanim kosztem dojść do skutku. Mimo że młodzi wycieczkowicze byli znużeni podróżą i zwiedzaniem po drodze miast i zamków, długo w nocy w salach sypialnych nie ustawały rozmowy. Dzielono się wrażeniami i rzecz dziwna - niby wszyscy przecież oglądali to samo, niby wszyscy słuchali tych samych słów, tych samych przewodników, a okazało się, że prawie każdy na co innego zwrócił uwagę, prawie każdy, co innego zapamiętał. Na drugi dzień zaplanowane było zwiedzanie Płocka. Obyło się bez przewodników, bo Pani Lucyna, która spędziła parę lat w tym mieście pracując w technikum i w Petrochemii, tak dobrze poznała historię i zabytki miasta, że na pewno zakasowałaby niejednego zawodowego oprowadzacza. - Płock zawsze odgrywał w historii państwa polskiego ważną rolę, choć najstarsze dzieje miasta nie są jeszcze dokładnie znane. W prowadzonych ostatnio badaniach natrafiono na terenie Góry Tumskiej na ślady podgrodzia i ośrodka kultu pogańskiego z IV wieku przed naszą erą, czyli aż sprzed przeszło dwóch tysięcy lat! W X-XI wieku powstał w tym miejscu gród książęcy i osada, a w drugiej połowie XI wieku Płock został biskupstwem. Liczne wojny i walki nie oszczędzały Płocka. W 1031 roku zniszczyły miasto oddziały księcia kijowskiego Jarosława Mądrego i gród odbudował dopiero Masław, jeden z dworzan króla Mieszka II. W tym czasie Płock stał się stolicą Mazowsza, a trzeba pamiętać, że działo się to w czasach, gdy o Warszawie jeszcze się nawet nikomu nie śniło. Tu założył swoją książęcą siedzibę Władysław Herman, a po jego śmierci rezydował w Płocku Bolesław Krzywousty. Mimo wielu najazdów Litwinów, Pomorzan, Prusów i plemion ruskich, miasto wielokrotnie podnosiło się z ruin, odbudowywało i rozwijało. Za Kazimierza Wielkiego zniesiono samodzielność Mazowsza i Płock włączono do Korony. Miasto nadal się rozwijało i stało się siedzibą województwa. Najazd szwedzki zniszczył miasto prawie całkowicie. W dobie rozbiorów Płock dostał się najpierw pod panowanie Prus, w okresie Księstwa Warszawskiego stanowił stolicę departamentu, a po upadku Napoleona znalazł się w granicach Królestwa Kongresowego i został stolicą guberni. Tu w dniu 23 września 1831 roku odbył swoje ostatnie przed opuszczeniem kraju posiedzenie Sejm Polski okresu powstania listopadowego. Z tak bogatej i długiej historii zostało w Płocku - mimo zniszczeń i pożarów - sporo ciekawych zabytków z piękną katedrą na czele, w której znajdują się królewskie groby Władysława Hermana i Bolesława Krzywoustego. Ale o tym potem, gdy będziemy kolejno te wszystkie zabytki oglądać. - Czy Pani zna wszystkich ludzi w Płocku? - Marek jak zwykle nie wytrzymał i zapytał, gdy któraś już z kolei spotkana na ulicy osoba witała się serdecznie z Panią Lucyną i każdy nieodmiennie pytał, co też teraz Pani Lucyna porabia, gdzież to tak nagle znikła z Płocka i mówił, że bardzo tu Pani brakuje. - Znam sporo ludzi, bo w czasie mojej tu pracy udzielałam się nieco społecznie - wyjaśniła Pani Lucynka Markowi, którego równocześnie Ulka skarciła za niepoprawne wścibstwo. - Co ciebie to obchodzi, czy Pani zna tu wszystkich czy nikogo? - szepnęła do Dzikiej Mrówki. - Jak tak można? - A co? - odburknął Marek. - To jest przecież nasza Pani, a tutaj wszyscy ją traktują jak swoją. Jakim prawem? Pani Lucyna widocznie usłyszała ostatnie słowa Marka, bo uśmiechnęła się, ale tym razem nic nie powiedziała. Na koniec zwiedzania Starego Miasta w Płocku Pani Lucyna zaprowadziła swych podopiecznych do niewielkiego, świeżo odnowionego domku na Rynku, w którym znajdowała się siedziba Płockiego Towarzystwa Naukowego. - Cieszę się, że pani nie zapomniała o swych starych przyjaciołach z małego prowincjonalnego miasteczka - już na schodach witał wycieczkę starszy pan z siwą niewielką bródką, jak się potem okazało, sam Prezes tutejszego Towarzystwa Naukowego, wielki znawca historii Ziemi Płockiej i wielki też jej patriota i miłośnik. - Nie zapomniałam, nie zapomniałam - zapewniała Pani Lucyna - i jeszcze przyprowadziłam panu prezesowi gromadę młodych urwipołciów. Może przypadkiem którąś lub któregoś z nich zainteresują pańskie badania i w efekcie wyląduje kiedyś w tym uroczym i wcale nie takim znów prowincjonalnym Płocku. - Co też pani mówi, pani Lucynko kochana. Przecież pani podopieczni wcale na urwipołciów nie wyglądają. - Ho, ho, ho - roześmiała się Pani Lucyna - oni tylko tak się maskują. Ale jak się rozbrykają, to rady sobie w żaden sposób dać nie można. Zupełnie jak młode źrebaki. - Pani profesor to nam ładną opinię wystawia, nie ma co. Pan prezes pomyśli, że tu licho wie co za banda przyjechała - znowu zamruczał Marek, ale na tyle głośno, że Pan Prezes go usłyszał. - Nic sobie nie pomyślę - zapewnił Pan Prezes i zrobił piękne oczko do Pani Lucyny. - Ale my tu gadu, gadu na schodach, a czas ucieka. No więc jak już was wasza pani przyprowadziła do starego nudziarza, to musicie spokojnie i grzecznie wysłuchać, co ten stary nudziarz ma do powiedzenia. A przede wszystkim musicie wysłuchać krótkiej historii Płockiego Towarzystwa Naukowego. Otóż towarzystwo nasze zostało założone w 1820 roku - zaczął Pan Prezes i od tego czasu prowadzi nieprzerwaną działalność, jest więc tym samym najstarszym tego typu towarzystwem w Polsce. Trudno byłoby wyliczyć wszystkie prace i zasługi członków naszego Towarzystwa, ale na pewno warto wspomnieć choćby o naszej wspaniałej bibliotece, która liczy sobie przeszło 150 000 woluminów. Do zupełnie bezcennych zabytków należą: fragment biblijnej „Księgi Mądrości” z X wieku, pierwsze wydanie pracy Mikołaja Kopernika „De revolutionibus orbium celestium” czyli „O obrotach sfer niebieskich” z 1543 roku oraz oryginalne sztychy sławnego malarza hiszpańskiego Goyi. Następnie Pan Prezes oprowadził wycieczkę po przytulnych salkach Towarzystwa, zastawionych rozmaitymi eksponatami, objaśniając każdy z nich i opowiadając ich burzliwe nieraz i ciekawe dzieje. - A teraz, kochani moi, pokażę wam parę naszych białych kruków - Pan Prezes zaprowadził wycieczkę do niewielkiego saloniku zastawionego stylowymi mebelkami co najmniej sprzed dwustu lat. Otóż jedną z form działalności naszego Towarzystwa Naukowego jest kompletowanie możliwie najbardziej wartościowego i cennego księgozbioru. Już dawno, na wiele lat przed pierwszą i drugą wojną światową, które przewaliły się przez nasze ziemie niszcząc bezpowrotnie wiele bezcennych zabytków w prywatnych rękach, członkowie naszego Towarzystwa zaczęli zbierać książki i dokumenty po rozmaitych zakamarkach, urzędach parafialnych, klasztorach, bibliotekach, a nawet strychach starych dworów szlacheckich i mieszczańskich mieszkań. Dzięki temu udało nam się skompletować dobry księgozbiór. Tu właśnie przed wami leżą najcenniejsze nasze zabytki. Ta oto książka na przykład - Pan Prezes wskazał na gruby foliał oprawny w skórę i ozdobiony sążnistymi metalowymi klamrami - pochodzi z połowy XIV wieku, a ta z kolei jest o przeszło 100 lat młodsza, z końca wieku XV, czyli jest to inkunabuł. - Inku co? - zapytał Dzika Mrówka. - Inkunabuły to pierwsze książki drukowane, przeważnie zresztą ręcznie uzupełniane oraz również ręcznie ilustrowane. Wyróżniamy jeszcze starodruki, czyli książki drukowane między 1500 a 1800 rokiem. -Ależ one bardziej przypominają jakiś kufer na skarby niż książki - zauważył Jarek i wszyscy się roześmieli. - A masz rację, chłopcze, masz rację - przytaknął Pan Prezes - bo też w tamtych czasach książka była prawdziwym skarbem nie tylko ze względu na treść, ale ze względu na jej koszt. Tylko bardzo bogaci mogli sobie pozwolić na taki wydatek. Przecież w tej książce - tu Pan Prezes wskazał na najstarszy, gruby rękopis - to wszystko ręczna robota. Każda literka musiała być oddzielnie wykaligrafowana przez skrybę-kopistę, który czasem ślęczał przez kilka lat w klasztornej celi nim jedną taką księgę wiernie przepisał. Ba, nie tylko przepisał, ale jeszcze musiał ozdobić pierwsze litery każdego rozdziału, a nieraz i każdej strony misternym kolorowym obrazkiem, który dziś czasem jest dla badacza historii bardziej wartościowy od całej książki. - Od całej książki? - zdziwił się zaciekawiony Jarek. - A tak, tak, bo czasami z inicjału, z małej miniaturki można odtworzyć wygląd stroju ówczesnych ludzi, ich zajęcia i narzędzia, jednym słowem sprawy powszednie, sprawy dnia codziennego, o których daremno szukać w uczonej książce. A przecież nie tylko książęta, biskupi i możnowładcy tworzyli naszą historię, ale także rzemieślnicy, chłopi, poddani tamtych możnych, którzy budowali zamki i kościoły, którzy kuli w kamieniu czy rzeźbili w drzewie figury do dziś dnia nas zachwycające. Tak, tak, mili goście - tu Pan Prezes wskazał na rzędy starodruków stojące na regałach - te książki mogą kryć jeszcze niejedną tajemnicę. - Jak to, to ich jeszcze nikt nie czytał? - zapytał się Jarek, który - jak wiadomo - w całej klasie był zawsze najlepszy z historii i którego interesowały przede wszystkim wszelkiego rodzaju starocie. - No, nie - roześmiał się Pan Prezes - ja mówię zupełnie o czymś innym. Otóż przed paroma laty zdarzyła nam się w konserwatorskiej pracowni introligatorskiej sensacyjna przygoda. - W introligatorni? - zdziwił się Dzika Mrówka na tyle głośno, żeby usłyszał Pan Prezes. Chłopak chciał jeszcze coś powiedzieć, ale został natychmiast skarcony wymownym wzrokiem Ulki, której spojrzenie mówiło wyraźnie: „Że też ty nigdy nie potrafisz utrzymać języka za zębami”. Pan Prezes jednak wcale nie miał Markowi za złe jego odzywki, lecz wprost przeciwnie, wyraźnie wydawał się być z niej zadowolony, bo powiedział: - A tak, tak, właśnie w introligatorni. I to wydarzenie na skalę krajową. A było to tak. Jak zapewne wiecie, każda stara rzecz wymaga konserwacji i specjalnego starania. Ja sam na przykład jeżdżę co roku do Rumunii, aby w tamtejszych błotach leczniczych nad Czarnym Morzem wyganiać z moich kości zasiedziały tam od wielu lat reumatyzm i w ten sposób też przeprowadzam na osobistym podwórku konserwację staroci i zabytków - roześmiał się i lekceważąco machnął ręką widząc, że Pani Lucyna zbiera się do energicznego zaprzeczania. - A więc i stare książki też trzeba konserwować, naprawiać, odświeżać, szczególnie jeżeli przez szereg lat, a nawet nieraz i przez kilka stuleci przechowywane były w nieodpowiednich warunkach. Tak też było i z tą książką z początku siedemnastego wieku, którą udało nam się znaleźć i kupić w jednym ze starych kościołów na Pomorzu. Otóż okładka tej książki była mocno nadgryziona. I dosłownie przez jakieś gryzonie, i w przenośni, przez ząb czasu. Nasz nieoceniony introligator, mistrz Zaremba, który w tym fachu przepracował już prawie pół wieku, zabrał się pewnego dnia do pracy. Okładka książki była bardzo gruba, więc pan Zaremba wziął się najpierw do ostrożnego i precyzyjnego odklejania wewnętrznych jej warstw. Jakież jednak było jego zdziwienie, gdy tuż pod wierzchnią warstwą papieru ukazał się inny papier, pokryty ręcznym pismem. Już na pierwszy rzut oka tak doświadczony konserwator jak mistrz Zaremba zorientował się, że ta karta z wyblakłym mocno pismem jest znacznie starsza od samej książki. Po tym odkryciu przerwał natychmiast pracę i zawiadomił mnie o wszystkim. Po gorączkowej naradzie zgodnie zdecydowaliśmy, że rozbieramy całą okładkę na czynniki pierwsze. Praca była niezwykle żmudna, ówczesny bowiem introligator który użył przeszło trzysta lat temu starych papierzysk, jak byśmy dziś powiedzieli - makulaturę, do wypełnienia okładki oprawianego mszału, wcale nie szanował tych papierów. Przycinał arkusze, jak mu tam było potrzebne i jak pasowało, smarował je klejem, a my, to znaczy mistrz Zaremba i ja, musieliśmy milimetr po milimetrze podważać i odklejać, tak aby zniszczyć jak najmniej, żeby jak najwięcej uchronić. Po zbadaniu okazało się, że stare karty wydobyte z okładki pochodzą częściowo z początku XVI wieku, a jeden skrawek pergaminu, wielkości kartki z zeszytu szkolnego, specjaliści określili jako pochodzący z połowy wieku XIV! Zabezpieczyliśmy całość i przystąpiliśmy do odczytywania. Okładkowe starocie nie pochodziły, niestety, z jednej większej całości. Na kilku kartkach widniały fragmenty modlitw, a tylko jedna dotyczyła - zresztą ta najstarsza i nie na papierze pisana, lecz na wyprawionej cienko skórze, czyli na pergaminie - jak byśmy to dziś nazwali, spraw świeckich. Niestety karta ta była niekompletna i mocno zniszczona. W tym momencie Pan Prezes podszedł do jednego ze stolików i podniósł przykrywającą go zieloną narzutę. Pod szkłem znajdował się mocno pożółkły pergamin. Miejscami brakowało kawałka, a z jednej strony fragment tekstu odcięty był nożem w poprzek napisanych zdań. - Oto i nasz najcenniejszy zabytek. - A co tam napisane? - zapytał Jarek, którego niezwykle zafascynowały dziwne dzieje średniowiecznego pergaminu. - Trudno wyrokować, czy jest to samodzielna karta czy też fragment jakiejś większej całości. W pierwszym wypadku byłoby to bowiem roczne sprawozdanie z gospodarstw i włości podległych jakiemuś klasztorowi, w drugim zaś chyba fragment kroniki tegoż klasztoru. Ze strzępów, niestety mocno uszkodzonej jak widzicie karty pokrytej łacińskim pismem, bo wówczas tym językiem się w piśmie w Polsce posługiwano, odczytaliśmy - oczywiście w tłumaczeniu na współczesną już polszczyznę, co następuje: ...W zimie roku pańskiego od Narodzenia Pana naszego Jezusa Chrystusa tysiąc trzechsetnego... śniegu spadło niewiele, a mrozy były... pomarzły drzewa owocowe a winna latorośl... Wiosną padały deszcze i już w Wielkim Tygodniu... burze z piorunami. A potem latem przyszły srogie upały i susza nastała wielka... zboża wypaliło i pożarów było dużo w okolicy. Spalił się wtedy... pełen zboża i bydła. Nie było grzybów ani leśnych jagód i głód nastał w okolicy... nie mogli nałowić ryb żadnych nawet w jeziorze oddalonym o pół dnia... klasztoru. Rzeki i strumienie wysychały, wody brakowało w studniach, a bydło ryczało nie napojone. A w jeziorze pod koniec lata woda opadła... wynurzył się szczyt drewnianej wieży zbitej z dębowych bali... I rybacy ujrzeli... rwało im sieci przy połowach, I przełożeni klasztoru dali wiarę rybakom, co przez ostatnie lata skarżyli się... Grodziszcze tam ponoć przed wiekami było wielkie i możne, ale spalone zostało do cna... wrogów dzikich i srogich z północy. A kiedy pan tego grodziska... zbudował od nowa, cała wyspa poczęła się zapadać w głąb jeziora... odjechali z całym dobytkiem i pobudowali nowy gród obronny na wzgórzu, które górowało nad jeziorem, aby nigdy już więcej...” - Na tych słowach urywa się fragment starej kroniki zapewne, która mówi po pierwsze o jakimś tam roku w XIV wieku, niestety dokładnej daty nie znamy, bo w tym miejscu akurat przyciął kartę na potrzebny mu wymiar nieznany introligator. Wiemy z tej karty, że była susza i głód, ale wiemy też, że o pół dnia drogi od jakiegoś klasztoru było jakieś grodzisko na wyspie i że grodzisko to zostało zniszczone przed wiekami przez najazd, zapewne Wikingów lub Prusów czy innych nieprzyjaciół, a potem wyspa zaczęła się zapadać i trzeba było porzucić grodzisko dziadów i ojców i zbudować nowe, na wzgórzu nad jeziorem. - A jaki to klasztor i jakie jezioro? - zapytał znowu Jarek. - Ba, żeby to wiedzieć - westchnął Pan Prezes. - Tego niestety nikt nie wie. Z miejsca znalezienia tej księgi, w której okładce był cenny pergamin, można by jedynie wnioskować, że jezioro i gród znajdują się na jakimś górzystym pojezierzu. Takim warunkom odpowiada Pojezierze Kaszubskie. Po drugie, jego położenie na północy ówczesnych ziem polskich wystawiało je najłatwiej na najazdy czy to Wikingów, czy Waregów, czy też Prusów mieszkających nie opodal i wiecznie wojny toczących. Przecież między innymi dlatego książę Konrad Mazowiecki sprowadził nieopatrznie na ziemie polskie Krzyżaków w roku... no, w którym roku? - zapytał Pan Prezes. - W 1226 oczywiście - powiedział Jarek bez chwili zastanowienia. - Fakt! - wyrwało się Dzikiej Mrówce. - Wspaniale! - potwierdził Pan Prezes. - Pogratulować takich uczniów, Pani Lucyno. - Kiedy ja uczę chemii, a nie historii. - To nic. Ale pani historią też się przecież interesuje. Fakt! Pan Prezes był trochę zdziwiony, gdy po ostatnim jego słowie wybuchł wśród młodzieży chóralny śmiech i dopiero Pani Lucyna wyjaśniła, że to ulubione słowo Jarka. - Fakt! - przytwierdził Jarek i dopiero teraz wszyscy łącznie z Panem Prezesem i Panią Lucyną roześmieli się na cały głos. - A nikt nie próbował odszukać tego zatopionego grodziska? - zapytał Dzika Mrówka, kiedy śmiech już nieco ucichł. - Nie, bo za mało danych. Poza tym nawet gdybyśmy wiedzieli, o jaką okolicę chodzi, to przecież na Pojezierzu Kaszubskim jezior bardzo dużo, a po trzecie toć to przecież wszystko zatopione. Więc jak szukać? Pod wodą? Ja po pierwsze mam reumatyzm i wody się boję, szczególnie zimnej, a po drugie gdybym nawet nie miał reumatyzmu, to i tak nic z tego, bo - wstyd się przyznać na stare lata - ale nawet pływać nie umiem. - Ale my umiemy i nawet niektórzy z nas należą do klubu płetwonurkowego - odezwał się znowu Dzika Mrówka. - Oho, ho! - zdziwił się Pan Prezes. - Należycie do klubu płetwonurków? - No, nie wszyscy - sprostował Jarek. - A ilu z was, jeżeli można wiedzieć? - Ja - powiedział Marek. - I ja - dodała Ulka i swoim zwyczajem spiekła raka. - Ho, ho, ho - znowu zdziwił się Pan Prezes - to i panienka też? A panienka, czerwona jak piwonia, nic nie powiedziała, tylko kiwnęła potakująco głową. - Jak tak, to WY możecie szukać zatopionego grodziska. A jak znajdziecie, to dajcie mi znać. Dobrze? - Dobrze, panie prezesie - powiedzieli razem Marek i Ulka. - No to jak? Umowa stoi? - Pan Prezes wyciągnął obie ręce. - Stoi - odrzekli obydwoje i uścisnęli dłonie Pana Prezesa. Marek prawą, a Ulka lewą. Następnego dnia, w drugim i ostatnim dniu pobytu w wojewódzkim od niedawna Płocku, wypadło zwiedzanie największego tutejszego zakładu: Płockiej Petrochemii, w której to przed paru laty pracowała Pani Lucyna. Olbrzymi zakład przemysłowy, największy tego rodzaju w Polsce, zrobił duże wrażenie na zwiedzających. Tysiące najrozmaiciej powyginanych rur, niezliczona ilość zaworów, jakieś wieże, wszystko to razem sprawiało wrażenie chemicznego laboratorium zbudowanego w bardzo dużej skali. Najpierw całą wycieczkę zaprowadzono do dużej sali, gdzie na olbrzymim stole znajdowała się makieta całej rafinerii. Przewodnik, młody inżynier pracujący w Płocku dopiero parę lat, objaśniał wszystko tak obrazowo i przystępnie, że nawet ci z uczniów, dla których chemia była zawsze jeżeli nie czarną, to w każdym bądź razie mocno tajemną magią, zdawali się wszystko rozumieć. Potem w dużej sali kinowej pokazano film o budowie Petrochemii. Jak to na początku było tu pole porośnięte dorodnym zbożem, jak potem przyszły koparki i spychacze, jak powstawały pierwsze obiekty, jak wreszcie popłynęła pierwsza ropa olbrzymim, liczącym parę tysięcy kilometrów długości rurociągiem, jak kolejno uruchamiano produkcję, a to tego, a to owego. - Bo z ropy naftowej można zrobić prawie dosłownie wszystko - powiedział na koniec młody inżynier - od nafty do lampy poczynając poprzez rozmaite paliwa i smary, a kończąc na... perfumach i... BEFSZTYKACH. - BEFSZTYKACH? - zapytali z niedowierzaniem słuchający, patrząc mocno podejrzliwie na młodego inżyniera. - A tak, tak. Przeprowadzono już takie próby i podobno żaden z największych smakoszy nie mógł odróżnić, który z serwowanych mu befsztyków jest z prawdziwego mięsa, a który sporządzono z... ropy naftowej. Gdy potem w czasie zwiedzania zakładu wycieczka przechodziła obok pracowniczej stołówki, Dzika Mrówka zapytał inżyniera. - To w tej stołówce dają befsztyki z ropy naftowej? - W tej to nie. Jak na razie to jeszcze z prawdziwego mięsa. - Z prawdziwego? - Dzika Mrówka przymrużył domyślnie oko - sam pan mówił, że nie można odróżnić, to czy jest pan naprawdę pewien, że te, które pan tutaj je, nie są z odpadów ropy naftowej? - Rzeczywiście - roześmiał się inżynier. - Faktycznie nie mam pewności. I może masz rację, młody człowieku. Na koniec wycieczki Pani Lucyna powiedziała: - A teraz, uwaga. Czeka was NIESPODZIANKA! Dyrekcja Petrochemii ofiarowała nam sześć miejsc w zakładowym samolocie i lot nad miastem! - Niech żyje dyrekcja!!! - krzyknęli gromadnie, Dzika Mrówka jednakże przerwał okrzyk w połowie i zaczął błyskawicznie kalkulować. - Sześć miejsc, a nas jest dwadzieścioro pięcioro, nie licząc Pani Lucyny. I pani musi wybrać. Jeśli weźmie najlepszych uczniów w klasie jako nagrodę - słabe szanse, bo jestem gdzieś tak ósmy, dziewiąty z kolei. Jeżeli weźmie najlepszych z chemii, też odpadam z czołówki peletonu. I tak i tak nie ma szans - pomarkotniał. Pani Lucyna jednak zdecydowała inaczej. - Ponieważ jest tylko sześć miejsc, to uważam, że najsprawiedliwiej będzie losować. Ja też będę próbowała szczęścia. JEST SZANSA! - pomyślał błyskawicznie Marek i od razu przestał się martwić. Pani Lucyna wzięła tymczasem kartkę papieru, rozdarła ją na dwadzieścia sześć jednakowych kawałków i na sześciu napisała osobiście PREMIA i obok narysowała mały samolocik. Potem zwinęła wszystkie losy i wrzuciła do plastykowej torby z napisem „Wrangler”. Teraz cała klasa podchodziła kolejno, według listy i każdy zanurzał rękę w torbie i wyciągał jeden los. Pierwszą PREMIĘ wyciągnęła Ulka i swoim zwyczajem zaczerwieniła się cała jakby zrobiła coś nie tak jak trzeba, drugą Wojtek o przezwisku Gruby, trzecią spóźnialska, czwartą Kazik, najlepszy sportowiec w klasie, piątą Janek, który był prymusem i który nosił okulary i miał przezwisko Profesor. Jeszcze tylko jedna premia! - myślał Dzika Mrówka. - Tylko jedna... beznadziejna sprawa. Pociągnęło jeszcze kilkoro, ale ich losy były puste. Przyszła wreszcie kolej na braci bliźniaków. Pierwszy na liście był Jarek, jako że pierwsza litera jego imienia była wcześniej w alfabecie. Że też rodzice nie dali mi na imię Adam - pomyślał w tej chwili Marek - Jaro jak nic wyciągnie premię. Nie dość, że jest wyższy ode mnie, że wciąż udaje starszego, to jeszcze i to na dokładkę. Że też ja muszę mieć takie paskudne szczęście. Jarek powoli - jak zwykle - podszedł do plastykowej torby i zanurzył w niej rękę. Widać było, jak przebiera palcami we wnętrzu. - Nie kombinuj! Ciągnij jak leci! - nie wytrzymał Marek. - Daj mu spokój - skarciła go Pani Lucyna. - Przecież wszyscy mają jednakowe szanse. - Niby tak, ale on się tak grzebie, że się wszystkie kiszki w człowieku obracają. Jarek tymczasem wcale nie zwracał uwagi na Markowe poganianie, powoli wybrał los, wyciągnął go z torby i równie powoli zaczął rozwijać papierek. - No i co? - Dzika Mrówka znowu nie wytrzymał. - No i nic. Fakt! - powiedział Jego Brat jak zwykle bez większej zresztą emocji i podniósł do góry czysty papierek. - Teraz kolej na ciebie, Marku - Pani Lucyna podsunęła chłopcu torbę. Dzika Mrówka zanurzył rękę w torbie i w tej chwili spojrzał na Ulkę i zauważył, że Ulka obie ręce miała zaciśnięte, a oba kciuki miała włożone między dwa kolejne palce w stary, wypróbowany przez całe pokolenia sposób, bo wiadomo było, że nic tak nie pomaga w trudnych i skomplikowanych sytuacjach życiowych jak trzymana przez kogoś figa. O.K. - pomyślał uradowany Marek i złapał delikatnie palcami zwinięty papierek. Już, miał go pociągnąć do góry, gdy po raz drugi spojrzał na Ulkę i wydało mu się, że dziewczynka dała mu oczyma jakiś znak. Pod wpływem nagłej myśli wypuścił z palców trzymany już los, szybko złapał następny i jeszcze szybciej, żeby się już nie rozmyślić, wyciągnął rękę do góry. Niech się dzieje, co chce - pomyślał, zaczął rozwijać papierek i zamknął oczy. Po omacku dokończył rozwijanie i po omacku podał papierek Pani Lucynie wciąż trzymając oczy szczelnie zamknięte. - No widzisz, masz jak zwykle szczęście! - usłyszał głos Pani Lucyny. Otworzył błyskawicznie oczy i pierwszą rzeczą, którą zobaczył, był rysunek samolociku. - Uff! - odsapnął i dopiero teraz odetchnął głęboko, przez cały bowiem czas miał oddech kompletnie wstrzymany z wielkiego napięcia. Niewielki zgrabny samolocik typu wilga kołował po trawiastym lotnisku na start. W kabinie, za pilotem zajęli miejsce obok siebie Ulka i Dzika Mrówka. Gdy samolocik wzbił się do góry, ujrzeli pod sobą piękną panoramę miasta, kolorową w świetle skłaniającego się już ku zachodowi słońca. Z jednej strony rozciągała się olbrzymia przestrzeń srebrzystej Petrochemii, zabudowana kłębowiskiem rur i rozmaitych wież i urządzeń. Obok niej stały na torach maleńkie jak zabawki cysterny kolejowe. Dalej rozciągało się nowoczesne miasto z szeroką centralną aleją i wysokim hotelem PETROPOL, jeszcze dalej stały klocki bloków osiedli mieszkalnych. A z drugiej strony oczom zachwyconych dzieci ukazały się wąskie uliczki starego miasta i wspaniały masyw pięknej katedry na wysokiej skarpie wiślanej. A jeszcze niżej w dole płynęła największa z polskich rzek - Wisła i widniały, umieszczone już na drugim brzegu, rzeczne stocznie, gdzie budowano barki do przewozów różnych ładunków drogą wodną. Dalej ciągnęły się prostokąty uprawnych pól, a jeszcze dalej grały wszystkimi nieomal odcieniami zieleni mieszane lasy ciągnące się aż po horyzont. Piękna jest ta nasza ziemia - powiedziała w pewnym momencie Ulka. - Fakt! - potwierdził z przekonaniem Dzika Mrówka. ROZDZIAŁ CZWARTY, który potwierdza przysłowie, że po nitce można trafić do kłębka, choćby nawet ta nitka zupełnie do nitki nie była podobna Letni obóz szkoleniowy sekcji młodzieżowej Klubu Płetwonurków założył Pan Wojtek na dużej łące, łagodnie opadającej w stronę uroczo położonego wśród malowniczych wzgórz jeziora. Miejsce to było wybrane nieprzypadkowo i decyzja była wynikiem kilku wyjazdów Pana Wojtka do Płocka, gdzie spędzał za każdym razem długie godziny na dyskusjach z Panem Prezesem. Pan Wojtek, Pan Prezes, a czasami również i Pani Lucyna odwiedzali też najrozmaitsze biblioteki i archiwa, szperając z benedyktyńską wprost cierpliwością w rozmaitych starych księgach i pergaminach. Kilka razy Pani Lucyna, która choć chemiczka z zawodu, miała spore ciągnoty historyczne, zabierała ze sobą do bibliotek i archiwów Jarka. Ten wśród starych ksiąg czuł się jak przysłowiowa ryba w wodzie. Wszyscy razem szukali najniklejszych nawet śladów, najdrobniejszych wzmianek, które pozwoliłyby na przybliżone choćby zlokalizowanie Zatopionej Wyspy, jak poczęto w tej grupie nazywać grodzisko na dnie jeziora, o którym wzmiankę odkrył przypadkowo konserwator-introligator pan Zaremba w Płocku. A wszystko, całą tę skomplikowaną akcję, rozpętali Dzika Mrówka i Ulka. Po powrocie z wycieczki do Płocka zaraz na pierwszym treningu klubowym w basenie wszystko dokładnie opowiedzieli Panu Wojtkowi, któremu aż oczy zaświeciły się na samą myśl o możliwości podwodnego archeologicznego odkrycia. Tak prawdę mówiąc, opowieść Dzikiej Mrówki była aż nazbyt dokładna, bowiem bujna fantazja chłopca podpowiadała mu coraz to nowe szczegóły dotyczące Zatopionej Wyspy, tak że po upływie pewnego czasu Marek sam już dokładnie nie wiedział, co było najprawdziwszą prawdą w jego opowiadaniu, a co wyłącznie wytworem nadmiernie wybujałej fantazji. Wszystkie, najmniejsze nawet wzmianki mogące naprowadzić na ślad właściwego jeziora, były starannie analizowane przez SZTAB OPERACJI „ZATOPIONA WYSPA” i umiejscawiane na dokładnej mapie. W skład sztabu wchodzili: Pan Prezes z Płocka, Pani Lucyna, Pan Wojtek i - ku zdziwieniu i zaskoczeniu Dzikiej Mrówki - również Jarek, czyli Jego Brat. - Ho, ho, ho - z wyraźnym podziwem stwierdził Dzika Mrówka, gdy dowiedział się o wyróżnieniu swego brata bliźniaka i od razu wykombinował sobie, że warto by z Jarkiem założyć PPP, czyli PRZEDSIĘBIORSTWO POSZUKIWAŃ PODWODNYCH. - Ty będziesz wyszukiwał w starych książkach i dokumentach różne takie sprawy i oznaczał na mapie, a potem ja z Ulką będziemy to wydobywać i dzielić się po połowie. - Po połowie? - zapytał podejrzliwie Jego Brat. - To niby jak? - Normalnie. Pół dla mnie, a pół dla Ulki! - A dla mnie? - Po pierwsze to ty masz satysfakcję i zadowolenie z samego szperania po starych książkach i rozmaitych szpargałach, a po drugie to MY się narażamy. Nie masz zielonego pojęcia, jak NIEBEZPIECZNE jest nurkowanie. Podwodne prądy, ciśnienie, choroby kesonowe, jadowite węże, ośmiornice, rekiny - Dzika Mrówka rozpędzał się coraz bardziej, puszczając już teraz zupełnie swobodnie cugle swojej fantazji. - Stop, stop... przyhamuj nieco - osadził Jarek brata bliźniaka. - Po pierwsze to sam mówiłeś Mici, że płetwonurkowanie jest zupełnie bezpieczne... - A co miałem mówić? Przecież inaczej mama by wcale nie zgodziła się na klub i jeszcze by tatę napuściła. ...a po drugie - ciągnął Jego Brat - to gdzie ty masz w naszych wodach jadowite węże, ośmiornice i rekiny? - A kto ci powiedział, że ograniczymy działalność PPP tylko do naszych wód? My będziemy szukali pod wodą również i na eksport. Za złotówki i za cenne dewizy. - Fakt! - zgodził się nagle Jarek. - Ale pod warunkiem, że dzielimy wszystko na trzy części. - Aleś ty chciwy! Zresztą na trzy to trudno dzielić. Weźmy na przykład sto - podziel to na trzy. Co masz? 33,3333... i tak dalej. Sam chyba widzisz, jakie mogą być kłopoty z podziałem. Niech ostatecznie będzie tak, ty jedną czwartą, a my z Ulką resztę. - To też będzie trudno podzielić - zauważył nie bez racji Jarek, który był niezły w matematyce. - A zresztą i tak się nie zgadzam. Albo jedna trzecia dla mnie albo nici ze spółki. - Oj, takiś chciwy - skrzywił się Marek. - To niech już w końcu będzie po twojemu. Obaj bracia podzieliwszy w ten sposób skórę na niedźwiedziu, zasiedli do odrabiania lekcji na jutro, a Mama, słysząca z drugiego pokoju zakończenie bohaterskiej dyskusji, odetchnęła z ulgą, że nie doszło tym razem do normalnej w takich sytuacjach bijatyki i jednocześnie westchnęła głęboko na temat: „Co też z tych dwóch wyrośnie?” Tymczasem prace „SZTABU OPERACJI ZW”, jak poczęto w skrócie nazywać planowane poszukiwania, posuwały się powoli, ale stale i skutecznie do przodu. Gdzieś tak na wiosnę ograniczono zakres poszukiwań do dziesięciu już tylko jezior, z których cztery odpadły w dalszych przedbiegach, bo były i za małe, i jednocześnie za głębokie. W rezultacie zostało tylko sześć. - Które z nich wybrać? - oto pytanie, które wraz z upływem czasu nurtowało SZTAB z coraz większą natarczywością, gdyż obóz szkoleniowy można było zorganizować tylko w czasie wakacyjnych miesięcy letnich. - Trzeba zaryzykować! - zdecydował ostatecznie Pan Wojtek, który rokrocznie był szefem obozu płetwonurkowego. Z sześciu pozostałych jezior wybrał ostatecznie jedno. Miało ono tę dodatkową zaletę, że było ładnie położone, woda w nim była najczystsza, co w dzisiejszych czasach stało się - niestety - coraz rzadszym zjawiskiem, i w niewielkiej odległości znajdowała się kaszubska wioska ze sklepem, a samo jezioro łączyło się przepustem z drugim, podobnym, co dawało szansę na zbadanie obu. Za wyborem tego właśnie jeziora przemawiał dodatkowo fakt, że w odległości kilku zaledwie kilometrów od wioski znaleziono przed kilkunastu laty ślady starego grodziska na szczycie niewielkiego wzgórza, co zgadzało się z notatką na pergaminie znalezionym w książkowej okładce. Tak więc któregoś pięknego lipcowego dnia dwunastoosobowa grupka młodych adeptów płetwonurkowej sztuki załadowała na ciężarowy samochód namioty, śpiwory, trochę naczyń i całą masę różnorakiego sprzętu - od butli powietrznych począwszy, a na płetwach, wodoszczelnych zegarkach, kompasach, latarkach i aparatach fotograficznych kończąc. Na obóz klub wytypował tych młodych członków płetwonurkowej sekcji, którzy osiągali dotychczas najlepsze wyniki w zajęciach na basenie. W dwunastce tej zmieścili się bez specjalnego trudu Ulka, która była z nich wszystkich bezapelacyjnie najlepszą pływaczką, i Marek-Dzika Mrówka. Oprócz nich pojechały jeszcze trzy dziewczynki: Magda, Halina i Jadwiga i siedmiu chłopaków, w tym również Baleron, który był żeglarskim towarzyszem Dzikiej Mrówki w ubiegłorocznym rejsie „Stella Polaris” na wody Bałtyku. Po przybyciu na miejsce najpierw było dużo rwetesu i - co tu ukrywać - sporo bałaganu, gdyż gromadka młodzieży płetwonurkowej tworzyła na razie niezbyt jeszcze zgraną grupę. Powoli jednak na trawiastej polanie wyrastały kolorowe namioty ustawione w krąg. Jeden większy miał stanowić kuchnio-jadalnię oraz świetlicę, salę zebrań i salę wykładową jednocześnie. Ustawiono w nim nawet w tym celu niedużą czarną tablicę. - Że też nigdy nie może się obejść bez nauki - westchnął sobie cicho Dzika Mrówka, wspominając razem z Baleronem pierwsze dni w klubie żeglarskim, kiedy to znacznie więcej było trygonometrii i matematyki niż „białych żagli na masztach”. Po rozstawieniu namiotów i jakim takim ich zagospodarowaniu wybuchła sprzeczka o gotowanie i zmywanie. - Nie ma problemu, chłopaki! - zdecydował momentalnie Dzika Mrówka - są wśród nas cztery dziewczyny, to sprawy kuchenne mamy z głowy. Prosta rzecz i oczywista! - Oczywista może dla ciebie, Mrówa - odcięła się z miejsca Jadwiga, najbardziej energiczna i bystra z żeńskiego zespołu. - Nie zapominaj, że jesteśmy tutaj na równych prawach, to i równo będziemy pracować. Jadwigę - rzecz jasna - natychmiast poparły wszystkie dziewczyny, a Halinka nawet dodała: - Tak prawdę mówiąc, to powinnyśmy być w ogóle zwolnione z zajęć gospodarskich na obozie. Dosyć napomagamy się w domu, kiedy nasi bracia czytają sobie książki lub oglądają mecze w telewizorze. - Moja mama na przykład - dodała po chwili - pracuje do czwartej, a czasem i dłużej, to ja prawie codziennie muszę wszystko w kuchni zrobić i mam tego wszystkiego po same dziurki w nosie. - A ty, co myślisz, że ja nie pomagam mamie? - oburzył się Dzika Mrówka. - Ty? - Jadwiga wydęła wargi w wybitnie lekceważącym geście. - Co ty w ogóle potrafisz? - Jak to co? - zaperzył się Marek. - Chodzę na zakupy, stoję w kolejkach, obieram kartofle, śmiecie wynoszę, koks z piwnicy... - zaczął wyliczać jednym tchem. - Jakżeś taki zdolniacha, to i tu będziesz obierał ziemniaki - zdecydowała Jadwiga. - Robota lekka i myśleć przy niej nie trzeba. Coś w sam raz dla ciebie. - Jadźka, żebym cię nie musiał... - rozzłościł się nagle Marek, który spojrzawszy na Ulkę dostrzegł, że dziewczyna się śmieje. Pewno ze mnie - pomyślał i złość na Jadźkę jeszcze bardziej w nim wzrosła. - Spokój, płetwowe nurki - do sprzeczki, która zaostrzając się zataczała coraz szersze kręgi, włączył się Pan Wojtek. - Ustalamy następujący regulamin kuchenny: przez wszystkie powszednie dni tygodnia codziennie pełnią dyżur w kuchni dwie osoby. W niedzielę stołujemy się w pobliskiej gospodzie. Przyjęte do wiadomości? - Przyjęte, panie Wojtku! - rozległy się głosy młodzieży. - No to bardzo dobrze! I jeszcze jedno. Przez cztery dni dyżury kuchenne pełnią: jedna, panienka i jeden kawaler - zażartował Pan Wojtek - a przez ostatnie dwa dni tygodnia z konieczności tylko męska obsada kuchennego stanowiska roboczego. Tym razem okrzyków radosnych było jakby mniej, a właściwie - co tu ukrywać - nie było ich wcale. Dziewczęta pomyślały natychmiast, że jak będą miały chłopców „do pomocy”, to tak i tak większa część roboty spadnie na nie, bo chłopak zawsze może powiedzieć, że tego to on wcale nie umie robić, że tamtego nie potrafi, a o tym wreszcie nie ma zielonego pojęcia, chłopcy zaś zastanawiać się poczęli z wielkim przestrachem, na kogo wypadnie pomaganie „babom”, bo to i niehonor, i na pewno wszystkie cięższe i brudne roboty spadną na nich. Dzika Mrówka i Baleron dodatkowo wspomnieli sobie niezbyt odległe, ale też i niezbyt udane próby ich własnego kucharzowania na „Stella Polaris”. Ostatecznie więc nikt nie miał powodu do zbytniej radości po decyzji Pana Wojtka. Pan Wojtek udał, że absolutnie nie zauważył zmiany nastroju i w ten sposób jedna z drażliwych, a wyjątkowo ważnych, bo dotyczących jedzenia, spraw została pomyślnie załatwiona. Po pierwszej obozowej kolacji, która nawet wypadła zupełnie nieźle, zebrali się wszyscy w namiocie-świetlicy. - Chciałem wam przedstawić plan działania - zagaił Pan Wojtek. - Otóż oprócz normalnych ćwiczeń kondycyjnych i treningów podwodnych chciałem, abyście czas tu spędzony wykorzystali na próbę podwodnych poszukiwań archeologicznych. - Ooooo! - odezwała się część płetwonurków. Część, bo zarówno Dzika Mrówka, jak Ulka oraz Baleron wiedzieli już o Pana Wojtkowych planach, na razie jednak nie dzielili się z nikim tą wiadomością. - Właśnie - ciągnął dalej Pan Wojtek - jak kilkorgu z was już jest wiadome, niedawno został odnaleziony dokument, z którego wynika, że gdzieś w tych okolicach znajdował się kiedyś obronny gród na wyspie na jeziorze. Gród ten - jak wszystkie ówczesne grody warowne - był siedzibą lokalnego możnowładcy i leżał zapewne na szlaku handlowym. O grodzie tym wiadomo nam jest teraz jedynie to, że gdzieś przypuszczalnie w IX-X wieku został zdobyty, splądrowany i spalony przez najeźdźców z północy, następnie odbudowany, ale że wysepka na jeziorze zaczęła się zapadać, lub też może zaczęło przybywać wody w jeziorze, dość że ostatecznie na pół spalone, na pół odbudowane grodzisko zostało opuszczone przez jego mieszkańców. Późniejsze nasze badania i poszukiwania po rozmaitych bibliotekach i archiwach pozwoliły wysnuć przypuszczenie, że gród ów na dawnej jeziornej wyspie lub też na jakimś cyplu mógł znajdować się gdzieś w tej właśnie okolicy. Jak jednak wiecie, jezior tu jest sporo i nie wiadomo, gdzie zacząć szukać. Zdecydowałem się na to jezioro - tu Pan Wojtek wskazał na spokojne wody roztaczające się kilkanaście metrów za kolorowymi namiotami obozu, a dwanaście głów przyszłych zdobywców podwodnego świata jak na komendę obróciło się w tym samym kierunku i dwanaście par oczu poczęło intensywnie wpatrywać się w gładką powierzchnię jakby oczekując, że lada moment z głębin wychylą się najpierw obronne wieżyce, potem bramy i drewniane częstokoły, a wreszcie dachy zatopionych przed wiekami domostw. Tymczasem nic się nie ukazało, tylko w oddali plusnęła ryba, która w przedwieczornej porze zapragnęła nagle rozejrzeć się wokoło. Pan Wojtek zauważył ten gest młodzieży i roześmiał się. - Na razie trochę jeszcze za wcześnie, ale kto wie, kto wie... - powiedział poważnie. - Zanim wody jeziora zechcą nam odsłonić swoje tajemnice, trzeba będzie solidnie się napracować. Po pierwsze trzeba zrobić pomiary głębokości całego jeziora, wychodząc ze słusznego założenia, że tam gdzie ongiś była wyspa, jest przypuszczalnie płyciej niż gdzieindziej. W ten sposób wyznaczymy tereny przyszłych badań - Pan Wojtek narysował kredą na tablicy zarys jeziora i zaznaczył na nim trzy rejony. - Przypuśćmy, że to są te wytypowane przez sondowanie obszary. Następną czynnością będzie dokładne ich spenetrowanie. W tym celu przeciągnie się kilka długich linek z pływakami, wzdłuż których wszyscy będziemy kolejno szukali. Oczywiście gdybyśmy natrafili na coś interesującego, natychmiast zaczniemy dokładne badania. - A co może być na przykład interesującego? - zapytał Dzika Mrówka. - Na przykład... może to być jakiś kawałek częstokołu, może być fragment bramy, wieży czy ja wiem zresztą co. Albo może być tam stara, zatopiona przed wiekami łódź, mogą być fragmenty przystani. Dużo rzeczy może kryć takie jezioro. Wieczorem Ula wraz z koleżankami, Magdą, Haliną i Jadwigą, poszły na spacer w najbliższą okolicę obozowiska. Słońce zniżało się już ku zachodowi i wydłużone cienie drzew sięgały już wód jeziora nawet tam, gdzie przez cały dzień można się było opalać. Łagodnie nachylone zbocze pokrywała soczysta zielona trawa ozdobiona najrozmaitszymi polnymi kwiatami, nic więc dziwnego, że dziewczęta zaczęły je zbierać. - Ozdobimy sobie nasz namiot - powiedziała Magda. - Żeby chłopcom było żal - dodała Halinka. - I wstyd - dorzuciła Jadwiga. - Eee, tam, chłopakom wcale wstyd nie będzie. Oni tam na takie rzeczy najmniejszej nawet uwagi nie zwracają. Czy żadna z was nie ma brata? - zapytała Ulka. - Masz rację - podjęła Jadwiga. - U mnie w domu wszystko tylko ja muszę robić. I pomagać mamie przy zmywaniu i kurze wycierać, czego już chyba najbardziej nie lubię, i prasować, a mój ukochany braciszek to nawet śmieci nie chce wynieść. Najchętniej to razem z tatą wybierają się zaraz po obiedzie do garażu i siedzą tam godzinami. Mama mówi, że tata tylko po to samochód kupił, żeby mieć wykręty od wszystkich domowych robót. A Wojtek, jak to usłyszał, to od tego czasu niby ojcu pomaga. Jak ich zapytać, czemu tak długo siedzą w garażu, to tata mówi o jakimś alternatorze, a Wojtek o sworzniach, a my z mamą dalej nic nie wiemy. Tak narzekając na ród męski przyszłe kobietki zawędrowały aż na szczyt łąki, tam gdzie zaczynał się już las, i usiadły na wyrwanej z korzeniami, powalonej widocznie jakimś wichrem sośnie i z zerwanych kwiatów zaczęły splatać wianki. - Spójrzcie, jak tu ładnie - powiedziała Ula spoglądając na roztaczający się przed nimi widok. - Wygląda tak, jakby ktoś specjalnie namalował piękny, a nawet cukierkowaty widoczek i nie żałował przy tym farb. Zobaczcie, ile kolorów ma choćby woda jeziora. Przy samym brzegu, gdzie przebija piasek dna, jest zielonkawożółta, dalej przechodzi w błękit, a jeszcze dalej, na głębinie, robi się ciemnogranatowa. Przy tamtym brzegu, gdzie rozłożyły się zarośla z trzcin, woda jest zupełnie zielona, zupełnie jak trawa tej łąki, a znów na samym środku odbijają się w niej różowe chmury zachodu i ciemny las na przeciwległych wzgórzach. - Spójrzcie, jak ładnie odbijają się czerwone dachówki najbliższej wioski od bielonych ścian i od zieleni sadów - dorzuciła po chwili zamyślona Magda. - Oj, dziewczęta, co was taki romantyczny nastrój ogarnął - roześmiała się Jadwiga. - I to mają być archeologiczne płetwonurkinie! Czas wrócić na ziemię. Ale swoją drogą przyjrzyjcie się naszemu obozowisku. Jasnożółte namioty też pięknie kontrastują z łąką i z wodą jeziora. To też jest w końcu jakiś element krajobrazu „Szwajcarii Kaszubskiej” - roześmiała się znowu. Nazajutrz od samego rana Pan Wojtek z dwoma kursantami wsiadł na małą łódkę i zaczęli dokładnie sondować jezioro. Pozostali uczestnicy obozu prowadzili treningowe zajęcia pod okiem dwóch instruktorów-trenerów. Zajęcia trwały przed południem, po południu zaś, po poobiednim odpoczynku, przewidziany był czas na dwie godziny zajęć teoretycznych i na zajęcia dowolne. Dzika Mrówka, Ulka, Magda, Baleron i kilku jeszcze chłopców wybrali się jednego popołudnia na jagody do pobliskiego lasu, za którym znajdowała się mała wioska kaszubska leżąca już nad brzegiem następnego jeziora, oddzielonego od „ich” jeziora tylko wąskim przesmykiem, przez który prowadziła droga łącząca między sobą urocze wioski „Szwajcarii Kaszubskiej”. Na niewielkich poletkach, malowniczo położonych na nadjeziornych wzgórzach, żniwa były już w pełni. Słońce dopisywało, więc na większości pól stały już poustawiane w sterty snopki i wszędzie od świtu aż do późnego wieczora trwała wytężona praca. Gdy młodzi płetwonurkowie wyszli z lasu i szli polną ścieżką w stronę niedalekiej wioski, Ulka zauważyła w pewnym momencie dosyć osobliwą parę ludzi. Na niewielkim wózku zaprzężonym w małego konika stała mocno już starsza, zupełnie siwa kobiecina i układała snopki, które donosił z pola, równie siwy jak ona dziadek. W najbliższym sąsiedztwie prawie wszystkie pola były już puste i nikt na nich już nie pracował. Jedynie nie opodal małego wózka z parą staruszków kołysał się jeszcze dorodny łan nie zżętego zboża. - Szczęść Boże! - Ulka pozdrowiła pracujących staruszków. - Bóg tobie zapłać, panieneczko - odrzekł mężczyzna, nabijając na widły kolejny snopek. - A to tak tylko sami pracujecie? - zagadnęła Ulka. - Co zrobić, kiedy my sami zostali we wse na stare lata. Dzece wyjechały dalek, aż na koniec Polsczi. Wszesce wkół skuńczele ju swoja robota, le me z białka nie możeme sobie dać rade. Nie jesme ju tak chwatczi jak kiedyś. - A gdybyśmy tak my pomogli, dziadku? - ni to zapytała, ni to zaproponowała Ulka i spojrzała na Magdę i swych kolegów. - Bóg wama zapłać, le my... - zaczął dziadek - le my nie mamy czym zapłacec za robota - dokończył. - A kto tu mówi o zapłacie? - zdziwiła się Ulka i rozglądnęła dokoła jakby szukając tego niegodziwca, który by chciał wziąć od staruszków pieniądze za pomoc. - No, chłopaki - zawołała - do roboty! Ruszyli całą gromadką na pole i po kilku minutach cały wóz był naładowany. Teraz dziadek wziął za lejce i cmoknął na konika. - Wio, stary, pokaż, że jeszcze masz kusk chwatu. Ten koń je prawie tak stary jak my dwoje. Lat on ma kusk mniej, le to dla konia je tyle co dla człowieka nasze lata. I tak cignieme ten nasz wóz we troje. Do obejścia nie było daleko. Ulka z Magdą i kolegami raz dwa uwinęli się z rozładowaniem wozu i obrócili na pole. Babcia tym razem, widząc tylu młodych pomocników, została w domu. - Uszykuję wama cos do zjedzeni - powiedziała. - Ależ nie ma po co - żachnęła się Magda. - My niedługo będziemy mieli kolację. - Wieczerza swoją drogą, a poczęstowanie u mnie drugą drogą - roześmiała się Babcia. - Dobrze znóm wos młodych. Apetyt u waji, że cztery razy by postawić na stół trzeba. Zresztą co mom, to dom, a wy ino jedzta. Mała gromadka płetwonurków ruszyła z powrotem na pole, migiem uwinęła się z załadowaniem snopkami drugiego i potem trzeciego wozu, które mały stary konik jakby nieco żwawiej zwoził do stodoły, być może zachęcony śmiechami i gwarem młodych głosów, czego już bardzo dawno jego końskie uszy nie słyszały. - No to na dzisi je ju po roboce - powiedział Dziadek, gdy już ostatnie kłosy zostały zabrane z małego poletka. - To koniec żniw? - zapytała Magda. Eee, końca jeszcze nie ma widzec - skrzywił się Dziadek. - Zostało niezesekłe pole pod lasem. - A kto panu zetnie? - spytała Ulka patrząc jednym okiem na Dziadka, drugim zaś w niezwykle sprytny sposób obserwując swych kolegów. - Jak wezmę się od słunuszka, to i za bożą pomocą do wieczorka bandze zesekłe. Jak co roku. Tyle, że z roku na rok to nama dłużej bawi. Nie ma ju tego chwatu co kiedyś. - To my pomożemy - odezwał się Dzika Mrówka wyraźnie zdopingowany natarczywym wzrokiem Ulki. - A rozmiejesz te sec, knopku? - roześmiał się Dziadek. - Nie kosiłem jeszcze nigdy, ale spróbuję - Dzika Mrówka odważnie brnął dalej. - Kiedy tak, to Bóg wama zapłać, moje dzece - Dziadek wyraźnie się ucieszył. - A teraz do checzy. Obaczymy, co tam starka przyszykowała. A Babcia przygotowała najlepsze jedzenie, jakie można sobie wymyśleć na lipcowy gorący wieczór po pracy przy żniwach na polu - zimne zsiadłe mleko i młode kartofle okraszone suto masłem i przypruszone świeżym zielonym koperkiem. Nic też dziwnego, że gromadka młodych płetwonurków zajadała z wielkim apetytem i tylko im się wszystkim uszy trzęsły. A na deser Babcia postawiła na stole dużą miskę czarnych jagód i dzbanek śmietany. Pycha! Gdy już dobrze sobie podjedli, Marek zaczął rozglądać się po izbie gospodarzy. Pokoik był niewielki, z drewnianymi belkami biegnącymi wzdłuż pułapu. Pod okienkiem stało typowe kaszubskie łóżko rozsuwane na noc na podobieństwo rozciąganego stołu, w rogu rozpierała się wielka szafa, malowana w kwiecisty kaszubski wzór, a na jej szczycie widniał monogram F.P., dwa ptaszki złączone dzióbkami i data 1838. - Taka stara ta szafa? - zdziwił się Marek. - Mama mojej starki dostała ta szafa na wesele - wyjaśniła gospodyni. - To beło lata lateczne temu, w 1838 roku. - Ojejej, ale dawno - zdziwili się wszyscy. - Ta szafa to jeszcze nic - powiedział Dziadek i podkręcił z wyraźnym zadowoleniem siwego wąsa. - Le ta ława, na której siedzita, ta ma lata i lata! - Ta ława? - spytał Baleron i spojrzał. Ława jak ława, zrobiona z solidnej belki, prawie czarna, mocna, solidna, ale nic w końcu nadzwyczajnego. - Jo, decht ta - potwierdził Dziadek. - A wiecie wy, moje dzece, z jakiego drewna je ona zrobiona? Zaczęli zgadywać, ale że ich znajomość gatunków drzew była raczej licha, więc też i Dziadek uśmiechał się tylko za każdym razem pod wąsem i kręcił przecząco głową. - Ni żadne z was nie wezgadło. Ta ława je z dębu, któren leżał w wodzie dobrych czieleset lat. W tej wodzie on się stał czarny i ćwiardy jak żelazo. - Kilkaset lat w wodzie? - zaciekawił się nagle Dzika Mrówka. - Ano tedy jo. Stark gadał, że wyłowił kiedyś ze swym młodszym bratem parę dębowych balek z naszego jeziora. One były tak namokłe, że utonęły i porwały jima jadra. A jak te balki podeschły przez parę lat, to zrobili z nich ławy i stoły. A ten dąb był tak ćwiardy, że najlepsze siekiery się na nim tępiły i piły nie chciały brać. Mnie została le ta ława, reszta dębowych mebli rozeszła się po krewnosce. - To mówi pan, że pański dziadek wyłowił z naszego jeziora dębowe bardzo stare belki? - spytał coraz bardziej zaintrygowany Marek. - Aż którego jeziora, bo tu są dwa w pobliżu. - Ja tam tego doch nie widzoł, le stark gadał. A z chternigo jeziora? Tego tyż nie wiem. Tyle wiem, że stark łowił rybczi na tym większym, kole chternigo wa jesta. - To więc na tym większym? - zapytał jeszcze raz Marek, chcąc się upewnić. - Wiera na większym - potwierdził Dziadek - choć pamiętam, że i na tym pod lasem my ze starkiem łowiele rybczi. - No to więc na którym? - dopytywał się coraz bardziej niecierpliwie Dzika Mrówka. - Tak naprawdę to ja nie wiem - przyznał w końcu Dziadek - le czy to na jedno nie wychodzi? - MOŻE być różnica! I to bardzo DUŻA! - powiedział dość tajemniczo Marek, w którego głowie zaczęły się pewne fakty kojarzyć w logiczną, choć na razie mało prawdopodobną całość. A gdybym tak miał rację? - pomyślał podniecony Marek w drodze powrotnej do obozu i poganiał koleżanki i kolegów, bo nie mógł się doczekać rozmowy z Panem Wojtkiem. Pan Wojtek tymczasem był już z lekka zaniepokojony, nie wiedział bowiem, czy przypadkiem grupka jego podopiecznych nie zabłądziła gdzieś w lesie, a wieczór już się zbliżał. W pierwszej chwili zaczął im nawet robić wymówki, gdy jednak dowiedział się, w jakim zbożnym celu pozostali na polu, pochwalił ich i już całkiem uspokojony i odprężony wysłuchał sensacyjnych wieści, które mu podnieconym wielce głosem zakomunikował Dzika Mrówka. - To powiadasz, że dziadek tego waszego Dziadka wyciągnął dębowe belki z wody? - zapytał na koniec. - Tak nam właśnie powiedział - przytwierdził Dzika Mrówka, a Baleron, Ulka i Magda skinęli potakująco głowami. - Jest jeszcze jedna sprawa - zastanawiał się głośno Pan Wojtek. - Otóż chodzi o to, czy wasz Dziadek mówił, iż jego dziadek wyciągnął z wody obrobione bale dębowe czy też były to po prostu dębowe pnie, zwalone przed wiekami do wody jeziora. - Aaaa... - zastanowił się Dzika Mrówka - tego to nie wiem. - Dziadek nic chyba na ten temat nie mówił - potwierdziła Ula. - Nie mówił - zastanawiał się w dalszym ciągu Pan Wojtek - a TO jest właśnie najbardziej istotne. Bo jeżeli te bale były obrobione, to już mamy nitkę do naszego kłębka. - NITKĘ? - zdziwił się Baleron. - Oczywiście, że nitkę - przytaknął głęboko zamyślony Pan Wojtek. - I po tej dębowej nitce można trafić do samego kłębka. Ulka i Magda roześmiały się, bo w ich dziewczyńskich głowach w żaden sposób nie mogło się pomieścić, że gruby dębowy sczerniały bal drzewa mógł być nitką. Nitką, którą tyle razy nawlekały w cienkie igielne ucho. - Pierwszy raz w życiu widzę taką grubą nitkę! - powiedziała Ulka. - Bo jeżeli nitka jest taka gruba, to jakie musi być ucho igły, do której tę nitkę można by nawlec? Wszyscy głośno się roześmieli, a w nocy Markowi śniły się podwodne grodziska zastawione dziesiątkami dębowych ław, na których siedziały siwiuteńkie babcie i nawlekały bez przerwy drewniane nitki do olbrzymich, również drewnianych igieł! ROZDZIAŁ PIĄTY, w którym Ulce pojawia się węgorz wspaniały, a podwodny świat jeziora odkrywa swoją prehistorię Zaraz następnego dnia wczesnym rankiem do zagrody zaprzyjaźnionych gospodarzy wyruszyła „silna grupa pod wezwaniem”, aby pomóc przy zakończeniu żniw. Razem z nimi ruszył też Pan Wojtek, który najpierw bardzo dokładnie obejrzał dębową ławę, a potem jął rozpytywać Dziadka „na okoliczność” dębowych znalezisk w wodach jeziora. Okazało się niestety, że Dziadek nie wiedział, czy były to obrobione belki czy też jeden pień drzewny, działo się to wszystko bowiem na długo przed jego urodzeniem i tylko z dziecinnych lat przypominał sobie rodzinne na ten temat opowieści. Na szczęście Panu Wojtkowi przyszło do głowy zapytać o resztę mebli, wykonanych przez Dziadkowego dziadka, na co otrzymał odpowiedź, że jeszcze parę lat temu ława i stół z tego samego kompletu były u Dziadkowej siostry w sąsiedniej zaledwie wiosce. Pan Wojtek ruszył tedy natychmiast do owej siostry, a „silna grupa” na pole. Tam młodzi płetwonurkowie przekonali się, że koszenie kosą tylko z pozorów wygląda prosto i łatwo. - Co za dziwne zjawisko fizycznej natury - zastanawiał się głośno Dzika Mrówka, gdy już po raz piąty na dziesięć zaledwie zamachnięć kosą jej ostrze znowu utkwiło w ziemi. - Pan od fizyki uczył nas, że metale przyciągane są wyłącznie przez magnesy. A tu tymczasem okazuje się, że ziemia też przyciąga rozmaite metale, a już szczególnie ten metal, z którego jest zrobiona Dziadkowa kosa. - Może tu jest specjalna ziemia magnesowa! - medytował Baleron, którego efekty w próbach koszenia też nie odbiegały od Markowych wyczynów na tym polu. Obaj spoceni i zziajani patrzyli z podziwem i zazdrością na Dziadka, który szerokimi machnięciami kładł równiutkie rzędy kłosów na ściernisku. A wszystkie źdźbła były ucięte równiusieńko, na jednakowej wysokości nad ziemią, jakby odmierzone miarką. - Nie święci garnki lepią - Dziadek pocieszał początkujących kosiarzy. - Najgorzej to je tych pierwszych... sto lat, a potem to ju idzie samo. Najwyraźniej jednak Dziadek dość mocno przesadzał, bowiem po dwóch zaledwie godzinach szło już młodym kosiarzom znacznie lepiej. Jednakże mimo że się naprawdę solidnie starali i nie żałowali sił, ledwo, ledwo we trójkę nadążali za jednym Dziadkiem, który ciął niestrudzenie, przystając tylko po to aby od czasu do czasu naostrzyć kosę. Dziadkowa kosa wydawała wtedy przyjemne dla ucha dźwięki, które zdawało się, że układają się w jakąś żniwną melodię, wtórującą śpiewom ptaków dochodzącym z nieodległego lasu. Koło południa Pan Wojtek wrócił z archeologicznego rekonesansu i razem z chłopcami zabrał się żwawo do pomocy. Ku ich zdziwieniu okazało się, że Pan Wojtek daje sobie radą z kosą wcale nie gorzej niż z płetwonurkowym sprzętem. Gdy podczas obiedniej przerwy siedzieli wszyscy w cieniu przydrożnej dzikiej gruszy, popijając zimne zsiadłe mleko z grubym kożuchem smakowitej śmietany na wierzchu i pojadając gorące ziemniaki posypane solą, Pan Wojtek zdał swoim podopiecznym sprawozdanie ze swych przedpołudniowych poszukiwań. - Po przełamaniu pierwszych lodów nieufności - zaczął Pan Wojtek - użyłem całego swego uroku osobistego, aby wyjaśnić siostrze naszego dziadka, o co mi chodzi. Kiedy już wytłumaczyłem, okazało się, że ława owszem była, ale że ją parę lat temu wyrzucili z izby do komórki, no więc ja do tej komórki, a tam pełno rozmaitych rupieci. I stary połamany kołowrotek, i dziurawy miedziany olbrzymi rondel do smażenia powideł, i połamana wisząca lampa naftowa, i z pięć żelazek na metalowe dusze i na drzewne węgle, i rozeschnięta balia, a na samym spodzie dębowa ława. Wyciągnąłem ją na światło dzienne, wytarłem jako tako z wieloletniego kurzu i przyjrzałem się uważnie. No i... - I co? - nie wytrzymał Dzika Mrówka. - No i wydaje mi się, że kolor tamtej ławy jakby trochę ciemniejszy, co mogłoby sugerować, że oba te szacowne meble nie pochodzą jednakże z jednego dębowego pnia, a zatem... - A zatem dziadek naszego dziadka znalazł w jeziorze nie pień drzewa, lecz belki - dokończyła Magda. - Taki by można było wyciągnąć wniosek... - zaczął po chwili zastanowienia się Pan Wojtek i chciał coś jeszcze powiedzieć, ale przerwało mu potężne, chóralne „HURRAA!!!” całego płetwonurkowego zespołu. - ...ale pewności nie ma żadnej - skończył Pan Wojtek, gdy gromada wodnych urwipołciów uspokoiła się nieco. - Po pierwsze nie wiadomo, z którego to jeziora, po drugie nie wiadomo, czy to naprawdę były belki z naszego grodziska, po trzecie w ogóle nic pewnego nie wiadomo. I w związku z tym... - tu Pan Wojtek zawiesił na moment głos - będziemy kontynuować poszukiwania na tym samym jeziorze i w ten sam sposób. - HURRRAA!!! - rozległo się ponownie. Powrócono tedy do sondowania jeziora i do codziennych ćwiczeń i podwodnego treningu. Po niedługim czasie Pan Wojtek naniósł na dokładną mapę jeziora trzy zakratowane pola oznaczające rejony, w których miano przeprowadzić dokładne badania podwodne. - Od jutra zaczynamy „wymiatanie” jeziora - oznajmił wieczorem Pan Wojtek. - Wymiatanie? - zdziwiła się Ulka, której to słowo kojarzyło się w oczywisty sposób z miotłą lub szczotką, a te z kolei przedmioty w żaden sposób nie chciały się skojarzyć z rozległymi wodami jeziora roztaczającego się przed ich oczyma. - Nie przesłyszałaś się, Ulka - roześmiał się Pan Wojtek - tak właśnie powiedziałem, choć to jest raczej gwarowe powiedzonko lotnicze. Tak nazywano patrolowanie samolotu nad określonymi obszarami morskimi, na przykład w poszukiwaniu obcych okrętów wojennych. - A więc do jutra! - powiedział na zakończenie Pan Wojtek. Tymczasem w nocy otworzyły się niebieskie upusty i cała okolica została zalana już nie strumieniami i nie potokami nawet, lecz całymi rzekami wody. Wszystko było przemoczona do ostatniej nitki, a z otaczających wzgórz spływały rwące kaskady w dół ku jezioru, którego poziom wyraźnie zaczął się podnosić. Oczywiście nikt w obozie nie zmrużył tej nocy oka i wszystkie ręce zajęte były walką z wodą zalewającą namioty. Gdzieś tak po północy, gdy ustało już główne uderzenie wodnej nawałnicy, do obozu płetwonurków przybiegł zadyszany sołtys najbliższej wioski. - Chciałem pana prosić o pomoc - powiedział do Pana Wojtka. - Co się stało? - Drogę nam rozmywa. Jeżeli nie zadziałamy zaraz, do rana woda przerwie całą groblę - wyrzucił z siebie mokruteńki do cna sołtys, którego długie i sterczące zazwyczaj zawadiacko wąsy wisiały teraz smętnie jak oklapnięte skrzydła zmokłej kury. - To między jeziorami jest sztuczna grobla? - zdziwił się w pierwszym momencie Pan Wojtek, w tej samej jednak chwili zdał sobie sprawę z niestosowności swego zapytania w panującej sytuacji i szybko dorzucił: - Ależ naturalnie. Natychmiast biegniemy! Bezzwłocznie ogłoszono w obozie alarm „przeciwpowodziowy” i po kilku minutach wszyscy chłopcy biegli już za sołtysem w kierunku grobli. Dziewczęta zostały w obozie i walczyły w dalszym ciągu z malejącymi już na szczęście strugami niszczącej wody. - Ho, ho, ho! - zdumiał się Pan Wojtek, gdy w świetle kilku latarek dojrzał drogę łączącą oba brzegi wąskiego przesmyku. Poziom wody w jeziorze podniósł się w ciągu ostatnich godzin ulewy tak wysoko, że powierzchnia drogi była nią całkowicie przykryta. Krótka, gniewna fala pędzona wiatrem wzdłuż całego jeziora szturmowała bez przerwy pobocze grobli i w chwili obecnej jej niszczące działanie przyniosło już groźne efekty. Wyrwa zrobiona przez atakujące jezioro sięgała prawie do połowy drogi. Tam gdzie jeszcze wczoraj przejeżdżały wozy i samochody, teraz chlupała brudna błotnista woda z kożuchem piany na powierzchni. - Znosić kamienie i worki z piaskiem! - sołtys wydał rozkazy głośnym, nawykłym do komend głosem. Nic dziwnego zresztą, jeżeli całą ostatnią wojnę od jej pierwszego do ostatniego dnia przeżył w wojsku. W rozmaitych mundurach i na rozmaitych frontach, ale zawsze w wojsku. Chłopcy rzucili się po worki z piaskiem, których właśnie pełną przyczepę przywiózł traktor z najbliższego GS-u. Jeden po drugim zdejmowali z platformy i rzucali z głośnym chlupotem w wyrwę na drodze. Inna grupa zaczęła znosić kamienie i toczyć co większe głazy leżące nie opodal. Powoli wyrwa w drodze poczęła maleć, aż wreszcie zniknęła zupełnie. Poczęło już szarzeć i zbliżał się świt, a i deszcz przestał padać. Ciemne chmury przegnał gdzieś wiatr i wstawał pogodny letni ranek. - A to co? - Dzika Mrówka zauważył wystające z wody tuż przy rozmywanej grobli gęsto wbite jeden obok drugiego ciemne, prawie czarne drewniane bale, które od razu przypomniały mu starożytną ławę w dziadkowej izbie. - To? - sołtys spojrzał w kierunku wyciągniętej ręki chłopca i machinalnie począł wykręcać wodę z sumiastych wąsów. - Kiedy przed pierwszą wojną budowano tę groblę, umocniono ją dębowymi balami, które leżały nie opodal w wodzie. - Dębowe bale!!!? - krzyknął Dzika Mrówka. - A co w tym dziwnego - sołtys począł wykręcanie drugiego wąsa - tu w okolicy rosło kiedyś pełno dębów. Zresztą niedaleko jest wioska o nazwie Dębowo. Teraz tam już tylko jeden dąb rośnie na krzyżówce, gdzie przystanek PKS-u, ale ja pamiętam, że jako dziecko chodziłem do dębowej dąbrowy na grzyby albo zbierać żołędzie dla świń. - Panie Wojtku! Panie Wojtku! - Dzika Mrówka nie słuchał opowiadań sołtysa i pobiegł do kierownika obozu. - Mam dalsze nitki do naszego kłębka! - krzyczał na cały głos. - Nitki? Do kłębka? - zdumiał się wąsaty sołtys. - Co mu się stało? A tak rozsądnie ten chłopak wygląda. Chyba mu wilgoć szkodzi na umysł czy co? Gdzie tu nitki? - zdziwionym wzrokiem potoczył dokoła jakby biorąc całą okolicę na świadków dziwnego zachowania. - Ech, co tam. Ta dzisiejsza młodzież - machnął lekceważąco ręką. - Za moich młodych lat nie do pomyślenia. Co to się porobiło teraz na tym świecie - wzruszył ramionami i znowu zaczął wydawać gromkim, wojskowym głosem kolejne rozkazy. Tymczasem Pan Wojtek zwabiony rewelacjami Dzikiej Mrówki podszedł do groblowej skarpy. Z brudnej skotłowanej wody jeziora sterczały czarne oślizgłe dębowe bale. - Masz rację, Marku - powiedział uradowany - coraz więcej tych nitek. Oj, chyba już ciepło. Ciepło i coraz cieplej. Następnego dnia już od samego ranka cała grupa młodych adeptów płetwonurkowej sztuki wystartowała z wielkim zapałem do podwodnych poszukiwań. Każdy w głębi ducha miał nadzieję, że to on właśnie napotka coś ciekawego na dnie jeziora, że to właśnie jemu przypadnie w udziale sława ODKRYWCY. Plan poszukiwań był prosty. Pan Wojtek z dwoma instruktorami zakotwiczyli na jeziorze małe kolorowe bójki, do których przymocowano nylonowe linki. Aby linki te były bardziej widoczne w wodzie, co metr umieszczono na lince kolorową szmatkę. Linki ciągnęły się nad wytypowanymi uprzednio do podwodnej penetracji obszarami jeziora i przebiegały w odległości około sześciu metrów jedna od drugiej, na taką bowiem odległość oceniono widzialność w strefie przydennej jeziora. Kursantów podzielono na dwie grupy, z których jedna miała prowadzić poszukiwania przed południem, druga zaś po południu. Na dany znak pierwsza grupa zanurzyła się w chłodnych, mimo lipca, wodach jeziora. Młodzi płetwonurkowie mieli za zadanie posuwać się wzdłuż linki, każdy swojej, możliwie blisko dna i pilnie uważać, czy w pobliżu nie znajduje się coś interesującego. Po dopłynięciu do końca linki mieli się wynurzyć na odpoczynek i wtedy Pan Wojtek wraz z instruktorem bez przerwy krążący na łódce przestawiał bójki i przesuwał linki na nowe położenie. Dzika Mrówka, mający po swej prawej stronie Balerona, po lewej zaś Ulkę i dalej Magdę zanurzył się jak inni na dany sygnał w wody jeziora i od razu zeszedł nad samo dno. Niestety, po ostatnich deszczach woda w jeziorze była bardzo mało przejrzysta i na tej głębokości było dość ciemno, mimo że na powierzchni świeciło słońce. Marek poprawił butlę, która przesunęła mu się trochę na bok i spojrzał w prawo. W odległości kilku metrów zobaczył dość mętne zarysy swego kolegi, Balerona. Po lewej jaśniała plama żółtozłotego kostiumu Ulki, która nie nałożyła dzisiaj swego piankowego płetwonurkowego kombinezonu. No to zaczynamy! - powiedział w myślach sam do siebie. Spojrzał w dół na dno jeziora. Porośnięte ono było w tym miejscu podwodnymi zielskami, które łagodnie kołysały się w słabiutkim prądzie wywołanym przepływem przez jezioro małej rzeczki, a właściwie strugi, którą można było swobodnie przeskoczyć w każdym miejscu jej leniwego biegu. Niewiele znajdę w tych zaroślach! - pomyślał Marek nie bez słuszności, gdyż podwodne zielska wyrastały na dobry metr ponad dno. Dodatkowym utrudnieniem był niewątpliwie fakt, że - prawdę mówiąc - ani Marek, ani żadna z jego koleżanek i żaden z kolegów nie wiedzieli właściwie, czego szukają. Meldować, gdy zobaczycie coś ciekawego - przypomniał sobie Dzika Mrówka polecenie Pana Wojtka. - Ba, ale jak to CIEKAWE wygląda? Po krótkiej chwili potrzebnej do zorientowania się w kierunku i przyzwyczajenia oczu do panującego mroku, Marek ruszył płynąc tuż nad wierzchołkami zielsk i rozgarniając je rękoma. Nagle, niemal tuż przed maską chłopca wyprysnął w górę mały śmigły srebrny błysk. Co to? - zdziwił się i jednocześnie trochę przestraszył, lecz już w następnej sekundzie zorientował się, że to mknęła spłoszona widocznie przez niego niewielka rybka. Lecz nie, okazało się, że na małą rybkę czyhało znacznie większe i groźniejsze niż Dzika Mrówka niebezpieczeństwo. Bo oto tuż za srebrną rybką pędziła inna, znacznie od niej większa, z charakterystycznym kształtem pyska. Szczupak! - poznał Marek. Dalsze sceny rozegrały się błyskawicznie. Silne uderzenie ogoniej płetwy szczupaka pchnęło go do przodu z wielką szybkością. Nie pomogły rozpaczliwe uniki małej rybki, nie pomogły gwałtowne zwroty. Na oczach zafascynowanego Marka szczupak otworzył paszczę zbrojną w rzędy ostrych, zakrzywionych zębów i srebrna rybka zniknęła z pola widzenia. Marek zapomniał na chwilę o swych poszukiwaniach i jak urzeczony patrzył na rozgrywającą się przed jego oczyma podpatrzoną na gorąco scenę z podwodnego życia jeziora. Po raz pierwszy uświadomił sobie jasno i niezwykle wyraziście, że oto istnieje jakiś zupełnie inny od naszego podwodny świat, w którym panują zupełnie inne warunki i inne obyczaje niż w świecie rozpościerającym się nad powierzchnią wszelkich wód. I że tutaj, w głębinie, on, Marek-Dzika Mrówka jest chwilowym intruzem, który wdarł się w cudzy świat dzięki doskonałości techniki. Czas jednak naglił, Baleron z prawej i Ulka z lewej zniknęli już z pola widzenia Dzikiej Mrówki, a Marek nie posunął się w swych pierwszych podwodnych poszukiwaniach dalej jak o trzy, najwyżej cztery metry. W takim tempie do jutra nie dociągnę do końca linki - pomyślał i ruszył żwawo do przodu rozgarniając raz po raz rękoma podwodne chaszcze i pilnie rozglądając się na boki i przed siebie, a raczej pod siebie. Po osiągnięciu krańcowej bójki wynurzył się nad powierzchnię, gdzie już czekał Pan Wojtek na wiosłowej łodzi. - No i co? - zapytał Pan Wojtek. - Jak na razie nic - odezwał się Marek, wyjąwszy ustnik aparatu z ust. - A co inni? - Magda znalazła... - Co znalazła? - niemal wykrzyknął Dzika Mrówka. - Eee... nic wielkiego - odparła Magda, która już siedziała w łodzi - jeden podarty gumowy but, pięć puszek po konserwach i jeden dziurawy nocnik. Roześmieli się wszyscy, ale Pan Wojtek stwierdził po chwili wcale bez śmiechu. - Sami widzicie, jak człowiek dewastuje przyrodę. Jak bezmyślnie niszczy sam środowisko, w którym żyje. Niedługo zaśmiecimy dokumentnie całą ziemię i będziemy wegetować na gigantycznym śmietniku, oddychać dymem i spalinami, wąchać same smrody, a pić ścieki. - Może tak źle nie będzie - zauważyła Ula, która dopiero teraz wychynęła z wody i posłyszała ostatnie słowa Pana Wojtka. - W tym jeziorze na razie woda jest zupełnie smaczna. - Skąd wiesz? - Niestety spróbowałam. I to spory łyk. - Bo w pewnym momencie ustnik mi się wysmyknął i zamiast powietrza zassałam sporo jeziorowej wody. - Od razu widać skutki, Ulka - zażartował Baleron - poziom wody w jeziorze wyraźnie opadł. - Powiedział, co wiedział - prychnęła Ulka. - Mądrala. Po pierwsze to jeżeli napiłam się wody z jeziora i dalej w tym jeziorze siedzę, to nic się nie mogło zmienić, czyli że poziom wyraźnie opadł wyłącznie dlatego, że taki grubas jak ty wylazł z wody - odcięła się Baleronowi, który zresztą nie na darmo nosił takie smakowito-tłuste przezwisko. - Fakt! - przytwierdził Dzika Mrówka wśród ogólnej wesołości. - Dobrze ci tak, Baleron - roześmiał się Pan Wojtek. - Nie zaczepiaj dam. - Ale mi wielka dama - zamruczał Baleron, lecz i tak Ulka w tym pojedynku słownym zdobyła wyraźne prowadzenie. - Dosyć odpoczynku, płetwowe nurki - zakomenderował Pan Wojtek - przestawiamy bójki i do roboty. Tam pod wodą czeka na nas zatopione grodzisko. - Jak na razie to czekają tylko dziurawe nocniki i podarte gumiaki - zauważył Dzika Mrówka skacząc z łodzi w głąb jeziora. Pracowano na dwie zmiany aż do samego wieczora, ale plonem żmudnych poszukiwań stały się kolejne wraki rozmaitych naczyń i garnków. Do cenniejszych znalezisk można było zaliczyć ułamaną kosę, kierownicę ciężarowego samochodu, pogiętą lufę od karabinu i zupełnie nieźle się nawet prezentujący, lecz całkowicie zardzewiały stojący zegar. - Do końca obozu nazbieramy tyle złomu, że nam zwrócą się wszystkie koszty - zauważył nie bez racji Dzika Mrówka. Drugi i trzeci dzień poszukiwań minął podobnie jak pierwszy i rezultaty też były podobne, to jest żadne. Młodzi płetwonurkowie schodzili pod wodę ze znacznie mniejszym entuzjazmem i zapałem jak za pierwszym czy też drugim razem. - Ojejej, ale nudne to „wymiatanie” - stwierdziła Magda trzeciego dnia przy kolacji i nikt z zebranych w namiocie-jadalni nawet nie zaprzeczył. - Chyba tak samo interesujące jak „zamiatanie” w domu - dodała po chwili jedna z dziewcząt. - Chyba... - No to ja wam coś opowiem - odezwał się po dalszej chwili Pan Wojtek. - To jest prawdziwa historia z czasów II wojny światowej, a dotyczy właśnie niespodziewanego zupełnie finału bardzo nudnego „wymiatania”. Jak pewno niektórzy z was wiedzą, podczas wojny alianci - i nie tylko alianci - chcieli mieć jak najlepsze wiadomości na temat tego, co się dzieje na morzach i oceanach. Niemcy i Włosi interesowali się przede wszystkim konwojami statków handlowych, które wiozły wojenne zaopatrzenie z Ameryki, Afryki czy Australii do Wielkiej Brytanii czy też do Związku Radzieckiego, alianci zaś bardzo dużo by dali za to, żeby znać aktualne pozycje hitlerowskich okrętów podwodnych, czyli tak zwanych z niemiecka U-bootów. Ba, ale morza i oceany są bardzo duże, a U-boot w porównaniu z nimi tak maleńki, że w praktyce szukanie przysłowiowej igły w stogu siana jest łatwiejsze. A gdy na dodatek weźmie się pod uwagę, że pogoda bardzo często bywała dla szukających niepomyślna, to znaczy były mgły, deszcze, mżawki, śnieg i takie rozmaite rzeczy, nic dziwnego że zadanie kontroli morza było w czasie wojny nie lada problemem. Zasięg widzialności z pokładu okrętu jest niewielki, nic prostszego zatem na pozór jak wysłać samolot i niech sobie lata i patrzy na dół. Tak też alianci robili, ale że ocean jest ogromny, a zasięg widzialności z samolotu też przecież ograniczony, stosowali więc bardzo precyzyjne właśnie „wymiatanie”. Samoloty dalekiego zasięgu, najczęściej tzw. łodzie latające, które mogły wodować na powierzchni oceanu, oczywiście tylko przy sprzyjającej pogodzie - latały tam i z powrotem po wyznaczonych sektorach jak na sznurku, tak jak wy teraz pływacie pod wodą wzdłuż linki. Nie wyobrażacie sobie, jak bardzo nudne jest takie „wymiatanie”. Ja co prawda sam tego nie przeżyłem, bo w czasie wojny jeszcze mnie na świecie nie było, ale rozmawiałem z polskimi pilotami, którzy w takim „wymiataniu” oceanu nie raz, nie dwa brali udział. Wyobraźcie sobie sami. Latać godzinami nad puściuteńkim oceanem tam i z powrotem tam i z powrotem i ciągle wpatrywać się w te same szare fale na dole. - Wyobrażam to sobie - mruknął Dzika Mrówka pod nosem, ale tak że wszyscy, łącznie z Panem Wojtkiem go usłyszeli - wyobrażam sobie doskonale. Wszyscy się roześmieli, bo wiedzieli dobrze, co Dzika Mrówka miał na myśli, a Pan Wojtek kontynuował po małej przerwie swoje opowiadanie. Było to w sierpniu 1941 roku, kiedy toczyła się okrutna i nie znająca litości olbrzymia Bitwa o Atlantyk. Pole tej bitwy, jedynej w swoim rodzaju bitwy, jakiej jeszcze nigdy w historii wcześniejszych wojen nie było, stanowił olbrzymi, bezkresny ocean. Kapitan pilot Thompson, dowódca samolotu patrolowego o bardzo miłym i słodkim kryptonimie „S jak Sugar”, czyli po prostu „CUKIER”, patrolował wody oceanu w okolicach Islandii, gdzie jego eskadra miała swoją bazę. Nudno było w czasie tego lotu niewymownie, pogoda była zdecydowanie nieciekawa, a lot samolotem na niewielkiej wysokości ze względu na niski pułap chmur powodował spore i męczące napięcie u pilota. Nagle, zupełnie niespodziewanie nieomal przed samym dziobem samolotu z głębin morskich wynurzył się na powierzchnię niemiecki okręt podwodny, którego dowódca widocznie przed podjęciem decyzji nie zauważył nadlatującego samolotu. Przypadek jeden na milion, ale naprawdę się zdarzył! Gdy niemieccy marynarze wyskoczyli na pokład U-boota, oczywiście natychmiast zobaczyli brytyjski samolot, ale na jakiekolwiek działanie było już za późno. Co prawda niemiecki dowódca ogłosił natychmiast alarmowe zanurzenie swego okrętu, ale samolot zdołał zrzucić całą serię bomb, które widocznie uszkodziły na tyle zanurzający się okręt, że ten po kilku minutach znowu ukazał się na powierzchni. Na pokład U-boota wybiegli marynarze i chcieli dobiec do przeciwlotniczych działek, ale strzelec pokładowy samolotu „S jak Sugar” skutecznie im w tym przeszkodził celnym ogniem swych podwójnych ciężkich karabinów maszynowych. W pomieszczeniach okrętu podwodnego widocznie nie można było wytrzymać, najpewniej zostały uszkodzone akumulatory i ostry gaz wypełnił wnętrze U-boota, bo na pokładzie unieruchomionego okrętu pojawiła się cała załoga. Stali stłoczeni przy kiosku trzymani w szachu przez karabiny maszynowe krążącego nisko nad nimi samolotu. Kapitan Thompson zastanawiał się, co zrobić w takiej niezwykłej sytuacji. Rzucić bomby? - myślał - ale przecież na pokładzie stoją bezbronni w tej chwili ludzie, chociaż Niemcy. A tak krążyć w kółko też długo nie można i nie ma najmniejszego celu ani sensu. Zresztą w końcu zabraknie paliwa. Tymczasem Niemcy będąc już widocznie w rozpaczliwej sytuacji, zdecydowali się wywiesić białą flagę, czyli poddać się krążącemu nad nimi samolotowi. Krążący nad unieruchomionym U-bootem samolot nadał reflektorem sygnałowym rozkaz do niemieckiej załogi, aby nikt nie ważył się ruszyć z pokładu, bo w przeciwnym razie otworzy ogień. Jednocześnie kapitan Thompson wysłał depeszę do swej bazy i w kilka godzin po pierwszym kontakcie samolotu z U-bootem obok zjawiła się inna latająca łódź z odpowiednio dużym zapasem paliwa na pokładzie i przejęła straż nad wziętym do niewoli U-bootem. Tymczasem zapadła noc i okręt podwodny - na rozkaz pilnującej go łodzi latającej - zapalił reflektor, aby ułatwić odszukanie niezwykłego łupu przez brytyjski okręt wojenny, który tymczasem zbliżał się do miejsca niezwykłego wydarzenia. Wreszcie koło północy nadpłynął pierwszy brytyjski okręt wojenny - mały patrolowiec - ale sztormowa pogoda nie pozwoliła na podjęcie żadnych działań. Przez całą noc zatem ograniczono się wyłącznie do pilnowania niezwykłego łupu. Do ranka nadeszły jeszcze cztery angielskie okręty, w tym dwa niszczyciele. Dopiero po południu następnego dnia, gdy pogoda nieco się poprawiła, zdołano przetransportować doszczętnie przemarzniętych - mimo sierpnia - niemieckich marynarzy na pokład angielskiego trawlera, a potem wzięto na hol prawie nie uszkodzony - jak się okazało - U-boot 570 i dociągnięto go do najbliższego portu. W taki to sposób zupełnie właściwie przypadkowo samolot wziął do niewoli całkowicie zdolny do służby i sprawny nieprzyjacielski okręt podwodny. Nie muszę chyba wam tłumaczyć, jaka to była gratka dla angielskiego technicznego wywiadu wojskowego. Poznać wszystkie tajemnice wroga na oryginalnym obiekcie, móc wszystko zbadać, sprawdzić. A wzięty do niewoli U-570 po dokładnych badaniach został wcielony do brytyjskiej marynarki wojennej, obsadzony angielską załogą i pływał pod angielską banderą jako HMS „GRAPH” - zakończył swe opowiadanie Pan Wojtek. - Bardzo ciekawe - stwierdził Dzika Mrówka - ale jeszcze ciekawsze by było, gdyby to okręt podwodny wziął do niewoli lecący samolot. Wszyscy - razem z Panem Wojtkiem - roześmieli się, a Pan Wojtek powiedział: - Masz szansę, Mrówka. Nawet bardzo dużą szansę, biorąc pod uwagę twoją... nieograniczoną FANTAZJĘ. - No tak - odezwał się siedzący w kącie Baleron - wszystko to bardzo pięknie, ale my tutaj choćbyśmy nie wiem jak długo „wymiatali”, mało mamy szans na wzięcie do niewoli jakiegoś okrętu podwodnego. - Masz rację - przytaknął ze śmiechem Pan Wojtek - bardzo niewielkie szansę, rzeczywiście. Ale nie wiem, czy pamiętacie, że my szukamy zupełnie czegoś innego. - Jak tak będziemy pływać w kółko tam i z powrotem jeszcze parę dni, to dostaniemy w końcu kręćka w głowie i naprawdę zapomnimy, czego właściwie szukamy - zażartowała Ulka. - Niedawno rozmawiałem z kolegą, który jest płetwonurkiem w poznańskim klubie PTTK - kontynuował Pan Wojtek. - Parę lat temu szukali oni na dnie Jeziora Lednickiego, między Poznaniem i Gnieznem, śladów bardzo starego mostu. - No i co? - zapytał Baleron. - No i znaleźli. A cała sprawa wyglądała tak: Na jeziorze Lednickim, długim i stosunkowo wąskim, jest pięć wysp. O jednej z nich - Ostrowie Lednickim - największej, bo o powierzchni przeszło 7 hektarów, już od bardzo, bardzo dawna krążyły wśród okolicznej ludności rozmaite legendy. Jedna głosiła na przykład, że właśnie na tej wyspie urodził się pierwszy wielki król Polski - Bolesław Chrobry. Według tejże legendy, potwierdzonej zresztą przez historyków, tu właśnie Bolesław przyjmował z całym królewskim przepychem cesarza Ottona III, najpotężniejszego wówczas władcę świata zachodniego, i stąd miał cesarz Otto pielgrzymować pieszo do grobu Św. Wojciecha w Gnieźnie, drogą pokrytą drogocennymi materiałami. Inna znowu opowieść wspomina o jakimś nieznanym z imienia władcy, który razem ze swymi wojami znalazł śmierć w wodach jeziora podczas jakiejś bitwy. Jedno z podań wspominało coś o jakichś mostach łączących brzegi jeziora z wyspą. Wszystko to razem zwróciło uwagę niektórych polskich uczonych już na początku ubiegłego wieku na Ostrów Lednicki, zwłaszcza że na wyspie zachowały się mocno zniszczone ruiny dużej - jak na owe czasy - świątyni zbudowanej z kamienia. Ponieważ kamienia tego typu na wyspie nie było, musiał być przywieziony w czasie budowy, którą określono na koniec X wieku, a więc rzeczywiście na okres powstania państwa polskiego, na czasy Mieszka I i Bolesława Chrobrego, na czasy Chrztu Polski. A kamienia tego i innych materiałów budowlanych było bardzo dużo - jak ktoś w przybliżeniu obliczył, na samą tylko świątynię trzeba było zwieźć przeszło siedem tysięcy wozów dwukonnych. Archeologowie zaczęli szukać i kopać, i doszli do rewelacyjnego odkrycia. Otóż okazało się, że Ostrów Lednicki leżał na drodze głównego traktu łączącego Gniezno z Poznaniem, a droga przechodziła... przez jezioro i przez wyspę po dwóch drewnianych mostach łączących oba brzegi z Ostrowem. Mosty te miały łączną długość aż przeszło sześćset metrów. W tej sytuacji archeologowie wezwali do pomocy płetwonurków z poznańskiego klubu PTTK i oni właśnie, a wśród nich i mój kolega, odkryli ślady mostu, zatopioną łódź i sporo rozmaitych resztek broni, takich jak miecze czy topory pochodzące z początku XI wieku. Znaleziony został też hełm z tegoż okresu, typu używanego przez wojów czeskich, którzy istotnie w pierwszej połowie XI wieku najechali polskie ziemie i doszli do okolic Gniezna. W ten sposób dzięki między innymi płetwonurkom jeszcze jedna legenda stała się sprawdzonym fragmentem naszej historii - zakończył Pan Wojtek swoje opowiadanie. - Żeby tak w końcu coś znaleźć - westchnęła Magda. - Ba, każdy by chciał - dorzuciła zamyślona Ulka. - Ale czy w naszym jeziorze w ogóle coś jest? - Baleron wyraził swoje powątpiewanie umocnione bezowocnymi kilkudniowymi już poszukiwaniami. - Na to pytanie ja też chciałbym usłyszeć odpowiedź. Ale spokojnie. Przeszukajmy najpierw to jezioro, a jak nic nie znajdziemy, zabierzemy się w następnym sezonie do sąsiedniego jeziora i może wreszcie natrafimy na właściwe. W końcu niektórzy archeologowie trawili całe życie, żeby wykopać parę posążków czy parę popękanych skorup. Nie można być w gorącej wodzie kąpanym... - No, o gorącej wodzie to w naszym jeziorze nie ma co mówić - wtrącił Dzika Mrówka, a wszyscy się roześmieli. - Faktycznie - przyznał ze śmiechem Pan Wojtek. - A wracając do naszych poszukiwań, to przyjmijmy jedną zasadę: uzbrójmy się w cierpliwość i dowiedzmy sobie, że jeżeli nawet nie znajdziemy my, to może znajdą nasi następcy, nasi młodsi koledzy. W końcu ważne jest, żeby w ogóle znaleźć, a to KTO znajdzie, nie ma już chyba tak wielkiego znaczenia. - Niby i racja - skonstatował Dzika Mrówka - ale znacznie przyjemniej by było, gdybyśmy to byli MY. - FAKT!!! - dorzuciła z głębokim przekonaniem Ulka i powiedziała to takim tonem, że wszyscy się znów roześmieli, przypomniał się im bowiem Jarek, brat bliźniak Dzikiej Mrówki, który nad podwodne przygody nad jeziorem przełożył zacisze jakiejś historycznej biblioteki. Następne dni znowu nie należały do udanych, bowiem tylko złomowisko ze znalezionych na dnie jeziora rozmaitych śmieci powiększało się z dnia na dzień. Pan Wojtek począł się całkiem poważnie zastanawiać, co z tymi pordzewiałymi fantami zrobić. Bo zostawić przecież na łące nie można w żadnym wypadku, a wywieźć do jakiejś najbliższej składnicy złomu nie było czym i z zakopaniem w ziemi byłoby też sporo kłopotu i roboty. Na domiar wszystkiego pogoda się nieco popsuła, niebo było przez przeważającą część dnia zachmurzone, co jakiś czas kropiło, temperatura wody znacznie się obniżyła, a słońce tylko z rzadka oświetlało płetwonurków pracowicie przeszukujących jezioro. Oczywiście na dnie było znacznie ciemniej, a tym samym poszukiwania stały się o wiele trudniejsze, a ich tempo wyraźnie zmalało. - Jutro będzie słońce! - oznajmiła przy kolacji Ulka. - Skąd wiesz? - Po prostu wiem. Zawsze w sobotę jest słońce. - Eee tam, pleciesz - skrzywiła się Magda. - Zobaczymy. Może chcesz się założyć? - Zobaczymy. Ulka chyba rzeczywiście miała jakieś dobre przeczucia albo naprawdę w każdą sobotę musi świecić słońce, dość że ranek wstał pogodny, słoneczny i znacznie bardziej wesoły niż poprzednie dwa dni. Ptaki śpiewały jakby głośniej i z większą chyba ochotą, kwiaty kwitły bardziej kolorowo i wszystkim od samego ranka dopisywał dobry humor. - Dziś kończymy przeszukiwanie kwadratu „A” - oznajmił Pan Wojtek, który zakreskowane na mapie obszary jeziora oznaczył kolejnymi literami alfabetu. - Jutro odpoczynek, bo niedziela, a od poniedziałku idzie na warsztat sektor „B”. - Do końca alfabetu jeszcze dość daleko - zauważył dość sceptycznie Dzika Mrówka, ale powiedział to tak cicho, że usłyszała go tylko Ulka, która spojrzała na Marka z wyraźną dezaprobatą. Ulka tego dnia była w dobrym nastroju i humorze i właściwie nawet nie bardzo wiedziała dlaczego. Po prostu są takie dni, kiedy budzisz się rano i wszystko wydaje ci się O.K. Nie ma żadnych kłopotów, żadnych absolutnie zmartwień, nie myślisz o żadnych przykrych rzeczach, jednym słowem JEST BARDZO FAJNIE! Pan Wojtek wyznaczył na ten dzień Ulce skrajny prawy tor. Dalej ciągnęły się znacznie już głębsze obszary, które nie miały być na razie obiektem „wymiatania”. Na łódce, jak zwykle przed każdym zanurzeniem się, Ulka sprawdziła dokładnie działanie całej aparatury, usiadła na burcie łodzi, przechyliła się do tyłu i wpadła plecami do wody, jak to robili zawsze wszyscy fachowi płetwonurkowie na wszystkich filmach o podwodnym świecie, które widziała w telewizji, w kinie i na specjalnych pokazach instruktorskich. CHLUUPPP!!! Nad dziewczyną zamknęła się zielonkawa, rozświetlona słońcem toń. Woda nie była za ciepła, ale że słońce już od rana dość silnie przygrzewało, przyjemnie było w niej się zanurzyć. Ulka szybko odnalazła pod wodą linkę kotwiczną początkowej bójki, od której miała zacząć dzisiejsze poszukiwania. Na lewo od niej widać było Magdę, która już odpłynęła kawałek, na prawo dno schodziło dość ostro w dół i nie było tam dzisiaj nikogo. Ulka zeszła niżej, nad samo dno, które w tym miejscu jeziora prawie wcale nie było porośnięte i jasny piasek złocił się w promieniach świecącego nad wodą słońca. Dzisiaj będzie łatwo szukać - ucieszyła się Ulka, która niezbyt lubiała rozgarniać rękoma podwodne zarośla. Podświadomie obawiała się, że w takim zielsku może coś się czaić i że nagle wyskoczy... W tym momencie przed oczyma Ulki mignął jakiś smukły kształt. CO TO? - przestraszyła się, ale już po chwilce odetchnęła z ulgą. To węgorz - poznała. Spotykali te ryby dość często w czasie swoich poszukiwań i prawdę mówiąc chłopcy mieli nawet sporą ochotę na podwodne polowanie, ale Pan Wojtek surowo zakazał, takie bowiem polowania były prawnie zabronione. Węgorz tymczasem, jakby nie widząc płynącej tuż nad piaszczystym dnem Ulki, zbliżał się do niej powoli. Ale duży! - zdziwiła się dziewczyna. Rzeczywiście, był to jakiś okaz wyjątkowej wprost wielkości, o długości chyba półtorametrowej i grubości niewiele niniejszej od ręki Ulki, dotychczas bowiem napotykane w wodach jeziora węgorze zasługiwały raczej na nazwę „węgorzyków”. To na pewno jest WĘGORZ WSPANIAŁY, WŁADCA JEZIORA! - pomyślała sobie Ulka, przypomniawszy zasłyszaną w dzieciństwie bajkę, w której występował jakiś bardzo duży węgorz. Węgorz z bajki był oczywiście królem jeziora, panem i władcą całego podwodnego świata. Panował niepodzielnie nad wszystkimi rybami zamieszkującymi wodne głębiny, jemu podlegały też raki kryjące się w przybrzeżnych podwodnych zakamarkach, wreszcie także wszystkie żaby i najmniejsze nawet kijanki. Przyboczną gwardię Węgorza Wspaniałego stanowił doborowy oddział ostrozębych szczupaków, a nadworna orkiestra składała się z najpiękniej kumkających żab. Komnaty podwodnego pałacu Węgorza Wspaniałego zdobiły rozmaite muszle o przedziwnych kształtach i kolorach i piękne wodne kwiaty. Sam Węgorz Wspaniały ukazywał się zawsze w uroczystym orszaku, złożonym z wszelkich gatunków ryb zamieszkujących jezioro i w uroczystym stroju królewskim naszywanym perłami sprowadzonymi z dna dalekich tropikalnych mórz. Głowę Węgorza Wspaniałego wieńczyła misterna, szczerozłota korona. Węgorz, którego spostrzegła Ulka, nie nosił co prawda ani naszywanej perłami szaty, ani złotej korony, ale za to jego skóra lśniła w promieniach padającego z góry słońca jakby cały był pokryty zielonkawozłotą blaszką. Węgorz dopiero teraz musiał dostrzec Ulkę, bo skręcił nagle ostro w prawo i począł odpływać. Ciekawe, dokąd też płynie - pomyślała Ulka i odruchowo nieomal skręciła za Węgorzem Wspaniałym. Gdy po chwili zorientowała się, że odpłynęła w bok od kierunku wyznaczonego nylonową linką, już, już chciała zawrócić, bo wiedziała, że Pan Wojtek wcale nie byłby zadowolony z jej niesubordynacji, gdy węgorz - jakby wyczuwając wahania dziewczyny - zatoczył niewielkie koło, po czym powolutku zaczął odpływać w głąb jeziora. Eeee tam - pomyślała Ulka - popłynę tylko kawałek za nim, a potem wrócę do liny i raz dwa dokończę przeszukiwać swoją działkę. Dziś na dnie prawie sam czysty piaseczek, to uwinę się bardzo szybko i nawet nikt nic nie zauważy. Tak uspokojona ruszyła w pościg za WĘGORZEM WSPANIAŁYM. Ten tymczasem płynął majestatycznie łagodnymi, niemal baletowymi ruchami, wyginając swe długie ciało to w jedną, to znów w drugą stronę. Ciekawe, gdzie on mieszka? - zastanawiała się Ulka, płynąc wciąż za WĘGORZEM WSPANIAŁYM. Zapatrzona w Węgorza Ulka straciła zupełnie rachubę czasu i odległości. W pewnym, momencie zdała sobie sprawę, że nie bardzo... orientuje się, gdzie w ogóle jest i w którym kierunku znajduje się podwodny sektor „A”. Ojej - przestraszyła się - ale będzie draka, jak będę musiała się wynurzyć na powierzchnię. Co powie pan Wojtek? On tak nie lubi gdy się go nie słucha. Już chyba najwyższy czas wracać... Ale w którą stronę? Już, już miała - choć z wielkim żalem - zawrócić i szukać pod wodą swojej linki, gdy węgorz zaczął schodzić głębiej pod wodę. Popłynęła więc jeszcze kawałek za nim, schodząc też w dół, w stronę dna. Było tu chyba dość głęboko, bo światło przebijającego przez wodę słońca docierało znacznie słabsze i wokoło panował zielonkawoszary półmrok. Nie będę schodzić tak głęboko - przestraszyła się nagle Ulka, przypomniawszy sobie niezwykle ostre zalecenia Pana Wojtka w tym względzie. - Jeszcze tylko raz spojrzę na WĘGORZA WSPANIAŁEGO - postanowiła po małej chwilce. A węgorz tymczasem skręcił ostro w prawo i... znikł Ulce z oczu. Po prostu znikł! Gdzie on się podział? - zdziwiła się mocno zaskoczona dziewczyna i rozejrzała się dokoła. Tuż prawie przed nią, a właściwie POD NIĄ, może ze dwa trzy metry w dole, coś czerniało w mrocznym świetle. Woda w tym miejscu jeziora była chyba bardziej mętna, a i głębokość nieco większa, tak że resztki światła z trudem tylko docierały z powierzchni. Żeby tak mieć reflektor - Ulka przypomniała sobie oglądany niedawno film, którego akcja toczyła się w podwodnych grotach i pieczarach - albo przynajmniej silną latarkę. Zawahała się poczuwszy ponowny napływ wyrzutów sumienia, ale wrodzona ciekawość przezwyciężyła zarówno te wyrzuty, jak i obawę przed Panem Wojtkiem, który na pewno nie pochwali jej, że tak bardzo oddaliła się od kwadratu „A”. Odbiła się zdecydowanie nogami uzbrojonymi w płetwy i zeszła jeszcze niżej, do miejsca, gdzie - jak jej się wydawało - znikł Węgorz Wspaniały! Oczy osłonięte szybką maski przyzwyczaiły się już do zielonkawego półmroku. I NAGLE!!! Tuż, tuż przed Ulka zamajaczyły ukryte częściowo w podwodnych zielskach fragmenty kilku drewnianych belek, tworzących najwyraźniej jakąś konstrukcję! Ulka chciała przetrzeć oczy, ale dłoń natrafiła na szybkę maski. TAK! NIE BYŁO WĄTPLIWOŚCI!!! DWIE... NIE... TRZY BELKI... DREWNIANE BELKI POŁĄCZONE ZE SOBĄ... Wyraźnie widać łączenia. Tak samo to wygląda jak zręby góralskiej chaty ze ściętych w lesie świerkowych bali, jakie Ulka widywała tylekroć w górskich wioskach: Murzasichlu, Małem Cichem, Poroninie czy Bukowinie Tatrzańskiej, gdzie rokrocznie nieomal spędzała część wakacji ze swoją mamą i bratem. Ulka prawie nie wierzyła swym oczom. Dopłynęła do belek, dotknęła je ręką, żeby sprawdzić namacalnie, żeby się przekonać, że to nie jest złudzenie. Belki jednak tkwiły dalej w swoim miejscu, pociemniałe od starości, oślizgłe od porastających je wodorostów, ale jednak najprawdziwsze belki, połączone ze sobą ludzką ręką. O RANY!!! - dopiero teraz dotarło do umysłu Ulki znaczenie jej przypadkowego odkrycia - CZYŻBY TO BYŁO TO? W pierwszej chwili chciała zawrócić i płynąć czym prędzej pod wodą do Pana Wojtka i do swych kolegów i koleżanek, ale na całe szczęście zreflektowała się już po dwóch pierwszych ruchach. Przecież ja tu nie trafię - zorientowała się. - Jeżeli tylko odpłynę, to będziemy musieli Bóg wie ile czasu stracić na ponowne szukanie. Trzeba inaczej. Trzeba koniecznie zaznaczyć miejsce niespodziewanego odkrycia. Ale jak? Nic innego tylko trzeba się wynurzyć. I to możliwie pionowo w górę! Bez względu na to, co powie Pan Wojtek... bez względu na cokolwiek! Ulka zmieniła błyskawicznie kierunek. Odbiła się prosto w górę silnym wyrzutem nóg. Wokoło jaśniało coraz bardziej i po kilku jeszcze ruchach wyskoczyła jak korek na powierzchnię jeziora. W pierwszej chwili oślepiło ją jaskrawe słońce. Jeszcze nic prawie nie widząc wyjęła ustnik aparatu z ust i krzyknęła głośno: - PAAANIE WOJTKU!!! HOOOP!!! HOOOOPW Okrzyk Ulki głośnym echem odbił się od lesistych wzgórz otaczających jezioro. - Hooop! Hooop!!! - zawołała ponownie i rozejrzała się dookoła. Była oddalona o dobre kilkaset metrów od łódki, prawie na samym środku jeziora. Po chwili zauważyła, że Pan Wojtek i drugi instruktor wstali z ławeczki w łodzi, przysłonili dłonią oczy, by ochronić je przed blaskiem słońca igrającego na drobniutkich zmarszczkach wody, po czym siedli i żwawo pociągnęli za wiosła. - Co to ma znaczyć, Ulka? - w głosie Pana Wojtka było i zdziwienie, i wyraźna nagana i obawa wreszcie. Żeby to jeszcze któryś z chłopaków, którym nieraz przecież strzelają do głowy zupełnie szalone pomysły, ale Ulka? Taka spokojna i zdyscyplinowana, taka zawsze posłuszna wszelkim poleceniom? - Panie Wojtku! - zawołała dziewczynka. - Ja potem wszystko wytłumaczę, ale teraz niech pan szybko schodzi pod wodę. Mnie się wydaje... ja nie jestem pewna... ale mam wrażenie... - No, wyduszę z siebie wreszcie - nie wytrzymał Pan Wojtek. - Ja chyba COS ZNALAZŁAM! - Gdzie? - Tu, prosto pode mną. Pan Wojtek podpłynął łodzią do Ulki, błyskawicznie założył butle i maskę i skoczył do wody. Nie było go przez dobre kilka minut, a może nawet przez kilkanaście, bo czekającym na powierzchni czas dłużył się nadzwyczajnie. Podczas tych minut Ulka wygramoliła się do łodzi i z wielką niecierpliwością i niepokojem czekała na powrót Pana Wojtka. Czy sprawdzą się jej przypuszczenia? Czy to naprawdę TO? Wreszcie na powierzchni wody znalazł się z powrotem Pan Wojtek. Wyrwał błyskawicznie ustnik z ust i krzyknął: - Ulka! JESTEŚ WIELKA JAK SŁOŃ! To nieco dziwne dla niewtajemniczonych zdanie w ustach Pana Wojtka oznaczało dowód najwyższego uznania i wręcz zachwytu. Wyciągnął z wody rękę z uniesionym radośnie kciukiem w górę. - ALE BOMBA! - TAM JEST ZATOPIONA WYSPA!!! - Sławek! - zwrócił się do instruktora w łodzi. - Stawiaj tu bojkę. Natychmiast! Po obiedzie startujemy wszyscy w tym sektorze. Wgramolił się do łodzi. - Gratuluję ci, Ulka! - uścisnął dziewczynę i mocno ucałował w oba mokre policzki. - Gratuluję z całego serca - powtórzył. - Ale jak ty właściwie się tutaj znalazłaś? Ulka poczuła, że się cała czerwieni. Teraz się zacznie - pomyślała spłoszona. - A tak jakoś... - zaczęła bąkać - pobłądziłam... Pan Wojtek spojrzał nader podejrzliwie na całą czerwoną Ulkę. - Zresztą mniejsza z tym - machnął ręką - najważniejsze, że ZNALAZŁAŚ! A Ulka w tej chwili pomyślała, że to wcale nie ona znalazła, że to KTOŚ ją po prostu zaprowadził. Chyba to był naprawdę WĘGORZ WSPANIAŁY, WŁADCA JEZIORA i PAN ZATOPIONEJ WYSPY - pomyślała Ulka, ale nie powiedziała ani słóweczka, bo i tak nikt by jej nie uwierzył. Najwyżej by ją wyśmiali i tyle. Jak to chłopaki... ROZDZIAŁ SZÓSTY, w którym Ulka i Dzika Mrówka razem z Panem Wojtkiem odlatują nad Adriatyk W samolocie zapalił się napis głoszący w dwóch językach, że należy zgasić papierosy i zapiąć pasy bezpieczeństwa. Ulka nawet nie bardzo początkowo wiedziała, jak się te pasy zapina, ale siedzący obok niej Dzika Mrówka pomógł jej w tej nieskomplikowanej zresztą operacji. - To tak samo jak w naszym samochodzie - powiedział. - Aha - przytaknęła machinalnie Ulka, ale w tej chwili myślami była zupełnie gdzie indziej. A właściwie to jej myśli były rozdwojone, jeżeli nawet nie roztrojone. Bo myślała o Mamie, która w tym momencie stała jeszcze na górnym tarasie międzynarodowego lotniska w Warszawie i zapewne machała chusteczką, myślała też o tym wszystkim, co ją czeka w nieznanej i atrakcyjnie brzmiącej Jugosławii i wreszcie myślała po raz nie wiadomo który o tych wszystkich wydarzeniach, które spowodowały, że oto siedziała w samolocie przypięta pasem do fotela, a samolot wolno kołował na start. Dzika Mrówka miał znacznie mniej problemów i jego myśli kręciły się w zasadzie głównie koło jednego, najważniejszego tematu: JAK BĘDZIE? Micia została na lotnisku i choć pożegnanie z Mamą - jak zwykle - było czułe i łzawe (oczywiście płakała tylko Micia, bo Dzika Mrówka, choć też mu było trochę niewyraźnie, nigdy by sobie nie pozwolił na publicznie okazywanie takiej niemęskiej słabości), jednak z chwilą gdy Marek wsiadł wreszcie do samolotu i gdy zatrzasnęły się za nim hermetycznie drzwi, poczuł się od razu tak, jakby znalazł się nagle w zupełnie innym świecie. W jednej chwili przestawił się całkowicie. Z miejsca stało się nieważne to, co BYŁO i zostało, tylko to co JEST, a przede wszystkim to, co BĘDZIE. Ruszali teraz, sześcioosobowa grupka płetwonurków-żeglarzy do Jugosławii. Na czele ich stał Pan Wojtek, który oprócz tego, że był doskonałym płetwonurkiem i wyśmienitym, zapalonym narciarzem, pływał również wielokrotnie na pełnomorskich jachtach jako oficer wachtowy. Dzika Mrówka, Baleron i jeszcze trzech ich klubowych kolegów: Mirek o przezwisku Bąbel, szczupły Irek, który był znacznie lepiej znany jako Drzazga i pyzaty Janek - „Szufla” mieli stanowić trzon żeglarskiej załogi jachtu „Swantewid”, który służył już od dwóch sezonów jako baza szkoleniowa dla płetwonurkowego klubu i stacjonował na Morzu Adriatyckim. Dowódcą jachtu w bieżącym sezonie był kapitan Filip, który oprócz tego, że był wyśmienitym żeglarzem, wcale nie stronił od nurkowania, choć to ostatnie traktował jedynie jako wypoczynkowy dodatek do swej głównej pasji, którą jednakże przede wszystkim było żeglarstwo. Kapitan Filip przebywał na „Swantewidzie” przez cały sezon, a załogi żeglarsko-płetwonurkowe zmieniały się ruchem wahadłowym co 15 dni przez całe lato, które nad Adriatykiem było znacznie dłuższe niż w Polsce i trwało od połowy maja do połowy października prawie. Razem z żeglarzami leciała także w tej zmianie Ulka, która co prawda żeglarką na razie nie była, ale którą wytypowano w klubie na adriatyckie nurkowanie przede wszystkim w nagrodę za wspaniały płetwonurkowy sukces, za znalezienie w jeziorze śladów zatopionego grodziska. Znalezisko to narobiło sporego szumu w archeologiczno-historycznym świecie, okazało się bowiem, że wody jeziora kryją niezwykle interesujące materiały, umożliwiające jeszcze lepsze poznanie naszych bardzo dawnych dziejów. Okazało się też - po dokładniejszych badaniach przeprowadzonych przez zawodowych płetwonurków z Centralnego Muzeum Morskiego w Gdańsku - że zalane wiele lat temu grodzisko (jednakże przyczyn tego wodnego kataklizmu na razie nie udało się ustalić) znajdowało się na ruchliwym handlowym szlaku łączącym przed wiekami morze Bałtyckie z Morzem Śródziemnym, a generalnie Północ z Południem. Katastrofa musiała przyjść dość szybko i mieszkańcy opuścili swe domy jeżeli nie w popłochu, to w każdym bądź razie niezbyt wiele czasu mieli na wyprowadzkę, w resztkach bowiem zatopionego grodziska znaleziono masę rozmaitych przedmiotów codziennego użytku. Niektóre z nich przedstawiały prawie bezcenną wartość archeologiczną. Szum się tedy zrobił wielki koło podwodnego znaleziska, a Ulka przez długi czas była obiektem zainteresowań ze strony rozmaitych dziennikarzy, radiowców i filmowców nawet. Z Kroniki Filmowej i z Dziennika Telewizyjnego również. Ulka odpowiadała na setki różnorakich pytań, pozowała do tysięcy zdjęć. A to w domu, a to w szkole, a to przy odrabianiu lekcji, a to na ulicy, a to w Klubie, a to w czasie treningu na basenie, a to w pełnym rynsztunku płetwonurkowym na wodzie i pod wodą, a to dla odmiany kontemplująca z wielce mądrą miną jakąś poszczerbioną starożytną skorupę. I o dziwo! Ta zawsze tak bardzo nieśmiała, małomówna i lękliwa Ulka wcale nie czuła żadnego, ale to najmniejszego nawet zażenowania przed kamerą, mikrofonem czy obiektywem. Odpowiadała szybko, logicznie i nawet - jak stwierdziła Pani Irena Dziedzic, która oczywiście zaprosiła Ulkę do Tele-Echa - niezwykle błyskotliwie. Jednym słowem „cudowne dziecko podwodnej krainy” i urodzona gwiazda filmowo-telewizyjna. Na całe szczęście Ulce wcale się z tych wszystkich zaszczytów i splendorów w głowie nie przewróciło. Może stało się to poczęści dzięki temu, że Ulka doskonale pamiętała, komu właściwie zawdzięczała odkrycie podwodnego grodziska, nikomu jednakże o tym nie powiedziała. Żadnemu dziennikarzowi, żadnemu fotografowi ani nawet Markowi-Dzikiej Mrówce, który może jeden jedyny by jej uwierzył i nie wyśmiał. Tak więc Ulka pozostała ostatecznie prawie taka jak była, nabrała tylko śmiałości, z czym zresztą było jej bardzo do twarzy. I jeszcze jedno. Od chwili pamiętnego odkrycia Ulka zrobiła solenne postanowienie: „Przez całe życie nigdy nie tknę najmniejszego nawet kawałeczka węgorza! W jakiejkolwiek postaci!” Tak tedy niedoszła GWIAZDA i „cudowne dziecko podwodnej krainy” miała wystarczająco dużo powodów, dla których znalazła się w doborowym składzie adriatyckiej ekipy. Dodatkowo Kapitan Filip i Pan Wojtek zobowiązali się przeprowadzić teoretyczne i praktyczne - przyspieszone co prawda, ale dokładne - szkolenie Ulki na stopień morskiego żeglarza, a pozostali męscy członkowie ekipy ustalili między sobą w wielkiej tajemnicy, że Ulka zostanie obdarzona na „Swantewidzie” wielce honorowym tytułem POKŁADOWEGO KUKA. Nie trzeba dodawać, że głównym inicjatorem tego pomysłu był Dzika Mrówka, do którego dołączył się skwapliwie Baleron, obaj dotychczas niezbyt radośnie wspominający okres kucharzowania i zmywania naczyń (brrr!) na „Stella Polaris”. Takie mniej więcej myśli przelatywały Ulce przez głowę, gdy tymczasem samolot Polskich Linii Lotniczych stanął na początku długiego betonowego pasa i próbował silniki przed startem. To jeden, to drugi silnik ryczał pełnym basem, potem nagle oba ryknęły zgodnie, pilot zwolnił hamulce i aluminiowa, srebrzysta maszyna poczęła się toczyć, nabierając rozpędu. Ulka, skrępowana zarówno zapiętym trochę za mocno pasem bezpieczeństwa, jak i - co tu ukrywać - niezłym strachem, ciekawie spojrzała w okrągłe okienko. Szary pas betonu uciekał coraz szybciej do tyłu, coraz szybciej i szybciej migały trawy i kwiatki rosnące na poboczu lotniskowej płyty. Samolot przetoczył się już spory kawałek drogi, minął w pędzie prowadzący w bok szeroki pas betonu, ale wciąż jeszcze nie odrywał się od ziemi. Ojejej, czy nie za późno? - pomyślało coś w głębi przestraszonej Ulki. Spojrzała na Dziką Mrówkę, który usiłował zrobić dość bohaterską minę na nieco przybladłej, roześmianej zazwyczaj twarzy. Czy ten pilot da radę wystartować? - pomyślało coś w środku Dzikiej Mrówki. Samolot tymczasem pędził i pędził zupełnie jakby pas startowy wcale się nie kończył. A przecież... Nagle... Ulka dostrzegła w okrągłej szybce, że ziemia gwałtownie zaczęła uciekać w dół, a cały samolot jakby stanął dęba, tak że miła, uśmiechająca się wciąż stewardessa stojąca u wejścia do kabiny pilotów znalazła się nagle znacznie powyżej pasażerów i ich foteli. Samolot piął się do góry, a w okrągłym okienku mignęły inne samoloty, stojące rzędem przed budynkiem dworca lotniczego, z tarasem, na którym na pewno wszystkie Mamy machały wciąż chusteczkami mokrymi od pożegnalnych łez, a potem nagle przechylił się gwałtownie i całe okienko wypełniła szara szachownica warszawskich ulic, ustawionych jakby na jakiejś bardzo pochyłej desce. Gdy Ulka spojrzała w okrągły iluminator po przeciwnej stronie samolotu, dojrzała w nim - dla odmiany - tylko samo bezchmurne, niebieskie niebo. Dziwne - pomyślała. Po chwili pilot wyrównał maszynę i pod sobą Ulka oraz przechylony przez nią Dzika Mrówka dojrzeli rozległą panoramę Warszawy. - O, popatrz, widać Zamek Królewski - powiedziała Ulka. - I całe Stare Miasto - dorzucił Marek. - I Wisłę. - I mosty na Wiśle. Popatrz, jaki pociąg malutki na tym moście. A w Wiśle widać wyraźnie każdą płyciznę, każdą piaskową mieliznę. Widzisz? - Widzę - potwierdził Dzika Mrówka. - Ale widzę też, jaka brudna jest królowa naszych rzek... - w tej chwili pomyślał, że niechętnie zanurzyłby się w wiślane wody tu w Warszawie. Istotnie, z tej wysokości widać było wyraźnie płynące z prądem rzeki jakieś tłuste plamy opalizujące w słońcu i odcinające się od niebieskoszarej wstążki wody. W tym momencie zgasły w samolocie światła nakazujące zapięcie pasów i zakazujące palenia papierosów, a w głośnikach odezwał się miły kobiecy głos: - Kapitan Majkowski wraz z załogą wita serdecznie państwa na pokładzie samolotu Polskich Linii Lotniczych. Samolot będzie leciał na wysokości 10 000 metrów, przylot do Dubrownika spodziewany jest o godzinie 14 minut 20 czasu polskiego. Życzymy przyjemnego lotu! Zaraz potem zostało powtórzone to samo po angielsku. Samolot leciał teraz równo. Pod skrzydłami rozpościerała się piękna, kolorowa panorama Polski. Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się szachownice uprawnych pól, zieleniły łąki i pastwiska, gdzieniegdzie ciemniały lasy. Raz po raz ziemia mrugała do lecącego samolotu nagłym blaskiem, jakby porozumiewawczego znaku. To promienie słoneczne odbijały się w wodnych taflach jezior, stawów czy rzek. Tu i ówdzie widać było szare cienkie wstążeczki dróg, a na nich maleńkie miniaturki kolorowych samochodów. Gdzieniegdzie poutykane były równie maleńkie domki, stodoły, ogrody i sady. Piękna, najbardziej plastyczna mapa ojczystego kraju przesuwała się przed oczyma Ulki i Marka. Po chwili do kabiny pasażerskiej weszły dwie uśmiechnięte stewardessy i zaczęły podawać drugie śniadanie. - Wiesz co - powiedziała Ulka zajadając chrupiącą bułeczkę z plasterkiem szynki - ja to się trochę bałam, jak startowaliśmy. Samolot pędził i pędził po lotnisku i pomyślałam, że może coś złego się stało i pilot nie może wystartować. Niby leciałam już samolotem, wtedy w Płocku, ale tam to było zupełnie coś innego. Tamten samolocik to raz dwa wzbił się w powietrze i wcale tak szybko nie pędził jak ten, a i miejsca dla startu takiego małego samolociku było bardzo dużo. Całe ogromne trawiaste pole. - Płockie lotnisko to całkiem malutkie w porównaniu do Okęcia. Tyle tylko, że ten samolot, którym teraz lecimy, jest zupełnie inny. I duży, i odrzutowiec, i w ogóle. - Ja to niby wszystko wiem, ale w Płocku to się nie bałam prawie ani trochę, a tutaj tak. A ty? - Co ja? - zapytał Marek. - Ty, czy też się bałeś? Dzika Mrówka już, już miał odpowiedzieć z miną Bóg wie jakiego lotniczego globtrotera, że co mi taki start, zwykła sprawa, po prostu normalka, gdy nagle poczuł w głębi duszy, że to by było nie w porządku zgrywać przed Ulką wielkiego bohatera i odrzekł: - Wiesz, co ci powiem? Ja się też bałem. - Troszeczkę - dodał jednakże po chwili - ale lepiej nie mów o tym nikomu, dobrze? - Dobrze - uśmiechnęła się porozumiewawczo Ulka - i ty też nie mów nikomu, że ja się bałam. Tymczasem w dole, pod samolotem, krajobraz zmieniał się jak w wielobarwnym kalejdoskopie. Pojawiały się najpierw wzgórza i pagórki, a potem już wyrosły góry i stewardessa oznajmiła przez głośnik, że „właśnie mijamy granicę Polski”. A jeszcze potem samolot ogarnęły chmury, na moment zrobiło się w kabinie zupełnie szaro i niezbyt przyjemnie, ale po chwili znowu zajaśniało słońce jednakże w dole nie było już widać ziemi. - Popatrz, popatrz - zawołała radośnie Ulka - jesteśmy w niebie! Istotnie. Poniżej samolotu, jak tylko daleko sięgnąć wzrokiem, rozciągały się olśniewająco białe w słonecznych promieniach puszyste kłęby. Zalegały miękkim dywanem aż po sam horyzont i tylko od czasu do czasu wyrastały w górę, tworząc zupełnie nieoczekiwane i całkiem fantastyczne kształty. - Popatrz - entuzjazmowała się Ulka - tam na prawo to zupełny zamek. Są baszty i mury obronne, o, jest nawet brama i zwodzony most! - A tam - dorzucił Marek - zupełnie smok wawelski. Tutaj ma otwarty pysk, a tam, bardziej w lewo jest jego ogon. O, teraz wspiął się na tylne łapy. A teraz zamienił się nagle w jakąś bardzo dużą żabę, taką wielką ropuchę. - Ja tam raczej widzę drzewo - zaoponowała Ulka. - Duże rozłożyste drzewo, podobne do tego, które rośnie przed naszą szkołą. Oboje zamilkli na moment, każde bowiem pomyślało o pozostawionych w kraju koleżankach czy kolegach. Szkoda, że nie ma z nami Magdy - pomyślała Ula. - Byłoby mi chyba raźniej we dwie. A poza tym jest w ogóle bardzo fajna. Ale będzie co opowiadać po powrocie do klasy - fantazja wyraźnie zaczęła ponosić Marka. - Wszyscy pootwierają usta na całą szerokość. Odetnie im całkowicie powietrze! Mur, beton! Potem chmury ustąpiły i pod spodem ukazała się bardzo rozległa równina przecięta w środku jakąś dużą rzeką. Były to - jak powiedział pan siedzący przed Markiem i Ulką do swej sąsiadki - węgierskie stepy, czyli puszta, i Dunaj. A potem były znowu góry, chyba jednak wyższe niż Tatry, bo wierzchołki nosiły jeszcze czapy ze śniegu, mimo że to przecież było lato, i po następnych kilkunastu minutach zabrzmiał głos stewardessy w głośniku: - Proszę zakończyć palenie i zapiąć pasy bezpieczeństwa! Za kilka minut samolot będzie lądował na lotnisku pod Dubrownikiem. Temperatura powietrza na lotnisku plus dwadzieścia osiem stopni Celsjusza. Samolot wyraźnie obniżył się i nagle Ulka i Dzika Mrówka dojrzeli przed sobą jasnobłękitną, błyszczącą w słońcu tysiącami odblasków taflę. - MORZE!!! - zawołali oboje równocześnie. Przed ich oczyma leżał Adriatyk, czyli Bursztynowe Morze, jak można przetłumaczyć Jadransko Morę - jego nazwę w serbo-chorwackim języku. Samolot schodził w dół. - Ale cudownie! - wykrzyknęła Ula i przywarła nosem do szyby. - To jest tak piękne, że chyba zupełnie nieprawdziwe! - dorzuciła po chwili. Istotnie. W dole rozpościerała się wspaniała panorama. Do stóp wyniosłej góry, porośniętej bujną zielonością, przytulone było urocze, bajecznie kolorowe, malownicze miasto. Leżało na wysuniętym w morze cyplu, o który rozbijało się błękitne morze w białych gejzerach pian, całe otoczone wyraźnie widocznymi z samolotu murami obronnymi i pokryte plątaniną małych, wąskich, ciasnych uliczek. Od rażącej w słońcu bieli ścian domów odbijał jaskrawo żywy ton dachówek. - Jak pomarańczowy tort z bitą śmietaną - skojarzyło się nagle Ulce i aż ślinka pociekła na samo wspomnienie. W niewielkiej błękitnej zatoczce bieliły się małe stateczki. To stały setki rozmaitych łódek i motorówek. Zatoczki strzegły z obu stron potężne szare kamienne mury i bastiony obronne. Za starym miastem rozciągały się na zachód szersze, zadrzewione ulice i aleje nowego miasta z basenami portowymi, a jeszcze dalej, na zielonym, wysuniętym w morze półwyspie bieliły się potężne, supernowoczesne hotele i pensjonaty. Ależ to jest całkiem fantastyczne! Miasto zupełnie jak z kolorowej bajki - szeptała zauroczona Ula, a Marek, który bez przerwy zaglądał jej przez ramię, zupełnie zaniemówił z wrażenia, co u Dzikiej Mrówki było zjawiskiem nadzwyczaj rzadkim i zdecydowanie nietypowym. Pilot samolotu - jakby w formie dodatkowej premii chciał przedstawić pasażerom z Polski dalmatyńskie wybrzeże z najlepszej strony - przechylił maszynę i zatoczył duży łuk nad morzem. Stąd rozpościerał się wspaniały widok na rozłożone w dole wybrzeże z licznymi, jakby specjalnie wyrzeźbionymi w skałach zatoczkami, wzdłuż których jeden obok drugiego stały nowoczesne hotele, pensjonaty, domy wypoczynkowe. Przed hotelami złociły się wąskie paski piaszczystych plaż, za budynkami zboczem góry ciągnęła się jasna smuga krętej szosy. Dalej na wschód widać było tarasowate pólka, na których dojrzewały słynne jugosłowiańskie winogrona. Samolot leciał teraz w stronę wybrzeża, prosto w dolinę u podnóża wyniosłych szczytów. - Gdzie on leci? - zlękła się znowu Ulka, ale w tym momencie dojrzała betonowe pasy startowe. Lotnisko - odetchnęła. Pilot obniżył samolot jeszcze bardziej i delikatnie, bez wstrząsów posadził ciężką maszynę na ziemi. Znowu ryknęły silniki pełnym basem, tym razem hamując pęd samolotu i po chwili skręcił i kołował pod nowoczesny pawilon portu lotniczego CILIPI koło Dubrownika. - Nareszcie! - Ulka odetchnęła z wyraźną ulgą i chciała odpiąć pas, ale jakoś jej się to niezbyt udawało i dopiero Dzika Mrówka pokazał swojej sąsiadce, że to zupełnie proste. Gdy wysiedli z samolotu, uderzyło wszystkich nagrzane powietrze jakby nagle wskoczyli do wnętrza gorącego pieca piekarskiego tuż, tuż przed włożeniem chleba przygotowanego do pieczenia. - Gorąco! - stwierdziła odkrywczo Ulka. - Fakt! - przyświadczył Dzika Mrówka. Poszli całą grupą do wyjścia, przy którym stali funkcjonariusze jugosłowiańskiej straży granicznej. Dalej była duża sala z kręcącym się wkoło taśmowo-płytkowym transporterem. - A to co? - zdziwiła się Ulka wskazując na transporter. Marek, tym razem nie wiedział, co powiedzieć, sam bowiem był po raz pierwszy w życiu na sali lotniczych odpraw i mruknął tylko coś bardzo niewyraźnie pod nosem, ale już po chwili odpowiedź niejako nadeszła sama. Rzeczywiście „nadeszła”, bowiem z małych, zakrytych zasłoną drzwiczek poczęły jedna po drugiej wysuwać się na krążący transporter walizki, torby, kufry, paczki. Jednym słowem bagaż podróżnych, którzy dopiero co wysiedli z samolotu. Ludzie podchodzili do wolno sunących waliz, brali je i nieśli do stojących nie opodal celników. Strumień walizek i rozmaitych toreb płynął powoli, ale nieprzerwanie, gdy nagle za zasłonką zaczęło się jakieś zamieszanie. Coś tam poczęło się kotłować, coś przewracać, a z otworu przestał wypływać strumień bagażu. Do zakleszczonego czymś białym otworu podbiegło dwóch pracowników lotniska. Przez dobrą chwilę szarpali się z jakimś mocno opornym ciężarem, szamotali i wreszcie wyciągnęli spory... żeglarski worek z żaglowego płótna, na którym dużymi, starannie wyhaftowanymi pomarańczową nitką literami rzucał się w oczy napis: Pracownicy lotniska rzucili oporny worek na transporter i stanęli obok z wielce ponurymi minami, bacznie obserwując, do kogóż to też może należeć ten potężny wór, który tyle kłopotów im sprawił. Ulka już, już chciała podbiec do transportera, gdy wtem spojrzała na dwóch groźnie wyglądających tragarzy i zawahała się przez moment. - Bierz, co się łamiesz - usłyszała z tyłu szept Dzikiej Mrówki - jesteś dziewczyna, to ci nic nawet nie powiedzą. Na takie dictum Ula zdecydowała się błyskawicznie, podbiegła lekko do transportera i chciała podnieść swój worek. W obu ponurych dotychczas cerberów jakby nagle strzelił piorun. Z ich niezbyt przyjaźnie wyglądających twarzy znikły momentalnie ponure grymasy i nawet zrobili pewne wysiłki, aby stworzyć coś na kształt imitacji uśmiechu. Jeden przez drugiego rzucili się do nieszczęsnego worka, wyrywając go sobie nieomal i podali wdzięcznie uśmiechniętej Ulce. W tym momencie coś się znowu zakotłowało w ciasnych drzwiczkach bagażowych. Obaj portierzy, potężne zresztą i barczyste chłopy, rzucili się na wyścigi do okienka z wdziękiem dorodnych hipopotamów, błyskawicznie wyszarpali drugi, również zakleszczony żeglarski wór i spojrzeli z grymasem imitującym uśmiech na Ulkę. Ulka lekko skinęła głową i obaj tragarze w mig podrzucili worek aż pod samą ladę, za którą królował uroczysty, pełen urzędniczej powagi Pan Celnik. Szybko zagadali coś do Celnika w języku niby to zbliżonym do polskiego, z którego jednak ani Ula, ani stojący za nią Marek nie zrozumieli ani jednego słowa, a Pan Celnik z niezwykle ważną i skupioną miną zrobił na leżącym worku krzyżyk różową kredą i napisał jakiś zygzaczek, zapewne udający niezwykle ważny, superurzędowy podpis. Na białym, żeglarskim worku czerniła się i żółciła olbrzymia MRÓWKA, a gdyby ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości, wokół mrówkowego portretu biegł napis wymalowany jadowicie zieloną farbą: - Hvala - powiedział Pan Celnik do Ulki, a gdy ta podsunęła mu tym razem swój worek, zrobił nieco zdziwioną minę, ale postawił drugi krzyżyk i drugi urzędowy zygzak. - Hvala - powtórzył Pan Celnik po raz drugi i ręką dał znać, że celna odprawa dwóch żeglarskich worków z dziwnymi napisami została zakończona. - Dziękuję - uśmiechnęła się Ulka, a Dzika Mrówka rzucił się dziewczynce do pomocy, porywając czym prędzej worek z wizerunkiem mrówki. Przez drzwi prowadzące do poczekalni przeciskała się akurat jakaś starsza pani, obarczona dwiema pokaźnymi walizkami, dwiema wypchanymi mocno siatkami, parasolką i jeszcze trzema pudełkami zawiniętymi w ozdobny papier i przewiązanymi kolorowymi wstążeczkami. Marek odstawił swój worek i pomógł starszej pani. - Hvala - usłyszał. Pewno, że chwała Bogu, że to się wszystko skończyło - pomyślał Marek, cokolwiek jednak zdziwiony, nie mógł bowiem w żaden sposób wykombinować, skąd ta obca mu zupełnie osoba wie, że Marek obawiał się nieco kontroli celnej. Nie żeby coś przewoził nielegalnie przez granicę, ale po prostu miał worek tak ciasno upakowany, że gdyby mu przyszło wszystkie rzeczy wyciągać ze środka, to na pewno w żaden sposób nie dałby rady wpakować ich z powrotem do worka. - Ulka, czemu oni tak wszystko i wszystkich chwalą? - zapytał nieco zdziwiony, zanim jednak dziewczyna zdołała cokolwiek odpowiedzieć, jakiś młody chłopak przytrzymał jej wahadłowe drzwi, aby mogła swobodnie przejść przez nie z żeglarskim workiem na ramieniu. - HVALA! - powiedziała Ulka i uśmiechnęła się do chłopaka. - Coś ty powiedziała? - zdziwił się nie na żarty Dzika Mrówka. - Jak to co, powiedziałam „hvala”. - Tyle to słyszałem, ale co to znaczy? - Po prostu „dziękuję”. - No, ale skąd wiedziałaś? - Sprawa prosta jak obręcz. Domyśliłam się. Niewielka to sztuka - odparła Ulka, a Dzika Mrówka spojrzał na swą koleżankę z wcale niekłamanym podziwem. Zupełnie inna ta Ulka niż była kiedyś - pomyślał. - I bystra się jakaś zrobiła taka, jakby zupełnie nie była „babą” - dodał po chwili w myślach z typową dla młodych „mężczyzn” w wieku ...nastu lat zarozumiałością i wyższością. Po drugiej stronie barierki czekali na „podwodnych żeglarzy” - jak ich ktoś dosyć może złośliwie, ale i zupełnie trafnie określił przed wyjazdem z Polski - koledzy, których przyjechali tu zmienić. Mieli oni odlecieć do kraju za niespełna dwie godziny, tym samym polskim samolotem. Witali teraz następną „zmianę warty” na „Swantewida” uśmiechnięci, opaleni na brąz, wypoczęci. - Jak było? - zagadnął Dzika Mrówka jednego z nich, zresztą kolegę klubowego i jednocześnie szkolnego, tyle tylko, że ze starszej klasy. Tamten zamiast odpowiedzi zgiął najpierw prawe ramię w geście oznaczającym, że wszystko było jak najbardziej O. K., a na podkreślenie dodatkowo wyciągnął kciuk ku górze. - Chłopcy - odezwał się drugi z czekających - taaaaka bomba! - A jaka woda czysta! - zachwycał się trzeci. - Na trzydziestu metrach możesz czytać w gazecie drobne ogłoszenia. Dzika Mrówka przez króciutki moment starał się wyobrazić siebie siedzącego na dnie morskim na jakimś dużym kamieniu jak na fotelu na głębokości trzydziestu metrów i czytającego gazetę: „Kupię używany zegar ścienny, może być nie na chodzie”, „Sprzedam przednią szybę do mercedesa” i tak dalej, ale nie za bardzo jakoś mu to wychodziło, wrócił więc szybko do rzeczywistości. - A żarcie? - spytał. - Jakie? - Niezgorsze - usłyszał w odpowiedzi. - Zależy wszystko od kuka. Dzika Mrówka lekko skrzywił się na te słowa i spojrzał z niezbyt ukrywaną nadzieją na Ulkę. Razem z odjeżdżającymi przybył też na lotnisko Kapitan Filip. - Dobro dośli nad Jadranskom Morem! - powiedział po serbo-chorwacku, co miało oznaczać „Witajcie nad Adriatykiem”. - Dobro dośli! Hvala! - odrzekła Ulka i wszyscy spojrzeli na nią ze zdziwieniem, a ona - o dziwo! - wcale, ale to wcale nie była speszona i nawet nie miała na buzi najlżejszego choćby rumieńca zażenowania. A potem było pożegnanie z odjeżdżającymi, ładowanie się wśród pokrzykiwań i śmiechów do małej furgonetki, która wyglądała wkrótce jak obładowany ponad miarę wielbłąd co najmniej sześciogarbny, i była przyjemna jazda krętą szosą, przy której raz po raz rosły rozłożyste palmy z pióropuszami liści i potężne kolczaste agawy, a za każdym zakrętem odkrywał się taki widok, że dosłownie zapierało dech w piersiach z zachwytu. W górze świeciło złote południowe słońce, na niebie nie było najmniejszej nawet chmurki, a woda w morzu miała jasny seledynowobłękitny kolor. ROZDZIAŁ SIÓDMY, pełen pięknych widoków dalmatyńskiego wybrzeża - Witam was wszystkich serdecznie na pokładzie poczciwego „Swantewida”! - powiedział Kapitan Filip, gdy dotarli już do jachtu. Żeglarskie worki, na razie jeszcze nie rozpakowane, leżały kupą na pokładzie, na którym poza tym panował idealny porządek. Wszystkie drewniane klepeczki pokładu lśniły niepokalaną wręcz białością, okucia błyszczały jak małe słoneczka w dużym adriatyckim słońcu. Liny leżały pięknie sklarowane, żagle zwinięte pokazowo, a przed trapem, łączącym jacht z kamiennym molo, wisiała wielce wymowna i dla każdego chyba zrozumiała tabliczka, wzorowana na drogowych znakach zakazu. Na białej, podzielonej poziomą linią tarczy z czerwoną obwódką widniały czarne sylwetki dwóch bucików, damskiego na górze i męskiego na dole. Oba przekreślone były na krzyż czerwonym iksem. Oznaczało to, jak można się było niezwykle łatwo domyśleć, że zabrania się wchodzenia na pokład jachtu w jakimkolwiek obuwiu. Wszyscy zatem teraz stali na bosaka, co wyglądało dość śmiesznie, ponieważ nikt nie zdążył się jeszcze przebrać po podróży w żeglarskie, bardziej odpowiednie na jacht ciuszki. - Otóż, moi drodzy, czeka was teraz kilkanaście dni wypoczynku, bo te obowiązkowe zajęcia i treningi płetwonurkowe i żeglarskie to sama przyjemność, a nie żadna praca. Oczywiście zapomniałem o jednym członku nowej załogi, a właściwie o jednej, która posiada dodatkowy obowiązek, prawda? - zwrócił się do Ulki, która przytaknęła ochoczo. - W związku z tą sytuacją zdecydowałem, że dla skutecznego odciążenia naszej jedynaczki zwolnimy ją z obowiązków kuka na okres rejsu. Zgoda, panowie dżentelmeni? Dzika Mrówka rzucił w tym momencie krótkie acz bardzo wymowne spojrzenie na Balerona, a Baleron na Dziką Mrówkę, obaj jednakże powiedzieli „zgoda”. - Coś mi się zdaje, że nie słyszałem w głosach niektórych z was należytego entuzjazmu - roześmiał się Kapitan Filip - i to „zgoda” wskutek tego zabrzmiało jakby bardzo anemicznie. Prawda, Dziki? - ZGODA!!! - krzyknął Dzika Mrówka z taką mocą, że aż załogi wszystkich jachtów stojących w Starym Porcie Dubrownika, leniwe opalające się w popołudniowym słońcu, poderwały się na równe nogi. - No, no, no, bez przesady - mitygował chłopca Kapitan Filip. - Chociaż, co prawda, przy twoich talentach kulinarnych, taki wielki zapał jest nawet usprawiedliwiony. W tym miejscu Baleron nie wytrzymał i parsknął śmiechem, Dzika Mrówka poczuł ze złością na samego siebie, że się czerwieni na twarzy (czyżby to czerwienienie przeszło z Ulki na mnie? - pomyślał w nagłym popłochu), a pozostali członkowie załogi, nie wiedzący dokładnie, o co chodzi, patrzyli nieco zdetonowanym spojrzeniem to na Kapitana, to na Balerona, to na Dziką Mrówkę. - No, dobrze - odezwał się znów Kapitan - dość żartów. Przedstawię wam teraz szczegółowy rozkład zajęć na dzisiejsze popołudnie i ramowy plan na najbliższe dni. Po rozpakowaniu się, umyciu i przebraniu, jednym słowem po rozgoszczeniu się na naszej łajbie, zapraszam na zimną kolację, którą przygotowali dla was schodzący z jachtu. Taki tu panuje obyczaj. A wieczorem mały spacerek po uroczym Starym Mieście. Jutro przed południem szczegółowsze zwiedzanie niektórych tutejszych zabytków i rzeczy godnych widzenia, a po obiedzie mały, próbny rejs wokół Dubrownika. Załogę dzielimy na dwie wachty. Ja obejmuję jedną, Wojtek drugą. Ulę biorę do mojej wachty, bo nieopatrznie podpisałem cyrograf, że zrobię z niej żeglarza. Plan waszego tu pobytu przewiduje żeglowanie wzdłuż uroczego i ciekawego turystycznie i żeglarsko wybrzeża dalmatyńskiego od Dubrownika aż prawie po albańską granicę na południu, ze szczególnym uwzględnieniem tutejszego fenomenu natury, Boki Kotorskiej. A teraz pytanie za dwadzieścia punktów. Co to jest fiord i gdzie coś takiego się znajduje? Młodzi żeglarze spojrzeli nieco zdziwieni na Kapitana Filipa po pierwsze, że tak zmienił temat, a po drugie, że pyta o takie proste i oczywiste rzeczy. W chwilę potem wszyscy podnieśli ręce do góry, tak jak w szkole, dając znak, że gotowi są odpowiedzieć. - Oczywiście - roześmiał się Kapitan Filip - wszyscy wiedzą. Jasne, że fiord to - popularnie mówiąc - wąska, długa i kręta zatoka morska, wciśnięta między nadbrzeżne góry. Po prostu taka jakby zatopiona przez morze górska dolina i wszyscy wiedzą, że takie fiordy to specjalność Norwegii, prawda? - Prawda - odpowiedzieli zgodnym chórem. - No to ja wam powiem, że się mylicie! - Jak to? - nie wytrzymał, jak zwykle, Dzika Mrówka. - A tak to, że o kilkadziesiąt mil stąd znajduje się jak najbardziej prawidłowy fiord, właśnie owa Boka Kotorska, jedyny w tych okolicach adriatycki fiord. I powiem wam, że gdy pierwszy raz tam wpływałem na jachcie, to gdyby nie palmy na brzegu myślałbym, że padłem ofiarą gigantycznej pomyłki nawigacyjnej i zamiast na Adriatyk wpłynąłem na Morze Norweskie. - Bagatela - mruknął Dzika Mrówka - taaaaka pomyłka... - No, wiesz, Marek, na morzu bywa rozmaicie, a i rozmaici są też nawigatorzy - roześmiał się Kapitan Filip. - Zresztą - dodał po chwili - mógł Kolumb pomylić się o ładnych parę tysięcy mil i odkryć Ameryką zamiast, jak się spodziewał, dotrzeć do brzegów Azji, to można by było pomylić Adriatyk z północnym Atlantykiem. Zawszeć mniejsza różnica. - No, dobra - zakończył Kapitan. - To by było na razie tyle - A teraz do roboty i za pół godziny zapraszam na lekką kolacyjkę. Na kolacyjkę była doskonała lokalna kiełbasa, tak zwane salami, pokrojona na cieniutkie plasterki, rozmaite serki, czerwona i zielona papryka w dużej obfitości, pieczywo i masło, a na deser koszyk smakowitych, wielce dorodnych owoców. Odświeżeni, przebrani i najedzeni zeszli wszyscy z jachtu na niewielkie kamienne molo wychodzące kilkadziesiąt metrów w głąb małej zatoczki, tworzącej naturalny basen wśród skał. Z prawej strony port osłonięty był ciężkim kamiennym masywem półokrągłej baszty obronnej z małymi wąskimi okienkami, z lewej natomiast rozłożył się niższy nieco bastion, również o wyraźnie militarnym przeznaczeniu. Od morza zatoczkę pełną jachtów, łodzi i motorówek zamykał niewielki łamacz fal, po którego obu stronach znajdowały się wejścia do basenu. Na zapleczu niejako porciku pod szerokimi arkadami mieściła się kawiarnia wypełniona teraz, ciepłym popołudniem adriatyckiego lata, tłumem turystów. Dalej widać było pomarańczowe dachy miasta przetkane tu i ówdzie strzelistymi wieżami, a po lewej stronie, wysoko w górę pięło się porośnięte bogatą roślinnością zbocze. - Jesteśmy w samym sercu, w najważniejszym punkcie jednego z najpiękniejszych miast, jakie znam, starego, sławnego Dubrownika, czyli dawniejszego rzymskiego jeszcze Ragusium - zaczął Kapitan Filip. - Dubrownik przez całe wieki żył, i to dobrze żył, czerpiąc niebagatelne dochody z dwóch rzeczy: z handlu i żeglugi. A obie te sprawy skupiały się właśnie tu, w starym dubrownickim porcie, którego nieomal niezmienny kształt przetrwał szczęśliwie całe wieki i dochował się aż do naszych dni. Pomyślcie, w tak niewielkim basenie, gdzie dziś stoją tylko jachty i motorówki, stało w latach świetności Republiki Dubrownickiej zapewne kilkadziesiąt brzuchatych statków handlowych. Dubrownickie karaki, bo tak w XV-XVI wieku nazywano typ statków budowanych w tutejszych stoczniach, wypływały stąd pod rozkazami kapitanów-kupców zarówno na wschód, do portów Lewantu, jak i na zachód, do pobliskiej Italii, do Hiszpanii i dalej, przez gibraltarską cieśninę i ocean do Francji, Anglii czy ówczesnej Flandrii, a obecnej Holandii. Tam dalej, na brzegu, gdzie dziś widzimy kawiarnie, restauracje, hotele i pensjonaty pełne turystów z całego świata, kiedyś stały składy i magazyny handlowe, stocznie i banki, prowadzące rozmaite interesy z całym ówcześnie znanym światem. Tak wielkiego bogactwa portu trzeba było bronić, dlatego też portu strzegą dwa potężne, nie do zdobycia przy ówczesnej technice wojennej, forty. Ten z prawej, patrząc od strony miasta, to Fort Świętego Jana, obecnie przekształcony w muzeum morskie i etnograficzne, z dużym i dobrze wyposażonym akwarium, które jutro obowiązkowo zwiedzimy, a z lewej Fort Revelin z pięknie zachowanymi fragmentami obronnej architektury, z kamienną bramą i równie starym kamiennym mostem. Działa ustawione w basztach tych obu potężnych na owe czasy fortów panowały całkowicie nad całą zatoką przed Dubrownikiem, a sam basen portowy można było dodatkowo w razie niebezpieczeństwa inwazji ze strony jakiegokolwiek nieprzyjaciela od strony morza zamknąć po prostu na... kłódkę. - Zamknąć na kłódkę? - powtórzyli równocześnie równie zdumieni Baleron i Dzika Mrówka i spojrzeli na Kapitana Filipa. Znali go dość dobrze i wiedzieli, że lubi żartować od czasu do czasu, ale żeby aż w taki sposób chciał ich wystrychnąć na dudka? To nie pasowało do kapitana; „zamknąć port na kłódkę” brzmiało równie prawdopodobnie jak „drzwi do lasu”. - A tak, tak - potwierdził Kapitan Filip, widząc wielkie zdziwienie i niedowierzanie na twarzach słuchaczy. - I to dosłownie. Mianowicie przeciągano solidny łańcuch między Fortem Świętego Jana a falochronem oraz drugi podobny między falochronem i wieżą Świętego Łukasza, niestety już nie istniejącą, a która stała ot tam, mniej więcej gdzie dziś stoi ten dom z małą wieżyczką. A każdy łańcuch, choćby i największy, można przecież zamknąć na kłódkę, no nie? - Tylko, że kłódka musi być odpowiedniego formatu - zauważył przekonany już prawie Marek. - Oczywiście, ale dobrych ślusarzy nie brakowało wówczas w bogatym Dubrowniku i zrobienie największej nawet kłódki nie stanowiło chyba żadnego problemu. A więc w ten sposób zamykano port i już żaden okręt wojenny ani żaden brander nie mogły dostać się do basenu. - A co to ten brander? - zapytała Ula. - To taki okręt wojenny, który był wypełniony jakimś łatwopalnym materiałem i podpalany. Załoga ustawiała w odpowiedni sposób żagle i w ostatniej chwili uciekała z okrętu na szalupach. A taki płonący brander płynął prosto na nieprzyjacielskie okręty i podpalał je i one paliły się albo wylatywały w powietrze - Dzika Mrówka wypalił jak karabin maszynowy, zanim Kapitan zdążył otworzyć usta. - Zgadza się - zdołał tylko powiedzieć, gdy Dzika Mrówka zamilkł, by nabrać tchu. - No i wyobraźcie sobie - ciągnął dalej Kapitan Filip - że tutaj dopływały statki handlowe ze wszystkich znanych podówczas zakątków świata, a Dubrownik handlował już wtedy, gdy jeszcze ani Vasco da Gama nie odkrył drogi morskiej do Indii, ani Kolumb nie odkrył Ameryki, ani Magellan nie opłynął świata wokoło. A więc przepływały dubrownickie karaki pełne drogocennych towarów ze Wschodu. Wieziono je najpierw arabskimi żaglowcami o skośnych żaglach, jakie jeszcze do dzisiejszego dnia można spotkać na wodach Morza Arabskiego, Czerwonego i Zatoki Perskiej, a potem taskały je karawany wielbłądów przez pustynię, by nad brzegami Morza Śródziemnego w czynnych od tysiącleci portach załadować je na statki dubrownickiej floty. A w tamtych czasach zysk na handlu był niewiarygodnie olbrzymi. Gdzieś czytałem na przykład, że podróż Magellana opłaciła się znakomicie właścicielom statków, mimo że z całej wyprawy wrócił tylko jeden i to nie największy statek, a z kilkuset ludzi, którzy wypłynęli na wyprawę, wróciło zaledwie kilkunastu do cna wyczerpanych, istne ludzkie szkielety. - Co ty robisz, Marek? - Kapitan Filip przerwał swą opowieść. Wszyscy obejrzeli się na chłopca, a Dzika Mrówka stał z mocno zaciśniętymi oczyma. - Ja starałem się wyobrazić sobie port dubrownicki w tamtych latach, ale mi przeszkadzały nowoczesne jachty i plastykowe motorówki z radarami. To zamknąłem oczy. - No i co? Udało ci się wyobrazić? - roześmiał się życzliwie Kapitan. - Nie - skrzywił się Marek. - A to znów dlaczego? - Bo mi przeszkadzają klaksony samochodów. - To zatkaj uszy - zaproponował Kapitan. - I nos! - dorzucił Baleron. - Nosa to nie potrzebuje zatykać, bo tu niedaleko, zaraz za najbliższym rogiem jest targ rybny - wyjaśnił Kapitan Filip. - A ryby na całe szczęście nie zmieniły swego zapachu i tak samo pachną jak przed kilku nawet tysiącami lat. - Pachną? - zdziwiła się Ulka, która dotąd raczej uważała, że co jak co, ale ryby to jednak po prostu... śmierdzą. - Kwestia gustu - Kapitan Filip znowu się roześmiał. Przez mały placyk o nazwie Rybarnica, a potem przez ostrołukową bramę w murze okalającym miasto ze wszystkich stron, mała grupka płetwonurków-żeglarzy przeszła na większy plac, a właściwie na szeroką promenadę z obu stron zabudowaną niewysokimi kamieniczkami z szarego kamienia. Partery wszystkich tych kamieniczek zajmowały umieszczone jeden obok drugiego sklepy i sklepiki. Szeroka ulica kończyła się wysokim murem, a po prawej stronie wznosiła się wieża kościelna nakryta kopulastym hełmem dachu. - Oto i centrum Dubrownika, a właściwie centrum jego Starego Miasta, czyli po chorwacku Stari Grad. Przejdźmy się teraz tą szeroką ulicą, zwaną Placa, główną promenadą miasta, będącą jednocześnie miejscem spotkań i wielkim oknem wystawowym Dubrownika pod gołym niebem, dzielącą Stari Grad na dwie części: południową, ongiś znacznie bardziej elegancką, w której mieszkali dubrowniccy patrycjusze, i północną, pełną do dziś wąziuteńkich uliczek, których mieszkańcami byli rzemieślnicy i rozmaici drobni kupcy. Pozostały jeszcze po nich po wiekach nazwy uliczek takie, jak Złotnicza, Kowalska, Żydowska. - To podobnie jak w niektórych naszych starych miastach - zauważył Baleron. - A podobnie - przytaknął Kapitan - bo też wszystkie średniowieczne miasta były w pewnym sensie do siebie podobne, tyle tylko że nie wszystkie były położone nad morzem, nie wszystkie miały tak piękne otoczenie i nie wszystkie miały szczęście leżeć akurat na skrzyżowaniu ważnych dróg handlowych ówczesnego świata. No, ale wróćmy do naszego Dubrownika. Jak widzicie uliczki w obie strony, licząc od Placa, wspinają się ku górze i niektóre z nich są właściwie po prostu... kamiennymi schodami, po których niemożliwy jest ruch kołowy. Może to dobrze, bo w ten sposób samochody nie mają żadnego dostępu do starego miasta i powietrze jest tu na szczęście nie zatrute spalinami. - Z tyłu, za nami - objaśniał w dalszym ciągu Kapitan Filip, gdy tak szli powolutku zatłoczonym, pełnym turystów, dubrownickim deptakiem - stoi wspaniały Pałac Rektora. - Rektora? - zdziwiła się Ulka - to tutaj był uniwersytet? - W tamtych czasach, gdy budowano pałac, w Dubrowniku nie było jeszcze uniwersytetu, ale rektorem nazywano rządzącego miastem wybieralnego urzędnika w latach świetności Republiki Dubrownickiej. Jego piękny pałac zbudowany został jeszcze w XII wieku, a potem był wielokrotnie odbudowywany i przebudowywany, a zwłaszcza po tragicznym wybuchu magazynu prochowego i po trzęsieniu ziemi, jakie zniszczyło miasto w 1667 roku. Obok widzicie misternie wykonaną fontannę miejską, tak zwaną małą Fontannę Onufrego, bo tak też miał na imię jej twórca. A trzeba wam wiedzieć, że problem zaopatrzenia w bieżącą wodę został w Dubrowniku rozwiązany bardzo wcześnie, bo w pierwszej połowie XV wieku, kiedy to zbudowano rurociąg o długości prawie 12 kilometrów, wiodący od siedmiu źródeł w górach aż do samego miasta. Na owe czasy było to wielkie osiągnięcie zarówno pod względem technicznym, jak i sanitarnym. - A ta wieża obok fontanny? - zapytał Baleron. - O, to miejska dzwonnica, która posiada wielce ciekawą historię. Zbudowano ją w połowie XV wieku i umieszczono na niej zegar, a poniżej płytę pokazującą zmiany faz księżyca. Dzwon wydzwaniał godziny i służył do oznajmiania rozmaitych ważnych wydarzeń w dziejach miasta. Mechanizm zegara dodatkowo uruchamia dwie figury dzwonników wykonane z brązu. Figury te zachowały się szczęśliwie do dnia dzisiejszego i każdy może zobaczyć na własne oczy, jak „zieloni ludzie”, czyli jak mówią mieszkańcy Dubrownika „zelenci”, wybijają kolejne godziny. - A dlaczego „zelenci”? - Bo z biegiem lat te brązowe figury pokryły się całkowicie zieloną patyną starości - wyjaśnił Kapitan. Wieża zawaliła się w czasie straszliwego trzęsienia ziemi w 1667 roku i przez długie bardzo lata czekała na odbudowanie, które nastąpiło dopiero w początkach naszego wieku, kiedy to odbudowano wieżę dokładnie według starych sztychów i odnowiono gruntownie cały skomplikowany mechanizm zegarowy. - Zaczekajmy na pełną godzinę, żeby zobaczyć zielonych dzwonników - zaproponowała Ula. - Z chęcią - zgodził się Kapitan Filip - możemy w końcu robić, na co tylko mamy ochotę. Chcecie zobaczyć, to zaczekamy. Była godzina za pięć minut szósta. Punktualnie w momencie, gdy duża wskazówka doszła do cyfry 12, dwaj dzwonnicy na wieży podnieśli młoty trzymane w rękach i miarowymi uderzeniami w dzwon oznajmili dubrowniczanom, że oto znów minęła jedna godzina. - Widziałem podobny zegar na ścianie ratusza w Pradze - przypomniał sobie Baleron. - Tyle tylko, że tam było bardzo dużo figurek. Coś się bez przerwy ruszały, otwierały się jakieś drzwiczki, ktoś się chował, jednym słowem ruch się robił wielki co każdą godzinę. Tłum ludzi stał czekając, aż pokażą się te wszystkie figurki. Zupełnie jak w krakowskich szopkach. - Słusznie - przytaknął Kapitan - takie szopki były dość popularne w pewnych okresach. Na przykład w Wenecji jest podobna wieża na placu Świętego Marka. Tam też stoi dwóch dzwonników, których Wenecjanie nazywają Maurami. A u nas w Gdańsku też posiadamy ruszające się figurki. A wiecie, gdzie one są - zapytał Kapitan. Przez chwilę panowała pełna zaskoczenia cisza, którą przerwała dopiero Ulka. - Już wiem - zawołała - w oliwskiej katedrze na organach są anioły, które się ruszają i grają na trąbach. - Właśnie - przytaknął Kapitan. Poszli potem spacerkiem przez całe Stare Miasto, wspinali się po uliczkach-schodach, oglądali potężne mury i baszty, podziwiali wystawy sklepów z najróżniejszymi pamiątkami i wyrobami dalmatyńskich rzemieślników. Wyroby były bardzo ładne i niejedno by kupowali młodzi płetwonurkowie, ale ceny były słone, znacznie bardziej słone niż woda w Adriatyku i obliczone na o wiele bardziej zasobne kieszenie. Kupili jednakże na pamiątkę jakieś drobiazgi, a Dzika Mrówka na kolorowej karteczce przedstawiającej Stari Grad w Dubrowniku z lotu ptaka, na której od ciemnego błękitu morza i jaśniejszego nieba odbijały jasne, prawie białe w słońcu ściany domów, solidne masy popielatych murów, soczysta zieleń drzew i krzewów i równie soczyste jasnopomarańczowe dachy, napisał: Na jacht wrócili dopiero późnym wieczorem, gdy cały Dubrownik podświetlony był różnokolorowymi reflektorami. Ich światło tworzyło tajemniczą i intrygującą atmosferę, wydobywało na jaw wciąż nowe kształty i fragmenty starych potężnych murów obronnych, które przetrwały całe wieki. Światła miasta odbijały się na gładkiej wodzie budząc kolorowe refleksy. Teraz w nocy, kiedy nie widać już było anten telewizyjnych ani parkujących poza miejskimi murami samochodów Dzikiej Mrówce znacznie łatwiej było wyobrazić sobie stare pękate żaglowce, stojące ciasno w dubrownickim porcie. Z ich ładowni wyładowywano rozmaite drogocenne towary, marynarze zabawiali się w licznych dubrownickich tawernach, pili wino i śpiewali rozmaite marynarskie pieśni, a poważni kupcy w długich fałdzistych szatach liczyli złote i srebrne pieniądze, chowali je do drewnianych, mocno okutych blachą i nabijanych miedzianymi ćwiekami skrzyń zamykanych na potężne kłódki, skrobali gęsimi piórami po pergaminach, sporządzając rachunki i raporty z dalekich podróży. Na obronnych murach i basztach przechadzali się wartownicy uzbrojeni w halabardy i wypatrywali, czy z morza nie nadpływają okręty nieprzyjaciół lub grasujących po Adriatyku piratów, i obwoływali się nawzajem co jakiś czas dla potwierdzenia, że czuwają nad bezpieczeństwem bogatego kupieckiego grodu. - Ale dziś był dzień! - Ulka przerwała Markowe marzenia. - Raniutko wyjechaliśmy z Gdańska ekspresem do Warszawy, tuż po południu byliśmy już na dubrownickim lotnisku, a kładziemy się spać na wodach Adriatyku. I już zdążyliśmy zwiedzić prawie całe Stare Miasto. Jaki ten świat się zrobił maleńki dzięki samolotom. W ciągu paru godzin można przeskoczyć z Bałtyku nad Adriatyk. A ile czasu potrzebowali dawni kupcy za czasów rzymskich, ot, choćby ci, których pieniążki znaleziono w naszym zatopionym grodzisku, żeby dotrzeć stąd nad jeziora kaszubskie. Chyba parę miesięcy... - Chyba - przytaknął Marek wciąż jeszcze zapatrzony w swoją wizję starego Dubrownika. - A może nawet i dłużej jechali przez lasy i góry. Albo ile na przykład trzeba było płynąć karaką z Dubrownika do Anglii? W dodatku przy ożaglowaniu, które wcale nie pozwalało chodzić pod wiatr. Najwyżej półwiatrem, a i to chyba dryf był bardzo duży. - Ale tu ładnie... - stwierdziła Ula niezbyt zresztą odkrywczo po raz nie wiadomo który, ale po prostu tak była zachwycona tym wszystkim, co ją otaczało, że zabrakło jej słów. - Mylisz się - odezwał się Marek po dłuższej chwili milczenia. - Dlaczego? Tobie się tu nie podoba? - Nie... tu nie jest ładnie, tu jest BARDZO ŁADNIE! - FAKT! - zgodziła się ze śmiechem Ulka. Nazajutrz rankiem - zgodnie z przedstawionym przez Kapitana Filipa planem - powędrowano do dubrownickiego muzeum i innych zabytków. A więc odwiedzono przede wszystkim niewielkie, ale ciekawe muzeum morskie, mieszczące się w dawnej fortecy Świętego Jana, gdzie można było prześledzić rozwój, rozkwit i upadek dubrownickiej świetności. Byli też w morskim akwarium, w rektorskim pałacu i w zabytkowych kościołach. I tak im zeszedł czas do południa, a po obiedzie Kapitan Filip kazał postawić żagle i „Swantewid” wyszedł w morze na krótki, próbny rejsik wokół Dubrownika. Miało to być zgranie nowej załogi żeglarskiej, a jednocześnie rzucenie okiem na Dubrownik z zewnątrz, co też jest godne widzenia, jak zapewniał Kapitan. Pierwsze manewry żeglarskie nie wyszły - co tu ukrywać - najlepiej. Nic zresztą nie było w tym dziwnego, załoga była nowa i zupełnie ze sobą nie zgrana, a Kapitan znał tylko Pana Wojtka oraz Dziką Mrówkę wraz z Baleronem z pamiętnego rejsu „Stella Polaris”. Kapitan Filip jednakże na szczęście wcale się nie denerwował i ostatecznie jacht jakoś wyszedł z portu, może nie w najbardziej eleganckim stylu, niemniej jednak zupełnie skutecznie, jak podsumował żartobliwie Pan Wojtek, któremu zresztą też udało się popełnić kilka drobnych błędów. Po wyjściu z portu „Swantewid” zrobił zwrot w prawo, wykorzystując słabe podmuchy wiatru przeciskającego się w szczelinie między starym portem a odległą zaledwie o kilkaset metrów wyspą Lokrum. Po prawej burcie zostawał szary masyw Fortu Świętego Jana, gdzie rankiem podziwiali rozmaite ryby w akwiarium i modele dubrownickich karak w muzeum morskim. Potężny bastion wyrastał prosto z morza uczepiony skał, u stóp których pluskała teraz błękitna, czysta woda Adriatyku, w czas zaś groźnych sztormów huczały zapewne rozbijające się fale. Dalej ciągnął się zbudowany na szczycie jasnych skał potężny mur obronny otaczający całe stare miasto. Co kilkadziesiąt metrów mur wybrzuszał się w stronę morza bastionami o ostrych, stromych ścianach, ozdobionych kamiennymi grzebieniami. W otworach wyraźnie widocznych z pokładu jachtu zapewne czaiły się ongiś lufy armat, a jeszcze dawniej machiny do ciskania kamiennych pocisków czy też saganów wypełnionych płonącą smołą. - Ale rnury! - zdumieli się chłopcy, patrząc z podziwem na dobrze zachowany potężny kompleks obronny. - Przy średniowiecznej technice chyba nie do zdobycia od strony morza - zastanawiał się Dzika Mrówka. - Bo i jak? Desant na łodziach? Rozbiłyby się od razu o skały, a jeżeli nawet nie, to co dalej? Drapać się najpierw po skałach w górę, a potem przystawiać drabiny? Skąd je brać? A zresztą przecież obrońcy też nie spali. Podkopu też w żaden sposób nie można zrobić, żeby na przykład wysadzić mur w powietrze. A żaden pocisk artylerii okrętowej z tamtych czasów nie rozbiłby takiego muru, żeby nie wiem jak długo strzelać i żeby nawet trafiać raz za razem w to samo idealnie miejsce - chłopak głośno wyliczał wszystkie możliwości wojskowo-techniczne, jakie mu przychodziły do głowy. - I też nigdy te mury nie zostały przez nikogo zdobyte - odezwał się od steru Kapitan Filip. - A widzieliście przecież Dubrownik też od strony lądu, jak wjeżdżaliśmy do miasta. Tam też są takie same mury. Bastiony, wieże, forty i forteca od strony wejścia do portu, jednym słowem zupełnie niezdobyte gniazdo morskie. Na pewno było niemało chętnych na taką zdobycz, bo w środku, w mieście, za murami, bogactw było co niemiara. Zresztą Dubrownik był bogaty nie tylko w materialne dobra, ale również historię miał niezwykle bogatą. Żadne inne miasto, oprócz może jedynej Wenecji, nie może się pochwalić bogatszą. A jeżeli już porównuje się Republikę Dubrownicką z Republiką Wenecką, to trzeba pamiętać, że Dubrownik wytrwał w swym niepodległym bycie dłużej niż Wenecja. O kilka lat zaledwie dłużej, ale zawsze fakt jest faktem. Tu kapitan przerwał, bo trzeba było wydać odpowiednie komendy do zwrotu jachtu. Tym razem manewr wyszedł nowej załodze znacznie składniej i po chwili „Swantewid” lekko pochylony płynął wzdłuż wyniosłych i naprawdę jeszcze dzisiaj imponujących murów miejskich. - Kiedy Dubrownik został założony, dokładnie nikt nie wie - podjął znowu Kapitan. - Jak zwykle w takich okolicznościach powstało wiele legend, a jedna z nich - najpowszechniej rozgłaszana i przyjęta za najbardziej prawdopodobną - mówi o tym, że po upadku bogatego ongiś miasta - Epidaurum, leżącego nie opodal obecnego Dubrownika, część jego mieszkańców założyła nową osadę na małej skalistej, a więc łatwej do obrony wysepce zwanej przez starożytnych Greków Laus, co oznacza po prostu - skałę. Owa wysepka oddzielona była od stałego lądu wąskim kanałem morskim, po którego drugiej stronie znajdowały się ziemie nadające się pod uprawę, porosłe dębowym lasem, czyli w języku ówczesnych Słowian zamieszkujących te ziemie dubrawą. I tak od słowa Laus poprzez zmienione Raus wyszła późniejsza rzymska nazwa Ragusium, a od dubrawy obecna nazwa Dubrownik. Legendarne owe wydarzenia miały miejsce dawno, najprawdopodobniej w okolicach VI wieku naszej ery, kiedy to całe wybrzeże dalmatyńskie zostało podporządkowane władcy Cesarstwa Wschodniego z siedzibą w Konstantynopolu, czyli władzy cesarzy bizantyńskich. Pod władzą Bizancjum miasto pozostaje aż do początku XIII wieku, z małymi tylko przerwami, kiedy to - na krótko zresztą - Dubrownik popadał w zależność od awanturniczych przybyszów z dalekiej północy Europy - Normanów, którzy w początkach naszego tysiąclecia założyli swe państewko na południu Półwyspu Apenińskiego i prowadzili rozmaite wojny na terenie Morza Śródziemnego. - Normanowie? - zdziwił się Bąbel, który dotąd raczej zachowywał się milcząco. - Czyżby mieli oni coś wspólnego z tymi Normanami, którzy zdobyli Anglię? - A tak, zgadza się - odrzekł Kapitan. - No to wobec tego - ciągnął Bąbel - ci Normanowie pochodzili od Wikingów. - I to też się zgadza. - To skąd Wikingowie na dalekim południu Europy? Ze Szwecji i Norwegii aż do południowej Italii? - dziwił się dalej Bąbel, który jak uczepił się jakiegoś tematu, to już musiał go rozgryźć do samego końca. - Widzisz, Wikingowie to były takie niespokojne duchy na przełomie pierwszego i drugiego tysiąclecia naszej ery, że im bardzo ciasno było w zimnej, skalistej Skandynawii. A że byli odważni, przedsiębiorczy, a przy tym doskonałymi żeglarzami, ciągnęli na swych odkrytych łodziach w rozmaitych kierunkach. Zdobyli masę ziem na terenach ówczesnej Rusi, z biegiem wielkich rosyjskich rzek dotarli daleko w głąb lądu, podbili ziemie obecnej północnej Francji, zdobyli Anglię, założyli swe państwo nad Morzem Śródziemnym, skolonizowali Islandię, Grenlandię i odkryli Amerykę. - Odkryli Amerykę? No, a Kolumb? - zdziwił się Bąbel. - Kiedy Kolumb odkrywał Amerykę w końcu XV wieku, Europa nic nie wiedziała o odkryciach Wikingów i dlatego cała sława za odkrycie przypadła genialnemu i upartemu genueńczykowi. Istnieją zresztą uzasadnione podejrzenia, że Kolumb wcale nie płynął tak w ciemno, że jednak musiał coś wiedzieć, iż na zachodzie znajduje się jakiś ląd. Może to było właśnie jakieś odległe echo Wikingowych odkryć i szlaków podboju. Kto to wie i kto dziś odkryje prawdę? - Kapitan Filip na moment zamyślił się jakby nad losami różnych wielkich odkrywców i losami ich odkryć. Jacht tymczasem powoli płynął wciąż wzdłuż murów Dubrownika. - Aleśmy odskoczyli od tematu - zreflektował się po chwili Kapitan - gdzie Dubrownik, a gdzie Ameryka - roześmiał się. - Otóż, jak wspomniałem, od początku XIII wieku Dubrownik, który już tymczasem stał się ważnym i bogatym miastem handlowym, podlegał władzy Bizancjum. A potem Dubrownik zagarnęła Wenecja, wówczas potężne i bogate miasto, które doszło właśnie na początku XIII wieku do szczytu swego znaczenia. Władza Wenecji nad Dubrownikiem, zresztą nie tak bardzo uciążliwa, bo Dubrownik początkowo nie był dla potężnej Wenecji żadnym poważnym konkurentem, trwała aż do połowy wieku XV, kiedy to formalnie opiekę nad miastem przejął król Ludwik I Węgierski, mi mniej ni więcej tylko... ojciec naszej królowej Jadwigi, żony Władysława Jagiełły. Ponieważ władza króla Ludwika i jego następców nad Dubrownikiem ograniczała się w praktyce do pobierania corocznej opłaty oraz do obowiązkowych modłów za pomyślność królów węgierskich w dubrownickich kościołach, miasto od tego momentu zyskało praktyczną niezależność i niedługo potem przyjęło nazwę Republiki Dubrownickiej. Odtąd przez cały wiek XV aż do połowy mniej więcej wieku XVI Dubrownik przeżywa swój złoty wiek, czas największego bogactwa i rozkwitu. Jego statki docierają do wszystkich portów ówczesnej Europy, jego kupcy i bankierzy znani są bardzo szeroko. Potem jednak przychodzi odkrycie nowych lądów, poznanie nowych mórz i Morze Śródziemne traci swe znaczenie, a wraz z tym traci znaczenie Republika Dubrownicka. Na domiar złego miasto spustoszyła prawie całkowicie przywleczona zapewne ze Wschodu dżuma, czyli tak zwana w średniowieczu „czarna śmierć”, a wielkie trzęsienie ziemi zniszczyło je prawie kompletnie. Co prawda Dubrownik podniósł się jeszcze i z tych klęsk - zostały odbudowane domy, kościoły, magazyny i mury obronne, ale Republika powoli zaczęła upadać i ostatecznie na początku XIX wieku wojska napoleońskie, które aż tu zawędrowały, położyły kres niezależnej Republice Dubrownickiej. Kapitan Filip zakończył swoją długą, ale ciekawą opowieść o historii miasta-państwa, które widzieli teraz jak na dłoni z pokładu „Swantewida” pławiące się w popołudniowych promieniach słońca, pogrążone zapewne w codziennej sjeście, kiedy wszystko co żyło, spało i nabierało werwy na wieczorne życie. Mury okalające miasto, wzdłuż których wolniutko płynęli, wznosiły się coraz wyżej i wyżej ponad poziom wody. Nie żeby one same były wyższe, ale po prostu skała, na której krawędzi te mury stały, spadała pionowo w dół, prosto ku morzu, a stromizna jej była jakby przedłużeniem muru czy też mur przedłużeniem skały. Zachodniego cypla półwyspu chronił inny okrągły bastion podobny do Fortu Świętego Jana, jednakże nieco mniejszy. - To Fort Bohar - objaśnił Kapitan. - Strzeże on wejścia do małej płytkiej zatoczki. A tam - po przeciwnej stronie - to dalmatyński Gibraltar - jak niektórzy nazywają twierdzę Świętego Wawrzyńca, zbudowaną na prawie pięćdziesięciometrowej, dostępnej tylko ptakom, skale. Za twierdzą Świętego Wawrzyńca ciągnął się w kierunku zachodnim wyniosły skalisty grzebień, zasłaniający widok. - Za tymi skałami położone są nowoczesne willowe dzielnice Dubrownika, a na zachodnim krańcu półwyspu rozłożył się potężny, wspaniały kompleks turystyczno-wypoczynkowy. Jugosławia postawiła - między innymi - na turystykę. Ale niekiedy chyba przesadzają z cenami - westchnął Kapitan Filip. - A tutaj macie pierwszy ze wspaniałych hoteli dla turystów z grubo wypchanymi portfelami lub z książeczkami czekowymi poważnych banków. Hotel ten nazywa się „Libertas”. Z kamienistego zbocza porośniętego bogatą, soczystą roślinnością spadały amfiteatralnie w dół ku morzu piętra jasnego hotelu. Każde niższe piętro wysunięte było nieco do przodu tak, że balkony i tarasy wyższych pięter nie zasłaniały słońca mieszkającym niżej. Między skałami nad samą wodą złocił się niewielki skrawek pokrytej piaskiem plaży. „Swantewid” płynął dalej gnany lekkim wschodnim powiewem. Dziób leniwie rozcinał przeźroczystą, klarowną wodę, tak że leżąc na pokładzie można było swobodnie dostrzec poszczególne kamienie i głazy na dnie, można było obserwować pływające tu i ówdzie ryby. Jacht okrążał skalisty półwysep, na którym co kilkaset metrów bielił się spadający kaskadami pięter ku morzu hotel. Leżący gdzieniegdzie pod parasolami plażowicze machali niekiedy do płynącego jachtu. Ulka, Dzika Mrówka, Baleron, Bąbel, Drzazga i reszta załogi odmachiwała im ochoczo i radośnie. - Panie kapitanie - odezwał się w pewnym momencie Bąbel - ja mam jedno pytanie. Czy można? - Wal śmiało. Co za tajemniczą minę robisz? - Bo ja chciałem się spytać, panie kapitanie, skąd pan to wszystko tak dokładnie wie, o czym pan opowiadał. - Wcale nie tak dokładnie, mój chłopcze, wcale nie tak dokładnie. A wiem coś niecoś po pierwsze dlatego, że jestem tu już drugi sezon, po drugie, że interesują mnie takie historie sprzed lat, jako że nic co żeglarskiego nie jest mi obce, a Dubrownik z morzem jest jak najbardziej związany, a po trzecie - bom sobie ten Dubrownik i jego okolice bardzo upodobał. No i poczytałem cośkolwiek na ten temat. Ale dosyć relaksu i leniuchowania. Zobaczyliśmy, co jest nad wodą, teraz czas pod wodę. Potoście w końcu tu przyjechali i potom ja postarał się o zezwolenie na płetwonurkowanie. - To trzeba mieć zezwolenie? - zdziwił się Bąbel. - A coś ty myślał? Jugosłowianie umieją wszystko sprzedać. Ziemię, na której stawiasz namiot, wodę, w której się kąpiesz czy pływasz i nawet powietrze, którym oddychasz, bo wszyscy płacą tu specjalną, wcale nie małą taksę kuracyjną. Tak, tak, mój chłopcze. Nic za darmochę, nic na piękne oczy. Schodzili pod wodę parami. Gdy Marek, któremu wyznaczono nurkowanie razem z Ulką, zanurzył się w przeźroczystej wodzie, oniemiał wprost z zachwytu. Słońce docierało tu aż do samego dna, które wcale nie było tak płytko. Widoczność była doskonała, tak że można było odróżnić każdy kamyk, każdą muszelkę. Nie to co w naszych jeziorach albo i w Bałtyku - pomyślał Dzika Mrówka z lekką zazdrością. - Żeby tak u nas był choć mały kawałek Adriatyku. Kryształ nie woda - zachwycała się nurkująca obok Ulka. Zeszli oboje niżej, nad samo dno, pilnie uważając, aby nie dotknąć przypadkiem kolących kulek przyczepionych do skał - jeżowców, których ukłucie pociągało za sobą bardzo bolesne i długotrwałe skutki, jak ostrzegał Kapitan Filip. Gdy wynurzyli się po kilku minutach, Ulka trzymała w ręce dużą fantazyjnie poskręcaną muszlę, a gdy wdrapali się na pokład i zdjęli z siebie całe płetwonurkowe oporządzenie, Ulka siadła na drewnianym rozgrzanym pokładzie leżącego leniwie w dryfie „Swantewida” i przyłożyła muszlę do ucha. - Szumi - szepnęła cicho - szumi i opowiada o dawnych sławnych dziejach Dubrownika. O odważnych kapitanach, o bogatych kupcach, o dzielnych marynarzach i o Julii, czekającej przez całe lata na swego Romeo, który wypłynął w bardzo daleki rejs. Dzika Mrówka, który leżał obok i wygrzewał się na słońcu, spojrzał ze zdziwieniem na Ulkę. Ale romantyczka - pomyślał w pierwszej chwili z przekąsem i już, już miał powiedzieć coś złośliwego, jednakże ugryzł się w język w ostatnim momencie i równie cicho zapytał: - I wrócił ten Romeo z rejsu do swojej Julii? Ulka spłoszyła się i - po raz pierwszy od bardzo dawna - spiekła najprawdziwszego raka, z którym nawiasem mówiąc bardzo jej było do twarzy. I co dziwniejsze, Marek też poczuł, że się czerwieni. Jakby był jakiś powód. - Wrócił... - szepnęła Ulka i uśmiechnęła się, ale tak jakoś zupełnie inaczej niż dotychczas. Uśmiechnęła się „do środka”. Przynajmniej tak wydało się Dzikiej Mrówce. ROZDZIAŁ ÓSMY, w którym dzięki Stanko Milevićowi polscy płetwonurkowie poznają rozmaite ciekawe rzeczy - Przygotować się do zwrotu przez sztag! - głos Kapitana Filipa przerwał pełną lenistwa ciszę, jaka od dłuższego już czasu panowała na pokładzie „Swantewida”. Jacht płynął spokojnie wzdłuż górzystego dalmatyńskiego brzegu. Jak daleko sięgnąć wzrokiem, od błękitnoszmaragdowej gładzizny morza aż po szare skaliste wierzchołki nadbrzeżnych grani wznosiły się tarasowato zielone płaty winnic, z których słynna była cała ta okolica, tu bowiem wyrabiano najlepsze wina rozsyłane na całą Europę od niepamiętnych czasów. Wiatr wiał umiarkowany i wielce korzystny dla „Swantewida”, który po manewrach wyjściowych z Dubrownika płynął przez cały czas jednym halsem kursem południowo-wschodnim. Celem niezbyt długiego rejsu była Zatoka Kotorska, a ściślej sam port Kotor, położony w głębi adriatyckiego fiordu. Tam bowiem Pan Wojtek miał przyjaciela, z którym koniecznie chciał się zobaczyć. Przyjaciel ów, Stanko Milević, pracował w kotorskiej Wyższej Szkole Morskiej, którą to uczelnię łączyły z gdyńską Szkołą serdeczne więzy współpracy. Sam Stanko był z zawodu historykiem sztuki i wykładał ten przedmiot w szkole, która posiadała oprócz morskich specjalności również wydział turystyczny dla obsługi olbrzymiej rzeszy odwiedzających rokrocznie dalmatyńskie wybrzeże. Dodatkowo - według zapewnień Pana Wojtka - Stanko Milević był zapalonym płetwonurkiem amatorem w lecie, a równie zapalonym narciarzem w zimie, była to więc rzeczywiście wielce pokrewna Panu Wojtkowi dusza. Przed dziobem „Swantewida” rozłożyło się szerokie wejście do Zatoki Kotorskiej, wyglądając z morza jak wcinająca się w ląd spokojna wodna płaszczyzna. Z lewej burty widać było stojące na skalistym brzegu jak na straży jakieś rozsypujące się ruiny i sterczącą obok ruin wyniosłą wieżę latarni morskiej, z prawej - na kamiennej wyspie piętrzył się masyw jakiejś dużej fortecy. Z pokładu jachtu wyraźnie było widać bastiony, mury, stanowiska nabrzeżnej artylerii. - Co to za forteca? - spytał Baleron. - To taka trochę śmieszna historia - uśmiechnął się Kapitan Filip. - Po pierwsze skalista wysepka, a i cała forteca z nią razem nazywa się Mamula, co w naszym języku wcale nie pasuje do groźnej fortecy, a po drugie z ciężkich dział Mamuli nie wystrzelono ani razu od chwili jej zbudowania aż po dzień dzisiejszy. A fort ten zbudowano w czasie panowania austriackiego gdzieś w połowie ubiegłego wieku dużym zapewne nakładem pracy i kosztów. Twierdza Mamula razem ze stanowiskami artylerii nabrzeżnej na obu widocznych stąd wyraźnie przylądkach: Ostri i Mirista miała bronić dostępu do Zatoki Kotorskiej, historia jednak tak się potoczyła, że wszelkie obce wojska od czasu zbudowania Mamuli zajmowały te okolice od strony lądu, a nie od strony morza. I w ostatecznym efekcie całe te fortyfikacje psu na budę się zdały. Na przykładzie mamulskiej fortalizacji widać, ile to daremnego trudu ludzkiego i ile pieniędzy pochłaniają wieczne zbrojenia. Że też nic ludzi nie może nauczyć - zakończył sentencjonalnie Kapitan Filip swoje objaśnienia. Po wejściu na wody Zatoki Kotorskiej w żagle „Swantewida” raz po raz uderzały z rozmaitych stron podmuchy wiatru odbite od górzystych brzegów, tak że trzeba było czujnie obserwować zarówno pracujące płótna, jak i powierzchnię wody i być w każdej chwili gotowym do manewru. Dodatkowym utrudnieniem stały się turystyczne motorówki śmigające tu i ówdzie. Przeważnie ciągnęły one za sobą na długich linkach narciarzy wodnych, którzy w slalomowych zakrętach wzbijali do góry srebrzyste fontanny wody. Bardzo ładnie wszystko to wyglądało, ale też znacznie utrudniało spokojną dotychczas i leniwą żeglugę. Dodatkowym utrudnieniem były przecinające wody zatoki promy samochodowe, białe pasażerskie stateczki, dziesiątki pykających silnikami rybackich kuterków z zawieszonymi na wytykach sieciami i załadowane statki handlowe wchodzące w głąb fioru lub wychodzące na morze. Za kolejnym przylądkiem Kapitan Filip zawrócił jacht w prawo i przed dziobem ukazała się skryta dotychczas przed wzrokiem żeglarzy szeroka przestrzeń wodna. - Co za uroczy zakątek! - stwierdziła ze szczerym zachwytem Ulka. - Żebym nie zobaczyła na własne oczy, trudno by mi było uwierzyć! - Istotnie - zgodził się Kapitan - ale dalej jest jeszcze piękniej. - To jeszcze nie koniec fiordu? - zdziwił się Dzika Mrówka. - O, ho, ho, do końca fiordu, czyli do portu Kotor, jeszcze ludny szmat drogi. A najpiękniejsze fragmenty Zatoki Kotorskiej są dopiero za następnym przesmykiem - tu Kapitan Filip wskazał ręką kierunek, w którym widać było tylko wznoszące się ku górze strome zbocza pokryte obfitą, soczystą zielenią. - Tam jest w ogóle jakiś przesmyk? - zdziwił się milczący raczej dotąd Szufla. - A jakże, ten piękny fiord kryje rozmaite widokowe niespodzianki - roześmiał się Kapitan. - To chyba jeden z najpiękniejszych zakątków dalmatyńskiego wybrzeża, ba, może nawet całego wybrzeża Adriatyku. Czy to płynąc wodami fiordu czy też jadąc samochodem wzdłuż jego brzegów można co krok stawać i podziwiać, bo z każdego miejsca inne są widoki, bo obrazy wciąż zmieniają się niby w naturalnym, żywym, ogromnym kalejdoskopie. Na brzegach, wzdłuż których płynął jacht, rozłożyły się małe wioski i miasteczka. Ponad dachy niskich domków pokrytych ceglastymi dachówkami wystrzelały tu i ówdzie wysokie białe nowoczesne wieżowce i śmiałe w swym architektonicznym kształcie bryły budowli, tarasami balkonów schodzące w dół, ku wodom zatoki. - Mijamy jedną ze sławniejszych miejscowości wypoczynkowo-leczniczych w tej okolicy, miasto Herceg Novi. Pełno tu nowoczesnych hoteli i sanatoriów wykorzystujących liczne i obfite silnie radioaktywne źródła lecznicze. Zjeżdżają się tutaj przez cały okrągły rok rozmaici, bogaci najczęściej kuracjusze, a szczególnie Szwedzi i Norwegowie, którzy oprócz leczniczych źródeł szukają tu gorącego słońca i ciepłych wód Adriatyku. Całej mamy miasteczko Zelenika, co chyba można przetłumaczyć luźno jako Zielonka, a parę kilometrów przed nami rozłożyła się Bijela, co znowu oznacza Białą lub Białkę. Z tej ostatniej miejscowości kursuje co kilkanaście minut prom samochodowy na drugą stronę wąskiej tu zatoki do miejscowości Tivat. To dla tych turystów, którym się spieszy i którzy nie chcą objeżdżać całego fiordu dookoła. Co prawda zaoszczędzają w ten sposób dobre pięćdziesiąt kilometrów, ale tracą bezpowrotnie przepiękne plenery. W Bijeli na skalistym wybrzeżu rozłożyła się stocznia. Na jej pochylniach czerwieniły się minią kadłuby budowanych statków, a na pływających dokach piętrzyły się ponad wodę odrapane kadłuby remontowanych jednostek. Na jednym z doków rysowały się ostre kontury pokrytego szarą bojową farbą niszczyciela i leżały obłe, podłużne cielska okrętów podwodnych, które wyglądały jak wyrzucone na piasek plaży wieloryby. Po kolejnym zwrocie w lewo jacht wpłynął w kręty, wąski przesmyk między wyniosłymi skalnymi brzegami, szeroki zaledwie na kilkadziesiąt metrów. Za przesmykiem na spokojnej, nie zmarszczonej wiatrem toni leżały dwie malutkie wysepki. Na jednej z nich sterczał kopulasty budynek niewielkiego kościółka, na drugiej odbijał od ciemnej zieleni smukłych cyprysów pomarańczowo połyskujący dach drugiej świątyni. - Te dwie urocze wysepki to Sveti Juraj, czyli Święty Jerzy - ta większa, i mniejsza: Gospa od Skrpjela, czyli Matki Bożej ze Skrpjela - objaśnił Kapitan. - Trochę dziwny jest tutejszy język. Niektóre słowa składają się prawie z samych spółgłosek tak, że prawie wcale tego nie można wymówić - zauważył po chwili. Przez chwilę płynęli w milczeniu pchani zamierającymi podmuchami wiatru wzdłuż wąskiej cieśniny, podziwiając otwierający się przed nimi widok. - Panie kapitanie - głos Dzikiej Mrówki przerwał nabożną nieomal kontemplację. - Jeżeli tu tak wąsko od brzegu do brzegu, to można by było dalszy ciąg fiordu zamknąć na kłódkę, podobnie jak port w Dubrowniku. - Brawo, Mrówa - roześmiał się Pan Wojtek. - Ale wyobraź sobie, że na identyczny pomysł wpadli już ładne paręset lat przed tobą kotorscy władcy. I rzeczywiście przeciągali taki łańcuch w poprzek cieśniny, gdy im cokolwiek groziło od strony morza. - I pomogło to? - Chyba tak, bo w czasie swej bardzo długiej historii Kotor zdołał się obronić przed Turkami, którzy wszystkie ziemie dookoła pozajmowali. Oczywiście udało się to Kotorowi nie tylko dzięki łańcuchowi, który zamykał cieśninę do dalszej części fiordu, ale też dzięki potężnym miejskim murom obronnym, które niedługo zobaczymy. Po przepłynięciu przesmyku trzeba było włączyć silnik, gdyż wiatr ustał zupełnie, a w Kotorze miał przecież czekać na nich przyjaciel Pana Wojtka Stanko Milević. Stanko, czekał istotnie. Jeszcze nie zdążyli dobić do małego betonowego mola u stóp miasta, które przycupnęło jakby i przytuliło się do wyniosłych, wznoszących się aż pod same chmury szarych skał, gdy na nabrzeżu pojawił się potężnie zbudowany mężczyzna, czarnobrody i czarnowłosy. Ubrany był w białe płócienne spodnie i rozchełstaną koszulę malowaną w jaskrawożółte słoneczniki, jakby żywcem przeniesione z obrazów Van Gogha. nogach olbrzym ten nosił proporcjonalne do swego wzrostu drewniane chodaki, którymi teraz łomotał głośno po betonie nabrzeża. DOBRO DOSLI! wrzasnął przeraźliwie acz radośnie przybyły, aż siedzącemu spokojnie na pobliskim polerze jakiemuś miejscowemu staruszkowi wypadła z bezzębnych ust fajka, którą pykał powolutku. WITAJCIE! Krzyknął jeszcze raz Stanko, gdyż on to był we własnej, olbrzymiej postaci, schylił się w klekocącym drewniakami biegu po fajkę wypadłą staruszkowi, podał mu ją jedną ręką, drugą przez cały ten czas wymachując w powitalnych gestach szerokoskrzydłym słomkowym kapeluszem o takich wymiarach, że snadnie mógł służyć w razie potrzeby jako niewielki dwuosobowy namiot, a zatknięty na kiju mógł z powodzeniem udawać kawiarniano-plażowy parasol, osłaniający od piekącego słońca co najmniej czteroosobowy stolik. - WITAJ STANKO!!! - odkrzyknęli równie ochoczo Pan Wojtek i Kapitan Filip, jednakże wspólny ich okrzyk zabrzmiał jak szept osłabionego dziecięcia wobec stankowego okrzyku, którego gromkie echo błąkało się jeszcze po okolicznych górach. DOBRO DOSLI ZELENCI! zawołał ponownie gromkim głosem Stanko Milević do całej zgromadzonej na pokładzie „Swantewida” gromadki, której to niespodziewane przezwisko widocznie od razu przypadło do gustu, bo odkrzyknęli wszyscy razem nawet prawie składnym chórem: - DOBRO DOSLI, STANKO OD KOTORA! HVALA! Stanko roześmiał się szeroko, od ucha do ucha. - Mnogo hvala! Pięknie wam dziękuję! - dorzucił zupełnie płynnie po polsku. - Od dzisiaj wy jesteście ZELENCI, a ja - STANKO OD KOTORA! O. K? - O.K! - odkrzyknęła załoga „Swantewida”, której serca zwalisty przyjaciel Pana Wojtka pozyskał sobie z miejsca. W czasie, gdy tak sobie na wzajem pokrzykiwali, „Swantewid” dobił zgrabnie do kotorskiego mola i Stanko uściskał najpierw Pana Wojtka, potem Kapitana Filipa, a następnie kolejno wszystkich członków załogi jachtu. - Dobrze, żeście zdążyli przed wieczorem - zawołał Stanko po pierwszych powitaniach. - Czeka na nas wszystkich kolacja! - WSZYSTKICH? - zdziwił się Pan Wojtek. - Czyż ty, Stanko, obrabował w ostatnich dniach jakiś bank w okolicy? Przecież nas tu cała gromada. Siedmiu chłopa, którym wcale nie brakuje apetytu, a i ósmy członek załogi, nasza jedynaczka Ulka, niewiele pod tym względem ustępuje swoim kolegom. Zresztą pod żadnym względem nie ustępuje - dodał po chwili, ale Stanko zdążył już nisko pokłonić się Ulce, zamiatając pokład jachtu olbrzymim kapeluszem. - Dla pięknej panienki mam zawsze dokładkę każdego dania! - huknął radośnie. - A ty, Wojtek, nie masz nic do gadania. Zapraszam was WSZYSTKICH na kolację. Decyzja zapadła jednogłośnie, to znaczy MOIM głosem, i nie ma żadnej dyskusji. A o moje pieniądze tak bardzo znowu się nie martw. Idziemy na kolację do knajpki mojego wielkiego przyjaciela, który najlepiej na całą Bokę Kotorską smaży ryby i przyrządza wszelkie „frutti di mare”, jak mówią Włosi, czyli „owoce morza”. A przyjacielowi wcale nie zamierzam płacić od razu. - Czy mamy rozumieć, że TY zapraszasz NAS na kolację na JEGO koszt? - roześmiał się Pan Wojtek. - Wcale nie na jego, tylko na MOJE KONTO - oburzył się szczerze Stanko. - Dopiszę koszt tej kolacji do moich długów u przyjaciela. - A dużo już masz tych długów? - znowu roześmiał się Pan Wojtek. - Wcale nie dużo - odpowiedział z powagą Stanko. - Nie dopuszczam do tego. Po prostu, jak dług robi się za duży, to wyrywam z zeszytu mojego przyjaciela kartkę z moim nazwiskiem i moimi długami, palę ją uroczyście i zaczynamy liczyć od nowa. Teraz roześmieli się wszyscy, a najgłośniej i najserdeczniej śmiał się oczywiście olbrzymi Stanko Milević. Co prawda nie wiadomo, czy przyjacielowi Stanka też było tak bardzo do śmiechu, ale z obecnych na jachcie ani nikt o tym nie pomyślał, ani nikogo to w danym momencie nie obchodziło. - A co to są te „frutti di mare”, te „owoce morza” czy jak tam? - zapytała Ulka, gdy umilkły wreszcie śmiechy. - To panna jeszcze nie wie? - zdziwił się Stanko szczerze. - „Frutti di mare” to jest to wszystko, co w morzu żyje i daje się zjeść. A więc ryby rozmaitych gatunków i małże, i krewetki, kalmary, czyli kałamarnice i ośmiornice... - zaczął wyliczać Stanko. - Ojejej - skrzywiła się Ula z wyraźnym obrzydzeniem. - Kałamarnice? Ośmiornice? Ależ to paskudztwo... - Żadne paskudztwo. Absolutnie. Jak mój przyjaciel przyrządzi, to po prostu paluszki lizać. On zresztą jest taki majster, że gdyby przyrządził kawałek drzewa, to i ono nadawałoby się do zjedzenia - roześmiał się Stanko. - Ale my tu gadu, gadu, a ryby już skwierczą na ruszcie. Szkoda czasu... Przyjaciel Stanko Milevića rzeczywiście był chyba najlepszym kucharzem na całym dalmatyńskim wybrzeżu, a z jego przytulnej restauracyjki schowanej w wąskich uliczkach starego miasta w Kotorze rozchodziły się na wszystkie strony tak smakowite zapachy, że liczni o tej porze roku i dnia turyści ciągnęli gromadnie jak muchy do miodu. Miejsc oczywiście nie było, ale gdy tylko przyjaciel Stanka zobaczył nadchodzących oczekiwanych gości, wyczarował błyskawicznie jeszcze dwa małe stoliki, które ustawił wprost na ulicy pod kuchennym oknem swej restauracyjki, przez które podawał bezpośrednio na stół a to wspaniałe, świeżuteńkie, smażone na ruszcie ryby, a to kalmary, a to ośmiornice, a to znów kraby rozmaite. A wszystko było tak smaczne, że nawet Ulka zapomniała całkowicie o swym uprzedzeniu do „owoców morza” i wszyscy z wielką trudnością szli na jacht, tak bardzo byli objedzeni, „aż po same dziurki od nosa”, jak stwierdził autorytatywnie Baleron, którego o brak apetytu nikt nie śmiałby posądzić. Tymczasem zapadła już noc i światła wokoło rozbłysły, a na nieruchomej wodzie kotorskiego fiordu pojawiły się długie smugi. Jak okiem sięgnąć, wzdłuż wybrzeży ciągnęły się kolorowe światełka niczym sznury choinkowych lampek, mrugały ogniki rusztów ustawionych na wolnym powietrzu przed domami, na których smażono kolacje, błyskały odblaski samochodowych reflektorów i zielono-czerwone światła pozycyjne płynących motorówek i kutrów wypływających na nocne połowy lub wracających z morza z sieciami wypełnionymi rozmaitymi „frutti di mare”. A na ciemnogranatowym niebie migały tysiące innych światełek, układających się w różne gwiezdne konstelacje i zbiory, i rozpierał się ogromny pyzaty księżyc jak dobrze wypieczony dorodny bochen chleba. Wczesnym rankiem następnego dnia śpiącą w komplecie załogę „Swantewida” obudził przeraźliwy klakson samochodu. To trąbił niespożyty Stanko Milević, ubrany w te same co wczoraj białe płócienne spodnie, tę samą koszulę malowaną w jaskrawe słoneczniki i te same klekoczące drewniaki. Że jednak dzień był - mimo wczesnego ranka - już dość gorący, słonecznikowa koszula była rozpięta, tak że widać było wspaniale opalony Stankowy tors, a nogawki płóciennych spodni zawinięte były prawie do samych kolan. - WSTAWAĆ!!! POBUDKA!!! - głos Stanka Milevića mógłby snadnie podnieść z grobu nawet najbardziej zaspanego i leniwego nieboszczyka - Mam propozycję nie do odrzucenia - oświadczył gromko, radośnie i głosem nie uznającym sprzeciwu, gdy z głębi „Swantewida” wynurzyły się zaspane jeszcze załoganty - mianowicie zabieram moim wspaniałym rolls-roycem pod tytułem „Złota Strzała Kotoru” całą gromadkę „zelenców” na wycieczkę do dawnej stolicy Czarnogóry, do Cetynii. Kapitana i Wojtka nie zabieram, bo po pierwsze już ze mną w Cetynii byli i to w dodatku parę razy, po drugie mój wspaniały samochód jest zarejestrowany tylko na pięć osób, więc jasne, że więcej niż siedem nie mogę zabrać, a po trzecie ktoś musi przez ten czas przeprowadzić wasz jacht do Budvy, bo tam się spotkamy i wrócimy razem wodą do Kotoru. Wszystko jasne? - Wszystko jasne! - odwrzasnęli chórem „zelency”. - Nie tak znowu wszystko - zaoponowali Kapitan Filip z Panem Wojtkiem - a niby po co my mamy płynąć do Budvy? Co to, źle nam tutaj? Lepiej zaczekamy tutaj aż wrócicie z powrotem przez góry. - Absolutnie niemożliwe - odrzekł tubalnym głosem Stan- Po pierwsze wcale nie wiadomo, czy moja „Złota Strzała Kotoru” zdoła dociągnąć dalej niż do Budvy, bo to jest samochód wybitnie krótkodystansowy, a po drugie jestem umówiony na obiad w jednej takiej gospodzie u mego przyjaciela, do której można dotrzeć tylko od strony wody. Teraz jasne? - Mniej więcej - zgodził się Kapitan Filip. - Czy wszyscy właściciele restauracji, knajp i gospód w okolicy to twoi przyjaciele? - dorzucił Pan Wojtek. - Wszyscy nie, ale najlepsi to tak! - roześmiał się Stanko i już ładował „zelenców” do swojego mocno już zdezelowanego samochodu, który mógłby z powodzeniem zasilić niejedno muzeum automobilizmu, a który miał się mniej więcej tak do rolls-royce’a jak stara dorożkarska szkapa do wyścigowego konia pełnej krwi. Gdy już jakimś cudem pomieścili się wszyscy we wnętrzu limuzyny, która jeszcze jakieś piętnaście lat temu mogła udawać zupełnie elegancką, Stanko zatrąbił z wielką fantazją i ruszył przy akompaniamencie głośnych salw z rury wydechowej. - To nic - zlekceważył wyraźnie Stanko - to zawsze tak na początku, dopóki się silnik nie rozgrzeje. Jechali wzdłuż starych murów obronnych Kotoru nadbrzeżną aleją wysadzaną rozłożystymi palmami, przejechali obok ozdobnej bramy wiodącej do Starego Miasta i minąwszy domki przedmieścia zaczęli wspinać się pod górę pokręconą w serpentyny drogą. Stanko pokonywał jeden po drugim coraz bardziej ostre zakręty, a w dole pojawiała się coraz szersza i wspanialsza panorama kotorskiego fiordu. Przy którymś tam z coraz ciaśniejszych szosowych wiraży z rury wydechowej samochodu rozległy się znowu głośne wybuchy. - To silnik jeszcze się nie rozgrzał? - zapytał niewinnym głosem Dzika Mrówka. - A dlaczego pytasz? - Stanko spojrzał nieco podejrzliwie na chłopaka. - No bo strzela z rury zupełnie tak samo jak na początku, kiedy pan mówił, że jest zimny silnik. - Bo wtedy strzelał dlatego, że BYŁ zimny. A teraz strzela, dlatego, bo jest PRZEGRZANY. Normalka - wyjaśnił ze stoickim spokojem i kamienną twarzą Stanko, choć oczy mu się najwyraźniej śmiały. - No to kiedy ten silnik nie strzela? - Dzika Mrówka był uparty w swej dociekliwości. - Żeby tak prawdę powiedzieć, to on wcale nie strzela tylko wtedy, kiedy silnik nie pracuje - tym razem Stanko roześmiał się na cały głos tak, że zagłuszył zupełnie strzelanie silnika, a po okolicznych górach poszło gromkie echo tego potężnego śmiechu. Mimo kaszlania, strzelania, a potem też gęstych kłębów ciemnego dymu wydobywającego się z rury wydechowej i białej pary spod korka chłodnicy jakoś jednak „Złota Strzała Kotoru” - która nawiasem mówiąc wcale nie była złota, tylko dość solidnie zardzewiała - dzielnie pokonała ostatnie zakręty pnące się pod górę i pojazd potoczył się górską drogą okalającą najwyższe okoliczne wzniesienie. - Na prawo mamy masyw Lovcenu - objaśniał Stanko - u w dole jak na dłoni leży cała Boka Kotorska. Z tej wysokości istotnie cały fiord widoczny był doskonale i wyglądał jak wielka kolorowa mapa plastyczna. Maleńkie z tej wysokości motorówki i kutry ciągnęły za sobą ślady kilwaterów i warkocze fal, rozchodzące się na boki od dziobu. W kotorskim porcie przy reprezentacyjnym nabrzeżu, tuż, tuż koło murów starego miasta, stał widocznie dopiero co przybyły biały statek pasażerski. Nieco dalej widać było niewielką białą kreseczkę dwoma cieniutkimi jak słomki masztami. To ich jacht „Swantewid”. Z drugiej strony rozpościerały się łagodne zbocza pokryte soczystą zielenią, a ponad drogą piętrzyły się dwa skalne szczyty, najwyższe góry w tej okolicy. Potem zjechali do niewielkiego i sennego miasteczka Cetynia i aż wierzyć się nie chciało, że mogła to być zaledwie przed kilkudziesięciu laty stolica niezależnego i bitnego górskiego królestwa Czarnogóry. Zwiedzili tam niewielkie, ale bogate w eksponaty muzeum i równie niewielki królewski pałacyk, którego wnętrze tak było urządzone jakby przez cały czas ktoś je zamieszkiwał. - Ostatni król Czarnogóry Nikoła był nazywany „Teściem Europy”, bo po prawdzie mówiąc, jedynym jego prawdziwym skarbem były liczne i bardzo piękne córki - powiedział Stanko, gdy zwiedzali pałacyk. - I powydawał te córki bardzo dobrze za mąż. Przeważnie za rozmaitych królów w ówczesnej Europie. Oczywiście to wszystko działo się jeszcze przed pierwszą wojną światową, kiedy królów w Europie nie brakowało, a książąt można było liczyć na kopy. Potem zjeżdżali w dół drogą równie karkołomną jak tamta wiodąca z Kotoru na przełęcz, tylko że o znacznie gorszej nawierzchni. Samochód strzelał z rury wydechowej jak z małej armatki, choć silnik nie był ani za zimny, ani też przegrzany. Wreszcie zobaczyli przed sobą, a właściwie pod sobą, bo zupełnie w dole, morze. „Swantewid” chyba nie dotarł tak szybko do Budvy - stwierdził Stanko, a w głosie jego słychać było wyraźnie dumę z osiągnięć „Złotej Strzały Kotoru”, która mimo ciągłych rozgłośnych salw jakoś jednakże wciąż jechała - to mamy trochę czasu, aby zwiedzić Świętego Stefana. Jak się okazało, Święty Stefan była to ongiś maleńka rybacka wioseczka w całości zbudowana na niewielkiej skalistej niby-wysepce, połączonej ze stałym lądem jedynie wąską, również skalistą, groblą. Przed kilkunastu laty, kiedy zaczął się w Jugosławii gwałtowny ruch turystyczny, ktoś wpadł na pomysł, żeby całą wioskę wykupić i połączyć wszystkie ciasno stojące domki w jeden wielki, luksusowy i bardzo oryginalny hotel. No i oczywiście bardzo drogi hotel. A potem zwiedzali Budvę, urocze małe miasteczko położone nad samym morzem u stóp wysokich nadbrzeżnych skał. - Podobna ta Budva do Dubrownika - stwierdziła Ula - tylko znacznie mniejsza, jakby miniatura. - Masz rację - przytaknął Stanko. - Jeden ze sławnych w świecie historyków sztuki powiedział, że Budvę można by było nakryć dużym szklanym kloszem i przenieść w całości do muzeum. W Budwie czekał już „Swantewid”, gromadka nasza zatem przeniosła się na jego pokład razem ze Stankiem, który beztrosko zostawił swoją „Złotą Strzałę” na ulicy i nawet wcale nie zamknął drzwiczek na klucz. - Po pierwsze nikt takiego grata nie ukradnie, po drugie, gdyby nawet wpadł na taki obłąkańczy pomysł, to nie zapali, po trzecie gdyby mu się udało cudem zapalić, to daleko nie ujedzie, po czwarte gdyby nawet i ujechał, to i tak aż w Kotorze go będzie słychać, a po piąte wreszcie nie mam żadnych kluczyków do żadnych drzwi w tym wspaniałym samochodzie - wyjaśnił Dzikiej Mrówce, Baleronowi, Drzazdze, Bablowi, Szufli i Ulce. Po zwiedzeniu Budvy, ślicznego starego miasteczka jakby żywcem przeniesionego z ubiegłych wieków, Stanko zaproponował dla orzeźwienia kąpiel w wodach niewielkiej zatoczki o kryształowo przeźroczystej wodzie. Nad zatoczkę wiodła z Budvy wąziutka wykuta w skale ścieżka, zawieszona jak półka nad wodą. Na dnie widać było niemal każdy najmniejszy nawet kamyk i najmniejszą muszelkę. - Tutaj to musi być przyjemne nurkowanie! - zauważyła Ulka. - A pewno - przytaknął ochoczo Stanko. - Płetwonurkowanie to oprócz starych zabytków i nart w zimie moje trzecie równoległe hobby! - Zapomniałeś o jeszcze jednym - zauważył Pan Wojtek. - O jakim? - zdziwił się Stanko. - A „frutti di mare”? - Ach tak, oczywiście. Ale to nie jest hobby, to jest prawdziwa miłość! - roześmiał się Stanko. - I to miłość od pierwszego wejrzenia. - Ale wracając do płetwonurkowania to tutaj, w najbliższych okolicach jest istny raj dla wszelkich poszukiwaczy podwodnych przygód i skarbów. A już wody Zatoki Kotorskiej to prawdziwa skarbnica. Przez tyle lat, ile trwa tutaj żegluga, nazbierało się na dnie wiele wspaniałych rzeczy. Ale znaleźć coś niełatwo mimo pozorów. W drodze powrotnej okazało się, że Stanko miał jeszcze w zanadrzu niespodziankę. Mianowicie w niewielkiej odległości od posępnej fortecy Mamuli jacht skręcił do samego brzegu i zatrzymał się przy urwistej skale, w której widniał duży otwór prowadzący w głąb. - Tam dalej jest grota - wyjaśnił Stanko - moim zdaniem wcale nie gorsza od słynnej Lazurowej na Capri. Niestety wasz jacht ma za wysokie maszty, żeby wejść do środka i musimy poszukać innego sposobu. - W takim razie jest doskonała okazja do małych ćwiczeń rozgrzewających - włączył się Pan Wojtek. - A zatem wszyscy do wody. Kapitan - mam nadzieję - zostanie na jachcie, a cała reszta do groty stylem dowolnym marsz! Cała szóstka z Ulką na czele błyskawicznie znalazła się w wodzie, tym bardziej że z przebieraniem się w stroje kąpielowe nie było wcale kłopotu, jako że w tak gorącym dniu wszyscy na jachcie nosili stroje plażowe. Skoczył też do wody z olbrzymim pluskiem Stanko i płynął teraz pierwszy, co mu się słusznie jako przewodnikowi należało. Ostatni wystartował Pan Wojtek, on bowiem odczepił z pokładu jachtu nadmuchiwany ponton i pociągnął go za sobą w charakterze asekuracji. Bo niby wszyscy pływają doskonale i czują się w wodzie jak ryby, ale... licho nie śpi. Grota była wewnątrz wysoka jak wnętrze kościoła czy koncertowej sali. Tu i ówdzie zwisały ze skalnego stropu białe nacieki solne, które wyglądały jak gigantyczne sople lodowe. Gdzieniegdzie sklepienie połyskiwało to czerwienią, to znowu szmaragdem, widocznie w zależności od rodzaju skał i wprasowanych między nie jakichś skamielin. Tu i ówdzie błyskały żywe ogniki, jakby malutkie światełka lub „zajączki” puszczane lusterkami przez bawiące się dzieci. „Zelency” płynęli oniemiali z zachwytu i, o dziwo, wśród młodej, rozhukanej zazwyczaj gromadki zapanowało głębokie milczenie, przerywane tylko cichym pluskiem wody. - Zupełnie jak w bajce - wyszeptała wreszcie Ulka nabożnym niemal szeptem. Skupioną ciszę zachwytu przerwał nagle okrzyk Dzikiej Mrówki, który odbił się wielokrotnym echem od wielobarwnych ścian kolorowej groty. - Woda! Woda! Zobaczcie, co się stało z wodą! - zawołał chłopak. Wszyscy oderwali wzrok od skrzącego się słonecznymi odblaskami sklepienia i zwrócili wzrok na powierzchnię wody. Istotnie, woda miała niepowtarzalny zielonkawobłękitny kolor, a jednocześnie wyglądała jakby bezbarwna, tak bardzo była przeźroczysta. Ale co dziwniejsze, zanurzone w niej ciała płynących płetwonurków zupełnie zmieniły swój wygląd. Wszystkie straciły nagle wszelkie ludzkie cechy i pod wodą widać było wyraźnie posągi jakby wykute z szarego kamienia. Żywe posągi, bo poruszały one nogami i rękoma, ale jednak najwyraźniej wykonane z jakiegoś kamienia! - Czarodziejska grota! - szepnęła znów Ula i w tej chwili wyobraziła sobie, że w grocie tej mieszka jakaś zaklęta na przykład w rybę Królewna-Wróżka, która każdego intruza odważającego się wtargnąć do jej królestwa zamienia w kamienny posąg. Ale o tych swoich myślach Ulka oczywiście za nic w świecie nie powiedziałaby nikomusieńku ani słowa! Tożby dopiero zaczęli się z niej śmiać, że taka marzycielska i taka naiwna jak jakaś mała dziewczynka. Młodzi płetwonurkowie patrzyli ze zdziwionym zachwytem na niebywałe zjawisko. Ciała wszystkich wyglądały jak kamienne lub marmurowe posągi, tylko wystające z wody głowy były znajome i naturalne. Nagle Dzika Mrówka zamachnął się kilka razy rękoma, przepłynął parę metrów i klasycznym, pokazowym wprost scyzorykiem zszedł pod wodę. W tym samym momencie znikł znajomy wszystkim chłopak z zawsze uśmiechniętą piegowatą gębą, a pojawił się płynący metr lub dwa pod powierzchnią posąg takiego samego chłopca. Posąg wykonany był z szarego marmuru, ... może nawet - gdyby się tak lepiej i dokładniej przyjrzeć - odlany był z jakiegoś metalu. Nogi, ręce, korpus i głowa byty z metalu, a nawet włosy miały kolor stalowoszary. W tej chwili Ulce przyszła dość niedorzeczna myśl do głowy, że oto Marek został CAŁY zaklęty przez Wróżkę w spiżowy posąg i że już taki zostanie NA ZAWSZE, i Ula przestraszyła się nawet tej myśli i już, już miała ostrzegawczo krzyknąć, gdy zorientowała się, że Marek i tak nie usłyszy pod wodą jej głosu. Na szczęście w tym samym momencie głowa Dzikiej Mrówki ukazała się nad powierzchnią i w jednym ułamku sekundy znikł posąg chłopca, a pojawiła się roześmiana piegowata wesoła gęba. - CZARODZIEJSKA GROTA! Nieprawdaż, Zelency? - zahuczało nagle wewnątrz groty i wszystkim się zdało, że od tego hałasu musi się albo całe sklepienie zawalić albo co najmniej powinny się urwać stalaktytowe sople. Nic się jednak nie stało, widocznie ściany groty były już przyzwyczajone do tubalnego głosu Stanko Milevića od Kotora. Gdy wreszcie młoda gromadka wypłynęła z czarodziejskiej, kolorowej groty i wróciła na pokład jachtu, przez długi czas nie mogli przyjść do siebie z wielkiego zachwytu i tylko Ulka, jak to zwykle dziewczyna, zdobyła się na stwierdzenie: - Natura jest piękna i wspaniała! - A po chwili dodała jeszcze: - I groźna! W tej chwili Ulka wcale nie wiedziała jeszcze, jak bardzo była bliska prawdy! ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY, w którym okazuje się, że morze niekiedy jest bardziej stałe od lądu, ale na szczęście jest pełno ludzi dobrej woli Następne dni upływały grupce polskich płetwonurków na pływaniu jachtem po pięknej Zatoce Kotorskiej i na ćwiczebnych zanurzeniach w ciepłych i niezwykle przejrzystych jej wodach, Zwiedzono przy okazji, na własną już rękę, małe wysepki z zabytkowymi kościółkami leżące naprzeciw miasteczka Perest. Miasteczko to zresztą samo też jest godne uwagi, choćby z tego względu, że stąd właśnie pochodzili najlepsi kapitanowie żeglarze południowego Adriatyku, tu też już przed kilkuset laty istniała jedna z pierwszych szkół morskich, tu szkolić kazał kapitanów dla swej nowo zbudowanej floty wielki reformator Rosji sławny car Piotr Pierwszy. Spenetrowali też dokładnie całą twierdzę na wysepce Mamula, nurkowali po kilkakroć w dziwnych wodach groty, zwiedzali zabytki starego Kotoru, z ciekawym muzeum morskim na czele. Jednym słowem spędzali czas w Zatoce Kotorskiej i przyjemnie, i pożytecznie. Odpoczywali, zwiedzali, podnosili swe płetwonurkowe umiejętności. Jacht zmieniał miejsce swego postoju w zależności od aktualnych potrzeb, a po trosze i w zależności od fantazji, gdyż prawdę mówiąc plan zajęć nie był zbyt dokładny i wiele zależało od tego, na co kapitan Filip, Pan Wojtek czy wreszcie młodzi płetwonurkowie mieli ochotę. Z soboty na niedzielę „Swantewid” stanął na kotwicy w jednym z rozlicznych maleńkich skalistych zakamarków Zatoki Kotorskiej. Cała załoga jachtu zebrana na pokładzie długo w noc słuchała na zmianę to ciekawych żeglarskich opowieści Kapitana Filipa, który już pod niejednym żaglem spleśniałe jadał suchary, to znów marynarskich opowieści Pana Wojtka, który na pokładach rozmaitych statków zwiedził sporo ciekawych zakątków świata. - Skala szybkościomierza, którym mierzyliśmy prędkość wiatru, skończyła się nam jeszcze wczesnym wieczorem - wspominał Kapitan Filip swoje przeżycia podczas przejścia na żaglach wokół najgroźniejszego z przylądków - przylądka Horn. - A trzeba pamiętać, że największe jej wskazania oznaczają siłę wiatru dwanaście według skali Beauforta. W nocy wiało jeszcze silniej i wszystkim nam wydawało się, że chyba nadszedł koniec świata. Gdyby mi ktokolwiek opowiadał o czymś takim, nie uwierzyłbym. Walące się na jacht fale były tak olbrzymie, że trudno mi je teraz porównać do czegokolwiek. Może miały wysokość 20 metrów, a może i więcej, trudno powiedzieć. Sama grzywa na grzbiecie fali miała dobre 2-3 metry wysokości. A masa wody, którą niosła każda taka potworna fala, jest wprost niewyobrażalna. O żadnym utrzymywaniu właściwego kursu nie mogło być nawet mowy. Każdy, kto sterczał przy sterze, miał tylko jeden cel: przetrzymać następną falę, tak ustawić jacht, żeby zdobyć jeszcze kilka minut, żeby jeszcze choć przez chwilę uniknąć ostatecznej zagłady. Wszyscy - poza sternikiem - próbowali jakoś przetrwać we wnętrzu jachtu, gdzie było zresztą mokro i zimno prawie tak samo jak na pokładzie, tyle tylko że nie czuć było potwornych uderzeń huraganu. Siedziałem właśnie przy sterze, oczywiście w pasie bezpieczeństwa, zamocowany jak się dało, i wpatrywałem się w widoczne przy świetle księżyca - bo księżyc świecił na prawie bezchmurnym niebie - olbrzymie grzywacze atakujące nasz biedny jacht ze wszystkich niemal stron. Starałem się nie wpaść w ślizg na zboczu fali i uniknąć załamania grzywacza nad naszym kadłubem. W pewnym momencie zobaczyłem falę większą od innych. Trudno mi ocenić jej wielkość, bo było to przecież w nocy, po drugie byłem mocno zmęczony długim sterowaniem, a po trzecie - co tu ukrywać - strach ma wielkie oczy. A stracha miałem potężnego! Było się zresztą czego bać - Kapitan Filip zamyślił się przez moment - na taki sztorm nie ma mocnych. No więc zobaczyłem tę falę, tę formalną górę wodną, która waliła prosto na nas. Czytałem w jednej z żeglarskich książek takie określenie: „Wydawało się, że to Tatry wędrują na Zakopane” i w tym właśnie momencie to mi się przypomniało. Właśnie dokładnie tak to wyglądało; Gdy zobaczyłem tę „superfalę”, od razu zrozumiałem, że ona załamie się akurat nad naszym jachtem. Do dziś nie wiem, dlaczego tak pomyślałem, ale wtedy byłem absolutnie pewien, że tak się właśnie stanie. Na zrobienie czegokolwiek było już za późno. Złapałem się, czego mogłem i jak mogłem najmocniej i czekałem. Pomyślałem sobie, że teraz jacht musi już sobie SAM poradzić. Że teraz nikt mu już nic pomóc nie może. I stało się! Nie umiem powiedzieć, co się potem działo, bo to wszystko było tak szybkie i tak NIEZWYKŁE. Wiem tylko tyle, że CAŁY ŚWIAT OSZALAŁ w jednej sekundzie. Na jacht zwaliły się chyba setki ton lodowatej wody naraz, a ja nie wiedziałem, gdzie góra, gdzie dół, gdzie niebo, gdzie ocean. Zresztą wszędzie była tylko woda, a ja przez ułamek sekundy byłem chyba poza jachtem. Gdyby nie mocno zapięty pas bezpieczeństwa, gdyby nie linki asekuracyjne, nie byłoby mnie teraz tu z wami. Coś mnie rzuciło, coś szarpnęło, gdzieś leciałem, o coś się obijałem. Topiłem się i dusiłem, a potem znalazłem się... na pokładzie jachtu, który znowu wracał na powierzchnię. Koledzy, którzy byli w tym czasie w środku, opowiadali mi potem, że jacht przez krótki moment leżał prawie zupełnie do góry nogami. Czy to była prawda - tego nikt już nie stwierdzi z całą pewnością, faktem jednak jest, że puszki konserw z zęz znajdowaliśmy na górnych kojach. Jak wyszliśmy z tamtej opresji cało, my i jacht, jeden Pan Bóg wie - zakończył Kapitan Filip i patrzył zamyślony na gładką toń wodną spokojnej Zatoki Kotorskiej. W wodzie odbijały się światła nieodległej małej wioski, skąd dobiegały dźwięki muzyki i głosy śpiewających jakąś wesołą piosenkę. Nad zatoką świecił pyzaty, okrągły księżyc. Dzika Mrówka obracał się właśnie na drugi bok na pół jeszcze śpiąc, mając jednak w podświadomości tę błogą pewność, że jeszcze nie musi się zrywać, że jeszcze może poleżeć, że jeszcze może sobie przez jakiś czas pospać, gdy nagle z jachtem stało się coś dziwnego. Cały kadłub począł ni stąd ni zowąd drżeć i dziwne drżenie, przechodzące jakby z otaczającej ich wody, a właściwie nie wiadomo skąd, udzieliło się nie tylko kadłubowi, ale też wszystkim rzeczom wewnątrz jachtu, począwszy od kubków i garnków umieszczonych w kambuzie, które zaczęły nagle pobrzękiwać i podzwaniać na rozmaite tony, a kończąc na rękach i nogach, na całym ciele, na każdym nerwie chłopca. Co się dzieje? - Dzika Mrówka momentalnie otrzeźwiał z resztek snu i gwałtownym ruchem wyskoczył z ciepłej koi na drżący również w dziwnym, zatrważającym rytmie podłogowy greting w kabinie „Swantewida”. Garnki i rondle kambuzowe dźwięczały coraz głośniej i coraz szybciej drgał calusieńki jacht. Równocześnie do uszu rozbudzonego już całkowicie chłopca dobiegł jakiś głuchy, zupełnie nieznany, lecz budzący grozę dźwięk. Jakby gdzieś w głębinach przepaścistej groty jechały pod bardzo stromą górę niezwykle ciężkie, przerażająco olbrzymie gigantyczne ciągniki. - Co to? - cała załoga „Swantewida” brutalnie wyrwana ze snu miała na ustach tylko to pytanie. Wszyscy rzucili się do wyjścia na pokład. Pierwsza rzecz, która uderzyła wzrok Dzikiej Mrówki, to było słońce. Jasne i pogodne niby, ale jakieś trochę dziwne, jakby nieco przymglone, choć ani mgły ani chmur żadnych nie było widać na błękitnawym niebie. A więc nie burza? A więc nie grzmoty? - przeleciało chłopcu przez myśl, a jednocześnie do jego uszu bez przerwy dobiegał jednostajny, lecz narastający ciągle głuchy grzmot. - Popatrzcie, jaka dziwna woda! - krzyknęła Ulka. Rzeczywiście. Gładką powierzchnię wody pokrywały drobniuteńkie, drżące w poświacie słonecznej niby-falki. I choć powietrze stało się nieruchome i nie można było wyczuć najlżejszego nawet podmuchu wiatru, jednocześnie miało się wrażenie jakby ono całe drgało. - Maszt! Maszt! - rozdarł się nagle na cały głos Baleron i wszyscy odruchowo popatrzyli w górę. Smukły pień głównego masztu drgał coraz wyraźniej i coraz bardziej odchylał się na boki aż dźwięczały napinane tym drganiem wanty i sztagi. - Co się dzieje, panie kapitanie? - Co się stało? - Dzika Mrówka czuł, jak ogarnia go niewytłumaczalny niczym lęk i strach, choć przecież na pozór nic się na razie złego nie działo. - Spokojnie - Kapitan Filip był już prawie całkowicie ubrany i opanowany, choć wyraźnie zbladł, co widoczne było nawet pod silną opalenizną - wydaje mi się, że jest to trzęsienie ziemi. - O Boże! - zdołała jęknąć Ulka, a w głosie jej można było wyczuć mieszaninę strachu ze zdziwieniem i ciekawością. Inni nic nie powiedzieli, tak bowiem wszystkich dosłownie zamurowała niespodziewana wiadomość i niezwykła sytuacja. Groźny huk narastał w dalszym ciągu, kotłował się wśród gór otaczających Zatokę Kotorską, odbijał stokrotnym echem, wracał i nakładał jeden na drugi aż każdy poczuł w uszach nieznośny ból. Jednocześnie woda drgała coraz bardziej, coraz szybciej i falki stały się jakby większe, choć - o dziwo - rosły we wszystkich kierunkach. Nakładały się na siebie, niwelowały wzajemnie, krzyżowały, załamywały lub rosły i olbrzymiały. - O Boże! - znowu krzyknęła Ulka i wskazała ręką na pobliski brzeg. Znajdowała się tam maleńka wioska rybacka, przycupnięta między wąską wstążką asfaltowej nitki szosy a stromymi ścianami skalnymi, pnącymi się nieomal pionowo w górę. Wszystkie domki tej wioski były do siebie podobne, wszystkie niewysokie, najwyżej jednopiętrowe, wszystkie budowane z kremowego kamienia, wszystkie pokryte jasnopomarańczową, jakby wypłowiałą od słońca dachówką. Na skraju wioseczki wystawała ponad dachy domostw smukła igła kościelnej wieży, zwieńczonej połyskującym w słońcu złotym krzyżem. W tej chwili krzyż najwyraźniej drżał, bo promienie słoneczne, które akurat nań padały, puszczały migające, jaskrawe „zajączki” prosto w oczy przerażonej i sparaliżowanej tym przerażeniem załogi jachtu. Drżała też cała wieża i z tej odległości wyraźnie widać było, jak pryskają jedna po drugiej wyblakłe dachówki, ukazując w smukłej wieży coraz większe ciemne dziury. Nagle wieża zakołysała się silniej, złocony krzyż odbił raz jeszcze promień słoneczny i począł przechylać się coraz bardziej w bok. Razem z nim przechylała się też cała wieża. Przez krótkie mgnienie oka zawisła w powietrzu, jakby wahała się, czy nie wrócić w poprzednie położenie, ale w ułamek sekundy później rozsypała się cała i runęła w dół, między pomarańczowe dachy domów wioski. - O Boże! - rozległ się jęk wśród patrzącej gromadki, która jednak nie ruszała się i jak skamieniała patrzyła dalej na rozgrywający się przed jej oczyma przerażający, lecz wspaniały spektakl natury. Skaliste zbocze nad wioską wyraźnie drgnęło, poruszyły się bowiem wszystkie krzewy i nieliczne drzewa, które zdołały pozaczepiać się przed laty w szczelinach skał, dokąd wiatry nawiały kurz, ziemię i nasiona. Przez moment miało się wrażenie jakby ktoś, drzemiący dotąd spokojnie we wnętrzu góry, obudził się i chciał strząsnąć z siebie potworny, przytłaczający go wiekami ciężar skał i głazów. Po chwili od samego wierzchołka oderwał się olbrzymi głaz i runął w dół, porywając po drodze mniejsze odłamy skał, wyrywając drzewa z korzeniami, łamiąc pnie i tratując krzewy. Zboczeni stromizny waliła w dół, prosto na rybacką wioskę olbrzymia, bezlitosna kamienna lawina. Równocześnie w samej wiosce kilka dachów domów zapadło się, wzbijając w górę słupy białego pyłu, który przesłonił na chwilę całkowicie widoczność. Cała wioseczka skryła się przed wzrokiem za białymi kłębami jak za niezwykłą dymną zasłoną. Prosto w chmurę pyłu waliła tymczasem z góry kamienna lawina ogromniejąc coraz bardziej. Wszystko to razem wyglądało przerażająco, jakby nagle ruszyło całe zbocze atakując spokojną, zagubioną w wapiennym pyle gromadkę domków. - Przecież tam są ludzie! - krzyknęła Ulka, ale nikt się nie ruszył. Każdy z patrzących zdawał sobie w tej chwili sprawę, że tej wioseczce, że jej mieszkańcom, że domom, ludziom i zwierzętom nikt i nic w tej chwili nie jest w stanie pomóc. Że można tylko CZEKAĆ. Czekać na ślepy los, na przypadek, na opiekę Boską. Kamienna lawina dosięgła wreszcie podnóża skał i runęła w dół. Szczęśliwie w ostatniej chwili, na ostatnich nieomal metrach swej nieuchronnej drogi walące się głazy trafiły na sterczący nad samą wioską na kształt niewielkiej piramidy ostry występ skalny. Pędzące lawiną głazy rozdzieliły się na tym występie na dwa oddzielne strumienie, które obramowały domki wioski kamiennymi kleszczami. Wznosząc w powietrze olbrzymie chmury kurzu i skalnego pyłu lawina zwaliła się na asfaltową drogę po obu stronach wioski i część jej z rozgłośnym pluskiem wpadła do wód zatoki. Z tej odległości wydawało się, że ani jeden z większych głazów nie trafił na skupisko rybackich domków. Załoga „Swantewida” w dalszym ciągu stała bez najmniejszego ruchu na pokładzie jachtu. Nikt się też nie odzywał ani słowem. Dzika Mrówka zdał sobie nagle sprawę, że COŚ się zmieniło. Ale CO? - zastanawiał się i nagle dotarło do niego. CISZA! Śmiertelna, niczym nie zakłócana cisza panowała wokoło. Znikł gdzieś, umilkł denerwujący, groźny, nieznany huk i grzmot. Ustało też niezwykłe, przenikające aż do samego wnętrza drżenie. I wody, i kadłuba, i całego ciała wreszcie. Kapitan Filip odruchowo spojrzał na zegarek. I aż przetarł oczy ze zdumienia, a zegarek przytknął z niedowierzaniem do ucha, aby sprawdzić, czy przypadkiem nie stanął. Duża wskazówka stała w tym samym położeniu jak w momencie, gdy spojrzał poprzednio, wyskakując w pośpiechu na pokład. A sekundnik zrobił zaledwie pół obrotu. - A więc WSZYSTKO trwało PÓŁ MINUTY? - zdziwił się na głos Kapitan Filip. PÓŁ MINUTY? A wydawało się, że minęły już co najmniej godziny od momentu, gdy groźny huk i drgania poderwały załogę „Swantewida” ze spokojnego snu. Na nieodległym brzegu z wolna opadał biały kurz i spoza niego wyłaniały się zburzone domki rybackiego osiedla. Widać było też ludzi biegających między gruzami domów i rozległy się jakieś okrzyki i wołania. - Idziemy na ratunek! - zawołał Kapitan Filip, który pierwszy otrząsnął się z niezwykłego wrażenia i błyskawicznie, jak zwykle, podjął decyzję. - Wybierać kotwicę! Przygotować silnik! Wyciągnąć apteczkę z opatrunkami i lekarstwami! - począł wydawać rozkazy. Dzika Mrówka i Baleron poderwali się i skoczyli do małego kabestanu na dziobie jachtu i zaczęli wybierać kotwiczny łańcuch. Po chwili jacht drgnął i ruszył w miarę skracania łańcucha i w miarę, jak coraz bardziej pionowo wystawał z wody. Wreszcie łańcuch znalazł się w pionie. - Raaazem! - zakomenderował Dzika Mrówka, teraz bowiem trzeba było mocniej nacisnąć na korby kabestanu, aby oderwać kotwicę od dna i podciągnąć ją ku górze. Obaj chłopcy napięli się, wytężyli wszystkie siły, ale łańcuch zatrzymał się i ani rusz nie chciał wynurzyć się, choćby na centymetr więcej. - Chodźcie do pomocy! - krzyknął Dzika Mrówka i doskoczył jeszcze Drzazga z Szuflą. Szczególnie ten ostatni odznaczał się sporą siłą i cieszył się zasłużoną sławą klubowego osiłka. Przyłożyli się teraz już we czwórkę do opornego kabestanu, nacisnęli razem z całej siły aż korby poczęły się wyginać niepokojąco. I nic! Łańcuch ani drgnął! Kotwica trzymała się dna jak zaklęta! - No co tam z tą kotwicą? - zniecierpliwił się Kapitan Filip. - Nie można jej oderwać od dna! - zameldował Dzika Mrówka od dziobu. Kapitan sam ruszył na dziób, sam przyłożył się też do kabestanu. I też bez żadnego rezultatu! - I co dalej, panie kapitanie? - zapytał Dzika Mrówka, do którego obowiązków załogowych należała właśnie opieka nad kotwicą razem z łańcuchami i całym kabestanem. - Ano, nie ma czasu na zastanawianie się - zdecydował jak zwykle błyskawicznie Kapitan. - Rozszaklować łańcuch, podczepić linkę z bojką i ruszamy co prędzej! Po kilku minutach rozkaz Kapitana Filipa został wykonany i „Swantewid”, uwolniony z kotwicy ruszył na silniku w stronę pobliskiego brzegu. Przy sterze zasiadł sam Kapitan Filip i skierował jacht do niewielkiego kamiennego mola usytuowanego mniej więcej w środku wioseczki rybackiej. Druga przystań, przy której stały jeszcze przed kilkoma minutami rybackie łódki, małe kuterki i motorówki, położona na skraju wioski, zniszczona była teraz kompletnie przez skalne usypisko, a łodzie i kutry rozbite głazami pogrążały się właśnie w wodach zatoki. ,,Swantewid” dobił do brzegu i Baleron wyskoczył na molo, aby obłożyć cumę na kamiennym pachołku. - Słuchaj, Filip, czy ty się znasz na trzęsieniach ziemi? - Pan Wojtek zapytał cicho Kapitana. - Nie - przyznał Kapitan. - Pierwszy raz w życiu mam do czynienia z czymś takim. - A czy nie sądzisz, że wstrząsy mogą się powtórzyć? - To zupełnie możliwe. Czytałem o takich wypadkach. - No więc? - Co więc? - pytaniem na pytanie odpowiedział Kapitan Filip. - To, że następna kamienna lawina może spaść prosto na „Swantewida” - stwierdził Pan Wojtek. - Ano, może - przytaknął Kapitan Filip. - Brałeś to pod uwagę? - Oczywiście, że tak. I wiem doskonale, że w tej chwili narażam jacht i nas wszystkich też. Ale czy można inaczej postąpić? - Nie, nie można - zgodził się Pan Wojtek. Na tym obaj zakończyli krótką rozmowę i obaj wyskoczyli na brzeg. - Ja zostanę przy jachcie. Drzazga zostaje ze mną, nie, lepiej Ulka, Drzazga może się bardziej przydać na lądzie - rozkazał Kapitan. - O.K. - Pan Wojtek potwierdził kapitański rozkaz i ruszył biegiem w stronę rozwalonych domków rybackiego osiedla. - Kto wy? Skądeście się tu wzięli? - zagadnął po serbo-chorwacku biegnącą gromadkę jakiś młody człowiek w wojskowym poszarpanym nieco i zakurzonym mundurze. - My Polacy! Z jachtu! - wyjaśnił w biegu Pan Wojtek. - Polacy? I macie łódź? - ucieszył się młody żołnierz. - To bardzo dobrze - dodał po chwili. - Pomóżcie nam! - zawołał ktoś od gruzów rozwalonego domu. Całą gromadką pobiegli na maleńkie podwórko. Zawalony dach opierał się jednym krańcem o ocalałą ścianę, drugi zaś kraniec leżał w gruzach pozostałych ścian domku. W ocalałej ścianie tkwiły drzwi, które teraz dwóch mężczyzn bezskutecznie usiłowało otworzyć. Zakleszczyły się! - zrozumiał Dzika Mrówka. - Tam w środku są ludzie! - zawołał jeden z mężczyzn. - Pomóżcie wyważyć drzwi. - STOP! - krzyknął Pan Wojtek. - Jak je wyrwiemy, cała ściana może runąć razem z resztkami dachu. Najpierw trzeba te resztki czymś podeprzeć. - Dajcie szybko jakąś belkę! - krzyknął do swoich chłopców, którzy biegiem ruszyli na poszukiwania i po chwili biegli już z powrotem taszcząc ciężką dużą drewnianą ławę. - Będzie dobra? - zapytał zdyszany Dzika Mrówka. - Chyba tak, ale przydałaby się jeszcze jedna - odkrzyknął Pan Wojtek, podpierając ustawioną na sztorc ławą framugę zakleszczonych drzwi. Po chwili znalazła się i druga ława, ciężki, dębowy chyba stół i jakaś dłuższa belka. Tym wszystkim podparto drewnianą ramę zakleszczonych drzwi. Naparli w piątkę. Drzwi wygięły się, ale wciąż stawiały opór. Ktoś z tyłu podał długi stalowy drąg. Pan Wojtek włożył go w szparę koło zawiasów, nacisnął i drzwi odskoczyły z głośnym trzaskiem. Z góry posypał się tynk i spadło kilka dachówek z lecącego ukośnie dachu. Wszyscy odskoczyli do tyłu, tylko jeden Pan Wojtek przytulił się do ocalałych resztek ściany. Przez chwilę ratownicy zamarli w trwożnym oczekiwaniu, ale ocalała ściana trzymała się nadal, a tymczasem z wnętrza rozwalonego domu dobiegły słabe ludzkie jęki. Młody żołnierz wskoczył do rozbitego wnętrza, a za nim ruszył bez namysłu Pan Wojtek, wciąż trzymający łom w ręku oraz Dzika Mrówka, Baleron i Szufla. Drzazga pozostał na zewnątrz, podtrzymując zaparte o framugę drzwi solidne ławy. Przez moment ratownicy nie mogli nic zobaczyć, gdyż wewnątrz panował głęboki mrok, a chmura kurzu jeszcze bardziej utrudniała widoczność i uniemożliwiała jakąkolwiek orientację. Dodatkowo kurz drapał w gardle i gryzł w oczy, tak że wszyscy ratownicy rozkaszlali się na dobre. - Kto tu jest? - zawołał młody żołnierz. Gdzieś z dołu, z kąta izby znowu odezwał się cichy jęk. Ruszyli w tym kierunku. - Tu ktoś leży! - zawołał Baleron i schylił się. Istotnie, na podłodze wśród cegieł i potrzaskanych dachówek leżała jakaś nieruchoma postać. - Bierzemy ją - zakomenderował Pan Wojtek, którego oczy przyzwyczaiły się już do ciemności i który w leżącej postaci rozpoznał młodą kobietę z długimi rozpuszczonymi włosami. Podnieśli z trudem leżącą, wzięli ostrożnie na podłożone ręce i przenieśli przez wywalone drzwi. Kobieta miała zamknięte oczy, a spomiędzy czarnych gęstych włosów sączyła się strużka krwi. Tymczasem w rogu rozbitej izby znowu rozległ się jęk. - Tam jest ktoś jeszcze! - krzyknął żołnierz i razem z Dziką Mrówką podczołgali się pod dotykający tu gruzowiska dach. W samym rogu leżała starsza kobieta pojękując z cicha. Jej lewą nogę przyciskała jedna z belek zawalonego dachu. Obok - również przyciśnięta dachem - stała mała drewniana kołyska, a w niej leżało zupełnie cichutko maleńkie dziecko zawinięte w niebieski kocyk. Nie żyje? - przemknęło przez myśl Dzikiej Mrówce. Wcisnąwszy głowę pod deski rozwalonego dachu zbliżył twarz do niemowlaka. W bladym świetle przeciskającym się przez rozmaite szczeliny dojrzał ze zdziwieniem, że dziecko oddycha zupełnie miarowo. - ŚPI? - zdziwił się i ucieszył jednocześnie. - Pomóż mi - usłyszał głos żołnierza, który daremnie starał się uwolnić przyciśniętą nogę starszej kobiety. Razem złapali za belkę i starali się unieść ją nieco w górę, ta jednak nawet nie drgnęła. - Nie damy rady - zdecydował Dzika Mrówka. - Panie Wojtku! - zawołał - Szufla, Baleron, Drzazga na pomoc! Wbiegli wszyscy do przywalonej izby. Pan Wojtek podłożył łom pod belkę. - Mrówka, wyjmij najpierw dziecko z kołyski - zdecydował Pan Wojtek - bo ten cały dach może nam zlecieć na głowy. - Kiedy nie dam rady. Nie zmieszczę dzieciaka pod dachem. Za ciasno - Marek spróbował, ale osiągnął tylko tyle, że dziecko się obudziło, otworzyło oczy i jednocześnie wykrzywiło buzię do płaczu. - To wyrwij boczną deskę kołyski i tędy wyciągaj. Ale się pośpiesz! Dzika Mrówka szarpnął. Na szczęście zakleszczona pod dachem kołyska widać była używana w tej rodzinie od wielu już pokoleń, ścianka bowiem trzymała się słabo i została chłopcu w ręku. Teraz już bez problemu można było wyciągnąć płaczące już na dobre dziecko i wynieść błyskawicznie na podwórko, z dala od wciąż grożącego zawaleniem domu. - RAAAZEM! - Dzika Mrówka wynosząc dziecko usłyszał komendę Pana Wojtka. Oddał szybko dziecko jakiejś kobiecie i wbiegł z powrotem do zawalonej izby. Doskoczył do belki obciążającej wciąż nogę starszej kobiety, wczepił się w uparte drzewo nieomal pazurami i pchał z całych sił ku górze. Obok niego mocował się z belką Szufla aż mu żyły wystąpiły na skroni i pokazały się krople potu. Belka drgnęła i uniosła się na kilka centymetrów w górę, ale jednocześnie cały dach zatrzeszczał niepokojąco i znowu posypały się pęknięte dachówki i wzniosły tumany tynkowego pyłu. - Teraz! - zakomenderował znowu Pan Wojtek i w tym momencie żołnierz z Drzazgą wyciągnęli wciąż pojękującą kobietę ze śmiertelnej pułapki. Błyskawicznie wszyscy znaleźli się na zewnątrz, na maleńkim podwórku ocienionym winną latoroślą z dojrzewającymi już gronami. - Czy w domu jeszcze ktoś został? - żołnierz zapytał starszą kobietę, która przestała teraz jęczeć i leżała cicho na płytach podwóreczka. - Ze mną razem była tylko córka i wnuczka. Co z nimi? - Są tu obie obok - uspokajał żołnierz, zresztą płacz dziecka było słychać bardzo wyraźnie. - Żyje? - zapytała babcia, a Dzika Mrówka odpowiedział prędko: - Żyje, żyje! - choć prawdę mówiąc, wcale nie wiedział o kogo chodziło, czy o maleństwo, czy też o młodą czarnowłosą kobietę, którą wydobyto na samym początku. Tymczasem młoda kobieta otworzyła oczy, spojrzała wokoło mało przytomnym wzrokiem, a usłyszawszy płacz dziecka chciała o coś zapytać, ale udało się jej jedynie bezgłośnie poruszyć wargami i po chwili znowu zamknęła oczy. - Szybko do szpitala! - zdecydował Pan Wojtek, gdyż stan obu kobiet był wielce niepokojący. Starsza z kobiet miała na pewno złamaną nogę, a młodsza ponownie straciła przytomność. O dziecku też nic nie można było powiedzieć, czy przypadkiem nie odniosło jakichś obrażeń. - Gdzie tu jest najbliższy szpital? - Będzie z dziesięć kilometrów. W miasteczku - odezwał się żołnierz. - Samochód! Gdzie tu jest jakiś samochód? - niecierpliwił się Pan Wojtek. Żołnierz pobiegł na poszukiwania, a tymczasem Pan Wojtek sprawnie unieruchomił złamaną nogę między dwiema drewnianymi łubkami. Gdy owijał nogę zaimprowizowanym z podartego prześcieradła bandażem, nagle za jego plecami rozległ się głośny trzask, a potem gwałtowny huk i w oka mgnieniu całe podwórze skryło się w gęstych kłębach tynkowego i ceglanego pyłu. To zawalił się dach na częściowo dotychczas rozbitym domu, dach, spod którego przed kilkunastu zaledwie minutami wyciągnęli kobiety z trzech pokoleń tej samej rodziny: babcię, matkę i maleńką córeczkę. Tymczasem nadbiegł żołnierz. - Samochód jest, ale nic z tego. Droga po obu stronach wioski tak zatarasowana, że nikt teraz nie przejedzie, ani nie da się jej oczyścić bez ciężkiego sprzętu czy materiałów wybuchowych. Jedyna droga to wodą, ale w tym bieda, że wszystkie nasze łodzie i motorówki zatopione, uszkodzone lub są w morzu na połowach. - Ale my mamy jacht - odparł Pan Wojtek, kończąc prowizoryczny opatrunek. - Właśnie - zaczął żołnierz - ale... - Nie ma żadnego ale - zaraz płyniemy. Pomóżcie nam zabrać te dwie kobiety z dzieckiem. Szybko, bo stan matki może być poważny. Nie jestem lekarzem, ale wydaje mi się, że wcale nie jest za dobrze. A i dziecko też trzeba jak najszybciej zbadać. - Kiedy są jeszcze i inni ranni w wiosce. Też potrzebują lekarskiej pomocy. - To dawać ich natychmiast na jacht - zdecydował w jednej chwili Pan Wojtek. Żołnierz pobiegł z wiadomością, a Pan Wojtek ze swymi chłopakami rozglądnął się za prowizorycznymi choćby noszami, bo jak tu transportować obie ranne na pokład jachtu? - Nosze? - Dzika Mrówka podrapał się w rozczochraną jak zwykle, a dziś jeszcze dodatkowo przysypaną gęsto tynkiem i ceglanym pyłem głowę. - Skąd tu wykombinować nosze? Wtem wzrok jego padł na wystające spod gruzów domu drzwi. Podskoczył razem z Szuflą i Drzazgą, wyciągnęli drzwi, omietli z kurzu i pyłu pierwszą z brzegu szmatą, przykryli znalezionym gdzieś kocem. - Już są nosze! - zameldował Dzika Mrówka Panu Wojtkowi. - W porządku! Dawaj jeszcze jedne! Następne drzwi wyjęli z zawiasów prawie nie uszkodzonego sąsiedniego domu. Nikt nie protestował, a jeszcze tamta gospodyni wyniosła dużą poduszkę w białej powłoczce i kraciastą pierzynę. Na tych noszach położyli wciąż nieprzytomną, wciąż leżącą z zamkniętymi oczyma młodszą z dwóch rannych kobiet. - A teraz szybko na jacht! - rozkazał Pan Wojtek, biorąc na ręce płaczące maleństwo w niebieskim kocyku. Chłopcy podnieśli drzwi z rannymi ruszyli w stronę nabrzeża. Na jachcie było już sporo ludzi. Pod masztem siedział stary mężczyzna z siwą brodą. Miał obwiązaną bandażem głowę i rękę na prowizorycznym temblaku. Obok przykucnęły dwie staruszki w czarnych, jak każe tutejszy obyczaj, sukniach i równie czarnych chustach na siwych włosach. Obie miały, jak można było zrozumieć, połamane żebra i całe były potłuczone. Na również prowizorycznych noszach leżał młody chłopiec cały owinięty bandażami. Kilka młodych kobiet tuliło w chustach płaczące głośno małe dzieci. Dwaj mężczyźni prowadzili pod ręce trzeciego, którego noga zwisała bezwładnie. Chłopcy postawili swoje nosze na zatłoczonym pokładzie jachtu. Po nich weszło jeszcze kilku ludzi i na koniec młody żołnierz w rozdartym i poplamionym mundurze. - Odbijać - rozkazał Kapitan Filip. Baleron zrzucił cumy i odepchnął nogą jacht od nabrzeża. Dzika Mrówka czuwał obok z bosakiem w ręku. W chwilę później zaskoczył silnik i nad wodą Zatoki Kotorskiej rozległ się miarowy jego terkot. Kapitan Filip znów zasiadł przy rumplu sterowym. Pokład „Swantewida” wyglądał jak szpitalna poczekalnia. Wśród ludzi uwijała się Ulka. To podawała mleko w butelkach kobietom z małymi dziećmi, to szklankę wody czy herbaty, to przewinęła komuś opatrunek, to podłożyła pod głową zrolowany koc, to po prostu uśmiechała się i gładziła po włosach zlepionych kurzem i krwią młodego chłopca, leżącego wprost na pokładzie. Z zewsząd słychać było wciąż to samo słowo kierowane do Ulki. - Hvala! Mnogo hvala! Kapitan Filip tymczasem wyprowadził jacht na szersze wody zatoki i skierował go w stronę miasteczka, w którym - według słów żołnierza - znajdował się najbliższy szpital. Jacht płynął wzdłuż brzegu, a oczom jego załogi i zebranych na pokładzie rannych raz po raz ukazywały się przerażające, tragiczne w swej wymowie obrazy. Oto piękny nowoczesny budynek hotelu, zbudowany z betonu i szkła, stał dziwnie przekrzywiony, jakby jakiś olbrzym wgniótł go gigantycznym obcasem w ziemię. Oto wiszące na stalowych prętach balkony z odartymi różnokolorowymi markizami trzepocącymi na wietrze, który się nagle zerwał. Oto dwupiętrowy budynek mieszkalny z odciętą jakby nożem frontową ścianą ukazującą obnażone wnętrza. Na ocalałych ścianach wisiały jeszcze obrazy, na stole przykrytym białą serwetą stało niedzielne śniadanie, w rozbitej łazience zwisała nad rumowiskiem biała wanna, z prysznica w absurdalny sposób lała się wciąż woda, siejąc tęczowe blaski w promieniach słońca. Oto nagłe urwisko przecięło asfaltową szosę, a dalej stoi piękny jeszcze przed chwilą samochód przygnieciony olbrzymim odłamem skalnego rumowiska. Na wodach Zatoki, pustych jeszcze do niedawna, pojawiły się szybkie motorówki, powolne kutry rybackie, a nawet łodzie wiosłowe. Wszystkie płynęły w tym samym co „Swantewid” kierunku. Na wszystkich pokładach znajdowali się, widoczni już z daleka dzięki białym opaskom bandaży, poszkodowani w trzęsieniu ziemi. Najpewniej szosa wiodąca u podnóża skał wzdłuż brzegu zatoki została zniszczona w wielu jeszcze innych miejscach i nie było żadnych dróg poza wodną. Wreszcie „Swantewid” podszedł do betonowego mola w miasteczku. Na brzegu czekały już białe karetki pogotowia i kilka samochodów osobowych z białymi flagami czerwonego krzyża zatkniętymi koło przednich drzwiczek. Obok stało kilkunastu żołnierzy z polowymi noszami. - Już czekają na rannych! - stwierdził z podziwem Dzika Mrówka. - Przecież od podziemnego wstrząsu minęła zaledwie niespełna godzina, przecież i tu też pełno domów zostało zniszczonych, przecież i tu też na pewno są ranni, a oni już czekają na nas - powiedział do Pana Wojtka, gdy dobijali do nabrzeża. - Tu ludzie są przyzwyczajeni do takich kataklizmów. To przecież nie pierwszy raz spotyka ich takie nieszczęście i na pewno każdy wie, co do niego należy i co ma robić na wypadek trzęsienia ziemi. Z pokładu jachtu szybko przetransportowano wszystkich rannych do sanitarek i samochodów, które natychmiast odjechały na sygnale w głąb miasteczka, gdzie prawdopodobnie mieścił się lokalny szpital. Kapitan Filip zaraz po opróżnieniu jachtu zgłosił się do sztabu akcji ratowniczej, który już urzędował w holu pobliskiego hotelu, który odniósł na szczęście niewielkie tylko uszkodzenia. - Dziękujemy wam pięknie za pomoc okazaną naszym mieszkańcom - jowialny starszy wąsaty oficer uścisnął kordialnie dłonie Kapitana Filipa. - Miło mi pana poznać, kapitanie, i cieszę się ze spotkania z Polakami. W czasie wojny w partyzantce marszałka Tito byłem w oddziale, w którym walczyło też trzech Polaków. Jeden z nich niestety zginął i nie doczekał ani zwycięstwa, ani powrotu do wolnego kraju, ale dwóch przeżyło do końca walk, wrócili do Polski i teraz przyjeżdżają czasem do mnie na urlop. No, na szczęście dla nich, w tym roku jeszcze nie przyjechali. - Czy dużo jest ofiar? - zapytał Kapitan Filip. - Nie mamy na razie dokładnych meldunków, ale mam wrażenie, że ofiar nie jest dużo. Może to zabrzmi dziwnie, ale na szczęście trzęsienie ziemi trafiło nas w niedzielny ranek. Nie było ani dzieci w szkołach, ani ludzi w fabrykach i stoczniach. I dobrze, że nie w nocy, bo w nocy zawsze jest gorzej i trudniejsza akcja ratunkowa. - To widzę, że pan ma doświadczenie z trzęsieniami ziemi. - Trudno nie wiedzieć, jak wygląda ogień, jeżeli się mieszka na wulkanie - uśmiechnął się gorzko oficer. - Zgłaszam się z naszym jachtem do pomocy. Gdzie mam się udać i co mam robić? - zapytał Kapitan Filip. - Jeszcze raz pięknie dziękujemy, ale teraz to już damy sobie radę. Mam radiowe wiadomości, że z Dubrownika i z Herceg Novi płyną szybkie jednostki marynarki wojennej, a z Titogradu lecą wojskowe helikoptery ratunkowe. Jesteście wolni i raz jeszcze dziękujemy za pomoc. Za pomoc udzieloną w najważniejszej chwili. Załoga „Swantewida” wyszła na ląd. Z przerażeniem i rozpaczą oglądali doszczętnie zniszczone stare i zabytkowe miasteczko, rozbite dawne mury obronne, które przez tyleset lat broniły przed najazdami wrogów. Jeszcze parę dni temu podziwiali te zabytki razem z wciąż roześmianym Stanko Milevićem, a teraz wszystko przypominało zdjęcia ze starych kronik filmowych przedstawiających Warszawę tuż po wojnie i wyzwoleniu. - Podobno tak samo wygląda też Budva - powiedział w pewnym momencie Pan Wojtek, który rozmawiał z jednym z oficerów milicji. - Budva? Takie piękne miasto - zmartwiła się szczerze Ulka. - Jaka szkoda. - Pewno. Tyle wieków to wszystko stało, tyle pokoleń ludzkich budowało, tyle ludzkiego trudu i wysiłku i to wszystko zniszczone w ciągu pół minuty. I piękny stary Kotor, i śliczna Budva, i elegancki hotel Świętego Stefana. - To Święty Stefan też? - Podobno niestety też. - Ciekawe, co ze Stankiem Milevićem? - Pytałem też o niego. Odleciał już helikopterem do Budvy, aby zabezpieczyć te zabytki, które nadają się jeszcze do uratowania. Jak widzicie, każdy ma tu swoje zadanie na wypadek kataklizmu. Smutni i przygnębieni wracali wszyscy na jacht. Jeszcze wczoraj byli tak weseli, tak piękny i szczęśliwy świat ich otaczał. A dziś? Na wszystkich placykach i skwerkach, na wszystkich trawnikach oddziały wojskowe rozbijały już duże zielone namioty, do których wstawiano polowe łóżka. Z samochodów wyładowywano sterty koców i paczki pościeli. Inne grupy montowały kuchnie polowe, od których ciągnęły zapachy gotowanych już potraw. Żołnierzom pomagali cywile, a wśród nich słyszało się też obce języki. To turyści, których trzęsienie ziemi zastało na wybrzeżu Zatoki Kotorskiej, zgłaszali się samorzutnie do pomocy. - W tym całym nieszczęściu dobrze, że choć znajdują się jeszcze ludzie dobrej woli i pomagają jedni drugim. - Prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie - stwierdził sentencjonalnie Dzika Mrówka i wszyscy całą grupą zgłosili się do najbliższego oddziału wojskowego, który zaczął rozbijać nowe namioty pod rozłożystymi postrzępionymi palmami zdobiącymi miejski deptak, tak niedawno jeszcze pełen życia i radości. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY, w którym Boka Kotorska uchyla rąbka swej tajemnicy W ciągu dni, które nastąpiły po tragicznym trzęsieniu ziemi, cała załoga jachtu „Swantewid” zmieniła w sposób zasadniczy tryb zajęć. Oczywiście nie było już mowy o jakimkolwiek bezczynnym opalaniu się na pokładzie jachtu ani o przyjemnym płetwonurkowaniu w ciepłych wodach adriatyckich. Zarówno młodzi płetwonurkowie, jak też Pan Wojtek i Kapitan Filip zgłosili się jak jeden mąż do pomocy przy ratowaniu tego wszystkiego, co jeszcze można było uratować. Z okazji tej skorzystał od razu Stanko Milević, który zajmował się ratowaniem i ochroną wszystkich wartościowych zabytków, od kościołów i rozmaitych budynków począwszy, a kończąc na obrazach i meblach, które znajdowały się w rozbitych i zniszczonych domach i muzeach. Praca była ciekawa i na pewno bardzo pożyteczna, ale też niezwykle ciężka, a przede wszystkim niezbyt bezpieczna, bo niektóre dzieła sztuki trzeba było wyciągać niemal dosłownie spod gruzów lub grożących natychmiastowym zawaleniem ścian czy stropów. Ratowanie zabytków trwało od wczesnego ranka do późnego wieczora, czas więc biegł naszym płetwonurkom niezwykle szybko, a gdy prawie nocą wracali na pokład „Swantewida”, stojącego przez cały czas w kotorskim porcie, byli tak nieludzko zmęczeni, że myśleli już tylko o jednym: położyć się i spać! Nic też dziwnego, że ostatni tydzień pobytu minął jak z bicza strzelił i ani się ktokolwiek obejrzał, a trzeba było zwijać manatki i płynąć z powrotem do Dubrownika, dokąd miała za dwa dni przylecieć kolejna zmiana żeglarsko-płetwonurkowa. Nadszedł tedy pożegnalny wieczór z nieocenionym znawcą i wielkim miłośnikiem czarnogórskich zabytków i dzieł sztuki. Na wieczór ten zebrali się wszyscy na pokładzie jachtu, gdyż restauracja Stankowego przyjaciela, w której podawano najlepsze w okolicy „frutti di mare”, leżała całkowicie w gruzach. Co prawda Stankowy przyjaciel, który szczęśliwie wyszedł z trzęsienia ziemi bez żadnych obrażeń, zmontował coś na kształt rusztu na wolnym powietrzu przed ruinami restauracji, a zamiast stołów ustawił na razie trzy puste beczki po winie przykryte papierem, ale Kapitan Filip stanowczo zdecydował, że tym razem jacht ma ugościć Stanka u siebie. - Kiedy teraz to ja jestem waszym dłużnikiem - na próżno przekonywał Stanko swym tubalnym głosem. - Pomogliście mi tyle, że bez was nie uratowałoby się ani jednej trzeciej zabytków. Zwłaszcza że - jak się okazało - czasu było mało, bo wczorajsza ulewa mogła bardzo dużo poniszczyć. Szczególnie obrazy, które wisiały tu i ówdzie na ocalałych ścianach domów bez dachów. Nie mówiąc o samym muzeum w Kotorze, które jako tako też dzięki waszej pomocy zostało już zabezpieczone. - Tamto jedna sprawa - odpowiadał Kapitan Filip - a pożegnalna kolacja zupełnie co innego. Nasza pomoc dla was to zaszczyt i obowiązek. Zresztą nie wyobrażam sobie, jak mogłoby być inaczej. Gdybyśmy wam nie pomogli, to tak samo jakbyśmy nie poszli na pomoc komuś, kto na morzu wzywa ratunku. Prawda chłopcy? - tu Kapitan Filip mrugnął porozumiewawczo do Dzikiej Mrówki i do Balerona, nawiązując do bałtyckich wydarzeń na „Stella Polaris” sprzed roku. - Nie wyobrażam sobie, żeby można było postąpić inaczej - powtórzył Kapitan Filip. - To prawda, ja też sobie nie wyobrażam... - roześmiał się Stanko Milević. - Ale na kolację... - Stop - przerwał mu Kapitan Filip - sprawa została postanowiona, a na tym jachcie JA jestem KAPITANEM - dorzucił z udaną powagą. - Aye, aye, sir! - Stanko Milević wyprężył się w postawie na baczność i zasalutował olbrzymią dłonią do takoż olbrzymiego kapelusza, z którym prawie się nie rozstawał, bez względu na pogodę ani na porę dnia, a jak pozwolił sobie zauważyć Dzika Mrówka, pewno też w nim sypiał. Wieczorem tedy, po całodziennej pracy przy ratowaniu zabytków, zjawił się Stanko na pokładzie w niezwykle uroczystym stroju. Co prawda miał na sobie te same noszone na co dzień, niegdyś białe, płócienne spodnie, na mocno zmierzwionych włosach, ten sam co zawsze szerokoskrzydły kapelusz, na bosych nogach olbrzymie drewniane klapoki, a i tę co zawsze koszulę w jaskrawe słoneczniki, prawie całkowicie rozpiętą, jednakże na szyi Stanko miał - rzecz niezwykła doprawdy - zawiązany w fantazyjny węzeł równie fantazyjny w kolorach olbrzymi jedwabny fular! Obie potężne dłonie Stanko Milevića zajęte były całkowicie prezentami. W jednej dźwigał olbrzymich rozmiarów butlę z domowym winem, prezent dla Kapitana Filipa i Pana Wojtka, w drugiej plastykową torbę z tyloma tabliczkami czekolady, ilu było młodocianych płetwonurków, i całą masę pięknie dojrzałych brzoskwiń, a oprócz tego wspaniały bukiet rozmaitych, przepysznie kolorowych kwiatów, który prawie że zasłaniał solidną przecież postać Stanka. - Kwiaty dla najpiękniejszej dziewczyny ze „Swantewida” - zahuczał wręczając bukiet Ulce, która nagle przypomniała sobie swoje stare zwyczaje i tak się zmieszała, czerwieniąc się przy tym jak piwonia, że nawet nie przyszło jej do głowy pomyśleć, czy Stanko nazwał ją „najpiękniejszą dziewczyną” dlatego, że była jedyną dziewczyną na jachcie, czy też miał na myśli rzeczywistą ocenę jej urody. Zresztą, kto by się tam zastanawiał nad takimi drobiazgami, kiedy Ulkę czekał w tej chwili nie byle jaki EGZAMIN! I to w dodatku egzaminatorem miał być wspaniały ZNAWCA PRZEDMIOTU, najlepszy chyba, jakiego można było znaleźć w całej okolicy. Otóż Ulka na pożegnalną kolację przygotowała nie byle co, bo: - po pierwsze: TORT! - po drugie: WŁASNORĘCZNIE!! - po trzecie: ZUPEŁNIE SAMODZIELNIE, BEZ NAJMNIEJSZEJ CZYJEJKOLWIEK POMOCY!!! I to wszystko w zupełnie niezwykłych przecież warunkach, bo na jachcie i bez dokładnego przepisu (WSZYSTKO Z PAMIĘCI!), a na domiar wszystkiego jednym z biesiadników, i to w dodatku NAJWAŻNIEJSZYM, był doskonały znawca wszystkiego, co nadawało się do zjedzenia, SAM STANKO MILEVIĆ! Jadłospis pożegnalnej kolacji nie był zbytnio skomplikowany, bazowano bowiem głównie na konserwach przywiezionych z Polski, nikt jednakże nie zwracał na to specjalnej uwagi, bo apetyty wszyscy mieli wilcze, a Stanko Milević był tak bardzo zajęty rozmową na aktualne tematy, iż wydawało się, że nie ma absolutnie pojęcia, co jest na talerzu. Nadszedł wreszcie czas na herbatę i deser. Ulka, która razem z Drzazgą podawała „do stołu”, czyli przynosiła wszystko z kambuza na pokład, wyniosła teraz swój tort ozdobiony kawałeczkami świeżych owoców i kunsztownym napisem DO VIDENJA! ułożonym z łuskanych migdałów. Gdy Ulka postawiła swoje dzieło na zaimprowizowanym stole, Stanko Milević, który akurat coś opowiadał - oczywiście niezwykle donośnym głosem, jak to miał w zwyczaju - przerwał grzmiący monolog w pół słowa, spojrzał na tort, potem na Ulkę, potem jeszcze raz na tort i mruknął basem: - No, no, no! A gdy Ula nałożyła mu na okrągłą tekturkę udającą kryształowy talerzyk sporą porcję tortu, Stanko w milczeniu o dziwo! - spróbował łyżeczką mały kawałeczek, a spróbowawszy podniósł oczy w górę ku rozgwieżdżonemu niebu, lewą ręką pogłaskał się po gardle i huknął basem: - Jak to się u was mówi - „niebo w gębie”? - Dokładnie tak się mówi - przytwierdził Pan Wojtek. - No to ja powiem wobec tego - odezwał się znów Stanko - „NIEBO W GĘBIE” I NA DODATEK ZE WSZYSTKIMI GWIAZDAMI I Z KSIĘŻYCEM TEZ! - A skąd wy właściwie macie takie wspaniałości? - zapytał Stanko po chwili - o ile się orientuję, a orientuję się nieźle pod tym względem, to nikt tu w najbliższej okolicy niczego takiego wspaniałego nie produkuje, szczególnie teraz... - To dzieło Uli - wtrącił Kapitan Filip. - ULKI!?!? - ryknął wielkim głosem Stanko, skoczył na równe nogi aż jacht przechylił się gwałtownie, złapał dziewczynę i ucałował ją siarczyście w oba policzki. Ulka aż cała pokraśniała i by ukryć swoje zmieszanie, zaczęła wszystkim nakładać po wydzielonym kawałku tortu na tekturowe krążki. A gdy obdzieliła już wszystkich z sobą włącznie, została jej niespodziewanie jeszcze jedna porcja. Podała ją Stanko Milevićowi, który ze swoją pierwszą porcją uporał się w iście rekordowym tempie. - Czy to nie za dobre? - spytał żartobliwie. - Jeżeli zjem jeszcze i ten kawałek, to mi już chyba żaden inny tort nie będzie w życiu smakował. - O, co do tego to nie ma obawy! - roześmiała się Ulka. I roześmieli się wszyscy, a najgłośniej śmiał się oczywiście Stanko, którego tubalnego śmiechu nie mogło w żaden sposób zagłuszyć nawet osiem normalnych gardeł. Następnego dnia rankiem „Swantewid” opuścił Kotor. Ulka, Dzika Mrówka, Baleron, Drzazga i inni, cała załoga patrzyła z ogromnym żalem na ruiny starego grodu, który jeszcze tak niedawno witał ich w swej pełnej krasie i urodzie. Na nabrzeżu żegnał ich potężny Stanko, który mimo swych rozlicznych obowiązków znalazł jeszcze czas na to, aby wpaść do portu i przynieść dla każdego z członków załogi polskiego jachtu pięknie wydrukowane imienne podziękowanie od Komitetu Odbudowy Kotoru za pomoc w ratowaniu i za dzielną postawę w czasie trzęsienia ziemi. Stanko stał teraz na nabrzeżu, a jego wielka postać w jeszcze większym kapeluszu malała coraz bardziej. - Czeka nas jeszcze mała praca po drodze - powiedział Kapitan Filip, gdy już załoga postawiła odpowiednie żagle, a jacht położył się na właściwy kurs wiodący ku wyjściu z Zatoki Kotorskiej. - Praca? - zdziwili się Ulka i Dzika Mrówka prawie jednocześnie. - A zapomnieliście o kotwicy? - Rzeczywiście - Dzika Mrówka przecież własnoręcznie zaczepiał łańcuch zakleszczonej gdzieś na dnie kotwicy do małej bojki z nazwą jachtu i macierzystego jego portu, ale w nawale niezwykłych wydarzeń, które zaszły w ostatnim tygodniu, zupełnie o tym zapomniał. - No to dobrze, że na tym jachcie jest jeszcze ktoś do pamiętania - roześmiał się Kapitan. - Mam nadzieję, że bojki nie zerwało w czasie ostatnich dni i że jest w tym samym miejscu, gdzie leży na dnie nasza zakleszczona, ale przecież jeszcze zupełnie dobra i prawie nowa kotwica. No i tyle metrów łańcucha. Kiedy podejdziemy na miejsce, dwóch z was zejdzie w aparatach na dół i zobaczy, co się tam stało. Głębokość nie jest na szczęście duża, tak że nie powinno być żadnych problemów, a szkoda kotwicy. - Jasne, że szkoda - Dzika Mrówka od razu zapalił się do czekającej roboty. - Dwóch? A dlaczego nie DWOJE - zapytała równocześnie Ulka. - To robota dla chłopców - krótko uciął Kapitan Filip, ale widząc, że zrobił tym przykrość Ulce, dodał: - Tam może być potrzeba trochę więcej siły, bo kotwica na pewno się zakleszczyła w jakiejś szczelinie skalistego dna. Naprzeciw małej wioseczki, gdzie ratowali mieszkańców przygniecionych w rozbitym domu, bójka „Swantewida” znajdowała się dokładnie w tym miejscu, które zdołał zaznaczyć na mapie dokładny w każdym calu Kapitan Filip. Nawet w czasie trzęsienia ziemi nie zapomniał on o najdrobniejszym szczególe. - Na morzu nie ma rzeczy mniej lub więcej ważnych i najmniejszy drobiazg może w jakimś momencie okazać się NAJWAŻNIEJSZY - zwykł był powtarzać wielokrotnie, starając się wbić tę prawdę w głowy swych załogantów, sądząc nie bez racji, że ta sama zasada może odnosić się nie tylko do spraw morza, ale również do spraw całego życia. - Pierwszy krok udany! - ucieszył się Kapitan Filip. - Boja jest na swoim starym miejscu! Dzika Mrówka wyskoczył za burtę jachtu i podczepił cumkę jachtu do końca łańcucha kotwicznego przytwierdzonego do bojki. Potem wylazł z powrotem na pokład i zaczął nakładać płetwonurkowy sprzęt, a więc butle, płetwy, pas ozdobiony specjalnymi ołowianymi ciężarkami i maskę na twarz. Do lewej łydki przymocował dwoma gumowymi paskami pochwę z ostrym jak brzytwa nożem, bo nigdy nie wiadomo, co pod wodą może się okazać i co może się zupełnie niespodziewanie przydać. Obok Pan Wojtek również szykował się do zejścia pod wodę. - Zabierzemy ze sobą na wszelki wypadek te nieduże dwa łomiki - zdecydował. - Może trzeba będzie tam podważyć. - No to schodzimy! - zwrócił się do Marka. Pierwszy skoczył Dzika Mrówka, a tuż za nim Pan Wojtek. Płynęli jeden obok drugiego, doszli równocześnie do bojki i obaj złapali końcówkę łańcucha. - Schodzimy w dół po łańcuchu - powiedział Pan Wojtek i zanurzył się pierwszy. Za nim poszedł w dół Dzika Mrówka. Im głębiej się obaj zanurzali, tym bardziej rozpraszało się i słabło światło słoneczne, aż dwóch płetwonurków otoczyła zielonkawobłękitna poświata, którą tak bardzo lubił Dzika Mrówka. Uważał, że właśnie w takim świetle odbywają się wszystkie bajki, zasłyszane jeszcze w dzieciństwie, czy to od Mici, która opowiadała je wieczorami, gdy obaj z Jarkiem leżeli już w swych małych jeszcze łóżeczkach, wykąpani i pachnący mydłem w czystej pościeli, czy też przeczytanych później samodzielnie, gdy już odróżniał poszczególne litery, a potem nauczył się je składać w słowa, a słowa w zdania. Teraz jednak nie była pora na wspominanie najpiękniejszych nawet bajek, bo obaj płetwonurkowie mieli do wykonania jak najbardziej konkretne zadanie. Musieli po pierwsze dotrzeć do kotwicy, a po drugie oswobodzić ją z tego czegoś, co ją trzymało na dnie. Schodzili coraz niżej wzdłuż łańcucha kotwicznego aż wreszcie dojrzeli dno. No tak - pomyślał Dzika Mrówka - nic dziwnego, że nie mogliśmy wyrwać tej kotwicy z dna. - Koniec łańcucha nikł pod sporym odłamem skalnym, który go przyciskał do dna. Sama kotwica, nawet wcale nie zakleszczona, spoczywała po drugiej stronie skalnego odłamu. Widocznie jeden z głazów stoczył się aż tutaj z brzegu - doszedł do wniosku chłopak podpływając bliżej - albo też skaliste dno poruszyło się w czasie trzęsienia ziemi i oto są skutki. Istotnie, nie można było sobie inaczej wytłumaczyć widocznej teraz wyraźnie sytuacji. Pan Wojtek podpłynął z drugiej strony skały przygniatającej końcówkę kotwicznego łańcucha i po chwili dał ręką znak, który oznaczał: „ja będę próbował podważyć skałę, a ty ciągnij łańcuch”. Dzika Mrówka kiwnął głową na znak, że wszystko zrozumiał i złapał obiema rękoma łańcuch. Pan Wojtek tymczasem podłożył łomik i próbował unieść skalny blok. Za pierwszym razem nie udało się, gdyż łomik ześlizgnął się z kamienia, który służył Panu Wojtkowi jako podpórka dla dźwigni. Za drugim razem było nieco lepiej, ale skalny blok ani drgnął. Może spróbujemy razem? - zaproponował na migi Dzika Mrówka, ale Pan Wojtek przecząco machnął głową, co miało mniej więcej oznaczać: „jeżeli obaj będziemy podnosić głaz, to kto wyciągnie w tym czasie łańcuch?” - Podaj mi swój łom - znowu na migi powiedział Pan Wojtek, gdyż łom Dzikiej Mrówki był znacznie dłuższy i grubszy. Pan Wojtek wbił teraz jeden koniec łomu pod głaz, drugim łomem podbił spory kamień, służący za podparcie zaimprowizowanej dźwigni i nacisnął z całej siły na drugi koniec łomu. Tym razem odłam skalny wyraźnie drgnął i uniósł się odrobinę. Dzika Mrówka schylił się błyskawicznie i z całej siły szarpnął przygnieciony łańcuch. POSZŁO! - W porządku! - Dzika Mrówka podniósł umownym gestem kciuk lewej dłoni i wyprostował się. W tym samym momencie prosto przed sobą, w odległości zaledwie kilkunastu najwyżej metrów od miejsca, gdzie leżała ich kotwica, Dzika Mrówka COŚ DOJRZAŁ! To COŚ było przede wszystkim dość duże i najpierw Marek pomyślał, że to po prostu jeszcze jeden odłam skalny o dość oryginalnych i niezwykłych kształtach, ale zaraz potem... Chyba mnie oczy nie mylą - myślał gorączkowo Dzika Mrówka i machinalnie chciał ręką przetrzeć oczy i dopiero w ostatniej chwili zorientował się, że przecież jest w masce! Rzeczywiście to, co zobaczył, trudne było do uwierzenia! Bo oto przed zdumionym chłopcem na skalistym dnie morza najwyraźniej leżał WRAK! Drewniany kadłub z dwiema wznoszącymi się nad pokład nadbudówkami opierał się jednym bokiem o duży złom skalny. Z pokładu wraku sterczał ukośnie wznoszący się w górę przedni maszt ułamany gdzieś w połowie chyba swej wysokości. Z tej odległości można było nawet odróżnić jakieś poplątane grube liny, najwidoczniej resztki olinowania okrętu. Drewniana balustrada okalająca pokład rozbita była prawie na całej swej długości i porośnięta grubym kożuchem podwodnych roślin, które oplatały również ułomek masztu, olinowanie i podłużny kształt sterczący z roztrzaskanego nadburcia. Pewnie działo! - pomyślał Dzika Mrówka i poczuł, jak coraz bardziej ogarnia go dziwne podniecenie. Zaczął dawać energiczne znaki do Pana Wojtka. Ten w pierwszej chwili patrzył wielce zdziwionym na chłopaka, w końcu jednak odwrócił się i również dostrzegł leżący nie opodal wrak. Obaj, jakby tknięci równocześnie jedną myślą, pozostawili uwolnioną już ze skalnej pułapki kotwicę i podpłynęli do wraku. Z bliska zatopiony okręt wyglądał niemal imponująco. Duży brzuchaty kadłub sterczał dość wysoko ponad skaliste dno, a porastające go wodorosty wyglądały jak przedziwne macki jakiegoś podwodnego żarłocznego stworzenia, które objęło w swe wyłączne posiadanie zatopiony przed laty okręt. Bo że wrak był wielce stary, nie ulegało najmniejszej wątpliwości już na pierwszy rzut oka. Takich kadłubów, takich nadbudówek, a już zwłaszcza takiego działa nie buduje się już nigdzie od bardzo, bardzo wielu lat. Przy czym wrak był - o dziwo - zupełnie dobrze zachowany i niezbyt nawet uszkodzony, o ile można było stwierdzić powierzchownymi tylko oględzinami. Obaj wielce przejęci płetwonurkowie opłynęli niezwykle znalezisko raz i drugi i dopiero energiczny sygnał Pana Wojtka zmusił Dziką Mrówkę do skierowania się ku górze, na powierzchnię. Gdy wynurzyli się obok „Swantewida”, dobiegł ich wielce niecierpliwy okrzyk Kapitana Filipa. - Goście tam, u licha, robili tak długo? Narada produkcyjna czy posiedzenie komisji? - Kiedy, Filip - Pan Wojtek wypluł z ust ustnik aparatu i zawołał przejętym ze wszech miar głosem - tam na dole prawdziwa BOMBA! - BOMBA? - zdziwił się i przeraził jednocześnie Kapitan. - W takim razie na coście tam na dole czekali? Trzeba było raz dwa uciekać, a nie ryzykować tak głupio. Natychmiast odchodzimy! Zostawiamy kotwicę! Nie ma sensu się narażać! - Kiedy tam nie ma żadnej bomby - próbował wyjaśnić Pan Wojtek. - No to jak w końcu - zdenerwował się Kapitan Filip - jest tam bomba, czy jej nie ma? - Niby jest - zaczął Pan Wojtek, ale Kapitan przerwał mu natychmiast. - Jak to? - zawołał, zły już teraz nie na żarty - zdecyduj się w końcu i nie rób głupich żartów. Raz mówisz, że jest, to znów, że nie ma. - Kiedy nie dajesz mi skończyć - tłumaczył się Pan Wojtek. - Tam na dole jest BOMBA, ale nie taka, jak myślisz, lotniczy niewypał z czasów wojny czy coś takiego. Po prostu tam jest WRAK! - No to co, że wrak? - powiedział w pierwszej chwili Kapitan wyraźnie lekceważącym tonem, ale zreflektował się natychmiast. - Wrak? - powtórzył - jaki wrak? Przecież na mapie nie ma tu żadnego wraku! - Nic dziwnego, bo to jest BARDZO STARY wrak. - Stary? - zaciekawił się Kapitan - jak stary? - Skromnie licząc, ze dwieście, trzysta lat - wypalił Pan Wojtek. - DWIEŚCIE, mówisz, TRZYSTA??? - powoli wycedził Kapitan, patrząc podejrzliwie na Pana Wojtka, jakby chciał sprawdzić, czy ten ostatni ma w porządku wszystkie klepki w głowie. - No... przynajmniej tak na oko - zawahał się, Pan Wojtek - ale jednak mam wrażenie... - Słuchaj, Wojtek, przecież to może być naprawdę bardzo ciekawe i bardzo ważne odkrycie - zauważył Kapitan. - Tyle to ja też wiem sam - obruszył się nieco Pan Wojtek - ale nie chciałbym też się ośmieszyć w razie czego. Przecież sam Stanko mówił, że Zatoka Kotorska jest pod tym względem już wielokrotnie przebadana. Gdyby tu było naprawdę coś ciekawego, to by dawno już odnaleziono. - Niby racja, ale weź pod uwagę ostatnie TRZĘSIENIE ZIEMI. Przecież mogło się wiele zmienić w układzie dna, mogło na przykład odkryć się coś, co było przedtem zakryte przed ludzkim wzrokiem - Kapitan Filip głośno snuł swe rozważania. - Oczywiście! - wtrącił Dzika Mrówka, uczepiony burty „Swantewida”. - Tak mogło być naprawdę - entuzjazmował się coraz bardziej. - No więc co zrobimy? - spytał Pan Wojtek. - Po pierwsze wyłaźcie z wody - rozkazał Kapitan. - Wrak nie ucieknie. Jak przeleżał dwieście lub trzysta lat, to poleży jeszcze parę godzin... - Parę godzin? - zdziwił się Dzika Mrówka. - A tak, parę godzin, ale nie przerywaj, kiedy starsi mówią - skarcił Marka Kapitan Filip i nie czekając na przeprosiny ciągnął dalej: - A jak właściwie z kotwicą? - Można ciągnąć do góry. Łańcuch był przygnieciony jakimś sporym kawałkiem skały, która albo wpadła do wody w czasie trzęsienia, albo też przesunęła się wtedy po dnie - wyjaśnił Pan Wojtek. - Czyli nasza teoria co do wraku ma swoje uzasadnienie - ucieszył się Kapitan, który użył słowa „nasza”, mimo że najwyraźniej przecież był to jego własny pomysł, ale taki już dziwny był Kapitan Filip, który zwykł był swoje sukcesy rozdzielać na całą załogę, za to wszystkie błędy brać tylko na siebie, ponieważ Kapitan jest zawsze za wszystko odpowiedzialny. - A więc my zabieramy się do wyciągania kotwicy, a ty, Wojtek, bierz ponton, płyń do brzegu i pierwszą okazją jedź do Kotoru, do Stanka i zgłoś mu wasze znalezisko. Po pierwsze Stanko to fachowiec, po drugie trzeba mieć zezwolenie władz na podwodne poszukiwania, a po trzecie i tak i tak nie mamy już czasu, bo jutro musimy być w Dubrowniku. Podekscytowana załoga „Swantevida” zabrała się tedy do wyciągania kotwicy, zaś Pan Wojtek pospieszył po fachowca. Wszyscy opadli Dziką Mrówkę wypytując o szczegóły znaleziska. Nic dziwnego, że Marek z miejsca poczuł się lokalnym bohaterem, ale też po prawdzie to on pierwszy zauważył zatopiony wrak. Inna rzecz, że w opowiadaniu Dzikiej Mrówki leżący na dnie statek urósł, a jedno obrośnięte działo rozmnożyło się do całej baterii. - To na pewno jakiś uzbrojony statek handlowy z Zatoki Kotorskiej, który został zatopiony podczas licznych tu bitew morskich. Może z czasów, kiedy Turcy chcieli zdobyć Kotor, a może gdy Wenecjanie walczyli tu o swoje wpływy, a może też to robota piratów - wyobraźnia Marka coraz bardziej ożywiała się i podsuwała chłopcu wciąż nowe pomysły i sugestie. - A może na pokładzie wraku są zatopione skarby - podpowiedziała Ulka. - Co tam „może”, one tam są NA PEWNO - oburzył się Baleron - przecież piraci by nie napadali na statek, który by nie wiózł skarbów. - Skąd wiesz, że piraci? - zdziwił się sceptyczny jak zwykle Drzazga. - Jak to, skąd? Przecież Mrówa przed chwilą sam mówił, że piraci... - Jakby nie było, fakt jest faktem, że na dnie jest COŚ - spokojny Szufla zażegnał rodzącą się już sprzeczkę - i byłoby bardzo fajnie, gdyby można tu było w przyszłości popracować przy wydobywaniu TEGO CZEGOŚ. - Ba, ale czy nam pozwolą - zmartwił się Dzika Mrówka. - Szkoda, że już musimy wracać do domu i że kończą się wakacje. - Z wakacjami to tak zawsze - stwierdził melancholijnie Baleron - kończą się zwykle w najmniej odpowiednim momencie, wtedy kiedy akurat robi się najfajniej. - Złośliwość natury, fakt - przytwierdziła Ulka z przekonaniem. Dzika Mrówka tym razem nic nie powiedział, że pomyślał sobie, że i tak i tak bardzo fajnie się złożyło, że chociaż w ostatni dzień, ale jednak UDAŁO mu się. I że teraz to już chyba dogonił Ulkę, której podświadomie i w wielkiej skrytości ducha nieco zazdrościł odkrycia zatopionego grodziska. A w najgłębszych i najskrytszych marzeniach ujrzał siebie przed kamerami telewizji, w blasku reflektorów, opowiadającego do mikrofonu podstawionego usłużnie przez reportera o REWELACYJNYM ODKRYCIU. Tak pogadując młodzi płetwonurkowie uporali się z oporną kotwicą, dzięki której pośrednio Zatoka Kotorska odkryła rąbek swej tajemnicy. Gdy kończono tę pracę, od strony Kotoru pojawiła się mknąca po wodzie szybka motorówka, której dziób odkładał na boki dwie wspaniałe fontanny. Gdy motorówka zbliżyła się do „Swantewida”, do załogi jachtu dobiegło gromkie, zagłuszające ryk silnika pracującego na pełnym gazie AHOJ ZELENCY! a nad motorówką pojawiła się płachta olbrzymiego stankowego kapelusza, który machał nim w radosnych, gwałtownych gestach. W minutę później motorówka zatrzymała się z wielką precyzją przy burcie jachtu, a na pokład „Swantewida” wskoczyli Stanko i Pan Wojtek. Stanko dźwigał ze sobą cały swój płetwonurkowy sprzęt. - Ubieraj się, Mrówka - zahuczał Stanko i pokaż, coś ty tam odkrył? Sam Stanko powiedział „coś TY tam odkrył” - zanotował w duchu Dzika Mrówka i dyskretnie spojrzał po twarzach pozostałych „zelenców”. Ubrał się błyskawicznie i po chwili ze Stankiem i Panem Wojtkiem zanurzyli się ponownie w wodach zatoki. Wrak leżał w tym samym miejscu i w takim samym położeniu i Dzika Mrówka odetchnął głęboko aż strumień baniek powietrznych poszybował ku górze, na powierzchnię, nie wiadomo bowiem dlaczego wyobraził sobie przez moment, że to wszystko, co poprzednio zobaczył na dnie, było po prostu złudzeniem, podwodną „fata morganą” i że teraz okaże się, iż na dnie nie ma żadnego wraku. We trójkę opłynęli kilkakrotnie przechylony na burtę zatopiony statek, na którym Dzika Mrówka zauważył teraz już znacznie więcej szczegółów. Na przykład oprócz jednego działa zwisającego z burty, na dnie leżały jeszcze dwa inne. Stanko powoli, metr po metrze, oglądał znalezisko. Wpłynął nawet przez otwór w pokładzie do wnętrza zatopionego statku i usiłował coś tam zobaczyć w świetle zabranego ze sobą dość silnego podwodnego reflektora. Po chwili wychynął na pokład i pokazał na migi Panu Wojtkowi i Dzikiej Mrówce, żeby płynąć na powierzchnię. Wszyscy trzej pomknęli ku górze i równocześnie wychynęli nad wodę nie opodal jachtu, na pokładzie którego cała załoga oczekiwała z wielką niecierpliwością na wynik pierwszego badania. Stanko wyjął ustnik i odsunął zasłaniającą mu twarz maskę. - Gratulacje! - krzyknął w stronę Kapitana Filipa. TO JEST TO! - Niby co? - Tak na oko sądząc, tam leży wrak, który ma co najmniej ze dwieście lat! Duża sprawa! - HURRRA!!! - wrzasnęli wszyscy zgodnie. I ci na pokładzie, i ci w wodzie, to znaczy Pan Wojtek z Dziką Mrówką. - HURRRA!!! - krzyknął po chwili samotnie Stanko, ale jego pojedynczy głos był znacznie donośniejszy niż przebrzmiały przed chwilką zespołowy okrzyk i nawet Kapitan Filip spojrzał z wyraźną troską na okalające zatokę skaliste góry jakby obawiając się, że drgną od tego okrzyku i że zacznie się na nowo jakieś lokalne trzęsienie ziemi. A gdy już Stanko Milević znalazł się w kokpicie „Swantewida”, wspólnie ułożyli tok dalszego postępowania. Stanko postanowił wystąpić natychmiast do odpowiednich władz o zezwolenie na penetrację wraku, a decyzję co do czasu tejże penetracji oraz składu ekipy odłożono na później. Tymczasem wszyscy płetwonurkowie schodzili po kolei w dół, każdy bowiem był niezwykle ciekaw starego wraku i każdy po powrocie na pokład aż drżał z wielkiej chęci uczestniczenia w przyszłych pracach poszukiwawczych. - No to jest jeszcze czas - stwierdził Stanko. - To wcale zresztą nie jest takie proste. No i dość kosztowne, a teraz najważniejsza jest odbudowa zniszczeń po trzęsieniu ziemi i nikt nie da w obecnej chwili ani dinara na taką imprezę i nikomu też z mieszkańców całej Czarnogóry nie przyszłoby teraz do głowy zajmować się czymkolwiek innym jak odbudową. Nie ma się zatem co spieszyć i miejmy nadzieję, że jeżeli dotąd wrak leżał nie niepokojony przez nikogo, to i w najbliższym czasie nic się z nim złego nie stanie. - Miejmy nadzieję - zgodził się Pan Wojtek - a zresztą my i tak i tak musimy już wracać do kraju, ale wiemy, że zostawiamy sprawę wraku w najbardziej właściwych rękach. - Hvala - podziękował Stanko. - Mnogo hvala! I, rzecz jasna, będę was wszystkich na bieżąco informował o postępach operacji. Ale, ale, jeżeli OPERACJA, to trzeba by było ją jakoś nazwać. Są jakieś propozycje - zwrócił się do zebranych. - Może „OPERACJA WRAK”? - podał Dzika Mrówka. - Eee, za prozaicznie - skrzywił się Baleron. - To już może lepiej „OPERACJA BOKA KOTORSKA”. - To znów za długie - skrytykowała Ulka. - A gdyby „OPERACJA KARAKA”? Ostatecznie przegłosowano projekt Ulki, choć Kapitan Filip zgłosił zastrzeżenie, że aż tak stary to ten wrak chyba nie jest, ale uznano, że nazwa jest i ładna, i krótka, i wystarczająco tajemnicza, a przecież głównie o to chodziło. Gdy samolot oderwał się od płyty lotniska i począł stromo piąć się ku górze, Ulka i siedzący obok Dzika Mrówka dojrzeli w pewnym momencie wyłaniającą się spoza skalistych grzbietów ciemnogranatową powierzchnię Zatoki Kotorskiej. - Boka Kotorska - poznali natychmiast. - A tam, na jej dnie, czeka nasz wrak - powiedziała Ulka. - Właśnie - zgodził się Dzika Mrówka. - A jeszcze ile ciekawostek i ile rozmaitych tajemniczych zagadek kryją w sobie inne wody. I Zatoka Kotorska, i Adriatyk i wszystkie morza i oceany świata! - Nie zapominaj o jeziorach - dopominała się Ula. - I w jeziorach OCZYWIŚCIE też! - zgodził się Dzika Mrówka.